Mike Carey Moj wlasny diabel Przelozyla Paulina BraiterWydawnictwo MAG Warszawa 2008 Tytul oryginalu: The Devil You Know Copyright (C) 2006 by Mike Carey Copyright for the Polish translation (C) 2008 by Wydawnictwo MAG Redakcja: Joanna Figlewska Korekta: Urszula Okrzeja Ilustracja i opracowanie graficzne okladki: Jarek KrawczykProjekt typograficzny, sklad i lamanie: Tomek Laisar Frun ISBN 978-83-7480-081-5 Wydanie I Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel. (22) 813-47-43, fax (22) 813-47-60 e-mail kurz@mag.com.pl www.mag.com.pl Wylaczny dystrybutor: Firma Ksiegarska Jacek Olesiejuk Sp. zo.o. ul. Poznanska 91, 05-850 OzarowMaz. tel. (22) 721-30-00 www.olesiejuk.pl Druk i oprawa: drukarnia@dd-w.pl 1 Zazwyczaj nosze rosyjski plaszcz wojskowy z czasow carskich, zwany tez szynelem, z dodatkowymi kieszeniami na flet, notes, sztylet i kielich. Dzis jednak zdecydowalem sie na zielony frak ze sztucznym, przywiedlym kwiatem w butonierce, buty z rozowej skory i malowane wasy w stylu Groucho Marxa. Jechalem z Bunhill Fields na zachod przez Londyn -osrodek mojej sily, choc musze przyznac, ze chwilowo nie czulem sie specjalnie silny: kiedy czlowiek wyglada jak gigantyczne lody pistacjowe, nielatwo mu zgrywac twardziela.Geografia ekonomiczna Londynu zmienila sie bardzo przez ostatnie lata, lecz Hampstead to zawsze bedzie Hampstead. A w to zimne listopadowe popoludnie, pokutujac za grzechy, ktorych nie potrafilem nawet zliczyc, i zapewne wygladajac rownie malo radosnie jak tricoteuse, poinformowana, ze z powodu zlej pogody odwolano wszystkie najblizsze egzekucje, tam wlasnie zmierzalem. Do Hampstead. A dokladniej na Grosvenor Terrace pod numer 17 - stalo tam skromne, niewielkie, wczesnowiktorianskie arcydzielko, stworzone przez sir Charlesa Barry'ego w czasie przerw na lunch, gdy zajmowal sie budowa Reform Club. Czy wam sie to podoba, czy nie, pisza o tym w ksiazkach: wielki czlowiek bral fuchy i za zacne sumki "wypozyczal" materialy ze swych aktualnych placow budowy. Jego nieprawe architektoniczne potomstwo mozna znalezc wszedzie: od Landbroke Grove po Highgate, i na widok owych domow ogarnia mnie zawsze irytujace poczucie deja vu, jakbym widzial nos mleczarza u wlasnego pierworodnego. Taksowkarz przyjal napiwek i nie ogladajac sie, umknal z powrotem na bogate tereny lowieckie West Endu. Dzwonek zabrzeczal surowo, funkcjonalnie, niczym wiertlo dentystyczne zsuwajace sie po stwardnialej emalii. Czekajac na odpowiedz, obejrzalem galazke jarzebiny przybita po prawej stronie werandy. Przywiazano do niej czarne, biale i czerwone sznurki, w odpowiednim porzadku, a mimo to... Galazka jarzebiny w listopadzie nie daje juz zbytniego kopa. Uznalem, ze to spokojna okolica. Mezczyzna, ktory mi otworzyl, byl zapewne Jamesem Dodsonem, ojcem solenizanta. Znielubilem go z miejsca, by oszczedzic sobie pozniej czasu i wysilku. Wygladal solidnie -moze nie byl gruby, lecz mocno "upakowany". Oczy mial twarde, niczym lozyska kulkowe, i szpakowate wlosy wzmacniajace wrazenie szarosci. Po czterdziestce, lecz pewnie rownie sprawny i szczuply jak dwadziescia lat wczesniej. Bez watpienia byl to czlowiek doskonale znajacy znaczenie dobrego odzywiania, regularnych cwiczen i nieugietego poczucia moralnej wyzszosci. Pen mowila, ze to gliniarz, czekajacy na awans na glownego konstabla, zatrudniony przy Agar Street jako jeden z ojcow zalozycieli nowej rzadowej Agencji Przestepczosci Powaznej i Zorganizowanej. Mysle, ze sam takze odgadlbym w nim gliniarza badz ksiedza, a wiekszosc ksiezy na szczescie odpuszcza sobie na dlugo przed czterdziestka. To jedna z zalet powolania. -Pan jest iluzjonista i klownem - rzekl Dodson takim tonem, jakby mowil: "Pan jest bezboznym smieciem i skurwielem, ktory zgwalcil mojego psa". Nawet nie sprobowal pomoc mi z walizkami, ktore dzwigalem po dwie w kazdej rece. -Felix Castor - przytaknalem z wyjatkowo malo klaunowata mina. - Spec od przeganiania smutkow. Skinal nonszalancko glowa i otworzyl szerzej drzwi. -Salon. - Wskazal reka. - Bedzie nieco wiecej dzieci, niz zapowiadalismy. Mam nadzieje, ze to panu nie przeszkadza? -Im wiecej, tym weselej - odparlem przez ramie, wchodzac do srodka. Rozejrzalem sie po salonie z, jak mialem nadzieje, profesjonalna mina. Wedlug mnie byl to zwykly pokoj. - Swietnie. Wszystko, czego potrzebuje. Doskonale. -Zamierzalismy wyslac Sebastiana do jego ojca, ale cholernik mial jakas awarie w pracy - wyjasnil za moimi plecami Dodson. - Co oznacza jednego wiecej. I paru dodatkowych przyjaciol... -Sebastiana? - spytalem. Podobne pytania to dla mnie zwykly odruch, niezaleznie od tego, czy chce uslyszec odpowiedz. To kwestia mojej pracy. To znaczy dawnej pracy. Okazjonalnej. Pracy, bez ktorej moge zyc. -Brat przyrodni Petera, z pierwszego malzenstwa Barbary, tak jak Peter z mojego. Swietnie sie dogaduja. -Oczywiscie - przytaknalem z powaga, jakby sprawdzanie mocy rodzinnych wiezow nalezalo do standardowych przygotowan przed magicznymi sztuczkami i wystepem komika. Peter to solenizant, wlasnie skonczyl czternascie lat - pewnie byl nieco za duzo na klaunow i magikow oraz przyjecia z tortem i lodami, ale nie ja tu decydowalem. Zawsze w sluzbie dobra, nawet gdy wyciagam niekonczace sie kolorowe wstazki z puszki z fasolka. -Przygotowania pozostawie panu. - W glosie Dodsona zabrzmiala nutka powatpiewania. - Prosze bez wczesniejszej konsultacji ze mna badz Barbara nie przesuwac zadnych mebli. A jesli szykuje pan cos, co mogloby podrapac parkiet, chetnie dostarczymy dywanik. -Dziekuje - odparlem. - Poprosze o piwo, jesli pan rowniez bedzie pil. Okreslenie "piwo" nie obejmuje podzbioru "lager". Gdy to rzucilem, zmierzal juz do drzwi i nawet nie zwolnil. Wiedzialem, ze drink od niego jest rownie prawdopodobny, jak pocalunek z jezyczkiem. Zaczalem zatem wypakowywac rzeczy. Zadanie to utrudnial nieco fakt, ze walizki spedzily ostatnie dziesiec lat w garazu Pen. Oprocz rekwizytow iluzjonisty znalazlem w nich mnostwo rzeczy, ktorych widok przywolal przelotne - albo i nie - wspomnienia. Scyzoryk (nalezacy do mojego starego przyjaciela Rafiego), z najwiekszym ostrzem zlamanym cal od czubka; domowy fetysz wyszykowany ze zmumifikowanego truchla zaby i trzech zardzewialych gwozdzi; obszyta piorkami siatke do wlosow, nieco wylysiala, lecz wciaz lekko pachnaca perfumami; i aparat. Cholera. Aparat. Obrocilem go w dloniach, natychmiast pograzajac sie w rwacym nurcie wspomnien. To byl brownie autographic 3. Zlozony wygladal jak dzieciece pudelko na drugie sniadanie. Gdy jednak nacisnalem zatrzaski, przekonalem sie, ze miech z czerwonej skory wciaz tkwi na miejscu, szlifowany wizjer pozostal nietkniety, a (cud nad cudami) reczne pokretlo wsuwajace obiektyw na miejsce nadal dziala. Natrafilem na niego na pchlim targu w Monachium, gdy podrozowalem z plecakiem po Europie. Mial prawie sto lat, a ja zaplacilem za niego funta. Sprzedawca zadal tylko tyle, bo obiektyw byl pekniety. Dla mnie to nie mialo znaczenia - w owym czasie chodzilo mi po glowie zupelnie inne zastosowanie aparatu - wiec uznalem to za swietna okazje. Teraz jednak musialem odlozyc go na bok, bo w pokoju zjawili sie pierwsi goscie, wprowadzeni przez bardzo biusciasta, bardzo jasnowlosa i bardzo piekna kobiete, bez dwoch zdan stanowczo za dobra dla kogos takiego jak James Dodson. Czy, przyznam uczciwie, jak ja. Miala na sobie bialy zbluzowany top i asymetryczna spodnice khaki, zapewne stworzona w pracowni jakiegos projektanta i kosztujaca wiecej, niz zarabiam przez pol roku. Mimo to sprawiala wrazenie nieco zmeczonej i oklaplej. Uznalem, ze to pewnie kwestia zycia z Jamesem Superglina, albo tez moze z Peterem, zakladajac, ze nadasany promyczek skwasnialego slonca u jej boku nosil wlasnie to imie. Podobnie jak z ojca, promieniowala z niego agresywna niezlomnosc, na ktora nakladal sie charakterystyczny dla nastolatkow czujny upor. Z niewiadomych przyczyn cechy te tworzyly bardzo nieatrakcyjna kombinacje. Kobieta przedstawila sie jako Barbara, glosem majacym w sobie dosc naturalnego ciepla, by zastapic koc elektryczny. Przedstawila tez Petera, a ja usmiechnalem sie i skinalem glowa. Probowalem uscisnac mu dlon - zapewne kierowal mna atawistyczny impuls, zwiazany z pobytem w Hampstead - chlopiec jednak odmaszerowal juz w strone nowych przybyszow, witajac ich glosnym rykiem. Barbara odprowadzila go wzrokiem, z nieprzeniknionym, blogim usmiechem, sugerujacym zazywanie mocnych srodkow uspokajajacych. Gdy jednak odwrocila sie do mnie, spojrzenie miala ostre i jasne. -I co? - spytala. - Jest pan gotow? Juz mialem powiedziec "na wszystko", ale ugryzlem sie w jezyk i wybralem zwykle "tak". Jednakze chyba nieco za dlugo patrzylem jej w oczy, bo Barbara przypomniala sobie nagle o trzymanej w dloni butelce wody mineralnej i wreczyla mi ja z lekkim rumiencem i przepraszajaca mina. -Po wystepie moze pan sie napic w kuchni piwa - obiecala. - Dalabym je panu teraz, ale dzieciaki zazadalyby rownouprawnienia. Unioslem butelke w toascie. -A zatem - powtorzyla. - Godzinny wystep, potem godzina przerwy, podczas ktorej podamy poczestunek i znow pol godziny na koniec. W porzadku? -Rozsadna strategia - pozwolilem sobie. - Napoleon skorzystal z takiej pod Quatre Bras. To przynajmniej wywolalo slaby smiech. -Nie bedziemy mogli zostac na calym przedstawieniu. - Barbara calkiem zgrabnie udala zal. - Wciaz jeszcze trzeba sporo popracowac za kulisami; czesc przyjaciol Petera dzis nocuje. Ale moze zdolamy sie urwac na final. Jesli nie, do zobaczenia w czasie przerwy. - Usmiechnela sie porozumiewawczo i wycofala, zostawiajac mnie sam na sam z widownia. Przez chwile bladzilem wzrokiem po pokoju. Byl tam krag wewnetrzny, zebrany wokol Petera i prowadzacy krzykliwa rozmowe, dominujaca nad calym pokojem, a takze krag zewnetrzny, zlozony z czterech czy pieciu zmieniajacych sie grupek pod scianami. Od czasu do czasu ktoras probowala polaczyc sie z wewnetrzna, co przypominalo odwrocenie procesu podzialu komorek. I byl tez przyrodni brat, Sebastian. Latwo dawalo sie go wypatrzec. Zidentyfikowalem go juz, kiedy rozstawialem skladany stol i ukladalem rekwizyty, niezbedne do pierwszej sztuczki. Mial jasne wlosy matki, lecz blada skora i wodniste blekitne oczy sprawialy, ze wygladal, jakby ktos naszkicowal go pastelami, a potem probowal wymazac. Wydawal sie znacznie nizszy i drobniejszy od Petera. Czyzby dlatego, ze byl mlodszy? Trudno orzec, poniewaz skulona, zgarbiona postawa odbierala mu co najmniej pare centymetrow wzrostu. Stal z dala od halasliwej grupki, ledwie tolerowany przez solenizanta i pogardliwie ignorowany przez jego przyjaciol. Tylko on nie rozumial prywatnych zarcikow, wydawal sie obcy i zagubiony, i wygladal, jakby wolal byc teraz gdzie indziej, wszedzie, byle nie tutaj; nawet ze swym prawdziwym ojcem, mimo kryzysu w pracy. Kiedy klasnalem w dlonie i uprzedzilem, ze za dwie minuty zaczynam, Sebastian zajal miejsce na koncu szeregu i usiadl dokladnie za Peterem - w martwej strefie, ktorej unikali inni. A potem zaczal sie show i odkrylem, ze ja takze mam problemy. Nie jestem kiepskim iluzjonista - w ten wlasnie sposob zarabialem na zycie na studiach i kiedy troche pocwicze, moge nawet rzec, ze idzie mi calkiem, calkiem. Teraz bylem kompletnie zardzewialy, ale wciaz pamietalem sztuczki z klasa - moje wlasne, skromniejsze wersje wielkich, slynnych iluzji, ktore studiowalem uwaznie w czasach zmarnowanej mlodosci. Sprawilem, ze zegarek jednego z dzieciakow zniknal z trzymanej przezen w dloni torebki i zjawil sie w pudelku w czyjejs kieszeni. Lewitowalem komorke tego samego dzieciaka po calym pokoju, podczas gdy Peter i elita z pierwszego rzedu stali wokol, wymachujac rekami i probujac na prozno wymacac ukryte druty, ktorych wedlug nich uzywalem. Pocialem nawet sekatorem talie kart, a potem odtworzylem, z karta wczesniej wybrana i podpisana przez Petera na samej gorze. Lecz niewazne, jak diablo sie staralem - i tak lezalem jak dlugi. Peter siedzial beznamietnie posrodku pierwszego rzedu, splotl na kolanach dlonie i patrzyl na mnie z mordercza wzgarda. Najwyrazniej wydal juz werdykt i uznal, ze okazanie zainteresowania sztuczkami nadajacymi sie dla dzieciakow moglo pozbawic go autorytetu wsrod rowiesnikow. Skoro on sam uwazal to za ryzyko, to co dopiero rzec o jego gosciach. Obserwowali go i nasladowali, tworzac zwarty front, ktorego nie bylem w stanie przelamac. Jedynie Sebastian przejawial zainteresowanie wystepem jako takim - albo moze jako jedyny mial tak malo do stracenia, ze mogl pozwolic sobie na to, by dac sie wciagnac i nie pilnowac kazdego ruchu. I oczywiscie oberwal za to. Kiedy skonczylem sztuczke z kartami i zademonstrowalem Peterowi jego nietknieta osemke karo, Sebastian zaczal klaskac, wyraznie podekscytowany i zachwycony. Przerwal, uswiadomiwszy sobie, ze nikt do niego nie dolaczyl, ale szkoda juz sie dokonala - ujawnil sie, zapominajac o najwyrazniej doskonale rozwinietym nawyku kamuflazu i samoobrony. Peter dzgnal go z irytacja lokciem i uslyszalem swist powietrza ulatujacego z pluc chlopaka, ktory pochylil sie gwaltownie, przyciskajac dlon do brzucha. Przez chwile nie unosil glowy, a kiedy to zrobil, poruszal sie bardzo wolno. -Debilu - parsknal Peter sotto voce. - Po prostu uzyl dwoch talii. To nie jest nawet cwane. Ta krotka scenka wiele mi powiedziala. Ujrzalem w niej cala kronike nonszalanckiego okrucienstwa i emocjonalnego ucisku. Moze sadzicie, ze troche przesadzam w interpretacji kuksanca w zebra, ale sam jestem mlodszym bratem, wiec niezle znam podobne numery. Poza tym wiedzialem o solenizancie cos jeszcze, czego nie wiedzial tu nikt inny. Przyjrzalem sie swoim emocjom. Owszem, pozwolilem sobie na lekka irytacje, to niedobrze. Nadal zostalo mi dwadziescia minut do przerwy i zimnego piwa w kuchni. Dysponowalem tez asem w rekawie. Zamierzalem zachowac go na final, ale co tam, zyje sie tylko raz, jak wciaz jeszcze mawiaja ludzie, mimo dowodow pchajacych im sie pod nosy. Rozlozylem szeroko rece, wyprostowalem sie, poprawilem spodnie. Pantomima ta, zwiastujaca przygotowania, miala glownie odciagnac uwage od Sebastiana, i przynajmniej w tym aspekcie zadzialala: wszystkie oczy zwrocily sie ku mnie. -Obserwujcie bardzo uwaznie - powiedzialem, wyciagajac z jednej z walizek nowy rekwizyt i stawiajac go na stole przed soba. - Zwykle pudelko po platkach sniadaniowych. Ktos z was je jada? Ja tez nie. Raz sprobowalem, ale zaatakowal mnie rysunkowy tygrys. - Nic. Ani sladu litosci w czterdziesciorgu obserwujacych mnie oczach. - Samo pudelko nie ma w sobie nic niezwyklego. Zadnej dodatkowej klapki, podwojnego dna. Obrocilem je kolejno we wszystkich trzech wymiarach, pstryknalem mocno paznokciem, by zadzwieczalo glucho, a potem podsunalem otwarte pod nos Petera, zeby zajrzal do srodka. Peter wywrocil oczami, jakby nie mogl uwierzyc, ze kaze mu brac w tym udzial, i machnal reka na znak, ze bardziej przekonany o pustosci pudelka juz nie bedzie. -Jasne - mruknal i parsknal wzgardliwie. Jego przyjaciele takze sie rozesmieli - cieszyl sie taka popularnoscia, ze kazda jego wypowiedz, smieszek badz udawane pierdniecie wywolywaly chor powtorek. Mial w sobie to cos. Dajcie mu cztery moze piec lat, a wyrosnie na prawdziwego sukinsyna. Chyba ze ktoregos ranka przejdzie sie droga do Damaszku i spotka na niej cos wielkiego i szybkiego. -No dobrze. - Zatoczylem pudelkiem szeroki luk, by wszyscy ujrzeli, ze nic w nim nie ma. - To tylko puste pudelko. Komu potrzebne cos takiego? Podobne pudelka zapelniaja wszystkie wysypiska. Postawilem je na ziemi otwartym koncem do dolu i rozdeptalem. Tym razem niektorzy widzowie przynajmniej sie poruszyli - pochylili, chocby po to, by sprawdzic, jak dokladnie i przekonujaco je zniszczylem. Bylem bardzo dokladny. To konieczne. Jak u dominy, istnieje bezposredni zwiazek przyczynowo-skutkowy pomiedzy intensywnoscia i sila deptania a ostatecznym efektem. Kiedy pudelko zostalo calkowicie splaszczone, podnioslem je, a ono zadyndalo w mojej lewej rece. -Ale zanim sie je wyrzuci - rzeklem, przebiegajac surowym, nauczycielskim wzrokiem po rzedzie obojetnych twarzy - trzeba sprawdzic, czy nie stanowi zagrozenia biologicznego. Ktos zechce to zrobic? Ktos chcialby zostac w przyszlosci inspektorem ochrony srodowiska? Zapadla niezreczna cisza. Pozwolilem jej trwac. Teraz pilka byla po stronie Petera. Ja mialem go tylko zabawiac, nie wyreczac. W koncu jeden z typkow z pierwszego rzedu wzruszyl ramionami i wstal. Odsunalem sie na bok, zapraszajac go na moja scene - ogolnie rzecz biorac, obejmujaca obszar pomiedzy skorzana kanapa i bufetem. -Prosze o oklaski dla naszego ochotnika - zasugerowalem. Zamiast tego wybuczeli go z sympatia - czlowiek od razu widzi, kim sa jego przyjaciele. Rozprostowalem pudelko kilkoma wycwiczonymi ruchami i szarpnieciami. To byla kluczowa czesc sztuczki, wiec oczywiscie postaralem sie, by moja twarz nie zdradzala niczego i pozostala szara i nieciekawa jak budyn w szkolnej stolowce. Ochotnik wyciagnal reke po pudelko. Zlapalem go za przegub i odwrocilem dlon do gory. -Poprosze druga - rzeklem. - Zrob z nich miske. Ferstehen Sie? Miske. O tak. Wlasnie. Doskonale. Powodzenia, bo nigdy nie wiadomo... Odwrocilem pudelko nad jego rekami i wielki, brazowy szczur wypadl dokladnie na splecione palce zaimprowizowanego koszyczka. Chlopak zagulgotal niczym przebite lozko wodne i odskoczyl, konwulsyjnie cofajac rece. Ja jednak bylem na to przygotowany i zlapalem zgrabnie szczurzyce, nim upadla. A potem, poniewaz swietnie ja znalem, ubarwilem jeszcze numer, gladzac kciukiem jej sutki. W odpowiedzi wygiela grzbiet i otworzyla szeroko pyszczek, zatem gdy unioslem ja przed twarze dzieciakow, odpowiedzialy mi stosowne krzyki i zachlysniecia. Oczywiscie wcale im nie grozila. Znaczylo to raczej "wiecej, wielkoludzie, daj mi wiecej", ale w ich wieku trudno, by znali podobne reakcje. Nie mieli tez pojecia, ze wrzucilem Rhone do pudelka, gdy udawalem, ze rozprostowuje je po zdeptaniu. Uklon. Podziekowanie za oklaski. Wszystko swietnie, tyle ze zadnych oklaskow nie bylo. Peter wciaz siedzial niczym posag, a ochotnik wrocil na swoje miejsce w lekko nadszarpnietej aurze macho. Twarz Petera mowila wyraznie, ze musze duzo bardziej sie postarac, by mu zaimponowac. Pomyslalem zatem znow o drodze do Damaszku i bedac prawdziwym sukinsynem, siegnalem po aparat. *** Chcialbym na samym poczatku wyjasnic, ze osobiscie nie uwazam, ze dorosly czlowiek powinien w ten sposob odpedzac od swych drzwi glod; to Pen mnie namowila. Pamela Elisa Bruckner. Nie mam pojecia, czemu skraca swoje imie do Pen, a nie Pam, ale nie dyskutuje, bo to moja stara przyjaciolka i, tak sie sklada, prawowita wlascicielka szczurzycy Rhony. Jest tez moja gospodynia, przynajmniej chwilowo. A poniewaz nie zyczylbym tego nawet wscieklemu psu, co dzien dziekuje swemu szczesciu, ze mam do czynienia z kims, kto szczerze mnie lubi. Dzieki temu moge pozwalac sobie na naprawde sporo.Powinienem tez dodac, ze mam prace - prawdziwa prace, ktora przynajmniej od czasu do czasu pozwala mi oplacic rachunki. Lecz w obecnie omawianym okresie wzialem sobie dlugi urlop: nie do konca z wlasnej woli i nie bez sporych problemow, zwiazanych z plynnoscia finansowa, wiarygodnoscia zawodowa i szacunkiem dla samego siebie. Tak czy inaczej, Pen byla zdecydowanie zainteresowana znalezieniem mi innej pracy. Poniewaz wciaz pozostawala porzadna katoliczka (w chwilach, kiedy nie byla wiccanska kaplanka), chodzila co niedziela na msze, zapalala swieczke Matce Boskiej i modlila sie mniej wiecej tymi slowy: "Prosze, Madonno, w swej madrosci i dobroci wstaw sie za moja matka, choc zmarla obarczona wieloma grzechami ciala, daj odnalezc znekanym narodom droge do pokoju i wolnosci, i spraw, by Castor stal sie wyplacalny. Amen". Zazwyczaj jednak na tym sie konczylo i oboje moglismy z tym zyc, totez przezylem przykra niespodzianke, gdy Pen przestala liczyc na boska interwencje i opowiedziala mi o agencji urzadzajacej przyjecia dla dzieciakow, ktora zalozyla ze zwariowana przyjaciolka Leona. A takze o obrzydliwym sukinsynu, magiku, ktory w ostatniej chwili dzgnal ja w plecy. -Ale ty moglbys to zrobic z latwoscia, Fix - dodala nad kawa z koniakiem w podziemnym salonie. Od zapachu krecilo mi sie w glowie: nie woni brandy, lecz smrodu szczurow, ziemi, gnijacych lisci, odchodow i roz pani Amelii Underwood, od zapachu wzrostu i rozkladu. Jeden z dwoch krukow Pen - chyba Arthur - stukal dziobem o najwyzsza polke biblioteczki, utrudniajac mi skupienie. To byla jej kryjowka, jej jadro grawitacji, odwrocony penthouse pod trzypietrowa potwornoscia, w ktorej jej babka zyla i umarla w czasach, gdy po Ziemi wciaz jeszcze stapaly mamuty. Pen wiedziala, ze ma tu nade mna przewage, i wlasnie dlatego mnie zaprosila. -Umiesz wladac prawdziwa magia - przypomniala slodko - wiec udawana powinna byc pestka. Zamrugalem pare razy, by przejasnic oczy oslepione blaskiem swiec, obolale od kadzidla. Pod wieloma wzgledami Pen przypomina mi panne Haversham z Wielkich nadziei -wykorzystuje tylko piwnice, co oznacza, ze reszta domu, oprocz mojej sypialni pod dachem, zatrzymala sie w latach piecdziesiatych. Nikt jej nie odwiedza, nikt nie zmienia. Sama Pen zatrzymala sie nieco pozniej, lecz podobnie jak panna Haversham, nie skrywa swego serca i trzyma je na kominku. Staram sie na nie nie patrzec. Tego akurat dnia postanowilem bronic sie swietym oburzeniem. -Nie wladam prawdziwa magia, Pen, bo niczego takiego nie ma. A przynajmniej nie w takim sensie. Za kogo mnie bierzesz? Sam fakt, ze umiem rozmawiac z umarlymi - i grac im melodyjki - nie czyni ze mnie pieprzonego Gandalfa Szarego. I nie oznacza, ze w ogrodku mieszkaja pierdzielone wrozki. Ordynarny jezyk mial mi posluzyc do przeskoczenia na inny tor, ale nie zadzialal. Odnioslem wrazenie, ze Pen przygotowala sobie scenariusz spotkania, uwzgledniajac wszystkie podstepy. -"To, co dzis dowiedzione, niegdys jeno sobie wyobrazano" - oznajmila wyniosle. Doskonale wie, ze Blake to moj ziom i nie moge sie z nim spierac. - No dobrze - dolala mi do filizanki jakies cwierc litra jenneau XO (a zatem obie strony zamierzaly grac nieczysto) - ale przeciez w college'u wystepowales jako iluzjonista. Byles wtedy cudowny. Zaloze sie, ze wciaz to potrafisz. Zaloze sie, ze nie musialbys nawet cwiczyc. A to oznacza dwiescie funtow za jeden dzien i moglbys zaplacic mi chociaz czesc tego, co jestes winien za ostatni miesiac... Nim sie zgodzilem, trzeba bylo znacznie wiecej perswazji i sporo wiecej brandy - tak wiele, ze zmierzajac chwiejnie do wyjscia, sprobowalem przytulic Pen. Bez mrugniecia okiem pacnela mnie w prawa reke, lewa skierowala na klamke i pocalowala mnie na dobranoc w policzek. Gdy ocknalem sie rankiem, z jezykiem przylepionym do podniebienia miekkiego i glowa pelna bezuzytecznej waty, bylem jej za to ogromnie wdzieczny. Seksowna, urocza, nieposkromiona dziewietnastoletnia Pen, z czupryna niczym jesienne ognisko, pistacjowymi oczami i zapewne nielegalnym usmiechem to jedno, natomiast trzydziestoparoletnia Matka Ziemia, zamknieta w jaskini Sybilli, otoczona szczurami, krukami i Bog jeden wie jakimi innymi bratnimi duchami, wciaz czekajaca na swego ksiecia, choc wie dokladnie, gdzie on jest i czym sie stal... Zbyt wiele juz krwi uplynelo. Poprzestanmy na tym. A potem przypomnialem sobie, ze tuz przed nieudana proba podrywu zgodzilem sie na wystep, i zaklalem jak stary marynarz. Gem, set i mecz. Wygrywaja Pen i monsieur Janneau. Nie wiedzialem nawet, ze gralismy debla. *** To byl zatem powod, choc moze nie najlepszy i niedostateczny, dla ktorego stalem teraz przed aroganckimi gowniarzami i prostytuowalem dany mi od Boga talent za zalosna sumke dwustu funciakow. To byl powod, dla ktorego narazilem sie na pokuse. I powod, dla ktorego jej sie poddalem.-A teraz - rzeklem z usmiechem szerokim jak u zaduszkowej dyni - do mojej ostatniej, najambitniejszej sztuczki przed przerwa, ktora pozwoli wam napchac sie do woli smakolykami, potrzebuje jeszcze jednego ochotnika z widowni. - Wskazalem reka Sebastiana. - Pan, tam w drugim rzedzie. Zechce pan? Wyraznie przygaszony Sebastian nie zdradzal entuzjazmu. Wyjscie na scene oznaczalo pewne upokorzenie, a byc moze cos znacznie gorszego. Lecz starsi chlopcy gwizdali i buczeli, a Peter kazal mu ruszyc tylek i to zrobic. Wstal zatem i pomaszerowal wzdluz rzedu, potykajac sie pare razy o wyciagniete nogi. Wiedzialem, ze to bedzie okrutne, ale nie wobec przyrodniego brata Sebastiana. Nie, moim nieurodzinowym prezentem dla niego miala sie stac nabita spluwa, ktorej mogl uzyc wedle woli. A co do Petera... coz, czasami okrucienstwo to w gruncie rzeczy dobry uczynek. Czasami bol jest najlepszym nauczycielem. Czasami warto sobie uswiadomic, ze istnieja granice tego, co moze nam ujsc plazem. Sebastian podszedl juz do stolu i stal zaklopotany obok mnie. Podnioslem autographica i zwolnilem oba haczyki, rozciagajac miech do wlasciwej pozycji. Czerwona skora i ciemne drewno sprawialy, ze wygladal bardzo imponujaco. Gdy dalem aparat Sebastianowi, chlopak wzial go ostroznie. -Prosze, obejrzyj aparat - polecilem. - Upewnij sie, ze wszystko jest w porzadku, nietkniete i w pelni sprawne. Zerknal na niego przelotnie, bez entuzjazmu. Skinal glowa i sprobowal mi go oddac. Nie wzialem. -Przykro mi - rzeklem. - Teraz jestes moim fotografem i musisz zrobic wszystko jak nalezy, bo polegam na tobie. Zerknal raz jeszcze i tym razem zauwazyl cos, co wydawalo sie az nazbyt oczywiste. -Ale... obiektyw - rzekl. - Jest zalepiony czarna tasma. Udalem zaskoczenie i spojrzalem na aparat. -Panowie - rzeklem, zwracajac sie do sali - panie. - Pieciosekundowa przerwa na ryk szyderczego smiechu, kuksance i wskazywanie palcami. - Moj asystent zwrocil mi wlasnie uwage na cos bardzo niepokojacego. Ten aparat ma obiektyw zalepiony czarna tasma, a zatem nie moze robic zdjec... - zawiesilem glos - w normalny sposob. Pozostaje nam zatem sprobowac zrobic zdjecie duchowe. Peter i przyjaciele Petera skrzywili sie bolesnie na te sugestie. Uznali, ze to dosc marny final. -Fotografie duchowe to jedna z najtrudniejszych rzeczy dla maga - oznajmilem z powaga, nie zwracajac uwagi na pogardliwe okrzyki. - Wyobrazcie sobie mistrza ucieczek, ktory uwalnia sie z worka pocztowego zawieszonego do gory nogami na haku w klatce wyrzuconej z odrzutowca na wysokosci dwoch mil. Ta sztuczka troche to przypomina. Moze jest mniej widowiskowa, ale rownie blyskotliwie bezsensowna. Wskazalem gestem solenizanta. -Zrobimy ci zdjecie, Peter - oznajmilem. - Moze zatem wstaniesz i ustawisz sie tam, pod sciana. Gladkie tlo sprawdza sie najlepiej. Peter posluchal z demonstracyjna rezygnacja. -Macie jeszcze jednego brata? - spytalem cicho Sebastiana. Zerknal na mnie zaskoczony. -Nie. -Albo kuzyna czy kogos takiego? Kogos w waszym wieku, kto kiedys tu mieszkal? Pokrecil glowa. -Umiesz obslugiwac aparat? Znalazlszy sie na pewniejszym gruncie, Sebastian odetchnal z wyrazna ulga. -Tak, mam swoj wlasny na gorze, ale to zwykly automat. Nie ma regulacji ostrosci ani... Zlekcewazylem te obiekcje machnieciem reki. -Ten ustawia sie recznie, ale nie bedziemy sobie tym zawracac glowy, poniewaz do uzyskania obrazu nie uzywamy obiektywu ani zwyklego swiatla. Bedziesz naciskal to. - Wreczylem mu gruszke tkwiaca na koncu dlugiej gumowej rurki. Byla to jedyna czesc aparatu, ktora musialem wymienic. - Kiedy nacisniesz ja mocno, otworzy migawke. Na moj znak, dobrze? Od ponad dziesieciu lat nie poslugiwalem sie autographikiem, lecz wszystko, czego potrzebowalem, tkwilo w pudelku, a moje rece wiedzialy co robic. Ustawilem nowa plytke, oderwalem naroznik pokrywajacego ja nawoskowanego papieru, a potem jednym gladkim ruchem wsunalem ja na miejsce, jednoczesnie zdzierajac oslone. Profesjonalista skrzywilby sie na ten widok: czesciowo dlatego, ze przy podobnym zaladowaniu aparatu w normalnie oswietlonym pomieszczeniu musialo dojsc do kontaktu ze swiatlem, lecz glownie z tego powodu, ze zamiast negatywu uzylem papieru do odbitek. Przeskakiwalismy w ten sposob jeden etap zwyklego procesu fotograficznego. Ale powtarzam: to nie mialo znaczenia. Gdy przykrecalem srube, zauwazylem, ze James i Barbara Dodsonowie weszli do pokoju i stoja w kacie. To oznaczalo glosniejszy wybuch, ale na tym etapie kompletnie mnie to nie obchodzilo - Peter powaznie zalazl mi za skore. Ustawilem Sebastiana, kladac mu reke na ramieniu i pokazujac wlasciwe miejsce. Chlopak zaczynal sie nudzic i wiercic, ale prawie juz skonczylismy. Moglem podkrecic jeszcze napiecie, poniewaz jednak wynik pozostawal watpliwy, uznalem, ze rownie dobrze moge od razu zobaczyc, co sie stanie. Woz albo przewoz. -No dobrze, na moj znak. Peter, usmiech. Niezla proba, ale nie. Hej, wy tam, w pierwszym rzedzie. Pokazcie Peterowi, jak wyglada usmiech. Sebastianie, trzy, dwa, jeden. Juz! Sebastian nacisnal gruszke; migawka szczeknela wolno, artretycznie. Czuk-czak. Swietnie, bo juz sie obawialem, ze w ogole nic sie nie stanie. -Nie mamy utrwalacza - oznajmilem, gdy kolejne wspomnienia ozyly - wiec obraz nie przetrwa dlugo. Mozemy jednak go wyostrzyc krotka kapiela w przerywaczu. Wystarczy sok cytrynowy albo ocet. Czy moglbym...? - Zerknalem z nadzieja na dwojke doroslych. Barbara znow wysliznela sie za drzwi. -A wywolywacz? - spytal James, patrzac na mnie z wyrazna nieufnoscia. Pokrecilem glowa. -Nie uzywamy swiatla - powtorzylem. - Fotografujemy swiat duchow, nie swiat widoczny, totez film nie musi sie wywolac, jest tylko przekaznikiem. Mina Jamesa wyraznie swiadczyla o tym, co sadzi o tych wyjasnieniach. Zapadla niezreczna cisza. Przerwala ja dopiero Barbara, wracajaca z butelka bialego octu winnego, plastikowa miska i przepraszajacym usmiechem. -Bedzie smierdzialo - uprzedzila, cofajac sie w kat. Miala racje. Slodko-kwasna won octu uderzyla mnie w nozdrza i zawisla w powietrzu, kiedy oproznilem dwie trzecie butelki, napelniajac miske na pol cala. Sebastian nadal stal obok, gdy wysunalem plytke z aparatu, z rozmyslem oslaniajac ja wlasnym cialem przed wzrokiem widowni. -Sebastianie - rzeklem - wciaz jestes fotografem. To oznacza, ze duchy dzialaja poprzez ciebie jako medium. Prosze, zanurz papier w occie i poprzesuwaj tak, by calkowicie nasiakl. Powinien sie na nim pokazac obraz. Widzisz obraz, Sebastianie? Peter nie zadal sobie trudu, zeby sie ruszyc spod sciany. Opieral sie o nia, jeszcze bardziej nadasany i znudzony. Sebastian najpierw patrzyl z konsternacja, a potem ze zdumieniem, obracajac papier w misce. -Widzisz obraz? - powtorzylem, wiedzac doskonale, ze widzi. -Tak! Zebrani takze zarazili sie napieciem i zdumieniem; nie musialem podkrecac ich dalej. - I co to jest? -Chlopak. To... chyba to... -Oczywiscie, ze widzisz chlopca - przerwalem. - Wlasnie zrobilismy zdjecie twojemu bratu Peterowi. Czy to on, Sebastianie? Maly pokrecil glowa. Wciaz wpatrywal sie szeroko otwartymi oczami w ciemniejace zdjecie. -Nie. To znaczy tak, ale jest tam ktos jeszcze. To... Znow mu przerwalem. Wszystko bylo gotowe. -Ktos, kogo poznajesz? Sebastian pokiwal gwaltownie glowa. -Tak. Chcialbym uznac to, co robilem, za czyste staniecie po stronie slabszego. Gdyby jednak nie kryla sie w tym nutka sadyzmu, nie patrzylbym na Petera, wymawiajac nastepne slowa. -A czy ow chlopak ma jakies nazwisko? Jakiez to mroczne cuda ze swiata duchow przyszpililismy do sciany, Sebastianie? Powiedz nam, jak sie nazywa? Sebastian glosno przelknal sline. Byl autentycznie zdenerwowany, nie udawal, lecz podbudowal napiecie lepiej, niz sam zdolalbym to zrobic. -Davey Simmons - rzekl nieco zbyt piskliwym glosem. Peter zareagowal jak razony pradem. Wrzasnal ze szczera, nieskrywana panika, odskoczyl od sciany i po trzech szybkich krokach znalazl sie obok miski. Ja jednak okazalem sie szybszy. -Dziekuje, Sebastianie - rzeklem, wyciagajac zdjecie z octu i machajac nim w powietrzu, jakbym chcial je wysuszyc. I jakby uniesienie go poza zasieg Petera stanowilo jedynie przypadek. Wyszlo calkiem niezle. Oczywiscie bylo czarno-biale i pociemniale na krawedziach, w miejscach gdzie swiatlo dotknelo papieru, ale tez bardzo wyrazne. Ukazywalo Petera, ziarnista plame rozpoznawalna jedynie z sylwetki i ciemniejszej zmazy wlosow. W odroznieniu od niego postac stojaca u jego boku byla bardzo wyrazna: smutny, blady chlopiec, przygnieciony ciezarem czasu i samotnosci oraz faktem wlasnej smierci. W zaden sposob nie daloby sie go pomylic z gazem bagiennym, kartonowa sylwetka ani sztuczka wyobrazni. -Davey Simmons - powtorzylem. - Dobrze go znasz, Peterze? -Nigdy w zyciu o skurwielu nie slyszalem! - ryknal Peter, rzucajac sie na mnie z rozpaczliwa furia. - Dawaj to! Nikt nie zaliczylby mnie do osilkow, lecz mimo swej masy Peter byl tylko dzieciakiem. Powstrzymanie go i jednoczesne pokazanie odbitki zebranym nie stanowilo problemu. Wszyscy wpatrywali sie w nia z minami wyrazajacymi skrajne emocje - od chorego strachu po mordercza, obezwladniajaca panike. -A jednak - rzeklem - stoi przy tobie, gdy jesz, pracujesz i spisz. Po smierci patrzy, jak zyjesz. Nocami, dniami i nocami. Jak myslisz, dlaczego? -Nie wiem! - pisnal Peter. - Nie wiem! Dawaj to! Wiekszosc widzow zerwala sie z miejsc. Niektorzy ruszyli naprzod obejrzec odbitke, reszta cofnela sie, wyraznie chcac od niej uciec. James Dodson wbil sie miedzy nich niczym krazownik miedzy rybackie lodzie. To on wyjal mi z rak odbitke. Peter natychmiast odwrocil sie do ojca i sprobowal zlapac zdjecie, lecz James odepchnal go brutalnie. Oszolomiony, wpatrywal sie w zdjecie, powoli krecac glowa. Wreszcie, z ogniscie poczerwieniala twarza, zaczal je drzec, wolno, starannie, na dwa kawalki, potem cztery, potem osiem. Peter zaskomlil, szamocac sie pomiedzy rozpacza i zludzeniem ulgi. Lecz wedlug mnie niepredko mial dojsc do siebie. Dodson zmienial wlasnie zdjecie w trzydziesci dwa kawalki, gdy odwrocilem sie do Sebastiana i z powaga uscisnalem mu dlon. -Masz dar - rzeklem. Spojrzal mi w oczy i poczulem, jak laczy nas nic porozumienia. Dysponowal teraz bronia. W przyszlosci Peter nie bedzie juz mogl swobodnie poslugiwac sie lokciami, piesciami czy stopami. Teraz wszyscy widzieli jego slabosc i poczucie winy. Nie policzylem za to dodatkowo, pracuje za stala stawke. Gdy tylko wszedlem do pokoju, zauwazylem zalosnego malego ducha, krecacego sie obok Petera. Za dnia trudniej je dostrzec, ale procz naturalnej wrazliwosci dysponuje sporym doswiadczeniem i wiem, czego sie spodziewac w domu z przeterminowana galazka jarzebiny. Nie mialem pojecia, co ich laczy, jesli jednak Davey Simmons mial jakakolwiek rodzine (a raczej malo prawdopodobne, by jej nie mial), musial istniec dobry powod, dla ktorego nawiedzal ten dom miast swojego wlasnego. Nie mogl uwolnic sie od Petera, jego dusza zaplatala sie w niego niczym ptak w kolczasta galaz. Mozna by to zinterpretowac na rozne sposoby, lecz gwaltowna reakcja Petera wykluczyla czesc z nich, zwiekszajac szanse pozostalych. Potem zrobilo sie naprawde ciekawie. Dodson wrzeszczal na mnie, zebym pakowal manatki i wynosil sie z jego domu. Plujac na wszystkie strony, wspominal cos o procesie. Peter uciekl z pokoju, scigany przez Barbare, i - sadzac z lomotow i wrzaskow -zabarykadowal sie gdzies na gorze. Goscie szamotali sie bez celu, niczym pozbawiona glowy osmiornica: mnostwo konczyn, zero mozgu, lekko podejrzany zapach. A Sebastian patrzyl na mnie wielkimi, powaznymi oczami i nie odezwal sie wiecej ani slowem. Kiedy poprosilem Dodsona o pieniadze za wystep, dal mi w zeby. Przyjalem to spokojnie - niczego mi nie wybil, poleciala tylko symboliczna kropla krwi. Pewnie sobie zasluzylem. Nastepnie rzucil sie na aparat i ja takze. Wiele przezylem z tym brownie i nie mialem ochoty szukac kolejnej maszynki, z ktora umialbym sie tak dogadac. Przez pare chwil szamotalismy sie bezskutecznie, potem Dodson przypomnial sobie, gdzie jest: we wlasnym salonie, posrod najlepszych przyjaciol syna, ktorych ojcow z pewnoscia znal z pracy badz klubu. -Wynos sie - warknal, patrzac na mnie z wsciekloscia. - Wynos sie z mojego domu, ty nieodpowiedzialny sukinsynu, zanim sam cie wyrzuce. Odpuscilem pieniadze. Nielatwo by mi bylo argumentowac, ze wywolanie traumy u solenizanta nalezy do moich obowiazkow. Spakowalem wszystko starannie do czterech walizek, pod wscieklym spojrzeniem Jamesa, do wtoru jego ochryplego oddechu. Najwyrazniej moja obecnosc wywolala u niego prawdziwa reakcje alergiczna i gdybym szybko nie zniknal, mogl pasc na miejscu, podczas gdy jego system odpornosciowy rozdzieralby sie na strzepy, probujac usunac drazniacy element. Juz w holu katem oka dostrzeglem na schodach Barbare. Twarz miala blada i spieta, przysiaglbym jednak, ze skinela mi glowa. Poniewaz dzwigalem cztery walizki ciezkiego sprzetu, nie moglem jej pomachac - a zreszta, w tych okolicznosciach mogloby to zostac uznane za nietaktowne. *** Minelo juz wpol do siodmej i na dworze zapadl listopadowy mrok. Pen czekala na mnie w piwnicy, zlakniona dobrych wiesci i jeszcze lepszych banknotow. Zwazywszy na okolicznosci, nie moglem jej zagwarantowac ani jednego, ani drugiego.Od nowiu dzielily nas trzy dni; jak wiekszosc ludzi w dzisiejszych czasach, planujac wyjscia po zmierzchu, zawsze sprawdzam almanach. Oczywiscie, umarli nie sa posluszni fazom ksiezyca, ale pozostaje wiele innych, gorszych stworzen, a z umarlymi akurat umiem sobie poradzic. Pojechalem zatem na Craven Park Road. Przynajmniej moglem dokads pojsc. A poza tym musze co pare miesiecy wpadac do biura, chocby po to, zeby wywalic poczte. W przeciwnym razie powoli narastajacy ciezar niezaplaconych rachunkow zagrozilby konstrukcji budynku. Harlesden to nie najlepsze miejsce na swiecie do zalozenia biura. Jesli chce sie moc wrocic do samochodu i miec chocby cien szansy, ze wciaz tam bedzie, trzeba parkowac na glownej ulicy. Jamajscy chlopcy handluja na chodnikach kokaina i miazdza czlowieka wzrokiem, gdy przypadkowo na nich spojrzy, a zebracy, przycupnieci w drzwiach i wpatrujacy sie w przechodniow zapadlymi oczami bohatera Rymow o sedziwym zeglarzu, to zwykle zmartwychwstali. Nie duchy, lecz ci, ktorzy powrocili w ciele; z braku mniej melodramatycznego slowa mozna ich nazwac zombie. Wlasciwie to zalosne z nich stwory, ale i tak przechodzac obok, czlowiek czuje dreszcz. Dzis wieczor jednak w okolicy panowal spokoj. Nawet szyld nad moimi drzwiami niezle sie trzymal. Czasami dzieciaki z okolicznych osiedli zjawiaja sie ze sprejami i zamieniaja go w cos dziwacznego i barokowego, przy okazji niszczac proste, godne oblicze, jakie prezentuje swiatu. Lecz dzisiaj ujrzalem jedynie surowe, wyrazne litery ukladajace sie w napis: F. Castor, eksterminacja. Grambas, wlasciciel sasiedniej kebabowni, stal w drzwiach, zaciagajac sie skretem. Chmura ciezkiego dymu otaczala go niczym calun. Usmiechnal sie do mnie szeroko, gdy otwieralem kluczem drzwi, a ja mrugnalem porozumiewawczo. Juz dawno zawarlismy uklad. Grambas obiecal, ze nie bedzie odsylal duchow ani wiezil demonow tak dlugo, jak ja nie zaczne podawac tlustego smazonego zarcia i przejrzalych salatek. Moje biuro miesci sie dokladnie nad kebabownia. Za drzwiami gosc trafia na waskie i niewygodnie wysokie schody, ktore skrecaja ostro pod katem prostym i prowadza do lokalu na pietrze. Pen mowi, ze sa takie wysokie, bo kamienice przebudowano w dziwny sposob: na zmiane miala trzy badz cztery pietra, w zaleznosci od tego, jak wielu pierwotnych mieszkancow sprzedalo lokale i ilu zostalo. Ja mam raczej wrazenie, ze ekipa budowlana pracowala na akord, a dwadziescia wysokich stopni latwiej zamontowac niz trzydziesci normalnych. Zgarnalem gruby plik poczty i ruszylem dalej. Nawet bardzo sprawny czlowiek, po wspieciu sie na schody z trudem chwyta oddech, a ja nie jestem sprawny. Otworzylem kopniakiem drzwi biura i, dyszac jak pracownik sekstelefonu, wlaczylem swiatlo. Nie jest to zbyt imponujace biuro, nawet wedle standardow Harlesden. Lokalizacja nad kebabownia - majaca swoje zalety, jesli chodzi o zdobycie pozywienia - sprawia, ze sciany, meble i wdychane powietrze powlekaja sie tlusta miazma. A Pen nie dotrzymala obietnicy pozyczenia mi porzadnych mebli (choc nadal ja podtrzymuje, pod warunkiem, ze wczesniej splace zalegly czynsz), totez mialem jedynie samodzielnie zlozone biurko z laminowanym blatem i dwa krzesla ze stalowych rurek z Ikei. Karlowata szafka z dwiema szufladami sluzyla takze za stolik, na ktorym ustawilem elektryczny czajnik i kubki do herbaty. Za dekoracje sluzylo szesc oprawnych w ramki ilustracji z komiksu "Little Nemo In Slumberland", kupionych w Ikei podczas tej samej ekspedycji, ktora zaowocowala zdobyciem krzesel. Ich widok odprezal i relaksowal klientow. A poza tym kosztowaly tylko niecale cztery funty sztuka. Owszem, bylo zalosne. Ale nalezalo do mnie. Przynajmniej kiedys. Usiadlem na jednym z krzesel, oparlem stope o szafke i zaczalem przegladac poczte. Na kazdy normalny list przypadaly dwie ulotki reklamowe barow curry i wielkich okazji inwestycyjnych, dzieki czemu szlo mi bardzo szybko. Nie musialem otwierac zbyt wielu kopert, nim trafily do juz i tak przepelnionego kosza z papierami. Rachunek za prad - czarny, za telefon - czerwony... Kolory zmieniaja wraz z porami roku, przypominajac delikatnie o uplywie czasu. Nagle zamarlem. Nastepna koperta ze stosu byla jasnoszara, rozpoznalem tez adres zwrotny. Osrodek Opieki Charlesa Stangera, Muswell Hill. Z drugiej strony nakreslono moje nazwisko, bolesnym, drobnym charakterem pisma, w ktorym wszystkie krzywizny tworzyly serie polaczonych, krotkich kanciastych kresek. To pismo fraktalne - patrzac na nie, czlowiek wyobraza sobie, ze pod mikroskopem kazde pociagniecie piora zmienia sie w tysiac kanciastych kreseczek umeczonego atramentu. Rafi. Nikt inny tak nie pisze. Nikt normalny nie zdolalby tak pisac. Ostroznie otworzylem koperte, odrywajac ja na sklejeniu, zamiast rozedrzec jeden koniec i wetknac do srodka palec. Pewnego razu Rafi przykleil tasma do kacika wewnatrz zyletke i o malo nie stracilem pierwszego czlonu kciuka. Tym razem jednak nie znalazlem niczego procz pojedynczej kartki wyrwanej z notesu. Na niej, zupelnie innym pismem niz to, ktorym zaadresowano koperte (lecz wciaz nalezacym do Rafiego - ma kilkanascie roznych charakterow pisma), nakreslono wiadomosc, ktora choc niejasna, wyrozniala sie przynajmniej godna podziwu zwiezloscia. POPELNISZ BLAD MUSISZ ZE MNA POMOWIC NIM POPELNISZ BLAD MUSISZ ZE MNA POMOWIC TERAZ. Wciaz wbijalem wzrok w list Rafiego, niepewny, czy schowac go do kieszeni, czy tez wrzucic do kosza, kiedy zadzwonil telefon. Odebralem w czystym odruchu. Gdybym sie zastanowil, pozwolilbym mu dzwonic, bo bez watpienia nie potrzebowalem tej rozmowy. -Pan Castor? Meski glos, suchy i ostry, z dzwieczaca w nim gleboka dezaprobata. Przywolywal obraz kaznodziei z Biblia w dloni, wskazujacego palcem prosto w twoje serce. -Tak? -Egzorcysta? Mialem ochote sklamac, ale poniewaz przyznalem sie do nazwiska, nie bylo sensu. Poza tym to tylko moja wina. Nikt nie kazal mi podnosic cholernej sluchawki. Zrobilem to z wlasnej woli, swiadomy i pelnoletni. I w efekcie zyskalem klienta. 2 Dzialo sie to troche ponad dziesiec lat po tym, jak zmarli zaczeli powstawac, to znaczy powstawac tak masowo, ze nie dalo sie tego dluzej ignorowac.Mysle, ze zawsze byli z nami. Z cala pewnoscia w dziecinstwie widywalem ich, gdy tylko znalazlem sie w spokojnym, cichym miejscu albo gdy przygaslo swiatlo. Stary czlowiek stojacy na ulicy, patrzacy w nicosc, podczas gdy matki przepychaly przez niego wozki, nie zwalniajac kroku; dziewczynka czekajaca niepewnie przy hustawkach na placu zabaw przez wszystkie nocne wachty i nigdy nie siadajaca na krzeselku; cien posrod innych cieni waskiej alejki, ktory nie poruszal sie rowno z nimi, gdy obok przejechal samochod. Nie byl to wielki problem, nawet dla ludzi takich jak ja, ktorzy je widzieli - wiekszosc duchow nie miesza sie do cudzych spraw, nie trzeba tez ich karmic ani po nich sprzatac. W dziewiecdziesieciu dziewieciu przypadkach na sto nie robia zadnych klopotow. Nauczylem sie nie wspominac o nich nikomu i nie patrzec na nie wprost, w obawie, ze przykleja sie do mnie i zaczna gadac. Najgorzej bylo, kiedy gadaly. Ale na pare lat przed tym, jak w ksiedze czasu obrocila sie kartka zwiastujaca nowe millenium, cos sie wydarzylo. Zupelnie jakby kosmiczny odpowiednik wielkiego, wrednego dzieciaka przyszedl do nas i pogrzebal kijkiem w cmentarzach tego swiata, zeby sprawdzic, co sie stanie. I stalo sie, co nastepuje: martwi wyroili sie z nich jak mrowki; martwi i kilka innych rzeczy. Nikt nie dysponowal prostym wyjasnieniem, to znaczy, jesli wykluczyc najrozniejsze odmiany stwierdzenia: "Zyjemy u kresu dni, oto przepowiedziane cuda i znaki". Do pewnego etapu argument ten sprawdzal sie calkiem niezle. Chrzescijanie i zydzi od poczatku stawiali na zmartwychwstanie ciala, i faktycznie, niektorych to wlasnie spotkalo. Lecz Biblia zachowuje spora rezerwe co do lakow, mocno sie asekuruje w kwestii demonow i dziwnie milczy na temat duchow. Totez chrzescijanie i zydzi nie orientowali sie o wiele lepiej niz pozostali. Spory teologiczne szalaly niczym pozar buszu, a pod oslona wzbijanego przez nie dymu swiat sie zmienial: nie w jednej chwili, lecz w powolnym, nieuniknionym tempie zacmienia slonca albo atramentu wsiakajacego w bibule. Zapowiadana apokalipsa nie nadeszla, lecz i tak powstaly nowe testamenty i zrodzily sie nowe religie. A ludzie tacy jak ja zyskali nowe, fascynujace perspektywy zawodowe. Nawet mapa Londynu ulegla zmianie - i, przynajmniej jesli chodzi o mnie, to wlasnie okazalo sie najtrudniejsze do uwierzenia i zaakceptowania. Musicie zrozumiec, ze urodzilem sie gdzie indziej - na polnocy, dwiescie mil od Miasta Mgiel - i patrze na Londyn jak ktos z zewnatrz. Na moj obraz miasta skladaja sie proste fragmenty, zgromadzone przez ostatnie dwadziescia lat. Kiedy je sobie wyobrazam, zazwyczaj widze wszystko w sposob uproszczony, schematyczny - jak klatke pelna wezy, pomaranczowych, zielonych i niebieskich wezy, ktora widac na wewnetrznej okladce ksiazkowego planu miasta. W miejscu, gdzie srodkiem przecina je najwiekszy waz -krolewski pyton, Tamiza - ciagnie sie strefa zerowa. Duchy nie sa w stanie przeprawic sie przez plynaca wode, nie przepadaja nawet za jej dzwiekiem. Pomniejsze demony i laki zwykle tez jej unikaja, choc nie wszyscy o tym wiedza. Totez rzeka to najlepsze miejsce. No, chyba ze z jakichs przyczyn bardzo chcecie porozumiec sie z umarlymi. Wystarczy jednak przejsc kilka ulic w dowolnym kierunku i, kiedy Tamiza zniknie z oczu, czlowiek znajdzie sie w miescie stanowiacym olbrzymi osrodek od czasow, gdy Gog i Magog usiedli na dwoch wzgorzach, mniej wiecej w polowie epoki kamiennej, i uniesli zmeczone stopy. W pladrowanym przez wojny, wykrwawianym rozruchami, niszczonym ogniem i dziesiatkowanym plagami miescie na kazdego zywego mieszkanca przypada okolo dwudziestu nieboszczykow. A proporcje te rosna jeszcze bardziej w centrum, gdzie Londyn jest najstarszy. Nie wyglada to az tak ponuro, jak mozna by sadzic, bo nie kazdy, kogo skladamy w ziemi, powraca; istnieje mnostwo takich, ktorzy wola wszystko przespac. Sami powracajacy zas najczesciej pozostaja w jednym miejscu i nie wedruja, budzac rozluzniajacy zwieracze strach w sercach zywych. Wiekszosc duchow pozostaje uwiazana do miejsca swojej smierci albo (wysokie drugie miejsce) pogrzebu (ow fakt blyskawicznie zamienil okolice starych cmentarzy w slumsy). Zombie to zwykle duchy, jeszcze bardziej ograniczone, bo w istocie nawiedzaja swe wlasne martwe ciala. A co do loup-garou, czyli lakow... Zajmiemy sie nimi w stosownym czasie. Zdarza sie jednak, ze duchy zaczynaja krazyc, kierujac sie ciekawoscia, samotnoscia, nostalgia, nuda, kaprysem, pretensjami, troska badz nalogiem. Zwykle to jakies niedokonczone sprawy nie pozwalaja im odpoczac, az do wciaz odleglego Dnia Sadu Ostatecznego. Mowie o zmarlych, jakby mieli ludzkie emocje i ludzkie motywacje. Przepraszam. To czesty blad, lecz kazdy zawodowiec przedstawi wam natychmiast odmienny punkt widzenia, czy tego chcecie, czy nie. Duchy to odbicia w krzywych zwierciadlach, znieksztalcone echa dawnych uczuc, trwajace jeszcze dlugo po uplywie terminu przydatnosci do spozycia. Czasami wciaz pozostaje w nich fragment swiadomosci i kieruje nimi tak, ze reaguja, a nawet odpowiadaja prostymi slowami. Najczesciej jednak nie. Ostatnim, co powinniscie robic, jest myslenie o nich jako o ludziach. Dla zawodowych pogromcow duchow to podstawa. Sentymentalna antropomorfizacja nie jest w naszym fachu zaleta. Lecz, niezaleznie od ich swiadomosci, spotkanie z duchami bywa doswiadczeniem wysoce destruktywnym - dla umyslu, a czasem i bielizny. Stad wlasnie egzorcysci, zarowno oficjalni, sponsorowani przez Kosciol i bedacy zazwyczaj idiotami badz fanatykami, jak i wolni strzelcy, tacy jak ja, ktorzy doskonale wiedza co robia. Moje powolanie uzewnetrznilo sie dzien po szostych urodzinach, kiedy zmeczylo mnie dzielenie lozka z niezyjaca siostra Katie, ktora rok wczesniej wpadla pod ciezarowke. Przegnalem ja wowczas, wykrzykujac skatologiczne wierszyki z piaskownicy. Tak, wiem. Jesli istnieje gdzies zatruty kielich z wyrazniejszym ostrzezeniem wypisanym na boku, to dotad go nie znalazlem. Ale jak wiele znanych wam osob moglo naprawde wybierac, czym sie zajmie? Moj szkolny doradca do spraw zawodowych twierdzil, ze powinienem pracowac jako kierownik hotelu. Zatem wybralem egzorcyzmy. Teraz jednak bylem na urlopie. Jakies poltora roku wczesniej mocno sie poparzylem i nie spieszylo mi sie do nowych zabaw z zapalkami. Wmawialem sobie, ze przeszedlem na emeryture. Czasem nawet udawalo mi sie w to uwierzyc. *** Kiedy sluchalem glosu owego szanowanego obywatela, siegajacego do mnie po pomoc poprzez londynska noc, zastanawialem sie przede wszystkim, jak uprzejmie poslac go w diably. Potem pomyslalem, ze mam szczescie, ze nie zjawil sie osobiscie, bo wciaz bylem przebrany za klowna. Z drugiej strony, to drugie z pewnoscia pomogloby w pierwszym. -Panie Castor, mamy problem - oznajmil w sluchawce przekonujaco zatroskany i zdenerwowany glos. Czy bylo to krolewskie my, czy tez chodzilo mu o niego i o mnie? Lekka przesada jak na pierwsza randke. -Przykro mi to slyszec - odparlem. A poniewaz najlepsza obrona jest atak, dodalem: - W tej chwili moja ksiazka zgloszen jest pelna i nie sadze, bym zdolal... Moj rozmowca bez trudu zestrzelil ten argument. -Trudno mi w to uwierzyc - warknal. - Bardzo trudno uwierzyc. Nie odbiera pan telefonu. Wydzwaniam od czterech dni, a pan ani razu nie odebral. Nie ma pan sekretarki ani nawet poczty glosowej. W jaki sposob umawia sie pan z klientami? W innych okolicznosciach ta litania zabrzmialaby obiecujaco. Klient, ktory dzwoni od czterech dni, sporo juz zainwestowal, co oznacza, ze latwiej bedzie dobic z nim targu. W innych okolicznosciach. Nawet teraz, zastanawiajac sie nad odpowiedzia, poczulem znajome przyspieszenie pulsu, znajome mrowienie, pojawiajace sie, gdy stajemy na koncu wysokiej trampoliny i patrzymy w dol. Tyle ze tym razem nie zamierzalem skakac. -Chwilowo nie przyjmuje nowych klientow - powtorzylem po nieco zbyt dlugiej chwili ciszy. - Jesli zechce mi pan opisac swoj problem, moge polecic panu kogos, kto zdola pomoc, panie...? -Peele. Jeffrey Peele. Jestem glownym administratorem Archiwum Bonnigtona. Ale polecono mi pana i nie zamierzam zatrudnic kogos trzeciego, o kim zupelnie nic nie wiem. To masz pecha, pomyslalem. -Nic wiecej nie moge zrobic. - Zgarnalem plik listow na szafke; zadzwieczala glucho, dobitnie demonstrujac, ze jest pusta, i wstalem. Chcialem to zakonczyc i ruszac w droge, a wieczor i tak nie zapowiadal sie ciekawie. - A w ogole, po co panu egzorcysta? - naciskalem. To pytanie jeszcze bardziej nakrecilo pana Peele'a. -Bo mamy ducha! - Jego glos zabrzmial nieco piskliwie. - A niby po co innego? Zdecydowalem sie nie odpowiadac. Zdziwilby sie. Ale w tym momencie snucie historii na dobranoc nie wydalo mi sie najlepszym wyjsciem. -Jakiego ducha? Wydobycie dalszych informacji z Peele'a stanowilo zapewne najszybszy sposob pozbycia sie go. W zaleznosci od tego, co mi powie, moglbym skierowac go do kogos, kto zalatwilby sprawe. A gdyby ow ktos okazal sie porzadny, moze nawet wyplacilby mi znalezne. -To znaczy, jak sie zachowuje? -Do zeszlego tygodnia byl zupelnie nieszkodliwy. - Peele wydawal sie tylko odrobine uglaskany. - Przynajmniej w tym sensie, ze nie robil nic zlego. Po prostu tam byl. Wiem, ze ostatnio takie rzeczy zdarzaja sie dosc czesto, ale to... - Zajaknal sie na kolejnej przeszkodzie i powrocil na drugi najazd. - Nigdy wczesniej nie doswiadczylem niczego podobnego. Pewnie sie zdziwicie, ale nawet mu wspolczulem. Mimo uplywu lat wciaz jeszcze spotykamy takich ludzi: ludzi, ktorzy dzieki szczesciu, stylowi zycia badz zwyklym czynnikom geograficznym nigdy nie zetkneli sie z jednym z powstalych, duchem czy zombie. Pen nazywa ich westalkami dla odroznienia od zwyklych, konwencjonalnych dziewic. Lecz Peele stracil wlasnie duchowa blone dziewicza i wyraznie widzialem, ze chce o tym pogadac. -Archiwum Bonningtona miesci sie w Euston - zaczal - przy Churchway, od strony dawnej Drummond Street. Specjalizujemy sie w mapach, planach i oryginalach dokumentow, glownie dotyczacych Londynu, poniewaz znaczna czesc naszych kosztow pokrywaja Korporacje Londynskie i PMF hrabstwa, to znaczy... - Rozwinal ow skrot bez zastanowienia, jak ktos przywykly do tego, ze inni nie rozumieja jego zargonu. - Polaczone Muzea i Fundusze, inicjatywa zrodzona w biurze burmistrza. Mamy tez kolekcje eksponatow marynistycznych, ufundowana przez Biuro Admiralicji i Zwiazek Marynarzy, a takze spora biblioteke pierwszych wydan, gromadzonych nieco losowo... -I duch nawiedza samo archiwum? - przerwalem mu, przerazony wizja wysluchania pelnej listy. - Od kiedy dokladnie? -Od zeszlego lata, mniej wiecej od polowy wrzesnia. W listopadzie bylo spokojnie, ale teraz wrocila, gorsza niz kiedykolwiek. Gwaltowna. Niebezpieczna. -Czy miejsca nawiedzen sa skupione? To znaczy czy duch nawiedza jakies szczegolne pomieszczenie? -Nie do konca. Ogolnie rzecz biorac, wedruje po budynku, ale w pewnych granicach. Widywano go niemal w kazdym pokoju na parterze i w piwnicy. Czasami, duzo rzadziej, na wyzszych pietrach. Podobna swoboda byla raczej nietypowa i obudzila moja ciekawosc. -Mowi pan "ona", zakladam zatem, ze ma rozpoznawalna ludzka postac? To pytanie wyraznie zaniepokoilo Peele'a. -Tak. Oczywiscie. A moze byc inaczej? Wyglada jak mloda kobieta o ciemnych wlosach, ubrana w kaptur i biala suknie albo szate. Tylko jej twarz jest... - Znow jakby zmagal sie z jakims slowem badz idea, nad ktora nie potrafil zapanowac. - Jej twarz bardzo trudno zobaczyc - dokonczyl wreszcie. -A zachowanie? - Zerknalem na zegarek. Wciaz musialem wyznac Pen, ze schrzanilem sprawe na imprezie. I pozostawal jeszcze list Rafiego. Im szybciej skoncze odgrywac role wspolczujacego sluchacza i pojde swoja droga, tym lepiej. - Mowil pan, ze do niedawna zachowywala sie spokojnie? W sluchawce zapadla cisza tak dluga, ze juz otwieralem usta, by spytac, czy Peele wciaz tam jest, kiedy w koncu przemowil. -Zazwyczaj gdy ludzie ja widywali, po prostu tam stala, zwlaszcza pod koniec dnia. Nagle czul pan cos jakby przeciag po otwarciu drzwi, ogladal sie i widzial ja... Widzial, jak pana obserwuje. - Przed ostatnim zdaniem uczynil znaczaca przerwe. Mowiac, Peele odtwarzal w myslach to spotkanie i nie nalezalo ono do przyjemnych. - Nigdy z bliska, zawsze z drugiej strony pokoju albo z dolu schodow. Mamy mnostwo schodow, budynek jest bardzo nietypowy i ma mnostwo... - Z wysilkiem wrocil do tematu. - Personel liczy trzydziesci osob, w tym siedem na pol etatu. Z tego, co mi wiadomo, kazdy widzial ja co najmniej raz. Z poczatku bylo to przerazajace. Jak mowilem, zwykle pojawiala sie poznym popoludniem, a o tej porze roku o czwartej bywa juz ciemno. To niezbyt przyjemne uniesc wzrok znad stosu ksiazek i ujrzec ja na koncu przejscia. Widziec, jak patrzy. Wiszaca pare cali nad ziemia, badz zapadnieta w podloge do kostek. -Jak patrzy. -Slucham? -Powtorzyl to pan dwukrotnie - przypomnialem. - Ze patrzy na pana. Ale wspominal pan tez, ze jej twarz jest niewyrazna. Skad pan wie, na co patrzy? -Nie niewyrazna - zaprotestowal Peele. - Tego nie powiedzialem. Mowilem, ze jej nie widac, a przynajmniej gornej czesci. Kryje sie jakby pod... zaslona. Za woalem. Czerwonym woalem. Nie potrafie do konca opisac tego efektu, ale to chyba najbardziej niepokojaca rzecz w jej wygladzie. Woal zakrywa wszystko, od wlosow do miejsca pod nosem, tak ze widac tylko usta. - Na moment umilkl; zakladalem, ze zapewne cofa sie pamiecia do tamtych wydarzen; po czym przemowil z jeszcze wiekszym wahaniem. Slyszalem, jak starannie dobiera slowa, obracajac je w myslach w poszukiwaniu niuansow. - Ale czuje sie jej uwage. Wie pan, ze pana obserwuje. Przyglada sie. Nie ma co do tego watpliwosci. -To sie zdarza w wielu nawiedzeniach - zgodzilem sie. - Upiorne spojrzenie. Czasami wyczuwa sie ja nawet gdy nie pojawia sie zaden duch. W takich przypadkach rzecz jasna trudniej rozwiazac ten problem, bo znacznie ciezej jest okreslic jej nature. Pana przypadek zalicza sie do bardziej typowych: duch patrzy na pana i czuje pan na sobie ciezar jej spojrzenia. Ale... - znow zmusilem go do powrotu do glownego tematu rozmowy - teraz juz nie tylko patrzy. Tak? -W zeszly piatek - rzekl Peele nieszczesliwym tonem - jeden z moich asystentow, niejaki Richard Clitheroe, odnawial dokument w pracowni. Mnostwa oryginalnych rekopisow z naszych zbiorow nie poddano wlasciwej konserwacji, to zreszta nieuniknione, totez ich renowacja stanowi znaczna czesc naszej pracy. Clitheroe podniosl wlasnie nozyczki, gdy wybuchlo... zamieszanie. Przedmioty na stole zaczely latac na wszystkie strony, cos wyrwalo mu z reki nozyczki. Skaleczyly go w twarz, nie gleboko, ale wyraznie i... i uszkodzily dokument. Umilkl. Zaimponowalo mi, ze uszkodzenie dokumentu zostawil na koniec, bo najwyrazniej to wlasnie przerazilo go najbardziej. A zatem w archiwum Peele'a pojawil sie poczatkowo nieszkodliwy, pasywny duch, ktory nagle stal sie wsciekly i aktywny. Nietypowa sprawa. Poczulem w zoladku ciekawosc, poruszajaca sie niczym zbudzony waz. Zacisnalem zeby, tlumiac ja z wysilkiem. -Czasami wspolpracuje z pewna kobieta - rzeklem do Peele'a. Scislej byloby powiedziec, ze pracuje dla niej, ale zdecydowalem sie na ratujace twarz klamstewko. - Profesor Jenna Jane Mulbridge. Pewnie pan o niej slyszal? To autorka Cialem i duchem. Peele glosno wypuscil ustami powietrze, niemal przypominalo to ciche "aach". Magnum opus J.J. to jeden z nielicznych podrecznikow naszego fachu, ktore trafily do ogolu, totez wszyscy o niej slyszeli, nawet jesli nie czytali ksiazki. -To kobieta, ktora wywolala Rosie? - upewnil sie Peele. Wyraznie mu zaimponowalem. Tak naprawde trzeba bylo naszej calej grupy, by wywolac ducha nazywanego zartobliwie Rosie Crucis i kolejnego oddanego zespolu ludzi, by utrzymac ja wsrod nas. Ale nie prostowalem. -Profesor Mulbridge nadal od czasu do czasu praktykuje, kieruje tez klinika ontologii metamorficznej w Paddington, wiec ma co dzien kontakt z dziesiatkami mezczyzn i kobiet najlepszych w tym fachu. Moge ja poprosic, by sie z panem skontaktowala. Z pewnoscia zdola panu pomoc. Peele wyraznie rozwazal ten kompromis. Z jednej strony JJ. to byla spora marchewka. Z drugiej, jak wiekszosc klientow, najwyrazniej mial nadzieje na natychmiastowa satysfakcje. -Myslalem, ze moze sam pan przyjdzie - rzekl. - Jeszcze dzis. Naprawde chcialbym rozwiazac to juz dzisiaj. Dysponuje standardowym wykladem, ktory wyglaszam klientom w podobnych okolicznosciach. Uznalem jednak, ze i tak dalem Peele'owi wieksza dawke tolerancji i cierpliwosci, niz zaslugiwal. -Egzorcyzmy tak nie dzialaja - odparlem sucho. - Panie Peele, obawiam sie, ze bede musial odezwac sie do pana pozniej. Chyba ze postanowi pan poszukac kogos innego. Jestem juz umowiony i nie moge sie spoznic na to spotkanie. -A zatem pani Mulbridge dokona egzorcyzmow? - naciskal Peele. -Profesor Mulbridge. Nie moge tego obiecac, ale spytam, czy znajdzie czas. Jesli tak, zakladam, ze numer archiwum mozna znalezc w ksiazce telefonicznej? -Mamy strone w sieci, sa na niej wszystkie kontakty, ale moj numer domowy... Przerwalem, mowiac, ze strona w zupelnosci wystarczy, uparl sie jednak, zebym i tak go zapisal. Zanotowalem numer na odwrocie koperty Rafiego. -Dziekuje, panie Peele. Milo mi bylo pana poznac. -A jesli profesor nie bedzie mogla przyjac zlecenia? -Wowczas dam panu znac. Tak czy inaczej, ktos sie odezwie, ja albo ona. Dobranoc, panie Peele. Powodzenia. Odwiesilem sluchawke, podszedlem do drzwi i ruszylem na dol. Zdazylem dotrzec na parter, a telefon znow zadzwonil. Zgasilem swiatlo, obrocilem klucz w zamku i odszedlem w strone samochodu. Wciaz stal tam, gdzie go zostawilem, i nadal mial cztery kola. Nawet w najgorszych chwilach ciemny baldachim mojego pecha ma kilka jasniejszych dziurek. Czulem zew szklanki whisky, zmyslowa syrenia piesn, zagluszajaca ochryple wrzaski nocy. Bylem jednak jak Ulisses, przywiazany do masztu. Najpierw musialem zobaczyc sie z Rafim. *** Przebralem sie w samochodzie, czujac ogromna ulge, gdy zielony kostium wyladowal na tylnym siedzeniu. Nie chodzilo o jego idiotyczny kolor, lecz o brak fletu, ktory jest dla mnie rownie niezbedny jak spluwa dla amerykanskiego prywatnego detektywa. Gdy naciagnalem na ramiona szynel - a nie jest to latwe zadanie w ciasnym wozie - musialem sprawdzic, czy flet wciaz tkwi na miejscu, w dlugiej, specjalnej kieszeni po prawej stronie, na wysokosci piersi. Moge go stamtad wyjac lewa reka, udajac, ze patrze na zegarek. Sztylet i srebrny kielich takze sie przydaja, ale flet to bardziej czesc mnie, dodatkowa konczyna. To Clarke Original w tonacji D, z recznie malowanymi rombami wokol otworow i o najslodszym dzwieku, jaki slyszalem. Produkuja go tez w tonacji C, ale jak powiedzial kiedys David St. Hubbins "D to najsmutniejszy akord". A to mi odpowiada. Upewniwszy sie, ze flet tkwi tam gdzie powinien, ruszylem spod biura ze znajomym uczuciem, czyms pomiedzy ulga a tchorzliwym niezadowoleniem. Osrodek Opieki Charlesa Stangera to dyskretna instytucja, mniej wiecej w jednej trzeciej dlugiej Coppetts Road niedaleko polnocnej obwodnicy. Jej kregoslup tworzy rzad jednorodzinnych domkow, polaczonych w jedna calosc. A choc tu i owdzie odchodza od niego jeszcze osobliwe, nieksztaltne konczyny, stojacy na tle Lasu Coldfall osrodek wciaz wyglada idyllicznie, jesli podejsc do niego w pogodny, letni dzien - i oczywiscie zignorowac sterty rozklekotanych lozek i zardzewialych lodowek, porzuconych na poboczu przez nielegalne firmy smieciarskie. Lecz w mokry listopadowy wieczor miejsce to wyglada zdecydowanie ponuro. A po pokonaniu drzwi, podwojnych i otwieranych elektrycznie od wewnatrz, mozna wyrzucic reszte sentymentow do podsunietego naczynia. Bol i obled tkwia w samych scianach osrodka, niczym stechly pot, a nasze uszy zawsze wychwytuja czyjs odlegly placz badz przeklenstwa. Osobiscie czuje sie, jakbym ze slonca wchodzil w cien, choc zazwyczaj w srodku jest nawet za cieplo. Nie wiem, w jakim stopniu wynika to z tego, kim jestem, a w jakim to efekt czystej autosugestii. Charles Stanger byl paranoicznym schizofrenikiem, ktory w jednym z owych domkow tuz po drugiej wojnie swiatowej zamordowal trojke dzieci. W ksiazkach twierdza, ze bylo ich dwoje, ale ja wiem lepiej, bo je spotkalem. Reszte zycia spedzil w Broadmoor, z laski Jej Krolewskiej Mosci, i w swych przeblyskach swiadomosci - poniewaz Charlie skonczyl studia w Cambridge i umial ukladac zdania gladkie jak najlepsze toczone meble - pisal barwne listy do sekretarza stanu, przewodniczacego Ligi Na Rzecz Reformy Wieziennictwa i kazdego, kto zdradzil chocby cien zainteresowania. Oplakiwal w nich brak stosownych osrodkow, umozliwiajacych dlugotrwale uwiezienie osob, ktorych zbrodnie nie byly owocem zlych zamiarow badz dewiacji, lecz zwyklego, normalnego, pierdzielonego swira. Po jego smierci odkryto, ze nalezal do niego nie tylko domek, w ktorym mieszkal, ale tez sasiedni. W testamencie Stanger przekazal je funduszowi powierniczemu, z nadzieja ze moze pewnego dnia stana sie zaczatkiem i wzorcem bardziej humanitarnej instytucji, w ktorej grozni psychicznie chorzy mogliby dozyc kresu swych dni w bezpiecznej izolacji od zwyklych przestepcow. To w gruncie rzeczy wzruszajaca historia. Troche smutna dla trzech malych duchow, bo musza teraz spedzac swe zycie po zyciu w towarzystwie niekonczacego sie strumienia oblakanych zbrodniarzy, ktorzy zapewne przypominaja im okolicznosci ich smierci. Ale martwi nie maja praw, a chorzy umyslowo - owszem, przynajmniej na papierze, i Osrodek Opieki Charlesa Stangera balansuje pomiedzy szanowaniem tych praw i przykrawaniem ich po bokach. Wiekszosc wiezniow traktuje sie calkiem dobrze, chyba ze w niewlasciwej chwili naraza sie niewlasciwemu pielegniarzowi. W ciagu ostatnich dwudziestu lat nastapily tu tylko cztery zgony i tylko jeden z nich mozna uczciwie nazwac podejrzanym. Chetnie poznalbym tego goscia, ale nie zostal tu po smierci. W osrodku Stangera ani troche nie wierzono w mistyczne dzialanie kwietniowej galazki jarzebiny i jesli kiedykolwiek widzieliscie, jak nawiedzenie dziala na umysly wrazliwe badz zwichrowane, zrozumielibyscie dlaczego srodki ochronne wymieniano tu co tydzien i dobierano w trzech smakach: byl tam krzyz i mezuza, prezentujace podejscie religijne, ped poganskiego wiciokrzewu i nerkomancki krag, starannie okalajacy slowa HOC FUGERE - uciekaj stad. Gdy wszedlem do srodka, pielegniarka w recepcji uniosla wzrok i pozdrowila mnie cieplym usmiechem. Carla. Pracowala tu od dawna i wiedziala, dlaczego ciesze sie specjalnymi wzgledami i moge skladac wizyty o dowolnej porze. -Dobry wieczor, kochasiu - rzucila. Zwykle tak sie do mnie zwraca, wie jednak, ze nie pomysle sobie niczego niewlasciwego. Jej maz, Jason, to rosly pielegniarz, ktorzy w ciagu pieciu sekund potrafilby mnie przerobic na nowatorskie origami. - Zdawalo mi sie, ze ostatnio byl calkiem grzeczny. -Owszem, Carlo, nic sie nie stalo. - Nabazgralem nazwisko w ksiedze gosci. - Dzis tylko go odwiedzam, bo napisal do mnie list. Jej oczy sie rozszerzyly, na twarzy dostrzeglem zainteresowanie. Carla byla niestrudzona plotkarka - to jej jedyna wada - i niezmiernie zalowala, ze w prawdziwych szpitalach brakuje rownie skomplikowanych intryg i rozpusty, jak w tych serialowych. -Tak, widzialam. - Pochylila sie ku mnie. - Bardzo ciezko mu szlo. No wiesz, silna reka pisala, druga probowala wyrwac kartke. Unioslem i opuscilem brwi, wzruszywszy wirtualnie ramionami. -Asmodeusz wygral - rzeklem z naciskiem, a Carla skrzywila sie kwasno. Asmodeusz zawsze wygrywal. Nie warto bylo nawet tego komentowac i powiedzialem to tylko, by nie udzielic innej odpowiedzi na zasugerowane pytanie. - Ide do niego - oznajmilem. - Gdyby doktor Webb chcial potem ze mna porozmawiac, moge zostac kilka chwil. Ale to sprawa czysto osobista. -Nie krepuj sie, Felix. - Machnela do mnie. - Paul ma klucze. Paul byl ponurym, czarnoskorym mezczyzna, tak wysokim i barczystym, ze w formacji cztery cztery dwa sam moglby zastapic jedna z czworek. Prawie sie nie odzywal, a kiedy juz to robil, przemawial krotko i do rzeczy. Widzac, jak zblizam sie korytarzem, wymowil jedno slowo: "Ditko?", a kiedy przytaknalem, odwrocil sie i pomaszerowal naprzod. Na koncu glownego korytarza trzeba skrecic w lewo. Podloga unosi sie lekko pod stopami, bo opuszczamy przebudowane domki, wkraczajac do nowego, specjalnie zbudowanego skrzydla. Panowala tam inna atmosfera, to znaczy w sensie psychicznym. Stare kamienie otacza stale, rozproszone pole emocji. Przypomina to blask dogasajacego ognia. Nowy cement jest pusty i zimny. I moze dlatego zadrzalem, gdy zatrzymalismy sie przed drzwiami Rafiego. Paul pochylil sie, zagladajac przez wizjer, i zaklaskal jezykiem o zeby. Potem wsunal klucz w zamek i przekrecil. Drzwi sie otwarly. Pomiedzy wizytami zawsze zapominam, jak mala i pusta jest cela Rafiego. Przypuszczam, ze niepamiec pozwala jakos to zniesc. W gruncie rzeczy to szescian dziesiec stop na dziesiec. Nie ma w nim mebli, bo Rafi potrafi oderwac nawet te przykrecone i zrobic z nich uzytek. U Stangera wciaz pracuja ludzie, ktorzy pamietaja ostatni raz, gdy do tego doszlo. Ich nowe motto, w ktore zaciekle wierza, brzmi: "W razie watpliwosci lepiej nie". Sciany i sufit pokrywa nagi, bialy tynk, lecz pod nim zamiast normalnych cegiel kryje sie warstwa stopu srebra i stali w proporcjach jeden do dziesieciu. Nie pytajcie mnie, ile to kosztowalo; glownie z tego powodu jestem biedny. Rafi siedzial w kacie w pozycji lotosu. Jego dlugie, tluste wlosy calkowicie przyslanialy twarz, lecz na dzwiek moich krokow uniosl glowe, rozgarnal zarosla i usmiechnal sie szeroko. Ktos uwolnil mu jedna reke z kaftanu bezpieczenstwa i dal talie kart. Lezaly teraz na podlodze, ulozone w pasjansa zegar. Ostre karty, powlekane plastikiem. Wedlug mnie to bardzo kiepski pomysl. Zanotowalem w duchu, by powiedziec Carli, zeby pacnela ode mnie Weba w glowke i spytala, co on sobie wyobraza. -Felix! - warknal Rafi jednym ze swych bardziej nieprzyjemnych glosow, dobiegajacym wylacznie z glebi gardla. Kazda sylaba brzmiala jak odtwarzany w zwolnionym tempie wystrzal z dubeltowki. - Co za zaszczyt. Co za pierdolone szczescie. Wchodz, wchodz. No dalej. Nie wstydz sie. -Jesli zacznie cos kombinowac - rzekl Paul, ponuro i beznamietnie - po prostu zawolaj, dobrze? Zamknal za mna drzwi i uslyszalem zgrzyt zamka. Rafi obserwowal mnie w pelnej wyczekiwania ciszy. Rozpialem plaszcz i dotknalem palcami kieszeni, w ktorej tkwil flet. Cal blyszczacej miedzi wystawal z niej, lsniac na tle szarej podszewki niczym gorejacy wegielek. Na jego widok Rafi westchnal, ostro, bolesnie. -Zamierzasz nam cos zagrac? - wyszeptal. I przez chwile byl to naprawde Rafi, nie Asmodeusz mowiacy jego glosem. -Dobrze cie znow widziec, Rafi - odparlem. - Tak, za jakas minute zagram ci cos, zebys mogl chwile odpoczac albo przynajmniej sie pozbierac. Twarz Rafiego wykrzywila sie gwaltownie, jakby sie roztopila i znow zastygla w grymasie brutalnej pogardy. -Chcialbys, kurwa - warknal innym glosem. Coz, wiedzialem, ze nie bedzie latwo. Nigdy nie jest. Czujac sie jak zolnierz, ktory ma zaraz wyskoczyc z okopu i popedzic do ataku przez ziemie niczyja, usiadlem przed nim, krzyzujac nogi, niczym lustrzane odbicie Rafiego. Wyjalem z kieszeni list, rozlozylem i zademonstrowalem mu. -Napisales do mnie. TY do mnie napisales - rzeklem, z rozmyslem kladac nacisk na ty. Mimo tego, co powiedzialem Carli, wciaz nie mialem stuprocentowej pewnosci, czy to Rafi, czy jego zlowieszczy pasazer stal u steru, kiedy powstal list - a uznalem, ze powinienem to wiedziec. Rafi wyjal mi z reki kartke, przez sekunde wpatrywal sie w nia ze spokojem i lekkim rozbawieniem. Miedzy jego palcami rozkwitl plomien, w mgnieniu oka siegnal czterech naroznikow wymietej kartki i pochlonal ja w jednej eksplozji ciepla, ktora poczulem nawet ze swego miejsca. Palce Rafiego rozprostowaly sie i na podloge poszybowaly kawalki czarnego popiolu. -Tak - odrzekl. - Napisalem. - Wsunal palec w popiol, wbijajac wzrok w ziemie. -Twierdzisz, ze popelnie blad - naciskalem; z kazda chwila moj pesymizm rosl. - Jaki blad, Rafi? Znow spojrzal na mnie i tym razem nasze spojrzenia sie zlaczyly. Zazwyczaj Rafi ma oczy piwne, teraz jednak byly czarne i blyszczace, jakby wezbraly w nich atramentowe lzy. -Przyjmiesz te sprawe - wychrypial Asmodeusz. - I to cie zabije. 3 Kiedy poznalem Rafaela Ditko, bylem bliski absolutnego dna. Mialem dziewietnascie lat, niecaly rok studiowalem w Oxfordzie - literature angielska, wybrana mechanicznie, bo to byl moj najlepszy przedmiot w szkole, a tato nie po to harowal przez trzydziesci lat w dokach i fabrykach, zeby jego dzieci mialy robic to samo.Lecz od lat dreczyly mnie nihilizm i rozpacz. Im czesciej widywalem smutnych, nikomu niepotrzebnych zmarlych, trwajacych na skraju zycia niczym zebracy w drzwiach eleganckiej restauracji, tym bardziej ponury i beznadziejny wydawal mi sie caly wszechswiat. Uwazalem, ze jesli Bog istnieje, to jest albo psychopata, albo totalnym popierdzielencem. Nikt godny szacunku nie stworzylby wszechswiata, w ktorym ma sie tylko jedna szanse na ogrzanie rak przy ogniu, a potem reszte wiecznosci spedza na zimnie. Nawet kiedy zdolalem zapomniec przerazonego, malego ducha mojej siostry Katie i to, jak zatrzasnalem mu drzwi przed nosem, zycie i tak nie mialo dosc sensu, bym chcial sie w nie angazowac. Ditko mial dwadziescia dwa lata, przyjechal w ramach wymiany studenckiej z Czechoslowacja, co w tamtych czasach ("tamtych" oznacza tu hedonistyczne lata osiemdziesiate, swit nowej ery zwycieskiego kapitalizmu) stanowilo rzadkosc. Ze swymi ciemnymi wlosami i oczami wygladal jak nieslubny syn archaniola i swiatynnej tancerki, i z ogromna wzgarda sluchal o zywionych przez wiekszosc kolegow ze studiow marzeniach o przedsiebiorczej apoteozie. Praca w City? Przejscie na emeryture po trzydziestce? Pierdolic to. Rafi pedzil na oslep w zycie, seks i smierc, z zapalem wykluczajacym jakiekolwiek kalkulacje. Od pokolenia Tatcher pozyczyl jego samouwielbienie, przymierzyl i zamienil w cos eleganckiego i pelnego ironii. Owszem, wyrywal kumplom dziewczyny, palil ich trawe, biwakowal na podlogach i pladrowal lodowki. Ale odplacal nam za to biletami na spektakl. Nikt nigdy nie zdolal go znienawidzic, nawet kobiety, w ktorych przebieral jak w blyskotkach na targu. Nawet Pen, dla ktorej byl pierwszym (i ostatecznie) jedynym. Czasami zastanawiam sie, jak wygladaloby jego zycie, gdyby mnie nie poznal. Bez watpienia juz wtedy fascynowal go okultyzm, w owych czasach jednak pozostawalo to zainteresowaniem czysto akademickim, bo Rafi byl zbyt nonszalancki i, szczerze mowiac, inteligentny, by w cokolwiek uwierzyc. Lecz nasze pijackie rozmowy na temat zmarlych -tych, ktorzy nie odchodza, i tych, ktorzy wracaja - sprawily, ze zainteresowanie zaczelo przeradzac sie w cos innego. Nawet kiedy temperowal moj gorzki ateizm swa wlasna, samolubna ewangelia agnostycka (pozyjemy zobaczymy, wstrzymaj ogien, spojrz na sliczne obrazki), sluchal moich opisow londynskich duchow z entuzjazmem zbyt wielkim, by nazwac go zdrowym. Bylem wowczas zbyt glupi i zaabsorbowany samym soba, by to zauwazyc. Ale dalem mu cos nowego, do czego mogl sie podlaczyc. Rzucilem studia na poczatku drugiego roku i wyruszylem w bezcelowa, lecz porywajaca podroz dookola swiata, ktora miala pochlonac nastepne cztery lata mego zycia. Byla to moja wyprawa donikad, byle dalej od pustki. Rafi zapewnil mi emocjonalne paliwo do podrozy - uniosl mnie, wycelowal i podpalil lont. Co w bardzo praktycznym sensie oznaczalo, ze zapewne zawdzieczam mu dalsze zycie. Po powrocie nie widzialem sie z nim kolejne dwa lata i gdy sie spotkalismy, odkrylem, ze sie zmienil. Stal sie jednym z tych gosci, ktorzy siedza w piwnicznych ksiegarniach i placa dziesiec razy wiecej za listy sprawunkow Aleistera Crowleya, niz sa one warte. Wypilismy piwo (czy siedem) w pubie Angel na St. Giless Hight Street. Lecz przynajmniej dla mnie okazalo sie to przezyciem niepokojacym i przygnebiajacym. Pierwotnie do Rafiego przyciagnelo mnie jego podejscie do zycia. Bardzo pragnalem zblizyc sie do tego i moze nasladowac. Teraz jednak chcial rozmawiac wylacznie o smierci - jako stanie, celu, zrodle, stawie z pstragami. Mowil, ze uczy sie nekromancji. Powiedzialem mu, ze to pierdoly. Fakt, ze niektorzy umieja widziec i rozmawiac ze zmarlymi (w tamtych czasach spotkalem jeszcze pieciu podobnie wrazliwych ludzi i slyszalem o garstce innych), nie oznacza, ze smierci da sie uniknac. Istniala granica - kazdy z nas moze ja przekroczyc tylko raz, i to zawsze zmierzajac w te sama strone. Nigdy nie slyszalem, by ktokolwiek stamtad wrocil. Oczywiscie gadalem bzdety, lecz w owych czasach zombie byly bardzo rzadkie i nigdy na zadnego sie nie natknalem. Tak czy inaczej, Rafi nie sluchal. Twierdzil, ze cos znalazl i ze to cos moze w ciagu jednej nocy calkowicie odebrac sens wszystkiemu, co robie. -Moze nawet szybciej - powtorzyl z oblakanczym usmiechem, pstrykajac palcami przed moja twarza. - Szybko, o tak. Twoja kolejka, Fix. Wszystkie siedem kolejek bylo moje i potem ta swiadomosc nieco mnie pocieszyla. Przynajmniej pod pewnymi wzgledami Rafi sie nie zmienil. Nadal pozostawal eleganckim pasozytem, umiejacym sprawic, ze czules sie, jakbys to ty mial mu dziekowac za to, ze cie naciaga. Moze pod wszystkimi kretynstwami nadal kryl sie prawdziwy Ditko. Moze w koncu sie znudzi i przerzuci na nowa podniete. Kiedy znow go spotkalem, byla wiosna 2004 roku. Telefon o polnocy sciagnal mnie do studia przy Seven Sisters Road. Rafi siedzial tam, skulony w wannie na szponiastych nogach, patrzac przed siebie pustym wzrokiem. Oba krany byly odkrecone. Jego dziewczyna, chuda i wyniszczona - jej cienkie, biale wlosy natychmiast skojarzyly mi sie z puszkami mlecza - co kilka chwil dorzucala do wanny worki lodu ze sklepu monopolowego. Inaczej woda zaczynala wrzec. -Rafi rzucil zaklecie - oznajmila. - Skurwysynsko wielkie. Wezwal ducha, ale cos poszlo nie tak i zamiast zostac w kregu, duch wniknal w niego. Wtedy zaczela sie goraczka. Przesiedzialem przy nim cala noc, sluchajac, jak wyglasza nieskladne tyrady w co najmniej czterech jezykach, i probujac wyczuc ducha. Okolo szostej rano zabraklo nam lodu i balem sie, ze jesli zaczekam dluzej, Rafi sie wypali. Wyjalem zatem flet, odprawilem z pokoju dziewczyne i zaczalem grac. Tak wlasnie pracuje: muzyka to zaklecie i jesli sie uda, dziala na bezcielesne duchy niczym lep na muchy. Duchy zaplatuja sie w nia i nie moga sie uwolnic, i kiedy milknie, abrakadabra, nie maja sie czego przytrzymac. Wtedy znikaja. Kiedy gasnie ostatnia nuta, po prostu ich juz nie ma. Jesli brzmi to nieskomplikowanie, to dlatego, ze nigdy nie skonczylem studiow. W rzeczywistosci to trudny, powolny proces i udaje sie tylko, jesli zdolam naprawde wyczuc danego ducha. Im wyrazniejszym myslowym obrazem dysponuje, tym lepsza melodia i pewniejszy efekt. W tym przypadku duch byl tak silny, ze niemal przypominal dym saczacy sie z przegrzanej skory Rafiego. Sadzilem, ze go wyczulem. Unioslem flet do ust i zagralem pierwsze nuty, szybkie i wysokie. Rownie dobrze mogl to byc pistolet - cos wielkiego i ciezkiego, na przyklad trooper 38 - wycelowany w glowe Rafiego. Siedzialem na podlodze ze srebra i stali, a chlod metalu, zimnego jak lodowiec, powoli promieniowal na moje plecy. Gdzies w oddali uslyszalem glos pielegniarza - wykrzykiwal cos jowialnego i zapewne obscenicznego. Potem trzasnely drzwi. Absolutnie czarne oczy Rafiego zamknely sie i znow otwarly, przygwazdzajac mnie spojrzeniem niczym dwa leniwe, szalone celowniki. Otaczala go won starego miesa. Wiedzialem, ze to dlatego, ze przyjechalem z biura nad kebabownia Grambasa. Jedna z cech charakterystycznych obecnosci Asmodeusza bylo to, ze Rafi zaczynal pachniec jak ostatnie miejsce, ktore odwiedzalismy. Typowy przyklad demonicznego podgladactwa. -Umrzesz - powtorzyl niemal z roztargnieniem, odwracajac pare kolejnych kart swego pasjansa. -Mylisz sie - odparlem z przedwczesna ulga. - Owszem, zaproponowano mi dzis prace, ale juz odmowilem. -Jasne, ze tak. - Znow ten glos jak stluczone szklo, chrapliwy i drzacy. - Wciaz oplakujesz starego przyjaciela, prawda? Obiecales sobie, ze nigdy wiecej nie schrzanisz zycia takiemu kundlowi. "Po pierwsze, nie szkodzic", co w twoim przypadku oznacza: "Nie rob, kurwa, nic na slepo". Jezyk Rafiego wysunal sie z ust i oblizal je z odglosem gazety unoszonej na ulicy powiewem silnego wiatru. Nagle uswiadomilem sobie, ze wargi ma suche i spekane, pokryte jasnymi plamami strzepow zaschnietej skory. Powinienem byl zauwazyc to wczesniej. To kolejny ze znakow, ktorych zwykle wypatruje, i potwierdzal to, co zauwazylem juz wczesniej. Bez watpienia rozmawialem z Asmodeuszem. Rafi nie pojawi sie, dopoki demon na to nie pozwoli. Powoli, z roztargnieniem, rozdarl paznokciem kciuka skore na przedramieniu. W ranie wezbrala krew i polala sie na podloge celi. Nie zwracalem na to uwagi: Asmodeusz lubi sie popisywac, ale zawsze szybko naprawia wyrzadzone szkody. Utrzymywanie ciala Rafiego w dobrym stanie lezy w jego najlepiej pojetym interesie. -I tak juz za pozno, by cokolwiek zrobic - wymamrotal, bardziej do siebie niz do mnie. - Wiekszosc elementow wskoczyla na miejsce, a ty nie zadajesz nawet wlasciwych pytan. Zapadla cisza. Kiedy znow sie odezwal, przemawial innym glosem, niemal plynnym, modulowanym jak muzyka fletu, podstepnym i nieprzyjemnym. -Zatem odmowiles. Ale w tym wlasnie rzecz, Castor. Zmienisz zdanie, jestem tego niemal pewien. Bo widzisz, dla takich jak ja czas wyglada inaczej. To znaczy, ze plynie wolniej. Mam wrazenie, jakbym tkwil tu juz tysiac lat. Musze cos robic, zeby zachowac ostrosc umyslu. Rozumiesz? Dostrajam sie do roznych rzeczy. Rzeczy znajdujacych sie na skraju istnienia. Rzeczy, ktore moze, moze, moze przekrocza granice prawdopodobienstwa i splamia dywany rzeczywistosci. Wiem, o czym mowie. Po ostatnim "nie" padnie "tak" i dojdzie do tego, nim ta noc dobiegnie konca. Jestes tak bolesnie przewidywalny, jesli chodzi o twoich przyjaciol, ze... - Przekrzywil glowe w lewo, prawo, lewo. - To raczej oczywiste, na czyja melodie w koncu zatanczysz. Wyjalem z kieszeni flet i polozylem na podlodze obok. Rafi - czy tez stwor zyjacy wewnatrz niego - przyjrzal mu sie z zimnym rozbawieniem. -Ja nie tancze - rzeklem. - Nie pros mnie. Rozesmial sie, nie zabrzmialo to milo. -Wy wszyscy tanczycie, Castor, kazdy najgorszy dran. Nigdy jeszcze nie spotkalem mezczyzny, kobiety badz dziecka, ktorzy stawiliby prawdziwy opor. - Wyciagnal wolna reke, zlozyl palec srodkowy i wskazujacy, tworzac lufe, i wycelowal w moje stopy. - Bang, bang bang. Gdybym nie odsiadywal wyroku w tej kupie miazgi i chrzastek, zmusilbym cie do tanca. Ale poniewaz jestem... niedysponowany, zajmie sie tym ktos inny. A ten ktos inny jest dla ciebie za silny. -Wolisz "Och, Danny Boy" czy tez "Ye Banks and Braes"? - spytalem z lekko rozbawiona mina. -Co za prymityw - zadrwil. - Zagraj "O Fortuna". Lubie muzyke brzmiaca jak koniec pieprzonego swiata. Ale wrocmy do tematu. Choc mnie osobiscie nic to nie da, powinienes odmowic i nie przyjac sprawy, bo masz szanse ujscia z niej w jednym kawalku nie wieksza niz kot w piekle. -Wiesz, zawsze mi pochlebia, kiedy tak to ujmujesz - oznajmilem. - Nie powinienem przyjmowac sprawy? Prawnicy i prywatni detektywi przyjmuja sprawy. Ludzie korzystajacy z moich uslug zazwyczaj uwazaja mnie za kogos w rodzaju smieciarza. Asmodeusz zlekcewazyl te probe zmiany tematu wzgardliwym wzruszeniem ramion. -Jesli wystarczy ci jaj, by odmowic i wytrwac, to swietnie, nie bedziesz mial problemu. Ale nie na to stawiam, Castor. I jesli chodzi o badanie ludzkiego zachowania, mam nad toba pare lat przewagi. Zaczalem obserwowac, gdy cala ludzka rasa miala w sumie wylacznie dwa jaja - i oba tkwily w mojej dloni. A skoro juz o tym mowa, co slychac u Pen? Nagly przeskok kompletnie mnie zaskoczyl, a w dodatku Asmodeusz uzyl glosu Rafiego, by zwiekszyc wrazenie. -Nie twoja przekleta sprawa - warknalem. Usmiechnal sie ze zlosliwa duma. -Wszystko co przeklete jest moja sprawa - zadrwil. - Powinienes staranniej dobierac slowa, Castor. Slowa to ptaki, ktore wzbijaja sie do lotu i pokazuja nieprzyjacielowi, gdzie sie ukrywasz. Masz. Pocwicz. Wzial jedna z kart i pchnal ja ku mnie, tak ze upadla koszulka do gory u moich stop. Podnioslem ja i obrocilem, spodziewajac sie asa pik albo jokera. Ale po drugiej stronie byla pusta: zapasowa karta, ktora daja w niektorych taliach, by zastapila pierwsza zagubiona. -Nie, stawiam, ze na to pojdziesz - ciagnal Asmodeusz. - Mowie ci zatem, musisz pilnowac swojego tylka, i to lepiej niz dotychczas. Jestes zbyt latwym celem, Castor. Od czasu do czasu musisz wzbic troche kurzu, zeby nie bylo widac, dokad zmierzasz. W przeciwnym razie, gdy tam dotrzesz, zastaniesz czekajaca na ciebie zlakniona linczu bande. - Jego oczy zwezily sie do czarnych jak wegiel szczelin. - Czekasz, zeby mi zagrac i zamknac mnie w piwnicy. Ale ktoregos dnia przyjdziesz i zagrasz tak, ze stad wyjde. Uwolnisz mnie, uwolnisz tez aniolka Rafaela. W koncu takie sa zasady. Ty je zlamales i sam musisz naprawic. Ale martwy na nic mi sie nie przydasz. Musisz zatem zrobic trzy rzeczy. Wez od niej karte, gdy ci ja da. Uwazaj na ognisty alkohol i zle kobiety. I nie kladz palca na spuscie, dopoki nie bedziesz wiedzial, do czego strzelasz. Buzi, buzi. Ucalowal palce - te same dwa, ktore wczesniej tworzyly bron - i znow we mnie wycelowal. Przylozylem flet do ust i zaczalem grac. Nie przestawalem przez pol godziny. *** Kiedy zastukalem do drzwi celi, zeby Paul mnie wypuscil, Rafi spal. Teraz to byl Rafi i pewnie bedzie dusil komara az do rana, zatem dalsze czuwanie przy nim nie mialo sensu. Tuz przed wyjsciem zerknalem na rane na jego rece. Juz sie zagoila i pozostala po niej tylko waziutka blizna. Pierdolone demony. Najczesciej tylko duzo gadaja i lubia sie puszyc.Kiedy jednak jechalem do domu Pen, slowa Asmodeusza wnikaly w ma glowe niczym brud w skaleczenie. A zatem mialem zmienic zdanie w sprawie propozycji Peele'a? Raczej nie. W tym momencie nie bylem w stanie wymyslic niczego, co by mnie przekonalo. Cala sprawa z Rafim sprawila, ze ponad rok temu pozegnalem sie z bronia, a dzisiejszy dzien znow przypomnial, co sie dzieje, kiedy popelniam blad. Jakbym potrzebowal przypomnienia. Musialem z tym zyc na co dzien. Nadal jednak nosilem przy sobie metalowy flet. Bez niego wciaz czulem sie zmarzniety i odsloniety. A moj puls nadal lekko przyspieszal, gdy slyszalem historie o duchach. Brud w skaleczeniu. Wbity tak gleboko, ze nie da sie go wydlubac. Wycofalem samochod w glab zarosnietego podjazdu Pen, miazdzac pod kolami kilka twardych pedow jezyn, ktore odwazyly sie podniesc od ostatniego popoludnia. Wysiadlem i zabralem z tylnego siedzenia klatke szczurzycy Rhony. Poslala mi niezbyt przyjazne spojrzenie. Wedle jej klasyfikacji nalezalem do gosci, ktorzy podpuszczaja, biora co chca i zostawiaja ja niezaspokojona. Zwazywszy na wszystko, calkiem niezle odpowiadalo to prawdzie. Gdy zamykalem woz, breloczek od kluczykow odegral pierwsze takty "Dla Elizy". Mam nadzieje, ze duch Beethovena uprzykrza noce dyrektorowi generalnemu Forda. Nie zauwazylem zadnych swiatel. Ja mieszkam na gorze wielkiej trzypietrowej kupy cegiel, a Pen na samym dole. Poniewaz jednak dom wbudowano w zbocze wzgorza, od tej strony jej pokoje mieszcza sie pod ziemia. Z drugiej wychodza na ogrod lezacy dziesiec stop pod poziomem ulicy. Nie potrzebowalem jednak swiatla: wiedzialem, ze ona tam jest i na mnie czeka. Masakra urodzinowa Petera wydawala mi sie piesnia odleglej przeszlosci i nie czulem juz irytacji. Dla Pen jednak wciaz pozostawala najwazniejsza historia dnia. Z pewnoscia chce wiedziec, jak mi poszlo. Chce tez przeliczyc kase. Coz, poszlo mi mniej wiecej tak, jak Titanicowi w jego dziewiczym rejsie, a kasa wciaz tkwila w portfelu Jamesa Dodsona. Teraz musialem zatanczyc, jak mi zagra los - a podejrzewalem, ze uslysze raczej "O Fortuna" niz "Ye Banks and Braes". Wszedlem do srodka i zamknalem za soba drzwi. Zaryglowalem je i unioslem reke, by umiescic znak ochronny - to wciaz byl odruch, mimo ze mieszkalem u Pen od trzech lat. Opamietalem sie jednak w pore i odwrocilem. Czulem sie troche jak po stosunku przerywanym. Pen jest teraz kaplanka, sama dokonuje blogoslawienstw. Gdy jednak stawialem stope na pierwszym stopniu do piwnicy, przekonalem sie, ze nie mialem racji co do miejsca, gdzie ja znajde. W kuchni palilo sie swiatlo, niewidoczne z ulicy. Slyszalem tez odglosy dosc halasliwej dzialalnosci. Poszedlem tam. Pen siedziala przy kuchennym stole, zwrocona do mnie plecami. Naga zarowka kolysala sie lagodnie nad jej glowa w przeciagu z nadtluczonego okna. Nie uniosla glowy, zbyt zajeta praca. Na stole przed soba polozyla skrzynke z narzedziami i szczatki zerwanego naszyjnika. Podszedlem dwa kroki i zorientowalem sie, co robi. Pilowala paciorki z naszyjnika, starannie i ostroznie; spodek po jej lewej wypelnialy koraliki, z ktorymi najwyrazniej juz skonczyla. Obok stala butelka szkockiej bezolowiowej i szklanka. -Mozemy pic z jednej - rzekla, jakby czytala mi w myslach. - Druga stluklam, gdy probowalam ja umyc, zeby nie smierdziala terpentyna. Teraz stalem tuz za nia. Unioslem szklanke, pociagnalem dlugi lyk whisky i odstawilem. Jednoczesnie przyjrzalem sie uwazniej naszyjnikowi i odkrylem, ze to rozaniec. -Pen - zaczalem, bo nie moglem w zaden sposob uniknac tego pytania - co ty robisz? -Spilowuje paciorki - odparla spokojnie. -Poniewaz...? -Byly za duze. - W koncu spojrzala na mnie, przekrzywiajac glowe i mruzac oczy. - Przebrales sie. - W jej glosie dzwieczala nutka zawodu. - Mam nadzieje, ze przywiozles ze soba kostium. -Jest w samochodzie. - Postawilem na stole klatke z Rhona. - Dzieki za pozyczke. Pen zacisnela wargi i poslala Rhonie calusa. Szczurzyca usiadla i zaczela drapac prety. -Moglbys ja zaniesc do haremu? Nawet mnie to ucieszylo - inaczej musialbym przyznac sie do imprezowej kleski tu i teraz, a kazda minuta opoznienia rozmowy oznaczala jedna wiecej minute szczescia. Lecz paciorki nadal ciazyly mi w glowie, pewnie dlatego, ze dopiero co widzialem sie z Rafim, a to wygladalo dokladnie jak cos, czym chetnie zajalby sie ktorys z pacjentow Stangera w przerwach pomiedzy sesjami terapii szokowej. -Za duze do czego? - spytalem. Pen nie odpowiedziala. -Zabierz Rhone na dol - rzekla. - Zaraz tam przyjde. A przy okazji, znalazlam cos twojego. Stoi na kominku obok zegara. Maszerujac schodami do podziemnej cytadeli Pen, uslyszalem cos, co wzbudzilo we mnie nagla fale niepokoju. "Enola Gay" zespolu OMD. Wychodzac z pokoju, Pen czesto zostawiala wlaczony adapter, z rodzaju tych, ktore po skonczeniu plyty wracaja na jej poczatek. Lecz gdy zaczynala puszczac numery z lat osiemdziesiatych, nie byl to dobry znak. Drzwi jej salonu staly otworem. Edgar i Arthur obserwowali mnie zalosnie ze swych ulubionych miejsc - gornej polki biblioteczki i bladego popiersia Johna Lennona. Przelozylem Rhone z przenosnej klatki do wielkiego szczurzego penthouse'u, w ktorym zyla wraz ze swa swita wielkich, przystojnych szczurzych samcow, ktorzy chetnie dadza jej to, co ja tak bezczelnie zaniedbalem. Spojrzalem na kominek. Cos opieralo sie o idiotyczny, antyczny zegar powozowy Pen: zwiniety kremowobialy kawalek blyszczacego papieru. Zdjecie. Przeszedlem przez pokoj, podnioslem je i obrocilem. Wiedzialem mniej wiecej, co zobacze - muzyka i nastroj Pen wyraznie o tym swiadczyly. Mimo to ow widok rabnal mnie w piers niczym piesc. To byl tylny dziedziniec u Swietego Piotra w Oksfordzie - ten z fontanna, w ktorej czesto plynie cos innego niz woda. Noc: scena uchwycona msciwym okiem czyjegos kiepskiego automatu; slaba lampa sprawila, ze zdjecie bylo praktycznie pozbawione tla. Widnial na nim tylko Felix Castor - lat osiemnascie, kasztanowe loki i wymuszony usmiech -probujacy ze wszystkich sil nie wygladac na kogos, kto zaledwie osiem miesiecy wczesniej skonczyl panstwowa szkole srednia. Juz wtedy nosilem dlugi plaszcz, ale w owych czasach byl to alfonsiarski czarny burberry; nie wstapilem jeszcze do przedrewolucyjnej carskiej armii. A poniewaz plaszcz uszyto dla kogos znacznie szerszego w ramionach, wygladalem jak biedna sierotka, tyle ze liczaca metr siedemdziesiat piec wzrostu. Po mojej lewej Pen. Chryste, alez byla piekna. Nie istnialo na swiecie zdjecie, ktore mogloby oddac wiernie jej barwy, energie i pelnie zycia. W ozdobionej piorkami siatce na wlosy, czerwonym topie bez ramiaczek, z naszywanymi cekinami, i czarnej spodnicy z rozporkiem (co oznaczalo ranek po imprezie), ze spojrzeniem spuszczonym skromnie ku ziemi wygladala jak dziwka, ktora wlasnie rzucila wszystko, by zostac zakonnica, tyle ze jeszcze nikogo o tym nie uprzedzila. Reke wznosila do nieba, wystawiajac palec wskazujacy. Po mojej prawej Rafi. Mial na sobie czarny hinduski surdut - jaki nosil Nehru - i spodnie, jego ulubiony stroj, i usmiechal sie jak czlowiek kryjacy wielka tajemnice. Herman Melville twierdzi, ze to latwizna, ale tez mowa o czlowieku, ktory uwazal, ze Moby Dick to wieloryb. Obaj z Rafim przykucnelismy, wyciagajac za siebie jedna noge, a druga uginajac w kolanie. Przypomnialem sobie te noc: jej wspomnienie nigdy nie wyblaklo i wiedzialem, skad wziela sie ta dziwna poza. Stalismy na starcie, a Pen wlasnie miala dac znak. -Znalazlam je w garazu - odezwala sie z tylu. - Kiedy zabrales wszystkie rekwizyty. Lezalo na podlodze. Odwrocilem sie ku niej; czulem sie tak, jakby na czyms mnie przylapala. Moze na emocjach, czyms niegodnym i niewypowiedzianym, czego sie wstydzilem. W jednej rece trzymala spodek z koralikami, w drugiej okaleczony rozaniec. Spojrzala na mnie z przejmujacym smutkiem. -I jaki jest wynik? - spytalem, szukajac tematu, ktory nie wiazalby sie ze zdjeciem. Skinieniem glowy wskazalem spodek. -Wynik? - Przez chwile to przetrawiala. Odstawila koraliki na porecz kanapy, po czym usiadla ciezko obok. Wyraznie zmagala sie ze slowami, chyba ze to byla wina whisky. Cisza trwala coraz dluzej. - Odwolano mecz - oznajmila, nie do konca trafiajac w lekki ton, w ktory celowala. - Deszcz przerwal gre. Do ciezkiej cholery, chcialabym byc bogata. Chcialabym, zebys gral na gitarze jak Stoker. Byl to nasz tradycyjny dowcip, ktory ostatnio zaczal sie mocno starzec. Mack Stoker -Mack Topor, Mack Piec - skonczyl liceum w tym samym roku co my i takze rzucil studia. Tyle ze zrobil to, by zostac gitarzysta Stasis Leak, trashmetalowego zespolu, i odniosl tak wielki sukces, ze juz trzy razy przechodzil odwyk. Zdolalem usmiechnac sie ze znuzeniem, Pen jednak nie odpowiedziala usmiechem. Przygladala mi sie z powaga. Zerknela na koraliki i znow na mnie. -Martwie sie o ciebie, Fix - oznajmila. - Naprawde nie chce, zeby cos ci sie stalo. W zeszlym tygodniu odwiedzilam Rafiego i powiedzial mi, ze wplaczesz sie w klopoty, w cos co cie przerasta. - Po chwili milczenia podjela temat, znizajac glos. - Czasem zastanawiam sie... czy wszystko moglo sie potoczyc inaczej. Dla niego. Dla nas wszystkich. -W metalowej kapeli nie ma miejsca na flet prosty - odparowalem. Pen mowila juz jednak o zdjeciu i jej slowa cofnely mnie w przeszlosc, do wspomnienia, ktorego unikalem. To nie byla zwykla impreza, tylko bal majowy. Dzieciaki z uprzywilejowanych rodzin odgrywaly dekadenckich doroslych, brakowalo im jednak nonszalancji i zapewne cynizmu. Pen z jednej strony trzymala pod ramie Rafiego, z drugiej mnie. Wszyscy bylismy podnieceni i dalece przekroczylismy granice bezpieczenstwa. Sprawilo to polaczenie alkoholu, przytulanych tancow i hormonow. Rafi z typowa dla siebie bezczelnoscia zaproponowal trojkat. Pen pacnela go - byla porzadna katoliczka i nie zamierzala sie puszczac. Zasugerowala jednak cos innego. Moglibysmy sie scigac przez dziedziniec i z powrotem. Pierwszy, ktory ja dotknie... -Jak poszedl wystep? - spytala Pen i banka mydlana pekla. Wpatrywalem sie w nia jak krolik zlapany w promien reflektora. -Swietnie - sklamalem. - Poszlo swietnie, ale ten gosc, Pan Wazny Policjant, zaplacil czekiem. Jutro dam ci forse. -Super - rzucila Pen. - A ja ci pokaze, do czego sa paciorki. Tez jutro. Uczciwa wymiana, Fix. -Oto motto godne wszystkich dobrych gospodarzy tego i innych swiatow - zgodzilem sie. -Dzieki Bogu, ze choc jedno z nas zarabia - wymamrotala Pen i skrzywila sie, pociagnawszy kolejny lyk whisky. - Jesli nie wplace do banku jakiejs kasy, strace ten dom. Powiedziala to lekkim tonem, ale odpowiadalo to mniej wiecej stwierdzeniu "strace reke". Wiedzialem doskonale, jak bardzo kocha swoj dom. Nie, wiecej - jak bardzo go potrzebuje. Nalezala do trzeciego pokolenia kobiet Brucknerow, ktore tu mieszkaly, a trojka to liczba magiczna. Jej obrzedy, rytualy i inkantacje - osobliwa, postkatolicka wersja wicca -zalezaly od numeru czternascie przy Lydgate Road. Nie dalaby rady zyc nigdzie indziej. -Myslalem, ze hipoteka jest juz splacona. - Nasladowalem jej lekki ton. -Pierwsza owszem - przyznala. - Od tego czasu zaciagnelam inne kredyty. Dom jest zastawem ich wszystkich. Pen lubi opowiadac o swych kolejnych planach szybkiego wzbogacenia tylko z poczatku. Trudno jej przelknac fakt, ze zawsze pozostawiaja ja biedniejsza, niz byla wczesniej. -Jest bardzo zle? - spytalem. -Do konca miesiaca potrzebuje paru kafli. - Westchnela. - Kiedy zaczna splywac pieniadze z imprez, wszystko bedzie dobrze, ale w tej chwili liczy sie kazda suma. Umiem stwierdzic, kiedy przegrywam. Pocalowalem ja na dobranoc, wrocilem na gore do siebie i wykonczony rzucilem sie na lozko. Cos w kieszeni spodni wbilo mi sie w udo. Siegnalem reka, wydlubalem ow przedmiot i unioslem do swiatla. To byla czysta karta. Po ostatnim "nie" padnie "tak" i dojdzie do tego, nim ta noc dobiegnie konca. -Ty sukinsynu - wymamrotalem. Rzucilem karte w kat pokoju, zgasilem swiatlo i zasnalem, wciaz w ubraniu. Numer Archiwum Bonningtona figurowal w ksiazce, wciaz mialem tez koperte z numerem domowym Peele'a, ale przed rankiem nie bylo sensu nigdzie dzwonic. 4 Pomiedzy Regents Park i Kings Cross miesci sie siec ulic, ktore kiedys tworzyly miasto. Nazywano je Somers Town i ta nazwa wciaz pojawia sie na wiekszosci map okolicy, choc mieszkancy bardzo rzadko jej uzywaja.To jedno z miejsc, ktore dostaly strasznie w dupe podczas Rewolucji Przemyslowej i nigdy sie w pelni nie pozbieraly. W polowie osiemnastego wieku rozciagaly sie tutaj pola i sady, a bogacze budowali swoje rezydencje. Sto lat pozniej zastapily je zawszone slumsy i jaskinie zlodziei - miejsca, na widok ktorych Karol Dickens zaczynal sie slinic i od razu ostrzyl pioro. Dworzec St. Pancras tkwi posrodku, niczym przerosniety tort weselny, lecz to nie jego, tylko cale Somers Town pokroily na kawalki drogi, koleje, bazy przeladunkowe, magazyny i zimna, handlowa logika nowej ery. Nie ma tu juz slumsow, ale glownie dlatego, ze tak naprawde nie ma tez samego miejsca. Dzisiejsze Somers Town przypomina kikut amputowanej konczyny: kazda ulice ucinaja nagle tory kolejowe, przejazd albo gola sciana, ktora zazwyczaj okazuje sie czescia szarego, nieustannie gnijacego masywu dworca Euston. Archiwurn Bonningtona miescilo sie przy jednej z owych skroconych alej, odchodzacej od glownej ulicy, Evershold Street, biegnacej z polnocy na poludnie i laczacej Camden Town z Bloomsbury. Poza nim przy ulicy skupily sie glownie magazyny, budynki biurowe i sklepy z przeceniona grafika. Lecz w oddali, po drugiej stronie torow kolejowych, stal blok mieszkalny z lat trzydziestych ubieglego wieku, wzniesiony z brazowej cegly i kutego, przezartego rdza zelaza. Na sypiacych sie balkonach powiewaly rzedy suszacych sie majtek, przypominajace biale poddancze flagi, a zdumiony wzrok przechodnia przyciagala Madonna z Dzieciatkiem z bialego kamienia, ustawiona tuz nad portykiem glownego wejscia. W koncu blok nosil imie Swietej Marii. Archiwum wyroznialo sie posrod niskich, betonowych potworkow architektonicznych niczym stara panna wsrod nieprzytomnych pijakow. Na oko szacowalem je na wczesny dziewietnasty wiek - ciemna cegla, cztery pietra. Pod kazdym rzedem okien cegly ulozono w misterny wzor, przypominajacy nieco pionowa wersje parkietu. Spodobalo mi sie. Wygladalo jak palac wzniesiony z kaprysu wyzszego urzednika, ktory pragnal zostac panem na wlosciach, lecz zmarl jak Ferdynand I, nim zdazyl przekroczyc prog swego Belwederu. Z bliska jednak dostrzeglem wyraznie, ze ten szczegolny palac zostal juz dawno podzielony i urzadzony: jedno z okien na parterze zabito gruba deska, w drzwiach obok niego pietrzyly sie stosy smieci i starych, rozmieklych od wody kartonow. Prawdziwe wejscie do archiwum, choc wygladalo na czesc tego samego budynku, miescilo sie dwadziescia metrow dalej. Czteropanelowe, podwojne drzwi zrobiono z patynowanego mahoniu, hojnie poznaczonego rysami i zaglebieniami, lecz bez watpienia prawdziwego. Obok drzwi mosiezna plyta z szeryfowa powaga informowala, ze oto znalazlem sie przed Archiwum Bonningtona, utrzymywanym przez Korporacje Londynska i podleglym Komisji Polaczonych Muzeow i Funduszy. Nizej widnialy godziny otwarcia, lecz budynek nie wygladal na miejsce, do ktorego dobijalby sie caly swiat. Przekroczylem prog i znalazlem sie w bardzo duzym i bardzo imponujacym holu. Byc moze pomylilem sie o jakies dziesiec lat co do wieku budynku: surowe, czarnobiale plytki na podlodze mialy w sobie moralna powage jej czarno-bialej wysokosci Wiktorii. Po lewej ujrzalem kontuar z szarego marmuru, chwilowo pusty, lecz rownie dlugi i nieprzenikniony jak palisady stacji Rorkes Drift, i sprawiajacy wrazenie wywodzacego sie z tej samej szkoly fortyfikacji obronnych. Za nim ustawiono pol tuzina metalowych stojakow z niezliczonymi wieszakami. Co prawda byly puste, ale przynajmniej stanowily dowod dobrych checi. Najwyrazniej architekci wzieli pod uwage wygode nacierajacych oszalalych hord. Dalej, po drugiej stronie kontuaru, ujrzalem drzwi do biura, z tabliczka opatrzona prostym napisem OCHRONA. W polaczeniu z opuszczonym posterunkiem wydalo mi sie to nieco ironiczne. Po mojej prawej stronie wznosily sie szerokie, wylozone szarym kamieniem schody. Nad glowa mialem wysklepiony swietlik, ozdobiony imponujaca, witrazowa roza, z trudem przeswiecajaca przez warstwe kurzu i golebiego lajna. Ustawione u stop schodow trzy nowoczesne biurowe krzesla, obite jaskrawoczerwonym materialem, wygladaly jak muchy na torcie. Stalem spokojnie, nieruchomo w holu pograzonym w slabym swietle. Czekalem, nasluchujac, wyczuwajac. Tak. Cos tam bylo: niemal niedostrzegalna zmiana w powietrzu, tak subtelna, ze potrzebowalem paru chwil, by ja zarejestrowac. Moj wzrok sie rozmyl, pozwolilem nieokreslonemu zmyslowi, ktory szlifowalem podczas paruset egzorcyzmow, powoli ogarnac otaczajaca mnie przestrzen. Nim jednak zdolalem skoncentrowac sie na ulotnej obecnosci, po mojej lewej glosno trzasnely drzwi i owo cos umknelo poza zasieg. Obejrzalem sie przez ramie, wprost na straznika w mundurze, ktory wynurzyl sie z biura ochrony. Wygladal bardzo oficjalnie, mimo ze przekroczyl juz piecdziesiatke: twardziel o matowokasztanowych wlosach, ktore nad czolem nie tyle sie cofaly, ile uciekaly w panice, i z nosem na pewnym etapie jego kariery zlamanym i na nowo nastawionym. Straznik przygladzil krawat, jak czlowiek wychodzacy calo z paskudnej bojki. Przez chwile sadzilem, ze postawi mnie pod sciana. Jednakze gdy sie usmiechnal, zorientowalem sie, ze to wylacznie poza. Byl to szczeniecy usmiech. Usmiech faceta, ktory pragnal zostac twoim przyjacielem. -Tak, prosze pana? - spytal energicznie. - Czym moge sluzyc? Z trudem zwalczylem pokuse odpowiedzenia, ze duzym ciemnym i paczka czipsow. -Felix Castor. Przychodze do pana Peele'a. Straznik skinal glowa i wycelowal we mnie palcem, jakby sie cieszyl, ze poruszylem ten temat. Przez chwile grzebal pod kontuarem, potem wyciagnal czarny dlugopis "Bic" i skinieniem glowy wskazal lezaca na blacie ksiege. -Zechce pan sie wpisac? - rzekl. - A ja zawiadomie pana Peele'a, ze pan tu jest. Podczas gdy ja bazgralem w ksiedze, on podniosl sluchawke, nacisnal krzyzyk, a potem trzy inne klawisze. -Halo? Alice? - rzekl po chwili. - Jest tu pan Felix - zerknal na ksiege - Castro. Czeka w recepcji. Tak. Oczywiscie. Jasne. Przekaze mu. Alice? O ile pamietalem, Peele mial na imie Jeffrey. Straznik odlozyl sluchawke i machnal zamaszyscie reka w strone krzesel - w ten sam sposob aktorzy nakazuja publicznosci nagrodzic oklaskami orkiestre. -Zechce pan usiasc, prosze pana? Wkrotce ktos sie tu zjawi. -Dzieki - odparlem. Usiadlem, a straznik zaczal wymyslac sobie zajecia za kontuarem. Wyraznie usilowal sprawiac wrazenie bardzo zajetego. Zamknalem oczy, wyciszajac sie, i sprobowalem znow wyczuc owa ulotna obecnosc - ale niczego tam nie bylo. Ciche odglosy poruszen straznika wystarczyly, by mnie zdekoncentrowac. Minute pozniej na schodach rozlegly sie kroki. Unioslem powieki i spojrzalem na idaca mi na spotkanie kobiete. Bylo na co popatrzec. Mierzac ja wzrokiem, przywolalem na pomoc ochronna, profesjonalna obojetnosc. Dalbym jej niecala trzydziestke, mozliwe jednak, ze byla starsza, tylko dobrze sie trzymala. Wysoka i bardzo szczupla, zylasta, wygimnastykowana. Proste jasne wlosy sciagnela w ciasny koczek - w innym towarzystwie kojarzylby sie z klasycznym staropanienstwem, ale nie tutaj. Dobrze ubrana - wrecz doskonale, w szary, dwuczesciowy kostium, ktory swiadomie i stylowo nasladowal meski garnitur. Buty z szarej skory, na pieciocentymetrowych obcasach, ozdabialy jedynie niewielkie, czerwone sprzaczki. Motyw czerwieni powtarzala chusteczka w kieszonce na piersi. U pasa, zaczepiony do szarego skorzanego paska, wisial wielki pek kluczy. Ten szczegol, a takze surowa fryzura sprawialy, ze wygladala jak strazniczka w nieskazitelnym kobiecym wiezieniu, z rodzaju tych istniejacych jedynie we wloskich filmach porno. A potem przemowila. I, podobnie jak u straznika, jej glos sprawil, ze wszystkie szczegoly nagle stracily znaczenie i ulozyly sie w nowy wzor. Glos miala gleboki, interesujacy, lecz zimny ton niwelowal ten efekt, pokazujac mi wyraznie moje miejsce. -Pan jest egzorcysta? - spytala. Nie potrzebowalem kwasu, by przed oczami stanal mi James Dodson, mowiacy: "Pan jest iluzjonista i klownem". Nie umialbym wybrac miedzy nimi. Przywyklem do tego. Choc sam jestem calkiem niekulawy i zwykle budze sympatie, praca rzuca nieunikniony cien na to, jak ludzie mnie postrzegaja i jak ze mna rozmawiaja. Spojrzalem wynioslej panci prosto w oczy i ujrzalem dokladnie, co widzi: wsiowego naciagacza, oferujacego watpliwe uslugi za podwojna cene. -To ja - rzeklem pogodnie. - Felix Castor. A pani to... -Alice Gascoigne - oznajmila. - Starsza archiwistka. Mowiac to, odruchowo wyciagnela reke, ktora pomknela ku mnie jak kukulka, gdy zegar wybija godzine. Ujalem ja i uscisnalem, stanowczo, dlugo. Teoretycznie dawalo mi to szanse poglebienia pierwszego wrazenia. Nie jestem jasnowidzem, nie mam zdolnosci parapsychicznych, a przynajmniej nie takich bajeranckich. Nie naleze do ludzi, ktorzy potrafia odczytac cudze mysli rownie latwo jak artykul w gazecie czy ujrzec obrazki z mozliwej przyszlosci. Dysponuje jednak pewna wrazliwoscia; to niezbedne w mojej pracy. Moje anteny odbieraja fale, ktorych inni zwykle nie wykorzystuja i swiadomie nie monitoruja. I czasami zwykle dotkniecie pozwala mi dostroic sie dosc mocno, bym blyskawicznie odczytal nastroj, dojrzal powierzchowna mysl, poczul ulotny smak osobowosci. Czasami. Ale nie od Alice. Byla szczelnie zamknieta. -Jeffrey jest u siebie - oznajmila, wykorzystujac pierwsza sposobnosc, aby cofnac reke. - Pracuje nad miesiecznymi raportami i nie bedzie sie mogl z panem zobaczyc. Mowi, zeby pan zaczynal i robil swoje. Potem w dogodnej chwili moze pan przyslac mu rachunek. Moj usmiech stal sie nieco wymuszony. Zaczelismy nasza znajomosc zdecydowanie nie tak jak trzeba. -Mysle - starannie dobieralem slowa - ze Jeffrey - pan Peele - ma bledne wyobrazenie co do tego, jak dzialaja egzorcyzmy. Ja musze sie z nim zobaczyc. Alice nie ustepowala. Ton jej glosu opadl jeszcze kilka stopni ku zeru. -Juz mowilam, ze to niemozliwe. Bedzie zajety caly dzien. Wzruszylem ramionami. -W takim razie zechce pani zasugerowac bardziej dogodna date? Alice zapatrzyla sie na mnie z mieszanina zdumienia i szczerej irytacji. -Czy istnieje jakis powod, dla ktorego nie moze pan natychmiast zaczac pracy? - spytala ostro. -Prawde mowiac - odparlem - jest mnostwo takich powodow, a wiekszosc dosc techniczna. Chetnie wyjasnie pani wszystko i zaczekam, az przekaze to pani panu Peele'owi, ale uwazam, ze to niepotrzebnie skomplikuje cala sprawe. Byloby lepiej, gdybym mogl to omowic z obojgiem panstwa, a takze ze wszystkimi innymi zainteresowanymi. Alice sie zastanowila. Widzialem, ze nie jest zachwycona, a takze - tu tylko zgadywalem - ze choc w pierwszym odruchu ma ochote mi powiedziec, zebym wypierdzielal, powstrzymuje ja niechetne przyznanie, ze brak jej ku temu wladzy. -No dobrze - rzekla w koncu. - Pan jest tu ekspertem. - Nacisk na ostatnie slowo balansowal na granicy szyderstwa. Wskazala szafki naprzeciwko. -Bedzie pan musial zostawic tu plaszcz - rzekla. - Mamy przepisy dotyczace rzeczy osobistych. Frank, zechcesz wziac plaszcz pana Castora i dac mu numerek? -Oki-doki. Straznik zdjal wieszak z jednego ze stojakow i polozyl na kontuarze. Zastanawialem sie, czy nie zaprotestowac, wiedzialem jednak, ze z Alice i tak czeka mnie niezla przeprawa, i postanowilem dodatkowo nie utrudniac. Przelozylem flet za pasek, gdzie zmiescil sie idealnie, i ponad kontuarem wreczylem straznikowi szynel. Mezczyzna z pozoru obojetnie obserwowal moja wymiane zdan z Alice. Teraz jednak usmiechnal sie do mnie, odbierajac plaszcz. Powiesil go na pustym stojaku i wreczyl mi kawalek plastiku z wytloczonym numerem 022. -Dwie kaczuszki - rzekl. - Dwadziescia dwa. Podziekowalem skinieniem glowy. Alice odsunela sie, przepuszczajac mnie. Bez watpienia nie chciala isc przodem, swiadoma faktu, jak krotka ma spodnice, i zdecydowana zachowac godnosc. Ruszylem naprzod; caly czas towarzyszyl mi stukot obcasow na kamiennej posadzce. Na pierwszym pietrze ujrzalem oszklone wahadlowe drzwi. Alice minela mnie, otworzyla je i ruszyla dalej. Podazylem za nia do wielkiej sali, przypominajacej nieco biblioteke publiczna, tyle ze wyposazonej w mniej regalow. Posrodku ustawiono okolo tuzina szerokich stolow, a kazdy otaczal wianuszek szesciu, osmiu krzesel. Wiekszosc byla pusta, lecz przy jednym jakis mezczyzna obracal kartki czegos, co wygladalo na stara ksiege parafialna, notujac szybko w waskim notesie; przy innym dwie kobiety rozlozyly mape i starannie przerysowywaly jej czesc na kartke formatu A-3; przy trzecim samotny starszy mezczyzna czytal "Timesa" - moze "Times" automatycznie przeskakuje kolejke i natychmiast sam staje sie historia? Wokol staly regaly pelne encyklopedii i slownikow, pare stojakow obrotowych z gazetami i magazynami, dwie duze skrzynie na mapy, rzad okolo osmiu sfatygowanych komputerow pod jedna ze scian i na najdalszym koncu szescioboczne stanowisko bibliotekarskie, za ktorym obecnie zasiadal jeden znudzony mlody mezczyzna. -Czy to sa zbiory? - zaryzykowalem, chcac byc mily. Alice zasmiala sie krotko, ostro. -To czytelnia - odparla z nieco przesadnym naciskiem. - Czesc budynku otwarta dla publiki. Zbiory sa przechowywane w specjalnie chronionych pomieszczeniach, mieszczacych sie w nowym aneksie. Pomaszerowala przez sale, nie ogladajac sie i nie sprawdzajac, czy wciaz ide za nia. Kierowala sie w strone paskudnych, stalowych drzwi po przeciwnej stronie czytelni. Po obu ich bokach umieszczono skanery - z rodzaju tych, ktore widuje sie przy wyjsciach z duzych sklepow, gdzie maja zniechecac technicznie niedorozwinietych zlodziei. Alice otworzyla drzwi - nie jednym z kluczy u pasa, lecz karta. Przesunela nia po skanerze z lewej strony; mala, czerwona lampka zalsnila zielenia. Alice przytrzymala metalowe skrzydlo i znalazlem sie w waskim, niskim korytarzu. Zamknela za nami, popychajac, dopoki zamek nie szczeknal glosno, a potem znow mnie minela - wymagalo to skomplikowanych manewrow - zeby wskazac droge. Po obu stronach korytarza mijalem drzwi, bez wyjatku zamkniete. Przez waskie szklane okienka wzmocnione druciana siatka widzialem pokoje, pelne szafek z aktami badz regalow, siegajacych od podlogi po sufit. Niektore okna zaklejono czarnym brystolem, poszarzalym ze starosci. -Czym sie zajmuje starsza archiwistka? - spytalem, podtrzymujac uprzejma rozmowe. -Wszystkim - odparla Alice. - Ja sama wszystkim kieruje. -A pan Peele...? -Odpowiada za ogolna polityke. I fundusze. I kontakty zewnetrzne. Ja kieruje codziennymi pracami archiwum. Byla wyraznie spieta, jakby nie podobaly jej sie moje pytania. Lecz, jak wspominalem, dla mnie to odruch. Stwierdzic, czy dana informacja kiedys sie przyda, mozna dopiero, gdy widzimy ja we wstecznym lusterku. Totez nie ustepowalem. -Czy zbiory archiwum sa bardzo cenne? Alice zerknela na mnie surowo, lecz najwyrazniej ten temat bardziej jej odpowiadal. -Na to pytanie nie ma sensownej odpowiedzi - odparla lekko wynioslym tonem; klucze u jej pasa zabrzeczaly. - Wartosc to kwestia tego, ile gotow jest zniesc rynek. Rozumie pan? Dany przedmiot jest wart tylko tyle, za ile mozna go sprzedac. Mnostwo naszych rzeczy jest praktycznie bezcennych, bo nie istnieje rynek ich sprzedazy. Inne nie maja zadnej wartosci. Dysponujemy tu ponad stoma kilometrami polek, z ktorych osiemdziesiat procent jest juz zajete. Najstarsze dokumenty maja dziewiecset lat i w zasadzie sa nieudostepniane, chyba ze urzadzimy wystawe. Lecz podstawa zbiorow to rzeczy znacznie bardziej przyziemne: nie cos, za co ludzie placiliby fortune. Mowa tu o rachunkach portowych ze starych statkow. Aktach wlasnosci i przejec firm. Listach i dziennikach - mamy ich mnostwo -w wiekszosci nie napisaly ich osoby slawne i czesto sa niezbyt dobrze zachowane. Gdyby pan wiedzial, czego szuka, teoretycznie moglby pan ukrasc dosc, by zdobyc spory majatek. Ale mialby pan spore klopoty ze sprzedaza, bo zaden dom aukcyjny nie przyjalby dokumentow. Sa nasze i wszyscy o tym wiedza. Wszystkie domy i szanujacy sie dilerzy sprawdzaja pochodzenie papierow, to standardowa procedura. Tylko paserzy kupuja na slepo. Skrecilismy za rog, potem za kolejny. Wnetrze budynku najwyrazniej poddano rownie dziwacznej i chaotycznej przebudowie, jak moje biuro. Wygladalo na to, ze omijamy pokoje badz sciany nosne, ktorych nie dalo sie przesunac, i po surowej wspanialosci holu panujace tu pustka i mizeria wywieraly ponure wrazenie. W koncu dotarlismy do kolejnych schodow, ubogiego krewnego tych, na ktorych po raz pierwszy ujrzalem Alice. Zrobiono je z lanego betonu, na krawedziach stopni naklejono proste listwy antyposlizgowe. I znow Alice cofnela sie, przepuszczajac mnie przodem. -Widziala pani ducha? - spytalem. -Nie - odparla z wyrazna rezerwa. - Nie widzialam. -Sadzilem, ze wszyscy...? Zrownala sie ze mna na szczycie schodow i stanowczo pokrecila glowa. -Wszyscy oprocz mnie. Ja zawsze jakos przebywam gdzie indziej. Zabawne. -Czyli nie bylo tam pani, gdy zjawa zaatakowala pani kolege? -Mowilam, ze jej nie widzialam. Wygladalo na to, ze nie dowiem sie nic wiecej. No dobra, zazwyczaj potrafie sie zorientowac, kiedy naciskac, a kiedy odpuscic. Po kolejnym zakrecie znalezlismy sie w nowym, szerszym korytarzu, bardziej oddajacym ducha pierwotnego budynku. Przeszlismy mniej wiecej dwadziescia metrow i ujrzalem pierwsze otwarte drzwi. Prowadzily do duzej sali, wykorzystywanej jako biuro na otwartym planie - szesc biurek rozstawionych prawie rowno, kazde z komputerem i polkami uginajacymi sie od papierow i teczek. Gdy przechodzilismy, znad blatow uniosly sie dwie glowy: mezczyzny i kobiety. Mezczyzna zmierzyl mnie chlodnym spojrzeniem, kobieta sprawila wrazenie zainteresowanej. Drugi mezczyzna rozmawial glosno przez telefon i nas nie zauwazyl. Szlismy dalej, scigani jego glosem: -Tak. No, szczerze mowiac, kiedy tylko sie wyrobie. Nie az tak dobrze radze sobie z jezykiem i nie moge... Tak, chocby tylko w celu ustalenia autentycznosci. Pare metrow dalej Alice zatrzymala sie nagle i odwrocila do mnie. -Lepiej bedzie, jesli zaczeka pan tutaj - rzekla. - Przyjde po pana. -Swietnie - odparlem. Skinela mi szybko glowa i odeszla, ja zas obrocilem sie na piecie i wrocilem do poprzedniej sali. Tym razem cala trojka pracownikow zmierzyla mnie wzrokiem. -Czesc - rzucil mezczyzna, ktory jeszcze przed chwila rozmawial przez telefon. - Ty musisz byc Castor. Byl mniej wiecej w moim wieku, odrobine starszy - dobrze po trzydziestce, coraz blizszy wielkiej czworki. Jego skore pokrywala blednaca opalenizna, jeszcze bardziej nierowna z powodu piegow. Jasnokasztanowe wlosy mial potargane, jakby dopiero co wstal z lozka. Ubieral sie swobodnie, delikatnie mowiac - podarte dzinsy, koszulka zespolu Damageplan i rozczlapane adidasy. Lecz pek kluczy, ktory nosil u pasa, dorownywal wielkoscia temu u Alice. Na lewym policzku dostrzeglem kwadratowy opatrunek chirurgiczny. Facet usmiechnal sie i wyciagnal reke. Uscisnalem ja, wyczuwajac kryjace sie pod usmiechem napiecie: napiecie i moze oczekiwanie. Nie byl jeszcze pewien, jak mnie potraktowac, ale mial nadzieje, ze dorownam swej reputacji. Oczywiscie ten gosc mial najwiecej powodow, by zyczyc sobie pozbycia sie ducha. -Milo mi pana poznac, panie Clitheroe - rzeklem. Za moimi plecami kobieta gwizdnela z podziwem, po czym zanucila temat z "Archiwum X". Clitheroe sie rozesmial. -Po prostu Rich - rzekl. - Zorientowales sie po bandazu, tak? A nie dzieki, no wiesz, emanacjom ektoplazmy czy czegos w tym stylu? -Kogo wezwiecie? - rzucila przeciagle kobieta. - Pogromcow duuuchow! Obrocilem sie i Rich bez dalszych zachet przedstawil ja szybko. -To jest Cheryl. Cheryl Telemaque, nasza specjalistka IT. Cheryl byla bardzo krepa, bardzo przystojna i bardzo ciemna. Jej skora miala odcien brazu, ktory mozna juz nazwac czernia. Wygladala na dwadziescia pare lat, a co do ubran, wyraznie sklaniala sie ku wysadzanym sztucznymi brylancikami, obcislym topom i mnostwie ciezkiej bizuterii na blyszczacej granicy kiczu. -Ktorym jestes? - spytala z pogodnie wkurzajacym usmiechem. - Fajtlapowatym, przystojniakiem czy upierdliwcem? -Dziwne, ze musisz pytac - odparlem. Znow uscisnelismy sobie dlonie; przytrzymala moja mocno i stanowczo. Natychmiast poczulem cieplo. Cheryl byla jak przewod pod pradem, choc na razie nie umialem jeszcze oszacowac napiecia. -Bedziesz uzywal pentagramow, swiec i tak dalej? - spytala z zywym zainteresowaniem. -Zwykle nie. Wiele tych gadzetow to tylko przykrywka. Ja odpuszczam sobie swiece, a bajery zostawiam klientom. -A to jest Jon Tiler - oznajmil Rich. Znow sie odwrocilem. Rich wskazywal reka drugiego mezczyzne - tego, ktory zmierzyl mnie zimnym wzrokiem, gdy wczesniej przechodzilem przez sale. Na oko najmlodszy z trojki, byl tez najmniej atrakcyjny fizycznie: niecaly metr siedemdziesiat wzrostu, co najmniej dwadziescia kilo nadwagi, zarumieniona twarz, usiana popekanymi zylkami. Mial na sobie koszule z krotkim rekawem, w kwiecisty wzor w odcieniach koloru pomaranczowego, rozu i zieleni - zupelnie jakby mial przeprowadzac tajna operacje wojskowa w wielkiej misie salatki owocowej. -Czesc. - Wyciagnalem reke. Pozdrowil mnie krotkim skinieniem glowy, ale nie uscisnal mej dloni i sie nie odezwal. -Jon uczy male dzieciaczki - oznajmila Cheryl pozornie zartobliwym tonem, w ktorym wyczulem jednak pewien nacisk. -Jestem interpretatorem - oznajmil z nadasana mina Jon. Blogoslawieni cisi, albowiem oni przegnaja gniew innych i przy okazji wyjda w ich oczach na zalosnych idiotow. -Co dokladnie interpretujesz? -Kolekcje - wyjasnil Jon. - Ludzie przychodza, ja urzadzam sesje. I nie tylko z dziecmi, Cheryl, mamy tez liczne programy dla doroslych. -Przepraszam, Jon. - Cheryl spuscila wzrok niczym skarcona uczennica. Rich wykorzystal przerwe w rozmowie, nim stala sie krepujaca. -Otrzymujemy refundacje z QCA - oznajmil. - To jeden z naszych czterech glownych fundatorow. Wyznacza nam cele. Musimy organizowac jednodniowe kursy dla dzieci ze szkol publicznych ze wszystkich poziomow nauczania, a takze dodatkowe sesje dla doroslych. Alice wszystkim kieruje, Jon organizuje, z pomoca paru osob zatrudnionych na pol etatu. Jon wrocil do przerwanych zajec, czyli kserowania stronic ksiazki na duzej i nieco starozytnej fotokopiarce. Demonstracyjnie odwrocil sie do mnie plecami. Zastanawialem sie, co mu sie we mnie tak bardzo nie podoba. Umysl natychmiast usluznie podsunal odpowiedz i postanowilem ja sprawdzic, gdy nadarzy sie okazja - zakladajac, ze po rozmowie z Peele'em wciaz bede mial te robote. Alice nadal nie bylo, uznalem zatem, ze nie zaszkodzi, jesli zaczne gromadzic informacje. -Rich - zagadnalem - moglbys mi opowiedziec, jak zostales ranny? Nim zdazyl odpowiedziec, odezwala sie Cheryl. -Mam prawa filmowe - oznajmila pogodnie. - Przekazal mi je na podstawce do piwa, wiec sie spozniles. Rich usmiechnal sie szeroko i troche glupkowato. -To bylo naprawde dziwne. Wlasnie konczylem robote, jakies trzy kwadranse czy godzine po czasie, jak zwykle. -Kto jeszcze byl swiadkiem? Zastanowil sie. -Wszyscy - rzekl. - Cheryl. Jon. Alice. Farhat tez musiala byc w poblizu, bo przychodzi w piatki. To jedna z asystentek Jona. -Alice? - powtorzylem. - Alice widziala, co sie stalo? -O tak. - Zasmial sie krotko. - Trudno bylo nie zauwazyc. Wszyscy to widzieli - i slyszeli. Cheryl twierdzi, ze wrzeszczalem jak... -Panie Castor - rzekla Alice. - Zechce pan pojsc ze mna. Imponujacy pokaz skradania sie w stylu ninja. Stala w drzwiach, splatajac rece na piersi. Na jej widok Rich natychmiast umilkl. Przez chwile mialem ochote poprosic, by wyjasnila tajemnicza rozbieznosc: ona twierdzila, ze jej nie bylo, Rich mowil, ze byla. Ale publiczna dyskusja na ten temat moglaby zostac uznana za niepolityczna i potraktowana jako szyderstwo badz wyzwanie. Lepiej zatem na razie nie poruszac tego tematu. -Nie moge sie juz doczekac wysluchania calej historii - rzeklem obojetnie. - Prosze, odtworz ja w myslach. Im wiecej podasz szczegolow, tym lepiej. Zobaczymy sie za pare minut. -Jasne, stary - odparl Rich. Pozdrawiajac ich skinieniem glowy, dolaczylem do Alice, ktora poprowadzila mnie korytarzem za kolejny dziwny zakret. Tym razem wszystkie drzwi, procz jednych, byly otwarte. Niektore pokoje mialy nawet okna wychodzace na korytarz. Jednoczesnie wyczulem subtelna zmiane atmosfery: przypominala cisze, ktora zapada po wylaczeniu lodowki, dzieki czemu uswiadamiamy sobie, ze wczesniej cos slyszelismy. Podejrzewalem, ze wlasnie znalezlismy sie w nowym aneksie. Tuz za zakretem ujrzalem dwoje drzwi, jedne z prosta tabliczka STARSZA ARCHIWISTKA, a drugie z nazwiskiem Peele'a nad ozdobnymi slowami GLOWNY ADMINISTRATOR. -Jest bardzo zajety. - Jej glos zabrzmial niemal oskarzycielsko. - Prosze sie streszczac. -Zastukala do drzwi i weszla do srodka. Tabliczka na drzwiach Peele'a wygladala imponujaco, lecz jego gabinet byl zaledwie na tyle szeroki, by pomiescic biurko. Mozna by sadzic, ze czlowiek o tak waznym tytule zalatwi sobie nieco wiecej miejsca. Sam Peele siedzial nie do konca za biurkiem - bo pokoj jako narozny mial dosc osobliwy rozklad i mebel stal przy scianie, lecz w tak wladczej pozycji, jak tylko pozwalala na to logistyka. Kiedy wszedlem, uniosl glowe i zamknal okno na desktopie. Sadzac z pospiechu, w jakim to uczynil, pewnie gral w sapera. Mezczyzna, ktory obrocil sie ku mnie na krzesle, dobiegal piecdziesiatki; wysoki i wychudzony, mial wielki, czerwony, haczykowaty nos, rujnujacy dobre wrazenie, jakie robila poza tym przystojna, ascetyczna twarz pastora metodystow. Po obu stronach nasady nosa dostrzeglem czerwone slady, nie mial jednak okularow. Rzednace brunatne wlosy mocno siwialy, a garnitur z ciemnogranatowego materialu polyskiwal lekko w dziwnie niestosowny sposob. Powiedzialem, ze obrocil sie ku mnie na krzesle, tak naprawde jednak pokonal tylko czesc luku i kiedy sie zatrzymal, wciaz byl zwrocony do mnie zaledwie w trzech czwartych. Nasze spojrzenia zetknely sie przez sekunde, po czym umknal wzrokiem ku biurku. -Prosze usiasc, panie Castor. - Wskazal gestem drugie krzeslo, stojace tak daleko od jego wlasnego, ze cudem pozostawalo w pokoju. Zajalem miejsce. Alice nadal stala. -Dziekuje, Alice - rzucil Peele nad moja glowa. Zrozumiala to wlasciwie, lecz nie posluchala. -Chyba jednak powinnam zostac - rzekla. - Musze wiedziec, jak sie do tego zabierzemy. -Omowie sytuacje z panem Castorem, a potem dam ci znac. - Peele sprawial wrazenie niemal nadasanego. Odliczylem piec sekund, nim za moimi plecami zamknely sie drzwi - nie z lomotem, lecz z cichym jekiem, czy raczej zalosnym szszu poruszonego powietrza. Cala ta wymiana zdan miala w sobie cos nienaturalnego, nie znalem ich jednak dosc dobrze, by okreslic co. -Ciesze sie, ze zmienil pan zdanie - podjal Peele. W jego glosie wyczulem lekka irytacje. - Ale przyznam, ze po naszej wczorajszej rozmowie spodziewalem sie telefonu profesor Mulbridge. Moja wina. Tak bardzo zachwalalem plan B, ze w jego oczach miast glownym aktorem stalem sie tylko rozgrzewka. -Wciaz istnieje taka mozliwosc, panie Peele - przyznalem. - Odkrylem jednak, ze mam wolna chwile, a zdawalo mi sie, ze czas jest tu istotny. Jesli jest pan gotow jeszcze troche zaczekac, moge opisac panski problem pani profesor. Powinienem sie z nia spotkac w przyszlym tygodniu, albo moze za dwa. Skrzywil sie. Tak jak liczylem, ta sugestia wyraznie mu nie zasmakowala. -Nie. - Gwaltownie pokrecil glowa. - Nie mozemy czekac tak dlugo. Po ataku na Richarda personel spodziewa sie, ze zareaguje, ze rozwiaze problem. Jesli mi sie nie uda, coz... ucierpi morale. Z cala pewnoscia ucierpi morale. Nie moge sobie pozwolic na bezczynnosc. A w niedziele w archiwum odbywa sie impreza publiczna. Trzeba to rozwiazac. Trzeba rozwiazac cala sprawe. Nie potrafilem powiedziec, co sie dzieje w glowie Peele'a, ale sprawial wrazenie bardzo poruszonego. Zaryzykowal kolejne spojrzenie w moja strone, nie dluzsze niz pierwsze. -Pod wieloma wzgledami to dla nas kluczowy moment, panie Castor - rzekl. - Jutro mam spotkanie w Bilbao - w Muzeum Guggenheima. Bardzo wazne spotkanie dla archiwum i dla mnie. Musze wiedziec, ze sytuacja pozostanie pod kontrola, ze nie wroce i nie zastane chaosu i przykrych konsekwencji. Jesli moze pan zaczac jeszcze dzis, to wlasnie to powinnismy zrobic. W jego glosie dzwieczal jedynie niepokoj i irytacja, lecz kryjacy sie pod nimi strach byl autentyczny. Peele znalazl sie na niezbadanym terenie, spodziewal sie powaznych konsekwencji, jesli schrzani sprawe, i chcial zatrudnic eksperta, ktory zdejmie mu wszystko z glowy i odesle w diably. Bardzo prosze. Pragnalem tylko coraz bardziej, by na mnie spojrzal, w jakis sposob uznal moja obecnosc. To nieustanne lekcewazenie przypominalo mi niepokojaco jedna z moich dawnych dziewczyn i jej pasywno-agresywne zachowanie. Czyzby byl autykiem? Peele jakby zgadl, co mi chodzi po glowie. -Pewnie niepokoi pana moja mowa ciala - rzekl. - Zastanawia sie pan moze, czy mam jakies problemy psychologiczne badz neurologiczne. -Nie, ja nie... -Odpowiedz brzmi: tak, jestem hiperlektykiem. To choroba przypominajaca funkcjonalny autyzm. -Rozumiem. -Czyzby? Chyba jednak nie. Jesli zaklasyfikowal mnie pan jako osobe cierpiaca na uciazliwa chorobe, to nie rozumie pan. Ani troche. W wieku dwoch lat umialem czytac, tuz po trzecich urodzinach pisac. Potrafie tez zapamietac skomplikowane teksty po jednokrotnym przeczytaniu, nawet jesli nie znam jezyka, w ktorym je napisano. Hiperlekcja to dar, panie Castor, nie przeklenstwo. Sprawia jednak, ze reaguje w nietypowy sposob na sygnaly spoleczne innych. Zwlaszcza kontakt wzrokowy jest dla mnie bardzo nieprzyjemny. Przykro mi, jesli z tego powodu uzna pan te rozmowe za dezorientujaca badz niemila. -Nic sie nie stalo - rzeklem. Zaklopotany i nieco zbity z pantalyku, troche przedobrzylem. - W istocie to uzupelnia ukladanke. Teraz rozumiem, czemu kladl pan tak wielki nacisk na fakt, ze duch na pana patrzy. Dla pana to pewnie bardziej niepokojace niz dla reszty zespolu. Peele przytaknal. -Bardzo przenikliwa uwaga. - W jego glosie brakowalo ciepla. - Innym aspektem mojej dolegliwosci jest problem z przenosniami. Wiekszosc nich pozostaje dla mnie... nieprzejrzysta. Mylaca. Na przyklad panskie odwolanie do ukladanki: slysze je, ale nic dla mnie nie znaczy. Bylbym niezmiernie wdzieczny, gdyby w rozmowie ze mna unikal pan przenosni. -Jasne. - Uznalem, ze najlepiej bedzie sprowadzic dalsza dyskusje na czysto profesjonalne tory. - Chcialbym raz jeszcze sprawdzic umiejscowienie wydarzen w czasie. Duch zaczal sie pojawiac we wrzesniu. Zgadza sie? -Tak mi sie zdaje, owszem. A przynajmniej wowczas pierwszy raz ktos o nim wspomnial. I dokonalismy pierwszego wpisu do ksiazki incydentow. Ja sam widzialem zjawe dopiero kilka tygodni pozniej. -Zna pan dokladna date? Chodzi mi o pierwsze pojawienie sie ducha. -Oczywiscie. - Peele sprawial wrazenie lekko urazonego moim pytaniem. Otworzyl szuflade biurka i wyciagnal dluga, szeroka ksiege w pseudomarmurowej, tekturowej okladce. Polozyl ja na bibule przed soba i zaczal przerzucac kartki. Zakladalem, ze ksiazka incydentow to oryginalna, archaiczna nazwa bazy danych czy pliku - ale nie, chodzilo o prawdziwa ksiazke z prawdziwymi wpisami. Moze praca w podobnym miejscu wymusza na czlowieku przesadny szacunek wobec tradycji. -Wtorek, trzynasty wrzesnia - odczytal Peele. Odwrocil ksiazke i mi podsunal. - Jesli pan chce zobaczyc, oto wpis. Zerknalem na kartke. Zapis z trzynastego wrzesnia zajmowal sporo miejsca, a pismo Peele'a bylo bardzo, bardzo drobne. -Nie, nie trzeba - zapewnilem. - Watpliwe, bym potrzebowal az tylu szczegolow. Tak czy inaczej, atak na pana Clitheroe - Richa - wydarzyl sie duzo pozniej? -Tak. - Peele znow odwrocil ksiazke i zajrzal do niej. - Trzy tygodnie temu, czwartego listopada. Zastanawialem sie chwile. Aktywny badz pasywny - to jedna z cech, ktore sluzyly mi do kwalifikacji duchow. Pasywne stanowia ponad dziewiecdziesiat piec procent ogolu. Zmarli zwykle wola wlasne towarzystwo: budza strach sama swa obecnoscia, nie musza probowac nas skrzywdzic. Lecz duch, ktory zaczynal jako potulny, a potem sie zmienil, stanowil jeszcze wieksza rzadkosc niz zlosliwa zjawa. Na razie dalem temu spokoj - potrzebowalem przede wszystkim jakiegos punktu zaczepienia. -Cofnijmy sie do wrzesnia - rzeklem. - Czy na kilka dni badz tygodni przed pierwszym pojawieniem sie zjawy dokonaliscie panstwo wiekszych zakupow? Co jeszcze dzialo sie pod koniec sierpnia i na poczatku wrzesnia? Co nowego przybylo? Peele zmarszczyl czolo; widzialem, jak grzebie w archiwum swej pamieci. -Nic mi nie przychodzi do glowy - rzekl powoli, potem jednak uniosl wzrok, patrzac na moja brode, bo nagle cos sobie przypomnial. - Oprocz materialow dotyczacych bialych Rosjan. Dostarczono je w sierpniu, choc spodziewalismy sie ich juz w czerwcu. Nadstawilem uszu. Bialych Rosjan? Kobieca zjawa noszaca mnisi kaptur i biala suknie? Uznalem, ze warto to zbadac. -Prosze mowic dalej - zachecilem. Peele wzruszyl ramionami. -To zbior dokumentow - rzekl. - Dosc obszerny, ale trudno okreslic, jak wiele z nich nam sie przyda. W wiekszosci tworza go listy rosyjskich emigrantow, zyjacych w Londynie na przelomie wiekow i tuz po nim. Bardzo sie ucieszylismy, ze do nas trafily, bo LAM -Londynskie Archiwum Metropolitarne w Islington - takze bylo zainteresowane. -Gdzie je przechowujecie? -Wciaz leza w jednym z magazynow na parterze. Nie wlaczymy ich do kolekcji, dopoki nie zostana sprawdzone i zindeksowane. -Pozniej, jesli mozna, chcialbym tam pojsc i je obejrzec. -Pozniej? - Peele'a wyraznie zaniepokoilo to slowo. - Czy istnieje jakis powod, dla ktorego nie moze pan od razu dokonac egzorcyzmow? I znow to samo. Oczywiscie nie wiedzial, jak bardzo przypomina w tej chwili swa starsza archiwistke. -Owszem - rzeklem. - Istnieje powod panie Peele, prosze pozwolic mi wyjasnic, jak to dziala i co pan dostanie jesli zdecyduje sie mnie pan zatrudnic. Chcialbym omowic to szczegolowo, bo wazne jest, by zrozumial pan, co najpewniej sie wydarzy. Moge? Skinal glowa; jego twarz wyrazala jasniej niz slowa, ze nie interesuje go droga i wedrowka, ale sam cel. Mimo to rzucilem sie na gleboka wode, wiedzac, ze oszczedzi mi to pozniej czasu i lez - o ile oczywiscie nie strace zlecenia. -Jesli w ogole kiedykolwiek myslal pan o egzorcyzmach, pewnie uwazal pan, ze wyglada to mniej wiecej jak slub. Ksiadz badz wikary, czy kto tam, mowi: "Oglaszam was mezem i zona". I juz. Zrobione. Mowiac to, sprawia, ze tak sie dzieje. -Nie jestem naiwny, panie Castor - wtracil Peele, wedlug mnie z nieco przesadnym optymizmem. - Bez watpienia panska praca to bardzo wymagajace zajecie. -Owszem, bywa takie, ale nie w tym rzecz. Czasami moge po prostu gdzies wejsc, zrobic co trzeba i odejsc. Zazwyczaj jednak nie jest to proste, a juz na pewno nie szybkie. Musze wyczuc ducha, wybadac go. To po pierwsze. Potem, kiedy potrafie juz utworzyc w myslach jego jak najdokladniejszy obraz, moge przywolac ducha i sie go pozbyc. Nie da sie jednak okreslic, ile potrwa ten proces. Egzorcyzmy to nie robota spod sztancy i jesli mam sie podjac tego zlecenia, musze miec pewnosc, ze nie bedzie pan bebnil palcami i oczekiwal, ze cos sie wydarzy w ciagu godziny badz jednego dnia. Potrwa to tyle, ile musi. Czekalem, az Peele przetrawi moje slowa, on jednak zmienil temat. Zapewne zwlekal, rozwazajac to co uslyszal. -A ile... -Moje honorarium jest stale, niewazne czy to potrwa dzien, tydzien, czy miesiac. Placi mi pan tysiac funtow. Z tego trzysta zaliczki. Oczywiscie stale honorarium bylo piramidalna bzdura. Do zadanych cen podchodze tak jak do wszystkiego innego, czyli wymyslam je na poczekaniu. Tym razem chodzilo mi glownie o zaliczke: potrzebowalem gotowki, a trzy seki wystarcza, by zalatwic sprawe z Pen. Dawaly mi tez drobne zabezpieczenie - w koncu zjawa pokazala, ze lubi ostra gre. Lecz opozycja uniosla bron; Peele'owi nie spodobalo sie to, co uslyszal. -Przykro mi, panie Castor - jego spojrzenie siegnelo moich klap, gdy zerknal na mnie szybko - ale nie jestem gotow wyplacic zaliczki na usluge, ktora wydaje sie zarowno niepewna, jak i kiepsko zdefiniowana. Jesli naprawde mialby pan tu przebywac caly miesiac, przeszkadzajac nam w pracy, a my przez ten czas musielibysmy znosic nawiedzenie, coz... to nie do przyjecia. Absolutnie nie do przyjecia. Wole uzgodnic oplate zalezna od wynikow. To jedyny kontrakt, jaki gotow jestem zawrzec. Odetchnalem glosno i pokrecilem glowa. -W takim razie wracamy do punktu wyjscia - rzeklem, wstajac i odsuwajac krzeslo. - Dam znac pani profesor, ze ma pan tu problem, a ona skontaktuje sie z panem, kiedy bedzie mogla. Przykro mi, ze marnowalem panski czas. Ruszylem do drzwi. Tylko w polowie blefowalem. To, co powiedzialem Peele'owi o mojej pracy, odpowiadalo prawdzie. Prawda tez bylo, ze potrzebowalem pieniedzy od razu. Jesli zbyt wysoko ustawilem poprzeczke, moja strata. Ale tak czy inaczej, nie kupilby mnie na kredyt. Otworzylem drzwi, lecz Peele zawolal mnie, nim zdazylem przekroczyc prog. Obrocilem sie i spojrzalem na niego. Niezdecydowany, nadasany, siedzial wsciekly za biurkiem. Na jego twarzy odbijal sie gleboki niesmak, wyraznie jednak uznal, ze zaczynanie wszystkiego od poczatku z kims innym oznaczaloby dodatkowa strate czasu. -Czy to naprawde moze potrwac az miesiac? - spytal ostro. -Gdyby tak sie stalo, ustanowilbym nowy rekord swiata. Najpewniej zdolam wykurzyc ducha w ciagu paru dni i zejde wam z oczu, nim zauwazycie, ze tu jestem. Nie mowie, ze pracuje wolno, panie Peele. Po prostu w mojej pracy nie moge podac scislych terminow. -Czy istnieja jakies sposoby przyspieszenia procedury? Na to pytanie w mojej glowie zadzwieczal cichy carillon dzwonkow alarmowych. -Owszem, istnieja - przyznalem. - Ale nie zdecyduje sie na nie od razu, bo sa... nieprzewidywalne. -Niebezpieczne? -Potencjalnie owszem niebezpieczne. Skinal z wahaniem glowa. -Coz, zatem zakladam, ze zna sie pan na rzeczy, panie Castor. Chyba wczesniej zachowalem sie zbyt... pochopnie. Trzysta to dosc rozsadna zaliczka. Jesli jednak bedzie pan czynil zbyt powolne postepy, moze rozwazymy jedna z owych metod? -Pomowimy o tym pozniej - oznajmilem stanowczo, zastanawiajac sie, w co znow sie wpakowalem. -Pozniej - zgodzil sie Peele. - Doskonale. Moze zatem przyjdzie pan pod koniec dnia i da mi znac, jak poszlo. Albo powie Alice - dodal i ten drugi, lepszy pomysl, wyraznie go ucieszyl. - A ona zlozy mi raport. Dalem spokoj - widzialem wyraznie, ze cokolwiek powiem, to i tak sie ode mnie nie odczepi. -Doskonale, tak wlasnie zrobie. Najpierw jednak chcialbym porozmawiac z Richem Clitheroe. Chodzi mi o ow atak. Chcialbym tez obejrzec rosyjskie listy, o ktorych pan wspomnial, czy raczej pomieszczenie, w ktorym je trzymacie. -Oczywiscie. Ach, musze pokwitowac wyplate pieniedzy z sejfu, co oznacza, ze dostanie pan je dopiero po lunchu, gdy dokonam rozliczen finansowych z Alice. Mam jednak nadzieje, ze nie bedzie pan czekal tak dlugo z rozpoczeciem pracy? -Panie Peele - zapewnilem go z powaga - rozpoczalem prace, gdy tylko przekroczylem prog. *** Peele nie wrocil ze mna do pracowni - po prostu podniosl sluchawke i wezwal Alice. Zastanawialem sie, czy probuje zdystansowac sie od decyzji zatrudnienia mojej osoby, czy tez to kolejny aspekt jego choroby. Czy tak zle czul sie w obecnosci innych ludzi, ze wolal rzadzic przez posrednikow? W krotkich slowach przekazal jej informacje, ze jakis czas zostane w archiwum. Alice przyjela wiesci meznie, ale wyraznie uwazala to za perspektywe rownie atrakcyjna jak leczenie kanalowe. Gdybym nalezal do ludzi przesadnie wrazliwych, urazilaby moje uczucia. Nim jednak dalem sie wyprowadzic, postanowilem wyjasnic jedno. -Ow atak na Richa Clitheroe - rzeklem, gdy otworzyla przede mna drzwi. - A przeciez podobno nie bylo pani wtedy. -Nie. - W jej glosie dzwieczalo zniecierpliwienie. - Nie to mowilam. Mowilam, ze nie widzialam ducha. Widzialam, co sie stalo z Richem, ale nie bylo tam zadnego ducha. W mojej opinii nigdy go nie bylo. -Zatem widziala pani tylko nozyczki, ktore co? Lewitowaly? Same poruszaly sie w powietrzu? Alice zerknela na Peele'a. Wbijal wzrok w blat, lecz wyraznie sluchal. Nie wiem, jakiego sygnalu wypatrywala i jaki dostala. -Jego reka sie wykrecila - rzekla. - Ostrze nozyczek podrapalo przedramie, potem sie unioslo i zranilo twarz. Powinien pan zadawac te pytania jemu, nie mnie. -Oczywiscie, ze spytam tez jego, ale chcialem ustalic... Alice przerwala mi, zwracajac sie do Peele'a. -Jeffreyu, jesli wydasz mi bezposrednie polecenie, bym brala w tym udzial, to poslucham. Jezeli jednak wolno mi odmowic odpowiedzi, odmowie. Zapadla pelna napiecia cisza. -Alice ma bardzo zdecydowane poglady na te sprawe - rzekl niezwykle cichym glosem Peele. Caly czas wbijal wzrok w ekran komputera i tylko fakt, ze mowil o niej w trzeciej osobie, wskazywal, ze zwraca sie do mnie. -Rozumiem - przyznalem. -Najlepiej byloby chyba, gdyby... udalo sie jej nie angazowac. Z pewnoscia wszyscy inni chetnie opowiedza, co widzieli. Spojrzalem na Alice, ktora wpatrywala sie we mnie gniewnie, nie probujac dluzej ukrywac niecheci. -W porzadku - rzeklem po chwili. Skinela glowa; osiagnela co chciala i nakreslila juz granice. Ruszylem za nia do pracowni, zamykajac za soba drzwi gabinetu, ku niewatpliwej glebokiej uldze Peele'a. Tak naprawde wcale nie bylo to w porzadku. Przeciwnie, to byla jedna wielka bzdura. Ale podstawowy fakt sie nie zmienil: potrzebowalem kasy. W pracowni ponownie wyglosilem moj Wstep do Egzorcyzmow, wprowadzajac drobne poprawki. Rich i Cheryl jedli mi z reki, a Jon udawal, ze nic sie nie dzieje. -Poprosze zatem was wszystkich, zebyscie mi opowiedzieli, co widzieliscie i czego doswiadczyliscie - zakonczylem. - Wy i wszystkie inne osoby, ktore mialy do czynienia z duchem. Zaczne od tego, co spotkalo ciebie, Rich, bo to najwyrazniej najbardziej ekstremalny incydent i stanowi najlepszy punkt wyjscia do tego, co musze zrobic. Najpierw jednak chcialbym zobaczyc rosyjskie materialy otrzymane w sierpniu. Listy od emigrantow i tak dalej. Rich uniosl oba kciuki. -Mozemy zalatwic jedno i drugie - rzekl. - To ja kataloguje te zbiory. -A co ze mna? - spytala Cheryl, udajac, ze urazil ja pomysl chwilowego pominiecia jej osoby. - Kiedy porozmawiasz ze mna? -Natychmiast potem - przyrzeklem. - Jestes druga na mojej liscie. Jej twarz pojasniala. -Idz do diabla, gliniarzu, nic nie powiem. -Zmusze cie do mowienia. Zastanawialem sie, czy wszystkie rozmowy z Cheryl brzmia rownie surrealistycznie. Rich zerknal na Alice, jakby oczekiwal pozwolenia, a ona wykonala gest bedacy nieslubnym potomkiem wzruszenia ramionami i przytakniecia. -Niech to nie zajmie calego dnia - uprzedzila. Budynek okazal sie jeszcze wiekszym labiryntem, niz sadzilem. Droga do miejsca przechowywania rosyjskich materialow wiodla z powrotem na dol betonowymi schodami, potem w gore kolejnymi, przez drzwi przeciwpozarowe zamykane na sprezynach dosc mocnych, by zagrozic wszelkim wystajacym czesciom ciala. Pokonujac te trase, czulem sie jak wiejska mysz, wozona naokolo przez londynskiego taksowkarza. -Nie ma jakiegos skrotu? - spytalem lekko zdyszany. -To jest skrot! - zawolal z przodu Rich. - Bo widzisz, idziemy do nowego aneksu. Normalnie trzeba przejsc przez hol przy wyjsciu i dalej, naokolo. Zatrzymal sie i wskazal otwarte drzwi. Gdy do niego dolaczylem, ujrzalem kolejne otwarte biuro, znacznie mniejsze niz pracownia, ktora juz znalem. Dodatkowo pomniejszalo je pol tuzina wozkow bibliotecznych, zaparkowanych pod jedna ze scian. Mezczyzna o marchewkoworudych wlosach, wygladajacy najwyzej na nastolatka, przepchnal jeden obok nas w takim rozpedzie, ze musielismy odskoczyc, by nie wpasc pod kola. Posrod regalow w glebi pomieszczenia dwie inne postaci, niewyrazne w polmroku, przekladaly ksiazki i pudla z polki na wozek badz odwrotnie. Otaczala je aura skupienia i pospiechu. Nie obejrzeli sie na nas. -AB - oznajmil Rich. - Asystenci biblioteczni, opiekunowie indeksu podrecznego. To oni gromadza zamowione materialy i przewoza je do czytelni, a potem odkladaja na miejsce. Parszywa robota. Z nimi tez chcesz pogadac? Wzruszylem ramionami. -Moze pozniej - mruknalem, nie chcialem jeszcze bardziej komplikowac spraw. Szukalem tylko wskazowki, ktora pomoze mi rozpoczac lowy na ducha. Nie zamierzalem tracic czasu, siedzac w niewlasciwym pomieszczeniu na niewlasciwym pietrze, swiadom, ze Peele przebiera niecierpliwie nogami i domaga sie wynikow. Ruszylismy dalej i wiedzialem juz, ze znalezlismy sie w innym budynku. Tutaj drzwi wzmocniono stalowymi plytami, temperatura spadla wyraznie o co najmniej kilka stopni. Wspomnialem o tym Richowi, ktory przytaknal. -Standard Brytyjski piec cztery piec cztery - rzekl. - To nasza biblia. Cenne dokumenty nalezy przechowywac w pomieszczeniach przy najwyzej pietnastoprocentowej wilgotnosci powietrza i temperaturze utrzymujacej sie stabilnie w przedziale miedzy czternastoma a dziewietnastoma stopniami Celsjusza. -A oswietlenie? -Tu tez istnieja ograniczenia; nie pamietam dokladnie jakie. W koncu Rich zatrzymal sie przed drzwiami nierozniacymi sie od pozostalych. Machnal identyfikatorem i otworzyl je jednym z kluczy u pasa. Przytrzymal otwarte. Na spotkanie wyplynela nam fala ostrej woni plesni. -Czy to sie stalo tutaj? - spytalem. Pokrecil glowa. -Atak? Jezu, nie, to bylo na gorze, w pracowni; bylismy tam przed chwila. Gdyby doszlo do tego, kiedy siedzialem tu sam, chyba posralbym sie ze strachu. Wszedlem do pomieszczenia. Rozmiarami przypominalo magazyn, temperatura rzeznie. Omiotlem wzrokiem w wiekszosci puste regaly i kolekcje pudel z nalepkami Fed-Ex, ustawiona na dwoch stolach i podlodze. Jedno z pudel bylo otwarte; wypelniajace je papiery skojarzyly mi sie ze starymi kartkami urodzinowymi. Obok lezal notes z do polowy zapisana strona. Na drugim stole dostrzeglem przedmiot przypominajacy laptop, podlaczony do zewnetrznego monitora i myszy. Obrocilem sie do Richa, ktory wszedl za mna do srodka. -Jestesmy w...? - spytalem. -Jednym z nowych bezpiecznych magazynow. Nie zdazylismy go jeszcze zapelnic, wiec sluzy nam do sortowania i tymczasowego przechowywania nowych nabytkow. To -machnal reka - wlasnie rosyjski zbior. Jak dotad udalo mi sie przejrzec mniej wiecej jedna trzecia. Raz jeszcze sie rozejrzalem, bo druga mysl czesto bywa najlepsza. -Notatnik i laptop naleza do ciebie? -Tak, podczas katalogowania nowych nabytkow zaczynamy od zapisywania wszystkiego, co nam przychodzi do glowy. Potem trzeba zdecydowac, co trafi do opisu przedmiotu i jak powinny wygladac naglowki. Niektorzy wpisuja wszystko od razu do bazy danych, ale ja wole to robic w dwoch etapach. -Czy moglbys zostawic mnie tu samego na piec minut? - spytalem. - Moze tymczasem pojdziesz po kawe? Rich sprawial wrazenie zaskoczonego, ale sie zgodzil. -Jasne - rzekl. - Tyle ze nie pijam kawy. Prosze. - Przykucnal obok najblizszego stolu i siegnal pod niego. Przekrzywilem glowe, dostrzegajac cos, co wczesniej przeoczylem: przenosna lodowke wielkosci jednego z pudel. Wyjal ze srodka dwie butelki lukozady izotonicznej, jedna wreczyl mnie, druga schowal do kieszeni dzinsow. -W razie niebezpieczenstwa - rzekl z usmiechem - stlucz szyjke. Jesli ty nie powiesz gosciom od pilnowania standardow, ja tez tego nie zrobie. Wyszedl, zamykajac za soba drzwi. Mily gosc, pomyslalem, prawdziwy dzentelnem. Ale tez zjawa probowala zrobic mu przedzialek pietnascie centymetrow za nisko. Dla niego bylem wyteskniona odsiecza. Odstawilem butelke na skraj stolu i siegnalem do pudla, ostroznie wyjmujac plik papierow. Byly dokladnie tym na co wygladaly: staroswieckimi kartkami urodzinowymi. Zyczenia wydrukowano po angielsku, lecz dopiskow dokonano drobna cyrylica, ktorej nie umialem odczytac. Zacisnalem mocno powieki, wsluchujac sie w trzymane w dloni papiery. One jednak milczaly. Po jakiejs minucie otworzylem oczy i przyjrzalem sie blizej pudlom. Bylo ich okolo szescdziesieciu, kazde miescilo pare setek dokumentow. Oczywiscie nie wszystkie dorownywaly wielkoscia kartkom z zyczeniami, listy i zdjecia mogly byc znacznie mniejsze, a ogolna liczba znacznie wyzsza. Nawet jesli duch byl zwiazany z czyms w tym pokoju, szanse odnalezienia owego czegos przy tak pobieznej wizycie w zasadzie rownaly sie zeru. Nie warto bylo nawet probowac. Jezeli jednak zjawa przebywala w poblizu, powinienem zdolac ja wyczuc. Usiadlem na podlodze i wyjalem z kieszeni flet. Przeganiajac z glowy tyle mysli, ile tylko zdolalem, zaczalem niespiesznie odgrywac "De Bonny Swans", od poczatku do konca. Nie bylo to zaklecie: nie probowalem schwytac zjawy czy nawet wywabic z ukrycia. Ta melodia zawsze pomagala mi sie skupic, me wlasne mysli wyplywaly wraz z muzyka i krazyly po pokoju, ogarniajac faktury, dzwieki, zapachy, wtykajac swe malenkie nieodpowiedzialne palce w kazda najmniejsza szczeline. I rzeczywiscie cos sie tu poruszalo, mniej wiecej na granicy mojego zasiegu; bardzo cicho. Nie potrafilem jednak okreslic, czy owa cisza to oznaka slabosci, proba ukrycia, czy cos zupelnie innego. Ledwie wyczuwalem te obecnosc. Dziwne - gwaltowne, niebezpieczne duchy zazwyczaj zwykle zostawiaja tak wyrazny psychiczny slad, ze da sie go wyczuc w powietrzu. Owszem, sa rzadkie, ale trudno je przeoczyc. Dotarlem do ostatniej zwrotki, recytujac w duchu slowa, podczas gdy jekliwa melodia ulatywala w powietrze ze starego fletu. A tam siedzi moja zla siostra Anna, Fol de roll de rally-o, Utopila mnie, by zdobyc mego pana... Zwiewna obecnosc stala sie nieco silniejsza, wyrazniejsza w moim umysle. Jednoczesnie jednak ucichla jeszcze bardziej. Czulem, jak jej uwaga skupia sie na mnie niczym zmarszczka na chlodnej tafli wody, siegajaca mej skory. Zupelnie jakby sluchala. Zupelnie jakby muzyka ja tu zwabila. Nie moja moc, lecz cos w samej melodii wywolalo te reakcje. Tak czy inaczej wiedzialem, ze jest blisko. Wiedzialem, ze cisza to oznaka jej uwagi, zachlanna cisza, pochlaniajaca stara melodie i laknaca wiecej. Czyzby to bylo az takie latwe? Pozwolilem, by ostatnie nuty zawisly w powietrzu, i zaczalem z nich wysnuwac nic dzwiekow, rybacka zylke, sciagana lekko, delikatnie... I nagle zniknela, tak niespodziewanie, ze przypominalo to pekniecie banki mydlanej. W jednej chwili czulem zwiewna obecnosc, spijajaca slodycz muzyki, w nastepnej nic, martwa, pusta, nieprzenikniona cisze. Plochliwa, pomyslalem z gorycza. Nie powinienem byl ku niej siegac, trzeba bylo pozostac pasywnym i pozwolic, by wydarzenia toczyly sie same. Kurwa. Drzwi otwarly sie z piskiem zaniedbanych zawiasow. Rich zajrzal do srodka, ostrozny i usluzny. -Jak idzie? - spytal. -Tak sobie - odparlem beznamietnie. 5 -To bylo w piatek - powiedzial Rich. - Za kwadrans szosta.Zwykle pracowal od osmej trzydziesci do piatej i nie placili mu za nadgodziny, ale czesto zdarzalo sie, ze siedzial dluzej. Czasami po prostu musial cos skonczyc, i gdyby wyszedl wczesnie, robota, nad ktora siedzial kilka dni badz tygodni, poszlaby na marne. Akurat tamtego dnia wyszukiwal caly zestaw map i planow ukrytych londynskich kanalow, dla grupki dzieci z podstawowki, ktora miala odwiedzic archiwum w nastepny poniedzialek. -To nalezy do twoich normalnych obowiazkow? - spytalem. Na wszelki wypadek. -O Jezu, tak. Pamietaj, ze jestesmy placowka publiczna. Niewiele osob przychodzi tutaj z ulicy, jednym z naszych oficjalnych celow jest frekwencja. Musimy zadbac o to, zeby w tym roku z archiwum skorzystalo co najmniej dziesiec tysiecy osob, w przyszlym roku dwanascie tysiecy i tak dalej. Na trzecim pietrze mamy dwie sale wykladowe i otwarta biblioteke. -Ale przygotowanie sesji to chyba zadanie Jona Tilera, nie twoje? To on jest nauczycielem. -Interpretatorem. Tak, tym tez, i nigdy bym sie z nim nie zamienil. Lecz londynskie cieki wodne to jedna z moich specjalnosci, wiec zajalem sie przygotowaniem materialow. Istniala tez jedna mapa, przedstawiajaca wszystko: pierwotne doplywy rzeczne, nalozone na powierzchniowy plan miasta. Tyle ze rozdarla sie w polowie na jednym ze zgiec i wiedzialem, co bedzie, jesli Jon uzyje jej w takim stanie. Postanowilem zatem ja podkleic. Tak przy okazji. Cheryl tez tam byla, konczyla rozne robotki przed weekendem. Alice przegladala z Jonem plany na nastepny tydzien, a Faz - to znaczy Farhad; pracuje na pol etatu -przepisywala cos dla niego w kacie. Jakas rozpiske czy cos. Prawie juz skonczylem, znalazlem wszystko co chcialem i pozostalo mi tylko podlatanie mapy. Brzmi to kretynsko, ale tak wlasnie zalatwiamy sprawe pekniec i przetarc, chyba ze oryginal jest zbyt cenny, by przy nim majstrowac. Naklejamy nowy material - niebielony japonski papier, specjalna pasta o obojetnym PH - i zabarwiamy na wlasciwy kolor, zeby nie wygladalo to jak swinski zadek. Wlasnie przycinalem late. Nie powinnismy ich ciac, tylko rozdzierac, ale ja zazwyczaj wycinam, a potem oskrobuje krawedzie nozyczkami. Tym sie wlasnie zajmowalem. Rich pociagnal z butelki dlugi lyk lukozady. Otarl usta. -I wtedy zamigotaly swiatla. Tylko przez sekunde. Alice wspomniala cos o przerwach w zasilaniu, Jon rzucil dowcip - nie pamietam jaki, ale dosc prymitywny. Potem jednak znow sie to stalo i nagle zrobilo sie jak na dyskotece z wlaczonymi stroboskopami. Wstalem -zamierzalem zgasic i zapalic lampy, z nadzieja ze sie uspokoja. Ale nie zdazylem. Zostalem popchniety z powrotem na krzeslo; rozlegl sie huk - jak gdyby cos ciezkiego upadlo na stol przede mna - i podloga sie zakolysala. Mapa, sloje z barwnikami, wszystko, czego uzywalem, wylecialo w powietrze. Swiatla zgasly i sekunde pozniej znow sie zapalily. A nozyczki... -zerknal na zabandazowana reke - jakby wykrecily mi sie w dloni. Widzialem, jak to sie dzieje, ale nie moglem nic zrobic. Bolalo jak skurwysyn. Zdolalem wysunac palec z uchwytu, lecz kciuk wciaz tam tkwil, wykrecony. Skurwysynsko sie balem, stary. Nie wstydze sie tego przyznac. Zawolalem cos, "kurwa" czy cos podobnego: "Patrzcie, co sie, kurwa, dzieje!". Cheryl podbiegla mi pomoc, ale ostrza nozyczek sciagnely mnie za moj wlasny kciuk - w gore, w dol i naokolo. Musialem wygladac jak Peter Sellers w tamtym filmie, kiedy probuje nie zasalutowac jak hitlerowiec. Nozyczki dziabaly mnie w cialo i twarz, moglem sie ochronic, tylko obracajac sie wraz z nimi i uskakujac. Wpadlem na Cheryl i wywrocilem ja; Bog jeden wie, gdzie sie podziewali Jon i Alice. Farhad caly czas krzyczala i krzyczala, duzo to dalo, akurat. I wtedy wpadlem na pomysl, zeby walnac reka o krawedz biurka. Trzeba bylo pieciu, szesciu razy, lecz w koncu uwolnilem kciuk i nozyczki upadly na podloge. Cheryl myslala jasniej niz ja - przydepnela je na wypadek, gdyby znow sie wyrwaly. Spojrzalem na nia. Mialem juz powiedziec cos w stylu "niech mnie cholera, ale bylo ostro", gdy zobaczylem, ze wpatruje sie w moja twarz. Unioslem reke i dotknalem policzka. Byl caly mokry, z rany wyplywala krew, zachlapujac papiery, biurko i wszystko. Chyba na pare sekund zemdlalem. Pamietam, ze potem znow siedzialem, a w pokoju byl tez Peele Jeffrey. To rzadkosc - jak odwiedziny kogos z rodziny krolewskiej. Wszyscy krzyczeli, sprzeczali sie o to, co wlasciwie zaszlo. Alice chciala wezwac pogotowie, ale ja odparlem, ze nic sie nie stalo i ide do domu, sam opatrze skaleczenie. Jeffrey nie byl zachwycony; myslal, ze uda sie wyciagnac cos z ubezpieczalni. Powiedzialem mu chyba, zeby spadal i ze wynosze sie stamtad. Dygotalem jak lisc, bylo mi slabo, mialem wrazenie, ze zaraz sie porzygam. Musialem sie stamtad wydostac. W poniedzialek o malo co bym nie wrocil. Wszystko to solidnie mna wstrzasnelo. Ale to moja praca, do kurwy nedzy. Co mam niby zrobic? Isc na zwolnienie, bo sie boje duchow? Rich pociagnal kolejny lyk lukozady. Skrzywil sie. -Ciepla - wyjasnil bez zbytniego przekonania, odstawiajac butelke na stol. Przez dluzsza chwile milczalem. Jego slowa pomogly mi zrozumiec pare spraw, ale inne wygladaly jeszcze mniej jasno niz wczesniej. -Jestes praworeczny? - spytalem w koncu. Tak naprawde nie bylo to pytanie. Kiedy przechodzilem przez pracownie, trzymal sluchawke w prawej dloni. -Tak. A co? -Ale nozyczki trzymales w lewej rece, bo pokaleczyles prawa. Spojrzal na mnie; wyraznie mu zaimponowalem. -Dobry jestes w te klocki, co? Tak, szczerze mowiac, to wlasnie wkurzylo mnie najbardziej. Poslugiwalem sie lewa reka, bo na prawej mialem gruby opatrunek; pare tygodni wczesniej przytrzasnalem ja sobie szuflada biurka. Wlasnie zaczynala sie goic, kiedy ciachnalem sie w twarz. Ktos naprawde mnie nie lubi. -Szuflada biurka. To tez byl duch czy...? Rich zasmial sie jowialnie. -Nie, to tylko ja. Nie potrzebuje niczyjej pomocy, by sie okaleczyc. Jestem specem od przypadkowego robienia sobie kuku. Dobrze choc, ze znam sie na pierwszej pomocy. - Zawahal sie. - Z drugiej strony, to sie stalo mniej wiecej w tym samym czasie. Moze to faktycznie byla ona? I tylko myslalem, ze sam sie tak popisalem? Z powrotem skupilem uwage na pudlach na stole. -Pracujesz nad tym od sierpnia? - spytalem. Podazyl za mym wzrokiem i wydal policzki. -Z przerwami, owszem - odparl nieco obronnym tonem. - Oczywiscie mam tez na glowie inne rzeczy. Jest tu mnostwo materialow, ktorych jeszcze nie posortowano. Prywatna kolekcja kogos z Bishopsgate, tak przynajmniej lubi to opisywac Jeffrey. Ale ja wszystko widzialem, wiec moge ci to przetlumaczyc: papiery tkwily pod czyims lozkiem obok nocnika. -Brales udzial w zakupie? -Tak, znalazlem to wszystko i robilem za posrednika. Nie wyplacili mi znaleznego, bo dostaje pensje - znalezne placi sie tylko, jesli materialy dostarczy ktos z zewnatrz. Posredniczylem jednak w transakcji i tlumaczylem. Przynajmniej moglem odpoczac od codziennych zajec. W nagrode kataloguje ten cholerny zbior, bo z calego zespolu tylko ja znam rosyjski. -Czy dlatego zatrudnili cie u Bonningtona? - spytalem. - Jako speca od jezykow? -Odegralo to jakas role, lecz moj najwiekszy atut stanowilo klasyczne wyksztalcenie, nie znajomosc rosyjskiego i czeskiego. W archiwum przechowuje sie mnostwo starych aktow wlasnosci i certyfikatow zapisanych sredniowieczna lacina. - Rich podniosl jedna z kartek urodzinowych, otworzyl i odczytal zapisana wiadomosc. - Szczerze mowiac, nie przeszkadza mi ta robota. Lubie od czasu do czasu odswiezyc znajomosc jezyka. To nie pozwala mi zardzewiec. Normalnie zalatwilbym to wakacjami za granica, ale tak jest taniej. -Czy z kolekcja wiaze sie jakas historia? - zaryzykowalem. - Albo z tym, jak ja zdobyliscie? Spojrzal na mnie nic niepojmujacym wzrokiem i wzruszyl ramionami. -Nie, po prostu zaproponowalismy konkretna sume i dostalismy papiery. Jesli chcesz wiedziec, jak je znalezlismy, musisz spytac Jeffreya. Ale nie wiaze sie z tym zaden skandal czy morderstwo, jesli o to ci chodzi. Nic, o czym bym slyszal. -A w samych dokumentach nie natknales sie na nic sensacyjnego badz nietypowego? W odpowiedzi Rich zaczal odczytywac trzymana w dloni kartke: "Do cioci Khaiszy od Piotra i Soni. Calujemy i dziekujemy. Mamy nadzieje, ze, jesli tylko Bog zechce, odwiedzisz nas przed przyjsciem na swiat dziecka i przekazesz wiesci o naszej drogiej kuzynce". Odlozyl kartke do pudla. -To jedna z pikantniejszych - rzekl z rezygnacja. *** Przy dobrej zabawie czas plynie szybko. Minelo juz poludnie, gdy wrocilismy z Richem do pracowni. Wszyscy archiwisci wyszli na lunch, pozostawiajac Richowi informacje, ze beda w Costella Cafe przy Euston Road. Zaprosil mnie, ale nie zamierzalem marnowac szansy pobycia w archiwum w samotnosci.-Moglbys zostawic mi klucze? - spytalem, wspominajac zamkniete drzwi przeciwpozarowe. Zawahal sie, na jego twarzy wyraznie odbijaly sie kolejne mysli. W koncu pokrecil glowa. -Nie moge - wyjasnil z pewnym zaklopotaniem. - Tylko nasza trojka ma klucze - ja, Alice i sam Peele. To uswiecone powiernictwo, praktycznie kaza ci zlozyc przysiege. Caly czas mamy je nosic przy sobie. Mozemy je wypozyczac innym ludziom, ktorzy tu pracuja, ale istnieje specjalny formularz, trzeba tez notowac godziny przekazania i zwrocenia. Gdyby Alice zobaczyla cie z moimi kluczami, rzucilaby mi sie do gardla jak pieprzony pitbull. -To znaczy, ze kazdy zestaw jest inny? - spytalem, przygladajac sie bogatej kolekcji zelastwa. Nie probowalem go podejsc, po prostu bylem ciekaw, bo klucze mialy wiele roznych wzorow i rozmiarow. Rich pokrecil glowa, podazajac za moim wzrokiem; wciaz sprawial wrazenie zaklopotanego, jakby nie podobalo mu sie, ze musi ustapic przed przepisami. -Nie, wszystkie sa identyczne. I szczerze mowiac, uzywamy najwyzej polowy. Niecalej polowy. Zaloze sie, ze czesc zamkow, ktore otwieraly, juz nawet nie istnieje. Wszyscy jedynie dodaja nowe klucze, a nikt nie pamieta, by zdejmowac stare. - Wzruszyl ramionami. - Ale istnieja tylko trzy zestawy, czy raczej cztery, jesli liczyc te u ochrony. Gdybym wypozyczyl ci moje, od razu byloby wiadomo, do kogo naleza. Przykro mi, Feliksie, jesli bedziesz chcial gdzies wejsc, powinienes chyba zwrocic sie do Franka. -Tak, nie ma sprawy - zapewnilem go. Przyszlo mi do glowy, ze Peele mogl nie dolaczyc do swych spragnionych lunchu zolnierzy, i ruszylem zapukac do jego drzwi. Nikt nie odpowiedzial, nacisnalem wiec klamke. Drzwi byly zamkniete. U Alice bylo otwarte, lecz gabinet - czysty, porzadny, skromny jak klasztorna cela - pozostawal pusty. No dobra, czyli nie zdolam wrocic do pokoju z rosyjskimi papierami. Ale duch pokazywal sie tez w pracowni, warto zatem zagrac tam pare melodii. Ostatecznie przerobilem ulubiony repertuar, bez zadnej reakcji. Jesli nawet zjawa wciaz tam byla, to ja jej nie wyczuwalem. Rich, Cheryl i Jon wrocili z lunchu punkt pierwsza. Na moj widok oczy Cheryl zablysly. -Teraz zajmiesz sie mna? - spytala. -Absolutnie - odparlem. - Dlatego tu wlasnie siedze, czekam na ciebie. -Uzyjesz kapiacego kranu i gumowej palki? -Mam niski budzet. Bedziesz musiala sama bic sie po twarzy, gdy ja bede zadawal pytania. Aby zapewnic nam nieco prywatnosci, Rich otworzyl pokoj w glownym korytarzu, naprzeciwko pracowni. Cheryl usiadla na skraju stolu, machajac nogami, a ja przygotowalem sie do odegrania polowki tandemu: dobry glina, zly glina. Ale to ona zadala pytanie pierwsza. -Co by bylo, gdyby duchy zaczely egzorcyzmowac zywych ludzi? Na moment mnie wglebilo. -Slucham? -Tak sie zastanawialam. Gdyby zdecydowaly sie walczyc, zaczelyby chyba od ciebie? Zalatwilyby wszystkich, ktorzy moga je skrzywdzic. Wowczas reszta ludzi znalazlaby sie na ich lasce. - Cheryl wyraznie sie rozkrecala. - Powinienes chyba wyszkolic ucznia. Wtedy, jesli umrzesz, uczen wytropi ducha, ktory to zrobi, i pomsci cie. -Zglaszasz sie na ochotnika? - spytalem. Cheryl sie rozesmiala. -Moglabym to zrobic - rzekla. - Szczerze mowiac, nawet mi sie podoba. Zorganizujesz kurs wieczorowy? -Tylko korespondencyjny. Za posrednictwem tabliczki ouija. Skrzywila sie. -Ha, ha, ha. -Od jak dawna tu pracujesz? - spytalem. -Cheryl Telemaque, redaktor katalogow pierwszej klasy, login do mainframe'u trzydziesci trzy. -Od jak dawna? Wywrocila oczami. -Wieki - rzucila glosno. - W lutym mina cztery lata. Przyszlam tu zajac sie indeksacja. To mialo trwac gora trzy miesiace. -Praca w archiwum ci odpowiada? -Po prostu tu utknelam. - Jej glos zabrzmial komicznie ponuro. Odgrywala przede mna monodram i z trudem hamowalem smiech. - W szkole bardzo lubilam historie, wiec wybralam ja na przedmiot studiow. W Kings, wyobrazasz sobie? To juz samo w sobie niezwykle osiagniecie, wiesz? Niewiele dzieciakow z liceum South Kilburn High studiuje na uniwersytecie. Przynajmniej nie z mojej klasy. Ale nie sadzilam, ze bede sie tym zajmowac. - Poslala mi spojrzenie, ktorym srodkowy napastnik obdarza sedziego unoszacego czerwona kartke. - Historia nie zapewnia zbyt wysokich zarobkow, a ja w ogole nie moglam znalezc pracy. Choc chcialam zrobic doktorat, bylam juz winna za studia dwanascie tysiecy funtow i nie przyznali mi kredytu. I wtedy pojawila sie ta praca - redaktor katalogow, nie archiwista - i moj ojczym stwierdzil, ze powinnam ja przyjac. - Przez chwile Cheryl wyraznie szukala czegos w pamieci. - Chyba byl juz wtedy moim ojczymem. Tak czy inaczej to byl Alex, chlopak matki, potem jej trzeci maz. Obecnie byly. -To wazne? -Lubie jasne sytuacje. Pamietasz, co robila Tracey Emin - miala lozko z wyszytymi nazwiskami wszystkich kochankow. Moja mama musialaby sypiac pod namiotem cyrkowym. Gdybym byl czlowiekiem bardziej metodycznym lub dysponowal bardziej ograniczonym czasem, rozmowa z Cheryl moglaby szybko zakonczyc sie zabojstwem badz obledem. Na razie Jednak nie protestowalem, bo podejrzewalem, ze pod cala ta blazenada kryje sie cos jeszcze, ze poprosila, zebym ja przepytal, bo ma mi cos do powiedzenia. -Czyli zaczelas prace w dwa tysiace pierwszym - podsumowalem z niewzruszona mina. Usmiechnela sie szeroko na to wspomnienie. -W koncu tak. Mam takie motto: "Nie mow, ze cos ci sie nie podoba, dopoki tego nie sprobujesz". Lecz tym razem po prostu nie mialam ochoty. Strasznie sie o to poklocilismy. Powiedzialam, ze wolalabym wyjsc na ulice niz pracowac w pieprzonej bibliotece, a Alex zagrozil, ze zaraz zdejmie pas. -I? -Odparlam, ze nie spodziewalam sie tak szybko zdobyc pierwszego klienta. - Usmiech zniknal jak zdmuchniety. Cheryl podjela spokojnie: - Poza tym naprawde potrzebowalam pracy, bo mama mnie wyrzucila. Zglosilam sie zatem i cztery pieprzone lata pozniej wciaz tu jestem. -Co robi redaktor katalogow? - spytalem. -Wlasciwie wszystko. Porzadkuje nowe zbiory. Wprowadza dane. Zapewnia wsparcie uzytkownikow. Przez wiekszosc czasu zajmuje sie cholerna retrokonwersja. - Wymowila to slowo takim tonem, jakby opisywala odpady toksyczne. - Wpisywaniem starego drukowanego katalogu do bazy danych. Ogromna liczba zbiorow wciaz pozostaje opisana na starych, paskudnych drukowanych listach, ktorych nikt nie ogladal od miliona lat. Ja je wprowadzam - setki tysiecy list. Mozna od tego dostac swira. Sylvie to jedyna rozrywka, jaka tu mamy. -Sylvie? Jeszcze jedna pracownica na pol etatu? Cheryl zasmiala sie, krotko, glosno. -Nie, tepaku. Sylvie to duch. -To... -Tak ja nazwalam. Musielismy ja jakos ochrzcic, prawda? -Czemu? Rozmawia z wami? Cheryl pokrecila glowa, jej twarz na moment spowazniala. -Juz nie. Kiedys, z poczatku, caly czas mamrotala. Teraz nie slychac juz ani slowa. Zastrzyglem uszami. -A o czym mowila? - spytalem, starajac sie, by zabrzmialo to nonszalancko. -Nie wiem. - Cheryl sprawiala wrazenie lekko urazonej. - Nie znam jezyka. Mowila po rosyjsku, szwedzku, niemiecku czy jakos tak, i nie rozumialam ani slowa. Oprocz chwil, kiedy gadala o rozach. To zrozumialam. Rosyjski, szwedzki badz niemiecki. Czy jakos tak. Dosc spory rozrzut. -Czesto ja widujesz? - podjalem, na razie odpuszczajac kwestie jezykow. Skinela glowa. -O tak, mniej wiecej codziennie. Chyba jestem do niej dostrojona. -I nie boisz sie jej? Mimo tego, co spotkalo Richa? -Nie, nie zrobila mi krzywdy. Kiedy jestes z kims bezpieczny, czujesz to. A ja czuje sie przy niej bezpieczna. Po prostu tam stoi i patrzy, jak pracuje. Tylko ja nie wpadam w panike na jej widok, wiec moze czuje sie przy mnie lepiej. A moze po prostu nie lubi mezczyzn. Cheryl umilkla. Przez chwile zastanawiala sie, przygladajac mi sie z niepokojaca powaga. -Powinnam cie nienawidzic - dodala. - Bo przyszedles sie jej pozbyc. To prawie jak morderstwo, prawda? Ona nie zyje, a ty znow ja zabijasz. Milczala dluga chwile i uznalem, ze juz skonczyla. -Coz, oczywiscie ja nie tak to widze... -Ale tak naprawde uwazam, ze jest bardzo, bardzo smutna. - Cheryl nakreslila na blacie linie czubkiem palca i zmarszczyla czolo. Jej wyrazista twarz miala powazny, niemal zalobny wyraz. - I sadze, ze tak bedzie dla niej najlepiej. Jon Tiler odniosl sie do perspektywy rozmowy ze mna niemal rownie niechetnie jak Alice - ta jednak do tej pory znow sie objawila i z pelna hipokryzja poinformowala go, ze Peele nalega, by wszyscy ze mna wspolpracowali. Zaczynalem czuc do niej niechec i wiedzialem, ze bede musial na to uwazac. Bardzo nie spodobalo mi sie, jak podpiera sie nazwiskiem Peele'a. W pokoju rozmow Tiler byl spiety, odpowiadal monosylabami. Ale w pracowni zachowywal sie dokladnie tak samo. Czy dlugo pracuje u Bonningtona? Nie. Podoba mu sie tu? Mniej wiecej. Widzial zjawe? Tak. Czesto? Tak. Przestraszyla go? Nie. Robilem to tylko dla porzadku - mialem wrazenie, ze zaczynam juz wyczuwac zjawe, albo przynajmniej domyslac sie, skad sie wziela. Zapewne wiec nie potrzebowalem dodatkowych informacji od Tilera. Tyle ze z samej swej natury nie potrafie odpuscic. Chyba jednak jestem upierdliwym lowca duchow. Postanowilem zatem troche namieszac. -Orientujesz sie moze - spytalem - czym naprawde sa duchy? -Nie - odparl Tiler, krzywiac sie. - To twoja specjalnosc, nie moja. -Najczesciej to nie dusze zmarlych, lecz ich emocjonalne zapisy. Slady, ktore pozostaja w miejscach, gdzie odczuwano silne emocje, z powodow, ktorych nie rozumiemy. Obserwowalem go kilka chwil, a on wbijal wzrok w jakis punkt na suficie, gdzies ponad moim lewym ramieniem. Mine mial ponura i obojetna. -Domyslasz sie zatem - podjalem - ze zazwyczaj spodziewam sie zastac na miejscu slady silnych emocji, zwiazanych z pojawieniem sie zjawy w archiwum. Czegos tak intensywnego, by pozostawic psychiczne echo. - Pauza dla wiekszego efektu. Wciaz nic. - A dotad jedyne silne uczucia, jakie tu odebralem, naleza do ciebie. Oczy Tilera otwarly sie szerzej. Poruszyl gwaltownie glowa, patrzac na mnie. -Co to ma znaczyc?! - wrzasnal. - To nieprawda, w ogole nie okazuje emocji. Nic nie zrobilem! -Az cuchniesz wrogoscia - odparlem. -Nieprawda! - Byl oburzony. - Po prostu nie podoba mi sie to wszystko. Lubie robic swoje i zeby... - zmagal sie ze slowami - inni zostawili mnie w spokoju. To nie ma nic wspolnego ze mna. Po prostu chce rozwiazac ten problem. -Po to tu wlasnie jestem - oznajmilem. - I im wiecej dowiem sie o duchu, tym szybciej skoncze. Na poczatek wiec moze opowiesz mi, jak go spotkales. Kiedy widziales go ostatnio? -W zeszly czwartek. - Tiler wciaz byl niechetny, lecz napiecie, ktore w nim wyczuwalem, ustapilo. Podjal dalej bez dodatkowych pytan: - Bylem w magazynie i poczulem ja, no wiesz, to znaczy poczulem, ze tam jest. I troche sie zaniepokoilem, z powodu tego, co spotkalo Richa, wiec wynioslem sie stamtad jak najszybciej. Zblizala sie do mnie i zrobilo sie... Nagle poczulem zimno. Prawdziwe zimno. Widzialem moj oddech w powietrzu. Nie wiem, czy to przez nia, czy po prostu... - Urwal. - Wyszedlem stamtad, i to szybko - dodal ponuro, spuszczajac wzrok. -Jak wyglada zjawa? - spytalem. Spojrzal na mnie zaskoczony. -Nijak - odparl. - Nie ma twarzy. Niczego tam nie ma. -Kiedy pan Peele opisal mi ja, mowil, ze nosi woal. Tiler parsknal. -To nie jest woal, tylko czerwien. Cala jej twarz oprocz ust jest czerwona plama. Wyglada jak jeden z gosci programow telewizyjnych, ktorzy probuja zachowac anonimowosc, wiec realizator rozmazuje im glowy. Wielka czerwona zmaza skrywajaca prawdziwa twarz. -A reszta ciala? Zastanawial sie chwile. -Widac tylko gorna polowe. Jest cala biala. Swiecaca. Mozna przeniknac ja wzrokiem. Im nizej spojrzysz, tym mniej wyrazna sie staje, wiec mniej wiecej odtad - wskazal gestem swoj tors - nic juz nie widac. -Ubranie? Wzruszyl ramionami. -Ma na glowie kaptur. I jest ubrana na bialo. Bardzo szybko znika. Niewiele widac. Po paru dodatkowych pytaniach puscilem Tilera. Nie wydawalo sie, zeby cos przede mna ukrywal, ale i tak czulem sie jak w fotelu dentystycznym. Potem wybralem sie na przechadzke. Po przebudowie wykorzystano kazdy centymetr kwadratowy budynku, zrobiono to jednak chaotycznie, bez planu. Robotnicy przebili drzwi w kazdej scianie, ktora stanela im na drodze, i budowali korytarze wokol schodow i wszystkiego, czego nie dalo sie przesunac. Wygladalo zreszta na to, ze prace trwaja - pokoje na czwartym pietrze staly puste, nieumeblowane, a na klatce schodowej znalazlem sprzet budowlany. Na balkonach zdemontowano balustrady, by zamontowac wciagniki, za pomoca ktorych przetransportowano juz kilkanascie palet cegiel. Wycieczka po budynku trwala mniej wiecej godzine. W koncu wyladowalem na parterze, przy drzwiach pokoju z rosyjska kolekcja. Umowiony wczesniej Rich juz czekal i znow wpuscil mnie do srodka. -Mozesz po prostu zatrzasnac za soba drzwi - rzekl. - No wiesz, kiedy bedziesz gotow. Zamkna sie automatycznie i nie zdolasz juz wrocic. Powodzenia na szlaku, partnerze. -Ruszyl do wyjscia. Chcialem go o cos spytac, lecz przez moment nie pamietalem o co. Przypomnialem sobie w ostatniej chwili, kiedy juz znikal. -Rich! - zawolalem. - Czy duch rozmawial z toba kiedys? Rich pokrecil z emfaza glowa. -Nie, brachu, nie mowila ani slowa. -Cheryl wspominala, ze kiedys duzo gadala. A potem przestala. Rich przytaknal. -Na to wyglada. Pare osob wspominalo, ze w pierwszych tygodniach slyszeli, jak cos mowi. Teraz rzuca sie na ludzi z nozyczkami. To lepsze, niz dusic cos w sobie, prawda? Drzwi zatrzasnely sie za nim i zostalem sam. Irytujace. Jesli mialem racje, ze istniala wiez pomiedzy duchem i tym pokojem, tymi zbiorami, to pewnie zjawa mowila po rosyjsku i Clitheroe moglby to potwierdzic. Gdyby jednak Bog chcial, zebym w jeden dzien wspial sie na szczyt gory, zamontowalby na niej wyciag i krzeselkowy. Sprobowalem paru melodii, zeby zwabic ducha, ale nie chwycil przynety. Istniala oczywista alternatywa, na razie jednak wolalem nie zaczynac - perspektywa przejrzenia tysiecy kartek i listow w poszukiwaniu ulotnego emocjonalnego sladu niezbyt mnie pociagala. Poza tym nie udaloby sie, gdybym wczesniej nie wyczul lepiej zjawy. Na razie, nawet gdybym znalazl to, czego szukam, moglbym tego nie rozpoznac. Po czwartej w pokoju zjawila sie Alice. -Jeffrey chce wiedziec, jak daleko sie pan posunal w poszukiwaniach - oznajmila, stajac w progu. Wygladalo na to, ze lubi drzwi. Ale moze to moja obecnosc tak na nia dzialala? -Wciaz zajmuje sie podstawami - oznajmilem. -To znaczy? -Probuje wyczuc, co dokladnie nawiedza duch. Alice przekrzywila glowe. -Sadzilam, ze nas? - spytala niewinnie. - Myle sie? Przytaknalem, odgrywajac naiwniaka. -To nie takie proste. A przynajmniej nie zazwyczaj. Mysle, ze mogla zjawic sie wraz z tym. - Machnalem reka nad kartkami i listami na stole. - Ale nawet jesli, nielatwo bedzie stwierdzic, co jest dokladnie osrodkiem nawiedzenia. Niewatpliwie duch wedruje po calym budynku, lecz parter to jego ulubione miejsce lowow. Mozemy zatem zalozyc, ze jest zwiazany z czyms tutaj. Probuje to stwierdzic. -Czyli moge mu powiedziec, ze poczynil pan juz postepy? - wtracila Alice. - Czy po prostu, ze wciaz pan szuka? -Spotkalem ducha - odparlem i z przyjemnoscia ujrzalem, jak jej przymkniete oczy rozszerzyly sie lekko. - To juz cos. Spotkanie jednak bylo bardzo krotkie i dopiero zaczalem ja wyczuwac. Jak mowilem, to dopiero poczatek. Alice wmaszerowala do pokoju i polozyla na stole przede mna szesc banknotow piecdziesieciofuntowych oraz pokwitowanie do podpisania i dlugopis. -Prosze - rzekla kwasno. - Nie mozna powiedziec, ze pan na nie nie zasluzyl. *** Pare minut po wpol do piatej postanowilem dac sobie spokoj. Zjawa wciaz pozostawala ulotna i niesmiala, a w budynku robilo sie coraz zimniej. Najwyrazniej ogrzewanie, w odroznieniu od personelu, dzialalo wedlug scislego rozkladu.Alice odeskortowala mnie z powrotem przez labirynt do holu, gdzie Frank uwolnil moj plaszcz z szafki, w ktorej zamknal go rano. Wreczyl Alice pare przesylek Fed-Ex, a ona nakreslila szybko swoje nazwisko w ksiazce pocztowej. W chwili, gdy przekladalem flet na wlasciwe miejsce, pojawili sie pozostali. Cheryl przystanela i spojrzala na mnie. -W sobote mam urodziny - oznajmila. -Wszystkiego najlepszego. -Dzieki. Z tej okazji stawiam dzis kolejke. Idziesz? Odmowa wydala mi sie grubianska, wiec przytaknalem. Dopiero wtedy Cheryl jakby dostrzegla Alice, wciaz kwitujaca odbior paczek przy drugim koncu lady. -Przepraszam, Alice - rzekla. - Ty tez czuj sie zaproszona, jesli tylko masz ochote. Nawet ja uslyszalem nieszczerosc w jej glosie. -Nie, dzieki. - Twarz Alice niczego nie wyrazala. - Musze tu zostac jeszcze co najmniej godzine. Bawcie sie dobrze. 6 Rich i Jon czekali juz na ulicy i dolaczyli do nas. Jon nie zareagowal na moja obecnosc, podejrzewalem jednak, ze nie jest nia zachwycony. Poszlismy do pubu przy Tonbridge Street, ktory w srodku okazal sie rownie nieciekawy jak wybor serwowanych tam piw. Zdecydowalem sie na spitfire'a, ktory jasnial niczym klejnot posrod mizernej oprawy.Cheryl zaplacila za drinki, tymczasem my z Richem i Jonem znalezlismy stolik. Nie okazalo sie to trudne - pracownicy pobliskich biur dopiero zaczynali sie schodzic, wyraznie odporni na urok plastikowej pozloty i kanapkowego menu i calkiem niewrazliwi na pokuse dwoch rzedow automatow owocowych, pozdrawiajacych nas z kata hitlerowskim salutem. -I co myslisz o Bonningtonie? - Rich usmiechal sie sardonicznie. Odnioslem wrazenie, ze liczy na odpowiedz ekstremalna, ktora moglby sie napawac. Zamiast tego zagralem na czas. -Coz, to biuro - rzeklem. - Im wiecej ich widze, tym bardziej wydaja mi sie podobne. -A pracowales kiedys w biurze? - spytal z naciskiem Tiler. -Zawsze zajmowalem sie tym, czym teraz - odparlem, pomijajac zgrabnie fakt, ze przez ostatnie poltora roku w ogole nigdzie nie pracowalem. - Totez poza dorywczymi robotami wakacyjnymi w czasie studiow odpowiedz brzmi: nie. Ale wzywano mnie do calkiem sporej liczby. -Ja tez kupe ich widzialem - rzekl Rich. - Ale zadne nie przypominalo Bonnington. -Owszem, to niezle bagno strachu i pogardy - pozwolilem sobie. - A co ugryzlo Alice? Zawsze jest taka? Uniosl brwi. -Nie, zawsze byla niezla suka, ale teraz poklocila sie z Jeffreyem. Pewnie od tygodnia nie jadla sniadania w lozku. -To znaczy, ze daje Peele'owi? Slyszac ten niewinny eufemizm, Rich usmiechnal sie szeroko, a Tiler zacisnal wargi. -Tak - rzekl. - Dokladnie. Ale tylko dlatego, ze Jeffrey jest szefem. Gdyby stworzyli nowe stanowisko Skurwysyna Generalnego, ktoremu podlegalby glowny administrator, Alice zwinelaby materacyk i przeniosla sie dalej. Niewazne kto siedzi w fotelu prezesa, zawsze znajdzie sie kobieta gotowa oblizac znaczaco usta i wsliznac mu sie pod biurko. W jego glosie zabrzmiala gorycz. Uswiadomilem sobie, ze Alice jest mlodsza od Richa, ale to on stoi nizej w hierarchii dziobania. Nie mialem pojecia, ile toporow krylo sie tu w ziemi i jak gleboko je zakopano. -O co poklocili sie Peele i Alice? - spytalem, probujac nie zejsc z tematu, a jednoczesnie nie kontynuowac watku, o ktory zahaczyl. Podejrzewalem, ze myli sie co do Alice. Nie polubilem jej, ale nie wygladala na osobe, ktora przyjmowalaby awans w zamian za awanse. -Chyba nie powinnismy rozmawiac o takich sprawach - rzekl lekko nadasany Tiler. - Zreszta to tylko plotki. Nikt nie wie nawet, czy oni... -O ciebie - przerwal mu Rich, jakby dziwiac sie, ze musze pytac. - O ciebie i o ducha. Juz kiedy zjawa pokazala sie po raz pierwszy, JefFrey chcial zatrudnic kogos, by zalatwil sprawe, ale Alice sie zaparla. Mowila, ze to tylko halucynacje i ze nic tam nie ma. Boze, ale byla nadeta w pazdzierniku, kiedy wszystko sie uspokoilo. Ale potem znow sie zaczelo, zarobilem to - dotknal plastra na twarzy - i Jeffrey stwierdzil, ze teraz trzeba juz te sprawe zalatwic. Ale Alice nadal odmawiala. W koncu wiec sam cie znalazl, nie pytajac jej o zdanie. -To musialo ja niezle kopnac - podsunalem. Rich przytaknal gwaltownie; najwyrazniej napawal sie tym wspomnieniem. -Tak, mozna tak rzec. Generalnie to Alice rzadzi w kurniku, i Peele chowa sie u siebie. I jesli dostanie robote w Bilbao, do ktorej startuje, najpewniej to ona zajmie jego miejsce. Kiedy wiec sie z nia nie zgodzil... Coz, wyszla na glupia przed nami wszystkimi. Zwlaszcza ze od razu do ciebie zadzwonil, zamiast powiedziec jej w cztery oczy, ze sie myli. Bo widzisz, on potrafi jej sie sprzeciwic tylko za jej plecami. Przypomnialem sobie, ze Peele wspominal o Bilbao. Mowil cos o wyjezdzie. Spytalem Richa, o co chodzi. -Probuje sie wkrecic do Guggenheima - odparl z absolutna wzgarda Rich. - Jesli on jest historykiem sztuki, to ja arcybiskupem Canterbury. Ale Peele czesto wyglasza tam wyklady i jest w swietnych stosunkach z czlonkami rady. Totez wezwali go jutro na pogawedke, a on ma nadzieje, ze w istocie to rozmowa o pracy. Podobnie Alice, bo wowczas dostanie stanowisko Peele'a. -Nie sadze, zeby to bylo takie proste - wtracil Jon. -A ja sadze - upieral sie ponuro Rich. - W tym wyscigu od poczatku jest pewniakiem i uwazam... W tym momencie zjawila sie Cheryl z drinkami i Rich urwal w pol slowa, zrywajac sie, by pomoc zabrac szklanki z tacy. -Uwazasz zatem, ze juz ja namierzyles? - spytal, siadajac z butelka becksa. -Alice? -Zjawe. Cheryl wreczyla mi szklanke wycwiczonym gestem, nie rozlewajac nawet kropli. -Nie, jeszcze nie. Pracuje nad tym. To nie powinno potrwac byt dlugo. -Jesli chodzi o Richa, kazda chwila to juz za dlugo - oznajmila Cheryl. - Nienawidzi mojej Sylvie. Rich pokrecil gwaltownie glowa. -Nie, badzmy uczciwi. Nie nienawidze jej, chce tylko, zeby wypierdzielala po swe szczescie wiekuiste. Najlepiej z ogniem piekielnym w gazniku. Cheryl rozesmiala sie i szturchnela go lokciem, siadajac obok. -Dran - mruknela. Wznieslismy toast piwem i wodka, a ona odpowiedziala udawanie powaznym uklonem. -Dziekuje, dziekuje - rzekla. - A za rok zrobie to w Jerozolimie. Gdziekolwiek, byle nie tutaj. Brzek, brzek, gul. Cheryl otarla wargi grzbietem dloni i beknela bezwstydnie. Z jakichs powodow wydalo mi sie to urocze. -Czyli to wasz pierwszy duch? - spytalem, porzucajac potencjalnie grzaski temat tego, jak daleko posunalem sie w mojej pracy, i, uczciwie przyznam, drugi, rownie grzaski, dotyczacy prawa Alice do sukcesji. Tiler i Rich przytakneli, lecz Cheryl pociagnela drugi lyk i pomachala reka. -Nie - rzekla, przelknawszy. - Nie moj. Widzialam juz dwa, a jednym byl gosc, z ktorym sie spotykalam. -Spotykalas sie z... - powtorzyl oszolomiony Tiler. -To znaczy kiedy jeszcze zyl. Nawiedzal mnie duch bylego chlopaka. To dopiero masakra. Nazywal sie Danny Payton, byl uroczy, zlociste wloski i cwiczyl, no wiecie, miesnie na... - Zamaszyscie machnela reka. - Ale byl biseksualny, o czym mi nie wspomnial, i zdradzal mnie z innym facetem. A tamten facet mial drugiego, ktory pobil Danny'ego i wrzucil do Tamizy. Tyle ze nie do konca, bo nie trafil. To znaczy zepchnal Danny'ego z mostu Waterloo, ale na samym koncu Danny wyladowal na brzegu, w pieciocentymetrowej wodzie. Skrecil sobie kark. - Cheryl wyraznie sie rozkrecala i przykuwala nasza uwage. - Oczywiscie poszlam na pogrzeb i porzadnie sobie poplakalam. Ale glownie myslalam: "Ty wredny fiucie, trzeba bylo trzymac kutasa w spodniach". Sami pracujemy na swoj los. -Cheryl, to chore - zaprotestowal Tiler, krzywiac sie. - Nie mozesz isc na pogrzeb i myslec takich rzeczy! -Czemu nie? - Cheryl rozlozyla rece. - Nie da sie zmusic mysli do przywdziania zaloby, Jon. Po prostu taka juz jestem, jasne? Brakowalo mi go, owszem. I zalowalam, ze nie zyje. Ale nie zyl, bo posuwal innego faceta, wiec nie moglam pohamowac lekkiego wkurzenia. Wedlug mnie do tego takze sluza pogrzeby. Mozesz sie wyladowac, zamknac pewien rozdzial. Rozumiesz? Tyle ze okazalo sie, ze Danny go nie zamknal. - Dramatycznie zawiesila glos, wywracajac oczami. - Wrocilam do domu i zastalam go w mojej pieprzonej sypialni. Wrzasnelam wnieboglosy, mama i ojczym przybiegli i dostali szalu. Mama o malo sie nie posikala, bo to przeciez duch. A Paulus, moj ojczym - maz numer dwa, Felix, jasne? - miotal sie, bo to byl duch bialego chlopaka. Wyzywal mnie od dziwek i kurew, a Danny siegal do mnie, jakby chcial mnie uscisnac. Paulus probowal go uderzyc i stlukl piescia szybe. Zasmiala sie na to wspomnienie, ja takze wybuchnalem smiechem. Owszem, opisywana scena byla dosyc mroczna, lecz Cheryl rozegrala ja jak klasyczna farse. Tiler jednak wygladal jak sedzia-specjalista od wyrokow smierci, i nawet Rich krecil z podziwem glowa. -Zawsze to robisz - rzekl. - Opowiadasz te straszne historie i zaczynasz sie smiac. A w dodatku nigdy nie maja puenty. -Ta ma. Egzorcyzmowalam go. -Co takiego?! - wykrzyknal Rich. Cheryl zerknela na mnie przebiegle. -To nie jest zamkniety zawod? - spytala. - No wiesz, jak aktorzy czy maszynisci? -Przykro mi, ale owszem - rzeklem. - Zwiazek dobierze ci sie do tylka. -To moja najlepsza czesc ciala - prychnela zlosliwie. - Widzicie, z poczatku nie przeszkadzala mi jego obecnosc. Nie mow, ze cos ci sie nie podoba... -...dopoki tego nie sprobujesz - dokonczyl Rich. - Ale, slodki Jezu, Cheryl, duch? -Duch kogos, kogo bardzo lubilam. Milo bylo miec go przy sobie. Gawedzilam z nim o roznych rzeczach. Oczywiscie nie odpowiadal, ale wiedzialam, ze slucha. Byl jak najlepszy kumpel, ktoremu mozna sie zwierzyc ze wszystkiego. Ale wiecie, czas plynie i tak dalej. Nie moglam zaprosic do siebie innego faceta, skoro w moim pokoju wciaz siedzial duch poprzedniego. I byl taki smutny, jak Sylvie. W koncu uznalam, ze najlepiej bedzie to zakonczyc. I wiecie co zrobilam? Wyglosilam standardowa mowe na okolicznosc zerwania. Jakby wciaz zyl. Usiadlam obok niego na lozku i powiedzialam, ze chce, zebysmy pozostali przyjaciolmi i tak dalej, ale nie kocham go juz i nie zamierzam sie z nim spotykac. Wiecie, jak to jest. Przynajmniej zakladam, ze wiecie. A kiedy to mowilam, on robil sie coraz bledszy i bledszy. Az wreszcie w koncu, mniej wiecej kiedy skonczylam... po prostu zgasl jak swiatlo. - Cheryl zastanawiala sie kilka chwil, przez jej twarz przeszla cala gama emocji, od pogodnych az po ponure zamyslenie. - I wtedy naprawde sie poplakalam. Nasze milczenie oddalo hold jej umiejetnosciom opowiadania. Przerwal je Jon Tiler. -Ty to umiesz urzadzic impreze - mruknal ponuro. -Owszem - odparla z naciskiem Cheryl. - Umiem. A jesli bedziesz sie wyzlosliwial, Jon, nie zaprosze cie na niedziele. -Niedziele? - wtracilem. -Moja mama bierze slub - wyjasnila Cheryl. - Kolejny. W Brompton Oratory. To juz jej czwarty. W wersji mojej mamy nie mowia "dopoki nas smierc nie rozlaczy", tylko "kto ma numerek dwadziescia trzy?". Ale wpadlam na swietny pomysl. Spytalam Jeffreya, czy moglibysmy urzadzic przyjecie w czytelni w archiwum, a on powiedzial, ze owszem. Totez wszyscy sa zaproszeni. -I nie masz do mamy pretensji, ze wyrzucila cie na ulice? - spytalem, bardziej zdumiony tym niz historia o duchu. Juz wczesniej podejrzewalem, ze trzeba sporo, by wstrzasnac Cheryl. Rozesmiala sie. -Rozszarpujemy sie na sztuki, a potem znow swietnie dogadujemy. Zawsze tak bylo. Nie mam jednak cierpliwosci do jej cholernych chlopakow, narzeczonych i mezow. Niezle z nich typki, a ten ostatni jest gorszy niz Paulus i Alex razem wzieci. Wspomnicie moje slowa. To nie potrwa dlugo. Zawsze tak jest. -A co z twoim tata? -Nic z moim tata - uciela Cheryl. Skrzywila sie i pokrecila glowa. -Hej. - Rich sprobowal sciagnac rozmowe na bezpieczny tor. - Chcecie uslyszec dowcip o duchach? Pewien wielki spec od zjawisk paranormalnych przyjechal z wykladami do Anglii. W piatkowy wieczor zjawia sie w Aberstwyth, wchodzi do sali i zastaje tlum. Przeglada notatki, odchrzakuje i mowi: "Najpierw zobaczmy, na czym stoimy. Ile osob tutaj wierzy w duchy?". Wszyscy zebrani unosza rece. "Znakomicie", mowi profesor. "To wlasnie sobie cenie. Naprawde otwarte umysly. W porzadku. Jak wielu z was na wlasne oczy widzialo ducha?". Polowa rak opada, druga polowa zostaje w gorze. "Calkiem niezle", mowi profesor. "A z tego grona, ilu rozmawialo z duchem?". Moze dwadziescia rak wciaz sie unosi. Profesor kiwa glowa. "Tak, to wymaga sporej odwagi. A ilu z was dotknelo ducha?". Wszyscy procz trzech osob opuszczaja rece. "I wreszcie", mowi profesor, "ilu z was uprawialo seks z duchem?". Dwie rece opadaja, lecz jedna z tylu sali pozostaje w gorze. To drobny, starszy gosc w wyswieconym plaszczu. "Zdumiewa mnie pan", mowi profesor. "Zadawalem to pytanie tysiac razy i jak dotad nikt jeszcze nie odpowiedzial>>tak<<. Nigdy nie spotkalem kogos, kto uprawial seks z duchem". "Z duchem?", mowi staruszek. "Och, przepraszam, myslalem, ze z zuchem...". Cheryl parsknela smiechem, Jon oznajmil, ze juz to slyszal. Potem nastapily kolejne dowcipy o harcerzach, druhu Boruhu i przez jakis czas usilowalismy wynalezc choc jeden przyzwoity. Okazuje sie, ze nie ma ich zbyt wielu. Nastepna kolejke postawil Rich, potem ja. Jon z nieprzystojnym pospiechem wychylil wodke z sokiem i oznajmil, ze musi znikac, bo jest juz umowiony. Rich poslal mu znaczace spojrzenie, lecz Tiler nie dal sie zawstydzic i zmusic do postawienia kolejki. Zyczyl nam dobrej nocy i wyszedl, nie ogladajac sie za siebie. -Skapy sukinsyn - wymamrotal Rich. -Och, daj mu spokoj - rzucila Cheryl. - Nie moze nic na to poradzic, widziales, co kupuje sobie na lunch. Po prostu kreci go liczenie grosikow. -A jakie ma poglady? - spytalem od niechcenia. -Poglady? - powtorzyla nic niepojmujacym tonem Cheryl. - Nie mam najbledszego pojecia. Nie sadze, zeby w ogole jakies mial, chyba ze liczyc kibicowanie Fulham. A czemu? -Moj widok wyraznie go nie zachwycil. Zastanawialem sie, czy nie jest Tchniencem. -Och. - Zrozumiala, do czego zmierzam, i jej oczy otwarly sie szeroko, gdy rozwazala te mozliwosc. - Sama nie wiem. Moze. Szczerze mowiac, nigdy nie przejmowal sie zbytnio losem swoich bliznich, ale Tchniency to strasznie dziwna banda. Moja wczesniejsza wspollokatorka tez do nich nalezala. Miala w zwyczaju chodzic w weekendy na cmentarz w Opactwie Waltham i czytac glosno fragmenty Zmierzchu i upadku Gibbonsa. Pewnie uwazala, ze duchom przyda sie podnieta intelektualna. Mnie zawsze wydawalo sie to dosc okrutne. Ruch Tchnienie Zycia - czy tez Tchniency, jak nazywala ich wiekszosc ludzi - byl oddolna grupa nacisku, lobbujaca na rzecz zmiany prawa dotyczacego umarlych. "Duchy i zombie", mowili, "to wciaz ludzie; maja swoje prawa i nalezy je uznac i skodyfikowac". Niektorzy uwazali, ze podobnie ma sie rzecz z innymi, barwniejszymi grupkami nieumarlych. Tu jednak zaczynaly sie schody. Jakie prawa na przyklad mieli opetani? I kto mial z nich korzystac? Cialonosiciel czy tez zasiedlajacy je duch? A co z lakami? Wszystko to zamienialo sie w jeden wielki cyrk: rzad - nowa Partia Pracy, ktora zdazyla juz stracic nieco ze swej nowosci - wyglosil kilka ostroznych stwierdzen na temat prawnego uznania umarlych. W tym momencie torysi wskazali drzacymi palcami prawo dziedziczenia. Jak mialo dzialac, gdyby sie okazalo, ze majatek mozna zabrac ze soba do grobu? A co ze sprawami kryminalnymi? Czy zmarly moze swiadczyc przeciw swojemu mordercy albo sam stanac przed sadem? A jesli zostanie uznany za winnego? Jak, do diabla, mozna go ukarac? I tak dalej, i tak dalej. I oczywiscie zajeto sie takze moja profesja. Gdyby martwi mieli prawa, mozna zalozyc, ze jednym z nich byloby prawo do nieodeslania w otchlan przez radosna melodyjke wygrywana na flecie - albo wiersz, mechaniczny rysunek, serie skomplikowanych gestow czy inna odmiane zaklecia, ktorego uzywal dany egzorcysta, przedzierajacy sie brutalnie przez naturalny porzadek rzeczy. Staralem sie jak najmniej zwracac na to uwage, lecz Tchniency powoli zaczynali mnie niepokoic - podobnie jak wczesniejsze ruchy obrony zycia pracownikow klinik aborcyjnych. Jednakze ani Rich, ani Cheryl nie pamietali, by Jon Tiler kiedykolwiek poruszyl ten temat, co w zasadzie upewnilo mnie, ze nie nalezy do ruchu. Oni nigdy sie nie zamykali i mozna ich bylo uciszyc, jedynie kneblujac kawalkiem gnijacego calunu. Impreza powoli zaczynala sie zwijac. Cheryl poszla upudrowac nos, a Rich, lekko wstawiony, zaczal mi opowiadac o pieszych wycieczkach po Europie Wschodniej, lecz zabraklo mu pary w polowie dlugasnej anegdoty na temat praskiego klubu Kajkobad, gdzie wystepowaly transseksualne striptizerki. Oczy mu sie zamglily: u wypitego goscia oznacza to, ze albo zamyslil sie gleboko, albo zaraz zejdzie. Tak czy owak uznalem, ze najwyzszy czas sie pozegnac. -Hej, brachu. - Rich ocknal sie nagle. - Chyba komus sie spodobales. -Komu? Cheryl? - Lekko mnie zaskoczyl. Nie mial chyba na mysli Jona Tilera? Rich potraktowal moje slowa niecierpliwym gestem. -Nie, nie Cheryl. Cheryl duzo strzepi jezyk, ale nic z tego nie wynika. Chodzi mi o tamtego przerosnietego draba w kacie. Nie pokazal reka - jedynie wywrocil oczami, wskazujac w prawo i w tyl. Podazylem wzrokiem, nie obracajac glowy, tylko unoszac szklanke i od niechcenia rozgladajac sie po barze. Nietrudno bylo zgadnac, kogo ma na mysli: w kacie przy drzwiach, wcisniety w ciasna kabine, ktora podkreslala jego i tak imponujaca mase, siedzial wielki facet. Dziwnie bezksztaltne cialo opinal staroswiecki szary garnitur w ukosne prazki. Niezaleznie od napisu na metce, pod spodem musialo widniec mnostwo X przed litera L. Jego lysa czaszka lsnila, a jasne, niemal bezbarwne oczy umknely w bok, gdy na niego popatrzylem. I kiedy sie odwrocil, zorientowalem sie, ze odczucie tak zwiewne, ze wczesniej go nie dostrzegalem, nagle zniknelo. Bylo to dokladnie to, co opisal przez telefon Peele: wrazenie lekkiego, nierownego nacisku na cala skore, swiadomosc, ze ktos mnie obserwuje. Dobra, zostawmy to na pozniej. Nie wiedzialem z kim mam do czynienia, ale doskonale wiedzialem z czym. On zapewne takze wiedzial kim jestem. Mozliwe nawet, ze dlatego wlasnie mi sie przygladal. W pewnych grupach egzorcysci budza bardzo rzeczywiste i bardzo naturalne leki. W tym momencie Cheryl wrocila z kibla, dajac sygnal do odejscia. Pozegnalem sie, ucalowalem solenizantke w policzek i zniknalem. Nie pamietam juz, z jakiego powodu pomaszerowalem obok dworca Euston, w gore Evershold Street. Moze mialem ochote na spacer, choc wciaz bylo zimno i wietrzno, a moze swiadomie wybralem trase prowadzaca obok archiwum. Szedlem jednak druga strona drogi i kiedy ujrzalem kobiete, stojaca na chodniku przed wejsciem do Bonningtona, z wiszacymi po bokach rekami i zwieszona glowa, z poczatku pomyslalem, ze to Alice, wychodzaca w koncu do domu po imponujaco dlugich, nieplatnych nadgodzinach. Potem jednak zarejestrowalem obecnosc kaptura, a chwile pozniej fakt, ze jej cialo bladlo coraz bardziej i stawalo sie ulotniejsze w miare zblizania do ziemi. W koncu uniosla glowe, by na mnie spojrzec, a ja zamarlem, bo owo spojrzenie odbywalo sie bez posrednictwa oczu. Gorna polowe twarzy kobiety stanowila bezksztaltna, pofalowana masa czerwieni. Ciemne wlosy, dekoracyjnie rozrzucone, wisniowo-czerwone usta i dziecinny, zaokraglony podbrodek. A miedzy nimi nic, tylko czerwien. Trudniej przyszlo mi okreslic co ma na sobie. Byla ubrana na bialo, tak jak wszyscy mowili. Ale w co? Zbyt malo widzialem, by moc to ocenic. Uniosla reke, wskazujac budynek, reka byla naga, widmowo blada. Zjawa sprawiala wrazenie, jakby walczyla z sila przyciagania; poruszala sie bardzo powoli, z napieciem i straszliwym wysilkiem, dokladnie tak, jak unosimy nogi w koszmarnych snach, w ktorych uciekamy przed upiorem. W koncu doszedlem do siebie i zeskoczylem na jezdnie - niemal dokladnie pod nadjezdzajacy autobus. Wycie klaksonu ciagnelo sie za nim niczym ryk ranionego zwierzecia, gdy w ostatniej chwili uskoczylem do tylu. Sadzilem juz, ze zniknela, ze autobus ukryl jej dramatyczne wyjscie, zgodnie z najlepszymi kanonami banalnej sztuki filmowej. Ona jednak wciaz tam byla i puszczajac sie biegiem, probowalem okreslic towarzyszace wizji uczucie: namiar. Zaczalem narzucac na nia siatke mej osobliwej percepcji, ukladajac sekwencje nut, zamieniajac ja w muzyke. Nie bylo to latwe. Choc stala przede mna, czulem ja tak slabo, jakby w ogole jej nie bylo. Zupelnie jakbym patrzyl na nia przez odwrocony teleskop. Nigdy wczesniej nie mialem do czynienia z czyms takim i w ogole tego nie rozumialem. Gdyby jednak zostala tam jeszcze pare chwil, nie mialoby to znaczenia. I wtedy, jakies siedem metrow za nia otwarly sie drzwi. Zjawe przeszyla fala jaskrawobialego swiatla. Odwrocila sie i zniknela. Odkrylem, ze patrze na Jona Tilera, ktory przygladal mi sie z mina krolika zlapanego w promien reflektora. W rece trzymal torbe, uniosl ja, probujac wyjasnic - albo moze sie oslonic, bo wygladal, jakby sie spodziewal lania. -Wrocilem po torbe - wyjasnil. - Czy to...? Cholera, czy ty...? Zaczalem szukac w myslach stosownej odpowiedzi; wiekszosc propozycji koncentrowala sie wokol slowa dupek. Ale zadna nic by nie dala, poza blyskawiczna, emocjonalna catharsis. Odwrocilem sie zatem, rzucilem przez ramie "Zamknij za soba" i odszedlem. 7 Przyjecie chylilo sie ku koncowi. W istocie to bardzo uprzejme okreslenie. Po prostu zdechlo. Nawet moj ojciec, ktorego, gdy sie rozkreci, nie uciszy nic procz dekapitacji, w koncu sie poddal i wbil wzrok w talerz. Dyrektorka szkoly podstawowej, pani Culshaw, grzebala widelcem w jarzynach. Klown siedzacy obok matki dlubal z zalobna mina w nosie, a ona bez zbytniego przekonania krecila z dezaprobata glowa.Twarze wszystkich osob przy stole zwrocily sie ku mnie. -Zagraj nam cos, Fix. - Pen uniosla dwuznacznie brwi. - Zaloze sie, ze znasz niesamowite melodie. Pokrecilem glowa, ale wszyscy zaczeli przytakiwac. Dawni koledzy ze szkoly i wrogowie, kobiety, z ktorymi sypialem, mezczyzna z naroznego sklepu przy Arthur Street, wszyscy pragneli darmowej rozrywki, a ja mialem im jej dostarczyc. Powoli wstalem. -Zagraj te, ktora tak lubila twoja siostra Katie. Te, ktora jej grales, nim umarla. Ow zarcik powitala fala chichotow. Ojciec wymienil spojrzenia z matka, ktora skinela glowa, jakby wlasnie zdobyl punkt w tajemniczej grze. -Zagraj, by przywrocic ja do zycia - zaproponowal moj brat Matthew, blogoslawiac mnie ironicznie znakiem krzyza. To przewazylo szale. Jak zawsze. Chcialem, zeby wszyscy sie zamkneli, a najszybszym sposobem osiagniecia tego bylo zrobienie, czego zadali. Unioslem flet do ust i zagralem pojedyncza nute: ostra, dluga, przenikliwa. Twarze wokol stolu w jednej chwili zmienily sie - zadowolone, wyzywajace usmieszki zniknely, zastapione grymasami rozpaczy. Zaczalem modulowac owa jedna wysoka nute, zmieniajac ja w zawodzaca, przeszywajaca melodie, a oni sapneli. Nie zawsze pamietam, jaka piosenke gram w tym snie, tym razem jednak bylo to "The Bonny Swans". Gdy dotarlem do pierwszego refrenu, wszyscy obejmowali rekami glowy badz brzuchy, zsuwali sie z krzesel lub padali na stol w jekach agonii. Wyraznie widzialem, ze muzyka ich zabija. Ta swiadomosc sprawila, ze na moment poczulem sie zle, ogarnelo mnie lekkie obrzydzenie wobec samego siebie, ale nie przestalem. Prosili o melodie. Dalem im ja i patrzylem, jak probujacy peknac w strone drzwi padaja i zwijaja sie w klebek, a lezacy na krzeslach wiedna i rozkladaja sie w przyspieszonym tempie. Zabilem ich wszystkich. Koniec wstydu. Koniec zadan. Prosili o to i to dostali. W koncu opuscilem flet, rozgrzany jak pistolet po wystrzale, i z ponura satysfakcja wsunalem go z powrotem do kieszeni. I wtedy za plecami uslyszalem oslizgly gulgot. Brzmial upiornie, dzwieczala w nim niewypowiedziana groza i bol. Taki dzwiek oznacza: "Albo mnie sciagnij, albo wykoncz, ale nie zostawiaj mnie tu, pomiedzy, jak krolika na plocie z drutu kolczastego". Flet mnie zawiodl. Tego musialem zabic golymi rekami. Odwrocilem sie powoli. Nie chcialem patrzec, ale wiedzialem, Ze to moj obowiazek. Ze jesli tego nie zrobie, nastepnym razem, gdy dmuchne we flet, nie zadzwieczy zadna melodia. Oto cena, jaka musze zaplacic za ofiarowany mi dar. To miejsce i czas zaplaty. Cialo lezace u moich stop zwijalo sie slabo, niczym zlota rybka na podlodze lazienki. Bylo za ciemno, by widziec cokolwiek wiecej niz metne wrazenie ruchu. Chwycilem je za ramie, przewrocilem na plecy. Nie stawialo oporu, gdy moje rece wymacaly gardlo. Kiedy zaczalem sciskac, powoli zaplonely swiatla. *** -Nie mozesz spac? - spytala Pen. Przydreptala do kuchni na bosaka w szkarlatnym,jedwabnym szlafroku, trac powieki. Pociagnalem lyk kawy, ktora zaparzylem na kuchence, uzywajac specjalnego dzbanka Pen z lat trzydziestych. Byla gesta, czarna i morderczo mocna. Nie zamierzalem leczyc nia bezsennosci, jedynie uspokoic roztrzesione dlonie. -Zauwazylas kiedys - spytalem - jak bohaterowie filmow zawsze siadaja gwaltownie, dotarlszy do najstraszniejszej czesci snu? Zupelnie jakby wyposazono ich w psychiczny mechanizm katapulty. Dochodza do kluczowego miejsca i, bang, budza sie. Pen przelala do filizanki reszte kawy z dzbanka. Byly to zaledwie trzy lyki i troche fusow, ale za to bardzo mocarne lyki. -Znow snila ci sie siostra? Pokrecilem glowa. -Tym razem to byl Rafi - wymamrotalem. Usiadla naprzeciwko. Oproznilem filizanke, a Pen podsunela mi swoja. -Nikt cie nie wini - rzekla w koncu. - Nikt nie uwaza, ze schrzaniles sprawe. -Ale schrzanilem. -Probowales mu pomoc. Nie udalo sie. Nikt inny nic by nie poradzil. Pozalowalem, ze wspomnialem o Rafim. Szczerosc nie nalezy zazwyczaj do moich wad, lecz przy Pen popadam w zle nawyki. Ona nigdy nie klamie - nawet niewinnie, by oszczedzic czyjes uczucia i uniknac klopotow. Zazwyczaj ludzie postepuja wobec niej tak samo. -Moze "nic" byloby w tym przypadku najlepsze - mruknalem. Egzorcyzmy to jednoczesnie cos mniej i wiecej niz praca. Robimy to, bo odkrywamy, ze umiemy, i dlatego ze, kiedy juz zaczniemy, cos sprawia, ze nie mozemy przestac. Ale na dluzsza mete zalaza nam za skore. Egzorcysci, ktorzy dozywaja starosci, staja sie bardzo dziwnymi ludzmi, jak legendarny Peckham Sands, ktory ostatnie kilka lat zycia spedzil na barce na Tamizie i nie chcial postawic stopy na suchym ladzie, bo ubzdural sobie, ze duchy zamierzaja wypowiedziec wojne zywym, a on jest ich pierwszym celem. Pomyslalem o Rafim, takim jakim go poznalem: eleganckim, samolubnym i pieknym tancerzu, porywajacym w ramiona tysiac zachwyconych partnerek. A potem przypomnialem sobie, jak parowal w wannie pelnej wody z lodem, jak jego oczy swiecily w mroku -wygladaly, jakby zarzacy sie w nich ogien lada moment mial przebic sie przez skore i pochlonac go, pozostawiajac tylko czarny popiol. Nie chodzilo o to, ze wmowilem sobie, ze wiem co robie. Bynajmniej. Nigdy w zyciu nie widzialem czegos podobnego i doslownie sikalem w gacie. Ale nie moglem tak po prostu siedziec i patrzec, jak Rafi plonie; musialem cos zrobic, a umialem tylko jedno. Wyjalem flet, na moment zamknalem oczy, probujac go wyczuc, namierzyc. Latwizna. Cale mieszkanie bylo przesiakniete obecnoscia. Zaczalem zatem grac, zupelnie jak we snie. Gdy zabrzmiala pierwsza nuta, demon Asmodeusz zasyczal i zabulgotal, niczym czajnik bez pokrywki. Otworzyl oczy Rafiego szerzej, niz zwykly sie otwierac. Oslabiony po dlugiej wspinaczce z piekla probowal rzucic sie na mnie bez sil i przeklinal w jezykach, ktorych nigdy nie slyszalem. Nie mogl jednak dzwignac sie z wanny i wystarczylo sie cofnac, bym umknal poza zasieg jego rak. Zaczalem grac glosniej, by zagluszyc ostre, gardlowe gloski wylewajace sie w potokach piany z ust Rafiego. I przez chwile zdawalo mi sie, ze to dziala. To jedyne wytlumaczenie, jakie moge podac. Nie przemyslalem wszystkiego i nie zdawalem sobie sprawy, co wlasciwie robie. Cialo Rafiego zwijalo sie i dygotalo, a wzlatujaca z niego para zmienila sie w metne, nieprzyjemne swiatlo. Gralem teraz szybciej i glosniej. Gralem to, co widzialem, czulem i slyszalem w umysle, pozwalajac muzyce rozlewac sie niczym skalpel i operowac swiat. Zatracilem sie w niej jak zahipnotyzowany, sprzezony z wlasna muzyka, napelniajaca mnie dzwiekami jak puchar slodkim winem. I wtedy na moment przeklenstwa umilkly, a zwijajacy sie w wannie stwor spojrzal na mnie przerazonymi, blagalnymi oczami Rafiego. -Fix - wyszeptal. - Prosze. Prosze, nie... Jego twarz sie wykrzywila, rysy Asmodeusza przebily sie przez twarz Rafiego niczym olej przez wode. Ryknal na mnie jak zranione zwierze. Jego rogi wystawaly pekami z policzkow, a czarne oczy bez bialek poruszaly sie szalenczo niczym weze, uwiezione w dole. Oto jakim bylem idiota: dopiero wtedy dotarla do mnie prawda. Rafiego nie opetal duch, lecz cos znacznie wiekszego, bardziej przerazajacego. To oznaczalo, ze wewnatrz tkwila tylko jedna ludzka dusza, ja zas namierzylem Rafiego, nie jego bezwzglednego pasazera. Usilowalem przegnac ducha Rafiego z jego wlasnego ciala. 0 malo nie umilklem, to jednak byloby najgorsze, co moglbym zrobic. Zapewne na miejscu unicestwilbym dusze Rafiego. Zamiast tego probowalem zmienic melodie w cos innego - pozbawic ja wyczucia Rafiego, wypelniajacego mi glowe, i oplesc wokol czegos innego. Gralem cala noc, ktora ciagnela sie bez konca. Stwor w wannie szarpal sie i przeklinal, plakal i jeczal, smial sie pijacko i blagal o litosc. A potem mleczne szklo w oknie zajasnialo znuzona, slaba rozowawa zolcia switu i na ow sygnal pokaz sil dobiegl konca. Stwor zamknal oczy i zasnal. Jakies pol sekundy pozniej flet wypadl mi z ust i ja tez zasnalem. Obudzilem sie po osiemnastu godzinach. Ocknawszy sie, pojalem w pelni, co zrobilem. Udalo mi sie nie unicestwic duszy Rafiego, lecz w jakis sposob, ktorego nie pojmowalem i nie potrafilem odwrocic, splotlem ja i demona, ktory ja opetal, w jeden nierozwiazywalny, psychiczny wezel - zmienilem Rafiego i Asmodeusza w obsceniczny, ektoplazmatyczny odpowiednik blizniakow syjamskich. 1 wtedy wlasnie poddalem sie: w srodku lata podjalem postanowienie noworoczne i spakowalem narzedzia do pudelka po butach w garazu Pen. Musialo istniec cos jeszcze, co moglbym robic w zyciu - jakas praca, w ktorej nie daja czlowiekowi kluczy do szafki z truciznami, dopoki nie nauczy sie przyrzadzac odtrutek. Tyle ze okazalo sie, ze dotrzymywanie postanowien to kolejna rzecz, jakiej nie potrafie. *** -Nikt mi nie mowil, ze mam pana gdzies wpuszczac. - Pograzony w myslach Frankroztarl ucho kciukiem i palcem wskazujacym. -Zakladam tez, ze nikt ci nie mowil, zebys mnie nie wpuszczal - odparowalem. Rosly straznik zasmial sie dobrotliwie, lecz pokrecil glowa. -Przykro mi, panie Castro - rzekl. - Moze pan skorzystac z czytelni, jak wszyscy, i za rozowym pokwitowaniem przegladac to, co nalezy do zbiorow publicznych. Ale gdybym wpuscil pana do chronionych pomieszczen i okazaloby sie, ze nie ma pan autoryzacji, stracilbym posade. Nie, pan Peele badz panna Gascoigne musza tu zejsc i wyrazic zgode. Wtedy z przyjemnoscia zabiore pana wszedzie. Poddalem sie i ruszylem w strone schodow. -I jeszcze, ee... musi pan zostawic tu plaszcz, przepraszam. W glosie Franka dzwieczalo szczere zaklopotanie. Mimo groznej twarzy, w jego naturze nie lezalo twardzielstwo, musial jednak jak najlepiej odgrywac swoja role. Wrocilem, przekladajac po drodze najrozniejsze gadzety do kieszeni spodni. Kiedy Frank chowal moj szynel, zauwazylem, ze stojaki uginaja sie od malych paszczy i kurtek w najrozniejszych odcieniach pasteli. Sugerowalo to, ze gdzies w budynku Jon Tiler zmaga sie z banda hiperaktywnych osmiolatkow. I dobrze, pomyslalem msciwie. Po wczorajszym fiasku mial wiele zlej karmy do odrobienia. Mialem pobozna nadzieje, ze zazna dosc cierpien, by osiagnac rownowage duchowa. Nie moglem poprosic Alice, ale nie bylo to wina straznika. Wykorzystala wyjazd Peele'a do Bilbao i zwolala narade. Caly personel archiwum, procz asystentow i ochrony (ktora najwyrazniej skladala sie wylacznie z Franka) siedzial z nia od rana. A ja krecilem sie bez celu. W czytelni pojawilo sie noca kilka wielkich pudel. Obecnie staly na stosie przed stanowiskiem bibliotekarzy, tworzac dodatkowy kordon sanitarny pomiedzy pracownikami i nieliczna gromadka docelowych uzytkownikow. Dzis rano za biurkiem siedziala mloda Azjatka. Ponad barykada z pudel obdarzyla mnie szczerym usmiechem. Gdy jednak spytalem, czy moglaby mnie wpuscic do pomieszczen ze zbiorami, zasmiala sie z niedowierzaniem. -Nie mam kluczy - wyjasnila. - Przykro mi, jestem tylko asystentka, w ogole nie mam dostepu do zbiorow. Podziekowalem jej tak czy siak i przedstawilismy sie sobie. Okazalo sie, ze to Faz, pracujaca na pol etatu w niewdziecznej roli pomocnicy Jona Tilera. Co o nim myslala? -Jest odrobine dziwny - rzekla ostroznie. - Niezbyt otwarty, wiesz? Trudno go przeniknac. Ale w gruncie rzeczy niewiele mamy sobie do powiedzenia. Ja robie swoje, on swoje i kiedy juz mnie nie potrzebuje albo kiedy w koncu wydusze to z niego, ide i robie cos innego. Na przyklad to. Zmiana jest rownie dobra jak odpoczynek. Przypomnialem sobie, ze Rich wymienil Faz wsrod osob obecnych podczas duchowego ataku, spytalem wiec o to. Z radoscia podjela temat, musiala jednak przyznac, ze wszyscy tloczyli sie dokola i w gruncie rzeczy niewiele widziala. -Ale spotkalam ja miedzy regalami - dodala z nieco wiekszym entuzjazmem. - Trzy razy. Raz bardzo wczesnie, dwa razy w zeszlym tygodniu, dwa dni z rzedu. Biore udzial w konkursie, ale musze zwiekszyc tempo, zeby miec jakakolwiek szanse. Elaine widziala ja szesc razy, a Andy doszedl do jedenastu. Zadalem jej to samo pytanie co wczesniej archiwistom: o wyglad ducha i jej wrazenia ze spotkania. Faz powiedziala to samo co wszyscy, ale podsunela tez kilka dodatkowych tropow. -Jest mloda - oszacowala. - I mysle, ze ladna, tyle ze tego nie widac, bo jej twarz przeslania cos w rodzaju czerwonej mgly. Po prostu wyglada, jakby miala ladne rysy, to chyba przez ten sliczny, zgrabny, maly podbrodek. Z poczatku myslalam, ze ma na sobie suknie slubna, bo cala jest na bialo. Ale nikt nie szyje sukni slubnych z kapturami, a poza tym ma potargane wlosy. Na slub raczej sie je uklada, prawda? -Co to znaczy potargane? - spytalem zaskoczony. To bylo cos nowego. Ja sam widzialem ducha z drugiej strony ulicy i w ciemnosci, wiec nie wychwycilem zbyt wielu szczegolow. -Jakby stala na wzgorzu w wietrzny dzien. - Faz zastanawiala sie chwile. - Tyle ze ma na glowie kaptur, wiec oczywiscie to nie to. Ale wiesz, co mam na mysli. Moze jakby dopiero co wstala z lozka? Sama nie wiem. -Slyszalas kiedys, jak mowi? Na twarzy Faz dostrzeglem zdenerwowanie. -Tak - rzekla z nieszczesliwa mina. - Za pierwszym razem. Wciaz tylko mowila o rozach. Caly czas o nich gadala i wyciagala do mnie reke. Zupelnie jakby blagala. Teraz jest inna. Cichsza. Ale nie wydaje mi sie, zeby miala szczesliwe zycie, biedaczka. Zmienilem temat. Zawsze czuje sie zaklopotany, kiedy ktos zaczyna sie rozplywac emocjonalnie nad duchami. -Co jest w tych pudlach? - spytalem, wskazujac reka. - Nowe nabytki? Faz zerknela w dol, jakby zapomniala o otaczajacych ja zaimprowizowanych fortyfikacjach. -Och - mruknela. - To chyba dekoracje. -Dekoracje? -A takze szklanki, sztucce i rozne takie. Na niedzielne przyjecie. Matka Cheryl znow wychodzi za maz. -Tak, slyszalem - mruknalem. - Mam szczescie, ze przybylem tu w porze radosci i zabawy. Faz zerknela na mnie z ukosa, upewniajac sie, ze mowie sarkastycznie, po czym usmiechnela sie konspiracyjnie. -Lepiej juz nie bedzie - rzekla, znizajac glos, tak by nikt nas nie uslyszal. - Moze cos sie zmieni, kiedy pan Peele przeniesie sie do Guga. Moze Rich Clitheroe zajmie jego miejsce. On bylby bardziej ludzki. -Slyszalem, ze to Alice jest najpowazniejsza kandydatka. Faz sie skrzywila. -Wtedy sie stad wynosze - oznajmila. - Sa pewne granice. *** Usiadlem w pracowni, polozylem nogi na biurku Tilera i czekalem na zakonczenie narady. Tymczasem wysililem umysl, probujac znow wyczuc zjawe - i ponownie bez rezultatow. Zmagalem sie z tym paradoksem i nie moglem wydobyc z niego nawet cienia sensu: duch, ktory robil takie rzeczy, powinien pozostawic wyrazniejszy slad i byc zdecydowanie latwiejszy do odnalezienia.Tuz przed jedenasta do pokoju wmaszerowala Cheryl. Jej urocza twarz rozpromienila sie na moj widok. -Hej ho, pogromco duchow! - zawolala, celujac we mnie oburacz. -Hej ho, Cheryl. Stanela nade mna, pochylajac sie komicznie. -Ja jestem po stronie Sylvie - oznajmila. - Bedziesz musial zalatwic nas obie. -Nekromancki trojkacik? Brzmi pociagajaco. -Pacne cie - ostrzegla, usmiechajac sie szeroko. -W dodatku SM? Coraz lepiej. Musielismy jednak przerwac nasz flirt, bo do srodka wchodzili kolejno inni - Rich, Tiler, Alice i kilka innych osob, ktorych jeszcze nie poznalem. -To moje biurko - zaprotestowal z oburzeniem Tiler. - Zabieraj z niego nogi! Machnalem reka i wstalem. Jon z grozna, ostrzegawcza mina zajal swoje miejsce. -Alice - powiedzialem. - Musze wrocic do pomieszczenia, w ktorym sortujecie rosyjskie zbiory. -Rich cie zaprowadzi - odparla, nie zaszczycajac mnie nawet spojrzeniem. - Mam dzis mnostwo pracy. Zakladam, ze nie skonczysz do wieczora, wiec zglos sie potem do mnie i poinformuj, co zrobiles i jak ci idzie. Gdy pan Peele jutro wroci, bedzie chcial wiedziec, na czym stoisz. Coz za mistrzowskie niedopowiedzenie, pomyslalem. -Myslisz zatem, ze tam wlasnie jest zjawa? - spytal Rich, zbierajac klucze. Cheryl pomachala mi na pozegnanie z psotnym usmiechem. Odpowiedzialem machnieciem, lecz moja twarz wyrazala zawodowa powage. - Ze przybyla tu razem z rosyjskimi dokumentami? -Owszem, to najbardziej prawdopodobny scenariusz - przytaknalem. - Duch krazy po calym budynku, ale najczesciej pojawia sie na parterze, co pasuje do tej teorii. Po raz pierwszy zjawil sie wkrotce po przybyciu rosyjskich zbiorow, a ubiera sie w stylu, ktory mozna by luzno okreslic mianem rosyjskiego. Na razie niczego nie wykluczam, ale od tego zamierzam zaczac. -Brzmi logicznie - zgodzil sie Rich. Ruszylismy zatem gora i dolina, az w koncu dotarlismy do celu i Rich otworzyl drzwi. -W lodowce jest mnostwo lukozady - rzekl. - W razie niebezpieczenstwa... - Urwal, wzruszajac ramionami. -Stlucz szyjke - dokonczylem. -Zgadza sie. -A masz wodke? Spojrzal pytajaco. -Dodaje autentyzmu - wyjasnilem. Rich usmiechnal sie szeroko. -Bede musial tego sprobowac z Jeffreyem. Przesunalem sobie krzeslo. Czekajaca mnie potworna masa pracy dzialala zniechecajaco, ogarnela mnie inercja. Rozejrzalem sie ponuro po rzeczach lezacych na stole i przypomnialem sobie slowa Cheryl o retrokonwersji. -Czemu notes? - spytalem Richa. - Nie moglbys po prostu wpisac wszystkiego wprost do komputera? Pokrecil glowa. -Niektorzy tak wlasnie pracuja, ale to robota glupiego. Lepiej najpierw zanotowac recznie i zorientowac sie, z czym mamy do czynienia. Przeszukiwanie kolejnych wpisow do bazy po to, by zmienic jedna duperele... Wole nawet nie mowic. -Nie moglby tego robic ktos inny? Na przyklad redaktor katalogow? Rich spojrzal na mnie, jakby podejrzewal, ze robie sobie z niego jaja. -Jesli zechce, zeby Cheryl przykopala mi w zeby, to ja poprosze. Poza tym wszystkie dokumenty pozostaja w pomieszczeniu tymczasowym do dnia zakonczenia przegladu i spisywania. Nie trafiaja do katalogu ogolnego, dopoki A2 - starszy archiwista - wszystkiego nie podpisze i nie zatwierdzi. - Skrzywil sie, wspominajac niesprawiedliwosc owej struktury i jego wlasnej pozycji. Zdolal jednak zachowac pogodny glos. - Jaki masz plan na dzis? Tym razem to ja sie skrzywilem. -Zamierzam przejrzec wszystkie te listy, koperty, kartki urodzinowe i spisy z pralni, az w koncu znajde jeden - albo moze i wiecej - zawierajacy psychiczne echo naszego ducha. Wykorzystam to echo, zeby wzmocnic wczesniejszy slad. Rich wygladal na zainteresowanego. -Jak pies tropiacy? -To niezbyt pochlebne porownanie, ale owszem, jak pies tropiacy. Zaczynam od przedmiotu i podazam sladem tego, do kogo nalezal. -Super. Warto popatrzec? Zasmialem sie kwasno. -Ile dokumentow jest w tych pudlach? -Eee... cztery czy piec tysiecy. A moze wiecej, sami nie mamy pewnosci. -Wyobraz sobie zatem fascynujace i lekko zboczone widowisko, gdy bede glaskal i obmacywal kazdy z nich. -Do zobaczenia pozniej. -Jasne. Odwrocil sie i wyszedl. Przysunalem sobie pierwsze pudlo i zabralem sie do roboty. Slad, ktory odbieram, dotykajac przedmiotu, nie przypomina blyskawicznego przeblysku po zetknieciu z zywa istota - jest bardziej subtelny, mniej skupiony i szczerze mowiac, znacznie mniej prawdopodobny. Wystarczy pomyslec, jak wielu rzeczy dotykamy przez jeden dzien i jak nieliczne cokolwiek znacza. Gdyby ktos podniosl mlotek i, powiedzmy, uzyl go, by roztrzaskac nam czaszke, pozostawilby na nim wybuchowy slad swojego gniewu i naszego cierpienia, ktory osiadlby w drewnie i wulkanizowanej gumie raczki. Wowczas, gdyby zjawil sie ktos taki jak ja i jej dotknal, to - bang - ladunek eksploduje. A ja czuje nasz bol. Lecz wiekszosc rzeczy, ktorych dotykamy, nie ma zbyt wielkiej wagi, a co gorsza, te same przedmioty przechodza takze przez inne rece. Im starszy przedmiot, tym mniej wyrazny i bardziej rozproszony psychiczny slad. A potem, do kompletu, podczas gdy egzorcysta probuje odczytac przedmiot, jego wlasne uczucia dodaja kolejna warstwe do juz istniejacych. W sumie przypomina to nieco zdejmowanie odcisku palca z topniejacej kostki lodu. Lecz we wlasciwych warunkach to cos, z czym cholernie dobrze sobie radze. Przelozylem zawartosc pudla na stol i rozgarnalem. Potem zaczalem przesuwac nad papierami lewa reke, dlonia do dolu, jakby moje rozcapierzone palce stanowily stalowe koncowki pieciu malych wykrywaczy metalu. Nie spieszylem sie, pozwalalem rece bladzic tam i z powrotem, ponad skarbnica starych listow pocztowek. Powoli w moim umysle pojawil sie obraz: trojwymiarowa siatka, ktorej os pionowa stanowil czas, spleciona ze slabych, bezksztaltnych uczuc, wyblaklych i zlanych ze soba tak bardzo, ze niemal nieczytelnych; pozbawiona smaku zupa uczuc i wspomnien. Kiedy ow obraz zadomowil sie na dobre w mojej glowie, wlaczylem do gry prawa reke. Podczas gdy lewa wciaz unosila sie nad papierami, prawa poruszala sie, lekko dotykajac, najpierw jednej kartki, potem kolejnej, tracajac i wybierajac najbardziej obiecujace miejsca. To naprawde nic skomplikowanego. Juz dwa razy spotkalem zjawe, za kazdym razem dotknela mojego umyslu, pozostawiajac niepelny, mglisty obraz. Szukalem w tej masie dokumentow czegos, co pasowaloby do owego obrazu, bym mogl go wyostrzyc i uzupelnic. Kiedy zdolam juz psychicznie namierzyc ducha i ujrzec go wyraznie, wyciagne flet i dokoncze dziela. Obraz powstaly w moim umysle to podstawa tworzonego zaklecia. A muzyka stanowi material, z ktorego je tworze. Po jakichs dziesieciu-pietnastu minutach bylem niemal pewien, ze niczego nie znajde. Starannie zatem spakowalem zawartosc pierwszego pudla i dzwignalem na stol drugie. I znow wyjalem i rozlozylem stare dokumenty i zaczalem je odczytywac. To wlasnie robilem przez reszte ranka i pierwsze godziny popoludnia. W spokojnym tempie, starannie kontrolujac wlasne emocje, nie spieszac sie, nie denerwujac. To i tak trudne zadanie, bez dodatkowych szumow informacyjnych. Stracilem poczucie czasu - nie z powodu ciagle powtarzanej czynnosci, lecz poniewaz obrazy ze starych dokumentow, choc bardzo slabe, wywieraly jednak lekko hipnotyczny wplyw. Pograzony w owym splatanym palimpsescie, labiryncie liter i slow, stracilem kontakt z zimnym, listopadowym popoludniem, stanowiacym punkt wyjscia. Wciaz tam bylo i ja wciaz tam bylem, lecz moja swiadomosc jego obecnosci oslabla. Stopniowo przestalem slyszec bulgotanie rur, otwieranie i zamykanie odleglych drzwi - bylem gdzie indziej, gdzies poza normalnym przeplywem czasu. Raz jeden wydalo mi sie, ze cos mam - gdy dotknalem pewnego zdjecia, przed oczami ujrzalem bardzo wyrazny obraz placzacej kobiety. Byla mloda i nieszczesliwa, lecz twarz miala nietknieta, wlosy bardzo jasne i przede wszystkim nie bylo jej tutaj. To tylko slad, w ktorym nie wyczulem obecnosci. Zdjecie zrobiono na ulicy, zapewne w bloku wschodnim -ulicy malego miasteczka, nieciekawej, anonimowej, ktorej wieku nie dalo sie okreslic. Na wpol wyrwany z transu przez wysilek towarzyszacy swiadomej mysli, nagle zorientowalem sie, ze slysze dziesiatki przenikliwych, piskliwych glosow, przekrzykujacych sie nawzajem, a moje stopy wychwytywaly wibracje towarzyszace przejsciu bestii o co najmniej szescdziesieciu krotkich, lecz silnych nogach. Pozbieralem sie - uwolnilem z tkanej caly dzien psychicznej siatki i wrocilem do wlasnego ciala, po czym przetarlem oczy. Gdy dzwieki staly sie glosniejsze, podszedlem do drzwi i wyjrzalem. Na korytarzu roilo sie od dzieci ubranych w niebieskie bluzy z czerwonymi naszywkami na kieszonkach. Kazde sciskalo w dloniach wymieta kartke papieru. Najwyrazniej pracowaly w parach i trzymaly sie blisko siebie, jakby uczestniczyly w trojnogim wyscigu, opierajacym sie na zasadach honorowych. -To nie jest gipsowy gzyms! - krzyczala z oburzeniem jasnowlosa dziewczynka do stojacego obok chlopca ze zdezorientowana mina. - Tu trzymaja gasnice! Wciaz musimy szukac gipsowego gzymsu. Dzieci przelewaly sie korytarzem, wpatrujac sie uwaznie w sciany, podloge, sufity, a potem znikaly za rogiem. W koncu pozostalo tylko kilka zablakanych par, jak po kazdej panicznej ucieczce. W dali uslyszalem glos Jona Tilera. -Nie! - krzyczal. - Zostancie na tym pietrze! Zostancie na tym pietrze! Powiem wam, kiedy bedziecie mogli wejsc na gore - grzmial, niemal na granicy histerii. Jedno z dzieci upuscilo kartke, podnioslem ja zatem i obejrzalem. Poszukiwanie skarbow architektonicznych w Archiwum Bonningtona, glosil naglowek, wypisany fontem deklarujacym agresywnie: "To swietna zabawa, slyszycie? Bawcie sie swietnie, do cholery". Nizej zamieszczono liste elementow architektonicznych i zartobliwe wyzwanie: Ile z nich zdolasz znalezc? Boazeria, plafon, szczyt dachu, okno wykuszowe i tak dalej. Obok kazdego widnial kwadracik, ktory nalezalo zaznaczyc. Pierwszym elementem, juz zaznaczonym, byl moj parter. Wrocilem do roboty, stwierdziwszy z satysfakcja, ze Jon odpracowuje swoja wine. Wkrotce znow zatopilem sie w miekkich fakturach i rozmytej logice przeszlosci. Moj umysl zawisl w bezksztaltnej, lecz kuszacej sieci mej wlasnej roboty. Mijaly godziny, nierozniace sie od siebie, a ja spokojnie przegladalem pudla. Wariacje na ten sam temat: ta sama mdla strawa emocji, zbyt wodnista, by kogokolwiek wykarmic, zbyt nudna, by zachwycic. Kiedy nastepnym razem przebilem sie na powierzchnie, sprawila to zmiana oswietlenia. Za oknami ponury, zimowy dzien juz przygasal. Zerknalem na zegarek. Dawno minela piata, a mnie wciaz pozostalo pol tuzina pudel. Co gorsza, nie udalo mi sie znalezc tego, czego szukalem. Nigdzie, na zadnej z kart, ktorej dotknalem, nie wyczulem woni badz sladu spotkanego wczesniej ducha. Instynkt kazal mi dowlec sie do konca drogi, lecz niegoscinnosc tego miejsca wnikala we mnie niczym fizyczny chlod. Widok dzieci polujacych na skarby wzmocnil nieco moje rezerwy psychiczne, lecz efekt spotkania szybko minal. A poza tym archiwum wkrotce konczylo prace. Gdybym chcial siedziec dalej, musialbym znalezc kogos, kto moglby za mna zamknac. Ziewnalem wiec, przeciagnalem sie, wstalem zesztywnialy i z pewna niechecia ruszylem na pielgrzymke do pracowni. Procz Alice cala banda nadal tam byla. Cheryl i Jon Tiler stukali na klawiaturach, a Rich przepisywal liste nazwisk ze starego dokumentu do notesu. Jakis rudzielec, ktorego nie znalem, pochylal sie nad fotokopiarka. Kolejny z poletatowcow. Cheryl go przedstawila: Will. -I co, poszczescilo ci sie? - spytal Rich. -Jak dotad nie - przyznalem. - Nadal nad tym pracuje. Czy ktos dzis widzial ducha? Rick pokrecil glowa. -Na zachodzie bez zmian. -No tak, czasami, gdy cos zakloci codzienna rutyne danego miejsca, nawiedzenie na jakis czas ustaje. - Zwykle nie bywam taki gadatliwy, ale staralem sie jak najbardziej opoznic nieunikniona chwile, gdy bede musial zlozyc raport Alice. Nie spodziewalem sie po tym niczego przyjemnego. - Duchy czesto potrafia zafiksowac sie na jednej rutynie - niektore przez setki lat nawiedzaja to samo miejsce i pokazuja sie co noc punkt o polnocy. Wystarczy jednak zmienic tapete, by zniknely. Slyszac wzmianke o duchach, Cheryl uniosla glowe. -A te gwaltowne? - spytala. - Czy one tez maja swoje stale zwyczaje? No wiesz, czy sa w tym podobne do seryjnych mordercow? Poirytowany Rich machnal zraniona reka. -Hej, to sie dzieje naprawde, Cheryl - rzekl. - Tu cierpia ludzie. Moglibysmy nie rozmawiac o tym jak o jakiejs grze? Cheryl nie okazala skruchy. -No dobra, ale to przeciez ciekawe. Moze na tym wlasnie polega syndrom chorego budynku? To niewidzialne duchy, atakujace ludzi? Rich otworzyl usta, by cos powiedziec, zmienil jednak zdanie i pokrecil glowa, jakby chcial przegnac nieprzyjemne mysli. Krzywiac sie, wrocil do klawiatury. -Tak - powiedzialem do Cheryl. Bardzo sie pilnowalem, zeby sie nie usmiechnac. Rich mial prawo czuc zdenerwowanie, ale trudno bylo zachowac powage w obecnosci Cheryl, gdy ta postanowila odegrac lekcewazenie. Zaczynalem ja naprawde lubic. - Czasami powtarzaja te sama sekwencje czynnosci, raz po raz. Musisz jednak zrozumiec, ze dysponujemy zbyt mala probka, by cokolwiek okreslic. Liczba duchow, ktore zaatakowaly zywych ludzi, jest bardzo, bardzo mala - gdy juz wyeliminujemy zwykle bajki i notorycznych klamcow. Nagle uswiadomilem sobie, ze wszyscy patrza ponad moim ramieniem w strone drzwi. Odwrociwszy sie, odkrylem, ze Alice znow sie do mnie podkradla, tak jak wczoraj. -To wlasnie jest najwieksze wyzwanie, prawda? - rzekla lagodnie. Tiler zadal przymilnym glosem pytanie, na ktore czekala. -Czyli co, Alice? -Eliminacja. - Nawet na niego nie spojrzala; to o mnie jej; chodzilo. - Czy dzis poszczescilo ci sie lepiej, Castor? Moglem szarpnac haczyk, ale uznalem, ze lowienie mnie sprawiloby jej zbyt duza przyjemnosc. -Niestety, nie - odparlem spokojnie. - Przegladalem zbior rosyjski, lecz nie znalazlem niczego, co mogloby nam pomoc. Przez chwile Alice przygladala mi sie bez slowa. Postapila kilka krokow za prog, lecz najwyrazniej nie czula sie tu wcale swobodniej niz Peele. Jej usta drgnely, jakby zwalczyla pragnienie spluniecia. -Twierdzisz, ze to, co robisz, zalezy od uzyskania obrazu ducha? Namiaru? -Owszem, zgadza sie. -Ale przeciez zrobiles to juz wczoraj, prawda? Za pierwszym razem, gdy poszedles do tamtej sali. Tak przynajmniej mowiles. Czemu zatem wciaz nie mozesz pozbyc sie zjawy? -To byl bardzo slaby namiar - oznajmilem brutalnie. -Czyli bezuzyteczny? Zmellem w zebach slowo, ktore zapewne nie pojawialo sie na zadnym ze stu kilometrow polek archiwum. Po prawdzie sam bylem nieco sfrustrowany. Juz dwa razy widzialem ducha: za pierwszym sam schrzanilem sprawe, za drugim zalatwil to Tiler. Gdyby tylko ktores ze spotkan trwalo choc pol minuty dluzej, strzepywalbym ze stop kurz Archiwum Bonningtona i maszerowal do domu z tysiaczkiem w kieszeni - a w tej chwili o podobnej wizji moglem tylko pomarzyc. Zamiast tego udzielalem kolejnych informacji Alice, ktora, jak sie juz zorientowalem, nalezala do ludzi nieprzestajacych pytac, dopoki nie uslysza upragnionej odpowiedzi. Totez zrobilem cos glupiego: podjalem watek, zamiast sie zamknac i wyjsc stamtad. -Nie, tego nie powiedzialem. Slaby namiar to niezly poczatek, i mialem szczescie, ze udalo mi sie tak szybko. Slaby namiar mozna zamienic w silny, jesli tylko wie sie, co sie robi. Wciaz jeszcze moglem wyjsc. I zamierzalem, podjalem juz decyzje. Alice jednak patrzyla na mnie ze sceptyczna pogarda, wyraznie oceniajac, ze moje mizerne popisy nie zasluguja na trzysta funtow zaliczki. -W istocie - dodalem - jest cos, czego moglbym sprobowac nawet teraz, jesli tylko Rich sie zgodzi. -Emh? - Rich caly czas pochylal glowe: albo pracowal, albo udawal, ze pracuje. Pomysl, ze mialby zostac wciagniety do dzialania, wyraznie go wystraszyl. -To pewna sztuczka. Stosowalem ja kilka razy - wyjasnilem. - Moze zwabic zjawe, jesli ta krazy w poblizu, a jezeli nie, nadal powinna mi dac lepsze wyczucie tego, gdzie ja znajde: ktora czesc budynku to jej kotwica, dom. Uprzatnalem miejsce na duzym stole. Oznaczalo to odsuniecie olowkow i arkuszy Johna Tilera, ktory z oburzeniem wyrwal mi je z rak. -Czy ona musi miec kotwice? - Alice upierala sie, by okreslac ducha jako osobe. -Nie - przyznalem. - Ale wiekszosc ma. Kierujemy sie statystyka. Odwrocilem sie do Richa. -Rich - rzeklem - co bys powiedzial na jeszcze jedna rane? Tym razem drobniutka i zadana w imie nauki? Znow sie zawahal, usilujac odczytac zamiary z mojej twarzy. Kiedy wyjalem z kieszeni zestaw do badan dla cukrzykow, spojrzal z jeszcze wiekszym powatpiewaniem. Tiler odwrocil wzrok. -Wszystko w porzadku - zapewnilem. - To nie operacja, tylko... magia sympatyczna. Duch przelal krew Richa. Samo w sobie to bardzo niezwykle: wiekszosc duchow, nawet nalezacych do grona zagniewanych, zadowala sie ciskaniem przedmiotami. Stluczenie okna czy dwoch, podrapanie mebli, to bardziej w ich stylu. Prawdziwa przemoc natomiast stanowi rzadkosc. Zranienie ciebie to zapewne najbardziej intensywne doswiadczenie owego ducha od chwili przekroczenia granicy smierci. Wszyscy sluchali mnie z uwaga. Otworzylem zestaw, wyjalem srodek dezynfekujacy i odkrecilem. Rozdarlem foliowe opakowanie zawierajace ostrze, cienki pasek stali nierdzewnej z krotka lecz naostrzona koncowka. Posmarowalem ja srodkiem odkazajacym. -Nikt nie wie - rzeklem - czy duchy sa zbudowane z emocji, czy po prostu je przyciagaja. Tak czy inaczej, przyjelo sie, ze zazwyczaj trzymaja sie w poblizu miejsc, w ktorych doswiadczyly silnych uczuc za zycia. Strachu. Milosci. Bolu. Niewazne. Lecz rownanie ma tez druga strone. Jesli duch angazuje sie w silne emocje po smierci, bo ogladal badz uczestniczyl w intensywnych czy gwaltownych wydarzeniach, one takze mocno je przyciagaja. Kiedy ta zjawa dzgnela Richa nozyczkami, towarzyszace temu doswiadczenie musialo byc niewiarygodnie silne. Niesamowicie poruszajace. Przyjemne badz nieprzyjemne, a najpewniej jedno i drugie. To, co poczul Rich i co czul duch, zlaczylo sie i zlalo ze soba, nabierajac intensywnosci. Cos jakby przezyc jednoczesnie eksplozje po otworzeniu przesylki i potezny orgazm. Slyszac seksualne porownanie, Alice skrzywila sie z dezaprobata, ale przynajmniej wszyscy zrozumieli. -I teraz mozemy to wykorzystac - dokonczylem. - Jesli Rich odtworzy rane, duch moze zareagowac. Powinien poczuc echa pierwotnego wydarzenia wywolane powtorka. Jesli nam sie poszczesci, nie zdola sie powstrzymac. Byc moze sciagniemy go tutaj, a wtedy powinienem moc dokonczyc robote. Ale nawet jesli sie nie zjawi, przynajmniej spojrzy w te strone. Emocje go tu przyciagna, a ja go wyczuje. Bede mogl namierzyc polozenie zjawy. Wszystkie oczy zwrocily sie w strone Richa, ktory wzruszyl ramionami z najwieksza nonszalancja, na jaka potrafil sie zdobyc. -Dobra - rzekl. - Nie boje sie drobnego uklucia igla. W pelnej napiecia wyczekujacej atmosferze nikt nawet nie drgnal. Rich wyciagnal reke - te juz zabandazowana - i bez dalszych ceregieli wbilem ostrze w opuszke palca. Dostatecznie panowal nad soba, by sie nie skrzywic. -Wycisnij krople krwi - polecilem. - Najlepiej na biurko. -Nie moge kazac sprzataczom scierac krwi - zaprotestowala Alice, lecz Rich juz zrobil, o co go poprosilem. Chwycil lewa dlonia prawy palec wskazujacy i scisnal. W malenkiej ranie zaczela rosnac krwawa plama. Osiagnawszy mase krytyczna, spadla na biurko z cichym plusnieciem. Podalem Richowi wacik z zestawu. Siegnal po nia zdrowa reka, nim jednak zdazyl ja wziac, niewidzialna sila wytracila mi z palcow zarowno wate, jak i ostrze. Rich wrzasnal wstrzasniety, gdy jego reka takze poleciala w bok. Glowy wszystkich obecnych, lacznie z moja, obrocily sie. I wtedy caly pokoj oszalal. Zupelnie jakby zerwal sie w nim wiatr - wir powietrzny - ktorego nie odczuwalismy. Wir, ktory omijal ciala, lecz wszystko inne porywal z nieposkromiona furia. Drzwi z obu stron zatrzasnely sie z ogluszajacym hukiem. Ksiazki i teczki przechylily sie i posypaly na podloge, papiery z biurek i polek wzlecialy w gore i w ulamku sekundy otoczyly nas w szalenczej sniezycy formatu A4. Podloga dygotala w rytm miarowych loskotow wibracje byly tak potezne, ze moje szczeki zatrzasnely sie na koniuszku jezyka. Cheryl zaklela, Alice zaczela krzyczec. Rich wydal zdlawiony jek, cofajac sie od wiru papierow i oganiajac niezgrabnie. Jon Tiler i drugi gosc, ktorego imie zdazylem juz zapomniec, padli na podloge w najlepszym wojskowym stylu, oslaniajac rekami glowy, jakby spodziewali sie ataku nuklearnego. Co do mnie, po prostu stalem i patrzylem. Mapy, plakaty rozpiski przeciwpozarowe zrywaly sie ze scian, dolaczajac do ogolnego zametu. Kierowal mna instynkt, nie arogancja, duma czy wybitna odwaga. Po prostu wszystko to byly informacje i chcialem miec pewnosc, ze nie przeocze niczego, co mogloby okazac sie wazne. Kiedy zatem niewielki kawalek papieru badz katonu wynurzyl sie z wiru, lecac ku mnie i nie zwazajac na prad powietrza, zauwazylem go natychmiast. W odroznieniu od reszty diabolicznie ozywionych papierow byl znacznie mniejszy niz A4 i co wazniejsze, posluszny innemu rytmowi. Niemal wisial przed moja twarza, uskakujac to w lewo, to w prawo. Wyciagnalem reke i chwycilem go. Nie moglem mu sie przyjrzec, bo teczki, koperty, katalogi i arkusze atakowaly mnie i owijaly sie wokol mego ciala. Zamiast tego zacisnalem na nim palce, druga reka oslaniajac twarz. I wtedy, po kilku sekundach, burza ustala. Nie tak po prostu oslabla, po prostu ucichla i wszystkie przedmioty jednoczesnie posypaly sie na ziemie. Procz skrawka kartonu, ktory trzymalem; ten trafil do kieszeni moich spodni. Pracownicy archiwum zamrugali, rozgladajac sie wokol, wstrzasnieci i pelni niedowierzania. Tylko Alice i Rich wciaz pozostawali na nogach. Cheryl ukryla sie pod biurkiem obok Jona Tilera i drugiego goscia na podlodze. Nikt sie nie odezwal. Podniesli sie powoli, wodzac wzrokiem po pobojowisku. -To sie nazywa pozytywny rezultat - stwierdzilem. -Ale... szkody! - wyjakal Tiler. - Spojrzcie tylko! Co ty zrobiles, Castor? Co ty, kurwa, zrobiles?! Alice gapila sie na mnie. Widzialem, jak trzesa jej sie rece. -Nie wydaje mi sie, zeby cokolwiek uleglo zniszczeniu, Jon - podsunela Cheryl. - Balagan jest straszny, ale spojrz, wiekszosc to tylko papier. -Tylko papier? To moje arkusze! - zawyl Tiler. - Nigdy w zyciu ich nie uporzadkuje! -Spojrz na to z jasniejszej strony - rzeklem. - Udalo sie. Zdecydowanie wyczulem ducha. Moge wiecej - okreslic, i to niemal dokladnie, skad pochodzi. Wszyscy spojrzeli na mnie wyczekujaco. -Z parteru - przyznalem. - Tak jak sadzilismy. 8 Dokonalem odwrotu, ktory mozna by nazwac pospiesznym badz strategicznym, w zaleznosci od tego, jak na to patrzec. Pomogl mi fakt, ze Alice nie zdolala nawet sformulowac, a co dopiero wypowiedziec wielu ostrych slow, ktorymi chciala mnie obrzucic. Zapewnilem, ze krotki kontakt dal mi znacznie wiecej niz zwykle potwierdzenie tego, co juz wiedzielismy, i obiecalem zdecydowane postepy jutro. A potem wynioslem sie stamtad.Swiatla na korytarzu juz pogaszono, ale na klatce schodowej jasnial odblaskowy pas. W jego podprogowo migotliwym swietle wyjalem z kieszeni i obejrzalem dar, ktory rzucil mi duch. Byl to karton, nie papier: bialy prostokat, dwanascie na osiem centymetrow, zadrukowany jasnoniebieskimi liniami i perforowany; przy dluzszej krawedzi pozostala jedna okragla dziurka. Kiedys znajdowala sie centymetr od konca, teraz laczylo ja z nim poszarpane rozdarcie. Byl to kartonik wydarty z osobistego organizera badz fiszek. Widnialy na nim trzy litery i osiem cyfr: WRN 7405 8181 WRN? Jakas nazwa? Skrot? Wydzial... Bog jeden wie, czego. Reszta wygladala jak numer telefonu w centrum Londynu - logiczne, skoro kartonik pochodzil z czyjegos kalendarza biurowego. Pomijajac fakt, ze nie mialem pojecia, co z nia zrobic, zdobycz stanowila pewien przelom w tej robocie - niemal pomyslalem: sprawie. Poza nim dzisiejszy dzien nie przyniosl nic nowego.Wylowilem z kieszeni komorke - nie ma to jak dzialac od razu. Ale bateria w niej nawala i cholerstwo ciagle sie wyladowuje. Ten raz nie stanowil wyjatku. Wsunalem zatem telefon razem z kartonikiem z powrotem do kieszeni i pomaszerowalem schodami na dol. Biuro ochrony bylo juz zamkniete, nie dostrzeglem ani sladu sympatycznego Franka. Okrazylem kontuar, zeby zabrac plaszcz, ale oczywiscie tkwil zamkniety w jednej z szafek, a ja nie mialem klucza. Zastanawialem sie wlasnie, czy nie wykopac slabych drzwi, kiedy ze schodow zeszla Alice i zauwazyla mnie. Obrocilem sie ku niej, gotow na niezly ochrzan, lecz wyraz jej twarzy nie swiadczyl o jawnym gniewie. -Niezle widowisko - zauwazyla pelnym napiecia glosem. - Zabawa dla calej rodziny. -No nie wiem - odparowalem. - Chyba przydalaby sie dodatkowo jakas fajna piosenka. -Jak to wlasciwie robisz? Zastanawialem sie, jak to ujac taktownie i uprzejmie. Tylko przez moment. -Masz ducha. Doprowadzasz go do szalu kropla krwi. Przepis mozna znalezc w Iliadzie... - Nie odpowiedziala, wiec sprobowalem jeszcze raz. - Posluchaj, nie oczekiwalem podobnej reakcji. Przykro mi z powodu zniszczen. Myslalem, ze krew przyciagnie zjawe, ale jej reakcja byla zupelnie... Alice nie sluchala. Podeszla do mnie i poslugujac sie totemicznym pekiem kluczy, uwolnila moj szynel. Wzialem go z wyciagnietej reki, podziekowalem skinieniem glowy. Sadzilem, ze powie cos jeszcze, ale nie. Z sasiedniej szafki wyjela plaszcz i torebke. Rece caly czas mocno jej sie trzesly i kiedy odczepila wielki, ciezki pek kluczy, probujac schowac go do torebki: nie udalo sie jej. -Cholera - wymamrotala i wcisnela pek zelastwa do kieszeni plaszcza. Zostawilem ja. Na dworze siapila lekka mzawka, ale po calym dniu spedzonym w duchocie odswiezanego powietrza archiwum dobrze bylo poczuc na twarzy wiatr - czy raczej lekki wietrzyk. Moglem pojechac pociagiem z Euston i sie przesiasc albo wskoczyc do autobusu jadacego na polnoc przez Camden Town, postanowilem jednak pojsc piechota na stacje Kings Cross i stamtad pojechac linia Piccadilly. Bylem juz dwie czy trzy przecznice od archiwum i ze spuszczona glowa dalej maszerowalem Euston Road, gdy uswiadomilem sobie, ze Alice idzie za mna. Dygotala w swym lekkim plaszczyku, rece przyciskala do piersi, klucze glosno brzeczaly w kieszeni. Zatrzymalem sie i odwrocilem do niej, czekajac az spadnie cios. Wpatrywala sie we mnie udreczonymi oczami. -Nie podoba mi sie to - oznajmila. - Nie podoba mi sie, dokad to zmierza. Czekalem dalej. Sadzilem, ze domyslam sie o co jej chodzi, ale potrzebowalem wiecej wskazowek. -Uwazalam... - To bylo trudne i Alice miala klopoty z przyznaniem sie na glos. - Uwazalam, ze to wszystko bzdury. Myslalam, ze Clitheroe klamie, a wszyscy inni wpadli w histerie. Bo gdyby cos tam bylo, ja tez bym to zobaczyla - a niczego nie widzialam. Az do dzisiaj. Staralem sie przemawiac mozliwie najostrozniej, neutralnie, bez cienia oskarzycielskiej nuty. -Widzialas, jak Rich zostal zraniony w reke. -To nie byl pierwszy raz. Rich czesto cos sobie robi. Pare miesiecy temu przytrzasnal reke szuflada, innym razem potknal sie i spadl z glownych schodow. Sadzilam, ze to byl wypadek, tyle ze on za bardzo sie wstydzil przyznac. -Ale widzialas... Alice przerwala mi niebezpiecznie napietym glosem. -Widzialam, jak miota sie jak kretyn, wrzeszczac i wymachujac nozyczkami. Potem powiedzial, ze skaleczyly go w reke. To nie wygladalo tak jak dzisiaj. Patrzyla na mnie i w jej oczach widzialem, jak bohaterskimi niedopowiedzeniem byly wczesniejsze slowa o tym, ze jej sie to wszystko nie podoba. Dzien wczesniej zaklasyfikowalem ja i pojalem, ze sie nie mylilem. Alice nie byla nawet westalka. O ludziach takich jak ona, w naszym fachu, czesto z pewna nuta wzgardy, mowimy NT, albo czasem po prostu Tomasze: absolutni niewrazliwcy, stojacy po przeciwnej od nas stronie ludzkiej skali. Ona w ogole nie widziala duchow. Zabawne. Biorac pod uwage wczesniejsze zachowanie Alice, jej przerazenie i poruszenie powinny sprawic mi zywa schaden freunde. W istocie jednak ogarnelo mnie niechetne wspolczucie. Wiedzialem, co czuje: w koncu wszystkich nas to spotyka, wszyscy musimy odrzucic tarcze sceptycyzmu i polozyc glowe pod topor z haslem "Tak po prostu, kurwa, jest". -Wiem. - Na ramionach zaciazylo mi znuzenie. - Kiedy widzisz cos takiego po raz pierwszy i pojmujesz, ze to prawda, musisz w jednej chwili przetrawic wiele powaznych problemow. To trudne. Powiedzialem to dosc rzeczowo. Owszem, zalowalem jej, ale mialem wlasne klopoty, a ona byla jednym z nich. Czy naprawde chcialem otrzec jej oczy i poklepac ja po plecach? Nie. Ale czasami trzeba przyjmowac klientow z dobrodziejstwem inwentarza. -Wracam do domu - oznajmilem szorstko. - Mam dziesiec minut. Jesli chcesz poznac moja wersje wstepu do metafizyki, mozesz jej wysluchac. Alice kiwnela glowa. Na oko jej zgoda byla rownie niechetna, jak moja propozycja. -Ale lepiej gdzies pod dachem - zasugerowala. - Inaczej chyba nie wytrzymam tak dlugo. Najblizszy dach nalezal do kosciola Swietego Pankracego. Budynek byl otwarty i pusty, usiedlismy w tylnym rzedzie lawek. Temperatura nie byla wyzsza niz na dworze, ale przynajmniej nie padalo. -Wstep do metafizyki - przypomniala Alice lamiacym sie glosem. -Jasne. Blake trafil w samo sedno, prawda? "To, co dzis dowiedzione, niegdys jeno sobie wyobrazano". - Dzieki za to, Pen. - Jesli duchy istnieja naprawde, wowczas cala kategoria rzeczy, ktore wczesniej uwazalas za metafory, legendy ludowe badz sredniowieczne przesady, ktore przetrwaly fale Oswiecenia, takze okazuje sie szczera prawda. Zaczynasz sie zastanawiac nad niebem. I pieklem. Zaczynasz pytac sama siebie, co cie spotka, kiedy wyciagniesz kopyta. Czy utkniesz w jakims ponurym miejscu tylko dlatego, ze tam zylas, pracowalas badz umarlas? Czy kolejne zycie przypomina to nasze, tyle ze pozbawione seksu, narkotykow i zwolnien za dobre sprawowanie? Alice powoli, z nieszczesliwa mina kiwnela glowa. -Odpowiedz brzmi: nikt tego nie wie. Jesli jestes religijna, moglabys porozmawiac z ksiedzem. Albo rabinem, czy ktory tam smak wolisz. Ale powiem ci, jak ja to znosze. Obserwowala mnie wyczekujaco. I nie tylko ona: znow poczulem znajomy dreszcz, nacisk na skore lzejszy niz jakiekolwiek dotkniecie. Zerknalem w cien przy drzwiach i wydalo mi sie, ze ktos sie tam porusza. -Trzymam sie Blake'a - oznajmilem - i sam wytyczam granice pomiedzy tym co dowiedzione a zwyklym fanzoleniem - przedwczesnym wyciaganiem wnioskow. Jesli widze, jak moja ciotka Emily ginie zdekapitowana w wyniku niesamowitego wypadku podczas strojenia fortepianu, po czym o trzeciej rano przez sciane mojej sypialni przenika bezcielesna zjawa wygladajaca jak cioteczka Em, i niosaca glowe pod pacha, nie wyciagam pochopnych wnioskow. Nie zakladam, ze pudelko koniecznie musi kryc w sobie to, co wypisano na etykiecie. Slyszalas o Navajo? -Indianach Navajo? - Jej twarz niczego nie zdradzala. -Tych samych. Navajo uwazaja duchy za zla sile natury, nazywaja je chindi. To czesc duszy, ktora nie moze odejsc do lepszego swiata - wszystkie najgorsze impulsy, ktorych zwykle nie sluchamy. Caly nasz egoizm, chciwosc, glupota. Duchy to nie my, tylko negatywny obraz pozostawiony przez nas, gdy odchodzimy do zycia wiecznego. Alice nie wygladala na przekonana; pewnie wybralem kiepski przyklad. -Chodzi mi o to, ze nie nalezy automatycznie zakladac, ze duchy to ludzie uwiezieni w popierdzielonej, niekonczacej sie petli, zmuszajacej ich do powtarzania tego, co robili za zycia. Nie wiemy, czym sa. W zaden sposob nie zdolamy sie dowiedziec. Niepewnosc Alice stopniowo przeradzala sie w cos innego. -I dzieki temu wolno ci je niszczyc? - Jej glos zabrzmial tak cicho, ze z trudem go uslyszalem. Wzruszylem ramionami. -Czy to wlasnie robie? To kolejna niewiadoma. -Nie dla ciebie. -Owszem, dla mnie. -Ja tak tego nie widze. Musisz wiedziec, co robisz. To bylo cos nowego. Mialem wspomoc Alice w jej naglym kryzysie egzystencjalnym, a zamiast tego nagle musialem sie tlumaczyc z wlasnej egzystencji. Fakt, ze od razu jej nie zostawilem, musi mowic o mnie cos waznego i bardzo niepokojacego. -Z poczatku nekromancja byla czyms, co zdarzylo mi sie przypadkiem - oznajmilem. - To chyba najblizszy opis. Ale przypadek bardzo slabo oddawal rzeczywistosc. -Przypadkiem? -Tak, no wiesz, niechcacy. Bez swiadomej decyzji. - Znow obejrzalem sie w strone drzwi i powrocilem spojrzeniem do jej nieprzeniknionych oczu. - Latwo jest przywolac duchy. W kazdym razie latwiej niz odeslac. Jesli jestes we wlasciwym miejscu, a wokol kreci sie ich mnostwo, wystarczy zaczac do nich mowic. Albo na nie spojrzec. Albo podniesc reke i wezwac gestem. U mnie to jest muzyka. -Co? Co to znaczy? -Impulsem jest muzyka. To z jej pomoca sprowadzam je i wieze. Gram na flecie prostym. Zasmiala sie z niedowierzaniem. -Niemozliwe! Wsunalem reke za pazuche i wyciagnalem flet. -Jezu... - W glosie Alice zadzwieczalo bolesne zdumienie. - Czarodziejski flet! Pozwolilem jej mi go zabrac. Spojrzala ponad nim na ma twarz, celujac jak z miniaturowego karabinu. Przypomnialo mi to Ditka, udajacego, ze strzela mi w stopy, zebym tanczyl - a potem, jak rozgrzany byl w moim snie instrument. Po plecach przebiegl mi dreszcz autentycznego niepokoju. Odebralem Alice flet i schowalem na miejsce. -Ale egzorcyzmowanie duchow jest trudniejsze? - naciskala, znow posylajac mi to spojrzenie. -Zwykle znacznie trudniejsze. Tyle ze nie ma tu zadnych regul. Kazdy przypadek jest inny. - Zmienilem podejscie. - Dobrze sobie radzisz z matematyka? -Lepiej niz z wiedza o Navajo. Zdawalam ja nawet na maturze. Umiem mnozyc w pamieci czterocyfrowe liczby. -No wiec dobrze. David Hilbert, matematyk pruski, zyjacy pod koniec dziewietnastego wieku, uwazal, ze da sie stworzyc matematyczny model wszystkiego: krzesla, zdania, kleksa smietanki w kawie, tego, z ktorej strony nosisz jaja po wlozeniu spodni i tak dalej. -Jasne. -Podobnie mozesz spojrzec na to co robie. Gram melodie i melodia to model. Tworze model ducha. Opisuje go... dzwiekami. Ale jest w tym cos wiecej. Jesli zrobie wszystko jak nalezy, to dziala w obie strony. Wytwarzam bowiem wiez: lacze ducha z dzwiekami. Umilklem. Slowa nie mogly opisac tego, co robilem... Zawsze sie w nich platalem, probujac to wyjasnic. Alice jednak podjela watek. -To mi przypomina laleczke wudu - rzekla z wahaniem. - No wiesz, laleczka wudu to model majacy dzialac dokladnie w ten sam sposob. Zaklecie badz fetysz sprawia, ze lalka przedstawia prawdziwa osobe, mozesz w niej ukryc kosmyk wlosow czy cos w tym stylu. A potem, kiedy wbijasz szpilki w lalke, osoba, ktora przedstawia, czuje prawdziwy bol. Zaimponowala mi. To bylo znacznie lepsze porownanie niz to, do ktorego zmierzalem. -Wlasnie - zgodzilem sie. - Dokladnie to robie. Melodia, ktora gram, przedstawia ducha. Lacze je ze soba, sprawiam, ze staja sie dwiema czesciami calosci. I kiedy przestaje grac... Nie dokonczylem zdania. I znow dotarlem do miejsca, w ktorym jezyk nie pozwalal mi posunac sie dalej. Co sie dzialo ze swobodnymi duchami, ktore pakowalem i odsylalem? Dokad je odprawialem? Czy odchodzily na zielone pastwiska, czy po prostu przestawaly istniec? Nie wiedzialem. Nigdy nie natknalem sie na wyjasnienie, ktore nie brzmialoby jak stek bzdur. -Kiedy przestajesz grac? - naciskala Alice. -Wowczas duch znika z tego miejsca. Odchodzi. -Dokad? -Tam, dokad odchodzi muzyka, kiedy jej nie gramy. Nie to spodziewala sie uslyszec i moje slowa, miast uspokoic, jeszcze bardziej nia poruszyly. Powinienem byl sie domyslic, ze tak bedzie. Co moglem jej powiedziec? Moja wlasna definicja zycia obejmuje czas od kolyski po grob. To, co sie dzieje pozniej, uwazam za cos innego. Jesli potrafisz znalezc droge do nieba badz piekla, to swietnie. Jesli nie, nie powinienes sie krecic po miejscowej frytkami albo w szufladzie komodki zony. Innymi slowy, jesli w ogole istnial jakikolwiek naturalny porzadek rzeczy, stanowilem jego czesc. Bylem ruchomym palcem, ktory nigdy niczego nie zapisywal, ale doskonale radzil sobie z kasowaniem. -Sprobuj pomowic z ksiedzem - podsunalem, kierujac sie typowa, domorosla madroscia. - Albo po prostu z kims, kogo kochasz, komu ufasz. Moze z Jeffreyem. Pogadajcie o tym. Nie uciekaj przed tym. Z doswiadczenia wiem, ze nie ma dokad uciec. W tym momencie uswiadomilem sobie, ze Alice przyglada mi sie z bolesnym zdumieniem. -Z Jeffreyem? - powtorzyla z niedowierzaniem. -Co? -"Moze z Jeffreyem"? Czy nie tak wlasnie powiedziales? Zastanowilem sie. Faktycznie. -Chodzilo mi o to - sprobowalem - ze powinnas pogadac z kims, kto... -Wiem, o co ci chodzilo, Castor. Chce wiedziec, co, do diabla, miales na mysli. Uwazasz, ze Jeffrey i ja jestesmy razem? Laczy nas romantyczny zwiazek? Czy powiedzialam badz zrobilam cokolwiek, co mogloby doprowadzic cie do takich wnioskow? -Wyglada na to, ze swietnie wam sie razem pracuje - zagralem na czas. -Bzdura! - Alice byla naprawde wsciekla. - Nikomu nie pracuje sie swietnie z Jeffreyem. Laczy nas to, ze ja odwalam robote, a on chowa mi sie pod spodnica. -W porzadku. - Rozlozylem rece w gescie poddania. Moja kapitulacja nie zostala przyjeta. -Nie w porzadku. Nic nie jest w porzadku. Jakis zalosny palant powiedzial ci, ze zalatwilam sobie te posade przez lozko, tak? Wiedzialam, ze kraza takie plotki, ale nie mialam pojecia, ze osiagnely predkosc swiatla. Tak dla porzadku, jestem starsza archiwistka, bo swietnie sobie radze w pracy. A Rich nie jest, bo nikt procz niego nie sadzi, ze dalby sobie rade. -W porzadku - powtorzylem. Nie chcialem sie z nia spierac; w koncu nie mialem pojecia, jak jest naprawde. Alice wstala, patrzac na mnie z wsciekloscia. -Wedlug mnie to nie ja powinnam z kims porozmawiac, tylko ty - oznajmila. - I nie mam na mysli ksiedza ani rabina. Bog pomaga tym, ktorzy sami sobie pomagaja, Castor. Sugeruje, zebys najpierw przyjrzal sie bardzo uwaznie temu, jak zarabiasz na zycie. Chwycila torebke i wyszla - nie dramatycznie, lecz wystarczajaco demonstracyjnie, bym pojal, ze nie zyczy sobie mojego towarzystwa. Nie ma sprawy. Wyraznie widzialem, ze jej nie pomagam, i nie zamierzalem dwa razy jednego wieczoru popelnic tego samego bledu -robic czegos, czego nie powinienem, bo nie mam nic lepszego na podoredziu. Ale wstajac, zauwazylem, ze cos zostawila. Ciezki pek kluczy wysunal jej sie z kieszeni na drewniana lawke, a Alice nie dostrzegla tego w zalegajacej wnetrze kosciola ciemnosci. Podnioslem klucze i zwazylem w dloni. Imponujace. Nosila je jak totem i ich utrata naprawde ja zdenerwuje - takze dlatego, ze doczepila do nich na lancuszku swoj identyfikator, a bez niego nie zdola otworzyc zadnych drzwi w archiwum. Zmienilem zdanie i pobieglem za nia. W drzwiach ani przed kosciolem nie zobaczylem nikogo. Mzawka zdazyla juz przejsc w regularny deszcz. Mokry Londyn smierdzi jak pies cierpiacy na sraczke, lecz pod innymi wzgledami nie jest taki uroczy. Poddalem sie i ruszylem w strone Kings Cross. Nie wiedzialem nawet, dokad sie skierowala. Poza tym to nie koniec swiata. Bede musial po prostu zjawic sie rano przed otwarciem i oddac jej klucze. Juz mialem zejsc do metra schodami przy stacji Kings Cross, gdy moja uwage zwrocila mijana budka telefoniczna, jakims cudem jednoczesnie nietknieta i pusta. No coz, zyjemy w koncu w czasach cudow i dziwow. Przypomniawszy sobie kartonik w kieszeni, zatrzymalem sie i wylowilem go. Mialem akurat dosc monet, by nakarmic automat i uslyszec sygnal. 7405 8181. Zdawalo mi sie, ze znam ten kod i ze to jest gdzies w samym centrum - w poblizu West Endu, o ile nie na nim. Wystukalem numer, telefon po drugiej stronie zadzwieczal tylko raz. -Halo? - Meski glos, niski i gladki, lekko znudzony. Gdzies w tle grala muzyka - poscielowy, syntetyczny jazz. Ktos zasmial sie glosno w sposob sugerujacy, ze w miejscu, do ktorego dzwonilem, kreci sie calkiem sporo ludzi. -To ja - zaryzykowalem. Odpowiedziala mi martwa cisza, podkreslana jekami saksofonu tenorowego, skarzacego sie na niewprawnego muzyka. - Z archiwum - dodalem, ot tak sobie. Znow cisza. -Chwileczke - wymamrotal mezczyzna. Czekalem. Saksofon umilkl, co oznaczalo, ze albo ktos dobil muzyka z litosci, albo facet zaslonil reka sluchawke. Nic wiecej nie uslyszalem. Rozlaczyl sie. Odkrywszy w kieszeni spodni jeszcze pare dwudziestopensowek, zadzwonilem po raz drugi. Tym razem nikt nie odebral; jesli istnialo magiczne slowo, z pewnoscia nie bylo nim "archiwum". A poniewaz teraz zamierzalem powiedziec: "Pewien duch kazal mi do was zadzwonic. Wie pan moze, po co?", moze i dobrze, ze nikt sie nie odezwal. *** Wrocilem do domu Pen nieco po szostej i odkrylem, ze jest pusty. Pokoje w piwnicy byly zamkniete, a parter i pierwsze pietro, gdzie miala mieszkac, ale nie mieszkala, zimne i wilgotne, jak zawsze. Poszedlem zatem do siebie, do przestronnych pokojow na poddaszu.Juz w chwili, gdy otworzylem drzwi, poczulem ciezki, lekko pizmowy zapach. To powinno bylo mnie zaalarmowac, ze cos jest nie tak. Z drugiej jednak strony, gdy mieszka sie z Pen i jej magiczna menazeria, ciezkie wonie ziemi bywaja czestymi goscmi. Otworzylem szeroko drzwi. Siedzial na lozku; byl tak ciezki, ze sprezyny wyginaly sie pod nim, tworzac szeroka doline pod rozlozystymi posladkami. Poznalem go: facet z pubu z poprzedniego wieczoru. Z bliska wcale nie wygladal lepiej. Raczej gorzej. Jego twarz przecinaly tak glebokie bruzdy, ze wygladala jak zlozona z osobnych elementow, a jasne oczy polyskiwaly wodnistym, niezdrowym blaskiem. Nie wygladal jednak przez to wcale mniej strasznie: moze i byl chory, lecz chory bawol potrafi niezle namieszac. Szybko rozejrzalem sie po pokoju. Okno bylo uchylone, ale od ziemi dzielily mnie trzy pietra, a nikt o rozmiarach tego faceta nie dalby rady wdrapac sie po rynnie. Gdyby zeskoczyl na spadochronie z przelatujacego samolotu, zauwazylbym dziure w dachu. Pozostawalo oczywiste wyjasnienie. -Calkiem niezle - pogratulowalem. - Ale tez kompletnie bez sensu. Czy moze to sztuka dla sztuki? Wlamujesz sie do cudzych domow i siedzisz, czekajac na oklaski? Tepa, zbolala twarz wykrzywil tepy, zbolaly grymas. -Jestem Scrub - oznajmil, jakby to wszystko tlumaczylo. - Mam prace. Glos mial tak warkliwy i gardlowy, ze ledwie go rozumialem. Brzmial, jakby wymagal operacji - albo moze przeszedl juz operacje, ktora niespecjalnie sie udala. -To swietnie. - Zsunalem szynel i zarzucilem na oparcie. W normalnych okolicznosciach powiesilbym go na lozku, ale wokol tego Behemota nie zostalo zbyt wiele miejsca. A zreszta podejrzewalem, ze sprezyny sa juz na granicy wytrzymalosci. - Bede zgadywal. Tancerz w balecie? Manikiurzysta? Dzokej? Pokoj nie nalezal do malych, lecz wydawal sie za ciasny dla nas obu. Okrazylem lozko i podszedlem do biurka z klapa, uzywanego glownie jako barek. Unioslem zaluzje, znalazlem szklanke dosc czysta, by przeswiecalo przez nia swiatlo, i nalalem sobie solidna porcje whisky. Nie dlatego, ze mialem ochote sie napic, chodzilo raczej o zagluszenie odoru, teraz zbyt silnego, by dalo sie go zignorowac. Byl to smrod zgnilizny, choroby, rozkladu. Smrod rzeczy pozostawionych na dlugo po tym, jak powinny zostac pogrzebane. Smrod, od ktorego czlowiek instynktownie pragnie uciec jak najdalej. -Mam prace - wyjasnil. Robil sie gadatliwy. - Dla ciebie. Pociagnalem lyk whisky i przez moment przelewalem ja w ustach. -Dziekuje, ze o mnie pomyslales - odparlem. - Nie wygladasz, jakby zdarzalo ci sie to zbyt czesto. Tym razem grymas pojawil sie szybciej: opatentowany system cwiczen umyslowych Castora juz zaczynal przynosic owoce. -To nie bylo mile - mruknal Scrub. -Osobiscie preferuje raczej brutalna szczerosc. Jego twarz pojasniala jak stary, rozlazacy sie fotel oblany benzyna. -Brutalna? Potrafie byc brutalny. - Wstal, gorujac nade mna bez cienia wysilku. W jego wodnistych oczkach dostrzeglem niepokojaca radosc. - To wlasnie lubie najbardziej, zwlaszcza z kims takim jak ty. Podliczylem mozliwe reakcje i ograniczylem sie do dwoch. Moglbym udawac milego i oszczedzic sobie spektakularnego pobicia albo zablefowac. Szkoda tylko, ze podliczylem je dopiero teraz. Nie mialem niczego, czym moglbym odparowac wciaz dzwieczace w pokoju echa mojego ulubionego slowa. -Posluchaj, ty wielki, tepy sukinsynu - rzucilem szorstko, unoszac glowe, by spojrzec mu prosto w oczy. - Laziles za mna po calym West Endzie, wczoraj wieczorem i dzis takze. Wlasnie wlamales sie do mojego pokoju i pewnie rozpierdoliles mi nieodwracalnie lozko, sadzajac na nim swoj wielki, tlusty tylek. Nie mysl zatem, ze mozesz sobie pozwolic na grozby. Mow, co masz do powiedzenia, i wypylaj stad w najczarniejsze otchlanie Tartaru. Jasne? Scrub potrzebowal dluzszej chwili, by przetrawic tak wiele informacji. Tymczasem jednak, posluszny podstawowemu oprogramowaniu, wyciagnal lape wielkosci szynki i zacisnal ja na mojej koszuli. Strzelily guziki, material pekl, gdy mnie uniosl. Byl niewiarygodnie silny. Nawet sie nie wytezyl, a mnie stopy dyndaly w powietrzu. Plecy wygiely sie mimowolnie, gdy przyciagnal mnie blisko twarzy. Rozciagniety material koszuli wpijal mi sie w pachy i unosil rece. Wygladalem, jakbym probowal latac. -Ktorych kawalkow ciala potrzebujesz? - Jego glos zazgrzytal jak pila, dziwnym trafem oddech mial rownie ostry. - No wiesz, zeby robic swoje? -Wszystkich co do jednego. - Jakims cudem udalo mi sie wykrztusic odpowiedz przez scisniete gardlo. Z najwyzszym trudem zachowalem lekki ton. - Zgodnie z teoria holistyczna. Jesli strace jakas czesc ciala, rozstroje sie. -Moglbym cie rozstroic, walac o pieprzona sciane - warknal Scrub, wskazujac ja wolna reka. Nawet w tych niezwykle wstydliwych tarapatach, z nogami machajacymi w powietrzu i plucami scisnietymi przez zaimprowizowane jarzmo koszuli naciagnietej pod ciezarem ciala, zdumialem sie. Podjal moja przenosnie i nawet ja rozwinal. Byl glupi tylko jak kilo gwozdzi, nie jak tona kitu. -Sam to... zrobie - wydyszalem resztka powietrza. Puscilem flet, ktory ukrylem w rekawie zdejmujac plaszcz, by zsunal mi sie w palce, po czym unioslem go przed usmiechnieta zlosliwie, masywna twarz Scruba. "Blef" to niewlasciwe slowo. To byl raczej logiczny domysl. Scrub wytracil flet tak szybko i mocno, ze o malo nie urwal mi reki. Potem jednym, swobodnym ruchem uniosl mnie i cisnal na biurko, gdzie jego ciezka reka wsparta masywem ciala przyszpilila mnie na dobre. Uderzylem glowa o drewno - wisniowe, z mosieznymi intarsjami. Przed oczami ujrzalem gwiazdy, dzwoneczki i rozswiergotane ptaszki. Miesisty palec Scruba tracil mnie w policzek. -Jesli jeszcze raz - rzekl ze spokojem znacznie bardziej przerazajacym niz wczesniejsze przechwalki - podniesiesz na mnie to cos, reszte swoich dni przezyjesz z wielka dziura miedzy pieprzonymi nogami. -Tylko zartowalem - wykrztusilem, kiedy moglem juz cos powiedziec. W uszach mi dzwonilo, nie slyszalem wlasnego glosu. - Ale teraz wiemy juz na czym stoimy, co? No to o jakiej pracy mowiles? -Ty pierdolony smieciu. - Scrub doslownie wyplul te slowa. Cofnal jednak reke i odsunal sie, dajac mi dosc miejsca, bym zdolal sie podniesc i stanac. -Tak, tak - zgodzilem sie, wycierajac usta grzbietem dloni. Odkrylem, ze cieplo na mojej brodzie to krew: kiedy mnie rzucil, musialem przygryzc sobie jezyk. Czulem ostry bol ramion i tepy glowy jednak demonstracyjnie odwrocilem sie od niego i podnioslem flet, lezacy pod przeciwlegla sciana. Wyczulem go, choc przy okazji podejrzewalem, ze zyskalem sobie wroga do konca zycia. Poczucie godnosci kazalo mi jeszcze raz tracic czula strune. - Jaka twarz nosiles przed ta, Scrub? I jak sie nazywales? Burek, co? Spodziewalem sie, ze znow mnie rabnie i pozniej bedzie myslal o konsekwencjach, ale nie - i dobrze, bo jeden cios lapy Scruba zakonczylby wiekszosc bojek, zanimby sie zaczely, i pewnie wylaczyl mnie na reszte nocy - zakladajac, ze w ogole bym sie obudzil. Szczerze mowiac, mysle, ze powstrzymalo go jedno: mial swoje rozkazy i traktowal je bardzo serio. -Dzentelmen, ktory mnie zatrudnia, potrzebuje kogos do sprzatania - oznajmil w koncu, po tym, jak przez jego twarz przebiegla cala gama przerazajacych emocji. - Pare godzin pracy, pare setek do reki. -Kiedy i gdzie? - Postawilem wywrocone krzeslo i usiadlem - ostroznie, bo bolaly mnie plecy. -W Clerkenwell. Teraz. On czeka. -Nie teraz - mruknalem. - To niemozliwe, na dzis skonczylem. Scrub wahal sie niecala sekunde. Potem przeszedl przez pokoj i stanal nade mna. -Jesli chcesz ze soba skonczyc, masz to zalatwione - wycharczal. - Jesli nie, to pojdziesz ze mna. Wiedzialem, ze niebezpiecznie byloby dalej przeginac, totez poddalem sie. Niektorzy faceci sa skazani na wielkosc. 9 Na ulicy przed domem stal samochod. Widzialem go wczesniej, ale moj umysl nie zarejestrowal tego faktu. Bylo to przysadziste, potezne BMWX5, w jadowicie niebieskim kolorze, z przyciemnianymi szybami i bajeranckim, grawerowanym spojlerem. Bog jeden wie, ze powinienem byl je dostrzec. Pewnie krazylem myslami po zaswiatach, co w moim przypadku zdarza sie bardzo czesto.Wciaz padal deszcz. Pozalowalem gorzko, ze wychodzac, zdazylem jedynie zlapac plaszcz. Wielkolud otworzyl szarpnieciem tylne drzwi BMW, wsiadlem z niewielka pomoca jego poteznej prawicy. Wcisnal sie za mna i pod jego ciezarem woz, mimo solidnej masy i budowy lekko sie zakolysal na resorach. W srodku siedzialo dwoch innych mezczyzn, obaj z przodu. Ten w fotelu pasazera, wygladajacy jakby mial wsrod swych przodkow co najmniej pare lasic, obejrzal sie na mnie z paskudnym usmiechem. Kierowca, spokojny blondyn o twarzy podobnej do kota Toma z kreskowek, tuz po tym jak oberwal w pysk patelnia, szybkim ruchem wlaczyl silnik i zjechal z kraweznika, do wtoru cichego westchnienia niemieckiej mysli technicznej. Zawiezli mnie z powrotem do miasta, przez Stanford Hill i Dalston, a potem na zachod, tylnymi uliczkami Shoreditch, kreta trasa, przecinajaca Old Street tylko po to, by skrecic i znow ja przekroczyc, tym razem na polnoc. W koncu woz zatrzymal sie gdzies niedaleko Myddelton Square w Clerkenwell, na ulicy tak waskiej, ze ledwie dalo sie otworzyc drzwiczki. Wysiadlem na deszcz, teraz lejacy na dobre. Scrub po raz kolejny pchnal mnie zachecajaco. Czlowiek lasica z przodu takze wyskoczyl, a samochod odjechal, gdy tylko nasze stopy dotknely ziemi. Stalismy przed klubem o zaczernionych oknach. Nad wejsciem jasnial jaskrawy neon "Rozowa dziurka". Cegly wokol okien pomalowano na granatowo, a nad drzwiami ujrzalem plaskorzezbe zloconego orla: uniwersalny tajny znak starych pubow Trumana Hanbury'ego, kupionych podczas zapasci rynkowej i przerobionych na bary ze striptizem - ktore, rzecz jasna, w dzisiejszych czasach stanowily podstawowy przemysl w Clerkenwell. Zerknalem na Scruba. Dostrzegl moje spojrzenie i szybko skinal glowa. Weszlismy do srodka. Za drzwiami miescilo sie cos w rodzaju holu: narozny pokoj ze scianami lekko zwezajacymi sie ku drzwiom wejsciowym. Na blyszczacym parkiecie dostrzeglem zablocone slady stop wczesnych gosci. Mezczyzna siedzacy za biurkiem w niewielkiej wnece po prawej uniosl glowe i na widok Scruba kompletnie nas zignorowal. Bez zadnych przeszkod znalezlismy sie w klubie. Byl wiekszy niz wydawal sie z zewnatrz. Pod jedna ze scian ustawiono polkolista scene, naprzeciwko bar, a pomiedzy nimi ponad tuzin okraglych stolikow. Pod trzema scianami staly takze kabiny; oswietlenie zaplanowano starannie, tak by pozostawic je w cieniu. Siedzacy w srodku widzieli wszystko, sami nie bedac widziani. Na scenie jasnowlosa kobieta, juz praktycznie naga, zdejmowala ostatnie drobne sztuki garderoby, ktore przeoczyla przy poprzednim podejsciu. Blyszczaca, srebrna rura, laczaca scene z sufitem, stanowila zarowno jej podpore, jak i rekwizyt. Parunastu facetow w eleganckich garniturach, bez watpienia odpoczywajacych po ciezkim dniu w City, oraz kilku kolejnych, wygladajacych na turystow, wpatrywalo sie z radosnym niedowierzaniem w jej biust, rzucajacy wyzwanie grawitacji. Wiekszosc nich tak bardzo pochlonal spektakl, ze w ogole nas nie zauwazyli, ale paru, ktorzy znalezli sie zbyt blisko masywnego Scruba, pospiesznie cofnelo stopy, patrzac na mnie z komicznym zdumieniem. Nie winilem ich: rozdarta koszula, teraz w dodatku zupelnie mokra, lepila mi sie do piersi. A na twarzy zapewne pozostalo nieco krwi po tym, jak ugryzlem sie w jezyk. Wygladalem, jakby mnie wystylizowal sam Robinson Crusoe. Scrub nadal mnie popychal, totez szedlem dalej. Pomaszerowalismy na sam koniec sali, do jednej z kabin; dopiero w tym momencie zorientowalem sie, ze ktos w niej jest. Niski mezczyzna o grubych rysach, na oko tuz po piecdziesiatce, czytal i zapisywal cos w ksiedze, chyba rachunkowej. Z tego co dostrzeglem w slabym swietle, cere mial niezdrowo czerwona i dziobata. Nigdy nie widzialem grubszych brwi, a oczy pod nimi przymykaly sie niczym dwa miniaturowe swiaty przygniecione wlochatymi poldupkami Atlasa. Mial na sobie ciemnoniebieski garnitur i koszule w turecki wzor. Szeroki i jaskrawy krawat przypominal tarcze centuriona. Dopiero co ogladalem w kablowce powtorke serialu "Czlowiek z Uncle", wiec natychmiast skojarzyl mi sie z panem Waverley. -Zatem jest pan dupiarzem? - spytal, zerkajac na mnie. Wulgarne slowo dziwnie kontrastowalo z gladkim, melodyjnym glosem: glosem, ktory powinien raczej przedstawiac goscinnych prelegentow badz wznosic toasty. To sugerowaloby jednak pewna nadeta powage, ten glos natomiast smial sie z wlasnych pretensji. Doslyszalem tez slabiutki akcent - czy raczej moze absolutny brak akcentu, ktory mozna osiagnac, jedynie uczac sie angielskiego z ksiazek. Przygladalem mu sie bez slowa, z powazna mina, jakbym rozwazal filozoficzne implikacje jego pytania. -Widzialem, jak pan patrzyl na wystep. - Jego ramiona zakolysaly sie, gdy zachichotal w glebi gardla. - Woli pan perspektywe zadnia, bo tam wlasnie wedrowal panski wzrok. A zatem jest pan dupiarzem. Dobrze wiedziec. Prosze usiasc, panie Castor. Prosze. Zalatwiwszy formalnosci, mezczyzna obrocil sie do Scruba i lasicy. Jego dlon zatoczyla luk szybkiego blogoslawienstwa. -Scrub, zostan z nami. Arnoldzie, wroc do drzwi. I, jesli laska, powiedz jednej z pan, zeby przyniosla panu Castorowi drinka. Saffron albo Rosie. Lepiej Rosie. Ma ksztalty, ktore powinny sie spodobac panu Castorowi. Czlowiek lasica umknal, tymczasem Scrub rozplynal sie w tle - no, w granicach, w jakich moze to uczynic facet wielkosci wozka widlowego. Przestalem myslec o panu Waverley. Jego miejsce zajal Sydney Greenstreet z "Sokola maltanskiego". Przysadzisty, krepy Sydney Greenstreet. W turecki wzorek. -Jestem Lukasz Damjohn - przedstawil sie moj gospodarz. Lukasz. Nigdy wczesniej nie slyszalem podobnego imienia. - Prosze, panie Castor, czuje sie skrepowany, niech pan usiadzie. Wcisnalem sie do kabiny naprzeciw niego. Skinal glowa, jakby moje posluszenstwo przywrocilo swiatu prawosc i porzadek. -Doskonale - rzekl. - Czy przerwalem panu cos waznego, czy tez jedynie odprezal sie pan po ciezkim dniu? -Zapewniam serwis calodobowy. - Slyszac to, usmiechnal sie bardzo szybko, po czym znow przybral powazna mine. -Tak, na pewno. Odkad zaczalem zatrudniac Scruba jako poslanca, wszyscy zapewniaja calodobowy serwis. I wszyscy skladaja wizyty domowe. Przykro mi, jesli potraktowalem pana obcesowo, ale nie naleze do ludzi, ktorym latwo przychodzi czekanie. Wprost przeciwnie. Naleze do tej nieszczesnej czesci ludzkosci, u ktorej brak dzialania naturalnie prowadzi do niecierpliwosci, a potem agresji. Widzi pan, nigdy nie przeszedlem formalnej edukacji i brak mi wewnetrznych zasobow, niezbednych do zagospodarowania proznego czasu. Potrzebuje nowych bodzcow, inaczej szybko ogarnia mnie nuda. - Poslal mi spojrzenie pelne udawanej troski. - Czy z toba jest podobnie, Feliksie? Czy uwazasz, ze masz w swym zyciu dosyc bodzcow? Feliksie? Zatem teraz bylem Feliksem? Padlo to zupelnie znikad i nieco zbilo mnie z pantalyku, ale potezna postac Scruba, wciaz pozostajaca na skraju pola widzenia, sprawila, ze przypomnialem sobie co jest lepsze od odwagi. -Nie uskarzam sie - odparlem w ramach nieodpowiedzi. Damjohn przytaknal energicznie, jakbym powiedzial cos niezwykle glebokiego. -Istotnie, istotnie, nikt i tak by nie wysluchal, wiec gdzie tu zysk? Gdzie zysk? Umilkl i uniosl glowe, bo do stolika podeszla kobieta. Czy raczej dziewczyna: nie wygladala na wiecej niz siedemnascie lat, choc zapewne musiala byc starsza, zeby pracowac w podobnym miejscu. Twarz miala piekna, w ksztalcie serca, ciemnooka, otoczona lsniacymi, kasztanowymi wlosami spietymi w kucyk opadajacy do polowy plecow. Jej usta byly zmyslowo pelne i lsniaco czerwone, skora blada, procz pojedynczych, przesadnie podkreslonych rozem rumiencow. Piekna, jak mowilem, ale bez wyrazu; intensywny makijaz podkreslal tylko pustke w jej rysach, dokladnie tak samo, jak skapy kostium demonstrowal, jak niewielki ma biust. Oczy pod warstwami tuszu i kredki byly naturalnie podkrazone, raczej na skutek smutku niz glebi przezyc. Nie wygladala na ucieszona z tej pracy. -Whisky z woda, Roso, jesli mozna - poprosil Damjohn, posylajac jej spojrzenie tak przelotne, ze niemal podprogowe. - A dla ciebie, Feliksie? -Swietny pomysl - odparlem. Rosa odwrocila sie, ale Damjohn wyciagnal reke i dotknal jej przegubu koniuszkiem palca wskazujacego, co wystarczylo, by sie zatrzymala i spojrzala na niego, oczekujac dalszych instrukcji. -To bardzo wazny gosc - oznajmil przesadnie dobrodusznym tonem. - Pan Felix Castor. Jesli o nim nie slyszalas, Roso, to wielka szycha w biznesie duchowym. No wiesz, egzorcysta. Bezduszny tropiciel dusz. Rosa zerknela na mnie, z twarza pozbawiona wyrazu jak posmiertna maska. Damjohn takze na mnie patrzyl, zupelnie jakby ten prymitywny zarcik byl przeznaczony specjalnie dla mnie. Zachowalem spokoj; Bog jeden wie, ze nie chcialem go zachecac. -Kiedy skonczymy nasza pogawedke, Felix pojdzie na gore i dokladnie obejrzy nasz lokal - podjal Damjohn po pauzie, ktora wydawala sie znaczaca, choc nie do konca wiedzialem dlaczego. - Powiedz dziewczetom, by siedzialy plecami do sciany. Bo widzisz, Felix to dupiarz. Zabral palec z reki Rosy, ktora odeszla, nie ogladajac sie za siebie. Damjohn znow skupil na mnie uwage, choc szczerze mowiac, mialem wrazenie, ze obserwowal mnie bez przerwy. -Jak sie zatem domyslasz, chce oczyscic to miejsce - powiedzial. - Zakladam, ze mozesz to zrobic? Pozbyc sie szkodnikow? Uszczelnic i zapieczetowac szpary, by nic niepozadanego nie unioslo glowy i nie ploszylo dziewczat w czasie, gdy maja sie zajmowac praca? Nadal odgrywalem glupiego - na wszelki wypadek i dlatego, ze zawsze wole, by klient dokladnie opisal czego chce. -Chodzi panu o karaluchy czy...? -Prosze. - Damjohn niecierpliwie machnal miesista dlonia, jakby chcial cos skreslic. - Chodzi mi o duchy, Feliksie. Duchy. Sam doskonale potrafie rozdeptac karalucha, bez niczyich instrukcji badz pomocy. -A czemu pan sadzi, ze to miejsce jest nawiedzone, panie Damjohn? - spytalem, znow kierujac sie bezwzgledna zawodowa rutyna. Damjohn skrzywil sie z dezaprobata. Kobieta na scenie zsunela sie po rurce w dosc niebezpiecznej pozycji i usiadla, szeroko rozkladajac nogi. Widzowie odpowiedzieli oklaskami, na moment zmuszajac nas do milczenia. -Nie wydaje mi sie, abym ci zdradzil, co dokladnie sadze - odparl Damjohn, gdy aplauz ucichl i kobieta wyszla. Z sufitu nad scena opuscil sie szerokoekranowy telewizor, pokazujacy, co niewiarygodne, najciekawsze fragmenty meczu Manchester City. - Ale kobiety - podjal - to wrazliwe istoty. Wystarczy, ze zafaluje zaslona badz zabulgocze rura, a one sadza, ze otrzymaly wiadomosc z drugiej strony. - Postukal palcem w grzbiet ksiegi, na moment marszczac czolo, jakby sie nad tym zastanawial. - Co do mnie, nigdy swiadomie nie otrzymalem podobnej wiadomosci. Ale tez, nawet gdyby, przyjalbym to obojetnie. Nie przypuszczam, by msciwy duch zdolal mnie zastraszyc. Gdyby jakis czlowiek zywil do mnie pretensje, osobiscie wolalbym, by niej zyl. Rozumiesz? Uznalbym to bardziej za zalete niz cokolwiek innego. - Spojrzal na mnie ponownie z gleboka powaga. Takie brwi pozwalaja na duza powage. -Zalete - powtorzylem ostroznie. - No tak. Najwyrazniej nie wszystko do mnie docieralo, jednakze wystarczajaco duzo, bym zaczal sie irytowac i czuc wykorzystywany. Rosa wrocila z drinkami i postawila je na stole. Obserwowalem ja z pewnym zainteresowaniem, ale tym razem wbijala wzrok w tace i odeszla tak szybko, jak tylko mogla. Mimo szczuplej budowy faktycznie miala ladny tyleczek, ale zupelnie nie byla w moim typie. Nie kreci mnie styl "wyobraz mnie sobie w szkolnym mundurku". Pociagnalem lyk whisky. Single malt, i to bardzo dobra. Pozalowalem, ze zdecydowalem sie na wode. -Chce pan zatem, zebym zbadal caly lokal i sprawdzil, czy dostrzegam slady dzialalnosci ducha badz poltergeista - podsumowalem. -Tak. -Bo dziewczeta tego nie lubia. -Ponownie, tak. -W takim razie jak znosza obecnosc Scruba? - Wskazalem kciukiem przez ramie na wielkoluda, ktory stal za mna rownie obojetnie, jak jeden ze straznikow pod Buckingham Palace. Damjohn spojrzal na mnie z udawana niewinnoscia. -Scruba? Myslisz, ze Scrub to duch, Feliksie? Wedlug mnie wyglada bardzo materialnie. Najwyrazniej chcial, zebym powiedzial mu to, co sam juz wiedzial. -Scrub to loup-garou - oznajmilem. - Kiedys nazywano ich wilkolakami, choc watpie, by zwierzeca czesc Scruba byla wilkiem. To raczej cos rozmiarow wolu. - Pociagnalem kolejny lyk whisky. Gdyby szafa chodzaca jak czlowiek postanowila odegrac urazona, szkoda by bylo zmarnowac tak znamienity trunek. A takze dac sobie strzaskac glowe na kawalki. - Widzi pan, dzieje sie tak, gdy ludzki duch opeta zwierze, wprowadza sie i robi wlasne porzadki. Odmienia zwierzece cialo zgodnie ze wspomnieniem swej pierwotnej postaci: zrzuca futro, przesuwa tkanke miesniowa... sprawia, ze znow wyglada mniej wiecej jak czlowiek. Poniewaz jako pierwsza opisala ten proces francuska uczona Nicole David, uzywamy francuskiego okreslenia. To, jak dlugo loup-garou potrafi zachowac ludzka postac, pozostaje kwestia otwarta: zalezy to glownie od sily woli ducha. Zwierze jednak zawsze powraca, kiedy tylko zdola. Podczas nowiu ludzka strona jest zwykle najslabsza, a zwierzeca najsilniejsza. To mocna rzecz. Kiedy raz sie widzialo przemiane loup-garou, juz nigdy sie jej nie zapomni. Mozna probowac, ale sie nie zapomni. Damjohn obserwowal mnie podczas tej przemowy i mniej wiecej w polowie zorientowalem sie, ze Scrub byl czyms w rodzaju rekwizytu - przeszkody, ktora mialem przeskoczyc. Coz, przeskoczylem ja i usiadlem, czekajac, jaka przypadnie mi nagroda. Gospodarz usmiechnal sie i kiwnal glowa z wyraznym zadowoleniem. -Bardzo dobrze - rzekl. - Bardzo, bardzo dobrze. Znalem innego czlowieka parajacego sie twoja profesja, on jednak nie od razu rozpoznal Scruba, i trzeba go bylo zachecic. Widze, ze nie brak ci rozumu, Feliksie. -Dziekuje, Lukaszu. Tym, co ges lyknela gladko, o malo nie udlawil sie gasior. Oczy Damjohna, juz i tak niewiarygodnie zmruzone, na moment zniknely w misternych strukturach faldek, gdy przetrawial ten lekki pokaz ciepla i poufalosci. Szybko jednak doszedl do siebie i nie znizyl sie, by mi to wypomniec. Zmienil temat. -Jesli chodzi o wynagrodzenie - powiedzial - moge zaproponowac uklad, ktory powinien ci odpowiadac. Wcale mi sie to nie spodobalo. Gdy wczesniej slyszymy scisle ustalona sume, a potem padaja slowa "uklad", "dobijemy targu" czy tez, co gorsza, "niezmierna wdziecznosc", to wedle mojego doswiadczenia zmierzamy w niewlasciwym kierunku. -Wspomniano o kwocie dwustu funtow - przypomnialem. -Oczywiscie, ze tak. To ja o niej wspomnialem. Ale gdybys chcial uwzglednic tez nieco czasu z Rosa badz ktoras z moich dziewczyn, da sie to zaaranzowac. Pari passu. A zatem Damjohn byl nie tylko wlascicielem klubu, ale i alfonsem. Jak na alfonsa zachowywal sie niezwykle elegancko - ale tez alfons z akcentem z lepszej szkoly mogl z latwoscia zostac prawnikiem. Nalezy mu pogratulowac zasad moralnych. Widzialem, do czego zmierza, i to mi sie nie spodobalo. -Pari passu? - powtorzylem, prostujac sie na krzesle. - I pro publico bonoi. To bardzo zacne, ale zwazywszy fakt, ze dopiero sie poznalismy, powinnismy zapewne pozostac przy czystej wymianie pienieznej. Damjohn stracil nieco ze swej serdecznosci, lecz musze przyznac, ze przynajmniej mi nie dowalil. -Jak sobie zyczysz. Ale zrobisz to? Teraz? Jeszcze dzisiaj? Jest czas i miejsce na wyklad, jakim poczestowalem Peele'a, o tym, ze powolny, systematyczny zawodnik zwycieza w wyscigu, i w tym wypadku nie byl to ani ow czas, ani miejsce. Moglem sie rozejrzec i w razie koniecznosci wyglosic go potem. Jesli pojawi sie prawdziwy problem, podejmiemy negocjacje. Wzruszylem ramionami. -No, skoro juz tu jestem. -Doskonale. Scrub, zabierz pana Castora na gore. Damjohn pozdrowil mnie lekko wynioslym skinieniem glowy i powrocil do swej ksiegi. Kiedy wstalem, Scrub ruszyl naprzod, po czym zaczekal tuz obok, az swietokradczo szybkim lykiem wychyle reszte whisky. Poprowadzil mnie w prawo, do nieoznakowanych, otwartych drzwi w strategicznie nieoswietlonym kacie. Podobnie jak glowne wejscie z holu do klubu, one takze mialy wlasnego swietego Piotra: swietego Piotra o plaskiej twarzy, ubranego w wymiety smoking. Pozdrowil Scruba pelnym szacunku skinieniem glowy i odsunal sie, przepuszczajac go. Ruszylem w slad za nim. Po drugiej stronie drzwi ujrzalem schody, a na gorze kolejny bar. Tam nikt nie tanczyl, przynajmniej nie pionowo i nigdzie w zasiegu oka. Okolo tuzina kobiet w nieprawdopodobnej bieliznie siedzialo przy barze w niewielkich grupkach, rozmawiajac znizonymi glosami. Kiedy wszedlem, wszystkie zmierzyly mnie wzrokiem, jednakze, widzac Scruba, stracily jakiekolwiek zainteresowanie potencjalnym klientem i wrocily do przerwanych rozmow. -Salon czlonkow - zagrzmial Scrub. Istnieja stare dowcipy, ktore zmartwychwstaja dosc czesto, by wzbudzic moje zawodowe zainteresowanie, lecz w niewzruszonym grymasie Scruba nie dostrzeglem niczego, co sugerowaloby, ze dostrzegl zabawne brzmienie owych slow. Powiodlem wzrokiem od niego ku malym grupkom pracujacych dziewczyn i z powrotem. -Jak Damjohn chce, zebym to zrobil? - spytalem. Mysl o zagladaniu pod lozka w czasie, gdy te panie zarabiaja na nich na zycie, niespecjalnie mnie zachwycila. -Sprawdz galki - oznajmil Scrub. -O Boze. - Spojrzalem na niego ze zbolalym zainteresowaniem, uznawszy, ze musi w tym byc cos wiecej. Wyciagnal reke przed moja twarza, laczac palce dloni pionowo w pozycji papier z gry w papier, nozyczki, kamien. -Jesli galka wyglada tak, pokoj jest pusty. Jesli tak - obrocil dlon o dziewiecdziesiat stopni - ktos jest w srodku. -A co mam zrobic z zajetymi? -Pominac - zagrzmial Scrub. - Chyba ze chcesz zajrzec przez dziurke. Puscilem to mimo uszu i zaczalem obchod. Dotad bylem w zyciu w trzech burdelach -w jednym w Karaczi (szukalem piwa), w jednym przy Mile End Road (zawodowo) i wreszcie w Nevadzie, w chwili slabosci, ktorej zalowalem po, a nawet w trakcie. Wszystkie trzy laczylo wiele wspolnych elementow, a ten skrojono z identycznej materii. Pokoje byly o stopien bardziej obskurne niz w nawet najtanszych hotelach: w kazdym miescilo sie tylko lozko, stanowiace funkcjonalne centrum pomieszczenia, stolik z paroma pismami z panienkami, rozrzuconymi jak broszury firm turystycznych ("W tym roku znow jedziesz do Brighton. A nie chcialbys obejrzec Paryza, Rzymu i Algarve?") i maly kosz na smieci, wylozony grubym foliowym workiem. Na scianach nie dostrzeglem obrazkow, na stolikach przy lozkach ozdobek. Nie bylo tez Biblii: to nie miejsce, w ktorym klienci badz pracownicy pozwalaja, by odlegla perspektywa zbawienia przeszkadzala im w pracy. I wszedzie bylo czysto. Nie tylko fizycznie, ale tez metafizycznie. Prawde mowiac, troche mnie to zaniepokoilo. Nie chodzilo o nieobecnosc duchow - wielu miejscom udaje sie uniknac aktywnego nawiedzenia. Ale wszedzie, gdzie zyja ludzie, powinno pozostac chocby kilka psychicznych sladow: ech dawnych emocji, zatrzymanych w kamieniach, powietrzu badz kurzu na parapecie. Tu jednak nie bylo niczego, zupelnie jakby wyszorowano wszystko do czysta. Innymi slowy, Damjohn nie potrzebowal egzorcysty, bo wczesniej juz go zatrudnil, a tamten wykonal swietna robote. Pokoje miescily sie na dwoch pietrach, lacznie trzydziesci osiem, z tego dwadziescia jeden pustych, pewnie z powodu wczesnej godziny. Sprawdzilem wszystko tak dokladnie, jak umialem, zapuscilem sie nawet do lazienek, ktore jako pomieszczenia zakulisowe, jesli tak mozna powiedziec, okazaly sie nieco mniej eleganckie niz sypialnie, ale nawet tam nie wyczulem nic, od czego drzalyby mi czulki. Chyba ze uznac nieobecnosc czegokolwiek podejrzanego za sama w sobie podejrzana. Zameldowalem sie u Scruba, ktory czekal oparty o koniec baru, a wszystkie dziwki od niechcenia zebraly sie na drugim koncu. Nie tylko mnie niepokoila jego bliskosc. Na moj widok wstal, poruszyl ramionami, poprawiajac marynarke i poprowadzil mnie w dol schodow. -Felix! - wykrzyknal Damjohn, jakby nie bylo mnie kilka godzin i zaczal sie o mnie martwic. Odlozyl pioro i zamknal ksiege, raz jeszcze gestem pokazujac mi miejsce naprzeciwko. Tym razem nie posluchalem. -Jestes czysty - oznajmilem. - Bielszy niz biel. W tych okolicznosciach chetnie przyjme polowe ustalonej stawki, bo nie musialem nic robic, procz... Uciszyl mnie gestem. -Nonsens - rzekl. - Nonsens, Feliksie. Jestem niezmiernie wdzieczny, ze mogles sie zjawic. - Pominmy fakt, ze przyslal Scruba, by tego dopilnowal. - Scrub, prosze, zabierz pana Castora do recepcji i powiedz Arnoldowi, by wyplacil mu honorarium gotowka. Feliksie, milo mi bylo poznac. Wyciagnal reke, ktora odruchowo uscisnalem. To byl blad. BLYSK. Wszyscy stoja w szeregu na betonie obok fabrycznej rampy. Mezczyzni w zielonych kombinezonach, bardzo podobnych do noszonych przez lekarzy na Zachodzie, tyle ze ciemniejszych; kobiety w brudnych fartuchach, z wlosami obwiazanymi chustkami. Wszyscy cuchna lekko octem, bo fabryka produkuje marynaty. Kapitan jest zadowolony, gladzi mnie po wlosach; musi sie schylac, bo jestem drobny, nawet jak na moj wiek. -Ktory to Bozin? - mruczy, a ja pokazuje mu wzrokiem. Kiwa glowa. Bozin ewidentnie wyglada tak, jak wedlug kapitana powinien. Kapitan wzywa gestem zolnierzy, ktorzy wywlekaja go z szeregu. Mezczyzna w srednim wieku, podobny do pozostalych, o glupiej, upartej twarzy. Kapitan odklada pistolet, ktorym wymachiwal, i pozycza od zolnierza karabin, a potem trzy razy wali kolba w te durna, oburzona twarz, podczas gdy dwaj zolnierze przytrzymuja Bozina na nogach. Uderzenia sa mocne, nos mezczyzny peka, zeby wpadaja mu do gardla, jedno oko sie zapada. Kiedy jednak leci na ziemie, nie jest jeszcze martwy, z jego gardla wciaz dobiegaja gulgoczace dzwieki. Kapitan obraca sie do mnie, czyniac gest oznaczajacy "prosze uprzejmie". Kopie Bozina w jaja. BLYSK. Kobieta, Mercedes, stala sie dla mnie powodem do dumy, orderem, ktory nosze, wychodzac wieczorami. Jej niezwykla uroda, wyrafinowanie, kosztowna elegancja otaczajaca ja aura to znaki, ze nie jestem juz chlopcem. Mowia kazdemu: "Spojrz na mnie i mnie szanuj". Samo jej imie to nazwa luksusowego samochodu, wlasnosci, ktora oglasza swiatu wszem wobec wysoki status. Czasami zaluje, ze musze ja traktowac z taka zimna pogarda. Lecz w tym wlasnie rzecz. Zeby zdobyc szacunek, musze pokazac, zs go nie potrzebuje. Im bardziej ja ponizam, tym wiekszy sie staje. Z poczatku jest mi ciezko. Potem jednak pewnej nocy klocimy sie, probuje ode mnie odejsc, a ja ja bije. I to bicie - zadanie zbednego bolu komus, kto dal mi tyle rozkoszy - to deklaracja. Tak trudno mi przestac. BLYSK. Domy, ktore wciaz stoja, plona. Spaceruje niespiesznie ulicami, bo nie padna juz zadne pociski. Mam tu nieruchomosci, ale nic, na czego utrate nie moglbym sobie pozwolic. Poza tym, kiedy zjawia sie sily Narodow Zjednoczonych z ich demokratycznymi fanfarami i biurokratyczna otoczka, moze nawet dostane odszkodowanie. Przygladam sie domowi, ktory lada moment runie, i wyciagam z tego moral. Jugoslawia takze byla domem, wzniesionym niepewnie i podtrzymywanym tylko jednym filarem. Gdy ow filar -komunistyczna partia Tito - runal, bylo tylko kwestia czasu, kiedy rozszalale dzieci, walczace i bawiace sie w srodku, zwala sobie dom na glowy. Ich glowy, nie moja. Dom wali sie w deszczu iskier i olbrzymiej chmurze popiolu oraz dymu, ktora ogarnia mnie i na moment oslepia. Posrod ruin widze smukla dlon i reke, czarna i spalona: to reka dziecka czy moze kobiety szczuplej budowy. Oczywiscie. To wlasnie czulem. Strzepuje popiol z alpakowego plaszcza i z irytacja odkrywam, ze zamiast spasc, zaczyna sie rozmazywac. To miejsce skazone i niecywilizowane. Ide dalej bez pospiechu. Mam jeszcze dwanascie godzin do startu samolotu. Cofnalem szybko reke, zaciskajac zeby z glosnym zgrzytnieciem. Cale dotkniecie -podprogowy przekaz danych i obrazow - trwalo niespelna sekunde. Damjohn przygladal mi sie przez dluga chwile. Z mojej twarzy wyczytal, ze cos sie stalo, ale nie byl pewien co. Widzialem, ze sie zastanawia, czy nie spytac; na jednej szali wazyl ciekawosc, na drugiej mozliwy uszczerbek dla swego autorytetu. Zobaczylem, ze podejmuje decyzje. -Z pewnoscia jeszcze sie spotkamy - rzekl w koncu z usmiechem, pustym, nic nieznaczacym usmiechem. Tak jak wczesniej, pokazal, ze moge odejsc, spuszczajac wzrok ku ksiedze. Scrub, ktory niczego nie zauwazyl, maszerowal juz przez bar do wyjscia. Na scenie nowa blondynka zrzucala w tancu nowy zestaw bielizny, a szeregi zaslinionych gosci wzrosly kilkakrotnie. Idac w slad za Scrubem, walczylem z zolcia wzbierajaca w gardle. Udalo mi sie ja powstrzymac. Zalowalem tylko, ze nie potrafie zrobic tego samego z rozszalala fala obrazow, wciaz przelewajaca sie mi w glowie. Przysiaglem sobie, ze nigdy wiecej tu nie przyjde, nawet gdyby wlochatooki sukinsyn przyslal po mnie cala francuska Legie Cudzoziemska. Czlowiek lasica, Arnold, siedzial teraz za biurkiem w holu. Przechodzac, Scrub wymamrotal krotko: "Dwie setki", po czym zajal pozycje na chodniku za progiem. Trudno mi bylo uwierzyc, ze jego obecnosc zacheca klientow, choc najwyrazniej klub nie mial z nimi problemu. Deszcz juz przestal padac, wieczor byl znow rzeski i wietrzny. Moze to pomagalo. Arnold zaplacil mi piatkami i dziesiatkami; wyliczal je w glebokim, milczacym skupieniu, poruszajac wargami. Bez slowa przyjalem kase i wepchnalem do tylnej kieszeni. Nie mam nic przeciwko brudnym pieniadzom, ale bez przesady, i w tym momencie nie czulem sie specjalnie dumny z siebie. Wyszedlem na ulice z nadzieja, ze zza rogu znow gladko wyloni sie BMW i zatrzyma przede mna. Nic z tego. Dostarczenie mnie do domu nie bylo juz takie pilne jak przywiezienie tutaj. Ciezka dlon Scruba opadla na moje ramie. Odwrocilem sie. Patrzyl na mnie z gory z glebokim namyslem. -Uzywasz muzyki - zagrzmial glebokim basem. Wiedzialem, co ma na mysli. -Tak, uzywam muzyki. -Grasz melodyjke. -Zgadza sie. Czubkiem palca wskazujacego tracil mnie lekko w grdyke. -Moglbym rozszarpac ci gardlo, nim dojdziesz do drugiej nuty. To rzeklszy, pomaszerowal do srodka. Odszedlem w noc, naciagajac plaszcz. Zimny wiatr wgryzal sie we mnie, w glowie mysli wirowaly mi niczym chmara robakow. Bylem zdenerwowany, przemoczony i znalazlem sie daleko od domu. No dobrze, moze nie geograficznie, ale psychicznie. Dziwaczne spotkanie z Damjohnem mocno mnie kopnelo - zawartosc jego glowy przywarla do mnie niczym na wpol zaschniete rzygowiny. W czystym odruchu samoobrony skupilem mysli na sytuacji w Archiwum Bonningtona. Nie poczulem sie wcale lepiej, ale przynajmniej skierowalem umysl na inne tory. Zostaly mi do sprawdzenia resztki rosyjskich zbiorow. Jesli nic nie znajde, bede musial wymyslic cos, co pokryje moj blamaz. Czyzbym sie mylil? Czy rzeczywiscie ducha laczylo cos z tymi dokumentami? Kilka razy zamachnalem sie brzytwa Occama i doszedlem do takiego wniosku, ale nie oznaczalo to, ze musi byc prawidlowy. Naprawde nie mialem ochoty na odwrot i strategiczne przegrupowanie sil z Peele'em i Alice stojacymi po obu stronach nad moja glowa. Wciaz jednak pozostawalo mi kilka pudel. Mozliwe, ze zadzialalo prawo Murphy'ego i kotwica ducha okaze sie jednym z dokumentow na samym dole stosu. Wsunalem dlon do kieszeni i poczulem kanciaste ksztalty kluczy Alice. 10 Zamki zaczely mnie interesowac jeszcze w czasach, gdy na uniwersytecie zajmowalem sie magicznymi sztuczkami. Wpadlem na pomysl, ze moglbym w tych sztuczkach uwzglednic takze ucieczki, totez wpisalem do paru wyszukiwarek slowo "kajdanki" i zaczekalem, co sie pojawi. Dowiedzialem sie z tego calkiem sporo, ale wiecej o seksie sado-maso niz o ucieczkach.A potem Jimmy, barman z "Pod Walijskim Kucykiem" na Gloucester Green, wspomnial o jednym znajomym, Tomie Wilke, bandycie z Banbury, ktory wlasnie skonczyl odsiadywac dwa lata za wlamania. Posadzili go za dwa tuziny numerow, uwzglednili ponad setke dalszych. "To ktos dla ciebie", rzekl Jimmy. "Kazdziusienki zamek. Twierdzi, ze potrafi je otworzyc z zawiazanymi oczami". Bylem wtedy dosc mlody, by spodobala mi sie wizja rozmowy z zawodowym przestepca, poprosilem zatem Jimmy'ego o adres faceta. Jimmy oznajmil, ze najpierw bedzie musial mnie umowic, i pozwolil, zebym sie przez tydzien dusil we wlasnym sosie. Chodzilem tam co wieczor, pytajac czy widzial sie juz z Wilke'em i czy go spytal. Odpowiedz zawsze brzmiala: "nie". Az wreszcie pewnego wieczoru uslyszalem kolejna odpowiedz. "Spierdalaj". -Przykro mi, Fix - rzekl przepraszajacym tonem Jimmy. - Odkad wyszedl z Bullingdon, Tom nie jest soba. Zrobil sie bardzo cichy, nie chce z nikim rozmawiac ani nikogo spotykac. Moze to chwilowe. Spytam go za pare miesiecy. Ja jednak nie moglem czekac tak dlugo, musialem to zrobic juz. Zaczalem pracowac nad Jimmym, az w koncu dal mi adres Wilke'a, zeby sie mnie po prostu pozbyc, i sam zlozylem mu wizyte. Tom Wilke mieszkal w obskurnym budynku niedaleko obwodnicy, na trzecim pietrze bez windy. Panowala tam niesamowita cisza, jakby dom byl zupelnie pusty - zadnych dzieci na schodach, zadnej muzyki wylewajacej sie przez otwarte okna. A przeciez byl srodek lata. Zastukalem do drzwi i zaczekalem. Znow zapukalem i odczekalem kolejna chwile. Gdy pojalem, ze nikt nie otworzy, obrocilem sie na piecie. Wlasnie stawialem noge na pierwszym stopniu, gdy uslyszalem cos, co sprawilo, ze sie obejrzalem. Szloch. Ktos plakal. Nasluchiwalem przez minute i znow zabrzmial, za drzwiami, do ktorych niedawno pukalem. Rozpaczliwy, zduszony szloch. Wrocilem i nacisnalem klamke. Drzwi sie otworzyly. Fortuna sprzyja ludziom o czystym sercu i stalowych jajach. W srodku zobaczylem przedpokoj szeroki na dwa kroki i otwarte drzwi wiodace do malego salonu, ciasnego i przytloczonego, mimo ze prawie nie bylo w nim mebli. Na rozklekotanym, polokraglym foteliku pod naga zarowka siedzial mezczyzna w srednim wieku, z bujna siwa czupryna. Byl tak szczuply, ze sprawial wrazenie niedozywionego. Po policzkach plynely mu lzy. Z poczatku sadzilem, ze zaciagnal zaslony, ale nie. Szyby po prostu pokrywala warstwa lepkiej, czarnej sadzy, tak gruba, ze nawet swiatlo ulicznej latarni ledwie przez nia przenikalo. Podloga, sciany, meble, wszystko inne w pokoju, procz samego mezczyzny, wygladalo tak samo. Tom Wilke byl tak pijany, ze nie mogl utrzymac sie na nogach, a kiedy uklaklem obok jego fotela, ledwie zdolal skoncentrowac na mnie wzrok. Nie mial pojecia, kim jestem, lecz moje nagle pojawienie sie nie zaniepokoilo go ani nie rozzloscilo. Zaczal mnie blagac, chwytajac wolna dlonia za rekaw; w drugiej sciskal butelke "Granta", w ktorej pozostala najwyzej jedna czwarta zawartosci. Jego oddech cuchnal jak gorzelnia. -Zawsze zamykam drzwi - powiedzial. - Zeby nie zauwazyli, ze tam bylem. Dzieki temu mam wiecej czasu. Zawsze zamykam drzwi... Poniewaz jego wlasne drzwi nie zostaly zamkniete na klucz ani zasuwe, na moment mnie to zaskoczylo. Potem uswiadomilem sobie, ze nie mowi o nich. -Nigdy nikomu nie robie krzywdy - belkotal Wilke, krecac glowa z bolesnym niedowierzaniem. - Nie nosze noza, broni, ani nic. Colin mowil, zeby wsadzic do skarpetki piec funtow drobnymi, i kiedy ktos sie postawi, stuknac go w glowe. Ale nie. Nigdy tego nie robilem. Nigdy nie musialem. Wchodze i wychodze, o tak, za kazdym razem. Przesunalem dlonia po poreczy fotela, rownie brudnej i lepkiej jak reszta pokoju. A potem spojrzalem na swoje palce. Czyste. Poszedlem zaparzyc kawe, ale dla siebie, nie dla Wilke'a. On tymczasem dokonczyl whisky. Po jakims czasie udalo mi sie z fragmentow nieustannego belkotu ulozyc jego historie, choc czasami z powodu placzu trudno bylo go zrozumiec. Jednym z domow, ktore obrobil tuz przed wyrokiem, byl blizniak przy Blackbird Leys - dosc nedzne miejsce, ale kumpel pracujacy w UPS poinformowal go, ze mieszkajacy tam gosc zamawia czasem do domu towar do sklepu hi-fi. Istniala szansa niezlego lupu, totez na te noc specjalnie wypozyczyl furgonetke. Minely wieki, nim w koncu znalazl wlasciwy adres. Bylo to jedno z zapomnianych przez Boga osiedli, zbudowanych wedle systemu fraktalnego, z niekonczacymi sie identycznymi ulicami odchodzacymi od siebie i laczacymi sie ze soba tak, ze czlowiek bladzil, nim jeszcze sie tam znalazl. Wreszcie jednak odszukal swoj cel, a dostanie sie do srodka okazalo sie latwizna. I wszystko byloby przepieknie i cudownie, tyle ze w srodku niczego nie znalazl - nie tylko zestawow hi-fi, ale w ogole niczego wartego zabrania. W jednej z sypialni lezalo dziecko w lozeczku, spiace twardym snem. Zadnej bizuterii, pieniedzy, przenosnego sprzetu elektronicznego. Nawet telewizor mial peknieta obudowe i nikt by go nie dotknal. Wilke wyszedl zatem rownie cicho jak sie zjawil, wkurzony, rozgoryczony i powtarzajacy w myslach slowa, ktorymi zamierzal poczestowac kolesia z UPS-u. Dzialal jak automat. Zamknal za soba frontowe drzwi, zapominajac, ze kiedy przyszedl, byly otwarte. Spisal noc na straty. Wrocil do domu. Do lozka. Nastepnego ranka przeczytal w "Oxford Mail" o dwulatku, ktory zginal w plomieniach w domu przy Blackbird Leys. Adres, tak dlugo poszukiwany poprzedniego wieczoru, praktycznie wyskoczyl ze strony. Nie bylo mowy o pomylce. -Nie mogli wejsc do srodka - wymamrotal Wilke, zapetlony bez konca w swojej rozpaczy. - Wrocili i dom sie palil. Jakim cudem, kurwa? Nic nie rozumiem. Przeciez niczego nie tknalem? Nie mogli wejsc do srodka, drzwi byly zamkniete, a nikt nie mial klucza. I kiedy sie to udalo, wszystko juz sie spalilo. Zaskomlil niczym zranione zwierze, pusta butelka wysliznela mu sie z reki i poturlala po podlodze. Wilke zakryl oczy dlonmi i zakolysal sie, jeczac przez zacisniete zeby. Minal tydzien - moze nawet dwa - nim to sie zaczelo. Za pierwszym razem nie byl nawet u siebie, tylko w knajpce, jadl kanapke z bekonem i rozmawial z dwoma milymi chloptasiami o mozliwej robotce w magazynie. Udawal, ze wszystko idzie jak trzeba, w glowie slyszal placz dziecka w pustym domu i nie mogl sie skupic na tym, co mowi, gubiac sie co chwila po paru zdaniach. Nagle pojawila sie sadza i zaczela osiadac na stole, jego talerzu, ludziach, z ktorymi rozmawial. Wilke zerwal sie z glosnym przeklenstwem - rozmawiajacy z nim mezczyzni spojrzeli na niego jak na wariata. Odpowiedzial agresywnie - slepi jestescie czy co? - i wkrotce zrobilo sie nieprzyjemnie. Wilke zrozumial, ze nikt procz niego nie widzi sadzy. Potem przesunal po niej dlonia i pojal, co to. Od tego czasu nawiedzanie trwalo bez przerwy. Ani razu nie widzial samego ducha: po prostu gdziekolwiek sie znalazl, z nieba zaczynal padac popiol. Im dluzej tam zostawal, tym gorzej sie robilo. Pojawial sie nawet w jego snach, a wiec stracil i te droge ucieczki. Po paru tygodniach zaczal myslec o samobojstwie. Zwrocil sie do ksiedza i za jego rada oddal sie w rece policji. Przekazal im liste domow, biur i magazynow, do ktorych sie wlamal. Na szczycie listy widnial dom przy Blackbird Leys. Opowiedzial im wszystko, czego potrzebowali, by zamknac sprawe. A kiedy to zrobili, Wilke, stojac przed obliczem sedziego w deszczu popiolu, ktorego nikt procz niego nie widzial, przyznal sie do winy. Wilke sadzil, ze wtedy to sie skonczy. Myslal, ze zrobil dosc, by odpokutowac swoje czyny. Ale nic sie nie zmienilo i teraz wiedzial, ze nigdy sie nie zmieni. Siegnal po alkohol, by stlumic groze, z mysla, ze kiedy whisky przestanie dzialac, zapewne powroci do pierwotnego planu i sie wykonczy. Gdy sluchalem tej historii, moje uczucia rykoszetowaly w glowie niczym gumowe kule w smietniku. To, co zrobil ten czlowiek, bylo potworne. Niewybaczalne. Po dziesieciokroc zasluzyl sobie na te cierpienia. Ale nie zamierzal nikogo zabic: zwyczajnie zrobil cos glupiego, a potem postaral sie jak umial zaplacic za swoje winy - tylko po to, by odkryc, ze czeka go dozywocie, bez mozliwosci apelacji. Stalem nad nim i osadzalem: najpierw winny, potem niewinny, potem znow winny. I w koncu doszedlem do jedynego mozliwego wniosku: ze to zadanie dla mnie. -Mysle, ze istnieje inne wyjscie, Tom - powiedzialem. - Chyba mozemy pomoc sobie nawzajem. Potrzebowalem okolo tygodnia spania na jego podlodze i siedzenia w smiertelnie ciemnym salonie, nim w koncu wyczulem malego ducha ukrywajacego sie wsrod tych popiolow. Coz za ogromny strach i rozpacz, promieniujace z tak niewielkiego zrodla. Zwrocilem jego uwage melodyjkami z przedszkola: "Stary wielki ksiaze Yorku", "Babcia rzucila koszyk", "Chlopcy i dziewczeta bawia sie radosnie". Potem wszystko poszlo latwo: kiedy gralem, swiatlo przebilo sie przez sadze i pokoj przybral codzienne barwy. Gdy skonczylem, tlusty, mazacy, ziarnisty bol zniknal. Krzyk przeznaczony dla oczu zamiast uszu w koncu umilkl. Bylem wykonczony, czulem sie sponiewierany, oblesny, umazany sadza, ktorej juz nie bylo widac. Wstalem, zmierzajac do wyjscia, lecz Wilke nie pozwolil mi odejsc. Byl moim dluznikiem i z wdziecznoscia rownie szalencza jak wczesniejsza rozpacz uparl sie przy zaplacie. Przerobil ze mna wszystkie istniejace zamki, poczawszy od prostych dzwigienek i zabezpieczen, przez wszelkie mozliwe kombinacje zapadek, trzpieni, bebenkow i bolcow, i konczac na supernowoczesnych, sterowanych elektronicznie systemach, tak przydatnych w moich ucieczkach jak mniej wiecej pociski ze zubozonym uranem w grze w rzutki. A ja spijalem kazde slowo. Bylem najlepszym uczniem w jego zyciu. A takze pierwszym i jedynym: potem zrobil sie religijny i zlozyl swiete sluby. Nigdy wiecej go nie widzialem. *** Wspominam o tym po to, by cos wyjasnic. A mianowicie: nie potrzebowalem kluczy Alice. Dysponujac wystarczajaco dlugim czasem i narzedziami odziedziczonymi po Tomie Wilke moglbym sie dostac do kazdego pomieszczenia w archiwum. Nie, tak naprawde potrzebowalem identyfikatora Alice, bo wszystkie zamki w budynku podlaczono do czytnikow. Sam klucz otworzylby je, ale tez uruchomil alarm. Teraz moglem wsliznac sie niepostrzezenie. Nikt by sie nie zorientowal. A przynajmniej taka mialem nadzieje.Noca archiwum dzialalo na mnie inaczej. I to doslownie: wyczuwalem w nim zupelnie inne rezonanse, inne tonacje. A poniewaz bylo puste - niczyja obecnosc nic oslabiala efektu wlasnymi uczuciami i skojarzeniami -poczulem w pelni te zmiany gdy tylko znalazlem sie na mrocznych korytarzach. Byl to smutny ciezar, a nawet zlowieszczy. W powietrzu unosil sie smak okrucienstwa i bezsensownego gniewu. Oczywiscie, jesli nie nalezycie do naszej profesji, bedziecie musieli sobie wyobrazic, ze te sprawy maja swoje smaki - a przynajmniej maja je dla mnie. Znalazlem pokoj z rosyjska kolekcja, otworzylem drzwi jako Alice Gascoigne i znow zagrzebalem sie w pudlach. Zostalo tylko siedem, totez pare godzin wystarczy, bym dotarl do konca. Zapalilem rzad swiatel: zabezpieczone pomieszczenia nie mialy okien, wiec z ulicy nikt by mnie nie zobaczyl. Po minucie zawieszenia dalem sie poniesc fali wrazen i wkrotce znow ugrzazlem posrod niezliczonych, niewyraznych warstw przeszlosci. Na jakims poziomie bylem swiadom tego, ze ulica przejechal motocykl, wzbudzajac wibracje w podlodze pod moimi stopami. Potem znow zapadla cisza, jeszcze glebsza niz wczesniej. I znowu wpadlem w rytm psychicznych lowow. Moje palce przemykaly nad papierami, wystukuja epianissimo rytm, ktorego nie potrafilby rozszyfrowac nikt poza mna. Nie spieszylem sie, dzialalem bardzo powoli, bo w miare, jak zblizalem sie do spodniej warstwy stosu, poswiecalem coraz wiecej czasu kolejnym porcjom papierow, nie chcac przyjac do wiadomosci, ze odpowiedz brzmi: nie. Gdy w koncu jednak dotarlem do ostatnich, musialem sie przyznac. Nic. Zupelnie nic. Ani jeden z glosow slabo przemawiajacych poprzez wyblakly atrament i pozolkly papier nie nalezal do ducha z Bonningtona. Z tepa rozpacza wpatrywalem sie w ostatnie kartki. Tak bardzo bylem pewien, ze znajde tu jakis slad, logika jasno to podpowiadala. Ale logika mnie zawiodla. Przez chwile zastanawialem sie, czy nie zaczac wszystkiego od poczatku. Ponura perspektywa, ale nie mialem innych tropow. Jesli duch nie pokaze mi sie bezposrednio, bede musial posluzyc sie czyms, czego dotknal za zycia. Czyms, w czym wciaz tkwil odcisk jego umyslu i osobowosci... Czasami zdarza mi sie przeoczyc tak oczywiste rozwiazanie, ze zastanawiam sie, czy w ogole istnieje dla mnie nadzieja. Wyprostowalem sie gwaltownie na krzesle, przeklinajac wlasna glupote. Potem siegnalem po plaszcz i zaczalem grzebac w kieszeniach. Nie mialem niczego, czego duch dotknal za zycia. Ale dysponowalem czyms, czego z cala pewnoscia dotknal potem. Znalazlem wymieta kartke z organizera i unioslem do oczu, ogladajac w niezbyt jasnym swietle, zgodnym z BS 5454. Nigdy wczesniej tego nie probowalem, ale nie istnialy powody, dla ktorych mialoby nie zadzialac. No dobra, miotajacy sie duch to nie ta sama liga co zywy czlowiek, ktory czegos dotknal. Ale z drugiej strony ten slad byl znacznie, znacznie swiezszy. A poza tym i tak warto sprobowac. Sciskajac oburacz kartonik, zamknalem oczy i zaczalem nasluchiwac umyslem. Nic, ale ze byla to ostatnia szansa po ostatniej szansie, nie ustepowalem. Nadal nic. Jednak po dlugiej, wysilonej chwili, w samym srodku niczego otwarlo sie inne nic: ciezarna cisza skupionej uwagi. Zupelnie jakbym trzymal w dloni sluchawke i nawiazal slabe polaczenie. A ktos po drugiej stronie czekal, az sie odezwe. Nie tego sie spodziewalem, lecz, jak zawsze mawiam, jesli zycie daje ci przepasc, to w nia skacz. -Halo? - rzucilem. Brak odpowiedzi. Nie spodziewalem sie jej, tylko zwyczajnie wykazalem dobra wole. Ale jesli wiez, ktora pojawila sie miedzy mna a duchem, nie byla slowna, musial istniec inny sposob jej wykorzystania. Jakis czas jedynie czekalem, z nadzieja, ze cos moze pojawic sie w mojej glowie bez siegania - jakas mysl, emocja promieniujaca od ducha i niosaca ze soba namiar niezbedny do stworzenia zaklecia. Wygladalo jednak na to, ze duch takze czeka. Nie jestem pewien, co mnie podkusilo, ale nagle zaswital mi pomysl i mimo jego absolutnej smiesznosci, chwycilem sie go: gra w dwadziescia pytan. W tej zabawie namierza sie odpowiedz, zadajac najpierw pytania ogolne, by stopniowo przejsc do coraz bardziej szczegolowych. Moze moglbym zachecic zjawe do jednej szybkiej rundki. Przegnalem wszelkie mysli, uspokoilem emocje. To cos jak stukniecie paznokciem w kompas, sprawdzajace, czy igla porusza sie swobodnie. A potem zaczalem myslec bez myslenia. Chcialbym moc powiedziec, ze to przyklad wschodniego panowania nad umyslem, ktore opanowalem w asramie w Punie, naprawde jednak nauczylem sie to robic w szkole meskiej Alsop, gdzie pierwszy raz poznalem dzialanie kwasu. Wowczas myslalem o tym jak o zamianie umyslu w rzutnik slajdow: pozwalalem, by obrazy same sie formowaly pod moimi powiekami, i patrzylem, jak kolejno sie zmieniaja wraz z uczuciami wywolanymi narkotykowym hajem. Najpiekniejsze w tym bylo to, ze nie musialem sam wybierac obrazow - gdy juz raz zapoczatkowalem proces, po prostu pojawialy sie same. Wlasciwie bardziej niz pokaz slajdow przypominalo to DVD na szybkim podgladzie, mikrosekundowe stopklatki wyrywane z ciaglego pradu pamieci. Nie byly przypadkowe: system operacyjny ludzkiego umyslu nie pozwala na zadna przypadkowosc. Ale wygladaly w znacznym stopniu na losowe. Klik. Klik. Klik. Zadnych dzwiekow, ruchow, pomyslow, kontekstu. Tylko obrazy, tworzace sie i gasnace w umysle tak szybko, ze ledwie nadazalem z ich identyfikacja, gdy je ogladalem. Najpierw obrazy Londynu. Marble Arch, Jerusalem Tavern, tylna uliczka w Soho, gdzie mnie napadnieto. I fragmenty miejsc: drzwi, ktorych nie rozpoznalem, z zielona farba oblazaca z jasnego drewna; widok z gory na dwa wielkie smietniki, miedzy ktorymi siedzial dzieciak wachajacy z reklamowki klej; slady dwoch opon na zwirowym podjezdzie, podobne do fal w ogrodzie zen. Potem ludzie: twarze, rece, ramiona, usta usmiechniete i wykrzywione, kraglosc uda z dotykajaca go dlonia (moja dlonia?); abstrakcyjne cialo na tle abstrakcyjnej tkaniny. I to dzialalo - a przynajmniej takie mialem wrazenie. Igla obrocila sie, i to duch ja przyciagnal. Poddalem sie calkowicie owemu przyciaganiu, nie przeszkadzajac, by obrazy, na ktore reagowala zjawa, trwaly w mym umysle nieco dluzej i by kazdy przyciagal nastepne, tworzac cos w rodzaju kaskady tematycznej. Nagie udo zmienilo sie w meska klatke piersiowa, umiesniona reke, penisa w erekcji. A potem, nagle i bezsensownie, w blotnik samochodu przy krawezniku, blyszczacy od grubych kropli deszczu. Kolejne samochody, na drogach, podjazdach, w garazach pelnych smieci, z kolami na zaimprowizowanych, ceglanych pochylniach. Drogi. Miasta. Domy. Pokoje. Kolejne szarpniecie ducha, tym razem silniejsze. Nie podobaly mu sie pokoje, totez obrazy powrocily do scenek dziennych: parkow, drzew, lawki w ogrodzie, toalety za pubem. Teraz wszystko plynelo juz bez przeszkod, gladko. Wraz z obrazami pojawilo sie poczucie bycia narzedziem w czyichs dloniach. Jesli moj umysl byl rzutnikiem, to duch trzymal pilota i naciskaj guzik. Pozwolilem na to: zero oporu, protestu. Kolejne sceny z pubow, smiejacy sie mezczyzni, wymiotujacy mezczyzni, mezczyzni dyskutujacy z ewangelicznym zapalem o dupie Maryni. Znow szarpniecie: zabierz mnie gdzie indziej. Chodnik nad Tamiza, niedaleko Oak; pijackie stacje krzyzowe w Soho, Covent Garden, Bounds Green, Spitalfields. Dok Alberta. Porte d'Orleans, Mala Strana pod praskim zamkiem. Bardzo mocne szarpniecie, i nagle ujrzalem osniezony most: na sniegu widniala wylacznie podwojna linia mych wlasnych sladow; otwarta kuznie na rynku miasteczka w polnocnej Francji - wlasciciel zanurzal wlasnie waska sztabke rozpalonego do czerwonosci metalu w czarnej, oleistej wodzie; polna droge w miejscu, ktorego nazwy nie pamietalem, mokra od deszczu i odrobiny krwi. Drzwi szopy widziane od wewnatrz, drewno popekane i podrapane seria pionowych linii, jakby drapalo je jakies zwierze; meska reka sciskajaca kieliszek i unoszaca go w toascie; kawalek papieru przyciskany do samochodowej szyby znacznie drobniejsza, smuklejsza dlonia i niemal przejrzysty z powodu kropel wody na szkle, dzieki czemu widzialem rozmazane linie slow po drugiej stronie: dieiacnl eil. Ja sam nie dorzucalem juz swoich obrazow, to nie byly moje wspomnienia. Gdzies w trakcie projekcji zjawa wyjela z rzutnika moje slajdy i podrzucila wlasne. Nie wiedzialem, co jej to daje, ale jesli chodzi o mnie, dzialalo - pomagalo namierzyc slaby slad i zbudowac wyrazne wrazenie, ktorego moglbym uzyc w egzorcyzmach. Tymczasem obrazy pojawialy sie dalej. Zamarzniete jezioro, za ktorym wznosily sie kominy fabryczne. Pokoj bez okien i mebli, procz bezksztaltnej sofy obitej jaskrawopomaranczowym materialem z podejrzanymi plamami. Krzywizna kobiecych ramion i plecow: kobieta odwracala sie ode mnie, unoszac dlon, jakby chciala ukryc przede mna twarz. Ksiazka z wyrwana kartka, trzymana w mocnej, meskiej dloni, przesuwajacej palcem po rozdarciu; na przegubie odcisnely sie czerwienia ukosne slady stalowej bransolety zegarka. Skrawek wzorzystego materialu w zolto-czerwona kratke. Rzad plastikowych butelek, czesciowo pustych, czesciowo wypelnionych przejrzysta ciecza, ustawionych pod sciana. Twarz mezczyzny, zimna i twarda, a za nia osniezone gory. Obok glowy uniesiona reka z rozcapierzonymi palcami. I wlasnie ten ostatni obraz zalatwil sprawe, bo znalem te twarz: znalem ja lepiej niz chcialem. Moje cialo wygielo sie gwaltownie i zmiana srodka ciezkosci wystarczyla, by wywrocic krzeslo. Polecialem na ziemie, sekunde pozniej uslyszalem drugi trzask dobiegajacy z gory. Przez chwile bylem tak oszolomiony i zamroczony, wynurzajac sie z poltransu, ze nie pojalem, co to oznacza. Ale jedna mysl przebila sie przez mul i mgle wypelniajace mi mozg. Znow ja zgubilem. Bylem tak blisko, ze wystarczyloby jeszcze pare sekund, by przygwozdzic zjawe na dobre. I wtedy sam wyrwalem sie z transu i ja zgubilem. A potem obok pierwszej pojawila sie druga mysl. W budynku byl ktos jeszcze oprocz mnie. To znaczy, ktos zywy. *** Po pierwszych dwoch myslach nastapily kolejne, spokojniejsze. Istnialo wiele mozliwych wyjasnien owego dzwieku. To moglo byc echo mojego upadku albo odglos z zewnatrz, ktory odbil sie w dziwny sposob i dobiegl mych uszu pozornie z wnetrza budynku. A jesli nawet byl tu ktos jeszcze, to najprawdopodobniej Jon Tiler, ktory znow wrocil po swa torbe, jeszcze pozniej niz poprzednio.Moj umysl znow powrocil do obrazow, ktore chwile wczesniej przez niego przelatywaly. Wciaz tam tkwily, wisialy przed moimi oczami w mroku: wystarczajaco wyrazne, by przeslonic mroczne otoczenie, gdybym im tylko pozwolil. Samochod, fabryki, zegarek: to rzeczy ze swiata wspolczesnego, totez teoria, ze mam do czynienia z duchem Rosjanki z przelomu wiekow, ktory przybyl tu wraz ze starymi listami milosnymi badz dokumentami ubezpieczeniowymi, upadla. Wraz z tym wnioskiem pojawil sie kolejny. Nagie ramiona i kaptur? Zjawa nie miala na sobie dlugiego plaszcza badz mnisiej szaty. Zapewne raczej koszulke z kapturem. Jak mowilem, czasami jestem tak podstepny i przebiegly, ze nie dostrzegam tego, co mam przed oczami. Jednakze to ostatni obraz naprawde mna wstrzasnal, powtorze bowiem: znalem tego mezczyzne. I jesli byl przede mna tu, w archiwum, bede musial zamienic pare slow z Peele'em, i to jak najszybciej - a wiekszosci tych slow raczej nie znajdzie sie w Biblii. Pozbieralem sie do kupy, co wymagalo nieco wysilku. Niewazne, dokad pojde, tutaj juz skonczylem. Ten pokoj nie mial mi nic wiecej do zaoferowania, bo ducha nic nie laczylo z dokumentami w pudlach. Sfrustrowany, pozwolilem myslom powrocic do zaslyszanego halasu. Stanowil mila odmiane po zamecie i chaosie wypelniajacymi ma glowe. Istnialo jeszcze jedno wyjasnienie owego dzwieku. To mogl byc sam duch, ktory poruszony po naszej zabawie, znow dal upust zlosci. Jesli tak, to moze zdolam znalezc ostatni gwozdz do trumny, ostatnia drobinke psychicznego odcisku palca zjawy, ktory pozwoli mi zrobic co trzeba. Cos, o czym moglbym zameldowac Alice - procz informacji, ze obszczekiwalem nie to drzewo i wbilem sobie drzazge - bardzo by mi sie przydalo. Bog jeden wie, ze nie mialem nic do stracenia. Pozbieralem sie z podlogi, wyszedlem z pokoju i ruszylem w glab korytarza. Juz kilka razy przeprawialem sie przez ten labirynt, ale w ciemnosci i tak zdolalem zabladzic. W chwili, gdy powinienem znalezc sie przy pierwszych schodach, ujrzalem przed soba sciane i musialem sie cofnac. Dziwne. W owym slepym korytarzu wyczuwalem najgorsze wibracje: ciezka chmure smutku, od ktorej rozbolala mnie glowa. Kiedys musialo sie tu wydarzyc cos bardzo nieprzyjemnego, albo moze upadek kompletnie rozstroil moje psychiczne struny. Za drugim razem bardziej mi sie poszczescilo: odnalazlem schody i szybko pomaszerowalem na gore. Odglos mych krokow wypelnial bezludna cisze niczym tupot niezbornej, widmowej armii. W gore, w dol, w przod, w tyl, wedrowalem po niemal zupelnie ciemnych korytarzach, kierujac sie dotykiem; od czasu do czasu pomagala mi plama brudnozoltego swiatla padajacego z ulicy. Minalem pracownie, cicha i pusta, biuro Alice, gabinet Peele'a. Wszedzie panowala cisza, mrok i pustka. Jesli to duch wydal ow dzwiek, wygladalo na to, ze zrobil sobie wolne. Szedlem dalej, dopoki nie dotarlem do glownej klatki schodowej - kamiennej, wiodacej do holu. Tam zatrzymalem sie, nasluchujac. Znajdowalem sie teraz w wielkiej komorze dzwiekowej i jesli gdziekolwiek w budynku cos sie poruszy, najwieksza szanse uslyszenia mialem wlasnie tutaj. Ale nie slyszalem niczego, procz krwi tetniacej mi w uszach. Moze od poczatku zle to interpretowalem? Ow potezny loskot, ktory nastapil po upadku mojego krzesla, mogl dobiegac skadkolwiek. Juz mialem sie poddac, gdy nagle z ciemnosci nade mna dobiegl szybki szelest, po ktorym natychmiast zapadla cisza. Czekalem, ale nic wiecej sie nie pojawilo. Ciekawe. Istnieje rodzaj ciszy, ktory wywoluje wrazenie, jakby ktos rozpaczliwie probowal jej nie naruszyc. I taka wlasnie cisza panowala na schodach, ja wlasnie wciagalem w pluca. Z wczesniejszych wedrowek pamietalem, ze trzecie pietro to glownie dodatkowe biura i zwykle, niezabezpieczone magazyny. Wyzej ciagnely sie puste pokoje, w ktorych nadal trwaly prace. Powoli wspialem sie na nastepne pietro, starajac sie poruszac bezszelestnie. Nie dostrzeglem zadnych sladow, nikogo ani niczego. Odczekalem kolejna dluga, nudna chwile i w nagrode uslyszalem znow mikroskopijny ulamek dzwieku. Dobiegal dokladnie z gory: deska w podlodze zaprotestowala, gdy ktos przeniosl na nia swoj ciezar. Znow ruszylem wyzej, na strychy, gdzie w ciemnosci pietrzyly sie palety cegiel niczym dusze bezpiecznych magazynow, ktore jeszcze sie nie narodzily. Musialem tu stapac bardzo ostroznie: zwisajace liny polaczone z bloczkami przypominaly, ze na najwyzszym pietrze zdemontowano porecze. Jeden niewlasciwy krok i odtanczylbym powietrzny taniec. Im wyzej sie wchodzilo, tym mniejsze stawaly sie pietra: wiekszosc dobudowek obejmowala tylko parter i pierwsze. Tu, pod dachem, od jednego prostego korytarza odchodzilo szesc pokojow, po trzy z kazdej strony. Nad glowa mialem wielki witraz z roza, widzialem przez niego kilka gwiazd, przeswiecajacych z trudem spod walu ciezkich, czarnych chmur, odplywajacych na zachod. Gwiazdy w zaden sposob nie rozjasnialy ciemnosci, ktora zalegala tu jeszcze gesciej niz na dole. Zmruzylem oczy, patrzac w glab korytarza: nic nie widzialem, ale nie znaczylo to, ze niczego tam nie ma. Ruszylem naprzod, sprawdzajac kazde drzwi - wszystkie sie otwieraly i wszystkie wiodly do pustych pomieszczen. Te po prawej stronie byly w stanie surowym: zakurzone, drewniane podlogi i scianki dzialowe, bez instalacji elektrycznych. Po lewej prace posunely sie dalej. Kiedy jednak zapalilem gole zarowki, odkrylem, ze w srodku nie ma nic ciekawszego od paru pudel i stert starych papierow. Ale ostatnie drzwi po lewej zastalem lekko uchylone. Otworzylem je pchnieciem i rozejrzalem sie po pokoju, nie przekraczajac progu. Znalazlem wlacznik swiatla po prawej stronie wejscia i nacisnalem, nic sie jednak nie stalo: albo zarowka sie przepalila, albo tez, co bardziej prawdopodobne, jeszcze jej nie wkrecono. Bylo zbyt ciemno, bym mogl dostrzec szczegoly, ale pokoj wydawal sie niewiele wiekszy od szafy. Na przeciwleglej scianie, od podlogi do sufitu ciagnely sie polki, dzielily mnie od nich niecale dwa metry. Kolejne pudla i papiery: won kwasnego powietrza, ktorym nikt nie oddycha. Zrobilem krok do przodu, przekraczajac prog. Zdazylem akurat z ostroznoscia paranoika zerknac za drzwi, gdy ktos mocno wpadl na mnie od tylu, wpychajac do srodka. Zderzylem sie bolesnie z regalami; jeden przechylil sie pod moim ciezarem. Odzyskalem jednak rownowage i szybko sie obrocilem. Promien latarki na moment mnie oslepil - a potem sama latarka, uniesiona niczym znacznie ciezsze narzedzie, rabnela mnie z boku w glowe. Poniewaz jednak swiatlo zapowiedzialo ow ruch, zdazylem zareagowac: miast ogluszajacego ciosu poczulem tylko stukniecie w czaszke. Wciaz bylem gotow do walki. Walki z kims, kto wydawal sie znacznie masywniejszy ode mnie i kto spokojnie przyjal moj cios piescia. Znow mnie uderzyl, tym razem reka, nie latarka, i polecialem na plecy. Uslyszalem trzasniecie drzwi i ow dzwiek sprawil, ze szybko zerwalem sie na rowne nogi. Jesli napastnik mial klucz, mogl mnie tu zamknac. Zlapalem oburacz klamke, pochylilem sie i szarpnalem. On pociagnal w druga strone. Zaparlem sie stopa o sciane, druga o podloge i pociagnalem mocniej. Gdy drzwi gwaltownie ustapily, zachwialem sie i o malo znow nie upadlem - ale po raz drugi trafilem na regal i zdolalem sie utrzymac na nogach. Kroki biegnacego napastnika oddalaly sie korytarzem, wybieglem zatem z pokoju i puscilem sie pedem za nim. Co prawda nie widzialem go, ale slyszalem stopy tupiace o drewniana podloge. Biegiem wpadlem na podest i sekunde za pozno uswiadomilem sobie, ze kroki umilkly. Z boku cos sie poruszylo, znow zaczalem biec. Jego ramie trafilo mnie w sam srodek piersi, pozbawiajac tchu. Zatoczylem sie do tylu, wymachujac rekami jak pijak. Jeden krok, dwa... pewnie zdolalbym odzyskac rownowage, gdybym podczas trzeciego kroku wciaz mial cos pod soba, ale moja stopa natrafila w pustke przechylilem sie i spadlem bezdzwiecznie z podestu. Byc moze jestem zbytnim introwertykiem jak na czlowiek czynu i za duzo mysle. Z cala pewnoscia podczas tego krotkiego upadku zabraklo mi czasu, by nawet zareagowac na to, co sie dzieje. Pamietam, ze rozrzucilem rece, jakbym liczyl, ze moga natrafic na cos umieszczonego akurat tak, by dalo sie to zlapac. Miedzy palcami przelecialo mi jednak tylko powietrze. Zamknalem oczy, zbierajac sily - oczywiscie w przenosni - i czekajac na zderzenie glowy z solidnym kawalem marmurowej plyty. Nagle jednak cos sie wylonilo z ciemnosci z boku. Wygladalo jak koniec smyczy, chlasnelo mnie w piers i glowe, po czym owinelo sie dookola, raz, drugi, trzeci. W miejscu, gdzie mnie dotykalo zaplonal ogien, wnikajac gleboko, od skory az do samego jadra mego ciala. Otworzylem usta, by krzyknac. Potworne szarpniecie, gdy nagle sie zatrzymalem, przeksztalcilo krzyk w bezglosna eksplozje oddechu, ktory przelecial przez zacisniete zeby i odbil sie rykoszetem w mroku. Przez chwile dyndalem jak obciaznik na koncu wahadla, odmierzajac pozyczony czas: a potem lina rozluznila sie i rozplatala i znow upadlem: na ziemie, z wysokosci poltora metra. Wyladowalem ciezko na zimnej posadzce. Przez moment nie bylem w stanie nawet wciagnac powietrza w pluca. Ktos przebiegl obok mnie, ujrzalem rozmazane plecy, gdy pedzil w strone otwartych drzwi. Nim zdolalem dzwignac sie na nogi i pokustykac do wyjscia na Churchway nie bylo juz nikogo. Nagly powiew zimnego wiatru rozrzucil po chodniku luzne kartki gazet i styropianowe pudelka po hamburgerach. Nic wiecej sie nie poruszalo. Po paru chwilach, kiedy chwytalem oddech, wrocilem do srodka i wdrapalem sie po schodach na strych: teraz jednak zapalilem wszystkie swiatla i tym razem zauwazylem krotki zakret w lewo na koncu korytarza, ktory za pierwszym razem przeoczylem. Byly tam jeszcze jedne drzwi, na samym koncu, podobne do wszystkich z lewej strony, tylko odrobine mniejsze. Tu wlasnie ukryl sie moj napastnik - uchyliwszy najpierw inne drzwi na glownym korytarzu, zebym na pewno odwrocil sie do niego plecami. Sprytny koles - sprytny, przerazony i nieco zdesperowany. Ktos, kto skorzystal z otwarcia archiwum po godzinach, by wsliznac sie do srodka i... I co? Sprawdzilem drzwi - otworzyly sie jak wszystkie pozostale. Tuz za nimi znalazlem dzialajacy wlacznik. W swietle lampy ujrzalem pokoj nierozniacy sie od innych. Nie bylo w nim regalow, tylko wielki stos nieposkladanych kartonow, obwiazanych sznurkiem i opartych o sciane. Na podlodze lezala rolka brazowej tasmy do pakowania i foliowa reklamowka, ktora po obejrzeniu okazala sie pelna innych foliowych reklamowek. Zadnych waznych znalezisk. Moze gosc po prostu cofal sie przede mna, az w koncu zabraklo mu miejsca i rzucil sie do walki. Nie na darmo mowia, ze zapedzony w kat szczur bywa niebezpieczny. Jednakze w pokoju byla tez szafa. Zauwazylem ja dopiero, gdy wychodzilem - niska, przysadzista, dokladnie ukryta za drzwiami. Pociagnalem uchwyt - zamknieta. Pewnie to nie mialo znaczenia, ale tak czy inaczej, w tym momencie i tak nic wiecej nie moglem zdzialac. Wrocilem na dol, wyszedlem i zamknalem drzwi. Juz mialem wrzucic przez szpare na listy klucze i identyfikator Alice, oparlem sie jednak niecnej pokusie i schowalem je do kieszeni. Nigdy nie wiadomo. Zamierzalem pojsc do domu, ale jakims cudem odkrylem, ze kieruje sie na poludnie, nie na polnoc. Tuz za Russell Square znalazlem otwarty nocny bar. Wszedlem do srodka i zamowilem whisky z woda i cytryna. Bylem smiertelnie wykonczony, nie myslalem jasno. Jednakze nocna wizyta w archiwum okazala sie wiekszym sukcesem, niz moglbym sobie wymarzyc. To nie przypadkiem zaplatalem sie w liny bloczka budowlancow. To nie powietrze podtrzymalo mnie i powstrzymalo przed upadkiem. To ona. I owijajac sie wokol mnie, tak bardzo sie zblizyla, ze musiala dac mi to, czego potrzebowalem. Mialem ja; stworzylem w umysle jej mape w wielu wymiarach, wyrazna, zmyslowa fotke, oddajaca jej tozsamosc parametry nieprzekladalne na zaden jezyk procz muzyki. Nie moglbym juz jej zapomniec, tak jak nie zdolalbym zapomniec wlasnego imienia. W ciszy wznioslem toast za samego siebie. "Oni mysla, ze juz po wszystkim", uslyszalem glos Kena Wolstonholme'a gdzies w glebi zakurzonego archiwum mojego umyslu. Teraz na pewno. 11 -Tutaj - wyszeptal John Gittings. - W rogu, za zywoplotem.Spojrzalem w miejsce, gdzie wskazywal, i niczego nie zobaczylem. Sekunde pozniej jednak liscie przystrzyzonego zywoplotu znow zaszelescily, choc w powietrzu nie czulem nawet najslabszego powiewu. Jeden z opiekunow uniosl karabin; pchnalem lufe ku ziemi. -Nie wiesz nawet, w co mialbys celowac - wymamrotalem. - Wygladalbys jak kretyn, gdyby to byl paw. Spojrzelismy po sobie z Johnem. Opiekun z wyrazna niechecia opuscil strzelbe. -Manewr kleszczowy? - spytal John. -To ma sens - odparlem. - Ja okraze zagrode zebr i schowam sie za sciana. Ty idz wzdluz zywoplotu z tej strony, ale sie nie zblizaj. Kiedy wyjde za rog, powinnismy sie zobaczyc. Dam ci sygnal i obaj zaczniemy grac jednoczesnie. John kiwnal glowa. Odwrocilem sie do szefa opiekunow, niejakiego Savage'a. Nie mial broni i z calego personelu zoo tylko jego wyraznie nie krecila zabawa w Buffalo Billa. -Muzyka powinna go przeploszyc w wasza strone - oznajmilem. - Nie wytrzyma przy zywoplocie, bol bedzie zbyt wielki. Jesli nam sie poszczesci, wypadnie na trawe i bedziecie go mogli zalatwic bez problemu. -To wyglada na latwe - przyznal Savage. -Prawda? Tyle ze jesli choc raz zafalszujemy, obroci sie i rozszarpie nam gardla. "On" byl loup-garou, a ja odwalalem fuche. John zadzwonil o siodmej rano, gdy wlasnie budzilem sie z glebokiego snu i calej serii paskudnych koszmarow. Pen przekazala mi wiadomosc, spodziewajac sie jakiegos zalosnego odpowiednika "nie, dzieki", i zdumiala sie, kiedy odparlem, ze zjawie sie w ciagu godziny. To moja wada, wiem. Kiedy jestem czyms wkurzony, mam ochote na bojke, a tego ranka bylem w tak fatalnym nastroju, ze chetnie przywalilbym samemu Johnowi Ruizowi. Zwazywszy to wszystko, z pewna ulga przyjalem telefon drugiego Johna, ktory zapraszal, bym przyjechal do zoo w Dunstable i pomogl mu osaczyc wilkolaka. A w kazdym razie jakiegos laka. Nie wiedzieli dokladnie, z czym maja do czynienia, bo na razie widzieli tylko poszarpane truchla pieciu zwierzat: trzech kanguroszczurow, zebry i ostatnio lwa. Mielismy zatem zmierzyc sie z czyms groznym i szybkim, niedbajacym o to, co zabija. Oni uwazali, ze osaczyli to cos w kepie drzew na tylach terenu miedzy zagroda nosorozca i wysokim murem oddzielajacym ogrod zoologiczny od glownej drogi. Opiekunowie, zbrojni w karabiny na pociski usypiajace, czuwali wokol, nie mogli jednak wyploszyc loup-garou, a nie chcieli wchodzic na slepo. Stad tez moja obecnosc. W istocie byla to terapia, zajecie sie czyms bez potrzeby zmagania sie z problemami, ktore naprawde mnie dreczyly. Jesli po wszystkim pozostane zywy i w jednym kawalku, tylko sie uciesze. Okrazylem pawilon zebr, trzymajac sie blisko. Nie obawialem sie, ze mnie zobaczy -nie znajde sie na jego linii wzroku dopoki nie okraze budynku - a ostry smrod zebrzego lajna powinien ukryc przed nim moj zapach, zanim sie zblize. Dotarlszy do naroznika, wyjrzalem ostroznie, mierzac wzrokiem odlegly zywoplot. Po paru chwilach dostrzeglem Gittingsa: dreptal bezszelestnie naprzod, kierujac sie w miejsce, w ktorym zauwazylismy podejrzane poruszenie wsrod lisci. Pomachalem do niego, odpowiedzial tym samym. Gdy jednak zaczalem odliczac, unoszac palce, machnal przeczaco lewa reka. W prawej sciskal tamburyn. John posluguje sie muzyka, tak jak ja - co prawda w jego przypadku to czysty rytm, nadal jednak nasze techniki egzorcyzmow pozostaja dosc bliskie, bysmy mogli ze soba wspolpracowac. Teraz sygnalizowal, ze chcialby podejsc blizej. Z emfaza pokrecilem glowa. Mielismy tylko wyploszyc bestie ogolnym szumem psychicznym, nie przegnac ducha ozywiajacego cialo nalezace do nieznanego nosiciela. Nie musielismy wlazic cholerstwu na glowe. John jednak najwyrazniej uwazal inaczej. Ignorujac moje odmienne zdanie na ten temat, przeszedl jeszcze kilka krokow wzdluz zywoplotu. Nastepnie uklakl na jednym kolanie, wskazal na mnie i zasygnalizowal, ze sam zacznie odliczanie. Nie bylem tym zachwycony, ale nie mialem wyboru. Wzruszylem ramionami i skinalem glowa. Gdy doszedl do zera, zaczalem grac, z poczatku nisko i cicho; dzwieki unosil wiatr. Potem stopniowo dokladalem kadencje wznoszace i opadajace, ktore powinny zadac bol widmowemu pasazerowi loup-garou. Przez cala minute i nastepna nic sie nie dzialo, ale cierpliwosc to podstawa. Wedrowalem w gore i dol skali, pewien, ze wczesniej czy pozniej trafie w czuly punkt. John czekal, zachecajaco kiwajac glowa, lewa reka tanczyla mu jak u dyrygenta. Nadal jednak nie zaczynal grac. W zywoplocie cos sie poruszylo: galezie zadrzaly, po czym wygiely sie mocno, zaledwie pol metra od miejsca, gdzie kleczal John. Spodziewalem sie, ze cos stamtad wypadnie, lecz ow stwor przeskoczyl zywoplot i wyladowal na ziemi, pedzac dalej prosto w moja strone. Zagrzmialy karabiny, ale opiekunowie celowali nisko. Widzialem, jak liscie zawirowaly i zadygotaly, gdy wiekszosc strzalek wbila sie w zywoplot. Bestia wygladala koszmarnie. Nawet teraz, majac ja przed oczami, nie potrafilem zgadnac, jakim byla zwierzeciem: duch tkwiacy wewnatrz niej napompowal tors i nogi, zamienil paszcze w najezona zebami mityczna ohyde. Oczywiscie fakt, ze patrzylem prosto na stwora, nie polepszal wrazenia, dostrzegalem glownie zeby. Gittings wstal, palce na tamburynie wystukiwaly glosny, lamany rytm, przypominajacy ogien karabinu maszynowego. Bestia nawet nie zwolnila; pedzila tak szybko, ze wiedzialem, ze dotrze do mnie w ciagu paru sekund. Mialem wybor - uciec i dac sie powalic od tylu albo zostac, a wtedy rozszarpie mi gardlo. Wybralem bramke numer trzy. Poniewaz stwor umial skakac jak pchla, pewnie tak wlasnie postapi. Gdy jego tors znizyl sie ku ziemi, napiety jak sprezyna, padlem i przeturlalem sie naprzod. Stwor przeskoczyl nade mna, ja tymczasem wyladowalem na plecach i wymierzylem szybkiego kopniaka, ktory trafil go w tylna noge i solidnie zaklocil trajektorie ladowania. Niewiele to jednak dalo. No dobra, zanim bestia pozbierala nogi i zawrocila, zdazylem wstac i rzucic sie biegiem, ale to cholerstwo rozpedzalo sie od zera do setki w ciagu trzech sekund. U mnie trwa to raczej trzy tygodnie i na poczatek wymaga popchniecia. Stwor w pelnym rozpedzie uderzyl mnie calym ciezarem w srodek plecow, zbijajac z nog. Ciezko wyladowalem na ziemi, twarza rabnalem w trawe. Skore omiotl mi cuchnacy oddech, rozpalony jak powietrze nad paleniskiem. Zanurkowalem i odturlalem sie tak, ze masywne szczeki zamknely sie z klapnieciem cal od mojego ucha. Na szczescie zdazyly klapnac tylko raz. Uslyszalem piec ostrych trzasniec, tak bliskich, ze mozna je uznac za jedno, i stwor runal na mnie. Chwile pozniej opiekunowie wyciagali mnie juz spod smierdzacego, uspionego cielska loup-garou. Boze, z bliska wygladal jeszcze gorzej. Podstawowa sylwetka mial psia, ale jego szpony zakrzywialy sie jak ostrza sierpow, a z lokci i kolan wyrastaly dodatkowe kostne wypustki. Futro, cetkowane jak u hieny, porastalo masywnie umiesnione ramiona. Tylna czesc ciala mial naga i owrzodzona. Na oko musial wazyc dobrze ponad sto kilo. -Stara dusza - stwierdzil Savage tonem graniczacym z szacunkiem. Chodzilo o to, ze ow duch juz kilka razy uczestniczyl w zabawie i po drodze nauczyl sie paru niezlych sztuczek dotyczacych przerabiania ciala. Nawet teraz nie dawalo sie okreslic, od jakiego psa zaczynal. -Macie klatke, w ktorej mozna go zamknac? - spytalem. Zerknal na mnie i pokrecil glowa. -Nie moglibysmy go tutaj zatrzymac. Jego zapach doprowadzilby reszte zwierzat do szalu. Nie, ten stwor trafi do profesor Mulbridge w Londynie. Im szybciej, tym lepiej. W tym momencie zjawil sie zasapany Gittings. -Przepraszam, Fix - wydyszal. - Myslalem, ze moj sposob okaze sie lepszy. Poslalem mu mordercze spojrzenie. -To znaczy jaki? - spytalem ostro. - Ty bedziesz siedzial na tylku, a ja strace glowe? -Nie, chcialem zwrocic jego uwage, a potem, gdy skupi sie na tobie, przeprowadzic pelne egzorcyzmy. Dlatego wlasnie podszedlem tak blisko. Kiedy przegonisz ducha z ciala, zostaje ci tylko zwierze. Latwiej sie z nim rozprawic. Tracilem go w piers. -Nie zmieniaj planow w trakcie rozgrywki, zwlaszcza gdy to ja nadstawiam karku, John. Nastepnym razem znajdz sobie inny kawalek miesa na przynete. -Przepraszam, Fix - powtorzyl ze skrucha. - Masz racje. Po prostu wydawalo mi sie, ze to dobry pomysl. Zdusilem wscieklosc. Owszem, poszlo marnie, ale tak naprawde to nie Gittings mnie wkurzyl i wyzycie sie na nim nie poprawiloby mi humoru. -Zmywajmy sie stad - rzucilem. -Ja stawiam sniadanie - zakomunikowal nieostroznie John. Jednakze moj poruszony zoladek nie pozwolil mi jesc, wiec obietnica ta okazala sie bardzo, bardzo tania. *** Jadac z powrotem do Londynu, rozmyslalem o licznych zmianach, jakie przyniosl poprzedni wieczor i noc. Zadawalem sobie pytanie: co do diabla robie w Bedfordshire, odgrywajac udatnie zywa przynete, zamiast pojsc do Bonningtona i gwizdnieciem odeslac ducha bez twarzy z powrotem do grobu?Jedyna odpowiedz, jaka mi przyszla do glowy, brzmiala: wciaz jestem niezadowolony. Pen potrzebowala samochodu, totez podjechalem do niej. Maszerujac Turnpike Lane, zadzwonilem do Peele'a i poinformowalem go, ze mam kilka spraw, ktore przez wieksza czesc dnia nie pozwola mi odwiedzic archiwum. -Chce pan powiedziec: przez reszte dnia - poprawil nadasanym tonem. - Dochodzi juz poludnie. Czas plynie szybko na dobrej zabawie. -Mialem inne sprawy, ktorymi musialem sie zajac - oznajmilem. -Inne sprawy? - Zareagowal ze stosownym oburzeniem. - Chce pan powiedziec, ze przyjmuje inne zlecenia, nie zakonczywszy poprzedniego? -Nie, poszedlem do zoo. -Bardzo zabawne, panie Castor. Czy moze pan uczciwie powiedziec, ze to, co pan robi, wiaze sie z nami? Z naszym problemem? -Tak - odparlem i faktycznie tak bylo. - W znacznej mierze chodzi o zdobycie dodatkowych informacji. Reculer pour mieux sauter. Pracuje nad ta sprawa. Mam wrazenie, ze czynie znaczne postepy. - Teraz naciagnalem prawde niemal do granicy wytrzymalosci. - Jesli jednak moge uzyc wojskowej przenosni, panie Peele, to czasami, gdy za szybko poruszamy sie naprzod, zostawiamy nieosloniete flanki. Chcialem sie upewnic, ze niczego nie przeoczylem. Ustapil niechetnie, sugerujac, ze musimy powaznie porozmawiac na temat wczorajszego incydentu w pracowni. Odparlem, ze bede do jego dyspozycji dzis, ale pozniej, albo w czwartek rano. A potem, nim zdazyl sie rozlaczyc, zaatakowalem zadlem w ogonie, wyczekawszy na wlasciwa chwile. -A, i nim sie pozegnamy, jeszcze jedno, panie Peele - powiedzialem tonem porucznika Columbo. - Czemu mnie pan nie uprzedzil, ze bylem drugi na panskiej liscie? -Slucham? - Peele sprawial wrazenie zaskoczonego i chlodno urazonego, zupelnie jakbym oskarzyl go o zdrade malzenska. -Dlaczego mi pan nie powiedzial, ze korzystal juz z uslug innego egzorcysty? Gabriel McClennan byl w archiwum i spotkal waszego ducha. Wole wiedziec, czy sprzatam po kims, czy tez zaczynam od zera. Po drugiej stronie zapadla dluga cisza. -Nie rozumiem - odezwal sie w koncu Peele. - Kto panu o tym powiedzial? W archiwum nie bylo nikogo innego, od razu zglosilem sie do pana. Zabrzmialo to szczerze, ale nie moglem odpuscic. Wiedzialem, co zobaczylem na jednym ze slajdow wyswietlanych w mojej glowie przez ducha. -Od razu zglosil sie pan do mnie. W porzadku. Ale wlasciwie dlaczego? Mowil pan, ze mnie panu polecono. Ale kto? - Powinienem byl spytac juz wczesniej. Nie mam na swoje usprawiedliwienie nic, poza wlasnym ego, bylo to bowiem pytanie oczywiste. -Tego nie powiedzialem. - Teraz w glosie Peele'a dzwieczala irytacja. - Obawiam sie, ze to lekka przesada. Chodzilo mi o to, ze poczynilem pewne przygotowania i wybralem pana na podstawie ich wynikow, nie zas... -Znalazl pan jedno z moich ogloszen - podsunalem. -Tak - przyznal niechetnie, lekko nadasanym tonem. Oto glos uczciwego czlowieka, ktorego przylapano na drobnym klamstwie. - Chyba w dziale ogloszeniowym "Hendon Times". Moje ogloszenie ukazywalo sie w "Wembley Timesie", lecz wszystkie darmowe gazety z polnocnego Londynu to jedno i to samo pod roznymi naglowkami. Po tym, co spotkalo Rafiego, nie odnowilem zlecenia; reklama nie ukazywala sie od ponad roku. Kawalerskie mieszkanie, coraz wyzszy stos gazet w kacie kuchni badz szafce w przedpokoju. -To byl stary egzemplarz, prawda? -Mozliwe. Przejrzalem kilka innych numerow, ale wybranych losowo. Mialo to sens, mimo to wciaz zachowywalem watpliwosci. -Moje biuro miesci sie w Harlesden. Ten drugi, Gabriel McClennan, dziala w centrum. Pewnie mijal pan jego biuro w drodze do pracy... -Juz mowilem, ze nigdy nie slyszalem o egzorcyscie McClennanie! W glosie Peele'a dzwieczala irytacja i oburzenie, i to nie z rodzaju tych, ktorymi pokrywa sie wlasne klamstwa. Na nich swietnie sie znam. Ale nie moglem pomylic z nikim tej twarzy. Duch z archiwum widzial Gabe'a McClennana, i to z bardzo bliska. Pracowal tam juz inny egzorcysta, duch jednak wciaz byl na miejscu. Jesli zatem nie Peele, to ktos inny probowal go przegnac. Tylko po co? -W porzadku, mniejsza z tym - ucialem szorstko. Wiedzialem, ze w stosownym czasie wroce do tego tematu, na razie wygladalo jednak na to, ze nie dowiem sie juz wiecej, a uznalem, ze nie ma sensu chwytac sie brzytwy tylko po to, by rozdrapac nia stare rany. - Jak poszlo w Bilbao? - zapytalem, zeby zmienic temat. Peele byl swiadom tego, co robie, ale nie potrafil sie oprzec przynecie. -Doskonale, dziekuje. Bardzo, bardzo dobrze. Mam nadzieje, ze w ciagu kilku dni uslysze dobre wiesci, wiesci, ktore wzmocnia wiezi laczace Bonningtona i muzeum Guggenheima i okaza sie korzystne dla obu instytucji. Ale, panie Castor, musze dowiedziec sie czegos wiecej o panskich postepach. Alice mowi... -To bardzo duze postepy, panie Peele. Lepsze niz przypuszczalem. W istocie wlasnie zdolalem wyeliminowac falszywy trop, ktory slabszego egzorcyste zajalby na co najmniej dwa dni. Przepraszam, ze panu przeszkodzilem, odezwe sie pozniej. -Falszywy trop? - powtorzyl ze zdumieniem. Rozlaczylem sie, nim zdolal sformulowac prawdziwe pytanie. Chmury wisialy nizej niz kiedykolwiek, szare jak kamienne sklepienie nad miastem, ciezki mur zatrzymany w powietrzu. Pojechalem metrem na Leicester Square i ruszylem Charing Cross Road, by w koncu skrecic na zachod, w Soho. W archiwum dzialo sie cos, o czym nie mialem pojecia - i wcale mi sie to nie podobalo. Poza tym o malo nie skrecilem sobie karku. Uratowano mnie w ostatniej chwili, niczym dziecko wchodzace na ulice - to spodobalo mi sie jeszcze mniej. A co gorsza, wiedzialem, co mnie ocalilo. I byla to pigulka tak gorzka, ze niemal nie moglem jej przelknac. Gabe McClennan ma biuro przy Greek Street i nazywa je tak z calkiem powazna mina. Szyldy na parterze glosza: NOWA MODELKA W MIESCIE, INDYJSKI MASAZ GLOWY oraz GABRIEL P. MCLENNAN, USLUGI DUCHOWE. Drzwi na ulice byly otwarte (dochodzila pierwsza i podejrzewalem, ze u modelki i masazystki zjawiaja sie juz pierwsi klienci), ale wejscie do Gabe'a okazalo sie zamkniete, a spod drzwi nie przeswiecalo swiatlo. Mimo wszystko zastukalem. Nikt nie odpowiedzial. A zatem pozniej - poniewaz, skoro juz sie zabralem za te ukladanke, z cala pewnoscia zamierzalem ja skonczyc - nawet jesli bede musial wbic niektore elementy na miejsce mlotem kowalskim. Owszem, moglbym po prostu zagrac jak mi zatancza, jak szczurolap ze starej bajki, ale cos mi mowilo, ze ta historia nie jest tak bajkowa, jak sadzilem. Niewazne. Z powodow, ktorych wolalem nie zglebiac, nagle poczulem, ze musze chocby sprobowac zorientowac sie, z czym, do diabla, mam do czynienia. Nazwijcie to duma zawodowa. Albo czym tam chcecie. Moj plan zakladal wizyty w trzech miejscach i przeznaczylem na nie caly dzien. Wam moze sie to wydac nieco pesymistyczne, biorac pod uwage, ze wszystkie znajdowaly sie w polnocnym Londynie. Moim pierwszym portem przeznaczenia byl jednak wydzial planowania w Camden Town. W takich miejscach moze nie porzuca sie wszelkiej nadziei, ale z pewnoscia chowa ja do kieszeni. Z powrotem na Kings Cross - zupelnie jakbym nigdy stad nie odszedl. Budynek ratusza wyglada jak dekoracje ze starej serii "Doktora Who" i w pewnym sensie stanowi to niezla zapowiedz tego, co mozna zastac w srodku: dziwne, nie do konca ludzkie istoty, niekonczace sie podroze w czasie, te rzeczy. Wybralem wejscie od Judd Street, skad natychmiast mnie odprawiono: wydzial planowania miesci sie z drugiej strony budynku, od Argyle Street. Przechodzac przez ratusz, rozgniewalbym wladcow administracji lokalnej, to zas mogloby skutkowac odebraniem mi pozwolenia na parkowanie oraz domiarem podatkowym na siedem tysiecy funtow i moja niesmiertelna dusze. Wlasciwie system, przynajmniej z poczatku, dzialal zaskakujaco sprawnie: wiedzialem, ze czeka mnie niezla jazda, ale przynajmniej bylem z tym pogodzony. Wydzial planowania czesciowo przeszedl juz komputeryzacje - w holu ustawiono szesc terminali, przy ktorych mozna bylo usiasc, wpisac adres i poznac historie budynku. Przypomniawszy sobie Cheryl, pozalowalem przez moment nieszczesnikow, siedzacych w trzewiach budynku i przeprowadzajacych retrokonwersje. -Wszystkiego pan nie znajdzie - poinformowal arogancki, pryszczaty urzednik wygladajacy mniej na niebezpiecznego wroga doktora Who, a bardziej na nastolatka z komedii dla dzieciakow, ktory nie zdobywa dziewczyny, ale traci spodnie na uroczystosci zakonczenia roku. - Dysponujemy tylko informacjami o zmianach i przebudowach od konca lat czterdziestych - wtedy wprowadzono w zycie system zezwolen. Jesli nie zna pan daty, te moze potrwac bardzo dlugo. Nie bylem jednak wybredny i okazalo sie, ze archiwa wydzialu zawieraja calkiem sporo dokumentow na temat numeru dwadziescia trzy przy Churchway w Somers Town. Jeden z nich pochodzil z roku 1949: podanie o zgode na naprawe spowodowanych bombardowaniem uszkodzen dachu, frontu i prawego muru. W owych czasach budynek nalezal do Ministerstwa Wojny. W polowie lat piecdziesiatych, gdy wystapiono o zgode na rozbudowe tylnej czesci, stal sie "filia Biblioteki Brytyjskiej". Potem dlugo nic, do osiemdziesiatego trzeciego, gdy przeprowadzono dalsza rozbudowe i nastapila zmiana wlasciciela - od tej pory numer dwadziescia trzy mial podlegac kontroli wladz lokalnych i przyjac pod swoj dach wydzial do spraw bezrobocia oraz osrodek pracy. To byly czasy Thatcher: bezrobocie stanowilo najszybciej rozwijajaca sie galaz przemyslu. I jeszcze jedno podanie, z 1991 roku, dotyczace prac wewnetrznych - pewnie to wtedy zainstalowano gole, brutalnie surowe klatki schodowe, falszywe sciany i slepe zaulki. Nie znalazlem niczego na temat obecnych prac, ale moze sprawy biezace przechowywano gdzie indziej. Wiedzialem, ze z komputera wiecej nie wycisne; teraz musialem wypelnic rewersy i oddac je przy okienku w glownym biurze planowania, sporym pomieszczeniu na pierwszym pietrze, przedzielonym na pol dlugim, laminowanym kontuarem. W srodku byl tlok, jak na aukcji bydla. Wiekszosc stanowili mezczyzni w kombinezonach, przychodzacy po oficjalne pieczatki na pospiesznie nabazgranych dokumentach. Wsrod nich krazyli tez urzednicy z innych czesci budynku, wypelniajacy formularze, odbierajacy formularze, a moze po prostu wymieniajacy feromony, niczym mrowki robotnice. Czekalem niemal poltorej godziny, nim w koncu surowa kobieta w srednim wieku, z twarza jak z dowcipow rysunkowych, wrocila z plikiem papierow. Byly to fotokopie najstarszych planow budynku przy Churchway 23, tych sprzed 1949 roku - oraz najnowszych, z lat dziewiecdziesiatych. Uznalem, ze te dwie bazowe daty pozwola mi uzupelnic luki. Jak dotad szlo niezle. Poklonilem sie mrocznym bogom biurokracji i spieprzylem stamtad ile sil w nogach. Nastepny przystanek stanowila Brytyjska Biblioteka Czasopism w Colindale. Pociag Thameslink z Kings Cross zawiozl mnie na Mili Hill. Po drodze przejrzalem plany. Jak sie spodziewalem, na tych z 1991 roku widnialy wszystkie nowe klatki schodowe, korytarze i drzwi przeciwpozarowe, tak drobne i skomplikowane, ze wygladaly jak labirynt w dzieciecej ksiazeczce: pomoz wujkowi Feliksowi dostac sie z biura do nawiedzonego magazynu, ale uwazaj na groznego pana Peele'a. Dla kontrastu plany z 1949 roku byly surowe, proste i jasne, i uwzglednialy niecala polowe pomieszczen. Budynek rozrosl sie i zmutowal do tego stopnia, ze pierwotny architekt prawdopodobnie sam potrzebowalby planow, zeby znalezc glowne wyjscie. Nie znalem jeszcze dosc dobrze rozkladu pomieszczen, by umiec wskazac magazyn z rosyjska kolekcja, ale caly parter wygladal na przerobiony wedlug prymitywnego, choc dosc logicznego planu. Kazde z pierwotnych pomieszczen przedzielono na pol, co oznaczalo, ze co druga sciana byla zwykla gipsowa scianka dzialowa. Pierwotne drzwi, zbyt szerokie dla nowych, mniejszych pokojow, zamurowano. Zamiast nich wmontowano wezsze. Drugie schody, widniejace na oryginalnych planach, wyburzono, wykorzystujac powstala po nich przestrzen na niewielkie boksy, zapewne mieszczace toalety badz schowki na sprzet. Jednakze pozostawiono inne, ciasne schody, ktore mialem okazje ogladac in situ - wcisnieto je na nowy parter w miejscu, gdzie nie zmiescilby sie prawdziwy pokoj. Ogolny efekt wywieral przygnebiajace wrazenie; przypominalo to nieco lekture taktycznych projektow zgwalcenia trupa. Ze stacji Mili Hill reszte drogi pokonalem pieszo, ale minalem odpowiedni zakret i nagle znalazlem sie obok Akademii Policji Metropolitalnej. Na ogrodzonym terenie roilo sie od dzieciakow z podstawowki, uczacych sie jezdzic na rowerach. Mloda kobieta patrzyla ze smutkiem przez siatke, na dzieci, pedzace i krazace po labiryncie wyznaczonym szeregami pomaranczowych plastikowych pacholkow. Odwrocila sie ku mnie. Jej skore powlekal niezdrowy rumieniec, poczulem tez dobiegajaca od niej slaba won rozkladu. Byla jedna z tych, ktorzy powrocili. Poplamione blotem dzinsy i bluza Lakersow oraz zdzbla suchej trawy we wlosach wyraznie wskazywaly gdzie spedzila zeszla noc. -Wciaz czekam - powiedziala. Powinienem byl pojsc dalej, ale jej twarz miala w sobie cos z oblicza Sedziwego Marynarza z poematu Coleridge'a, a ja bylem jednym z trzech. -Na co czekasz? - spytalem. -Na dzieci. Powiedzialam, ze tu bede, kiedy wroca. - Jej obojetna twarz wykrzywil nagly spazm: irytacji, niepokoju, a moze czegos czysto fizjologicznego. - Mark wspominal cos o samochodzie. Byl samochod. Nie zapisali numeru. - Ciezka cisza. - Powiedzialam im, ze tu zaczekam. Odszedlem, z radosnymi krzykami i smiechem dzwieczacymi w uszach. Raz jeden sie obejrzalem - wciaz patrzyla przez siatke, rece wisialy jej u bokow, twarz zamienila sie w pelna powagi maske, gdy probowala odczytac runy zycia, do ktorego juz nie nalezala. Dwie minuty pozniej znalazlem sie w koscielnej ciszy Biblioteki Czasopism, ktora cuchnie jak caly swiat niemytych pach, a oswietlaja ja pieciowatowe jarzeniowki, gwarantujace, ze nie dopuszcza do uszkodzen starych gazet, bo po prostu nie pozwola ich przeczytac. Pewnie tracilem tu czas, ale musialem wyeliminowac to co oczywiste, nim zaczne szukac bardziej ezoterycznych odpowiedzi. Jesli Archiwum Bonningtona zbudowano na starym cmentarzysku Indian, albo jesli ktos wymordowal caly personel podczas obscenicznego, magicznego rytualu w latach szescdziesiatych, gdy uwazano to za szczyt awangardy, glupio by bylo przeoczyc te informacje. W dzisiejszych czasach z wiekszoscia zebranych tu materialow mozna zapoznac sie w zdrowszych miejscach, ale biblioteka w Colindale nadal dysponuje najpelniejszym znanym mi indeksem i kolekcja starych gazet na mikrofilmach, siegajacych Otchlani wiekow -zapewne naglowkow takich jak: DZIS KORONACJA CWIECZKA! Ale budynek przy Churchway w Somers Town przez te wszystkie lata ani razu nie trafil na pierwsze strony gazet. Najwyrazniej niewiele sie tam dzialo. Zadnych drobnych skandali. Wiktorianskich melodramatow. Zadnych tropow - moze i dobrze, bo eliminowalo to kolejne slepe zaulki i skazywalo mnie na wlasne zrodla informacji. Nie szkodzi. Mialem je. Kiedy wyszedlem na sloneczna ulice, mrugajac w blasku, ktory wydal mi sie nierzeczywisty po pobycie w pograzonym w polmroku bibliotecznym swiecie, zmartwychwstala kobieta, ktora spotkalem po drodze, krecila sie po wypielegnowanym trawniku przy bocznym wejsciu do biblioteki. Oczy miala zamkniete, jej wargi poruszaly sie bezdzwiecznie. Musialem ja minac, ale tym razem okrazylem szerokim lukiem: nie zamierzalem dac sie wciagnac w jej prywatny swiat nierozwiazanych problemow i zawieszonego czasu. Oddalilem sie o dziesiec metrow. -Feliksie... Wlosy zjezyly mi sie na karku; obrocilem sie gwaltownie. Wyraz twarzy ani postawa kobiety zombie sie nie zmienily. Moze to nawet nie byl jej glos: jeden zduszony belkot bardzo przypomina inne. Wowczas jednak jej powieki uniosly sie; popatrzyla w gore, dookola i przygwozdzila mnie lekko oszolomionym spojrzeniem. -On mowi, ze jestes blizej niz przedtem - wyszeptala. - Choc uwazasz, ze bladzisz. Mowi, ze trop robi sie goracy. Kolejny spazm wykrzywil jej ziemista twarz, oczy znow sie zamknely i powrocila do milczacego recitalu. Nie mialem nic do powiedzenia, wiec sie nie odezwalem. Jeszcze jeden przystanek; niestety, niedokladnie po drodze. *** Obecnie Nicky mieszka w starym kinie EMD w Walthamstow. Ma tam mnostwo miejsca - szczerze mowiac, wiecej niz potrzebuje. Budynek stal zamkniety i zabity dechami od 1986 roku. Wejsc do srodka mozna przez okno na pierwszym pietrze. Nie jest to jednak tak niewygodne, jak mogloby sie wydawac, bo pod sama sciana wybudowano szope z plaskim dachem. Trzeba tylko wdrapac sie po rynnie. A jesli w dziecinstwie opanowaliscie te sztuke, to juz zawsze bedziecie to umiec.Nicky'ego, jak zawsze, znalazlem w salce projekcyjnej, jak zawsze przy komputerze. I jak zawsze, natychmiast poczulem zimno przenikajace przez zapiety plaszcz. Jego klimatyzatory to standardowe modele przemyslowe, ale Nicky sam je przerobil, rozebral na czesci i poskladal tak, by spelnialy jego wlasne, wysokie wymagania. Teraz wyplywajace z nich powietrze jest niczym wiatr wiejacy z Bieguna Poludniowego ponad lodowcem Larsen B. Nicky ucieszyl sie na moj widok, bo zwykle przynosze mu cos, co pozwala zaspokoic dwa z jego trzech nalogow - na przyklad butelke swietnego francuskiego czerwonego wina i pare singli jazzowych z lat czterdziestych. Dzis nieco go oszukalem: mialem tylko wino. Przyjal mnie jednak serdecznie. Zauwazyl nowy wzor posrod ulotnych zmarszczek przeplywajacych po powierzchni swiata materialnego i chcial sie z kims podzielic swym odkryciem. -Hej, Fix! - Z zapalem obrocil ku mnie monitor. - Popatrz na to. Sprawdz punkty wzrostow. Ze swa srodziemnomorska opalenizna i niezwykle bogata (choc niemal w calosci kradziona) garderoba Nicky nie wyglada jak zywy trup: predzej jak model, ktoremu sie nie wiedzie. To najlepszy hold zlozony jego absolutnemu oddaniu - obsesji na punkcie nawet najmniejszych szczegolow. Wiekszosc cielesnie zmartwychwstalych blaka sie nieszczesliwie i bez celu, coraz bardziej przekraczajac date przydatnosci do spozycia, az w koncu bitwa pomiedzy rozkladem a sila woli konczy sie nieunikniona katastrofa. Wowczas upadaja, by wiecej nie powstac. W rzadkich przypadkach dusza wyzwolona z cielesnej powloki znajduje innego pustego trupa i zaczyna od poczatku. Wiekszosc jednak po prostu, by tak rzec, traci ducha. Ale to nie w stylu Nicky'ego. Gdy jeszcze zyl - wtedy wlasnie go poznalem - byl jednym z najniebezpieczniejszych swirow, jakich zdarzylo mi sie spotkac poza murami zakladow zamknietych. Jego najbardziej niebezpieczna ceche stanowila zdolnosc skupiania sie na jednej sprawie i wycisniecia jej do krwi ostatniej. Byl maniakiem komputerowym i wyznawca teorii spiskowych. Rozpruwal brzuch Internetu, by odczytac jego wnetrznosci. W swej paranoi uwazal, ze wszystkie wysylane wiadomosci, wszystkie zapisane slowa dotycza tylko jego. Postrzegal swiat jako olbrzymia pajeczyne, jedna wspolna siec utkana przez wielkie zgromadzenie pajakow. "Jesli jestes mucha" - mawial - "mozesz pozostac przy zyciu, tylko unikajac dotkniecia wszelkich lepkich nici, nie pozostawiajac sladu, po ktorym mozna by do ciebie trafic". Oczywiscie on sam juz nie zyl - zalatwil go atak serca w dojrzalym, mlodym wieku trzydziestu szesciu lat - ale to wcale nie zmienilo jego opinii. -Dobra, na co patrze? - spytalem, grajac na zwloke i wpatrujac sie w wykres na ekranie. Widniala na nim czerwona i zielona linia. A takze os pozioma, z oznaczeniami lat, i pionowa, bez zadnych oznakowan. Dwie linie wygladaly na zsynchronizowane. -To jest indeks gieldowy FTSE 100. - Nicky przesunal czubkiem palca wzdluz zielonej linii. Paznokiec pokrywal czarny brud, zapewne smar: Nicky mial wlasny generator, ktory podwedzil z jakiejs budowy. Nie chcial czerpac mocy wprost z ogolnokrajowej sieci z przyczyn wymienionych powyzej. W swiecie Nicky'ego niewidzialnosc to najwieksza i byc moze jedyna cnota. -A czerwona? - naciskalem, odstawiajac butelke "Margaux" kupiona w delikatesach. Nicky spojrzal na mnie z lekka niesmialoscia. -Czerwona linia to sztuczny konstrukt - przyznal. - Opisuje pierwsze i ostatnie czytania prounijnych ustaw legislacyjnych i wystapienia czlonkow rzadu, wspierajace wieksza integracje europejska. Pochylilem sie i przyjrzalem uwaznie. Nicky pachnial old spicem i plynem do balsamowania: nie rozkladem, bo jego cialo nie bylo swiatynia, lecz raczej forteca i zadnej szczeliny w murze nie uwazal za zbyt mala. Mimo wszystko wolalem czasy, gdy trzymal swoj sprzet w glownej sali kinowej. Panowaly tam mocniejsze przeciagi. -Dobra - mruknalem. - Czerwona linia jest nieco przesunieta w fazie. Szczytuje wczesniej. -Wczesniej, zgadza sie, wlasnie - przytaknal Nicky, z podnieceniem kiwajac glowa. - W wiekszosci przypadkow dwa do trzech dni wczesniej, czasami do tygodnia. Jesli przygotujesz wykres recesji, zaleznosc jest jeszcze blizsza. Za kazdym razem, Fix, za kazdym, pierdolonym, swietojebliwym, porabanym razem. Probowalem doszukac sie w tym sensu. -Mowisz zatem...? -Ze cos je laczy. Oczywiscie. Zmarszczylem czolo, usilujac przybrac powazna, zamyslona mine. Nicky obserwowal mnie z blyskiem w oku. -Jak to dziala? - spytalem. Z radoscia zabral sie za wyjasnianie. -Oto jak. Szatan popiera federalizm, to jego ulubiona metoda dzialania. No wiesz - machnal reka, tajemniczo, choc z emfaza - tak jak zorganizowanie upadku czlowieka dzieki zwyczajnemu przekupieniu Adama i Ewy, takie tam. Im bardziej narody tego swiata lacza sie pod jednymi rzadami, tym latwiej mocom piekielnym wywierac bezposredni wplyw na cala zabawe - wystarczy zaatakowac i podporzadkowac sobie jedna dusze. Czy raczej pare setek dusz, jesli mowa o radzie ministrow Wspolnoty. Kiedy zatem rzad popiera wieksza integracje, to dlatego, ze wysluguje sie Szatanowi i wypelnia jego wole. Przetrawilem jego slowa. -A cena akcji? -Nagroda od Szatana za posluszenstwo. Za kazdym razem, gdy plan posuwa sie naprzod, Szatan sprawia, ze ich akcje rosna w cenie: daje im raj na ziemi, ktory zawsze przyrzekal swoim slugom. Wciaz na mnie patrzyl, czekajac na reakcje. -No nie wiem, Nicky - zwlekalem. - FTSE to przeciez zlozony system, jest tam wiele firm majacych wlasne zarzady i biznesplany. A takze mnostwo inwestorow, rozgrywajacych swoje gierki. Nicky skrzywil sie z niesmakiem. -Do kurwy nedzy, Fix, oczywiscie, ze to system zlozony. Nie sadzisz chyba, ze Szatan moze po prostu machnac reka i sprawic, ze indeks gieldowy wzrosnie badz zmaleje. To oczywiste, ze dziala za posrednictwem ludzi. Stad wlasnie opoznienie w czasie. Gdyby system byl doskonaly i pozbawiony tarcia, wzrost nastepowalby natychmiast, prawda? Udowadniasz tylko moja teze. -O tym nie pomyslalem - rzeklem ostroznie. Usiadlem na stole, na ktorym stala drukarka, ciezka, staroswiecka laserowka. Musialem oprzec posladki na zaledwie paru centymetrach wolnego miejsca. - Nicky, zastanawialem sie, czy zechcialbys z czyms pomoc? -Z czym? - zareagowal z natychmiastowa podejrzliwoscia. Wie, ze nie przychodze tylko po to, by napic sie wina i poplotkowac, ale nienawidzi faktu, ze nasze relacje opieraja sie na wzajemnym wykorzystywaniu. Jak wszyscy swirnieci wyznawcy teorii spiskowych, w glebi serca jest romantykiem. -Robota, ktora sie zajmuje. -Jaka robota? -Zwykla. Nicky demonstracyjnie podniosl butelke wina i obejrzal etykietke. To byl rocznik 97, zdecydowanie nie tani. -Myslalem, ze sobie odpusciles. -Wrocilem. -Jak widac. - Wino nieco zlagodzilo jego niechec, ale tylko czesciowo. - Chce jeszcze dwie takie - oznajmil. - I wspominales o gosciu na Portobello Road, ktory mial wspolne nagrania Ala Bowlly'ego i Jimmy'ego Reese'a na starej plycie Berlinera. Skrzywilem sie. -Owszem, wspominalem, Nicky. Ale nie jestem czlonkiem rzadu i Szatan nie podbija cen moich akcji. Wino albo plyta, nie jedno i drugie. Nicky odgrywal trudnego do zdobycia. -Powiedz mi, czego szukasz. -Mlodej kobiety. Najpewniej po dwudziestce. Ciemne wlosy. Byc moze Rosjanki albo ze wschodniej Europy. Okolice dworca Euston. Wypadek badz morderstwo. Sam nie wiem, ale cos gwaltownego. I naglego. -Czas? -Nie wiem do konca. Moze lato. Lipiec, sierpien. Parsknal. -Gratulacje, Fix. To pewnie najbardziej mglisty opis, jaki mi dales. No dalej, rzuc mi jakas kosc. Kolor oczu? Cera? Znaki szczegolne? Przypomnialem sobie rozmazany czerwony woal, kryjacy twarz ducha. -To wszystko, co mam - powiedzialem, a potem dodalem, bardziej do siebie niz do niego: - Moze... moze miala poraniona twarz. -Plyta. -Co? -Wybieram plyte Berlinera. Ale lepiej niech to bedzie, kurwa, autentyk. I lepiej niech to bedzie, kurwa, Al Bowlly, nie Keppard udajacy Bowlly'ego. Zauwaze roznice. -To stuprocentowy autentyk - zapewnilem. Dla mnie byly to tylko nazwiska; osobiscie sklaniam sie ku klasycznemu, rodzimemu punkowi i ekstremom alternatywnego country. Na jazzie znam sie tylko w stopniu pozwalajacym zorientowac sie, czego szukam, gdy musze dac lapowke. -Wiesz, jaki jest twoj grzech, Fix? - spytal Nicky, wpisujac juz slowa kluczowe do bezimiennej metawyszukiwarki, czarnej na szarym tle. - Za ktory trafisz do piekla? -Niedbanie o siebie? - podsunalem. -Bluznierstwo. Nadchodzi kres dni i On oglasza go w niebie i na Ziemi. Powstanie zmarlych to znak: ja jestem znakiem, ale ty nie chcesz mnie odczytac. Nie chcesz nawet pogodzic sie z faktem, ze to wszystko ma sens. Ze kryje sie w tym plan. Traktujesz Apokalipse jak zbior zdjec policyjnych. Dlatego Bog odwraca sie od ciebie. Dlatego w koncu sploniesz. -Jasne, Nicky. - Ruszylem do drzwi. - Ja splone, a ty sie opalisz. Tak bowiem zapisano. Zadzwon do mnie, jesli cos znajdziesz. Idac ulica Hoe, bylem w raczej ponurym nastroju. Cos w tyradzie Nicky'ego przywolalo inne niedawne wspomnienie - Asmodeusza, mowiacego, ze poniose kleske, bo nie bede zadawal wlasciwych pytan. Sami pieprzeni krytycy. Nagle cos wyrwalo mnie z bezproduktywnych rozmyslan. Mijajac sklep, dostrzeglem w witrynie wlasne odbicie pod osobliwym katem. Za mna wedrowal ktos jeszcze - ktos, kogo rozpoznalem, a przynajmniej przez chwile tak sadzilem. Gdy jednak sie odwrocilem, juz jej nie bylo. Wygladala jak Rosa: dziewczyna z "Rozowej dziurki" Damjohna, po ktora poslal, bo uznal, ze spodoba mi sie widok jej tylka. Musze przyznac, ze to raczej malo prawdopodobne, ale wrazenie pozostalo. Wizyty u Nicky'ego to niebezpieczna sprawa. Paranoja mozna sie zarazic rownie latwo jak katarem. *** Nim wrocilem do centrum Londynu, nastalo ponure, mgliste popoludnie. Tak oto dzien dobiega kresu. Znow zajrzalem do biura Gabe'a McClennana, ale tym razem nawet wyjscie na ulic okazalo sie zamkniete.Coz, musialem zatem odlozyc nasze spotkanie, ale nie odwolac. Nadal jednak pozostalo mi mnostwo niespokojnej niecierpliwosci, ktora kazala skierowac sie na Charing Cross Road jakbym po prostu musial tam trafic. Gdyby dzialo sie to paru miesiecy wczesniej, pojechalbym taksowka do Neasden - do Oriflammy, drugiego domu londynskich egzorcystow. Ale Oriflamma splonela w pazdzierniku, gdy jakis pyszalkowaty mlodzik probowal zademonstrowac w barze dzialanie tantryczne kontroli bolu i podpalil samego siebie oraz zaslony. Mowiono, ze klub zostanie ponownie otwarty w innym miejscu, ale na razie bylo to tylko gadanie. Zdecydowalem sie zatem na pub przy Leicester Square. Kiedys nazywal sie "Ksiezyc nad wodami", teraz jakos inaczej. Wychylilem tam szklanke 6X i popilem whisky, by podsycic moj swiety gniew. Nic nie skladalo sie w jedna calosc - i robota, z pozoru podrecznikowo prosta, zaczynala wypuszczac barokowe zawijasy, ktorych szczerze nie znosze. Zjawa dopiero niedawno stala sie duchem; zyla i umarla w swiecie, w ktorym istnialy juz fabryki, samochody i zegarki na reke. No dobra, teoretycznie moglo to oznaczac przelom dziewietnastego i dwudziestego wieku, ale nie takie odnioslem wrazenie. Wewnetrzny wystroj samochodu wygladal bardzo nowoczesnie i bardzo luksusowo, a zegarki na stalowych bransoletach zapewne nie istnialy przed latami czterdziestymi. Nie przybyla zatem do archiwum wraz z rosyjskim zbiorem. Czyli cos innego laczylo ja z budynkiem przy Churchway - cos, co przeoczylem w pospiesznej ocenie sytuacji. Oczywiscie tak naprawde, zeby zrobic to, za co mi placili, nie musialem wiedziec, kim jest ani byla wczesniej. Potrzebowalem tylko obrazu psychicznego, dosc wyraznego, by wystarczyl za podstawe zaklecia, a po wczorajszej nocnej przygodzie juz go mialem. Czemu zatem nie rozpijalem wlasnie produktu methode champenoise u Pen, zamiast rozmyslac w glosnym barze w Soho? Bo ktos sobie mna pogrywal, a ja nigdy sie nie nauczylem tego znosic. Jesli Gabe McClennan byl w archiwum, duch mial historie, o ktorej mi nie powiedziano. A jezeli ktos wloczyl sie po budynku po godzinach, moglem smialo zalozyc, ze pilnowal tam mnie. Albo moze prowadzil interesy, ktore wymagaja unikania swiatla dziennego. Przez pewien czas moje mysli zataczaly kolejne kregi i wracaly do punktu wyjscia, ktorego staralem sie unikac. Powiedzialem Peele'owi, ze zakoncze egzorcyzmy w tym tygodniu. To oznaczalo jeszcze dwa dni, nie liczac dzisiejszego. Dysponowalem juz jednak dostateczna wiedza na temat zjawy, by w dowolnej chwili przygotowac zaklecie. W zasadzie zrobilem swoje -moglbym tam pojsc jutro, odgwizdac pare taktow i wyjsc z reszta tysiaczka w kieszeni. Tyle ze moglem to zrobic zywy i w jednym kawalku, bo duch mnie zlapal, gdy polecialem nieszczesliwie w ciemnosc. Istnieje wazny powod, dla ktorego nie zwyklem rozmyslac o zyciu po zyciu, i nie jest nim strach. A przynajmniej nie taki strach, ktory kaze nie myslec o awarii hamulcow, gdy jedziemy waska droga nad przepascia - ani o rekinach podczas morskiej kapieli w Bondi Beach. To moja praca. Da sie to ujac jasniej? Tym wlasnie sie zajmuje. Odsylam duchy do nastepnego swiata. Co oznacza, ze jesli istnieje niebo, robie cos dobrego, bo otwieram im drzwi wiodace do wiekuistej nagrody. Z drugiej strony, jesli nastepny swiat nie istnieje - i nie ma nic procz znanego nam zycia - po prostu je kasuje. Od zawsze na swoj wlasny sposob radzilem sobie z tymi problemem: nie zgadzalem sie myslec o duchach jako o ludziach. Jesli to tylko psychiczne zapisy - pozostalosci silnych emocji, odtwarzane w kolko w miejscach, gdzie kiedys ich doswiadczono - nie robie nic zlego. Teraz jednak czulem, ze ta linia obrony zaczyna sie sypac. W tamie pojawialy sie kolejne dziury, a mnie brakowalo palcow, by je zatykac. Przez pol godziny saczylem whisky, potem zamowilem kolejna, i znow pograzylem sie w myslach. Wlasnie mialem poprosic o trzecia, gdy na blacie przede mna pojawil sie kieliszek. Czarna sambucca, podana w bajerancki sposob, ktory zazwyczaj cholernie mnie wkurza - podpalona, z ziarnkiem kawy na wierzchu. Kiedy jednak przynalezna do niej kobieta zajela stolek obok mojego i pochylila sie, by zdmuchnac plomien, zapomnialem o wszystkim. Wedlug mnie okreslenie "zabojczo piekna" jest zbyt czesto naduzywane. Czy kiedykolwiek naprawde spojrzeliscie na kobiete i mieliscie wrazenie, ze stanie wam serce? Ze intensywnosc jej urody przepali dziure w czaszce, niszczac wam mozg? Wlasnie na nia patrzylem. Byla wysoka i posagowa. Zwykle podobaja mi sie raczej urocze i drobne, ale wystarczyl rzut oka, by stwierdzic, ze tej kobiety nie dotycza zadne warunki i kategorie. Wlosy miala niczym kruczoczarny wodospad, oczy identycznej barwy, tak intensywnie ciemne, ze wygladaly jak same zrenice. Jesli oczy sa zwierciadlem duszy, jej dusza miala horyzont zdarzen. Swietnie pasowalaby do niej sniezna bladosc, wtedy jednak wygladalaby dosc gotycko. Tymczasem skore miala barwy kosci sloniowej; usta, zaledwie o odcien ciemniejsze, przypominaly swieza smietanke. Czarna koszula sprawiala wrazenie uszytej z wielu warstw niemal przejrzystego materialu i gdy jej wlascicielka sie poruszala, przez ulamki sekundy bylo widac skrawki ciala, natomiast czarne skorzane spodnie ukazywaly jedynie zewnetrzne kontury i przemawialy do mnie wylacznie jezykiem dotyku. Prosty, srebrny lancuszek bez ozdobek okalal lewa kostke, uniesiona nad prawa. Calosc wienczyly wysokie czarne szpilki. Ale to jej zapach wywarl na mnie najwieksze wrazenie. Przez moment, kiedy usiadla, nozdrza wypelnila mi ostra won, podobna do smrodu kurnika, do ktorego zakradl sie lis. Sekunde pozniej uswiadomilem sobie, ze sie myle, bo zapach rozkwitl w tysiace odcieni i znaczen: subtelne harmonie pizma, cynamonu i wieczornej letniej rosy, polaczone ze slodkim zapachem rozy, ciezkim, uwodzicielskim aromatem lilii i intensywna wonia ludzkiego potu. Wyczuwalem w nim nawet slad czekolady i piekacych, lepkich cukierkow anyzkowych. Nie da sie opisac tego efektu. Byl to zapach kobiety w rui, lezacej w ogrodzie rozkoszy, ktory odwiedzaliscie w dziecinstwie. A potem owe zdumiewajace oczy mrugnely powoli, leniwie, i uswiadomilem sobie, ze gapilem sie na nia kilkanascie sekund, oszolomiony, z otwartymi ustami. -Miales w sobie cos takiego... - powiedziala, jakby tlumaczac darmowego drinka i swoja obecnosc. Przemawiala glebokim, zmyslowym kontraltem, dzwiekowym odpowiednikiem twarzy. - Wygladales jak czlowiek przezywajacy na nowo przeszlosc - i nieczerpiacy z tego radosci. Zdolalem wzruszyc ramionami, po czym unioslem w toascie kieliszek sambukki. -Dobra jestes - przyznalem, pociagajac dlugi lyk. Krawedz kieliszka wciaz byla goraca, oparzyla mi dolna warge. Swietnie to przynajmniej choc troche przywola mnie do rzeczywistosci. -Dobra? - powtorzyla, jakby sie zastanawiajac. - Alez nie. Zupelnie nie. Mozesz to potraktowac jako ostrzezenie. Przyniosla tez wlasnego drinka - cos w wysokiej szklance, koloru jaskrawej czerwieni. To mogla byc krwawa Mary albo zwykly sok pomidorowy. Tracila moj kieliszek i wysaczyla polowe zawartosci jednym dlugim haustem. -Biorac pod uwage, jak krotkie zwykle bywa zycie - rzekla odstawiajac szklanke i przygwazdzajac mnie kolejnym wysoko oktanowym spojrzeniem - jak pelne bolu, straty i niepewnosci wedlug mnie kazdy powinien zyc chwila. Jesli to mial byc podrywkowy tekst, to byl zdecydowanie nowy. Wciagnalem w usta kolejna porcje jej zapachu i odkrylem ze zdumieniem, ze mam wzwod. Z trudem zmusilem sie do zartobliwego tonu. -No coz, zwykle tak wlasnie robie. Ale wiekszosc dzisiejszych chwil niespecjalnie mnie zachwycila. Usmiechnela sie. -Ale teraz ja tu jestem. Na imie miala Juliet. Wiecej najwyrazniej nie zamierzala mi zdradzac, w rozmowie jednak wyszlo, ze nie pochodzila z Londynu. Moglem to poznac po akcencie, czy raczej po calkowitym jego braku. Przemawiala z niemal diamentowa precyzja, jakby ukladala sylaby w szeregi wedle z gory wyuczonych wzorcow. Moze i brzmiala przez to jak prezenterka festiwalu Eurowizji. Ale czy kiedykolwiek na widok prezenterki festiwalu Eurowizji wam stanal? Nie interesowaly jej takze szczegoly z mojego zycia. I super. Im mniej gadalem o pracy, tym lepiej. Nie pamietam juz, o czym wlasciwie rozmawialismy. Pamietam natomiast absolutna pewnosc, ze lada moment wyjdziemy z tego baru i znajdziemy miejsce, w ktorym bedziemy mogli sie pieprzyc jak oblakane kroliki. Tymczasem na barze pojawil sie kolejny kieliszek czarnego alkoholu, po nim nastepny i nastepny. Wypijalem wszystkie, nie czujac smaku. Gdy sie przyjrzec, wszystko wydawalo sie czarne: oczy Juliet byly czarnymi kalejdoskopami, ktore odbieraly czlowiekowi swiat i oddawaly przelozony na subtelne odcienie nocy. Wypadlismy z pubu w mrok, rozswietlony waziutkim sierpem ksiezyca, a potem do czarnej taksowki, ktora ruszyla, nie czekajac na informacje dokad zmierzamy. A moze wspomnialem adres, bo jakas czesc mojego mozgu wciaz probowala sobie radzic z przyziemna rzeczywistoscia, podczas gdy reszta skupila sie na oblapianiu ciemnych ksztaltow Juliet, ktora odepchnela mnie bez wysilku. -Nie tu, kochasiu - wyszeptala. - Zabierz mnie gdzies, gdzie nikt nas nie zobaczy. Potem taksowka odjechala w mrok, a my stalismy na chodniku przed domem Pen. Okna byly czarne, procz jednego: Pen siedziala w piwnicy. Przypomnialem sobie jak przez mgle, ze od dwoch dni jej nie widzialem. W tej chwili nie wydawalo sie to istotne. Nic nie bylo istotne, procz dotarcia do mego pokoju z Juliet i zamkniecia drzwi. Potem caly cholerny swiat mogl sie skonczyc, a ja zupelnie bym sie tym nie przejal. Nie bylem w stanie trafic kluczem w zamek. Juliet powiedziala jedno slowo i drzwi otwarly sie same. Coz za przydatna sztuczka! Prowadzila mnie za reke po schodach, a nasze ciala spowijal pecherz absolutnej ciszy, i gdy wymowilem jej imie w pijanym widzie, nie uslyszalem sam siebie. Obejrzala sie na mnie z usmiechem, usmiechem pelnym niemal nieznosnych obietnic. Moje wlasne drzwi otwarly sie rownie latwo jak te od ulicy. Wciagnela mnie do srodka i zamknela je za soba. -O Jezu, jestes taka... - jeknalem, ale ona uciszyla mnie przytykajac palec do mych ust. Nie byl to moment, gdy trzeba pochlebiac i podlizywac sie partnerce niezrecznymi komplementami, ktore zupelnie do niej nie pasuja. Jej bluzka sie zsunela, podobnie spodnie i buty. Cialo pod spodem bylo bardzo jasne, oszalamiajaco kontrastujace z ciemnym wlosami i oczami - nawet sutki i skora wokol nich byly blade i czyste, jak wyrzezbione z kosci sloniowej. Naga, procz waskiego lancuszka, pobrzekujacego zmyslowo, srebrzyscie wokol kostki przyciagnela mnie do siebie. Jej usta odnalazly moje, silna dlon na karku przytrzymala mnie. -Teraz - warknela. - Daj mi to. Wszystko. Druga reka zdzierala ze mnie ubranie i fakt, ze jej dlugie paznokcie rozcinaly material jak papier, pozostawiajac w mym cieli glebokie szramy, nie zaskoczyl mnie ani zaniepokoil. Przez moment majstrowala mi miedzy udami, az z jej pomoca uwolnilem sie z resztek spodni i bielizny. Nasze wargi zlaczyly sie, potem nasze ledzwie, w koncu zlalismy sie w jednosc, Juliet przytrzymywala mnie, wysysajac z mych pluc powietrze. A cieplo eksplodowalo z mego serca i krocza, wypelniajac swiat. Sadzilem, ze to prawdziwa milosc. Potem jednak cieplo stalo sie mocniejsze, nieznosne, palace i gdy otworzylem oczy, przekonalem sie, ze spowija nas wieniec czerwonego ognia, przeslaniajacy caly pokoj. 12 To byla agonia. Fala potwornego goraca pochlaniala kolejne komnaty mego ciala, niczym potwor zbyt wielki, by sie w nim zmiescic, szukajacy drzwi i okien, ktorymi moglby uciec, by sie zlaczyc z wiekszym goracem, ktore mnie spowijalo. Probowalem sie cofnac, ale tkwilem w miejscu jak przyspawany, ukrzyzowany na poskrecanym drzewie, oplatajacym mnie swoimi zwojami i trzymajacym mocno. Nie moglem nawet krzyczec. Usta mialem otwarte, lecz cos do nich przywarlo, dlawiac mnie tak, ze nie bylem w stanie wydac najmniejszego dzwieku, gdy mnie pozeralo.Bol moze dzialac na czlowieka na dwa sposoby: zazwyczaj, gdy jest dosc silny, pozbawia nas resztek rozumu. Jesli jednak juz wczesniej wpadlismy w panike, bol moze stac sie kotwica, ktorej sie przytrzymamy; czyms, dzieki czemu mozemy sie skupic. Tak wlasnie bylo ze mna. Ognista agonia przeszywala mnie niczym brzeczenie dzwonka alarmowego i wybudzala z transu, w ktory wprowadzil mnie sukkub. Bo oczywiscie Juliet musiala byc sukkubem. Powinienem byl to poznac po jej niezwykle czarnych oczach i naturalnym zapachu. Lecz nim zdolalem odkryc, z czym mam do czynienia, znalazlem sie na jej orbicie, a potem myslalem juz tylko fiutem i nie bylem w stanie rozsadnie zanalizowac tego, co sie ze mna dzieje. Rownie dobrze moglbym sprobowac zatanczyc kankana ze zszytymi nogami. A zatem mialem umrzec. I wiedzialem, ze bedzie bolalo. Sukkuby pozeraja dusze ludzi i zwykle trwa to dosc dlugo, bo - ujmujac to najdelikatniej jak umiem - otwor, ktorym sie posluguja, jest pozbawiony zebow. Czulem juz, jak slabne, odplywam. Najgorsze, ze towarzyszyla temu goraczkowa, pulsujaca rozkosz. Juliet mnie zabijala i sprawiala, ze mi sie to podobalo. Ale przynajmniej znow myslalem: myslalem mimo bolu i podniecenia. Przypominalo to troche proby odnalezienia wlasnego glosu w radiu posrod kolejnych fal zagluszajacych szumow. A poniewaz myslalem, odkrylem, ze nadal mam szanse: chociaz tak znikoma, jaka mial platek sniegu w piekle. Moj umysl napecznial podprogowym krzykiem milosci sukkuba; jej upajajaca, oglupiajaca obecnosc, wyrazana smakiem, zapachem i dotykiem wciagala mnie coraz glebiej, dalej. Tak wlasnie dzialala. Ja jako egzorcysta moglem wykorzystac te obecnosc: to jasne, klarowne, doskonale wyczucie jej osoby. Bo tak wlasnie dzialam. Gdybym mial wolne rece i flet przy ustach, wszystko byloby proste. No, wzglednie, ale przynajmniej nieco mniej nieprawdopodobne. Z fletem gdzies na podlodze, posrod strzepow plaszcza i ustami przycisnietymi do jej warg, musialem improwizowac. Wyciagnalem lewa reke, macajac przez chwile na oslep, az w koncu odnalazlem twarda powierzchnie: listewki pokrywy biurka. Bol byl rozdzierajacy i podobnie rozkosz, ze wszelkich sil jednak staralem sie o nich zapomniec. Zaczalem wystukiwac rytm. Nie byl to pelen czar, ale przynajmniej poczatek. Grajac na flecie, wykorzystuje ton, tempo, dzwiek i wszystko co sie da, zamieniajac niekonczace sie mutujace w umysle wizje w cos ulotnego, wiszacego przede mna w powietrzu. W porownaniu z tym to, co probowalem teraz uczynic, przypominalo skonstruowanie dzialajacego rewolweru ze swiezo przezutej drewnianej pulpy, a potem wycelowanie i wypalenie. Dysponowalem tylko jednym skladnikiem dania, jednym wymiarem, nad ktorym moglem pracowac. Wiedzialem, ze ta metoda nie przegnam sukkuba, mialem jednak nadzieje, ze przynajmniej zbije go z pantalyku. I rzeczywiscie. Gdy narastajacy rytm dotarl do celu, jej cialem wstrzasnal dreszcz. Na moment badz dwa zamarla, a jej seksowne konczyny stracily czesc swej straszliwej sily. Wykorzystalem te chwile, by walczac z naciskiem dloni sukkuba na karku odchylic glowe i zaczerpnac haust powietrza. Wciagnalem je z sapnieciem; po szalejacym we mnie wscieklym ogniu przypominalo to przelkniecie wiadra lodowych odlamkow. Nie mialem czasu koncentrowac sie na potwornym bolu ani probowac odetchnac po raz drugi, glebiej. Zaczalem wiec gwizdac, w szybkim, lamiacym sie kontrapunkcie wobec rytmu, ktory wciaz wystukiwalem palcami. Efekt, jaki melodia wywarla na Juliet, najlepiej opisuje slowo "spektakularny". Jej niewiarygodnie doskonala twarz wykrzywil grymas, rysy przez moment jakby sie rozplywaly i przeistaczaly. Wrzasnela wsciekle i na ow upiorny dzwiek o malo nie wypadlem z rytmu. Zacisnela na mnie rece, grozac, ze zmiazdzy mi piers - ale tylko przez chwile. Przenikliwe staccato zaklecia wgryzlo sie w nia i puscila mnie, zataczajac sie pod sciane. Skulona, przykucnela, a ja polecialem ciezko na kolana. Wstrzas wystarczyl, by oddech zalamal mi sie w gardle. I choc trwalo to tylko ulamek sekundy, sukkub zaczerpnal dosc sily z krotkiej, przelotnej ciszy, by sie wyprostowac. Podjalem melodie na poczatku nastepnego taktu i przyspieszylem, zmieniajac rytm. Juliet znow zamarla, patrzac na mnie wsciekle. I wtedy moje oko dostrzeglo metaliczny blask bijacy spod lozka. Opadlem na czworaki i gdy sie podnioslem, trzymalem w dloni flet. Oczy Juliet sie rozszerzyly. Wciaz gwizdzac przez zeby, przysunalem do warg ustnik i unioslem sie na kolanie w bojowej pozie Iana Andersona. Balansowalismy teraz na krawedzi katastrofy: uwolniony z morderczych usciskow moglem grac pelniej i glosniej, nie smialem jednak umilknac ani na ulamek sekundy, a mimo lancuchow egzorcyzmow, oplatajacych ja cala, Juliet nadal trzymala sie obiema nogami swiata smiertelnikow. Byla demonem nie duchem, ja zas przekonalem sie najlepiej w przypadku Rafiego, ze trzeba czegos wiecej niz prosta kolysanka, by przegnac ktoregos z tych sukinsynow. Zrobila krok w moja strone: potem kolejny. Wyciagala do mnie rece i gdzies za oczami poczulem otwierajace sie w glowie wlochate kwiaty ciemnosci. Za chwile zabraknie mi tlenu, muzyka umilknie i to bedzie koniec. I, wtedy, w stylu najlepszej niemej komedii, drzwi otwarly sie gwaltownie i do srodka wpadla Pen. W dloniach trzymala strzelbe, ozdobiona na kolbie piecioramienna gwiazda szeryfa. I, niestety, na ow widok sie rozesmialem. Stracilem resztke tchu i ostatnia zdyszana nuta zaklecia rozplynela sie posrod radosnych chichotow. W tym samym momencie Pen wycelowala i wystrzelila. Byla marnym strzelcem. Pierwszy pocisk trafil mnie w ramie; zabolalo jak diabli. Drugi polecial w bok i wybil mala, doskonala dziurke w dolnej lewej szybie okna. Trzeci, czwarty i piaty trafily sukkuba odpowiednio w brzuch, piers i czolo. Juliet zawyla - byl to dlugi, przeciagly wrzask frustracji i wscieklosci. Potem przeskoczyla mi nad glowa, uslyszalem brzek rozwalanego na strzepy okna i z gory posypal sie deszcz tluczonego szkla i drewnianych drzazg. To ostatnie co pamietam, chyba ze szybkie zaciemnienie mozna nazwac wspomnieniem. Podczas kilku chwil swiadomosci wyczuwalem obecnosc glosu intonujacego cos z powaga obok mojego lewego ucha. Mowil cos o grzechu, o swietle, i z powrotem o grzechu. Utrudnialo to spanie, lecz podobnie czynila ciasna wstega bolu, oplatajaca mi piers, a takze dzwony cierpienia w glowie. Przekrecilem sie na drugi bok, stlumilem jek i znow zapadlem w ciemnosc. Jasne swiatlo napieralo na moje powieki niczym goracy oklad, na twarzy czulem bynajmniej nie lagodny powiew. Ogromnym wysilkiem woli otworzylem sklejone powieki i odkrylem, ze patrze wprost w stuwatowa zarowke antycznej lampy stojacej obok lozka. Unioslem reke - okazalo sie to zaskakujaco trudne, bo wazyla znacznie wiecej niz zwykle - i odepchnalem lampe. Gdy jasne plamy przed oczami zniknely, odkrylem, ze patrze na dziure w scianie, w miejscu gdzie do niedawna tkwilo okno; za nia rozciagala sie bezksiezycowa ciemnosc. Uciekajac, sukkub wyrwal cala framuge, wywalil tez niewielki kawalek muru. Lubie ostry seks, jak kazdy, ale Jezu, istnieja pewne granice. Usiadlem powoli, uwazajac, by zanadto nie wysilic i tak dygoczacych miesni, ktore falowaly niczym biale flagi kapitulacji. -Dobrze jest znow cie widziec, Feliksie - przemowil ktos z bardzo bliska po prawej. - Mam nadzieje, ze czujesz sie rownie marnie jak wygladasz. Ze scisnietym sercem obrocilem glowe. Mezczyzna siedzacy u stop lozka zamknal ksiazke, ktora czytal - oczywiscie Biblie, nie musialem nawet sprawdzac grzbietu - i obdarzyl mnie rozwodnionym usmiechem. Mial na sobie czarny, zawodowy stroj, nalezal jednak do ludzi, ktorzy lepiej wygladaliby w zbroi, jak dla przykladu Joanna D'Arc. Moze dlatego, ze w jego kasztanowych wlosach polyskiwaly miedzianoblond pasemka, a w blekitnych oczach jasnialy zimne, srebrzyste cetki. Moze sprawial to hardy uklad barczystych ramion, zadajacych klam lekkiemu usmiechowi na przystojnej twarzy. "Pozwolcie dzieciom przychodzic do mnie - reszte was drani dostane pozniej". Byl piec lat starszy ode mnie -dokladniej piec lat i trzy miesiace - i nigdy nie pozwalal mi o tym zapomniec. Stad wlasnie wzielo sie jego przekonanie, ze lepiej ode mnie wie, dokad powinienem zmierzac w zyciu. Jego ulubiona bronia w kazdej bitwie zawsze pozostawala wyzszosc moralna. -Czesc, Matt - moj wlasny glos zabrzmial jak wyjatkowo niemeski jek. - Jak tam boskie interesy? -Najwyrazniej lepiej niz diabelskie - odparl cierpko moj brat. - Wiesz, jaki dzien dzis mamy? -Jaki dzien dzis...? -Dzien tygodnia, Feliksie. Jaki jest dzien tygodnia? -Na milosc boska - zaprotestowalem slabo, lecz Matt patrzyl na mnie niewzruszenie. - Jest sroda wieczor - rzeklem w koncu, poddajac sie, bo bolala mnie glowa i dlatego ze kapitulacja byla latwiejsza niz dalszy spor. - Choc to niewiarygodne, nadal mamy pieprzony srodowy wieczor. No, chyba ze lezalem nieprzytomny cala dobe. Krolowa Elzbieta zasiada na tronie, Beckhamowie maja klopoty malzenskie i mamy kumulacje w loterii panstwowej. Sukkuby atakuja jaja, nie mozgi. Matt przytaknal. -W twoim przypadku - rzekl surowo - latwo byloby wycelowac w jedno i trafic w drugie. Otworzylem usta, by rownie zlosliwie odparowac, lecz do tego czasu puste okna mojej pamieci wypelnily sie bardzo nieprzyjemnymi obrazami. Obejrzalem wlasne dlonie, wciaz lekko roztrzesione, przedramiona, a potem (krzywiac sie, bo ruch szyi przywolal kolejna ostra fale w glowie) piers. Nie dostrzeglem zadnych uszkodzen, mimo niezwykle wyraznych wspomnien pochlaniajacych mnie plomieni. -Ognie duszy - rzekl Matt. Szczesliwy domysl, pomyslalem, jak zawsze zirytowany tym, z jaka latwoscia czytal mi w myslach. - Plomienie sukkuba maja nature duchowa, nie cielesna. Caly jestes posiniaczony, masz tez zadrapania w bardzo intymnych miejscach, ale zadnych oparzen. Przytaknalem. Tak wlasnie pisza w podrecznikach, ale nigdy jeszcze nie spotkalem zadnego sukkuba (przypomnialem sobie spotkanie z Juliet i wstrzasnal mna dreszcz grozy i podniecenia) ani nie czulem podobnego bolu. Bog jeden wie, ze wydawal sie az nadto rzeczywisty: jakbym sie obracal na roznie nad ogniskiem, a diabel nakluwal mi skore, by wypuscic soki. Teraz w mojej glowie zaczely sie pojawiac pozostale wydarzenia ostatniej doby. Zadne nie wygladalo duzo lepiej od fiaska, ktore ja zakonczylo. Pokazane przez ducha obrazy zycia, smierci i Gabriela McClennana; intruz w archiwum i moja nieudana proba lotu koszacego w glab klatki schodowej; dzien spedzony na uganianiu sie za wlasnym ogonem w najrozniejszych monumentalnych budowlach polnocnego Londynu, a potem nieprawdopodobne spotkanie z drapieznym demonem, ktory wloczyl sie po Charing Cross Road w poszukiwaniu solidnego posilku i rozrywki - niekoniecznie w tej kolejnosci. Zerknalem na zegarek: pare minut po trzeciej. Oznaczalo to, ze ponad dwie godziny lezalem nieprzytomny. Nagle ogarnelo mnie gwaltowne, niemal fizycznie bolesne zniecierpliwienie, poczucie, ze mam mnostwo do zrobienia i juz jestem spozniony. Nie bylem nawet pewien, czy ustoje na nogach, ale pomyslalem, ze nigdy sie nie dowiem, jesli nie sprobuje. Odrzucilem koldre i opuscilem stopy na podloge. -Musisz odpoczac. - W glosie Matta zabrzmiala ostrzegawcza nuta. - Twoj organizm przezyl potezny wstrzas. Gdybys tylko zdolal skupic sie na modlitwie... Machnalem lekcewazaco reka. Probowalem wstac, ale cialo odmowilo wspolpracy. -Co ty tu w ogole robisz? - spytalem z irytacja. - Czyzby Duch Swiety przyszedl do ciebie i zamerdal ogonem na znak, ze czyjas dusza potrzebuje zbawienia? Matt zmarszczyl brwi. -Twoja gospodyni mnie wezwala. Kiedy probowala cie ocucic i nie mogla, przestraszyla sie, a poniewaz wiedziala, ze to, co ucieklo przez okno, nie bylo czlowiekiem, postanowila zawierzyc instytucji, ktora sama jest nie tylko czlowiecza. - Nie odpowiedzialem; wciaz probowalem opanowac nogi i odzyskac rownowage. Procz skarpetek bylem nagi i w pewnym sensie czulem sie w nich duzo bardziej niezrecznie niz gdybym nie mial nic na sobie. Cale moje cialo pokrywaly plytkie skaleczenia, wygladajace jakby ukladaly sie w tajna wiadomosc zapisana po mandarynsku. - Powinienes byc wdzieczny - podjal Matt - jesli juz nie mnie, to jej. Bez swieconej wody i blogoslawienstw do tej pory juz bys wpadl w spiaczke. Zasmialem sie bez cienia rozbawienia, ale zupelnie jakbym walil glowa w mur. Co jest niezwykle irytujace, to to, ze koscielny arsenal wody, olejkow i przyspiewek istotnie dzialal na duchy i demony: tylko czasami i tylko gdy poslugiwano sie nim z autentyczna wiara. Lecz Mattowi jej nie brakowalo. Nie moglem zaprzeczyc, ze pewnie oszczedzil mi znacznie gorszych problemow. Po tym, gdy Pen przybyla mi na pomoc niczym bohaterka westernu i... Unioslem dlon do ramienia i wyczulem niewielka opuchlizne z okragla ranka posrodku, slad pozostawiony przez strzelbe Pen. Tyle ze nie byla to wcale strzelba, ale dziecieca wiatrowka i nagle uswiadomilem sobie czym naladowana - co sprawilo, ze sukkub zmyl sie w panice niczym komiwojazer ze starych dowcipow. -Paciorki rozanca - wymamrotalem z podziwem i niesmakiem. Paciorki rozanca, spilowane do rozmiarow srutu. Mowila, ze sie o mnie martwi i ze Rafi ja ostrzegl. Najwyrazniej ostrzezenie bylo znacznie bardziej szczegolowe niz to udzielone mnie. Matt wstal i okrazyl lozko, stajac nade mna. Spojrzal na mnie z gory, surowo zaciskajac wargi. -Feliksie - rzekl cicho. - Nie mozesz tak dalej zyc. Zamieniles dar bozy w zwykly zawod, i to wyjatkowo nieludzki. Zawod, ktorego nie da sie uprawiac z czystym sumieniem. Egzorcyzmy to sprawa Kosciola, nie zabawa dla amatorow probujacych szybko sie wzbogacic. -A wygladam na bogatego? - Rozlozylem szeroko rece, wskazujac moje skromne progi: teraz, po starciu z demonem, zdecydowanie skromniejsze. - A moze myslales o milionach, za ktore sprzedam swoje wspomnienia? Matt nie ustapil nawet o wlos. Nie potrafil. -Nie mozesz przepedzac duchow, najpierw ich nie rozgrzeszajac - powiedzial z tym samym, wkurzajacym spokojem. - W przeciwnym razie moglbys odeslac do piekla niewinne dusze. Nie rozumiesz, o co w tym wszystkim chodzi. Jestes jak slepiec idacy ruchliwa ulica i strzelajacy na oslep w tlum: tyle ze szkody, jakie czynisz, sa zdecydowanie, nieporownanie wieksze. Za pomoca slupka zdolalem w koncu dzwignac sie na nogi. Nasze twarze znalazly sie zaledwie kilka cali od siebie. Odpowiedzialem z cicha godnoscia, co jest nielatwe, gdy czlowiek swieci golymi jajami. -Dzieki za kazanie, Matty, ale musisz pogodzic sie z mysla, ze ja nie wierze w niebo, Jezusa ani nieomylnosc papieska. A cala ta gadanina o walce w slusznej sprawie i sluzbie Bogu zamiast mamony? Wzruszajace, ale badzmy szczerzy: wy sami nie radzicie sobie wcale lepiej z ubostwem niz z czystoscia cielesna. Mam racje? Matt przez chwile milczal - nie dlatego, ze porazily go moje slowa. Po prostu chcial miec pewnosc, ze nie odpowie w gniewie. To pewnie bylby grzech. -Ty w nic nie wierzysz, Feliksie - rzekl w koncu; jego twarz przybrala obojetny wyraz. - I dlatego wlasnie nie powinienes sie zajmowac ostatecznym losem ludzkich dusz. Nie wiesz, dokad je odsylasz, z czyjego upowaznienia ani jak dziala moc, ktora obdarzyl cie Bog. -Ty natomiast wpisujesz wszystko w wygodny schemat, w ktorym nieochrzczone dzieci ida do piekla - odparowalem. - Uczestniczysz w piramidzie finansowej - najwiekszej piramidzie w historii. I fakt, ze nabral sie na nia miliard ludzi, nie oznacza, ze masz racje. -Do otchlani - poprawil Matt. - Nieochrzczone dzieci ida do otchlani. Ale przeciez o tym wiedziales. - Odwrocil sie do mnie plecami i podszedl do wybitego okna. Matt nigdy nie lubil starc twarza w twarz. - Nikt na tym swiecie nie moze wiedziec czy ma racje - wymamrotal. - Teraz widzimy jakby w zwierciadle, niejasno, i mozemy jedynie starac sie robic to co najlepsze. Gdy jednak mamy wybor miedzy staniem z boku a czynieniem szkody, z pewnoscia bezczynnosc to madrzejszy wybor. Zrobilem krok za nim, co okazalo sie powaznym bledem. Wciaz bylem tak slaby, ze potrzebowalem wsparcia i pomocy lozka. -Ewangelia wedlug Twardziela Lukasza? Slodkie, Matty, i calkiem chybione. Bo alternatywa dla niezaleznych egzorcyzmow wcale nie jest bezczynnosc. W koncu to, co wy robicie, trudno, kurwa, nazwac bezczynnoscia. - Dostrzeglem, ze jego ramiona napiely sie lekko. - Myslisz, ze nie wiem, ze kosciol ma wlasnych egzorcystow? Myslisz, ze nie wiem, ze wciaz prowadzi rekrutacje? Oddzielanie owieczek od duchow w imieniu Matki Kosciola? Nie nazwalbym tego bezczynnoscia. A ci, ktorzy odpowiadaja waszym wygorowanym standardom, zapewne dostaja blogoslawienstwo, dzwonek i krzyzyk na droge. Chuj wie, co robicie z pozostalymi, slyszalem jednak bardzo paskudne pogloski i wyraznie nie chcecie, by ktokolwiek odkryl, co sie z nimi dzieje. Ja przynajmniej wyznaje zasade absolutnej rownosci. Nie udaje Boga ani ze jestem z sukinsynem po imieniu. Nie mialem pojecia jak glosno przemawiam, dopoki nie ujrzalem stojacej w otwartych drzwiach Pen. Tym razem trzymala w rekach tace z jednym kubkiem i nie wygladala juz jak Annie Oakley, tylko jedna z biusciastych kelnerek Toulouse Lautreca. W naglej ciszy Matt odwrocil sie ku mnie, w jego oczach dostrzeglem blysk, ktory mozna by nazwac grozba, gdyby nie fakt, ze moj brat byl ponad takie niegodne emocje. -Absolutna rownosc to zasada diabelska, Feliksie - rzekl tonem pelnym lagodnego, smutnego wyrzutu. - Absolutna rownosc dziala tylko wtedy, jesli nie masz niczego, co mogloby posluzyc za miare. Ale ty masz cos takiego. Przypomnij sobie chocby nasza droga Katie, niech spoczywa w spokoju. I twojego nieszczesnego przyjaciela Rafiego. Przypomnij sobie, co mu zrobiles. Widzisz, jak niebezpieczne moga byc same dobre checi... Zawartosc kubka chlusnela mu prosto w twarz. Sadzac po zapachu, byla to zielona herbata, przyprawiona czyms mocno ziolowym - na szczescie ciepla, nie goraca, totez nie wyrzadzila zbytnich szkod. W odroznieniu od tacy: rabnela go w nos tak mocno, ze sie zachwial i cofnal pare krokow. Odwrocil sie, patrzac z absolutnym zdumieniem na Pen, stojaca tam z taca w dloniach, i wyraznie gotowa znow wymierzyc kare, gdyby odwazyl sie otworzyc jadaczke. Z nosa Matta poplynely dwie solidne struzki krwi, laczace sie na gornej wardze. Roztrzesiona reka pomacal ostroznie grzbiet nosa, wciaz nie spuszczajac wzroku z Pen, ktora opuscila tace, nagle zawstydzona swym atakiem furii. -Przepraszam, Fix - wymamrotala. - Zaparze ci kolejna. Wyszla z pokoju; po sekundzie uslyszalem ciezkie kroki na schodach. Ze zdumieniem odkrylem, ze katartyczny wybuch Pen calkiem skutecznie przegnal moja zlosc na Matta. -Nie powinienes wspominac przy niej o Rafim - powiedzialem. - Byla jego... -Zawahalem sie. Nie da sie latwo opisac tego, jak Rafi i Pen krazyli wokol siebie, zlozonosci ich godowego tanca, pelnego niespelnionych obietnic. - Ona go kochala - dodalem w koncu -i wciaz kocha. -A czy wie, co mu zrobiles? - warknal Matt, oslaniajac nos dlonia. Zaczynal juz puchnac; skora na grzbiecie jeszcze nie posiniala, ale mocno poczerwieniala. -Owszem - odparlem. - Mniej wiecej. Tak. Matt jeszcze raz spojrzal na mnie z irytacja, po czym w slad za Pen wyszedl z pokoju. Ubralem sie, co okazalo sie skomplikowana operacja, bo po kazdym ruchu kolejny zestaw miesni zglaszal brak gotowosci do dzialania. Z glebokim zalem zlozylem resztki mojego szynela na ostatni spoczynek w koszu na smieci i naciagnalem stary prochowiec, ktory otaczala mylaca aura staroswieckiej elegancji. Czulem sie chory i obolaly, ale tez niespokojny i zniecierpliwiony. Nie moglem zostawic tej sprawy, lecz nie dysponowalem zadna uzyteczna teoria. Wywolanie sukkuba to sprawa nielatwa i bardzo niebezpieczna. Owszem, mozliwe, ze nikt nie musial jej wzywac i powierzac specyficznego zadania. To mogl byc tylko zbieg okolicznosci. Sprawdzilem te teorie. Stwor nazywajacy sie Juliet wybral mnie przypadkiem z powolnej rzeki samotnych mezczyzn, przeplywajacej wieczorem przez West End. Nie wiedzial, kim jestem, i to go nie obchodzilo. Owszem, to mozliwe. Oczywiscie, mozliwe: Juliet nalezala do drapieznego gatunku i choc zyla gdzie indziej, to Ziemia stanowila jej teren lowiecki. Ale Asmodeusz ostrzegal mnie - a takze Pen, podajac dosc szczegolow, by zdolala uzbroic sie z wyprzedzeniem. Jesli za rogiem nie czaila sie jeszcze wieksza groza, musial mowic o Juliet - i ow atak w jakis sposob musial sie wiazac z duchem z archiwum. Zgodnie z oczekiwaniami znalazlem Pen w piwnicy. Kiedy zapukalem i wszedlem, karmila wlasnie Arthura i Edgara. Ptaki zywia sie watrobka, totez Pen kupuje ja w najwiekszych dostepnych mrozonych opakowaniach i rozmraza po kawalku. Rece miala poplamione czerwonobrazowa, rozwodniona krwia. Obejrzala sie, po czym wskazala glowa nowy kubek herbaty bez mleka, parujacej na kominku. Podnioslem go i pociagnalem duzy lyk. Wiedzialem dosc o ziolowych miksturach Pen, by przyjac napar z gleboka wdziecznoscia. -Gdzie jest Matty? - Glos mialem wciaz lekko zachrypniety. -Wyszedl - odparla, wsuwajac kolejny skrawek miesa do klapiacego dzioba Arthura. Edgar tymczasem krakal glosno, domagajac sie rownych praw. - Przykro mi, ze go uderzylam, zwlaszcza po tym, jak zjawil sie w srodku nocy, by ci pomoc. Po prostu... chyba bylam podenerwowana po... - Cisza przeciagnela sie chwile. - Po tym, jak zobaczylam to cos. -W porzadku - zapewnilem ja. - Moj brat wierzy w umartwianie ciala. Powinien byl ci podziekowac. Nie odpowiedziala. -I ja tez - dodalem. - No wiesz, dziekuje. Kiedy wpadlas z wiatrowka, zaczynalo mi brakowac tchu. Jeszcze pare chwil i pewnie zabrakloby mi takze wnetrznosci. Pen wpatrywala sie we mnie udreczonymi oczami. -Zaplace za okno - podjalem, swiadom faktu, ze mowie tylko po to, by zapelnic cisze. -Wlasnie koncze jedna robote i za dzien czy dwa powinienem dostac siedem setek. To chyba wystarczy, nie sadzisz? Pokrecila glowa, ale nie w odpowiedzi na moje pytanie. -Fix - rzekla zalosnie. - W co ty sie znow, kurwa, wplatales? -Sam nie wiem - przyznalem. - Nie mam pojecia, w co sie wplatalem, ale bardzo chcialbym sie dowiedziec. -To zwyczajne egzorcyzmy, zgadza sie? W czym problem? Rozlozylem puste rece i oszczednym gestem wzruszylem ramionami. -Chyba staly sie osobiste. -O Chryste, nie mow tak. - Pen wygladala na szczerze nieszczesliwa i domyslalem sie dlaczego. -Nie jak z Rafim - dodalem szybko. - Po prostu... zeszlej nocy o malo nie spadlem pietnascie metrow w glab klatki schodowej. Na szczescie interweniowal duch i mnie zlapal. -Duch...? -Zgadza sie. A dzis jakis sukinsyn spuscil ze smyczy sukkuba i poslal moim tropem. Chce wiedziec, co robie i komu. Chce wiedziec, o co w tym chodzi. Przytaknela z powaga. -W porzadku - rzekla. - Rozumiem to. Postanowilem wykorzystac swoja przewage. -Pen, naprawde glupio mi prosic, ale zechcialabys gdzies mnie podwiezc? Na razie chyba nie powinienem siadac za kolkiem. Dyskretne drzwi na Green Street byly zamkniete na klucz, ale w oknie na pietrze palilo sie swiatlo. Mimo czwartej rano ktos wlasnie organizowal sesje zdjeciowa, poddawal sie masazowi glowy albo leczeniu duchowemu. Wielu ludzi ciezko pracuje w czasie, gdy miasto spi. -Ten Gabe McClennan jest egzorcysta? - spytala ostro Pen. - Jak ty? -Jest egzorcysta - przyznalem. - Poza tym twoja wypowiedz kwalifikuje sie do sprawy o znieslawienie. Nawet w naszym w zawodzie, nieslynacym ze standardow etycznych badz moralnych, McClennan cieszyl sie opinia wrednego, podstepnego, zdradzieckiego sukinsyna. Znalem dwoch czy trzech gosci, ktorym podebral klientow, kase badz sprzet i z pol tuzina historii o ludziach, ktorych naciagnal. Ktos wspomnial mi nawet, ze Gabe tuz przed smiercia Peckhama Sandsa, normalnego inaczej dziadka i patrona wszystkich pogromcow duchow, wzial od niego plik banknotow pod pretekstem zbudowania bezpiecznej kryjowki, w ktorej duchy nie zdolalyby go tknac. Lecz Sands pojawia sie zwykle wczesniej czy pozniej w kazdej historii opowiadanej przez egzorcystow: zazwyczaj nie slucham podobnych bzdur, chyba ze dysponuje dodatkowym wlasnym doswiadczeniem. Podczas pierwszych kilku spotkan traktowalem Gabe'a z zawodowa uprzejmoscia, raz nawet zgodzilem sie na wspolprace. Sam sie do mnie zwrocil, bo znalem z pierwszej reki fabryke w Deptford, ktora mial odkazic. Zgodzilem sie mu pomoc i zaproponowalem podzial trzydziesci i siedemdziesiat procent, a on chetnie sie zgodzil. Pamietajac opowiesci, zazadalem gotowki z gory. Odliczyl mi ja do reki pod zielono-zoltym wiaduktem nad skrzyzowaniem Queen Mary i Mile End Road. Potem rozeszlismy sie, kazdy w swoja strone, i nim pokonalem sto metrow, napadlo mnie dwoch kolesi, ktorzy podkradli sie od tylu. Moze nie mialo to nic wspolnego z McClennanem, ale z cala pewnoscia wygladalo tak, jakby postanowil renegocjowac warunki umowy. Tak czy inaczej byla to nasza pierwsza i ostatnia wspolna robota. -Zaczekaj tu na mnie - poprosilem Pen. - Z zamknietymi drzwiami. Trzymaj kluczyki w stacyjce i jesli ktokolwiek sie zjawi, odjedz. -Chcesz powiedziec: ktokolwiek procz ciebie? Przytaknalem z powaga. -Bystra jestes, szefowo. Lubie to w kobietach. -Po dzisiejszej nocy, Feliksie, wiem chyba wiecej nizbym chciala, o tym co dokladnie lubisz w kobietach. Milczalem, bo przyznaje, trafila celnie. -Co zrobisz, jesli go tam nie bedzie? Zamiast odpowiedzi unioslem torbe z wyswieconego czarnego aksamitu, w ktorej trzymam wytrychy. Pokrecila glowa ze znuzeniem i dezaprobata, nie odezwala sie jednak. Pen wie wszystko o Tomie Wilke i o tym, jak nabylem moje niezwykle umiejetnosci. Zawsze okazywala, jak bardzo jej sie to nie podoba. W tym momencie jednak widzialem, ze kwestia nielegalnego otwierania zamkow zbladla w zestawieniu z reszta rzadkiego gowna, w ktore sie wpakowalem. Wysiadlem z wozu i przeszedlem przez ulice. Po lewej stronie drzwi tkwily trzy przyciski dzwonkow, odpowiadajace mniej wiecej trzem szyldom. Nacisnalem ten z podpisem McClennan. Nikt nie odpowiedzial. Nacisnalem jeszcze raz i rozejrzalem sie szybko. Greek Street to miejsce, gdzie kwitnie nocne zycie, ale wiekszosc jego wyznawcow wrocila juz do domow i pogasila swiatla. Od switu dzielilo nas zaledwie kilka godzin. Po paru chwilach jednak uslyszalem kroki, ktorym towarzyszylo rytmiczne skrzypienie wypaczonych desek. Szczeknela zasuwa, potem kolejna, nastepnie zazgrzytal klucz i drzwi uchylily sie lekko. W szczelinie ujrzalem Gabe'a McClennana. Mial na sobie koszule, twarz pokrywal mu kilkudniowy zarost. Wpatrywal sie we mnie, wyraznie oszolomiony. Bylem ostatnia osoba, jakiej spodziewal sie na swym progu o czwartej rano. Szczerze mowiac, oszolomienie to zbyt slabe okreslenie: McClennan przekroczyl granice dzielace je od pokrewnych mu szoku i oglupienia. -Castor - wymamrotal w koncu. - Co jest, kurwa? -Chcialem skonsultowac sie z toba w kwestii pewnego zlecenia, Gabe. -W srodku nocy? -Skoro i tak nie spisz... Potarl powieki nasada dloni. -Castor - powtorzyl. Zasmial sie i pokrecil glowa, jakby nie wierzyl wlasnym oczom. -Tak, jasne, wlaz. Odwrocil sie i ruszyl naprzod. Podazylem za nim. Swiatlo na pietrze najwyrazniej nie mialo z nim nic wspolnego - drzwi, ktore otworzyl, wychodzily na podest na parterze, obok pozbawionego drzwiczek schowka pelnego licznikow elektrycznych i wylysialych mopow, opierajacych sie o sciane niczym stado pijakow. Mimo nedznego wejscia i watpliwej lokalizacji, biuro Gabe'a w porownaniu z moim to niebo a ziemia. Glowny element wystroju stanowilo wielkie antyczne biurko, oparte na lwich lapach, dosc duze, by przedzielic pokoj na pol. Szafka z aktami miala cztery szuflady i wisniowy fornir, w dodatku stal na niej wazon z chryzantemami. Na scianie wisial nawet dyplom, choc jeden Bog wie za co go przyznano. Najpewniej za wynik w zawodach plywackich na dwiescie metrow. -Co moge dla ciebie zrobic? - spytal Gabe, okrazajac biurko. Nie tylko zarost sprawial, ze McClennan wygladal nieszczegolnie. Oczy mial tak podkrazone, ze wygladal, jakby w chwili nieuwagi ktos mu je podbil. A gdyby jego koszula byla mapa Krainy Jezior, plamy potu pod pachami przedstawialyby Windermere i Conninston Water. Byl to bardzo nietypowy widok: McClennan mial patrycjuszowska twarz o orlim nosie, byl szczuply, a jego glowe zdobila falujaca czupryna snieznobialych wlosow, ktore czesal swiadomie na wzor Richarda Harrisa. Zazwyczaj ubieral sie w stylu, ktory najlepiej mozna okreslic mianem "z klasa". Dzis jednak, tak jak ja, byl wyraznie przepracowany. Przez chwile, nie zwracajac na mnie uwagi, grzebal w kieszeniach. W koncu znalazl mala fiolke, do polowy wypelniona pigulkami. Wytrzasnal dwie czarne podluzne pastylki i polknal. Potem, z hojnoscia zrodzona po haju, przypomnial sobie o dobrym wychowaniu i podsunal mi fiolke. -Ekstazka - wyjasnil niepotrzebnie. - Poczestujesz sie? Pokrecilem glowa. Mnostwo egzorcystow zazywa amfe, okazyjnie badz stale. Twierdza - przynajmniej niektorzy - ze bardziej uwrazliwia ich na obecnosc umarlych, pozwala odbierac szerszy zakres czestotliwosci. I rzeczywiscie, cos w tym jest, ale ja sam juz dawno odkrylem, ze na wyjsciu trace rownie duzo, ile zyskuje na wejsciu. Zwykle zatem odmawiam. -Archiwum Bonningtona. - Zaparkowalem na skraju biurka; nie chcialem zajmowac krzesla dla klienta, daloby to Gabe'owi nieuzasadnione poczucie wladzy i autorytetu. -W zyciu o nim nie slyszalem - odparl szybko i zgrabnie. Zerknalem mu w twarz, akurat jednak patrzyl w dol - tym razem szukal czegos w szufladach. W koncu znalazl i wyciagnal butelke "Johnny'ego Walkera Red Label", w ktorej zostala jedna trzecia zawartosci. -Jestes pewien? McClennan spojrzal na mnie, po czym wzruszyl ramionami, lekko i energicznie, bo extasy zaczela juz dzialac. -Tak, jestem pewien. Smazenie duchow to latwa forsa, Castor, ale nie da sie tego robic przez sen. A czemu? W czym problem? -Pewnie w niczym, ale przeprowadzam tam kasacje i w trakcie pojawilo sie twoje nazwisko. Gabe zaczal otwierac szuflady z drugiej strony biurka. Znow sie schylil i widzialem tylko czubek jego glowy. -Moje nazwisko sie pojawilo? Jak? Kto o mnie wspomnial? -Wlasciwie nie pamietam - sklamalem. - Ale ktos mowil, ze tam byles. A moze widzialem twoje nazwisko na rachunku czy czyms takim? Postanowilem wiec sie odezwac, sprawdzic, co myslisz o tym miejscu. Zatrzasnal szuflade i wyprostowal sie. Wygladal tak samo jak wtedy, gdy otworzyl drzwi - wykonczony ze zmeczenia, lecz niespecjalnie poruszony moimi slowami. -Nie widziales mojego nazwiska na rachunku - stwierdzil - bo nigdy mnie tam nie bylo. Jesli ktos o mnie wspomnial, to musialem dla niego pracowac gdzie indziej. -Tak - odparlem z udawanym zalem. - Pewnie faktycznie. Takie juz moje parszywe szczescie. To twardy orzech do zgryzienia i chcialem podzielic sie z toba kilkoma pomyslami. -Nadal mozesz to zrobic - mruknal Gabe. - Czemu nie? Obaj w koncu jestesmy zawodowcami. Dzis ja cie polize po jajach, a jutro ty mnie. Cholera, nie moge znalezc szklanek. Daj mi moment, dobrze? Wylonil sie zza biurka, minal mnie i wyszedl z pokoju. Nachylilem sie, wygladajac przez otwarte drzwi i zobaczylem, ze wspinaj sie po schodach. Moze zamierzal pozyczyc szklo od indyjskiej masazystki. Diabel zawsze znajdzie prace dla pary bezczynnych rak. Podszedlem do szafki i pociagnalem gorna szuflade. Zamknieta. Trzy szybkie kroki zaprowadzily mnie na sluzbowa strone biurka. Gabe zostawil otwarta szuflade. Wypelnialy ja zwykle warstwy szufladowego smiecia; moglbym w nich kopac piec minut, nie znajdujac nic bardziej przydatnego niz struzyny olowka i spinacze. Poszczescilo mi sie jednak. W prawym kacie szuflady, tak, by zawsze bylo pod reka, niezaleznie od panujacego wewnatrz chaosu, lezalo male kolko z dwoma identycznymi kluczami. Wrocilem do szafki i sprawdzilem jeden z kluczy. Obrocil sie, a szuflada wysunela sie z jedynie lekkim piskiem protestu. Zaczalem od "A": Gabe ukladal swoje sprawy w porzadku alfabetycznym. Wiekszosc miala nawet przypiete etykietki, wypisane tym samym, cieknacym czarnym dlugopisem. Armitage Ascot Avebury Balham Beasley Bentham Brooks Cholera. Cofnalem sie i sprawdzilem jeszcze raz, ale niczego nie znalazlem. Ani sladu Bonningtona. Ani sladu dymiacej spluwy. Ale na schodach wciaz nie bylo slychac krokow, a ja zauwazylem nagle, ze na samym koncu szuflady tkwi teczka na D: Drucker. Nie wiem nawet, skad sie wzielo natchnienie, ale zaczalem sie cofac. Mijalem kolejne: Dimmock, De Vere, Dean, Dascombe... Crowther. Dwa pudla. Cholera, ponownie. Nie spodziewalem sie juz niczego, ale tak dla porzadku wsunalem palec pomiedzy Dascombe'a i Crowthera i rozepchnalem teczki. Miedzy nimi wisiala jeszcze jedna, pozbawiona etykietki. Zamiast niej na krawedzi czarnym flamastrem wypisano nazwisko: Damjohn. Gabe'owi musialo zabraknac plastikowych nakladek. Cudowna zaleta rosyjskiego szynela jest to, ze mozna pod nim schowac kalasznikowa, samowar i martwego swiniaka i nikt tego nawet nie zauwazy. Z prochowcem nie jest juz tak latwo, bo to okrycie lzejsze i bardziej przylegajace do figury. Teczka jednak nie nalezala do najgrubszych i zmiescila sie bez zbytnich problemow. Zamknalem szuflade i wrocilem do biurka w chwili, gdy na schodach zaskrzypialy kroki Gabe'a. -Moze byc bez dodatkow? - spytal, stawiajac na blacie dwie szklanki z rznietego szkla. - Nie mam wody. -Bez dodatkow bedzie okej. Nalal mi solidna porcyjke, sobie taka sama. -Opowiedz o tej sprawie - powiedzial. Obrocilem szklanke w palcach, patrzac na swiatlo zalamujace sie w fasetkach. -Zjawa przybiera postac mlodej kobiety o niemal calej twarzy przeslonietej czerwonym woalem. Wiele pojawien, nieslabnacych w czasie - w sumie trwa to juz ponad trzy miesiace - rozrzuconych po calym budynku. Nie ma zatem punktu skupienia, w ktorym moglbym ja odczytac. Gabe wzruszyl ramionami. -W takim razie pokrec sie tam, dopoki sie nie zjawi. Nie wyglada na specjalnie niesmiala. -I nie jest, faktycznie - przyznalem. - Szczerze mowiac, mysle, ze czesciowo juz ja namierzylem. Nie w tym rzecz. -Zatem w czym? Pociagnalem lekki lyk whisky i posmakowalem. -W umeblowaniu - wyjasnilem. Umeblowanie to w slangu egzorcystow wszelkie aspekty nawiedzenia niezwiazane bezposrednio z duchem. Gabe parsknal. -Jesli za bardzo skupisz sie na umeblowaniu, w koncu potkniesz sie o wlasne nogi. Nie ty mi to mowiles? -Nie. Zdecydowanie nie ja. -Tak czy inaczej to prawda. Zrob swoje i skasuj gosci. Co cie to, kurwa, obchodzi? -Zaczyna mnie obchodzic. - Odstawilem szklanke. Nie wiedzialem, jakiej taniej whisky nalal do niej Gabe, lecz Johnny Walker ogladalby te butelke tylko gdyby sie do niej odlal. - I zaczynam dostrzegac komplikacje. Slyszales kiedys o gosciu nazwiskiem Lukasz Damjohn? Zero reakcji. Gabe poszukal w pamieci i pokrecil glowa. -Nie. Nie wydaje mi sie. Facet pracuje w tym archiwum? -Prowadzi klub ze striptizem przy Clerkenwell Green, z siostrzana firma na pietrze, na wypadek, gdyby milosc zrodzona w oczach zapragnela krotkiej wycieczki w inne rejony. W oczach Gabe'a ujrzalem dwa znaki zapytania. Sami powiedzcie, po cholere komu oksfordzkie wyksztalcenie, skoro nikt nie poznaje aluzji do Szekspira? -To alfons - wyjasnilem. -Dobra. W jaki sposob laczy sie z twoim duchem? -Jeszcze nie jestem pewien. Moze to on ja zabil? Gabe'owi opadla szczeka - tylko na sekunde, potem przywolal ja do porzadku i sprobowal udawac obojetnego. Ciekawie sie to ogladalo. -Skad w ogole wiesz, ze chodzi o morderstwo? Ma jakies rany czy cos? -Czy cos - powtorzylem. Potem zerknalem od niechcenia na zegarek, wzdrygnalem sie gwaltownie i wstalem szybko. - Cholera, Gabe, to bedzie musialo zaczekac. Wlasnie sobie przypomnialem, ze musze sie z kims spotkac o piatej. -Musisz sie z kims spotkac? - zdumial sie Gabe. - Umawiasz sie z klientami w srodku nocy? Usiadz, napij sie jeszcze. Nie zdolam ci pomoc, jesli nie opowiesz mi wszystkiego. Probowal napelnic moja szklanke, ktora i tak byla jeszcze niemal pelna. Odsunalem ja zrecznie. -Wpadne innym razem - zapowiedzialem, kierujac sie do drzwi. Zerwal sie na rowne nogi, wyraznie przyszlo mu do glowy, ze moglby mnie zatrzymac. Ja jednak nawet nie zwolnilem - wymaszerowalem na korytarz i ulice, przeszedlem do miejsca gdzie parkowala Pen. Na moj widok otworzyla drzwi od strony pasazera i uruchomila silnik. Odjezdzajac, ujrzalem McClennana; stal w drzwiach, odprowadzajac nas wzrokiem. Po raz pierwszy zaczalem sie zastanawiac, co robil, by zapracowac na tak marny wyglad. -Skrec w lewo - polecilem Pen. - I znowu. - Podczas jazdy otworzylem teczke i zajrzalem do srodka. Zawartosc byla nader skromna. Tkwil tam list, nie od Damjohna, lecz od firmy prawniczej, omawiajacy warunki, na ktorych Gabriel McClennan zostanie zatrudniony przez firme Zabava Ltd., "prowadzaca dzialalnosc w Zjednoczonym Krolestwie w londynskiej branzy rozrywkowej". Do listu przypieto zszywaczem kopie umowy, gloszacej, ze McClennan zapewni "uslugi egzorcysty i profilaktyke duchowa" wszystkim filiom Zabavy za stale honorarium w wysokosci tysiaca miesiecznie. Umowe podpisal McClennan i jakis Daniel Hill. Pod spodem znalazlem kartke papieru z lista adresow - glownie z East Endu - i kolejna z wydrukowanymi w kolumnach datami (wszystkie procz ostatniej zostaly odptaszkowane zoltym flamastrem); nabazgrana notatke na oddartym kawalku kartki A4 "zmiana na piatek 6.30") i pudelko zapalek z "Rozowej Dziurki", klubu, w ktorym poprzedniego wieczoru poznalem Damjohna. Bardzo gustowne: nazwe klubu z obu stron podtrzymywaly sylwetki gornych czesci ciala kobiet, przedstawionych z profilu. Projektant wyraznie uwazal, ze sterczace sutki zasluguja na mozliwie najlepsza ekspozycje. Mialem nadzieje znalezc dymiaca spluwe, a to kwalifikowalo sie najwyzej na kapiszonowiec. Pen skrecila z powrotem na Soho Square. Poprosilem, zeby sie zatrzymala, ucalowalem ja lekko w policzek i wyskoczylem z wozu. -Zobaczymy sie pozniej - przyrzeklem. -Uwazaj, do ciezkiej cholery, Fix! - zawolala za mna, ja jednak bieglem juz za rog, skrecajac z powrotem w Greek Street, Przeszedlem jedna trzecia jej dlugosci i gdy znalazlem sie dwadziescia metrow od lokalu Gabe'a po drugiej stronie ulicy, ukrylem sie w jednej z bram. Nie trwalo to tak dlugo, jak sadzilem - ale tez o tej porze nocy ruch jest raczej skromny. Jakies dziesiec minut pozniej pod drzwi Gabe'a zajechal samochod: jaskrawoblekitne BMW X5. Od strony pasazera wyskoczyl Arnold Lasica, z tylu wygramolil sie potezny, bezksztaltny obiekt odziany w garnitur. Scrub - na calym pieprzonym swiecie nie istnial nikt podobny. Przytrzymal drzwi i z samochodu wysiadl Damjohn we wlasnej osobie. Musialo im byc ciasno. Damjohn pierwszy wszedl do srodka, za nim Scrub i wreszcie Arnold, ktory glosno trzasnal drzwiami. A zatem mialem oficjalne potwierdzenie, wszyscy w tym tkwili. Chcialbym jedynie miec chocby najbledsze pojecie, w czym. 13 Jest takie miejsce, do ktorego wybieram sie czasem, by zebrac i przegrupowac swoje oddzialy, przywolac nieco sil, gdy czuje sie slaby, i odnalezc cisze posrod nieustannej, polifonicznej kakofonii miasta. Co dziwne, to cmentarz: Bunhill Fields przy City Road, niedaleko dworca Old Street. Powinien byc ostatnim miejscem na ziemi, ktore bym wybral, ale w jakis sposob idealnie do mnie pasuje. Lubie czuc pod stopami jego ziemie - i to, co jest szesc stop pod nia.Po pierwsze, cmentarz jest stary i nieuzywany, ostatni pogrzeb odprawiono tu ponad sto lat temu; wszystkie tutejsze duchy na dlugo przedtem, nim znalazlem to miejsce, odbily karty i odeszly, a nowe nie zdecydowaly sie tam osiasc. Zadne inne miejsce nie moze sie rownac z panujacymi tu spokojem i cisza. I dochodzi jeszcze fakt, ze to nieposwiecona ziemia. Na cmentarzu spoczywaja heretycy, radykalowie i sukinsyny, grajacy wedlug wlasnych zasad w czasach, gdy cos takiego moglo skonczyc sie zalozeniem przedoswieceniowej wersji betonowych butow. William Blake sni pod ta ziemia o Jerozolimie, a Daniel Dafoe o zdecydowanie bardziej przyziemnych rzeczach. Mamy tu tez Johna Owena i Isaaca Wattsa, wsciekle psy osiemnastowiecznej teologii. Co moge powiedziec? Po prostu dobrze mi w ich towarzystwie. Zatem tam wlasnie bylem i dlatego. Musialem pomyslec. Wracajac do Bonningtona, chcialem wiedziec, ze nie maszeruje tam kompletnie nagi, bez zadnego planu. Wycofaj sie i ponownie osadz sprawe, powiedzialem sobie.: Przejrzyj wszystko, co juz wiesz, i sprawdz, czy uklada sie w obraz czegos, o czym nie miales pojecia. Przyjmuje te robote i juz pierwszego dnia zaczyna mnie sledzic Scrub. Biorac pod uwage bogactwo narzedzi, jakimi dysponowal Lukasz Damjohn, fakt, ze wybral tak wielki i potezny przedmiot, wiele mowil o sprawie. Zazwyczaj Damjohn zapewne uzywal Scruba do zastraszania rywalizujacych z nim kurwimistrzow; poslanie go do mnie bylo potezna przesada. A zatem Damjohn doklada wszelkich staran, by sie ze mna spotkac, ale w zaden sposob nie probuje na mnie naciskac, ani nawet wyciagac informacji o tym, co robie. Potem okazuje sie, ze McClennan i Damjohn to starzy kumple. A duch z archiwum spotkal Gabe'a McClennana - cokolwiek by o nim sadzic, swietnego egzorcyste. Czemu zatem zjawa wciaz tam byla? To wlasnie bylo najwazniejsze pytanie. Zaczynalem juz przekonywac sam siebie, ze Damjohn musi miec cos do ukrycia. Ale cos tu nie gralo. Gdyby poslal McClennana, zeby ten wygonil zjawe z Bonningtona, nie zostalby po niej nawet popiol. Jak sam powiedzial, wszedlby tam, zalatwil sprawe i skasowal forse. Ale nie. Chyba ze jego zadanie wygladalo inaczej. W dodatku ktos wywolal sukkuba, zeby mnie zalatwic. To egzotyczna i niebezpieczna bron, ale biorac pod uwage moj sposob zarabiania na zycie, policja ani nikt inny nie mrugnalby nawet powieka. Co takiego zrobilem, by zasluzyc sobie na podobna atencje? A moze, co mialem zrobic? Odpowiedzi prosimy przysylac na kartkach pocztowych. Nic z tego nie mialo sensu i im dluzej przygladalem sie faktom, tym bardziej do siebie nie pasowaly. W sumie bylem pewien tylko jednego: ze nie zamierzam zagrac nawet taktu u Bonningtona, dopoki nie znajde odpowiedzi. W koncu poddalem sie. Jakikolwiek wplyw wywiera zazwyczaj cmentarz Bunhill Fields na moj wysoce podatny na sugestie umysl, tym razem nie zadzialal. Czulem sie tak, jakby ktos wydlubal mi galki oczne, przeszlifowal papierem sciernym i wepchnal mniej wiecej na miejsce. Glowe wypelnial szary ser. Gdybym mial mozg, wrocilbym do domu, do Pen, zatkal okno wczorajszym egzemplarzem "Independenta" i przespal pare godzin. Tymczasem szary ser zaprowadzil mnie z powrotem do Bonningtona. Frank spojrzal na mnie z gleboka troska. -Marnie wygladasz - zauwazyl, gdy rzucilem plaszcz na kontuar; jego twarz miala lekko oszolomiony wyraz. - Co ci sie stalo? -Trzeba bylo zobaczyc tego drugiego - odparlem, odwolujac sie do starych tekstow. -Kto to byl? Zawodowy zapasnik? -Nie, dziewczyna. Gdzie jest Jeffrey? -Sadze, ze pan Peele przebywa teraz w gabinecie. Zadzwonie i poinformuje, ze... -Wolalbym go zaskoczyc - ucialem i ruszylem w strone schodow. Frank mogl mnie zatrzymac, ale tego nie zrobil. Byc moze w jego systemie wartosci fakt, ze ktos zostal przezuty, wypluty i porzucony, cos jednak znaczyl. Czolko, Frank, masz u mnie jednego. Po drodze zajrzalem do pracowni. Rich, John i Cheryl, a takze pare nieznanych mi osob, zerkneli na mnie, gdy stanalem w drzwiach - zerkneli i juz tak zostali. -Stary, powinienes lezec w lozku - rzekl Rich po chwili ciszy tak ciezkiej, ze nie tylko ciezarnej, ale gotowej do odejscia wod i porodu. -Tak - zgodzila sie Cheryl - i to szpitalnym. Wygladasz, jakbys dlubal sobie w nosie pila lancuchowa. Jon Tiler milczal, nagle jednak jakby zesztywnial. Siegal wlasnie po dlugopis, ale teraz obie jego dlonie spoczely plasko na biurku. Gapil mi sie w twarz, nie wygladal na uszczesliwionego. Otworzylem w myslach wlasciwa szufladke i zamknalem w niej ten obraz. -Kiedys zonglowalem pilami - rzeklem lekko. - Wyglada to niebezpiecznie, ale po prostu trzeba uwazac. Rich, masz moze kartke i cos do pisania? -Tak, jasne. Znalazl w pojemniku dlugopis i wyjal kartke spod drukarki. Pchnal je ku mnie. Szybko nakreslilem na papierze znaki, ktore pokazala mi zjawa na jednym z mentalnych obrazow - nabazgrane na wydartej z ksiazki kartce i przytkniete do samochodowej szyby: dieiacnl eil. Odwrocilem papier i podsunalem Richowi. -To po rosyjsku? - spytalem. Przyjrzal sie, jego oczy lekko sie rozszerzyly. -Tak - mruknal. -A co znaczy? Spojrzal na mnie zdumiony. -SOS. To znaczy "pomozcie mi." -Dzieki, tego wlasnie chcialem sie dowiedziec. Skinalem wszystkim glowa i ruszylem korytarzem do gabinetu Peele'a. *** Kiedy wszedlem, Peele wisial na telefonie; gadal o wydajnosci i roznych metodach jej okreslania. Usiadlem naprzeciwko, patrzac na niego w milczeniu. On tymczasem paplal dalej. Spojrzenie i milczenie zrobily swoje - oczywiscie nie patrzyl wprost na mnie, lecz dobre spojrzenie dziala nie tylko na wzrok. Po niecalej minucie przeprosil niezrecznie i oznajmil, ze oddzwoni. Potem rozlaczyl sie i zerknal na mnie z irytacja. -Macie problem - powiedzialem. - I sadze, ze to inny problem, niz pan przypuszcza. -Panie Castor - rzucil. - To byla Komisja Polaczonych Muzeow! Sluchalem wlasnie waznej... Bylem zajety... - Na moment zabraklo mu slow, o malo nie spojrzal mi w oczy. - Nie podoba mi sie, ze wpada pan tu niezapowiedziany i mi sie narzuca! -Coz, bardzo mi przykro. - Ton mego glosu w najmniejszym stopniu nie sugerowal szczerosci tego stwierdzenia. - Zakladalem, ze zechce pan uslyszec najnowsze informacje w sprawie ducha. Jesli sadzilem, ze to mu zamknie usta, mylilem sie. Peele kipial oburzeniem i musial sie wyladowac. -Wszystko to nie przebiega tak, jak oczekiwalem - oznajmil z niemal smiertelnym wzburzeniem. - Wczoraj rano byl u mnie Jon Tiler, zamierzal zlozyc na pana oficjalna skarge po szkodach wywolanych we wtorkowy wieczor. Przekonalem go, by tego nie robil, ale nie byla to przyjemna rozmowa. Mam nadzieje, ze dokonal pan jakichs postepow. Ma pan pozytywne wiesci? -Nie - odparlem. - Mam natomiast wiesci negatywne. Innymi slowy, zdolalem wykluczyc pare mozliwosci. Bo widzi pan, przyjalem bledne zalozenia. Sadzilem, ze zjawa musi byc w jakis sposob zwiazana z rosyjskimi zbiorami. Ale to nieprawda, mam racje? Teraz Peele naprawde na mnie spojrzal - przez ulamek sekundy, po czym jego wzrok znow opadl ku biurku. -A tak nie jest? - spytal po chwili dosc dlugiej, bym zdolal policzyc do trzech. -Nie, nie jest. Zjawa pochodzi ze znacznie pozniejszych czasow, mozliwe nawet, ze wspolczesnych. Co rzuca calkiem nowe swiatlo na jej obecnosc tutaj. Aktualnie szukam innego wyjasnienia. Mialo to zabrzmiec ogolnikowo i groznie, i moze mialo wycisnac z Peele'a dodatkowe informacje, jesli w ogole pozostalo cos do wycisniecia. Ale, jak to czasem bywa ze strategiami, ta takze nie wypalila, a ja oberwalem rykoszetem. Peele zacisnal usta. -Panie Castor - zaczal. - Czemu w ogole szuka pan jakiegokolwiek wyjasnienia? Probowalem sparowac pytanie, zamiast na nie odpowiedziec. -Jestem zawodowcem - oznajmilem z niewzruszona mina. - Nie przychodze ot tak i nie sprzatam. Musze zrozumiec kontekst, zeby... Peele mi przerwal. -Kiedy pana zatrudnialem, nie wspominal pan o kontekscie - przypomnial zimno. - Obiecal pan wykonac pewna usluge, a teraz stawia warunki, ktore wedlug mnie nie maja nic wspolnego z naszym problemem. A skoro juz mowa o profesjonalnych standardach, musze takze spytac, czy nic nie zakloca, panskiego obiektywizmu. Tym razem to ja spojrzalem na niego niczego niepojmujacym wzrokiem. -Mojego obiektywizmu? - powtorzylem. - Zechcialby pan wyjasnic? -Oczywiscie. Jak dotad za kazdym razem podczas rozmowy o duchach uzywal pan rodzaju nijakiego. Robil pan to konsekwentnie, czasami niemal agresywnie, jakby uwazal pan, ze w ten sposob cos przekazuje. Teraz jednak nagle duch, ktorego ma pan egzorcyzmowac, stal sie "nia". Musze zapytac, dlaczego? Cholera. Przylapal mnie. Moglbym uniknac kopniaka, ale kopyta roztrzaskaly juz drzwi stajni, a ja sie nie zorientowalem, dopoki nie zobaczylem drzazg. -Jest pan naukowcem - odparlem, udajac lekki ton. - Slowa wiele dla pana znacza, to czesc panskiego fachu. Ja nie moge sobie pozwolic na badanie podobnych niuansow. Po prostu zalatwiam sprawe. -I wlasnie to, panie Castor - rzekl z gryzaca ironia Peele - bardzo chcialbym zobaczyc. Pochylilem sie nad biurkiem. Najlepsza obrona jest solidny cios piescia w twarz. -W takim razie prosze ze mna wspolpracowac - warknalem. - Moze pan zaczac od ponownego pokazania mi ksiegi wypadkow. Jesli zjawa nie przybyla tu ze zbiorami rosyjskimi, to skad sie wziela? Co jeszcze dzialo sie tu na poczatku wrzesnia, co mogloby wyjasnic jej przybycie? Przez chwile Peele nie odpowiadal. Wyraznie zadawal sobie to samo pytanie i nie znajdowal dobrej odpowiedzi. -A odkrycie tego pomoze zakonczyc egzorcyzmy? - spytal w koncu. -Oczywiscie - rzeklem, nie wzdrygajac sie nawet na to klamstwo. Nie zamierzalem wyjasniac, ze moglbym ich dokonac juz w tej chwili - w dodatku stojac na glowie i zonglujac trzema pomaranczami. Z wyrazna niechecia Peele otworzyl szuflade biurka i wyciagnal ksiege, ktora widzialem pare dni wczesniej. Zaczal przerzucac kartki, ja jednak siegnalem i przeszkodzilem mu, kladac dlon na okladce i zamykajac ksiazke. -Lepiej ja to zrobie - powiedzialem. - Moze i nie wiem czego szukam, ale jesli to znajde, mam wieksza szanse rozpoznania istotnych informacji. Peele wreczyl mi ksiege, z mina sugerujaca, ze chetnie jej sie pozbywa - ze ma absolutnie dosyc calego tematu nawiedzenia. Zabawne. Dla mnie, teraz gdy ktos najwyrazniej probowal mnie z jego powodu zabic, stalo sie niemal fizycznie fascynujace. Ksiazka otworzyla sie na zapisie z wtorku 13 wrzesnia. Uznalem to za szczesliwy zbieg okolicznosci. Przypomnialem sobie, ze to byla data pierwszego kontaktu. Przypomnialem sobie tez, jak dlugi wydawal sie zapis, gdy widzialem go ostatnio. Teraz sprawial wrazenie jeszcze dluzszego, a drobne pismo Peele'a jeszcze bardziej nieczytelnego. By odsunac od siebie moment lektury, zaczalem przerzucac kartki do najnowszego wpisu, ktory rzecz jasna pochodzil sprzed zaledwie dwoch dni: dotyczyl skargi Jona Tilera na tornado, ktore wywolalem, probujac za pomoca krwi Richa zwabic zjawe. Przegladajac listopad, stwierdzilem, ze w zasadzie co dzien pojawial sie nowy zapis -wiekszosc nader zwiezla. "Richard Clitheroe widzial ducha w magazynie numer trzy". "Farhad Zaheer widziala ducha w korytarzu na parterze". W pazdzierniku po pierwszym tygodniu nic; Peele wspominal o przerwie. Nastapila przerwa, a kiedy zjawa wrocila, przestala mowic. I gdy tak nadal sie cofalem, zaczalem dostrzegac pewien wzor. Dziesiatki spotkan, praktycznie kazdego dnia, az do 13 wrzesnia, No dobrze, nie wszystko, co sie dzialo, mialo zwiazek z duchem, 30 wrzesnia zaczela przeciekac rura w damskiej toalecie: "Petra Gleeson posliznela sie na wodzie, ale nie odniosla obrazen". A 21 wrzesnia niejaki Gordon Batty cierpial "na kolejny migrenowy bol glowy". Tak bardzo wciagnela mnie ta fascynujaca saga zycia codziennego archiwistow, ze gdy dotarlem do dlugiego tekstu z 13 wrzesnia, nadal przekladalem kartki. I wtedy zrozumialem, czemu ksiazka otworzyla sie akurat na tej: dlatego ze poprzednia wyrwano. Odwrocilem ksiege i pokazalem Peele'owi. -Zrobil pan kleksa? - spytalem. Ze zdumieniem wpatrywal sie w niepasujace do siebie daty, po czym spojrzal na mnie. -To niemozliwe! - zaprotestowal oszolomiony. - Nigdy nie wyrwalbym kartki z ksiegi wypadkow, to dokument oficjalny. Co roku KPM przeprowadza audyt. Nie wiem, jak to sie moglo stac. Na wszelki wypadek lepiej wykluczyc oczywiste wyjasnienie. Otworzylem ksiazke posrodku skladki i pokazalem Peele'owi zszycia. -Czasami przy takim szyciu mozna wyrwac kartke z tylu, by cos na niej zapisac, a wtedy po jakims czasie jej odpowiednik z przodu takze wylatuje. Czy to sie moglo tu zdarzyc? -Oczywiscie, ze nie - upieral sie lekko podniesionym glosem. - Nigdy bym tego nie zrobil, nie z ksiazka wypadkow. Stwierdzono by to przy nastepnym... -...przy nastepnym corocznym audycie. W porzadku, panie Peele, o nic pana nie oskarzam. Chcialem sie po prostu upewnic, ze nie mamy do czynienia z przypadkiem. Zakladajac, ze nie, druga hipoteza robocza brzmi, ze ktos tu przyszedl i wyrwal strone celowo. Moze chcial usunac jakas wzmianke, tak by nie stala sie powszechnie znana. -Ale skoro zapisalem ja w ksiedze, juz musiala byc powszechnie znana! -Zatem moze sprawca pragnal uniknac tego, by ktos skojarzyl dwa wydarzenia dziejace sie mniej wiecej w tym samym czasie. -Na przyklad? -Na przyklad nie mam najbledszego pojecia. Przyjrzalem sie miejscu, w ktorym nastepowala przerwa w narracji ksiegi. Ostatni pelny zapis pochodzil z 29 lipca: sierpien musial byc bardzo spokojnym miesiacem. Nastepnie daty pojawialy sie ponownie. Krotki zapis z 12 wrzesnia (chronologicznie pierwsza migrena Gordona Batty'ego), a potem epicka opowiesc z 13 wrzesnia. -Cos w sierpniu - naciskalem Peele'a. - Albo na poczatku wrzesnia. Moze zaledwie pare dni przed pierwszym pojawieniem sie zjawy. Co jeszcze sie wtedy dzialo? Przypomina pan sobie cokolwiek? -Sierpien jest raczej spokojny - rozmyslal na glos Peele. - Nie mamy zadnych szkolnych wycieczek, tylko sprawdzamy i konserwujemy zbiory, katalogujemy nowe nabytki... - Pokrecil glowa. - Niczego nie pamietam. Niczego, zadnego odstepstwa od normy. -Ma pan cos przeciw temu, bym jeszcze raz przepytal personel? Ponownie sie zirytowal. -Tak, panie Castor, szczerze mowiac mam. Dlaczego to niby jest konieczne? -Jak mowilem: zeby okreslic kontekst nawiedzenia. Peele zastanawial sie chwile, po czym stanowczo pokrecil glowa. -Nie, przykro mi, ale nie. Nie zycze sobie dalszego zaklocania pracy archiwum. Jesli moze pan wykonac swoje zadanie, nie wchodzac w droge ludziom, ktorzy naprawde tu pracuja, bardzo prosze. Jesli nie, niech pan zwroci zaliczke, ktora panu wyplacilem, a ja zatrudnie kogos, kto to potrafi. -Zaliczka jest bezzwrotna, panie Peele. -Posluchaj no, Castor... -Sam pan sie zgodzil na te warunki. Ale nie sadze, by prawdziwym problemem bylo odzyskanie pieniedzy. Macie w archiwum niezyjaca kobiete, ktora zmarla niezbyt dawno temu. Musicie sie dowiedziec, czemu tu jest i dlaczego wscieklosc i rozpacz przepelniaja ja do tego stopnia, ze atakuje zywych. Jesli nie poznacie odpowiedzi na te pytania, egzorcyzmy moga sie stac dopiero poczatkiem prawdziwych problemow -Nie dostrzegam logiki w tym stwierdzeniu. -Zatem prosze sie zastanowic. W koncu pan dostrzeze. Zostawilem go kipiacego zloscia. Dalsze siedzenie w gabinecie nie mialo sensu. W istocie, im dluzej bym tam tkwil, tym wieksze istnialoby prawdopodobienstwo, ze moglby sie zdobyc na odwage i mnie wyrzucic. A nie bylem jeszcze gotow odejsc, jeszcze nie. Wsunalem glowe za drzwi pracowni. -Peele chce, zeby ktos otworzyl mi drzwi - oznajmilem. - Znajdzie sie ochotnik? Tak to juz jest z klamstwami: kiedy czlowiek do nich przywyknie, potrafia fantastycznie oszczedzic czasu i wysilku. Rich otworzyl usta, ale Cheryl go uprzedzila. -Ja pojde - rzucila. - Daj klucze, Rich, podpisze odbior. Rich zamknal usta i wzruszyl ramionami. Minela krotka chwila, podczas ktorej Cheryl wymienila swoj podpis na wielki pek kluczy. Razem ruszylismy do drzwi. Maszerowalem korytarzem, Cheryl mnie dogonila. -Rosyjski zbior? - spytala. -Nie, strych. -Strych? Ale tam nic nie ma. -Wiem. Moj brat jest wielkim zwolennikiem niczego. Dwie noce temu spowity w nieprzejrzyste cienie strych wygladal tajemniczo i groznie. W dziennym swietle wydawal sie jedynie pusty. Poszlismy do ostatniego pokoju, Cheryl weszla za mna do srodka. Wskazalem szafe. -Co tam jest? - spytalem. Pokrecila glowa. -Nie mam pojecia - przyznala. - A czemu? -Po prostu jestem ciekaw. Ktos tu byl w nocy, we wtorek po zamknieciu archiwum. To znaczy tu, na strychu, i moze w tym pomieszczeniu. Czy wsrod kluczy Richa znajdzie sie ten do szafy? Cheryl poslala mi psotny usmiech. -Hej, pomijajac nieprzyzwoite skojarzenia, jesli cos ma dziure, to Rich ma do niej klucz. Uklekla na jednym kolanie i mruzac oczy, przyjrzala sie zamkowi w drzwiach szafy. Potem przytaknela z satysfakcja i zaczela grzebac posrod ciezkiego peku zelastwa. -Silverline dwiescie siedemdziesiat szesc - oznajmila. - Taki sam jak te na dole. Prosze. - Wsunela klucz w zamek, obrocila i demonstracyjnie otworzyla drzwiczki. Szafa byla pusta. -Moze z tylu ma tajny schowek? - podsunela Cheryl bez zbytniego przekonania. Schylila sie, zeby obejrzec polki, a ja odkrylem, ze przygladam sie jej tylowi - zdecydowanie bardziej jawnemu. Moje cialo samo zareagowalo: krew naplynela mi do twarzy i innych wystajacych czesci. Podniecenie eksplodowalo we mnie niczym flara. Gdy Cheryl sie wyprostowala, natychmiast zauwazyla moja nagla zmiane nastroju -musialem miec to wypisane na twarzy. -Nie sprowadziles mnie tutaj, zebym ci otworzyla szafe, prawda? - spytala z wyrzutem, ale bez zbytniej zlosci. - Ty swintuchu. To byla robota sukkuba Juliet. Siegnela do mego wnetrza - na tym wlasnie polegala jej tajemnicza sila i moc - i przestawila pokretlo na obudowie mojego libido z pozycji NORMALNE na SEJSMICZNE. Najwidoczniej cos takiego nie mija od razu, a bliskosc Cheryl wywolala wstrzas wtorny. Przygotowalem sie na uderzenie w twarz, lecz Cheryl przygladala mi sie z mina pelna namyslu. Otworzylem usta, by to wyjasnic, ona jednak energicznie pokrecila glowa, uciszajac mnie. -Nigdy jeszcze nie uprawialam seksu w pracy - wymamrotala w koncu. - A ty jestes calkiem atrakcyjny, na swoj oblesny, niezdrowy sposob. Powinienes nosic na sobie ostrzezenie ministerstwa zdrowia. A wiesz, co zawsze powtarzam? Zapomnialem, ale nagle przypomnialem sobie. -Nie mow, ze cos ci sie nie podoba, dopoki tego nie sprobujesz. -Wlasnie. Czy aby jednak twoje oczy nie skladaja obietnic, ktorych spodnie nie zdolaja dotrzymac, Castor? -To uczciwe pytanie. - Rozpaczliwie probowalem uruchomic te czesci mojego mozgu, ktore nie zawiadywaly poceniem sie i dyszeniem. - Cheryl, to nie ja. To cos w rodzaju kaca po... Powstrzymala mnie pocalunkiem, smakujacym slabo kawa i cynamonem. Mialem sporo czasu, by go skosztowac. Gdy sie rozlaczylismy, znow sie usmiechnela i ow usmiech niosl ze soba caly swiat obietnic. -Ktos moglby tu wejsc - przypomnialem, czyniac ostatnia, skazana z gory na porazke probe posluchania glosu rozsadku. -Do tego wlasnie przydaja sie klucze. - Cheryl podeszla do drzwi, zamknela je i przekrecila klucz. Potem wrocila i zsunela mi z ramion koszule. -Jestem caly pokaleczony - ostrzeglem. - Takze w miejscach, ktorych byc moze zamierzasz uzyc. -Biedaczek. Pokaz cioteczce Cheryl. Miala bardzo lagodne dlonie, ktorych uzyla do najrozniejszych czynnosci wykraczajacych poza zawodowe stosunki egzorcysty i klienta. Zareagowalem stosownie i sytuacja z kiepskiej stala sie cudownie zla. A jednak gdy Cheryl wciagnela mnie w siebie z gluchym pomrukiem aprobaty, ja wciaz myslalem: tasma do paczek i reklamowki. Gdzie sie podzialy? 14 Siedzielismy na strychu w przyjaznych, postkoitalnych objeciach, oparci o gola sciane. Zdazylismy sie juz ubrac, a gdyby ktos zaczal gramolic sie po kamiennych schodach, uslyszelibysmy go z daleka, totez nie martwilismy sie mozliwoscia przylapania w nieprzyzwoitej pozycji.-Nie proponowalas uzycia kondoma - zauwazylem. -A masz go przy sobie? -Nie. -No prosze. -Zawsze tak lekko podchodzisz do sprawy? -Ponioslo mnie. Ciebie tez. Ale biore pigulki. Twierdzisz, ze powinnam sie obawiac? Pokrecilem glowa. Unikam wszelkich zwiazkow, zawsze balem sie, ze ktos, kogo pokocham, moglby umrzec, a wtedy musialbym z tym zyc - albo sie z tym rozprawic. Musiec podjac wybor. Zatem, choc nie do konca zachowuje celibat, uwazam sie za calkiem cnotliwego. -I ty tez nie powinienes. Daje slowo. Zmienmy temat. -Dobra - przystalem. - Mozemy pogadac o robocie? -Jasne, wal. -Slyszalas kiedys o klubie ze striptizem, ktory nazywa sie "Rozowa Dziurka"? Cheryl rozesmiala sie, nisko, lubieznie. Bardzo spodobal mi sie jej smiech. -Ciesze sie, ze gadamy o robocie - mruknela. - Nie chcialabym sadzic, ze zaprosisz mnie na randke. Nie, nie znam tego miejsca, nigdy w zyciu nie bylam w klubie ze striptizem. No dobra, raz ogladalam chippendalesow. -Spotkalas kiedys niejakiego Lukasza Damjohna? -Nie. -A Gabriela McClennana? -Znow nie. Feliksie, co to wszystko ma wspolnego z moja Sylvie? Gadasz jak prywatny detektyw. -Wszystko to jakos sie ze soba laczy - odparlem, swiadom, jak zalosnie to brzmi. - Cheryl, powiedz mi cos o tych pokojach. Uzywacie ich do czegos? -Jeszcze nie. W koncu zamierzamy je zajac. Przechowuje sie tu pare rzeczy, ale niewiele. A czemu? Zamiast odpowiedziec, wstalem, zaklocajac pozostalosci sennego, intymnego nastroju. Podszedlem do okna i wyjrzalem, potem zerknalem w dol. Dwa pietra nizej ujrzalem plaski dach przybudowki. Na szarym eternicie lezala reklamowka, wiatr lopotal nia, ale jej nie zwiewal. -Co jest pod nami po tej stronie budynku? - zapytalem. -Bezpieczne magazyny - odparla Cheryl. -Tylko one? -Tak, tylko. -Bez okien? -Zgadza sie. Czemu pytasz? Co sie dzieje? -Zdawalo mi sie, ze slyszalem kogos - odparlem, decydujac sie na polprawde. - W czasie, gdy nie powinno tu byc nikogo. -To pewnie Frank - powiedziala Cheryl. -Slucham? - Odwrocilem sie ku niej. - Niby czemu? -Medytuje tutaj. Jeffrey sie zgodzil. -Frank medytuje? Usmiechnela sie szeroko. -A jak myslisz, skad u niego ten spokoj? Mamy jedynego straznika zen w calym Londynie. Tyle ze tak naprawde jest motylem sniacym o byciu straznikiem. -To sie dzialo w nocy. Po zamknieciu archiwum. -Tak? - Zamrugala. - Dobra, w takim razie cofam to, co powiedzialam. Frank przychodzi tu w czasie przerwy na lunch. Ale... co tu robiles po zamknieciu? -To dluga historia. Zechcesz na razie zachowac ja w sekrecie? -Bedziesz musial sobie kupic moje milczenie. -Dokladnie czym? Sugestywnie poruszyla brwiami. -Jestem dla ciebie tylko zabawka, prawda? - poskarzylem sie z udawana gorycza. -Zgadza sie, chlopcze. Powiedzmy: dzis wieczor o szostej; daj mi czas, zebym sie stad wydostala. Spotkamy sie w Costelli. Bedziesz musial sie postarac, by mnie zadowolic. -Moge liczyc na wczesniejsze zwolnienie za zle zachowanie? -Zobaczymy. Zalezy od tego, jaki umiesz byc niedobry. -Cheryl, czy z boku nowej przybudowki biegnie jakas alejka? -Tak, tam wlasnie stawiaja kontenery na smieci. A czemu? -Musze tam zejsc i wdrapac sie na ten plaski dach. -W ramach odpoczynku po seksie? Wiekszosc ludzi po prostu zapalilaby papierosa. Pocalowalem ja w usta. -Palenie szkodzi - przypomnialem. -Ja takze, chlopcze. Jeszcze ci pokaze. -Nie moge sie doczekac. Zostan tutaj, to potrwa tylko chwilke. Zszedlem na dol. Frank pozdrowil mnie przyjaznym skinieniem glowy. Po raz pierwszy na sluzbie towarzyszyl mu drugi straznik - mlodszy mezczyzna ostrzyzony po wojskowemu, ktory spojrzal na mnie rybimi oczami. Obdarzylem go usmiechem poczciwego idioty i poszedlem dalej. Alejka okazala sie zaulkiem. Zgodnie z zapowiedzia Cheryl, po obu stronach staly kontenery na smieci z sasiednich budynkow - kazda czarna, plastikowa trumne na kolkach opatrzono numerem wymalowanym biala farba, ktora pociekla, zanim zdazyla zaschnac. Z dolu wszystko wygladalo inaczej. Oceniajac polozenie najlepiej jak umialem, wdrapalem sie na smietnik, po czym wykorzystalem pozioma belke zamknietej stalowej bramy. Poszlo calkiem latwo, co mnie nie zdziwilo. Ktos z archiwum robil to w koncu regularnie. Bylem jednak za daleko i przed soba ujrzalem niewielkie podworze ze sprzetem budowlanym. Plaski dach nowego aneksu Bonningtona konczyl sie trzy metry po mojej lewej. Ruszylem po murze, balansujac jak skoczek na linie, az w koncu znalazlem sie na dachu. Widzialem reklamowke lezaca niedaleko sciany glownego budynku, przypominajacej procz swietlikow na samej gorze bezokie urwisko. Podszedlem do torby i ja podnioslem. "Wszystko, co dobre, smakuje lepiej u Saintsbury'ego", glosil napis. Ale to, co tkwilo w srodku, z pewnoscia nie bylo jedzeniem. Wyczulem cos ciezkiego i prostokatnego. Rozdarlem naroznik i zajrzalem do srodka. Wyjrzaly na mnie slowa: in anle aorc dicadrae?t c clert anlai irceo/rlai, byl to jednak przypadek. Ponad polowe listow i dokumentow w srodku napisano po angielsku. Gwizdniecie sprawilo, ze unioslem wzrok. Cheryl wychylala sie z okna strychu. Pomachala do mnie, a ja odmachnalem. Pokazalem jej gestem: "zostan", unoszac dlon jak policjant zatrzymujacy ruch. Pokiwala glowa. Wrocilem do srodka i ruszylem na czwarte pietro, ona jednak schodzila w dol i spotkalismy sie w polowie drogi. -Co bylo w siatce? - spytala. -Wybor zdrowych produktow za bardzo rozsadna cene - odparlem. - Cheryl, wpuscisz mnie jeszcze raz do magazynu z rosyjska kolekcja? -Mowiles chyba, ze to slepy zaulek. Co bylo w siatce? -Rozne rzeczy. Faktycznie mowilem i moze mialem racje. Ale musze cos sprawdzic. Wszystko w magazynie wygladalo tak jak poprzedniej nocy. Pudla wciaz pietrzyly sie na podlodze, laptop Richa nadal lezal na stole, a w powietrzu wciaz wisiala ta sama kwasna, zniechecajaca won, jak za pierwszym razem, gdy tam wszedlem cztery dni wczesniej. -Szosta - przypomniala Cheryl. -Bede tam - przyrzeklem. Pocalowalismy sie. Gdy tylko wyszla, wlaczylem komputer. Potem, gdy sie rozgrzewal, zaczalem szukac drugiej potrzebnej rzeczy. Powinna lezec na stole, ale ze tak nie bylo, musialem w nocy zgarnac ja do jednego z pudel wraz z nareczami papierow. Zmarnowalem dziesiec minut, ale w koncu znalazlem co trzeba: kolowy, reporterski notatnik z odrecznymi zapiskami Richa. Uzbrojony w niego otworzylem baze danych w komputerze i sprobowalem sie w niej polapac. Byl tam plik rosyjskie 1 i uznalem, ze to calkiem rozsadny poczatek. Program poinformowal mnie, ze zawiera okolo 4800 rekordow. Otworzylem kilka losowo. Podobnie jak dokumenty w pudlach, byly w zasadzie malo zroznicowane. List. 12/12/1903. Nadawca Michail S. Odbiorca Irina Aleksowna. Osobisty. Rosyjski. List. i4/12/1903. Nadawca Michail S. Odbiorca Peter Molinue. Osobisty. Angielski. List. 14/12/1903. Nadawca Michail S. Odbiorca ambasada rosyjska. "Do wszystkich zainteresowanych". Oficjalny/biznesowy. Rosyjski. Zaczalem przerzucac kartki w notesie, szukajac czegos, co by sie bardziej wyroznialo. W koncu zdecydowalem sie na kartke walentynkowa i wpisalem w pare pol zanotowane przez Richa informacje. Odbiorca Carla. Rysunek: skrzydlate serce. I rzeczywiscie byla tam: obiekt numer 2838. Nastepny sprawdzany dokument, akt urodzenia, mial numer 1211. Trzecim byl album zdjec slubnych, pojawiajacy sie pod numerem 832. Nic z tego. Nawet jesli mialem racje, potrzebowalbym wielu dni, by znalezc to, czego szukalem. Musial istniec inny sposob. Zastanawialem sie dluga chwile, potem siegnalem po telefon i zadzwonilem do Nicky'ego. Odpowiedzial ostroznie, jak zwykle, upewniajac sie, ze wie, z kim ma do czynienia, nim przyzna sie kim jest. Normalnie przyjalbym to spokojnie, ale nie dzis. -Nicky, skoncz z tymi bzdetami - rzucilem z irytacja, przerywajac mu. - Potrzebuje jeszcze jednej przyslugi. Jesli cos z tego wyjdzie, kupie ci cala skrzynke tych drogich francuskich sikow. Spotkajmy sie na dworcu Euston w Burger Kingu przy glownym przejsciu. Jasne? Bedziesz mogl mnie zobaczyc z odleglosci stu metrow i przekonac sie, ze to ja, a nie poszukujacy cie czlonkowie jakiejs dziwacznej agencji rzadowej. To cholernie pilne, kumasz? Ktos probuje mnie zabic i chcialbym wiedziec dlaczego. Rozmawianie z Nickym takim tonem to bardzo ryzykowna strategia. Czekalem, ciekaw, czy zamknie sie w sobie, czy tez powie, zebym spierdalal. Ale nie. -Probuje cie zabic? Jak? - spytal z napieciem. -Za pomoca klatki schodowej. A potem sukkuba. To przynajmniej doczekalo sie reakcji. -Ja pierdziele. Kurwidemon? Jak wygladal? Zrobiles zdjecie? -Czy zrobilem zdjecie? Nicky, mialem szczescie, ze uszedlem z tego z mniej wiecej nietknietym sprzetem. Nie, nie zrobilem zadnych zdjec. -W takim razie jak mial na imie? Cos ze steganografii? -Nie jestem fachowcem. Mowila, ze nazywa sie Juliet. Miala czarne wlosy i czarne oczy. -Cos jeszcze? Jakies znaki? Nieludzkie cechy? Jak wygladaly jej organy seksualne? Miala tam moze zeby? -Nicky, na milosc boska! Wygladaly jak u kobiety. Byla normalna, nieprawdopodobnie atrakcyjnie normalna. - Nagle cos pojawilo mi sie w pamieci, niczym wyskakujaca z tostera myslowa grzanka. - Oprocz piersi. -A one...? -Nie miala w ogole aureolek wokol sutkow, jedynie biala skore. -Lapie. Dobra, rozejrze sie. -Nie o to mi chodzi. -I tak to zrobie. Piekielne pomioty mnie fascynuja. -Spotkajmy sie tam, dobrze? -Dworzec Euston. Bede, ale mozesz liczyc na najwyzej dwadziescia minut. I ty placisz za taryfe. Poszedlem poszukac Richa, znalazlem go w czytelni publicznej. Pilnowal rumianej kobiety, calkowicie zaprzatnietej przegladaniem czegos, co wygladalo jak stara ksiega parafialna. Kiedy wszedlem, uniosl wzrok i pokiwal glowa. -Alice cie szuka - oznajmil - Nie wygladala na uszczesliwiona. -Bardziej bym sie zmartwil, gdyby wygladala. Posluchaj, Rich, chcialem cie o cos spytac. -Wal. -Pierwszy tydzien wrzesnia, moze ostatni tydzien sierpnia. Pamietasz, zeby zdarzylo sie wtedy cos dziwnego? Spojrzal na mnie, w jego oczach dostrzeglem pustke. -Moze jakas wskazowka? - spytal. - Co dziwnego? -Cos, co odnotowano by w ksiedze wypadkow. -A zatem... wypadek? Czy awaria? Czyjes zwolnienie, wczesniejsze wyjscie do domu? -Brzmi sensownie. Owszem, cos w tym guscie. Rich zmarszczyl czolo, podejrzewalem jednak, ze czyni to tylko po to, by okazac wole wspolpracy. -Nic nie przychodzi mi do glowy - przyznal. - Problem w tym, ze takie rzeczy dzieja sie ciagle i jesli nie masz punktu odniesienia, czegos, co z cala pewnoscia zdarzylo sie w tym samym czasie, zwykle nie pamietasz kiedy co bylo. -Pierwsze pojawienie sie zjawy - oznajmilem. - To niemal dokladnie ten sam okres. Pomoglo? Bezradnie wzruszyl ramionami. -Przykro mi, stary. -Nie szkodzi, strzelalem na oslep. Jesli jednak cos ci sie przypomni, daj znac. Spytaj tez Cheryl. I poletatowcow. -A Jona? Przez chwile przetrawialem to pytanie. -Tak, i Jona - potwierdzilem w koncu. - Kazdego, kto ci sie nawinie. Pytanie nie zaszkodzi. -Zwykle tez nie pomaga - odparl cynicznie. -Zauwazylem, bracie - przyznalem. - Ale nadzieja umieral ostatnia, nie? *** W porze lunchu wymknalem sie z archiwum i przeszedlem na druga strone, na dworzec Euston. Nigdy nie przepadalem za tym miejscem - wyglada jak powiekszony model dekoracji z telewizyjnego programu dzieciecego, zbudowany z listewkowych wnetrz skrzynek po owocach. Ale cala dobe klebia sie tam stada ludzi, co sprawia, ze idealnie nadaje sie na prywatne spotkanie. Ukrywana pod plaszczem zdobycz budzila we mnie wyrzuty sumienia, totez obejrzalem sie przez ramie. Tlum przerzedzil sie na moment i kobieca postac stojaca jakies dziesiec krokow dalej odwrocila sie i z naglym zainteresowaniem zaczela przegladac stojak z gazetami. Nie mialem pewnosci, ale znow wydalo mi sie, ze rozpoznaje w niej dziewczyne od Damjohna, Rose. Zawahalem sie. Musialem spotkac sie z Nickym, wiedzialem, ze nie zaczeka, ale bylem w labiryncie i przydalaby sie kazda dostepna Ariadna. Ruszylem w jej strone, wtedy jednak miedzy nami przeplynelo pare grupek ludzi i gdy dotarlem do stojaka, jej juz tam nie bylo.Z grymasem irytacji pomaszerowalem do Burger Kinga. Nie ma drzwi, stoi otworem na wprost glownego przejscia. Dlatego wlasnie go wybralem: Nicky lubi, by nic nie przyslanialo mu pola widzenia. Gdy tylko usiadlem, podszedl i podsunal sobie krzeslo. Musial jakis czas krazyc wokol, czekajac, az sie zjawie: ale postapilby wbrew swojej naturze, gdyby usiadl pierwszy. Poczulem promieniujace z niego zimno - pod obszernym kozuchem ukrywal pakiety mrozace, pewnie mial tez termos suchego lodu, by je odswiezyc. W odroznieniu od wiekszosci zmartwychwstalych, Nicky byl zawsze pragmatyczny i przygotowany. Wyciagnal z kieszeni cienki plik kartek A4, zlozony na pol i jeszcze raz na pol. Wreczyl mi je, a ja spojrzalem zaciekawiony. -Martwe dziewczyny - wyjasnil. - To, o co wczoraj pytales. -Szybka robota. - Zaimponowal mi. -Latwizna, ale jak mowilem, przedstawiles kiepskie kryteria i jest tu mnostwo danych. Wciaz masz przed soba sporo pracy. Jaki jest dzisiejszy kryzys? Wyjalem spod koszuli niewielkie, lecz ciezkie zawiniatko i przesunalem ku niemu po blacie - twarde, prostokatne, zapakowane w stronice dzisiejszego "Guardiana". Nicky rozwinal paczuszke i zapatrzyl sie w nia, jakby nigdy wczesniej nie widzial czegos podobnego. Przejscie obok Franka z tym przedmiotem pod koszula wymagalo zelaznych nerwow. Zastanawialem sie, czy nie poprosic o plaszcz, nie chcialem jednak zwracac na siebie uwagi. -Musisz sie temu przyjrzec - poinformowalem Nicky'ego - i to jak najdokladniej. Rozpruc, dokonac sekcji i opisac, nie pomijajac najmniejszego szczegolu. Interesuje mnie zwlaszcza plik ROSYJSKIE 1. To baza danych. Chce wiedziec, czy ktos przy niej majstrowal, czy gdzies po drodze zrobiono cokolwiek niezwyklego. -To czyjs laptop - powiedzial Nicky. - Nie twoj? -Nie. -Kradziony, Castor? -Pozyczony. W stosownej chwili wroci do prawowitego wlasciciela. -I masz czelnosc dawac mi cos takiego? -Jasne, Nicky. Oni i tak juz cie szukaja, pamietasz? A ty nie zyjesz, nie masz nic do stracenia. Nicky'ego wcale nie rozbawily moje slowa. -W mojej pracy - wycedzil, patrzac na mnie gniewnie - staram sie trzymac jak najbardziej na uboczu. Probuje nie tykac sieci, bo siec - machnal rekami, rozcapierzajac palce - jest jak wielka plynaca rzeka. Na brzegach tej rzeki cala armia ludzi siedzi na lezakach z wedkami i zylkami. Wszystko, czego dotykasz, Castor, wszystko, czego dotykasz, to haczyk. Istnieja ludzie, ktorzy chca wiedziec o tobie wszystko. By moc cie kontrolowac. By moc cie zneutralizowac. By moc cie zabic, kiedy tylko zechca. Myslisz, ze nie wiem, ze paranoja to choroba psychiczna? Wiem lepiej niz ktokolwiek. Ale trzeba sie z nia pogodzic, jesli chce sie przezyc. -A najstraszniejsze jest to, ze twoje slowa maja sens - zauwazylem cierpko. - Posluchaj, przysiegam ci, nigdy nie wspomne twojego imienia. Nic, co dla mnie robisz, nie trafi dalej, nawet do goscia, ktory mnie zatrudnil. Wykorzystam to tylko do potwierdzenia tego, co juz wiem, czy raczej wydaje mi sie, ze wiem. A potem bede ci winien przysluge. Bardzo duza przysluge. Nicky przytaknal powoli, sprawial wrazenie mniej wiecej zadowolonego. -Lubie, kiedy ludzie sa mi winni przyslugi - mruknal. - Dobra, Castor, przelece twoj laptop. -Myslisz, ze zdolasz stwierdzic, czy ktos manipulowal przy tym pliku? Zasmial sie bez cienia rozbawienia. -Zartujesz sobie? Zdolam stwierdzic, czy ktos pierdnal w tym samym pokoju, w ktorym stala ta maszyna. I co wczesniej zjadl na obiad. Mam swoje metody, Castor, i swoje zrodla. A tak przy okazji, twoj sukkub ma dluga historie. Nagla zmiana tematu lekko mnie ogluszyla. -Slucham? -Znalazlem jej opisy w kilku grimoire'ach. Czarne oczy. Blada brzoskwiniowa skora. Imie. -Juliet? -Ajulutsikael. "Siostra jest Bafometa i najmlodsza z rodu, wszelako nadal mozna wielce i nielatwa do pokonania slowem badz symbolami naszej sztuki. Lecz srebrem ja skrepujesz, a anagramem imienia ulagodzisz". -Skad wiesz, ze to ona? -Bo posluzyla sie imieniem zlozonym z czesci jej prawdziwego. Zawsze tak robi, nie pytaj dlaczego. Pewnie to jakis zwyczaj demonow. A przy okazji, miala na sobie cos srebrnego? -Lancuszek. Na kostce. -O prosze. Masz szczescie, ze zyjesz, Castor. Ajulutsikael jest szybka i grozna. Gerald Gardner, stary kumpel Crowleya, opowiada o pewnym znajomym, ktory ja wywolal, by zaimponowac kumplom na wieczorze kawalerskim. Odgrywala niesmiala, zwabila go tak, ze przekroczyl linie magicznego kregu, a potem wyrwala mu fiuta z jajami i zjadla. Trudno to nazwac goracym oralem, na jaki liczyl. A, i ona sie nie poddaje. To jeszcze jedno, co do czego sa zgodni wszyscy okultysci. Gdy raz zlapie trop, bedzie wracac. Uwazaj na siebie. Nie wiedzialem co odpowiedziec. Wzdrygnalem sie odruchowo. -Dzieki, Nicky - powiedzialem w koncu. - I tak mialem spore obawy, ale najwyrazniej nie dosc duze. Ostro podbiles stawke. -Przepraszam. Pomyslalem, ze powinienes to wiedziec. Wstalem. -Pospiesz sie z tym, Nicky. - Wskazalem laptop. - Jesli dasz rade, zadzwon jeszcze dzisiaj; musze odstawic go na miejsce, nim ktokolwiek zauwazy, ze zniknal. -Skontaktuje sie z toba - przyrzekl. A kiedy ruszylem do wyjscia, zatrzymal mnie, unoszac dlon. - Zdajesz sobie sprawe z tego, ze ktos cie sledzi? -Co? Nadal? Zauwazylem ja, idac tu, ale... -Trzy razy przeszla obok wejscia. Przygladala ci sie. Moze czekala, az wyjdziesz. Jego czujnosc zaimponowala mi, ucieszylem sie tez, ze potwierdzil moje obserwacje. -Dobra. Dzieki, Nicky. Tak, jestem swiadom. -To ktos, o kim powinienem wiedziec? -Nie, sprawa czysto osobista. -Zartujesz. - Nicky skrzywil sie z niesmakiem. - Jest dla ciebie za mloda, Fix. Za mloda dla kogokolwiek. -Zadzwon! - rzucilem. Ruszylem z powrotem glownym przejsciem i dalej, wieloma drzwiami prowadzacymi na dworzec autobusowy. Przed soba mialem betonowe schody, wiodace w dol do podziemnego przejscia pod Euston Road. Poszedlem naprzod. Na dole skrecilem i zaczekalem. Uslyszalem ja, zanim jeszcze zobaczylem: schodzila niezgrabnie po schodach, stukajac niebezpiecznie wysokimi obcasami. Skrecila za rog i o malo na mnie nie wpadla. Piwne oczy w twarzy, ktora niefachowy makijaz upodabnial do pyszczka pandy, otwarly sie szeroko. To byla Rosa. Teraz, z bliska, poznalem ja bez cienia watpliwosci. -Chcialabys ze mna o czyms porozmawiac? Nie jestem pewien, czego oczekiwalem, ale nie tego, co sie stalo. Rosa siegnela pod plaszcz i wyciagnela noz do stekow. W tym otoczeniu wygladal niepokojaco i wyjatkowo nie na miejscu. Chwile pozniej jego wyglad znacznie sie pogorszyl, bo rzucila sie naprzod, probujac wbic mi ostrze w piers. Odskoczylem i klinga ciachnela powietrze. Rosa o malo sie nie wywrocila, odzyskala jednak rownowage i znow sprobowala. -Zrobiles jej to! - krzyknela z mocnym akcentem, brzmiacym z czeska badz rosyjska. -Znowu! Znow jej to zrobiles! To byles ty! Powiedzial mi, to ty! Za trzecim razem sprobowalem zlapac ja za przegub, wyrwala sie jednak i o malo mnie nie trafila kolejnym zamachem noza. Byla taka szczupla. Moja dlon zacisnela sie na moment wokol jej ramienia, nie poczulem prawie niczego. Lecz nienawisc, ktora wobec mnie zywila, dodala jej szalenczych sil. Znow skoczyla ku mnie z okrzykiem wscieklosci. Tym razem nie probowalem jej powstrzymac, po prostu zamierzylem sie, wytracajac noz z dloni. Nie chcialem jej zrobic krzywdy, ona jednak zachlysnela sie i poleciala do tylu, trzymajac sie za przegub. Kopnalem noz w glab tunelu, po czym wyciagnalem rece, rozcapierzajac palce i unoszac dlonie na znak, ze nie mam zlych zamiarow. -Niczego nikomu nie zrobilem - oznajmilem. - Ale chcialbym wiedziec, o co sie mnie oskarza i kto ci o tym powiedzial. Jesli mi wyjasnisz, moze dowiemy sie, na czym stoimy. Wpatrywala sie we mnie wsciekle, nadal obejmujac przegub dlonia. Zerknela tesknie na noz, po czym puscila sie biegiem w strone schodow. Dogonilem ja po dwoch krokach, chwytajac za pas. Odchylilem sie, gdy szarpnela sie i kopnela; wolalem trzymac sie z dala od tych smiercionosnych szpilek. -Prosze - rzeklem - Roso, powiedz, czemu jestes na mnie zla? Powiedz, co takiego mialem zrobic? Nagle zamarla i zwisla mi w objeciach. Polobrocona oparla glowe na moim ramieniu, z jej ust ulecial drzacy szloch. Naparla na mnie calym cialem i ciezarem. Zaskoczony, rozluznilem uscisk, a Rosa, wybrawszy sobie dokladnie ten moment, zgiela sie wpol, walac mnie z porazajaca sila tylem glowy w grzbiet nosa. Polecialem na sciane tunelu, a ona uciekla. Kiedy odzyskalem wzrok w zalzawionych oczach, nie zostal po niej nawet slad. Z pulsujaca bolesnie glowa i jeszcze bardziej zraniona duma wrocilem na poziom ulicy i rozejrzalem sie szybko. Nic. Nawet na pietnastocentymetrowych obcasach ta mala potrafila niezle biegac. Bol glowy stawal sie coraz gorszy, poczulem nagla fale mdlosci. Usiadlem na murku, by zebrac mysli i sily. Wygladalo na to, ze pobicie przez kobiete to jedno z zagrozen zwiazanych z tym akurat zadaniem. Przynajmniej Cheryl potraktowala mnie delikatnie. Wsrod morza bolu pojawila sie jedna mysl i zakolysala radosnie na jego falach. Jedyny abstrakcyjny fakt w swiecie przejmujacego, fizycznego cierpienia. "Wciaz tylko mowila: roze i roze" - powiedziala mi Farhat, kiedy spytalem o ducha. "Caly czas gadala o rozach". Cheryl podczas pierwszej rozmowy tez o tym wspomniala. Obie jednak sie mylily. Bylem gotow zalozyc sie o cokolwiek, ze tak naprawde duch mowil: Rosa. Zastanawialem sie, co dalej robic. Mialem pare pomyslow ktore chcialem sprawdzic w archiwum - dotyczacych reklamowek i plaskich dachow. A Rosa stala sie nagle jedna z najpowazniejszych kandydatek do rozmowy, gdy nastepnym razem zastane ja gdzies bez kuchennych narzedzi w dloni. Teraz jednak priorytet mialy notatki Nicky'ego, a gdybym je zabral do Bonningtona, ryzykowalbym starcie z Alice. Wzialem je zatem ze soba do metra. Nie jest moze tak dobre jak Bunhill Fields, ale blizsze i do pewnego stopnia dzialalo podobnie. Szybko poruszajace sie pojazdy w znacznym stopnial blokuja badz oslabiaja moje psychiczne czulki - i mimo halasu silnika, wibracji i podskakiwania, nieistniejacej klimatyzacji, zastalego smrodu i bliskosci pach innych ludzi, dla mnie metro otacza mgielka kontemplacyjnego spokoju, czula niczym ochronne skrzydlo aniola. Czesto jezdze w kolko linia Circle, kiedy musze cos przemyslec. Niewygodnie wcisniety w siedzenie, ktoremu ktos wyrwal z korzeniami jedna z plastikowych poreczy, tym samym zmuszajac mnie do zdecydowanie zbyt wielkiej bliskosci z roslym gosciem w koszulce Scissor Sisters, pachnacym ostro acetonem, wyjalem z kieszeni notatki i zaczalem je przegladac. Bylo ich znacznie wiecej niz z poczatku sadzilem - okolo dziesieciu kartek ludzaco cienkiego, polprzejrzystego papieru do drukarek, zapelnionych gestymi, niesformatowanymi wydrukami, przetkanymi to tu, to tam znakami procentu oznaczajacymi nierozpoznane symbole. Bog jeden wie, skad Nicky to wykopal. Byly to wpisy z bazy danych dotyczace zgonow w podejrzanych okolicznosciach. Zrozumienie dodatkowo utrudnial fakt, ze wszystkie pola zlaly sie w jedno, bez naglowkow ani spacji. Pierwszy wpis zaczynal sie tak: MARYPAULINEGLEESON28CIEMNENIEBIESKIE554UDERZENIETEPYMNARZEDZI EMI2NIEZIDENTYFIKOWANE7CZASZKAOBOJCZYKLEWAKOSCRAMIENNACHOD NIKPRZEDBAREMSTARYSZPUNTTAKRELACJESWIADKOW2253TAKI2MINWIELO KROTNEWZALACZENIUl)2)3)4)5)6)7)WZALACZENIU8)9)10)WZALACZENIU11)12) OTARTECZYSTEOTARTE I tak dalej i dalej, ponurym, obojetnym tonem. Potem pojawilo sie drugie nazwisko, Katherine Lyle i kolejna kaskada slow i liczb. I kiedy tak przebiegalem wydruk wzrokiem, przyszlo mi do glowy, ze nie powinienem nigdy brac do reki oryginalnych dokumentow. Zamkniete w nich mroczne emocje prawdopodobnie by mnie zadlawily. Pod pewnymi wzgledami wydruk byl kompletnie niezrozumialy. Pod innymi jednak opowiadal mnostwo przygnebiajacych wariacji ponurej i jakze znajomej historii. Swiadom moich ograniczen, Nicky na nastepnych kartkach zalaczyl tez materialy innego rodzaju - notki agencji prasowych i inne mniej telegraficznie zwiezle zrodla. Z pomoca tych przypisow zdolalem znacznie szybciej przedrzec sie przez glowna liste. Przede wszystkim zajmowalem sie wykluczaniem niemozliwych kandydatek, a potem tych mozliwych, lecz malo prawdopodobnych. Zwykle wypadki z mnostwem swiadkow, domowe zbrodnie w afekcie, ktorych ofiary mieszkaly w okolicy i czulyby sie znacznie bardziej zwiazane z wlasnym domem niz z Archiwum Bonningtona, bedacym przeciez w istocie chlodzonym magazynem, pelnym plesniejacych papierow; ataki serca, wylewy i wszelkie inne banalne tragedie ludzkiej egzystencji, ktore zazwyczaj pozwalaja wskoczyc w zaswiaty bez najmniejszego plusniecia. W koncu skrocilem liste do trzech kandydatek. Uswiadomilem sobie jednak, ze bede potrzebowal znacznie wiecej informacji, by stwierdzic, czy ktoras z nich to moja zjawa z archiwum. I w tym momencie nagle natchnienie, odpowiadajace ciezarem i rozpedem doskonale wycelowanej polowce cegly, rabnelo mnie w ciemie. Mialem przeciez kontakt: kogos, kogo moglem wykorzystac. Niespecjalnie mu sie to spodoba, ale co nas nie zabija, to nas wzmacnia. Spojrzalem na elektroniczny wyswietlacz na scianie wagonu: nastepna stacja Moorgate. Pociag zatoczyl juz prawie pelna petle. Po Moorgate nadszedl Barbican, a potem Farlington, skad mialbym pare krokow do klubu Damjohna. Dwa przystanki dalej znalazlbym sie z powrotem na Euston Square, niedaleko archiwum. Lecz w archiwum czekala wkurzona Alice - przynajmniej zgodnie z tym, co mowil Rich. A ja nie mialem zadnych pozytecznych zajec az do czasu, gdy Nicky zakonczy przegladanie laptopa i odezwie sie do mnie. Udalem sie zatem do "Rozowej Dziurki", z zamiarem pogodzenia sie z Rosa i sprawdzenia, co wlasciwie laczy ja z duchem z archiwum. Dalej moj plan nie wygladal juz zbyt szczegolowo, mialem jednak nadzieje, ze cos mi przyjdzie do glowy. Po drodze wyjalem komorke - choc raz pamietalem, zeby ja naladowac - i zadzwonilem pod numer w Hampstead. Polaczylem sie za pierwszym razem. James Dodson nie ucieszyl sie, slyszac moj glos, a gdy sie dowiedzial, ze chce mu zlozyc wizyte, ta wiesc praktycznie zepsula mu dzien. Musialem nalegac. Gdybysmy rozmawiali twarza w twarz, pewnie zrobiloby sie paskudnie, ale to spotkanie mialem dopiero przed soba. Na dole w klubie nie dostrzeglem ani sladu Rosy, a zabraklo mi odwagi do przesluchania dziwek na gorze. Spytalem natomiast jedna z kelnerek. Tak, Rosa byla tu wczesniej, ale skonczyla juz zmiane. Moze zjawi sie jutro, zazwyczaj bywa w klubie w piatki. Zamowilem skandalicznie drogi dzin z tonikiem i zaczalem saczyc powoli przy stoliku, wpatrujac sie z ponura mina w parade pieknych, nagich, zdecydowanie zywych kobiet, ktore w jakis sposob wydawaly mi sie znacznie mniej rzeczywiste i namacalne niz jedna niezywa. Po mojej prawej doszlo do lekkiego zamieszania. Kelnerka posadzila przy jednym ze stolikow dwoch mezczyzn. Mruzac oczy w polmroku, bez szczegolnego zdumienia rozpoznalem ich po sylwetkach: przysadzisty, ciemnowlosy Damjohn i wysoki, patrycjuszowski Gabe McClennan. Nie zwracali uwagi na otoczenie, kontynuujac pelna napiecia rozmowe, trwajaca juz, gdy siadali - a przynajmniej pelna napiecia ze strony Gabe'a, ktory poruszal rekami rownie szybko jak wargami, a na jego twarzy odbijaly sie gniew i frustracja. Damjohn odpowiadal z niewzruszonym spokojem, byc moze polaczonym z leciutka irytacja. Juz wczesniej zdecydowalem, ze jesli zjawi sie Damjohn, znikne - nic bym nie zyskal, dajac mu znac, ze szukam Rosy, a moze nawet napytalbym jej klopotow. Z niewiadomych powodow jednak w tym momencie odwrot wydal mi sie wyjatkowo nie do przelkniecia - a walniecie gniazda kijem to czesto najlepszy sposob, by sie przekonac, z jakim insektem mamy do czynienia. Problem oczywiscie w tym, ze czasem ow insekt moze nas uzadlic. Totez, nie przemyslawszy tego swiadomie i nie podjawszy niczego, co mozna by uznac za decyzje, odkrylem, ze maszeruje przez sale, stawiam na wpol oprozniona szklanke na ich stoliku i przystawiam sobie krzeslo pomiedzy nimi. -Dobry wieczor, panowie - rzeklem. - Moge sie przysiasc? Gabe wpatrywal sie we mnie, jakby wlasnie odgryzl kawalek jablka i zobaczyl mnie wijacego sie w srodku. Twarz Damjohna przez mniej wiecej dwie sekundy pozostawala nieruchoma, potem rozjasnil ja usmiech tak bliski autentycznemu, ze nie daloby sie ich rozroznic nawet za pomoca wody krolewskiej. -Pan Castor - rzekl. - Oczywiscie, prosze usiasc. - Z emfaza machnal reka, a ja klapnalem na krzeslo z przesadnym westchnieniem zadowolenia. McClennan wygladal, jakby zaczynal sie dusic. -Jak tam interesy, Gabe? - Poslalem mu usmiech. -Okradles mnie, ty maly skurwysynu. - Jego glos ociekal jadem. - Przyszedles do mojego biura z jakas bzdurna historyjka, a potem... - Damjohn uciszyl go uniesieniem dloni. Niezla sztuczka, o malo nie zaczalem klaskac. -Wlasnie o panu rozmawialismy - wyjasnil spokojnie, zwracajac sie do mnie. Kokieteryjnie sklonilem glowe. -Mam nadzieje, ze tylko dobrze. -Troche dobrze, troche zle. Ale tez nie spodziewalem sie, ze panski fach uprawiaja aniolowie. Musze przyznac, ze zaskoczyla mnie panska... odpornosc. Niezbyt imponujaca sylwetka i budowa w pana przypadku klamia, panie Castor i nadaja panu falszywy pozor wrazliwosci. -Jestem jak chwast - odparlem pogodnie. - Im bardziej sie mnie truje, tym mocniejszy rosne. -Tak? Jak ja cie, kurwa, zatruje... -McClennan - ucial Damjohn. - Jesli jeszcze raz sie odezwiesz, zirytujesz mnie. Naprawde chcesz, by tak sie stalo? Gabe pozostawil to pytanie bez odpowiedzi, a Damjohn podjal watek, jakby zaden z nas mu nie przerwal. -W istocie - przyjrzal mi sie z namyslem - wierze, ze ma pan odpowiednie zdolnosci i temperament, by doskonale dopasowac sie do jednego z moich przedsiewziec. -Proponuje mi pan prace? - Musialem spytac, bo nie wierzylem wlasnym uszom. Proba przekupstwa byla ostatnia rzecza, jakiej sie spodziewalem. -Nigdy nie skladam podobnych propozycji, jesli z gory nie wiem, czy zostana przyjete, panie Castor. Z pewnoscia pan rozumie. Czy szuka pan stalego zajecia? Twarz Gabe'a przybrala bardzo niebezpieczny kolor, doskonale kontrastujacy ze snieznobialymi wlosami. Wygladal, jakby wysilek zachowania milczenia kosztowal go co najmniej jedna wazna arterie. -Ma pan juz tu egzorcyste - przypomnialem, skinieniem glowy wskazujac naszego towarzysza. -Moj stol jest dlugi i szeroki. To tylko kwestia tego, co moze mi pan zaoferowac. -I tu zaczynaja sie schody - odparlem. - Znam sie tylko na podstawach. Nie umiem na przyklad wywolac demonow. -Nie. - Wzrok Damjohna na ulamek sekundy powedrowal ku Gabe'owi. - Lecz do dzialan podobnej natury, jakze marginalnych i niebezpiecznych, uzywa sie raczej ludzi nieostroznych i glupich. Dla pana mialbym inne propozycje. Pokrecilem glowa, nie na znak odmowy, lecz niewiary. Cala ta scena byla surrealistyczna. Damjohn siedzial miedzy mna i scena, a mocno nadmuchana ruda panna rozkladala wlasnie nogi dokladnie za jego glowa, obdarzajac go zdecydowanie niezwykla, lecz w pewnym sensie idealnie pasujaca aureola. -Ile pan chcialby mi placic? - spytalem, ot tak, z ciekawosci. -Na poczatku? Powiedzmy dwa tysiace funtow miesiecznie, z dodatkowa jednorazowa suma pokrywajaca koszty przeprowadzki i mozliwe protesty co wrazliwszej czesci panskiego sumienia. Nie musze tez mowic, choc i tak powiem, ze kazda z moich dziewczyn z radoscia przyjelaby panska wizyte. Wiecej niz z radoscia, bo wiedzialyby, ze jest pan moim przyjacielem i wspolnikiem. Gdyby mial pan jakiekolwiek nietypowe potrzeby natury seksualnej, z pewnoscia zostalyby zaspokojone. Damjohn spojrzal na mnie przebiegle i odnioslem wrazenie, ze wlasnie jestem poddawany ocenie przez bardzo zrecznego kusiciela ludzi. -Widze - rzekl - ze nadal nie znalazlem do pana klucza, panie Castor. Ale mam jeszcze cos na zachete. Umilkl, czekajac na moja reakcje. Wzruszylem ramionami na znak, ze wciaz slucham. Na scenie rudowlosa kobiete zastapil saksofonista, grajacy leniwie, bez przekonania, do wtoru lecacego z tasmy akompaniamentu. Zapewne mial sprawiac, by seksturysci poczuli sie jak wyrafinowani koneserzy. -Czlowiek taki jak pan, zarabiajacy nazycie tak jak zarabia i wyjatkowo obdarzony przez nature, musial sie zastanawiac, co sprawia, ze zmarli powracaja wlasnie teraz, pod roznymi postaciami, i daja sie odeslac komus takiemu jak pan czy obecny tu McClennan. Innymi slowy musi pan miec wiele pytan dotyczacych struktury i logiki niewidzialnego swiata, jego geografii, z braku lepszego okreslenia. Musial pan sie zastanawiac, co to wszystko znaczy. Z pewnoscia dostrzegl, ze sie spinam. Do tej pory czulem kontrole nad ta rozmowa, bo wiedzialem, ze nie moze mi zaoferowac nic, czego bym pragnal. Ja i milosc - nawet ja i seks -to bardzo zlozone rownanie, a puste kieszenie mozna nosic z pewna godnoscia i szykiem, niczym odznake honorowa. Ale odpowiedzi. O tak, pojechalbym na drugi koniec pieprzonego swiata, zeby tylko je zdobyc. Damjohn usmiechnal sie, tym razem szczerze - nie na znak zywionych wobec mnie cieplych uczuc, lecz z czystej satysfakcji. Znalazl moj czuly punkt. -A pan to wie? - zdolalem jedynie spytac. - Jakim cudem? Slyszalem, ze Jezus zadawal sie z prostytutkami, ale to bylo raczej dawno temu. Nie chce pan chyba powiedziec, ze sie znacie? Usmiech zbladl lekko, ale Damjohn nadal przemawial lekkim, odprezonym tonem. -Nie. Nie mialem tej przyjemnosci, ale rozmawialem z szefem strony przeciwnej. Dysponuje wiedza, ktorej cene wielu uwaza za zbyt wysoka. Oczywiscie - znow zerknal na Gabe'a, tym razem z nieskrywana wzgarda - zwykle udawalo mi sie przekonac innych, by zaplacili ja za mnie. Pochylil sie, przeszywajac mnie wzrokiem. -Wiem, skad oni przychodza i dokad ich odsylasz. Wyobrazam sobie, ze ta informacja pobudzilaby twoja ciekawosc. Czyzbym sie mylil? Jego twarz miala wyraz przesadnie intensywnej dobrotliwosci czlowieka, ktory wlasnie zaprosil cie do lasu, zebys obejrzal sliczne szczeniaczki. Wpatrywalem sie w niego w milczeniu - przez chwile emocje zbyt we mnie wrzaly, bym mogl cokolwiek powiedziec. Znow bylem szescioletnim chlopcem, resztki mojego tortu urodzinowego nadal lezaly w prozniowym pudelku na dolnej polce lodowki, a ja wrzeszczalem na moja mlodsza siostre, zeby wynosila sie z mojego lozka, bo nie zyje, a ja sie jej boje. Zobaczylem, jak blednie i sie rozplywa; na koncu zniknela jej mala, smutna twarz, jak u pieprzonego kota z Cheshire w Alicji w Krainie Czarow. -Rozumie pan jednak - powiedzial Damjohn, prostujac sie na krzesle - ze nie zlozylem oferty. Nie oficjalnie. Bo najpierw chce uslyszec odpowiedz. - Spojrzal na mnie wyczekujaco; najwyrazniej swietnie sie bawil. McClennan tez na mnie patrzyl, z tak czysta i palaca nienawiscia, ze skojarzyl mi sie z poludniowoamerykanskimi zabami, tymi, ktore poca sie jadem. Nie dlatego, ze przetrzepalem mu szafke. Nienawidzil mnie, bo Damjohn probowal mnie uwiesc, zamiast kazac paru osilkom powyginac mi rece i nogi w niewlasciwa strone. I w pewnym sensie ta nienawisc ulatwila mi sprawe. Podobnie zadzialala Katie, ale nie potrafie tego wyjasnic. Wstalem. -Oferta nie zostala zlozona? - powtorzylem. Damjohn pokrecil glowa, niewzruszony, pogodny. -W takim razie nie mowie, zebys wsadzil ja sobie w dupe i dobil mlotkiem do polo. Wole zostac przy znanych mi diablach. To do zobaczenia, co? Zostawilem drinka na stoliku. Gdybym pociagnal lyk i wyplul Damjohnowi w twarz, mogloby to zostac uznane za niegrzeczne. Gdy maszerowalem przez hol w strone wyjscia, w niewielkiej wnece zadzwonil telefon. Aktualny wykidajlo podniosl sluchawke. Jednoczesnie za moimi plecami zajeczal saksofon i gdzies w pamieci zaskoczyly synapsy. Sprawdzenie moich podejrzen trwalo zaledwie sekunde. Wyszedlem na dwor i stanalem przy drzwiach. Na komorce przerzucilem ostatnie kilkanascie rozmow i w koncu znalazlem numer, ktorego szukalem: 020 7405 8181. Wybrawszy go, uslyszalem sygnal "zajete". Odczekalem pol minuty i znow sprobowalem. W klubie zadzwonil telefon, a w komorce odezwal sie zgrzytliwy bas wykidajly. -Halo? -Pomylka - rzucilem. - Przepraszam. WRN 7405 8181. Ktos w Archiwum Bonningtona mial w swoim kalendarzu numer burdelu. Samo w sobie moglo to wygladac niewinnie, biorac jednak pod uwage wzruszajace zainteresowanie Damjohna moja osoba, stanowilo kolejne ogniwo lancucha. I wtedy, maszerujac na zachod w strone Bonningtona, dokonalem kolejnego skojarzenia. Rozmyslalem o brakujacej kartce z ksiegi wypadkow i nagle pojalem, w jaki sposob ksiazka moglaby mi pomoc, nawet w okaleczonej formie. Totez, mimo ze omal nie zostalem pokrojony nozem do stekow i nie znalazlem ani sladu Rosy, do archiwum dotarlem w calkiem niezlym nastroju. Oparlem sie pokusie, zbilem z tropu przeciwnikow i zaczalem w koncu na nowo ukladac fragmenty tej ponurej ukladanki. W sumie czulem satysfakcje wynikajaca z dobrze zaczetej i tym samym w polowie wykonanej pracy. Az do chwili, gdy Alice poinformowala mnie, ze mnie zwalnia. 15 -Potrzebny mi jeszcze tylko jeden dzien. - Ze zdumieniem odkrylem, ze moj glos brzmi niemal blagalnie. - Daje slowo. Jeszcze jeden dzien, to wszystko. Peele mowil, ze mam czas do konca tygodnia.W kamiennej twarzy Alice nie drgnal nawet miesien. Trzymala w rekach moj prochowiec. Uniosla go w moja strone. -Czy to twoje? - spytala z przesadnym naciskiem, jakby przeprowadzala oficjalne przesluchanie. -Tak, to moje. Posluchaj, Alice, mowie powaznie. Musze jeszcze tylko sprawdzic kilka szczegolow. Juz prawie skonczylem. Powaga. -Frank zostawil twoj plaszcz na jednym z wieszakow - oznajmila, puszczajac mimo uszu moje slowa. - Potem musial na chwile wyjsc, wiec postanowil go schowac do szafki i bezpiecznie zamknac. Gdy go skladal, to wypadlo z kieszeni. - Pomachala mi przed nosem swoimi kluczami. Cholera. Zdawalo mi sie, ze jak przez mgle pamietam, ze przekladalem to cholerstwo do kieszeni spodni. Pewnie jednak nie byla to okolicznosc lagodzaca. -Zostawilas je wtedy w kosciele - wyjasnilem. - Mialem ci je oddac, ale jakos wylecialo mi z glowy. - Szczerze mowiac, nie brzmialo to o wiele lepiej. -Czyzby? - spytala z gryzacym sarkazmem. - Castor, nasza pierwsza rozmowa dotyczyla wartosci kolekcji i tego, jak powaznie podchodzimy do jej chronienia. Od tego czasu niemal tydzien kreciles sie po budynku, czekales, az pracownicy odblokuja zamki kartami, otworza ci i zamkna za toba drzwi. Trudno mi uwierzyc, ze nic z tego nie zrobilo na tobie wrazenia, ze wszystko po prostu wylecialo ci z glowy. -Czy cala ta agresja ma pokryc wstyd wynikajacy z faktu, ze w ogole je zgubilas? - spytalem. Jesli liczylem, ze moja szczerosc ja rozbroi, pomylilem sie. Odpowiedziala stekiem wyzwisk, ktory zaskoczyl mnie mniej swa gwaltownoscia, a bardziej bogactwem. Jej twarz najpierw porozowiala, potem poczerwieniala. A choc Alice nie do konca panowala nad jezykiem, kilka kluczowych fraz wyroznilo sie w calej tyradzie. Po pierwsze, bylem zlodziejem. Po drugie, zagrozilem bezpieczenstwu archiwum. Po trzecie, Peele zgodzil sie, ze nic nalezy mnie wiecej wpuszczac do budynku. -Wynos sie! - wrzasnela. - Wynos sie stad, Castor, i to natychmiast! A jutro oczekujemy zwrotu zaliczki. W przeciwnym razie odzyskamy ja sadownie. Zabierz go sprzed moich oczu, Frank. Frank wskazal reka drzwi, ktoremu to gestowi wiele brakowalo do wyprowadzenia mnie za ucho, czego zapewne oczekiwala Alice. Musiala sie pogodzic z poczuciem bliskim stosunkowi przerywanemu. Mimo wszystko nie moglem nie posluchac. A jednak sprobowalem. -Mysle, ze wasz duch to ofiara morderstwa - oznajmilem, wykladajac karty na stol. - Mysle tez, ze ktos z personelu was okrada. Ktos systematycznie wynosi dokumenty z waszych zbiorow. To trwa od miesiecy, moze nawet lat. Jesli mi pozwolisz... Alice odwrocila sie do mnie plecami i odeszla. Frank dotknal mego ramienia, bardzo lekko, lecz mine mial stanowcza. -Nie chcemy zadnych klopotow, prawda, panie Castor? -Nie - odparlem z ponura rezygnacja. - Nie chcemy. Ale wiesz, co jest diablo dziwne, Frank? I tak zawsze je mamy. *** -Wszyscy sa na ciebie potwornie wkurzeni, Felix - oznajmila pogodnie Cheryl,opadajac na krzeslo naprzeciwko mnie w kawiarni Costella. Odgarnela z czola kosmyk wlosow, z trudem opanowujac szeroki usmiech. - Przepraszam, wiem, ze to nie jest zabawne. Po prostu nie umiem powstrzymac smiechu, kiedy Alice tak odpala. Zupelnie jakby Nelson zszedl ze swojej kolumny i wdal sie w bojke z taksowkarzem. -Ogladalas cala awanture z balkonu - rzucilem oskarzycielko. -Owszem. I moglabym sprzedawac bilety. Caly dzien cie szukala. Kiedy spytala, czy cie widzialam, sklamalam i odparlam, ze chyba juz wyszedles, a potem sie okazalo, ze istotnie tak bylo. Gdybym miala twoj numer komorki, uprzedzilabym cie. Ale masz chyba jeszcze inne zlecenia? - Pod koniec przemowy zdolala sie zmusic, by w jej glosie zabrzmiala troska zamiast radosnego chichotu. Ujalem jej dlon. -Cheryl - powiedzialem, patrzac z powaga w jej oczy. - Chce cie prosic o cos bardzo waznego. Wargi Cheryl zadrzaly niespokojnie. -Hej, to bylo fajne dymanko, Felix, i bardzo cie lubie, ale nie mysl sobie, ze... -Chce, zebys cos dla mnie ukradla. Jej twarz pojasniala. -Tajna akcja! Ale super! Czego potrzebujesz? -Ksiegi wypadkow. Peele trzyma ja w szufladzie biurka. Blask zgasl jak zdmuchniety. -Nie badz glupi. Jak mam ja przeniesc obok Franka? Jesli mnie zlapia, wylece na zbity tylek, i pewnie w dodatku mnie zaskarza. Sadzilam, ze chodzi o tajne informacje czy cos takiego. Przytaknalem. -Chodzi mi o informacje, ale, jak to mowia, potrzebuje oryginalnego egzemplarza. I nie musialabys jej przenosic obok Franka. -Jest tylko jedno wyjscie z... -Owin ja w reklamowke i wyrzuc przez okno pokoju, w ktorym dzis rano dokonalismy krotkiego zblizenia. Tak samo jak robi ktos inny. Ja wdrapie sie na dach i zabiore ja dzis wieczor, Cheryl zamrugala. -Ktos okrada archiwum? -Tak, to wlasnie bylo w siatce. Duzy plik listow i dokumentow i co najmniej jedna ksiazka. Czesc pochodzila z rosyjskiej kolekcji, ale calkiem spora czesc wygladala na starsza. Znacznie starsza. Wbila we mnie wzrok. -Czemu nie wezwales policji? -Bo wciaz mam do wykonania robote, a stawka jest znacznie wieksza niz pare starych dokumentow. Chce sie dowiedziec, jak umarla Sylvie i co ja laczy z archiwum. Wezwanie bandy gliniarzy, ktorzy zamkneliby budynek, tylko utrudniloby sprawe. Poza tym, gdyby to zalezalo od Alice, aresztowaliby tez mnie. Nie, pojde do gliniarni, kiedy bede gotowy -A tymczasem chcesz tez podwedzic cos na boku? -Nasladownictwo to najszczersza forma pochlebstwa. Posluchaj, Cheryl, trafilem na cos. Cos znacznie wiekszego niz kradzione dokumenty. Tak wielkiego, ze cokolwiek spotkalo Sylvie, bylo tylko skutkiem ubocznym. Ale potrzebna mi ta ksiazka. Mialem poprosic Peele'a o jej wypozyczenie, kiedy Alice mnie wykopala. Cheryl patrzyla na mnie zdumiona. -Teraz grasz po stronie Sylvie? -Gram, podaje, bronie. Sedziuje. -Ale przeciez masz sprawic, by zniknela. Po to cie wlasnie sprowadzili. Nie chcialem tego mowic, wiedzialem jak idiotycznie zabrzmi. -Zeszlej nocy uratowala mi zycie. Jestem jej cos winien. -A ze nie zyje, raczej nie splacisz dlugu. - Cheryl najpierw otworzyla szeroko, a potem zmruzyla oczy. Byl to gest pelen ukrytych znaczen. - Prowadzisz kurewsko dziwne zycie, Felix. -Fix. Wszyscy, ktorzy mnie znosza, mowia mi Fix. Zerknela na zegarek. -Frank wciaz powinien byc w budynku - zastanawiala sie glosno. - Moglabym powiedziec, ze wrocilam po torebke. Czekalem, patrzac, jak na jej twarzy odgrywa sie wielka psychiczna bitwa: obowiazek kontra psotliwa natura. Bylo to fascynujace widowisko. Gdyby stawka byla mniejsza, chetnie bym je podziwial. -No dobra, zgoda - powiedziala w koncu. - Sprobuje. Dwadziescia minut pozniej stalem w alejce z boku Bonningtona, praktycznie niewidzialny we wczesnowieczornym mroku. Zobaczylem, ze z okna na trzecim pietrze wylatuje pakunek. Zatoczyl w powietrzu szeroki luk i ze stlumionym lupnieciem wyladowal na plaskim dachu. Znow wdrapalem sie na pojemnik i podciagnalem na rekach. Zaczynalo mi to wchodzic w krew. Znalazlem reklamowke i jak najszybciej zsunalem sie na ziemie. Z Bonningtona nie bylo mnie widac, ale dookola staly budynki, a za zakurzonymi szybami mogl sie kryc niejeden lubiezny podgladacz. Zaczekalem na Cheryl na rogu, razem ruszylismy dalej. -Teraz jestem wspolniczka - zauwazyla. -Zgadza sie, jestes. -Jesli ktos sie dowie, moge stracic prace. -Owszem, wspominalas. -Chce zatem wiedziec o co w tym wszystkim chodzi. To uczciwe. -Uczciwe. Zapadla cisza, z jej strony wyczekujaca, z mojej gleboko zamyslona. -Czy zatem...? -Chodz, poznasz moja gospodynie - odparlem. - Na pewno ja polubisz. *** Pen rzadko gotuje, ale kiedy juz to robi, dzieja sie trzy rzeczy. Po pierwsze, kuchnia staje sie domowa wersja piekla, lacznie z klebami dymu i ostrymi woniami. W tym piekle garnkom przepalaja sie dna, szklanki pekaja po przypadkowym zanurzeniu we wrzatku, a ochryploglose harpie (czy raczej Edgar i Arthur) szydza z calego przedsiewziecia z najprzerozniejszych szafek, podczas gdy Pen rzuca na nie wymyslne klatwy. Po drugie, dostajecie z tej kuzni Hefajstosa posilek wygladajacy jak zdjecie w magazynie dla pan domu i smakujacy jak dzielo najlepszego mistrza kuchni, probujacego zaimponowac sasiadom. Po trzecie, Pen oczyszczona przez te meke i zahartowana w ogniu, promieniuje blogim spokojem przez nastepne godziny czy nawet dni.Dzisiaj, na czesc Cheryl, przygotowala cassoulet z jagnieciny. Cheryl, zachwycona, poprosila o druga i trzecia dokladke. -Niesamowite! - wykrzyknela w ekstazie. - Musisz mi dac przepis, Pam! -Mow mi Pen, skarbie - odparla cieplo Pen. - Obawiam sie, ze przepis nie istnieje. Gotuje holistycznie, w stanie wybitnego wkurzenia, totez nic nigdy nie wychodzi mi dwa razy tak samo. Dolala Cheryl wina, australijskiego, z orlem na etykiecie. Australijczycy z niewiadomych przyczyn preferuja na swych butelkach drapiezne ptaki, nie torbacze; na ich miejscu reklamowalbym raczej to, co mnie wyroznia. Na imprezach czasami daje sie namowic do wyrecytowania calego skeczu Monthy Pythona na temat australijskich win stolowych. "Mnostwo ludzi w tym kraju...". Problem w tym, by znalezc kogos, kto zechce mnie namowic. -A zatem zyjecie razem z Feliksem? - Cheryl uniosla brwi. -Nie w biblijnym sensie tego slowa. - Pen pokrecila glowa. - Choc w sumie jest w nim cos starotestamentowego, zgodzisz sie? -Chcesz powiedziec: cos z Sodomy i Gomory? -Hej, przypominam, ze tu siedze! - wtracilem. -Nie. - Pen nie zwrocila na mnie uwagi. - Myslalam raczej o Noem. Bardzo zadowolony z siebie. Wielkie, szalone projekty, w ktore wciaga wszystkich dokola. Ugania sie za kazda spodniczka... -Tego o nim nie slyszalam. -O tak, straszny byl z niego swintuch. Jak oni wszyscy. Nigdy nie odwracaj sie plecami do patriarchy. Na niezasluzony deser wniosla tort czekoladowy z supermarketu. Wyciagnela tez butelke koniaku, ale odebralem jej go i schowalem z powrotem do szafki z butami. -Do tego, co zaplanowalem, bedziemy musieli jasno myslec - upomnialem ja. -Do tego, co zaplanowales? -Mamy robote. -Wielkie, szalone projekty - zacytowala Cheryl. -Uprzedzalam. - Pen pokrecila glowa. Brutalnie pozbawiona koniaku nalala sobie jeszcze kieliszek wina. Odsunalem brudne naczynia na jeden koniec wielkiego, wiejskiego stolu i rozlozylem na blacie skserowane w ratuszu plany. Potem poszedlem po ksiege wypadkow, ktora po tym, jak Cheryl wyrzucila ja przez okno, wyladowala na plasko i przetrwala upadek bez zadnych widocznych uszkodzen. Otworzylem ja na 13 wrzesnia; brakujaca kartka sprawila, ze latwo go znalazlem. -I co teraz zrobimy? - spytala Cheryl. -Skoro Jeffrey zadal sobie tyle trudu, by opisac czas, miejsce i date kazdego pojawienia sie ducha, odnotujemy je na planach budynku. - Mina Cheryl swiadczyla jasno o tym, ze moja odpowiedz niewiele jej mowi. - Bo musze wiedziec, co dokladnie nawiedza zjawa - wytlumaczylem. - Sadzilem, ze eksponaty rosyjskie, ale nie. Czyli to bedzie cos innego. -Ale czy to musi byc cos tak szczegolowego? -Nie, lecz zwykle tak jest. Wiekszosc duchow ma fizyczna kotwice. To moze byc miejsce albo obiekt - od czasu do czasu nawet inna osoba. Ale niemal zawsze istnieje cos takiego: cos szczegolnego, czego sie trzymaja. Nie wygladaly na przekonane. -To twoje archiwum jest przeciez miejscem - rzucila Pen. Czy zjawa nie moze nawiedzac calego budynku? -Mowie o czyms znacznie mniejszym. W budynku, czy moze w poblizu, powinno byc miejsce nalezace do niej. Miejsce, z ktorym kojarzy swoja osobe i blisko ktorego zwykle sie trzyma. Albo moze przedmiot, ktory nalezal do niej za zycia i ktory wciaz darzy uczuciem. -Jak to ma ci pomoc? - spytala Cheryl. -Kiedy sie dowiem, co to, moze zdolam ustalic, kim byla i jak umarla. Cheryl kiwnela glowa. Zrozumiala. Teraz juz moglem jej przekazac zle wiesci. -A ty bedziesz musiala zaznaczac krzyzyki, bo z nas trojga jestes ekspertem. Wreczylem jej marker - za drugim razem, bo z poczatku nie chciala go wziac. Przygladala sie planom z gleboko zbolala mina. -Jestem w tym do kitu - poskarzyla sie. - To prawie matematyka, a ja skonczylam studia humanistyczne. Jasne? -Razem to rozgryziemy - obiecalem. - Pen, ty czytaj na glos z ksiegi. Nie wszystkie wpisy, tylko te dotyczace ducha. -Mam odgrywac glosy? - spytala z nadzieja. -Jest tylko jeden. Pomysl o Sourduscie z Tytusa Groana, a zorientujesz sie o co biega. To najwyrazniej jej sie spodobalo. -Moge to zrobic. To rozumiem - rzekla z aprobata. -No to zaczynajmy. Zaczelismy, ale Cheryl miala racje: nie bylo latwo. Budynek bardzo zmienil sie z czasem, a plany - nawet najnowsze - wygladaly zupelnie inaczej niz barokowy, trojwymiarowy labirynt, w ktory zmienilo sie archiwum. Ale z drugiej strony Peele, gdy juz notowal, to bardzo dokladnie i zawsze podawal wszelkie odnosniki. Poczulem do niego niechetny respekt: po dwoch tuzinach pojawien sie ducha mnostwo ludzi zaczeloby uzywac znaku powtorzenia, ale nie Jeffrey. Za kazdym cholernym razem zapisywal gdzie, kiedy i kto, z jednakowa liczba najdrobniejszych zbednych detali. A my kolejno zaznaczalismy je na planach. Podczas pracy rozmyslalem o brakujacej kartce, pustym miejscu otoczonym informacjami - informacjami, ktorych do tej pory nie probowalem nawet wykorzystac. Lecz w pozornie przypadkowym przyplywie istot, ktore strasza w mroku popoludnia, kryla sie jakas prawidlowosc. Musiala. A ksiega wypadkow nadal stanowila klucz. Kazde spotkanie stawalo sie krzyzykiem i plan powoli zaczynal wygladac jak upstrzony przez muchy. Cheryl zaznaczala sumiennie kolejne miejsca. Piwnica. Parter. Pierwsze pietro. Piwnica. Parter. Drugie. Trzecie. Zjawa niemal w ogole nie pojawiala sie na trzecim pietrze - tylko dwa razy na okolo osiemdziesiat spotkan - i nigdy na czwartym. Odwiedziny na drugim byly rzadkie i zawsze w magazynie K badz na korytarzu przed nim. Na pierwszym pietrze zjawiala sie w kilku pomieszczeniach i na korytarzu, a na parterze i w piwnicy byla niemal wszechobecna. Siedzielismy przy stole, wpatrujac sie w owoce naszej pracy. Cisza, ktora zapadla, byla cisza proznego oczekiwania na objawienia. Masowe objawienia. -Kreci sie wszedzie - zauwazyla Cheryl. -Tak - zgodzilem sie lekko martwym glosem. - Faktycznie. -Wcale nie. - Slowa Pen zabrzmialy nieco niewyraznie, ale dzwieczala w nich granitowa pewnosc. Oboje spojrzelismy na nia. Wzruszyla ramionami. -Jest na uwiezi. -Wyjasnij - poprosilem. Pen pochylila sie nad planami. -Dobra - powiedziala. - Zalozmy, ze ten krzyzyk tutaj jest odrobine dalej. Przypuscmy, ze pokazala sie w kacie pokoju, nie posrodku. I ten tu: rownie dobrze mogla stac dziesiec metrow dalej, na korytarzu. Wytarla dwa krzyzyki i nakreslila kolejne. Trzeci przesunela zaledwie pol cala, blizej wiekszego skupiska. Spojrzala na mnie wyczekujaco. -Linie proste - zauwazylem. - Pojawia sie w liniach prostych. Pen zacmokala. -One nie sa proste, Fix. Sa zakrzywione. Zaczynalem czuc mrowienie na karku, wloski podniosly mi sie nie z powodu naglych odwiedzin ducha, lecz narastajacego, nieuniknionego poczucia, ze cos niewyraznego nabiera przejrzystosci. -Ja pierdole - mruknalem. Cheryl wodzila wzrokiem miedzy nami, tam i z powrotem, -Czy ktos zechce przekazac mi wiesci? Moje spojrzenie powedrowalo z dolu do gory. Piwnica, parter, pierwsze pietro, drugie, trzecie. -No dobra - powiedzialem. - Jestem idiota, brakuje mi wyobrazni plastycznej. To jest jak... Droga Mleczna. -Jak co? - zdumiala sie Cheryl. Lecz Pen kiwala z podnieceniem glowa. -Droga Mleczna. Na niebie widzimy ja jako linie, bo patrzymy pod niewlasciwym katem. Ale to nie linia, tylko dysk. I to tez nie sa linie. Jesli uwzglednisz os pionowa, widac wszystko. To... -...uwiez - dokonczyla Pen. -Zaraz sie obraze - ostrzegla Cheryl. Polozylem plany jeden na drugim i unioslem, demonstrujac jej. Przyjrzala sie z powatpiewaniem, mruzac oczy. Teraz, kiedy ujrzalem, do czego zmierzala Pen, nie moglem uwierzyc, ze Cheryl wciaz nic nie widzi. -Spojrz. Na kazdym pietrze zjawa pojawia sie w roznych miejscach, w sumie jednak tworza one krag. Bardzo duzy w piwnicy, nieco mniejszy na parterze. Jeszcze mniejszy na pierwszym pietrze, lecz wciaz majacy ten sam srodek. Na drugim pietrze tylko kilka punkcikow, wszystkie blisko siebie. Przypuscmy jednak, ze sporzadzimy mape w trzech wymiarach. Co otrzymamy? -Migrene - jeknela Cheryl. -Otrzymamy pusta polkule. Im wyzej w budynku sie pojawia - wskazalem palcem -tym mniejsze ma pole poziomego manewru. Nie chwytasz? Wyobraz sobie psa na smyczy. Jesli wlasciciel zbije go kijem, co zrobi pies? -Ucieknie - stwierdzila Cheryl. - Chyba ktos tu sie wywyzsza. -Wcale nie. Wyobraz to sobie. Pies ucieknie tak daleko, jak pozwoli smycz. A potem bedzie biegl dalej, tyle ze juz po okregu. Zgadza sie? Okregu z wlascicielem - i kijem -posrodku. -Jasne. -Wyobraz sobie jednak, ze to kosmiczny pies. Z silnikiem odrzutowym. Nadal uciekalby na sam koniec smyczy, ale juz nie po kole, bo moglby sie poruszac swobodnie nie tylko na boki, ale i w gore, i w dol. -Czyli to bylaby kula. -Zgadza sie! Cheryl raz jeszcze przyjrzala sie zsunietym planom. Czarne krzyzyki odcinaly sie wyraznie od tla, tworzac koncentryczne kregi, zmniejszajace sie w miare zmiany pietra. -Istnieje stale miejsce - podjalem. - Jakas uwiez, ale ona jej nie nawiedza, ucieka od niej jak najdalej. Ucieka na sam koniec smyczy. -A czlowiek z kijem... -Jest w centrum. W miejscu, ktorego zjawa nie chce odwiedzac. W miejscu, gdzie nigdy jej nie widziano. Cheryl odebrala mi plany i raz jeszcze polozyla na stole. -To musi byc na parterze - wymamrotala. Potem zerknela na Pen i na mnie, zeby sprawdzic swoja logike. - Na parterze badz w piwnicy. Najwiecej swobody musi miec w miejscu, w ktorym sie znajdzie na tym samym poziomie co ten... potwor. To miejsce. Niewazne. Pen pokiwala z entuzjazmem glowa. -No i gdzie to jest? - spytalem. - Co lezy posrodku kuli? Cheryl zaczela przesuwac palcem po glownym korytarzu, mamroczac do siebie. -To jest recepcja, to magazyny na parterze, A, B, C. Toaleta damska... Umilkla, ale jej palce nadal poruszaly sie nad mapa. W koncu uniosla ku mnie wzrok, cala jej twarz miala wyraz oszolomienia -To nie dziala - oznajmila. - Mylisz sie. -Co? - zapytalem. -To pomieszczenie tutaj, lezy w samym srodku. Zgadza sie. Idealnie w srodku kregow, w piwnicy. Oto, czego zjawa unika. Pomieszczenie podpisano: druga sala konferencyjna. -Tak? I co? - naciskalem, czujac lekki niepokoj. - Jak je nazywaja teraz? -Nijak, Feliksie - odparla beznamietnie Cheryl. - Bo go tam nie ma. 16 Dwadziescia cztery stopy to mniej wiecej osiem krokow. Odlicz je. Raz. Dwa. Trzy. Cztery. Piec. Szesc. Siedem. Osiem. Swietnie. Teraz skret pod katem prostym i znowu: tym razem do dziesieciu. Raz. Dwa. Trzy. Cztery. Piec. Szesc. Siedem.W tym momencie wpadlem na sciane i zagwizdalem, cicho, bezdzwiecznie w ciemnosci. Cheryl miala racje. Uzbrojony w wytrychy z latwoscia wlamalem sie do Bonningtona. Zewnetrzne zabezpieczenia byly diablo mocne, lecz drzwi frontowe poddaly sie, odslaniajac gardlo po zaledwie odrobinie odrecznej stymulacji. Dzieki Bogu wszystkie alarmy zamontowano na wejsciach do magazynow, a tam sie nie wybieralem. Wzmocnione drzwi z tylu czytelni, prowadzace do czesci budynku dostepnej wylacznie dla personelu, okazaly sie znacznie trudniejsze i wymagaly dziesieciu nerwowych, spoconych minut. Na podoredziu mialem w tylnej kieszeni identyfikator Cheryl, wolalem jednak go nie uzywac, bo czytniki na drzwiach byly pewnie wyposazone w pamiec wewnetrzna. Przyszedlem sam. Gdyby zdarzylo sie cos paskudnego, Pen miala zostac moim alibi, a Cheryl nie musiala krecic mi sie pod reka, kiedy wlamywalem sie do jej miejsca pracy. Mimo wszystko jednak dobrze byloby miec ja tu ze soba. Zorientowanie sie wsrod tych wszystkich sal bylo dostatecznie trudne w dobrze oswietlonej kuchni - na ciemnym korytarzu, oswietlonym slabym blaskiem ksiezyca, wygladalo to po prostu fatalnie. W koncu jednak mialem tylko odmierzyc odleglosci krokami Po pokonaniu wstepnych problemow logistycznych okazalo sie to niezbyt skomplikowane. Pietnascie minut wpadania na mury w ciemnosci doprowadzilo mnie do jedynego sensownego wniosku. W budynku brakowalo pokoju. Korytarz okrazal go w oczywisty sposob - jesli tylko czlowiek wiedzial, ze cos tam bylo i zostalo usuniete. Sprawdzilem na poziomie piwnicy i odkrylem to samo: kolejna zatoczke, mniej wiecej pod poprzednia - z dodatkowym tajemniczym elementem schodow przesunietych szesc metrow dalej w glab korytarza. Po co ktos mialby zadawac sobie tyle trudu, zeby wyciac z wielkiego budynku publicznego skromny fragment? Gdy w koncu w mojej glowie pojawila sie odpowiedz, wrocilem na parter i wyszedlem, rownie ostroznie jak wczesniej. Z powrotem na ulicy znow zaczalem odliczac kroki. Wiedzialem juz jednak, dokad trafie. Do drugich drzwi: tych, ktore minalem pierwszego dnia, bo mialy prog zasypany starymi smieciami, a je same zaslonieto nierownym kawalkiem dykty. Bo wyraznie nikt ich nie uzywal i prowadzily donikad. Byly jak wyrostek robaczkowy, zapomniany, bezuzyteczny produkt uboczny nieorganicznej ewolucji budynku. A teraz to im wlasnie przygladalem sie zupelnie nowymi oczami. Smieci dalo sie odgarnac bardzo latwo: patrzac w nowym swietle, podejrzanie latwo. W sumie bylo to tylko kilka pustych pudelek i stary koc - minimalistyczne dekoracje przedstawiajace "miejsce, gdzie nocami sypiaja bezdomni". W arkuszu dykty przybitej do futryny wycieto prostokat w miejscu dziurki od klucza: kolejny znak, ze to miejsce nie bylo tak nieuzywane, jak mozna by sadzic. W tych drzwiach zamontowano zamki "Falcon" i "Schlage". W porownaniu z nimi glowne wejscie archiwum otwieralo sie latwo jak zaslona z koralikow. Ze schlagem zmagalem sie pol godziny i juz niemal mialem sie poddac, gdy w koncu uslyszalem szczek oznaczajacy ustawienie cylindrow. Pchnalem drzwi, ktore sie otwarly. Za nimi ujrzalem miniaturowy przedpokoj, troche ponad metr na metr, ze zlozonym kocem sluzacym za wycieraczke, i dalej kolejne drzwi, rowniez zamkniete. Ich drewniana czesc wygladala znacznie slabiej niz metalowa, a moja cierpliwosc wyczerpala sie juz jakis czas temu, totez wywalilem je kopniakiem. Znalazlem sie w absolutnie ciemnym pomieszczeniu, w ktorym unosila sie ostrokwasna, organiczna won: won potu, szczyn i wolalem nie myslec czego jeszcze. Zaczalem obmacywac sciane w poszukiwaniu wlacznika. Znalazlem go i nacisnalem - naga, stuwatowa zarowka rzucila ostre, kliniczne swiatlo na pokoj, ktorego nie zgodzilby sie wynajac nawet ostatni abnegat. Trzy sciany pomalowano smutnym odcieniem szpitalnej zieleni, czwarta pokrywala ponura i ciemna drewniana boazeria, ktora ozywialo tylko kilka pionowych listewek jasniejszej barwy. Na podlodze lezal pas wzorzystego linoleum, przyciety do innego pokoju i nie siegajacy az do katow. Szyba w oknie byla nietknieta, ale widac przez nia bylo tylko spodnia czesc kolejnego kawalka dykty. Sam pokoj byl tak skromnie umeblowany, ze mozna go uznac ta pusty: stala w nim tylko poplamiona, jadowicie pomaranczowa kanapa, charakteryzujaca sie typowym dla lat siedemdziesiatych bezwstydem. Pod jedna ze scian stal rzad kilkunastu litrowych dwulitrowych butelek; niektore byly pelne wody, inne puste. To wszystko. Drzwi wewnetrzne zamknely sie za mna, a ja ruszylem nieco dalej w glab pokoju. Juz wczesniej poczulem wstrzas towarzyszacy rozpoznaniu obrazow. Po nim nastapila refleksja, ze w istocie to zaden wstrzas. To byl pokoj, ktory ujrzalem, grajac w dwadziescia pytan ze zjawa: pokoj, ktory mi pokazala na pokazie slajdow swoich wspomnien. Pamietala go i pokazala mi wiernie do ostatniego szczegolu - choc moze teraz butelek pustych bylo nieco wiecej, pelnych odrobine mniej. Przeszukalem dokladnie pokoj. Nie zabralo mi to zbyt wiele czasu, bo nie bylo czego ogladac. Pod kanapa nic, za nia nic. Mozliwe, ze cos krylo sie za jedna z poduch, ale nie mialem ochoty ich dotykac: sofa wygladala tak, jakby nawet najlzejszy kontakt mogl sie skonczyc zlapaniem paskudnej choroby. Odkrecilem jedna z butelek, powachalem i skosztowalem ostroznie, Z tego, co czulem, byla to zwykla woda. Co zatem pozostawalo? Nad drzwiami znajdowala sie polka, okazala sie jednak pusta, pokryta gruba warstwa kurzu. Boazeria mogla skrywac mnostwo grzechow, wiec nacisnalem ja w kilku miejscach, sprawdzajac, jak bardzo zalezy jej na utrzymaniu bliskich kontaktow ze sciana. Po trzecim pchnieciu cos ustapilo i cicho zagrzechotalo. Przyjrzalem sie blizej i ujrzalem osadzone w drewnie drzwi, ktorych linie maskowaly dwie ozdobne listwy. Spojrzalem z jeszcze blizszej odleglosci i ujrzalem dziurke. Tym razem to byl zamek "Chubb", klasyczny model z lat szescdziesiatych. W tych okolicznosciach mozna te drzwi uznac za szeroko otwarte. Za drzwiami ujrzalem schody biegnace w dol - to byly te pierwotne, z planow. Nie stanowily juz czesci archiwum, a to z kolei wyjasnialo, po co pare metrow dalej od tego miejsca zamontowano nowe schody. Tu ostra won byla znacznie silniejsza. Zapewne miejsce to oddzielono od reszty budynku w czasach, gdy nalezal jeszcze do rzadu. Moze mialo to byc darmowe mieszkanie dla urzednika sluzby cywilnej, ktoremu zabraklo rangi, by zasluzyc na pokoje przy Admiralty Arch. Albo moze odcieto je od reszty archiwum, gdy dwa ministerstwa zmagaly sie w nim o Lebensraum. Tak czy inaczej, najwyrazniej od tamtych czasow o nim zapomniano - choc jak widac, nie wszyscy. Na klatce schodowej znalazlem kolejny wlacznik. Gdy go jednak nacisnalem, swiatlo zaplonelo nie na schodach, lecz w pokoju na dole. Zszedlem ostroznie, bojac sie potknac w mroku. Pokoj w piwnicy okazal sie jeszcze bardziej ponury niz ten na parterze. I znow, byl w nim tylko jeden mebel: materac, jeszcze brudniejszy niz kanapa i goly, procz jednego koca w jaskrawa zolto-czerwona krate - no, slowa "kiedys jaskrawa" bardziej odpowiadalyby prawdzie. W jednym kacie stalo wiadro pelne metnego plynu i stanowiace zrodlo smrodu. Uzywano go jako latryny, podobnie jak w ktoryms momencie otaczajacej je podlogi. W posadzce obok kubla osadzono zelazny pierscien, zamocowany niezbyt fachowo w nieporzadnie wylanym cemencie. Bez watpienia nie stanowil elementu pierwotnego wyposazenia pokoju. W kacie dostrzeglem tez zwoj sznura. Umiem rozpoznac wiezienna cele. Ktos tu mieszkal, i to calkiem niedawno. W mojej glowie pojawily sie inne wspomnienia, ktore wchlonalem podczas bliskiego kontaktu psychicznego ze zjawa. Byl wsrod nich koc, bez watpienia. I twarz Gabe'a McClennana. Co widzialem za nia? Osniezone szczyty... Obrocilem sie i na najdalszej scianie, zaledwie troche ponad metr w tej klaustrofobicznej ciasnocie, ujrzalem obszarpany plakat ze zdjeciem Mount Blanc i podpisem L'Empire du SM. Poczulem deja vu, klujace jak setki igiel. A kiedy obracalem glowe, katem oka dostrzeglem cos jeszcze. Plame czerwieni pod blizszym koncem materaca, niemal u mych stop. Przykucnalem, przepelniony dziwna niechecia i ponura satysfakcja. Odpowiedz byla blisko: oto zrodlo wszystkiego. Wsunalem dlon pod materac, by go podniesc. I nagle przeszyl mnie przerazliwy bol, zupelnie jakbym dotknal nieizolowanego przewodu pod napieciem. Bol rozszedl sie z dloni poprzez reke do serca i wszystkich punktow kompasu. Gwaltownie cofnalem dlon i zmellem w ustach przeklenstwo. Czy raczej sprobowalem zemlec. Ono jednak nie padlo, cisza napuscila korzen w moich ustach, gardle, plucach. Cisza opadla na mnie niczym brudny koc, jakby glowe i ramiona okryl mi wielki sloj, a ktos przytknal do ust chusteczke nasaczona chloroformem. Nie, to tylko panika i przesadna reakcja. Nie krecilo mi sie w glowie, nie tracilem swiadomosci. Po prostu nie bylem w stanie wydac najmniejszego dzwieku. Wymowilem slowa, usilujac tchnac w nie oddech i sprowadzic na swiat, lecz nic sie nie stalo. Stracilem glos. A kiedy unioslem koniec materaca, tym razem ostroznie, z gory, odkrylem dlaczego. To jednak nie byla plama skrzepnietej krwi, ale krag, nakreslony ciemnoczerwona kreda, z piecioramienna gwiazda wewnatrz i seria starannie wypisanych symboli na kazdym ramieniu. Innymi slowy znak ochronny, pozostawiony przez egzorcyste. Zazwyczaj slowo kluczowe wypisane po srodku podobnego znaku brzmi ekpiptein - odprawic, albo hoc fugere - wynocha z miasta. Tutaj widnialo aphthegtos - niemy. Wyprostowalem sie, lekko roztrzesiony. Wiedzialem juz, po co przyszedl tu Gabe McClennan i czemu nikt w archiwum nie zareagowal na to nazwisko. McClennan w ogole nie odwiedzil archiwum, to tutaj przyszedl, i to wlasnie musial zrobic. Ale po co uciszac zjawe, zamiast sie jej pozbyc? To nie mialo najmniejszego sensu. McClennan nie dalby przeciez znizki wrecz przeciwnie, zaklecie uciszajace bylo trudniejsze niz zwyczajne egzorcyzmy. Niezaleznie od odpowiedzi jedno bylo jasne. To dlatego z takim trudem namierzalem zjawe, nawet gdy bylem blisko. Znak ja krepowal, zaklecie sciskalo jak kaftan bezpieczenstwa, tyle ze doszyty do duszy. Teraz pojmowalem zmiane zachowania ducha: nagly przeskok do pozornie bezsensownej przemocy. Zjawa reagowala na atak nekromanty. Znak nie powinien dzialac na zywe istoty ludzkie, lecz wrazliwosc, z ktora przyszedlem na swiat, sprawila, ze stalem sie nan podatny. To, czego teraz doswiadczalem, mozna porownac do snieznej slepoty albo gluchoty tuz po wybuchu. Odzyskam glos, ale moze to potrwac wiele minut czy nawet godzin. Nagle zalalo mnie uczucie klaustrofobii, serce zabilo szybciej. Nawet oddech nie czynil najmniejszego dzwieku w mojej piersi czy ustach. Wokol mnie rozciagal sie kokon ciszy. Unioslem pozostale krawedzie materaca, nie spodziewajac sie, ze cokolwiek znajde. Lecz pod najdalszym, najblizszym sciany, ujrzalem od spodu szeroka, ciemnobrazowa plame. Tego koloru nie da sie z niczym pomylic. Podobnie woni, do tej pory zagluszanej ostrym amoniakowym smrodem kubla ze szczynami. Bylem swiadom faktu, ze w kazdej chwili ktos moze zauwazyc otwarte drzwi na gorze, przejsc przez pokoj, dostrzec swiatlo na dole i zamknac mnie tu jednym obrotem klucza - zakladajac, ze bylby to ktos dysponujacy owym kluczem. Niespecjalnie spodobala mi sie ta mysl. Wycofalem sie na schody, raz jeszcze obejrzalem owo ponure pomieszczenie i ruszylem na poziom ulicy. Gorne drzwi zamknely sie same. Otworzylem je i przekroczylem prog pokoju. Po pierwszym kroku zamarlem - w srodku bylo ciemno. Zarowka w celi w piwnicy ledwie oswietlala schody. Przed soba widzialem pasmo niewyraznej szarosci, wcisniete pomiedzy rozlegle polacie nieprzeniknionej czerni. Podczas gdy zwiedzalem piwnice, ktos zgasil lampe na gorze. Z broni mialem wylacznie swoj sztylet. W zamierzeniu sluzyl do egzorcyzmow, nie samoobrony, i nawet go nie ostrzylem. Ale gdybym pomachal nim przed soba, moze kogos bym zniechecil. Stojac absolutnie nieruchomo w ciemnosci, nagle wdzieczny za calkowita cisze mojego oddechu, wysunalem go z kieszeni i przytrzymalem w gotowosci na wysokosci pasa. I wtedy poczulem jej won: ow straszliwy, pizmowy odor zadka fretki, ktory wciskal sie sila w ludzki mozg i przeprogramowywal go tak, by budzic zachwyt. I uslyszalem jej smiech - miekki, szyderczy, pozbawiony chocby cienia litosci. -Bron ci nie pomoze - wymamrotala niemal czule Ajulutsikael i wiedzialem, ze ma racje. Byla ode mnie szybsza i silniejsza. Widziala w ciemnosci. Mogla wyjac mi noz z palcow i podlubac sobie nim w zebach, a potem wbic mi go w watpia, a ja w zaden sposob nie zdolalbym temu zapobiec. Liczac na to, ze troche ja zdekoncentruje i moze opoznie nieuniknione, cisnalem lekko noz w ciemnosc i wyjalem flet. Wiedzialem, ze nie zadziala: znak apheghtos nie pozwalal, by z moich ust dobyl sie jakikolwiek dzwiek. Ale procz tego zalosnego blefu nie dysponowalem niczym innym. Demonica nie dala sie oszukac. Albo wyczula otaczajaca mnie magie symboli McClennana, albo po mojej twarzy poznala, ze blefuje. Uslyszalem stukot szpilek na posadzce, gdy ruszyla niespiesznie w moja strone. Wiedziala, ze tym razem nie ma sie czego obawiac. -Byla tu kobieta, uwieziona, przykuta - rzekla. Jej glos nadal brzmial nisko, gardlowo, ale dobiegal z bardzo bliska. Dzielilo mnie od niej zaledwie pare krokow; stala odrobine z boku. Gdybym uskoczyl przed pierwszym atakiem, moze moglbym upozorowac unik w lewo i pobiec do drzwi, ale w zaden sposob nie zdazylbym do nich dotrzec. Zapadla przerazajaca cisza. Napialem wszystkie miesnie, szykujac sie do skoku. A potem Ajulutsikael znow przemowila, jeszcze blizej. -Ty ja tu uwieziles? Pokrecilem glowa. -Trzymales ja jak zwierze, dopoki ci sie nie znudzila? Sama? W ciemnosci? Czy upajales sie wonia jej strachu? Moglem jedynie nadal krecic glowa, jeszcze mocniej i mocniej. Ten, kto urwie mi leb, dostanie kupe smiecia, albo przynajmniej mocno zaryzykuje, jesli zechce go odsprzedac. Ale zywy czy martwy, nie zyczylem sobie, by kojarzono mnie z ta piekielna dziura. -Szkoda, byloby jeszcze przyjemniej. Ale tak czy inaczej cie pozre. - Pod kocim rozbawieniem doslyszalem nowy ton, narastajacy pomruk gniewu. - Zaplacisz mi, czlowieku, za to, ze mnie tu przywolano. Za to, ze musze tanczyc na lancuchu, posluszna kaprysom cuchnacych workow miesa. Wezme cie powoli. Umierajac, bedziesz mnie kochal i rozpaczal. Teraz juz ja widzialem: moje oczy przywykly do ciemnosci i dostrzegalem ciemniejszy ksztalt na tle czerni. Plynna, mroczna plame, ciemna jak niebo o polnocy. Unioslem rece, wzruszajac ramionami - bylo to najblizsze blaganiu o zycie, na co moglem sobie pozwolic. Jej dlon opadla mi na ramie, obrocila mnie ku sobie. Zamachnalem sie, a ona zlapala moja piesc. Cofnalem sie, lecz przyciagnela mnie blisko, a potem cisnela na druga strone pokoju. Zderzylem sie z kanapa, wywrocilem ja i przeturlalem sie po podlodze az pod sciane. -Ulozmy sie wygodnie - wyszeptala. Zdyszany i oszolomiony, mimo wszystko zbieralem sie do dalszej walki. Unioslem sie na kolanie, nic wiecej nie zdolalem zrobic. To, co sie wowczas stalo, najlepiej moge opisac dzwiekami, bo jedynie one do mnie docieraly. Uslyszalem serie ciezkich wstrzasow, jakby banda gosci uzbrojonych w mloty walila o przeciwlegla sciane, posluszna jednemu sygnalowi, lecz nie do konca zgrana. Ajulutsikael sapnela ze zdumienia i bolu. Okno w pokoju eksplodowalo. W istocie nie tylko okno: z glosnym, niedyskretnym hukiem plyta dykty poleciala na ulice i pokoj zalalo zolte swiatlo latarni. W jego blasku ujrzalem Ajulutsikael, przycupnieta w obronnej pozie i unoszaca dlonie przed twarza. W powietrzu pomknela ku niej butelka. Kobieta-demon machnela oslepiajaco szybko prawa reka i odtracila pocisk, ktory roztrzaskal sie na niezliczone blyszczace szklane odlamki i migotliwe krople. To jej nie pomoglo. Ostre odlamki szkla zwolnily, spadajac, odwrocily sie i znow skoczyly ku niej, kaleczac cialo, klujac niczym kruche pszczoly. Na moich zdumionych oczach - ogladalem cala scene, probujac doszukac sie w niej jakiegokolwiek sensu - fragment stluczonego okna, trojkatny klin dlugi na jakies dwadziescia centymetrow, smignal w powietrzu niczym strzalka i wbil sie w plecy demona. Moja glowa obrocila sie spazmatycznie, nie kierowala nia zadna swiadoma mysl. Zjawa stala na szczycie schodow, szkarlatne woale jej twarzy wydymaly sie i falowaly jak przescieradla na sznurze, lopoczace na wietrze. Stala w miejscu, lekko sklaniajac glowe, ale walczyla z Ajulutsikael. Jej glowa obrocila sie, spojrzenie omiotlo pokoj z lewej na prawa, z prawej na lewa - a burza stluczonego szkla tanczyla wraz z nim. Ajulutsikael tez ja zobaczyla. Ruszyla w strone zjawy, zakrzywiajac palce w szpony, lecz wir szkla poruszal sie wraz z nia, wokol niej, zalamujac sie na niej niczym fala i natychmiast cofajac do kolejnego ataku. Ubranie wisialo na niej w strzepach: ubranie i pasma skory. Twarz przecinaly czarne, krwawe szramy, oczy plonely wscieklym blaskiem. Gdzies w gardle sukkuba wezbral drapiezny warkot, narastajacy do ogluszajacego ryku, w ktorym spolgloski, ktorych nie zdolalbym odtworzyc nawet gdyby nie zakneblowal mnie znak McClennana, zderzaly sie ze soba niczym walczace lodowce. Duch zadrzal, zamigotal i zniknal, odlamki szkla posypaly sie na podloge niczym pryzmatyczny deszcz. Ostroznosc to podstawa pozostania przy zyciu. Zerwalem sie na rowne nogi i do wtoru zgrzytu miazdzonego pod stopami szkla pobieglem do drzwi i dalej w noc. Gdy oddalilem sie sto metrow w glab ulicy, a moje miesnie pracowaly niczym tloki, uslyszalem dobiegajacy zza plecow ogluszajacy huk. Zaryzykowalem spojrzenie przez ramie. Ajulutsikael wypadla na ulice; stala w rozkroku nad peknietymi na pol drzwiami. A potem mnie zobaczyla i puscila sie za mna pedem. Przy kazdym skoku jej szpilki krzesaly iskry na zimnych kamieniach chodnika. Wypadlem na Euston Road i ostro skrecilem w lewo. Samochody przejezdzaly tedy rzadko i szybko, totez ucieczka na druga strone i ukrycie sie w alejkach wokol Judd Street nie bylo rozwiazaniem. Sukkub dopadlby mnie, nim zdazylbym wybiec na jezdnie. Lecz kawalek przede mna na czerwonym swietle stala wywrotka z wyladowana paka. Nie mialem czasu na podjecie swiadomej decyzji. Gdybym sie zastanowil, moglbym sie zawahac. Stawialem wszystko na jedna karte, a gdybym sie zawahal, Ajulutsikael wydarlaby mi serce z piersi. Skoczylem w strone zwisajacego z wywrotki lancucha, lecz nie trafilem. Swiatlo zmienilo sie na zielone i ciezarowka szarpnelo naprzod. Slyszac za plecami zgrzyt obcasow sukkuba, przywodzacy na mysi dzwiek ostrzonego noza, wycisnalem z siebie ostatnie sily i skoczylem naprzod, ponownie probujac zlapac lancuch: tym razem udalo mi sie, bo ciezarowka wlasnie sie rozpedzala i lancuch uniosl sie za nia niczym waz. Szarpniety naprzod zachwialem sie, odzyskalem rownowage, ugialem noge i skoczylem. Ajulutsikael takze skoczyla; cos przelecialo obok mojej nogi, nim zdazylem ja podciagnac. Po naglym chlodzie poczulem natychmiastowa fale ciepla. Zranila mnie do krwi. Przez moment opieralem sie jedna stopa o tyl ciezarowki. Potem noga mi sie zesliznela i zadyndalem na lancuchu jak wielki odswiezacz powietrza, ktory kaprysny kierowca powiesil na zewnatrz zamiast w kabinie. Lancuch kolysal sie na zaczepie, poruszany moim ciezarem, i widzialem droge za soba jedynie w krotkich, oszalamiajacych przeblyskach. Ajulutsikael nadal niestrudzenie pedzila za ciezarowka. Nie zmniejszala dystansu, ale i nie zwiekszala. Nastepne czerwone swiatlo i jestem trupem. Rozpaczliwym wysilkiem podciagnalem sie na lancuchu i w koncu zarzucilem reke poza krawedz klapy. Jednoczesnie moje stopy oparly sie o dolny wystep, tak ze rece nie musialy unosic calego ciezaru ciala. Na razie nie mialem szans na bezpieczniejsza pozycje, ale przynajmniej mialem wolna reke i moglem pogrzebac na pace. Po paru chwilach znalazlem i unioslem ostry kawal bialej porcelany, pozostalosc umywalki badz miski klozetowej. Mial wlasciwy ciezar i ksztalt, ale wiedzialem, ze jesli nie wybiore stosownej chwili, Ajulutsikael go zobaczy. Dotarlismy do tunelu i wjechalismy wen. Krzywizna drogi na moment ukryla mnie przed wzrokiem sukkuba. Zaczalem odliczac od trzech, po czym w chwili, gdy pokonywalismy ostry zakret w prawo, cisnalem kawal porcelany. Trafilem idealnie - nagla zmiana kierunku zamienila moja reke w cos w rodzaju procy. Lazienkowy pocisk trafil moja przesladowczynie prosto w piers. Runela na ziemie w plataninie konczyn. Czlowiek zginalby na miejscu, ale tez czlowiek nie zdolalby w zyciu pobiec z taka predkoscia. Jechalismy dalej, podskakujac, a ja caly czas patrzylem w tyl, nie dostrzeglem jednak jej sladu. Teraz jazda wydawala mi sie juz niemal luksusowa, polecam ja kazdemu, kto chce obejrzec urywane migawki z Londynu, zamarzajac na smierc i walczac z ogarniajacym go szokiem. Oczywiscie, powrot z Brixton trwal cale wieki, ale nie mozna miec wszystkiego. *** Mozna logicznie zalozyc, ze dotarlem do domu w jednym kawalku, bo pamietam, jak Pen przemywala mi paskudna rane na nodze srodkiem bakteriobojczym, a Cheryl stala za nia, przyciskajac zwinieta w piesc dlon do ust i powtarzajac "kurwa" tak czesto, ze slowo to zupelnie stracilo znaczenie.-Smierdzisz - upomniala mnie surowo Pen. -Wezme prysznic - odparlem belkotliwie. Nie mialem pojecia, o co mi chodzi, to byly tylko dzwieki, nadal jednak stanowily cudowna odmiane po bliskim kontakcie ze znakiem ciszy McClennana. Poza tym Pen i tak nie sluchala, nie musialem zatem gadac z sensem. -To ten sam smrod, ktory czulam w pokoju, po tym jak ow stwor wywazyl okno. Znow sie z nia widziales, prawda? Skrzywilem sie mimo woli, przypominajac sobie ciemny pokoj, potezny odor, drwiacy glos dobiegajacy z cienia. -Szczerze mowiac, nie widzialem zbyt wiele. -Zawsze pociagaly go nieodpowiednie kobiety - powiedziala kwasno nad moja glowa Pen. -Tak, mam to samo z facetami - odparla ponuro Cheryl. - Czlowiek mysli, ze wie, w co sie pakuje, ale nigdy tak nie jest. Rozmawialy dalej, ale moj mozg przelaczyl sie na inna czestotliwosc i przestalem je slyszec. Zjawa nie mogla mowic, zostala uciszona - swiadomie, magicznie uciszona przez Gabe'a McClennana, zapewne dzialajacego z polecenia. Kogo? Damjohna? Dlaczego? Co takiego mogla powiedziec, co mu zagrazalo? Jesli kazal ja zabic, jesli mogla w jakis sposob go oskarzyc, czemu po prostu nie polecil przeprowadzic egzorcyzmow i zalatwic jej raz na zawsze? I co wlasciwie laczylo Damjohna z archiwum? Jaki oczywisty element ukladanki przeoczylem? Czy alfons i krol oblesiow dorabial sobie na boku kradzieza dokumentow? WRN 7405 8181. To jedyny solidny fakt, jakim dysponowalem. Ktos u Bonningtona mial w swoim kalendarzu numer klubu Damjohna, "Rozowej Dziurki". Trzymal go pod reka. Na wypadek czego? Czy mial sluzyc jako ostatnia deska ratunku? Czy moze chodzilo o regularne odprawy i raporty? Rozwiazanie nieprzewidzianych problemow, na przyklad przybysza z zewnatrz weszacego w miejscach, do ktorych nie powinien trafic? I chyba wlasnie wtedy pierwszy raz to dostrzeglem. Nie osobe i z pewnoscia nie powod, lecz ogolny zarys odpowiedzi. Nie umialem jej jeszcze wyrazic, ale moglbym zapewne zagrac jej melodie, jakby byla duchem, ktorego probowalbym wywolac. W tym momencie niezbyt mnie to pocieszalo. 17 Z powrotem w Hampstead, na dlugo przed tym, jak bylem gotow do powrotu. Znow uderzalem kolatka z lwia glowa. Byl sloneczny, bezwietrzny, wczesny sobotni ranek. W piatek zrobilem sobie wolne, by odzyskac sily, ale wciaz wszystko mnie bolalo, bylem sztywny i mialem wrazenie, ze jesli zaczne ruszac sie zbyt szybko, pogubie rece i nogi. Ponuro spytalem sam siebie, czy aby na pewno zyje jak nalezy. Odpowiedz nadeszla, gdy drzwi sie otwarly, wypuszczajac oblok slodkiej, sandalowej woni i ukazujac Barbare Dodson w dzinsach i obcislej koszulce.-Jest w gabinecie - oznajmila, odsuwajac sie, by mnie przepuscic. - Moze pan od razu pojsc do niego. Przekroczylem prog. -Jak sie miewa Sebastian? Obdarzyla mnie przeciaglym, pelnym namyslu spojrzeniem. -Sebastian jest w swietnej formie. Odkad sie tu wprowadzilismy, nigdy nie byl szczesliwszy. Peter natomiast troche uzala sie nad soba i nie mozna z niego wyciagnac nawet slowa. -Pewnie wkrotce mu to przejdzie. Powoli skinela glowa. -Pewnie tak. Ruszylem korytarzem do gabinetu. Tylko lekko utykalem. Superglina James stal tuz za drzwiami, szykujac sie do ataku, gdy tylko przekrocze prog. Nie zdziwilem sie, ze od razu skoczyl mi do gardla. -Zakladam, ze przyszedles przeprosic - warknal. - I dla twojego dobra mam szczera nadzieje, ze wlasnie po to sie tu zjawiles. Bylem zbyt zmeczony na udzial w gierkach. -Nie - odparlem. - W ogole tego nie zakladasz. Zakladasz, ze przychodze cie szantazowac. Masz nadzieje, ze tanio mnie kupisz albo tak nastraszysz, ze zmienie zdanie. Jego oczy rozszerzyly sie niemal niedostrzegalnie, rozchylone wargi ukazaly zacisniete zeby. Byl potwornie nakrecony, tak, ze wiedzialem, ze jesli nie zachowam ostroznosci, moze mnie trzasnac. Nie znalem go jednak dosc dobrze, by uwzglednic w swoich planach jego wrazliwe uczucia, totez zaczalem bez ogrodek: -Masz racje, to jest szantaz. Lecz wbrew wszystkiemu, co kiedykolwiek slyszales na temat szantazystow, jesli dasz mi to, czego zadam, odejde i zostawie cie w spokoju. I nie chodzi mi o pieniadze, tylko informacje. Chce, zebys wyciagnal je dla mnie z policyjnego archiwum. Scislej mowiac, chodzi o trzy osoby. Myslisz, ze zdolasz to zrobic? Dodson zasmial sie krotko i z takim napieciem, jakby kazdy dzwiek sprawial mu bol. -Tylko informacje? Mialbym wykrasc akta z policji? Zlamac wszystkie zasady mojego fachu? Znasz chocby jeden dobry powod, dla ktorego nie powinienem walnac cie w zeby za stawianie oporu, a potem aresztowac? Przytaknalem z kamienna twarza. -Tak - rzeklem. - Tylko jeden. Davey Simons. Wedlug wszystkich relacji gazetowych, jakie zdolalem znalezc, udusil sie, wciagajac mieszanine kleju i odmrazacza z foliowej reklamowki. Malo przyjemna smierc. Z twarzy Dodsona zniknal wszelki kolor, pozostawiajac skore szara i lekko polyskujaca, niczym mokry cement. Usiadl w fotelu z czarnej skory; wygladal jakby patrzyl prosto w twarz smierci. Nie wlasnej - z nia zapewne poradzilby sobie znacznie lepiej - lecz czyjejs innej. -Davey Simons byl ludzkim wrakiem - powiedzial bez przekonania. -Tak, o tym tez czytalem. Rozbity dom, ciagle klopoty, problemy psychiatryczne, pare wyrokow. Lecz mimo wszystko policja uwazala sprawe za diablo dziwna. Czy ktorys z kumpli opisal ci moze co ciekawsze szczegoly? Dodson poslal mi pelne nienawisci spojrzenie. -Nie - rzekl krotko. - Nie opisal. -Bo widzisz, Davey mial klej we wlosach. I na prawym policzku. Zupelnie jakby zarzucil torbe na cala glowe, zamiast przyciskac ja do ust czy nosa - co, o ile mi wiadomo, stanowi preferowany modus operandi fanow okazjonalnego wachania butaprenu. Since na jego przegubach tez daly mi do myslenia. Czyzby ktos go przytrzymal i wepchnal mu torbe na glowe, a potem zacisnal, az Davie umarl? Bylby to naprawde obrzydliwy numer, nie sadzisz? Zapadla dluga cisza, z poczatku napieta, potem stopniowo coraz spokojniejsza. Furia Dodsona ustapila miejsca rozpaczy. -To byl zart - wymamrotal niemal na granicy slyszalnosci. -Tak? - rzucilem bez wspolczucia. - A jaka mial puente? Dodson jakby mnie nie slyszal. -Peter i jego koledzy znalezli Simmonsa... w toalecie. Zmieszal te swinstwa w reklamowce i juz je wciagal. Chcieli go przestraszyc. Dla zartu. Moze dac mu nauczke. Tym razem pozwolilem ciszy potrwac nieco dluzej. Potem polozylem na biurku przed nim niewielki plik papierow od Nicky'ego. Spojrzal na nie tepo. -Te trzy. - Wskazalem palcem. - Te podkreslone markerem. To one mnie interesuja. Chce dostac raporty z sekcji, zeznania swiadkow i wszystko, co ci wpadnie w rece. Do wieczora. Pokrecil glowa. -Niemozliwe. Tak duzo materialow... - Zaczal czytac wydruki i ponownie, jeszcze bardziej energicznie pokrecil glowa. - Nie pracuje juz w wydziale zabojstw. Nie mam nawet dostepu do tych rzeczy. -Z pewnoscia niejeden stary kumpel jest ci winien przysluge i chetnie zrobi to dla ciebie. W koncu jestes wazniakiem w APPZ. A kserokopie w zupelnosci wystarcza. Nawet plyta by wystarczyla. Po prostu zalatw mi te informacje i nasze drogi wiecej sie nie skrzyzuja. Ruszylem do drzwi. Dodson podniosl sie sztywno z fotela, jego reka wystrzelila naprzod, zablokowal mnie, podchodzac blizej i patrzac na mnie ze swej imponujacej wysokosci. -Peter nie chcial, zeby ten chlopak umarl. - W jego glosie dzwieczal grozny nacisk. - Rozumiesz? -Nie mam co do tego zdania. - Spojrzalem mu prosto w twarz. Jego oczy rozwarly sie szeroko, moje lekko zwezily. -Sam juz go ukaralem, mysle, ze wystarczylyby wyrzuty sumienia, ale uziemilem go na reszte semestru i odwolalem zaplanowane wakacje w Szwajcarii. Nie zlekcewazylem tej sprawy, a on doskonale rozumie, co zrobil. -Davie Simmons nie zyje - odparlem tym samym beznamietnym tonem. - Wiec pierdol sie razem ze swoim radiowozem. Myslalem, ze Dodson mnie uderzy, ale opuscil rece i odwrocil wzrok. -Dzis wieczor? -Tak. -I wiecej sie do nas nie odezwiesz? -Zgadza sie. -Moglbym bardzo utrudnic ci zycie, Castor. -Nie watpie. Ale zamiast tego lepiej uszczesliwic sie nawzajem. Wyszedlem. Sam. Barbara bardzo rozsadnie trzymala sie na uboczu. Co teraz? Nicky nie odezwal sie w sprawie laptopa. Nie ma mowy, zebym sie zblizyl do archiwum - mozliwe, ze Ajulutsikael, demon seksu, caly czas obserwuje to miejsce. Co mi pozostalo? Pozostala Rosa. Wiedzialem, ze mam bardzo mizerne szanse, by ja odnalezc, ale gdyby sie udalo, bardzo ulatwilaby mi zadanie. Bylem pewien, ze znala martwa kobiete, niemal pewien, ze moglaby wypelnic ostatnie luki w moich przemysleniach i dac mi to, czego potrzebowalem, by zrozumiec ten caly balagan. Oczywiscie musialem zalozyc, ze Damjohn tez o tym wie. Jesli byl w to zamieszany w stopniu, o jaki go podejrzewalem, zapewne umiescil gdzies dziewczyne, tak bym nie mogl sie do niej zblizyc i "Rozowa Dziurka" byla jedynie slepym zaulkiem. Mimo wszystko musialem ja odwiedzic. Bylo wczesne, martwe popoludnie. O tej porze lunchowy tlum z City znika niczym kropla potu w dekolcie tancerki na rurze, a seksturysci wciaz odsypiaja lubiezne orgie z poprzedniego dnia. Zszedlem na chodnik i zastalem odzwiernego - szczesliwie nie Arnolda -poldrzemiacego we wnece. Sam klub byl w trzech czwartych pusty. Najwyrazniej nastapila akurat przerwa miedzy tancami: szerokoekranowy telewizor pokazywal miekkie porno, tak stare i wysilone, ze zamiast podniecac, swa kiczowatoscia wywolywalo jedynie usmiech. Obawialem sie troche, ze moglbym wpasc na samego Damjohna, czy tez, co gorsza, na Scruba. Ale nie dostrzeglem zadnego z nich. Jakis kompletnie mi obcy gosc pilnowal wewnetrznych drzwi wiodacych do burdelu. Przepuscil mnie, nie zaszczycajac spojrzeniem. -Macie tu dziewczyne imieniem Rosa - powiedzialem do jasnowlosego zjawiska, ktore serwowalo drinki za barem. Wygladala jak laska z rozkladowki, co oznacza, ze jej opalenizna miala zabojczy, pomaranczowy odcien, charakterystyczny dla zatrucia karotenem. Zdawalo mi sie, ze posrodku brzucha dostrzegam dwie zszywki. Obdarzyla mnie typowym usmiechem i pokiwala gwaltownie glowa, co zreszta nic nie znaczylo. -Zgadza sie, skarbie. Tyle ze dzis jej nie ma. Sa jednak inne dziewczeta, i to rownie mlode. Na przyklad Jasmine, metr szescdziesiat i bardzo biusciasta. Dopiero co skonczyla osiemnascie lat, moglbys pomoc jej swietowac... Przerwalem, nim zdazyla mi wyrecytowac szczegolowe stawki Jasmine. -Naprawde chcialbym jeszcze raz spotkac sie z Rosa. - Mialem nadzieje, ze przelknie klamliwa sugestie zawarta w tych slowach. - Kiedy znow tu bedzie? -Pracuje w piatki i soboty. - Usmiech kobiety stal sie odrobine chlodniejszy. -Dzis jest sobota - przypomnialem usluznie. Znow pokiwala glowa. -Zgadza sie, slodziutki, tyle ze dzis jej nie ma. Wziela sobie wolne. Ma ruchomy czas pracy. Ruchomy czas pracy, jasne. Moja twarz nie zdradzala niczego. W koncu jestem profesjonalista, do diabla. I wiedzialem, ze nastepna proba tez spali na panewce. -Masz moze jej numer domowy? Usmiech zniknal gwaltownie, jakby zdjela go i odlozyla do magazynu na lepsza okazje. -Nie moge ci podac informacji osobistych, moj drogi. Dobrze o tym wiesz. Mam tu mnostwo innych dziewczat. Rozejrzyj sie, zobacz, czy ktoras ci sie spodoba. Przyjalem te odprawe z debilnie pogodna mina, uznawszy, ze tak bedzie najbezpieczniej, potem zas odszedlem najszybciej jak moglem, nie zwracajac na siebie uwagi. A zatem Rosa zniknela. Na razie nic wiecej nie moglem zdzialac. W ogole nigdzie nic nie zdzialam, dopoki nie zadzwoni Nicky. Najlepiej byloby wrocic do lozka i pojsc spac, bo energia przyda mi sie pozniej. Ale cos jeszcze nie dawalo mi spokoju. Cos, co zlekcewazylem jako zbieg okolicznosci, raz, potem drugi. Zabawne, jak przypadki wydaja sie coraz mniej przypadkowe, gdy zestawic je ze soba. Zadzwonilem zatem do Richa; zdziwil sie, slyszac, ze wciaz pracuje nad sprawa. -No nie wiem, Castor - mruknal tylko na wpol zartobliwie. - Po tej aferze z kluczami Alice jestes u nas jak tredowaty. Potarlem z roztargnieniem jedno z zadrapan na rece. -Tak sie tez czuje - mruknalem. - Wciaz gubie kawalki ciala. Rich, pamietasz, jak mi opowiadales o rosyjskich dokumentach? Mowiles, ze pochodzily skads w Bishopsgate i ze to ty je znalazles. Jak to dokladnie bylo? Podobnie jak Cheryl, Rich wyraznie zdumial sie, ze nadal piluje sprawe rosyjskich zbiorow. -Chodzilo o przyjaciela przyjaciela mojego przyjaciela - powiedzial. - Jeden ze starych wykladowcow z Royal Holloway znal goscia, ktorego dziadek przybyl tutaj tuz przed rewolucja. Mial pelne walizki najrozniejszych papierow, a sam nie znal na tyle rosyjskiego, by cokolwiek z nich zrozumiec. Zdawalo mi sie jednak, ze mowiles, ze przejrzales wszystkie pudla i niczego nie znalazles. Czemu to wciaz cie interesuje? -Sam nie wiem - przyznalem. - Ale zbieg okolicznosci nie daje mi spokoju. Duch zjawia sie tuz po zakupie zbiorow i mowi po rosyjsku. - Pamietalem tez o placzacej kobiecie, ktora ujrzalem, przegladajac dokumenty. Ale o niej nie wspomnialem. - Masz moze jeszcze adres? -Mozliwe, nie wiem tylko, czy facet nadal tam mieszka. -To nie ma znaczenia. Pomyslalem, ze pojde tam i sie rozejrze. Jesli nikogo nie zastane, nie strace nic procz czasu. -Zaczekaj chwilke, zaraz poszukam. Trwalo to znacznie dluzej niz chwilka. Juz mialem sie rozlaczyc i ponownie wybrac numer, kiedy w sluchawce rozlegl sie glos Richa. -No, mam - rzekl radosnie. - Wiedzialem, ze gdzies tu jest. Wiekszosc korespondencji przechodzila przez Peele'a, ale znalazlem tez list od goscia do mnie. Oak Court, Folgate Street, numer czternascie. To tuz za Bishopsgate, przy granicy z Shoreditch. -Dzieki, Rich. -Daj mi znac, jesli cos odkryjesz. Znow mnie to zainteresowalo. -Dam. Rozlaczylem sie i ruszylem na wschod. *** Nikt nie pamieta nazwiska sredniowiecznego biskupa, ktory zbudowal Bishopsgate, Biskupia Brame, i od ktorego wziela swoja nazwe. Ale tez byl to leniwy sukinsyn i zasluzyl sobie na zapomnienie. Stworzyl sobie tylne wyjscie przez mury miejskie, by moc sie wydostac z jaskini hazardu w slonecznym South Park wprost do kosciola Swietej Heleny bez koniecznosci nadkladania drogi przez Aldgate badz Moorgate. Moze po drodze wychylal tez szklaneczke w pubie "Pod Kolem Swietej Katarzyny".W dzisiejszych czasach w Bishopsgate nie pozostalo zbyt wiele swietosci ani leniwego spokoju. Cala dzielnica az od Cheapside to niemal wylacznie banki, biura i instytucje finansowe. Dawna roznorodnosc zostala zmieciona fala monopolistycznego kapitalizmu. Jesli jednak macie szczescie i dosc uporu, mozecie zejsc z glownej drogi i znalezc sie w labiryncie podworek i alejek pochodzacych z czasow, gdy stal jeszcze mur londynski, a noca zamykano bramy na wypadek przybycia nieproszonych gosci. Hand Alley. Catherine Wheel Alley. Sandys Row. Slynna Petticoat Lane. Stare nazwy starych miejsc. I gdy sie tam znajdziecie, mozecie poczuc na barkach ciezar wiekow. Ale Oak Court zbudowano po wojnie i nie dzwigal on zadnego ciezaru, procz paru galonow spraju i farby zuzytych na nijakie graffiti. Trzy pietra zoltej cegly, ganki na kazdym poziomie, tu i tam slepe oko w miejscu, gdzie okno zabito spuchnieta od deszczu dykta. Trzy klatki schodowe, po jednej na obu koncach i jedna posrodku, oddzielone dwoma splachetkami nie do konca zadeptanej trawy, z lawkami z kutego zelaza. W sumie dosc nieciekawe miejsce. Nie chcialbym byc jednym z ludzi, ktorzy musza je nazywac domem. Ruszylem w gore srodkowej klatki. Ostry odor moczu zagluszal czesciowo slabsza, lecz bardziej wszechobecna won plesni. Cegly nad ziemia byly pokryte brazowoczarnymi plamami - rozleglymi i nadal mokrymi, jakby budynek wciaz nosil rany, ktore dopiero zaczynaly sie goic. Numer czternascie miescil sie na najwyzszym. pietrze. Zadzwonilem, a gdy nic nie uslyszalem, dodatkowo zapukalem, ale mieszkanie sprawialo wrazenie opuszczonego. Dol waskiej szyby w drzwiach, biegnacej przez cala ich dlugosc, pokrywal kurz. Przez szklo widzialem nieporzadna lawine starych reklamowek Pizza Hut i ulotek wyborczych miejscowej partii konserwatywnej. Policzywszy, ile czasu minelo od ostatnich wyborow, uznalem, ze juz od dawna nikt tu nie mieszka. Obrocilem sie i pomaszerowalem w strone schodow Gdy do nich dotarlem, bardzo stary nawyk kazal mi sie jeszcze raz obejrzec przez ramie i upewnic, czy nikt nie podszedl do drzwi akurat gdy sie odwrocilem. Nikt nie podszedl, lecz nagle poczulem mrowienie i zjezyly mi sie wloski na karku: znajomy ucisk wzroku na mojej skorze i psychice. Bylem obserwowany - przez cos, co juz nie zylo. Nie potrafilem stwierdzic, czy moj cien jest blisko, czy bardzo daleko. Stalem na podescie dziesiec metrow nad ziemia, co oznaczalo, ze widac mnie ze sporej odleglosci. Ale ostrzezony znaczy uzbrojony. Szedlem dalej, po drodze przelozylem flet do rekawa. Na ulicy nie zobaczylem nikogo. Skierowalem sie z powrotem w strone Liverpool Street, bez odwracania glowy sprawdzajac w kolejnych witrynach, co sie za mna dzieje. Nie dostrzeglem najmniejszego sladu przesladowcy. Gdy tylko dotarlem za rog, puscilem sie biegiem do kolejnego i znow pobieglem w strone stojacego piecdziesiat metrow dalej znaku "Bar Kanapkowy Matthew". Byla to waska dziupla, ale dosc szeroka, by pomiescic lade i kolejke, calkiem spora, bo dzien balansowal wlasnie na granicy pory lunchu, a weekendowi pracownicy biurowi cenia sobie kazda przerwe w pracy. Dopadlem drzwi i ustawilem sie na koncu, zwrocony plecami do wejscia. Lustro nad lada pozwalalo mi dyskretnie obserwowac ulice za mna. Jakas minute pozniej pojawil sie na niej mezczyzna, zawahal sie i rozejrzal na boki, wyraznie zagubiony. Po paru sekundach dolaczyl do niego drugi, gorujacy nad pierwszym jak buldozer nad dzieciecym rowerkiem. Pierwszym byl Gabe McClennan. Drugim Scrub. Rozgladali sie jeszcze chwile, po czym naradzili sie krotko. Nawet z tej odleglosci widzialem wyraznie, ze Scrub sie wscieka, a McClennan broni. Olbrzym dzgnal grubym, krotkim palcem piers swego towarzysza, jego twarz poruszala sie, gdy zapewne ochrzanial Gabe'a z gory na dol za to, ze mnie zgubil. Gabe rozlozyl szeroko rece i znow zarobil szturchanca. Potem rozpoczela sie pantomima, obejmujaca pokazywanie palcami i niespokojne, czujne spojrzenia, takze w strone, z ktorej przyszli. W koncu rozstali sie. McClennan ruszyl dalej w glab Bishopsgate. Scrub tymczasem zawrocil. Dalem im jakies pol minuty przewagi, po czym ruszylem za McClennanem. Wybor nie byl zbyt trudny. McClennan nie zdolalby zmiazdzyc mi czaszki w stos odlamkow, gdyby sie odwrocil i mnie zauwazyl. Zobaczylem go niemal natychmiast, bo wciaz rozgladal sie niespokojnie na boki, maszerujac naprzod. Wyraznie mial nadzieje, ze natrafi na moj slad. Na wypadek, gdyby uznal za stosowne obejrzec sie tez za siebie, odczekalem moment, pilnujac, by w kazdej dowolnej chwili oddzielalo nas od siebie co najmniej pare osob. Jego siwe wlosy stanowily idealny element orientacyjny; bardzo watpilem, bym mogl go zgubic. McClennan przeszedl cala Bishopsgate. Od czasu do czasu skrecal w jedna z bocznych uliczek, ale nie dostrzegajac sladu mojej osoby, wracal na glowna, kierujac sie na poludnie, w strone Houndsditch. Gdy tam dotarl, zatrzymal taksowke i pomknal ku rzece. Zaklalem paskudnie i pomaszerowalem za nim, bo w poblizu nie dostrzeglem innej taryfy. W Cornhill poszczescilo mi sie, bo jedna zajechala na Gracechurch Street tuz przede mna i zatrzymala sie, widzac moja goraczkowa gestykulacje. -Prosze jechac za tamtym facetem - wydyszalem. -Cudnie! - wykrzyknal taksiarz. Byl przysadzistym Azjata, przemawiajacym z najsilniejszym cockneyowskim akcentem, jaki kiedykolwiek slyszalem. - Zawsze chcialem odpracowac podobny numer. Zostaw to mnie, facet, i sam zobaczysz. Dotrzymal slowa. Gdy skrecilismy w Upper Thames Street i dolaczylismy do gestej rzeki wozow na Embankment, zaczal robic uniki i zjezdzac z pasa na pas, byle tylko nie stracic z oczu taksowki McClennana. Przy okazji zarobil kilka klaksonow i co najmniej jeden okrzyk "Jedz prosto, ty pierdzielony fiucie!". Caly czas jednak widzialem tyl widocznej w oknie glowy Gabe'a. Nie odwracal sie. Jechalismy wzdluz rzeki przez Westminster i Pimlico i zaczalem sie juz zastanawiac dokad wlasciwie zmierzamy. Postanowilem sledzic Gabe'a, kierujac sie kaprysem i nadzieja, ze moglby doprowadzic mnie do Rosy, co wszakze wymagaloby dlugiego lancucha ryzykownych zalozen, poczawszy od tego, ze to Damjohn wylaczyl Rose z obiegu. Jesli zniknela sama z siebie, tracilem tylko czas. Wniosek ten wydawal sie coraz bardziej prawdopodobny, bo taksowka McClennana skrecila w prawo przy Oakley Street i potoczyla sie w strone Kings Road. Przypuszczenie, ze Damjohn moglby tu miec swoj lokal naciagalo granice prawdopodobienstwa. Z tego co mi wiadomo, wlasciciele burdeli w Kensington i Chelsea to bardzo ekskluzywne i hermetyczne grono i nawet obdarzony najbardziej nieskazitelnymi manierami twardziel z East Endu, probujacy dolaczyc do tego zacnego klubu, moglby poczuc brzytwe na gardle. W koncu Gabe wyskoczyl z taryfy tuz przed Sands End, zaplacil kierowcy i ruszyl dalej pieszo. Zrobilem tak samo. -To ci wystarczylo? - spytal moj taksowkarz z pewnym siebie usmieszkiem. Zasluzyl na niego. -Mozesz napisac o tym cala ksiazke, facet - powiedzialem, dajac mu piataka napiwku, a potem pomaszerowalem za Gabe'em, bo nie chcialem, by zanadto mnie wyprzedzil. Nie zaszedl jednak daleko. Zatrzymal sie na nastepnym rogu - przy Lots Road - pod pubowym szyldem przedstawiajacym konia przeskakujacego przez strumien, wyjal komorke i przeprowadzil krotka, pelna napiecia rozmowe. Zerknal na szyld, powiedzial cos do telefonu, pokiwal glowa. Potem schowal komorke i wszedl do srodka. Pub nazywal sie "Runagate". Przez chwile dyskutowalem z samym soba, czy powinienem odpuscic. Dobrze byloby sprawdzic z kim spotka sie Gabe, jeszcze lepiej podsluchac ich rozmowe. Ale tu juz chyba zadalem zbyt wiele. Tak czy inaczej, skoro dotarlem tak daleko, glupio byloby wezwac kolejna taryfe i wrocic do City. Ostroznie ruszylem za Gabe'em. W srodku przelewal sie dodajacy otuchy tlum. Zdolalem przystanac na progu i ogarnac wnetrze wzrokiem. Z poczatku nie zauwazylem Gabe'a - tylko dlatego, ze rzad kufli wiszacych nad barem na moment przyslonil jego charakterystyczna, snieznobiala czupryne. Pare sekund pozniej odwrocil sie i ze szklanka w dloni pomaszerowal do bocznych drzwi - i dalej. Gdy otwarly sie i zamknely, dostrzeglem fragmenty piwnego ogrodka: male drewniane stoliki ogrodowe i jaskrawozielone parasole. To nieco utrudnialo sprawe. Gdybym poszedl za nim, moglbym na niego wpasc, a na zewnatrz brakowalo tlumu, za ktorym moglbym sie ukryc. Lepiej raczej sprobowac okrazyc budynek od zewnatrz, sprawdzic jak to wszystko wyglada. Wyszedlem na ulice. Jakies trzy metry ode mnie Scrub probowal wlasnie wysiasc z minicaba. Niewielki woz caly kolysal sie na resorach, kiedy olbrzym usilowal zsunac go z siebie. Zanurkowalem z powrotem, zanim zdazyl mnie zobaczyc, i rozejrzalem sie goraczkowo w poszukiwaniu kryjowki. Nie bylo tam gory. Ani salonu. Kibel! Trzema krokami przecialem bar, pchnieciem otworzylem drzwi i wmaszerowalem do srodka. Samotny mezczyzna, machajacy rekami pod suszarka, obejrzal sie na mnie i zamarl ze zdumienia. Na szczescie wiedzialem juz, ze los gra przeciw mnie znaczonymi kartami, totez fakt, ze owym mezczyzna byl Arnold Lasica we wlasnej osobie, w ogole unie nie zaskoczyl. Bez namyslu kopnalem go jak najmocniej umialem, w miejsce gdzie kopniak mogl zadzialac mozliwie najszybciej i najdramatyczniej. Kiedy zgial sie wpol, chwycilem go za kark i rabnalem bokiem glowy o biala ceramiczna umywalke. Arnold bezdzwiecznie osunal sie na posadzke. Cholera! Sama w sobie przemoc okazala sie calkiem niezla katharsis, ale nie mialem niczego, czym moglbym go zwiazac. I gdy tylko go znajda, wszyscy zerwa sie do dzialania. Cokolwiek sie tu dzialo, pozostawanie w tym przybytku stanowilo naprawde kiepski pomysl. Odruchowo przejrzalem kieszenie Arnolda. Nie znalazlem nic fascynujacego, zabralem jednak portfel i komorke, na wypadek, gdyby ktoras z tych rzeczy mogla mi sie pozniej przydac. Uchylilem drzwi, sprawdzajac widoczna czesc baru, i wyszedlem. Ani sladu Scruba, za co bylem gleboko wdzieczny losowi. Najpewniej znalazl sie juz w piwnym ogrodku, wraz z McClennanem. Ponownie wyszedlem na ulice i natychmiast poczulem sie odrobine bezpieczniej. Przynajmniej oddalilem sie od epicentrum mozliwych afer i awantur, ktore z pewnoscia wybuchna, kiedy ktos znajdzie Arnolda. Nie mialem zatem nic do stracenia, moglem spokojnie zajrzec za rog. Byle tylko sie nie wychylac. Okrazylem budynek. Sytuacja wygladala niezle, bo ogrodek otaczalo ogrodzenie, siegajace akurat czubka mojej glowy. Wyjrzawszy zza rogu, dostrzeglem niemozliwe do pomylenia z niczym plecy i tylek Scruba na lawce w najdalszym kacie. Jego olbrzymia sylwetka niemal calkowicie przeslaniala McClennana. Rozmawiali glosno, ale stalem zbyt daleko, by wychwycic chocby slowo. Pochyliwszy sie jak staruszek, powloczac nogami, ruszylem naprzod. Nikt nie zwracal na mnie uwagi. Wiedzialem, ze jestem we wlasciwym miejscu, bo teraz slyszalem juz glos Gabe'a, podniesiony, pelen pretensji. -Nigdy nam nie mowi, co sie, do diabla, dzieje. To wlasnie mnie wkurza. Jesli od poczatku wiem, co moze mi zagrozic, przyjmuje to spokojnie. Ale to... nie na to sie pisalem, i... Niski, basowy glos Scruba przerwal zalosna licytacje pretensji McClennana dwoma pelnymi napiecia slowami: -Dostajesz pensje. -Tak, dzieki, ze mi przypomniales o tym fakcie. Dostaje pensje. Jako egzorcysta. Nikt nie wspominal o wywolywaniu piekielnego pomiotu. Nikt nie wspominal o nekromanckich operacjach na duchu niemal pozbawionym ust. Czemu po prostu nie pozwoli mi wypalic tego cholerstwa? Wowczas nie mielibysmy zadnych problemow. -Castor? - warknal Scrub. - Castor to nie problem. Po pierwsze, nawet majac mape, nie zdolalby znalezc wlasnej dupy. Po drugie, nie istnieja dowody, na ktorych moglby polozyc lape. A po trzecie, zabije go, kiedy tylko pan D. znudzi sie swoim seksdemonem. -O malo nie zginalem, wywolujac tego stwora. - Gabe niemal wyplul te slowa i widzialem, ze kipi ze zlosci. - Nie masz, kurwa, pojecia, ile wysilku wymagalo sprowadzenie go z piekla! A potem, wciaz oslabiony i wykonczony, musialem ja uwiezic. Gdybym sie pomylil choc w jednym drobnym szczegole, rozszarpalaby mnie zywcem. -Pan D. zaklada, ze znasz sie na swojej pracy. -O, dzieki! - Smiech Gabe'a zabrzmial tak, ze po kontakcie ze skora zostawilby na niej szramy. - Piekne, kurwa, dzieki. Mam sie czuc zaszczycony? -Masz robic co ci sie kaze. -Jasne, jasne. A jesli Castor dostanie w swoje rece te druga mala dziwke? -Nie dostanie. -Dlaczego Damjohn po prostu jej nie zabije i nie zalatwi sprawy raz na zawsze? -Moze go spytasz? Na to Gabe nie znalazl odpowiedzi. Cisza przedluzala sie, a po niej nastapila zmiana tematu. -Gdzie sie podziewa ten pieprzony debil?! - Zagrzmial Scrub. -Mowil, ze musi sie odlac. -No to idz po niego. Doszedlem do wniosku, ze dosyc juz uslyszalem. *** Rosa. Rosa byla kluczem. Ale nie mialem pojecia jak ja znales czy nawet gdzie zaczac szukac.Choc wlasciwie nie do konca. Tyle ze weszenie w jedynym punkcie wyjscia, ktorym dysponowalem - klubie ze striptizem nieprzyjemnie przypominalo wlozenie glowy do lufy armatnie i zapalenie zapalki, zeby sprawdzic, co sie kryje w srodku. Szczerze zaskoczyla mnie wlasna glupota. Blondynka z baru na gorze obdarzyla mnie spojrzeniem bardzo wyraznie wyrazajacym niechec i nieufnosc. Ale moje pierwsze slowa mialy rozbroic jej podejrzliwosc i sprawic, ze pokocha mnie niczym dawno utraconego brata. -Wiesz - usmiechnalem sie pogodnie - chyba jeszcze nigdy nie postawilem tu kolejki. Dolna szczeka blondynki runela w dol. Dziewczyna szybko postarala sie ja opanowac. -Ja stawiam - sprecyzowalem pogodnie. - Szampan dla wszystkich, zgoda? Wyjalem z kieszeni portfel i rzucilem na blat karte kredytowa. No dobra, to byl portfel Arnolda i karta Arnolda, ale uznalem, ze z pewnoscia ucieszy go mysl sprawienia przyjemnosci tak wielu osobom. Barmanka otrzasnela sie z szoku i pospiesznie zaczela wyciagac butelki, na wypadek gdybym nieoczekiwanie odzyskal rozum. Odebralem jej pierwsza, zdarlem folie i wyciagnalem korek, patrzac, jak rozstawia kieliszki. Dziewczyny na koncu baru zorientowaly sie co sie swieci i stloczyly wokol mnie. Wiedzialem, ze narzut na alkohol jest tu kolosalny i ze panienki prawdopodobnie maja procent od sprzedazy, jak rowniez od tego, co sie dzialo w sypialniach: namowienie frajera, zeby postawil im kieliszek szampana, to latwizna w porownaniu ze zwyklym codziennym dawaniem ciala, jesli moge uzyc tego okreslenia. Natychmiast po nalaniu rozdawalem kolejne kieliszki, wciskajac je w wyciagniete rece, z radosnym, niezgrabnym entuzjazmem - i przy okazji maksymalnie przedluzajac kazdy kontakt. Wiedzialem, czego szukam, ale wiedzialem tez, ze musze przyjac wszystko, co dostane. Mniej wiecej przy numerze osmym czy dziewiatym trafilem na zyle zlota. To byla lekko wychudzona brunetka o nadasanych ustach, ubrana w ognistoczerwony stanik i majteczki (ozdobione z przodu wyszywanym cekinami serduszkiem), przejrzysty, zwiewny top i pare czarnych ponczoch z wzorem w kwiaty lilii. -Nie znamy sie jeszcze. - Ujalem jej dlon w moje, probujac ja wyrazniej namierzyc. - Jak masz na imie? -Jasmine - odparla, posylajac mi cos, co zapewne uwazala za zmyslowe spojrzenie. - A ty? -John - odpowiedzialem; bylo to pierwsze, co przyszlo mi do glowy. -A czy chcialbys pojsc dzis ze mna na gore, John? -Tak - mruknalem. - Byloby super. Usmiechnela sie cieplo. -Na co mialbys ochote? -Na masaz calego ciala? - zaryzykowalem, po czym dodalem szybko, by zapobiec bardziej szczegolowym pytaniom. - Robisz glasgowski? Jasmine blefowala jak stary adwokat. -Oczywiscie, ze tak, ty niegrzeczny chlopcze - zamruczala. Wziela klucz podany przez barmanke, zerknela przelotnie na numer i poprowadzila mnie, obejmujac zaborczo. Ostatecznie bylem jedynym frajerem w klubie. Nie potrafilem stwierdzic, czy odwiedzilem juz pokoj, do ktorego mnie zabrala. Wygladal jednak identycznie jak wszystkie pozostale: ponura, czysta dziupla, na swoj sposob idealny przyklad zwyciestwa zimnej funkcjonalnosci nad forma. Cos jak uklad klatek na kurzej fermie. -Teraz moze powiedz mi dokladnie, co chcialbys, zebym zrobila - zachecala Jasmine, sadzajac mnie na lozku. - A ja ci powiem, ile to bedzie kosztowac. Przybralem przygnebiona mine. -Prawde mowiac, Jasmine - przyznalem - mialem nadzieje, ze jedynie porozmawiamy, bo to moj pierwszy raz z toba i, no wiesz... Ile kosztuje zwykly numer po bozemu, bez dodatkow? Spodziewalem sie afery, ale przyjela to spokojnie: byc moze zdarza sie czesciej niz przypuszczalem, ze frajerzy docieraja tak daleko, po czym traca odwage. -Szescdziesiat, John. Zalatwmy to od razu, a potem bedziemy mieli mnostwo czasu, by poznac sie lepiej. Pokornie odliczylem jej do reki trzy dwudziestki. Jasmine wymknela sie z pokoju, pewnie by oddac je dyzurnej burdelmamie, i po kilku sekundach wrocila, zamykajac za soba drzwi. -Mam zdjac ubranie? - spytala, stojac nade mna i z usmiechem unoszac dlonmi piersi. Biorac pod uwage skaposc jej stroju, bylby to i tak czczy gest i w zadnym razie nie pomoglby atmosferze spokojnej rozmowy, -Nie, dzieki, to co masz na sobie jest super. Naprawde super. Usiadla obok mnie, polozyla mi dlon na kolanie i przytulila sie. Otaczala ja kwiatowa won, slodka i delikatna, mnie jednaka skojarzyla sie - calkiem niesprawiedliwie - z Juliet, czyli Ajulutsikael. Zwalczylem nagle pragnienie, by sie odsunac. -O czym dokladnie chcialbys pomowic, John? - zacwierkala. Zdecydowalem sie od razu przejsc do rzeczy. -Masz kolezanke, nazywa sie Rosa. Pewnie czasami razem pracujecie, wiec mialem nadzieje, ze ja znasz. Nie to spodziewala sie czy chciala uslyszec, ale przelknela moje slowa. -Rosa to twoja ulubienica? - spytala glosikiem Shirley Tempie. Przypomnialem sobie noz do stekow. -Rosa pozostawia po sobie niezapomniane wrazenie - przyznalem, czyniac poklon przed tajemnym oltarzem mojego sumienia, by odpokutowac za tak banalny tekst. - I odkad ja zobaczylem, pragnalem znow sie z nia spotkac. Ale dzis jej nie ma. -Zgadza sie, nie ma. - Jasmine wciaz grala wedlug zawodowych zasad, lecz w jej glosie uslyszalem ostrozna nute. - Chcialbys moze, zebym udawala, ze nia jestem? Mozesz mi mowic Rosa, jesli w ten sposob poczujesz sie lepiej. Energicznie pokrecilem glowa. -Chce wiedziec, ze nic jej nie jest. I chce znow z nia porozmawiac. Jasmine nie odpowiedziala. Albo trafilem w czuly punkt, albo sie zastanawiala, czy moja obsesja moze sie przerodzic w prawdziwa przemoc. Mialem nadzieje na to pierwsze, bo gdy dotknalem jej reki, dostrzeglem w myslach ulotny obraz twarzy Rosy. Z cala pewnoscia ja znala. A moze, jesli tym razem dopisalo mi szczescie, tez sie o nia martwila? Ale jej pierwsza reakcja nie wygladala zbyt obiecujaco. -Rosie nic nie jest - oznajmila. Jej glos zmienil sie, stal sie bezbarwny, monotonny. Zabrala dlon z mojego kolana. -Skad to wiesz? Chwila ciszy. -Bo widzialam ja wczoraj i wszystko z nia w porzadku. -Kiedy dokladnie wczoraj? Jej oczy gniewnie zablysly. -Posluchaj, jesli pracujesz w opiece spolecznej albo innym takim miejscu, mozesz mnie pocalowac w pierdolony tylek. -Zaplacilem tylko za po bozemu, pamietasz? Nie jestem z opieki i nie jestem tez glina, ale sama pewnie umiesz wyczuc takich na kilometr. Musze tylko z nia pomowic i naprawde sie o nia martwie. Skoro mowisz, ze nic jej nie jest, to super. Ale kiedy ja widzialas? Godzac sie z nieuniknionym, wyciagnalem malejacy plik gotowki i podsunalem jej kolejna dwudziestke. Nawet po nia nie siegnela. Skrzywila sie tylko, ale bez agresji. Bardziej przypominalo to rozruszanie miesni twarzy po wyjsciu z roli i zrzuceniu maski. Mialem szczescie: wygladalo na to, ze dobrze zgadlem i Jasmine takze martwila sie o Rose. Z cala pewnoscia nie przyszedl mi do glowy inny powod, dla ktorego nie zagwizdala na wykidajle ani nie poczestowala sie dodatkowa dwudziestka. Musiala jednak zadecydowac, w jakim stopniu mi zaufac, i wiedzialem, ze troche tych stopni zabraknie. -Po poludniu - powiedziala w koncu. - Okolo drugiej. Przyszla pozniej i Patty ja ochrzanila. A potem zjawil sie Scrub - zajaknela sie lekko, wymawiajac to imie, widzialem, ze zdecydowanie nie darzy go cieplym uczuciem - i zabral ja do pana Damjohna. Cisza sie przedluzala. -I...? - nacisnalem. Jasmine spojrzala na mnie z nieszczesliwa mina. -I Rosa juz nie wrocila. -Wiesz, dokad zabral ja Scrub? Dziewczyna wywrocila oczami i raz jeden bardzo szybko pokrecila glowa. Skad miala wiedziec? Czemu mialaby sie dowiadywac? Klub wyraznie nie nalezal do miejsc, w ktorych zadaje sie duzo pytan. Ale ja i tak musialem to zrobic. -Czy to sie czesto zdarza? No wiesz, czy Scrub czesto zabiera dziewczyny na rozmowe z szefem? Moze Damjohn dokonuje oceny kwartalnej czy czegos w tym stylu? Kolejny ruch glowy. -Jesli chce sie z nami widziec, to tutaj. Ale zazwyczaj opieke nad dziewczynami pozostawia Carole. Sam zajmuje sie knajpa i interesami. -Czy Scrub mowil cokolwiek o tym, dlaczego Damjohn chce pomowic z Rosa? Z poczatku Jasmine nie odpowiedziala. Czekalem cierpliwie. Czasami czekanie dziala lepiej niz powtarzanie pytan. -Powiedzial, ze... juz z nia rozmawiali. Ostrzegali ja. To wszystko. Nie mowil, przed czym. Ona odparla, ze wybrala sie tylko na spacer. Z nikim sie nie spotkala, chciala sie tylko przejsc. Spacer zapewne zaprowadzil ja na dworzec Euston i natychmiast pojalem, ze Rose ostrzegano, by za mna nie chodzila. Ale i tak to zrobila: nie po to, zeby ze mna pomowic, tylko zaatakowac wypozyczonym na te okazje kuchennym nozem. "Ty jej to zrobiles. Znow jej to zrobiles". -Odjechali samochodem? - spytalem. -Tak. -BMW? -Nie widzialam, ale slyszalam jak rusza. -Masz moze pojecie, gdzie mieszka Damjohn? Jasmine zasmiala sie bez cienia rozbawienia. -Zaloze sie, ze bardzo daleko stad. Nie. Nikt nie wie, gdzie on mieszka. Klub to jedyne miejsce, gdzie go widujemy. -Nigdy nie zabral paru dziewczyn do domu na darmowe nadgodziny? No wiesz, prawo pierwszej nocy i tak dalej. -Nie. A przynajmniej ja nigdy o tym nie slyszalam. Carole uwaza, ze to gej. Nie zgadzalem sie. Moja krotka znajomosc z Damjohnem - a zwlaszcza niechciany zalew obrazow i mysli, gdy uscisnalem mu dlon - sugerowaly, ze podniecaja go inne rzeczy, jedynie czesciowo i pod dziwnym katem pokrywajace sie z seksem. -Nic wiecej? - spytalem, by sie upewnic. Zastanawiala sie chwile, marszczac brwi, po czym spojrzala na mnie z powatpiewaniem. -Zdawalo mi sie, ze Scrub powiedzial... Ale to nie ma sensu. -Co powiedzial? -No, slyszalam, jak mowil: "Czeka na ciebie mila pani". -Mila pani? -Tak, a moze sliczna pani. Cos w tym guscie, sama nie wiem. Brzmialo to dziwacznie i zostalo mi w pamieci. -Dzieki, Jasmine - powiedzialem szczerze. - Dziekuje, ze mi zaufalas. Niezbyt ja to pocieszylo, ale tym razem, gdy wyciagnalem dwudziestke, wziela ja i wsunela za ponczoche. -Myslisz, ze zdolasz ja znalezc? - W ciagu minuty stracila cale zawodowe opanowanie, wydawala sie bliska lez. -Nie wiem, ale bede probowal. -Czy Scrub... czy nic jej nie bedzie? Nie bylo sensu dosladzac gorzkiej pigulki: kurwy potrafia rozpoznac takie klamstwa lepiej niz ksieza. -Tego tez nie wiem - przyznalem. - Mysle, ze co najmniej jakis czas nic jej nie grozi. Jesli Damjohn nie chce, by o czyms mowila, nie ma sensu przesadzac z uciszaniem, jesli mogloby to wyjsc na jaw w inny sposob. Jasmine nie spytala, co mam na mysli, a ja nie tlumaczylem. Pewnie i tak by nie zrozumiala. Dla mnie jednak wygladalo to jak jeden z tych glupich problemow logicznych, ktore koncza sie stwierdzeniem, ze wszyscy ludzie sa Sokratesami, a Sokrates to gumowy kurczak. Teza: to ja weszylem tam, gdzie nie powinienem, i zadawalem klopotliwe pytania. Antyteza: Rosa bylaby niebezpieczna tylko gdyby powiedziala mi cos, czego nie powinienem sie dowiedziec. Synteza: musieli wylaczyc ja z obiegu jedynie dopoki nie uda im sie mnie zalatwic. No to, kurwa, pieknie. *** Dzien ciagnal sie niemilosiernie. Kolo czwartej wrocilem do Pen i zabilem troche czasu, nagrywajac pewna melodie na walkmanie, ktorego kupilem w zeszlym roku na targu w Camden. To stary model - wylacznie na kasety - ale ma wbudowany mikrofon i glosniki, dzieki czemu przydaje sie w roznych sytuacjach. Doszlifowanie melodii troche trwalo i nie wiedzialem wcale, czy w ogole mi sie przyda, ale nie mialem nic lepszego do roboty, przynajmniej dopoki nie odezwie sie Dodson badz Nicky i nie da mi zoltego czy zielonego swiatla. Przypomnialem sobie manewr kleszczowy Johna Gittingsa: za pierwszym razem o malo mnie nie zabil, ale to nie powod, by odrzucic dobry pomysl. Pracowalem ciezko poltorej godziny, dzieki czemu moglem odpoczac od wzburzonych mysli.Ostatecznie Nicky nie zadzwonil: po prostu sie zjawil, znikad, w klasycznym stylu zwolennikow teorii spiskowych. Poszedlem na dol zrobic kawe i nalewajac hojna porcje do dzbanka, zorientowalem sie, ze jest za mna i siedzi w ciemnosci przy kuchennym stole. Nawet nie drgnal: moglem spokojnie wyjsc, nie zauwazajac go - a kiedy zauwazylem, przez sekunde sadzilem, ze to gosc z zupelnie innego wymiaru. Przekonawszy sie, ze mam do czynienia z Nickym, zwymyslalem go na czym swiat stoi. Przyjal moje wyzwiska ze stoicka obojetnoscia. -Mam na najblizszy tydzien dosyc rozmow telefonicznych - powiedzial cicho. - Bardzo uwazam na swoj slad, Feliksie. Mam powody pilnowac, by byl jak najmniejszy. -Twoj slad? - powtorzylem ironicznie. -Sprawdzalna, rejestrowalna, widoczna czesc mojego zycia - sparafrazowal bez mrugniecia okiem. - Gdybym chcial byc widoczny, wpisalbym sie do rejestru wyborczego. -Tak, jasne - poddalem sie. Przysunalem sobie krzeslo i usiadlem naprzeciwko. - Masz cos dla mnie? Kiwnal glowa i rozsunal rece, ukazujac stojacy miedzy nimi na blacie laptop. Pchnal go ku mnie. -A podsumowanie na pismie? - zaryzykowalem z nadzieja. -Nie ma potrzeby. Jeden folder - ROSYJSKIE; jeden plik - ROSYJSKIE 1; trzy tysiace dwiescie rekordow w nieprzerwanej serii numerycznej z prefiksem BATR-JEDEN-ZERO-TRZY- OSIEM. Za kazdym razem dane wprowadzal jeden uzytkownik, system przypisal mu numer zero siedemnascie, podobnie wszystkie poprawki. Istnieje tylko jeden wniosek, ktory moglby wyciagnac czlowiek rozsadny. -To znaczy? -Zero siedemnascie to jedyny mezczyzna/kobieta/istota wprowadzajaca dane, majaca jakikolwiek kontakt z tym folderem. Przetrawialem to w milczeniu, na moment ogarnelo mnie przygnebienie. Nagle jednak dostrzeglem w slowach Nicky'ego haczyk. -Powiedziales: czlowiek rozsadny - zauwazylem. -Zgadza sie. Natomiast ktos taki jak ja, kto dzieki paranoi krytycznie patrzy na swiat, wyciaga nieco inne wnioski. -No dalej, Nicky - ponaglilem go. - Pora na puente. -W stu piecdziesieciu trzech przypadkach uzytkownik zero siedemnascie nagle, bez zadnego wyraznego powodu, przerzucil sie na inna metode wprowadzania danych. Znalazlem to w pliku config.sys, bo logi zostaly nadpisane, zeby na to pozwolic. -Mow po ludzku. -Gosc pominal klawiature i nadpisal wybrane pola - z recznej klawiaturki bluetoothowej, chyba z tego logitecha diNovo, pokazywanego w Houston w zeszlym roku. Sprytne jest to, ze tam sa dongle - klawiatura kontaktuje sie przez sparowany klucz sprzetowy, ale urzadzenie bluetooth nie jest w ogole podlaczane fizycznie. Nie trzeba dopasowywac klucza do zamka, bo nie przechodzisz przez drzwi. To system calkowicie bezprzewodowy. Przez chwile przetrawialem jego slowa. -Ale to wciaz uzytkownik zero siedemnascie? - spytalem. - Ten sam gosc, inna klawiatura? Nicky usmiechnal sie zlosliwie. Wyraznie swietnie sie bawil. -To byl ktos mowiacy systemowi, ze jest uzytkownikiem zero siedemnascie. Ale zmieniajac plik config, musial uzyc, wlasnego identyfikatora. Nawet kiedy wyciagasz sie z bagna za wlasne sznurowki, nadal rzucasz cien. To uzytkownik zero dwadziescia. -Mam cie, sukinsynu. Nicky, to genialne, dzieki. W ciagu paru dni zamkne sprawe, a wowczas mozesz sie spodziewac wczesnej Gwiazdki. Nicky przyjal pochwaly rownie spokojnie jak wczesniej wyzwiska. Uklon bylby ponizej jego godnosci. Ale nie wstal. -Jest jeszcze jedno, Feliksie - rzekl. -Mow. -Skoro i tak juz tam wszedlem, obejrzalem inne foldery. Jest ich kilkanascie, obejmuja ostatnie szesc czy siedem lat. Starsze sa w porzadku - nietkniete, zadnych nietypowych wpisow. Lecz od mniej wiecej trzech lat uzytkownik zero dwadziescia niezle sie napracowal. Najwczesniejszy wpis z bluetootha pochodzi z marca zeszlego roku. Wczesniej uzywal gadzetu irF, ale zasada pozostawala ta sama - tylne wejscie w systemie, pozwalajace uzytkownikom podlaczyc laptop badz palma do glownej maszyny i uaktualnic ksiazke adresowa i tak dalej. Wstal. -W sumie majstrowal przy okolo dwoch tysiacach rekordow. A przynajmniej na tym dysku. Zakladajac, ze istnieja tez inne maszyny do wprowadzania danych, nie da sie stwierdzic, do ilu plikow sie dobral. Ruszyl do drzwi, ja jednak zawolalem za nim. -Nicky, co on robi z danymi?! Dla absolutnej jasnosci. Co falszuje? -Wiesz przeciez, Feliksie - upomnial mnie Nicky. -Kasuje je - rzeklem. - Usuwa wpisy z systemu. -Zgadza sie. Hej, nigdy mnie tu nie bylo i dlatego mnie nie widziales. Milego wieczoru. 18 Niedziela. Dzien odpoczynku. Ale, jak kiedys zauwazyl dowcipnie pewien cwany dran, zlo nigdy nie spi - co oznacza, ze musi byc ze mnie niezly sukinsyn.Nie mam pojecia, gdzie policjanci chodza, by sie odprezyc i spedzic bezcenny wolny czas, potrafie sobie jednak wyobrazic. To musi byc bar, w ktorym wszyscy, zanim pociagna pierwszy lyk piwa, sprawdzaja, czy aby barman nalal piwa do pelna, gdzie idac do kibla, zostawia sie plaszcz na oparciu krzesla, a dowcipy o Pakistancach nigdy nie wychodza z mody. Z oczywistych wzgledow James Dodson nie umowil sie ze mna w podobnym miejscu. Wybral bar "Italia" przy Old Compton Street i kiedy sie zjawilem, siedzial na samym koncu sali, probujac usilnie wtopic sie w wystroj. Gdy tylko usiadlem z cynamonowa latte w dloni, przesunal po barze brazowa koperte i wstal. -W srodku jest wszystko, czego potrzebujesz - oznajmil. - A teraz, jesli umowa nie zmusza mnie takze do wspolnego drinka, ide stad. I licze, Castor, ze dotrzymasz slowa. Jesli jeszcze kiedykolwiek sie do mnie odezwiesz - jesli choc raz zobacze twoja gebe - mam przyjaciol, ktorzy z radoscia wycisna z ciebie krwawe lzy. Spojrzalem na niego bolesnie; banalny dobor slow ranil mnie bardziej niz grozba. -Tak, ale wtedy po prostu umre, Dodson i bede musial wrocic i cie straszyc. Lepiej daj sobie spokoj, dopoki jestes do przodu. Dodson odwrocil sie i odszedl. Albo uznal, ze nie jestem wart slownego pojedynku, albo tez przypomnial sobie, ze wyszedl z domu bez broni. Skupilem uwage na kopercie. Tak jak mowil, w srodku bylo wszystko, czego potrzebowalem. Cynamonowa latte wystygla, na jej powierzchni utworzyla sie niezdrowa blonka, przypominajaca kiepsko zagojona rane; a ja tymczasem nurkowalem gleboko w fantasmagoryczny swiat podpisanych i potwierdzonych dokumentow, ktore wydobyl dla mnie Dodson. Rozne rzeczy mozna mowic o naszej policji, ale dokumentacje prowadza bezblednie. Raporty z sekcji polaczono ze zdjeciami rentgenowskimi, wynikami balistycznymi, uzupelniajacymi wykresami, a w jednym przypadku nawet z koszulka, czy przynajmniej fotografie koszulki. Uwzgledniono to zdjecie, bo jej wlokna znaleziono w gardle kobiety, co oznaczalo probe uduszenia "po zdjeciu ubrania, na wczesnym etapie napasci". To, kim jestem, sprawia, ze w wielu sprawach bywam przerazliwie przewrazliwiony, a w innych wkurzajaco twardy. Tym razem pierwsza cecha przewazyla i, pograzajac sie w lekturze na temat koszmarnych okolicznosci, w ktorych trzy wybrane przeze mnie kobiety gwaltownie zakonczyly zycie, musialem bardzo sie starac, by spokojnie oddychac. Jenny Southely byla ofiara wypadku drogowego, ale nie zginela szybko ani czysto. Prostytutka, pracowala na ulicach wokol Kings Cross. Ledwie skonczyla osiemnascie lat. Samochod przygniotl ja do sciany, zmiazdzyl miednice i uszkodzil watrobe. Zalaczona notatka informowala, ze aresztowano podejrzanego, ktory belkotliwie przyznal sie do winy. Wszystko wygladalo na przypadkowy rezultat przesadnie entuzjastycznej przejazdzki po spozyciu morza alkoholu. Nie wiedzialem, jaki w koncu ten facet dostanie wyrok, ale ze szczerego serca zyczylem mu, by do konca zycia cierpial na impotencje. Caroline Beck byla jeszcze mlodsza i zginela rownie brutalnie bezsensownie. Zabilo ja przedawkowanie metadonu na imprezie zorganizowanej trzy przecznice od Bonningtona, przy ulicy fascynujaco nazwanej Polygon Road. Gdyby brala narkotyki, smierc bylaby czyms oczywistym, ale nie: jakis dupek, nacpany jak messerschmitt, podszedl do niej, gdy tanczyla, i wstrzyknal, nim sie zorientowala co sie dzieje. Chcial jedynie podzielic sie szczesciem, ale poniewaz wybral tetnice szyjna, a dziewczyna nigdy wczesniej nie brala, efekty okazaly sie niezwykle spektakularne. Caroline zmarla pol godziny pozniej, w wyniku porazenia miesniowego i zatrzymania oddechu. Obie brzmialy dosc prawdopodobnie - zginely dokladnie taka paskudna, popieprzona smiercia, po ktorej fragment duszy moze pozostac na Ziemi, uwieziony w sieci niezakonczonych, bolesnych emocji. Kiedy jednak dotarlem do numeru trzeciego, zrozumialem, ze znalazlem mojego ducha. W odroznieniu od pozostalej dwojki, ta dziewczyna nie miala nazwiska; byl tylko numer sprawy i opis kliniczny: 159 cm wzrostu; wlosy ciemne; oczy piwne; szczuplej budowy ciala; wiek okolo dwudziestu pieciu lat. Naga, lecz na koszulce znalezionej w poblizu ciala wykryto podczas badania slady jej krwi i komorek skory. Znaleziono ja w wywrotce na budowie za osiedlem Ampthill; nie zyla od co najmniej trzech dni. Incydent zgloszono we wtorek, trzynastego wrzesnia - dzien po pierwszym pojawieniu sie ducha w Archiwum Bonningtona. Szczegoly sprawy byly ponure. Dziewczyne napastowano seksualnie, zarowno waginalnie, jak i analnie. Slady nasienia znaleziono wylacznie w pochwie, lecz uszkodzenia tkanek w obu miejscach odpowiadaly gwaltowi. Twarz miala mocno pokaleczona ostrym, nieregularnym, metalowym narzedziem, ktore wywolalo rozlegle obrazenia i utrate krwi. Patolog policyjny poswiecil duzo czasu katalogowaniu owych obrazen: "Liczne plytkie, nieregularne naciecia i szramy o najrozniejszej glebokosci i profilu", zanotowal beznamietnie, po czym przeszedl do listy umiejscowienia i dokladnego opisu kazdej rany. "Narzedzie uzyte do ataku mialo kilka roznych powierzchni i krawedzi, poruszajacych sie niezaleznie od siebie", zakonczyl. Ale przyczyna smierci bylo uduszenie: sprawca wepchnal ofierze do gardla koszulke, tak gleboko, ze nie mogla oddychac. Obrazenia twarzy stanowily najwazniejsza wskazowke, podobnie koszulka - na zdjeciu dostrzeglem wyrazny napis ineduni. Nie mialem pojecia, co znaczy, ale nawet ja potrafilem stwierdzic, ze slowo bylo wypisane cyrylica. Poza tym nie byla to zwykla koszulka, lecz bialy bezrekawnik z kapturem. Wsrod reszty dokumentow znalazlem zdjecie glowy i ramion dziewczyny. Suchy opis ran w zadnej mierze nie przygotowal mnie na rzeczywisty obraz i wzdrygnalem sie, patrzac na krwawe strzepy ciala - wszystko, co pozostalo z gornej czesci twarzy ofiary. Juz podczas pierwszego spotkania zorientowalem sie, ze zjawa nie nosi woalu, ale wolalem nie zastanawiac sie zbytnio nad tym, co oznacza owa czerwona masa. A zatem to ty, pomyslalem. Ktos cie zgwalcil. Ktos cie zamordowal. Ktos uwiezil twoja dusze w magicznym kaftanie bezpieczenstwa. A potem sprowadzili mnie, zebym dokonczyl dziela. Gniew wezbral w mojej piersi az do gardla, przeciskajac sie przez zacisniete zeby -poniewaz zas zlagodzil nieco poczucie grozy i bezradnosci, przyjalem go z radoscia. Kiedy jednak wscieklosc dotarla do atawistycznych pokladow mojego mozgu, stalo sie z nia cos dziwnego. Pomiedzy mna a skatowana twarza ze zdjecia pojawialo sie oblicze mojej siostry Katie. Na moment oslepily mnie lzy - nie krwawe lzy, lecz zwyczajne, wydawaly sie jednak tak gorace, ze az parzyly. Przepelnila mnie rozpacz i gorzki wstyd. Nie probowalem analizowac tych emocji. Znosilem je, az w koncu ustapily i pod czarnym calunem znow ujrzalem zarysy wscieklosci. Ktos musial za to zaplacic. Fakt, ze powiedzialem to sobie, i to szczerze, odrobine pomogl. Ktos za to zaplaci, z lichwiarskim, zabojczym procentem. Wrocilem do dokumentow otrzymanych od Dodsona. Zadna z pozniejszych notatek nie wskazywala na to, by policja na kolejnych etapach dochodzenia zidentyfikowala trzecia nieboszczke. W istocie "dochodzenie" to chyba zbyt wielkie slowo dla tego, co sie dzialo. Policjanci przeszli sie po okolicy, sprawdzajac, czy ktokolwiek cos slyszal, mimo jednoznacznego raportu patologa, ze "na miejscu nie znaleziono zadnych sladow traumy ani czynnosci seksualnych". Przesluchali kierownika budowy, ktory potwierdzil, ze wywrotka stala nieuzywana i niepilnowana co najmniej tydzien przed znalezieniem zwlok. Pogrzebali troche w rejestrach osob zaginionych, wyslali rutynowe zapytanie do Interpolu, po czym usiedli na tylkach. Klasyczna policyjna robota na autopilocie: nikogo nie obchodzily wyniki i nikt nie zamierzal ganiac za wlasnym ogonem z powodu wschodnioeuropejskiej dziwki, ktora znaleziono naga i wykorzystana na budowie. Mimo spadku liczby imigrantow, wciaz obowiazywala zasada, ze na miejsce kazdego przyjda nowi. Zaplacilem za kawe, ktorej nie tknalem, wyszedlem z kawiarni i ruszylem w dol Old Compton Street. Nadal czegos mi brakowalo, ale orientowalem sie juz w zarysach. Moglem uzupelnic brakujace elementy, ogladajac otaczajace je kawalki. Damjohn byl alfonsem. Kierowal klubami ze striptizem i burdelami w trojkacie Clerkenwell, a ktos z Bonningtona dobrze go znal. Gabe McClennan byl egzorcysta. Odwiedzil archiwum, ale cokolwiek zamierzal, tego dnia strzelal slepakami. Uciszyl zjawe, ale jej nie zabil. Rosa byla kurwa. Pracowala dla Damjohna, ktory dolozyl wszelkich staran, zebym koniecznie ja zobaczyl. Potem probowala mnie zabic nozem do stekow, bo uwazala, ze zrobilem cos jakiejs innej kobiecie. Zjawa pochodzila z Europy Wschodniej, zapewne z Rosji, skoro przemawiala po rosyjsku. Zginela jednak w Somers Town, zgwalcona i zamordowana, a jej duch pozostal uwieziony w piwnicy budynku publicznego, gdzie nawet za zycia nie miala powodu przebywac. Jeden wspolny element laczyl wszystkie kawalki i nadawal im sens. Ale ja dysponowalem tylko skrawkiem kartonu, ktory przekazal mi duch drugiego dnia w archiwum, i tajemniczym napisem WRN 7405 8181. Im bardziej probowalem to rozgryzc, tym mniej znaczylo. W tych okolicznosciach ostatnia rzecza, na jaka mialem ochote, byl slub. A jednak tam sie wlasnie wybralem. Kosciol Brompton Oratory, na zawsze uniesmiertelniony w piosence zespolu Nick Cave The Bad Seeds - to kolejne skojarzenie, ktorego wolalbym nie przywolywac. Musialem jednak przyznac, mimo mojego ateizmu, ze byl to naprawde niesamowity dom bozy: wysokie sklepienia, barokowe zawijasy. Biorac tu slub, czlowiek nie potrzebowal tortu weselnego. Przed budynkiem parkowaly trzy biale limuzyny, pierwsza przystrojona bialymi wstazkami. Dwoch druzbow w nieskazitelnych dziennych garniturach stalo pod portykiem, patrzac ze zgroza na moj prochowiec i otaczajaca mnie generalna aure rozbitka, cudem wyrwanego z objec burzy. Pasowali do siebie tylko pod jednym wzgledem: obaj mieli kolor skory identyczny jak Cheryl. Poza tym jeden przypominal stojaca na sztorc tyczke, a drugi byl o cal nizszy i o szesc cali szerszy ode mnie - sprawialy to miesnie, nie tluszcz. I wlasnie ten poreczny dzentelmen zagrodzil mi droge, jak dziecieca ciezarowka, ktore kiedys produkowala z nierdzewnej stali firma Tonka; mozna je bylo zrzucic z urwiska i nawet nie zadrapac farby. Uprzedzilem go, unoszac z wyrzutem palec. -Jestem od panny mlodej - oznajmilem. - Nie robmy niczego, zeby zepsuc nastroj. -My obaj jestesmy od panny mlodej - odparl surowo czlowiek tyczka, takze podchodzac blizej. - Mozemy zobaczyc panskie zaproszenie? Zaczalem demonstracyjnie grzebac w kieszeniach, z nadzieja ze jakis spozniony gosc odciagnie ich uwage. Nic z tego. -Gdzies tu jest - rzucilem. - Moglbym teraz wejsc, a pokazac je pozniej? -Jak sie nazywa panna mloda? - spytal tyczka w ramach kompromisu. Niech to szlag. -Zawsze nazywam ja zdrobniale - zaryzykowalem. -Ale jak? - Tonka takze dolaczyl do zabawy. Probowalem wymyslic jakies zdrobnienie. Jego piesc zacisnela sie na mojej koszuli, a twarz zmarszczyla w surowym grymasie. W ostatniej chwili poczulem natchnienie. Najwyzszy czas: jeszcze moment, a polecialbym na tylek ze schodow. -A, teraz sobie przypominam! - Klepnalem sie w czolo, jakbym chcial ukarac mozg za niesprawne dzialanie. - Cheryl ma moje zaproszenie. Cheryl Telemaque. Moja narzeczona. -Narzeczona? - W glosie tyczki zabrzmiala zgroza, a barczysty koles byl tak wstrzasniety, jakby sam ostro lecial na Cheryl. Tak czy inaczej moje slowa zadzialaly. Przecisnalem sie miedzy nimi i znalazlem za drzwiami, nim zdazyli zareagowac. Zaden nie poszedl za mna. Architektoniczne arcydzielo Herberta Gribble'a i monumentalny pomnik jego religijnej nieoryginalnosci pekal w szwach od rzedow ludzi odzianych w garnitury i suknie, najpewniej zakupione na wieloletni kredyt. Wszyscy siedzieli pokornie, czekajac na przybycie panny mlodej. Pan mlody stal przy oltarzu, spokojny i opanowany, jak czlowiek przywiazany do torow i slyszacy odlegly gwizd lokomotywy. Cheryl siedziala w piatym rzedzie od tylu, ubrana stosownie do architektury, w bezowa sukienke ozdobiona dostateczna iloscia koronkowej piany, by slowo "barokowe" odnosilo sie i do niej. Kremowe skorzane pantofle z niklowymi, posrebrzanymi rozyczkami swietnie pasowaly do pseudowloskiego uroku tego miejsca. Nieco dalej ujrzalem Alice Gascoigne i Jeffreya Peele'a, siedzacych razem; a takze Jona Tilera, wygladajacego jak nie do konca wytresowany orangutan w garniturze uszytym na miare. Dla szympansa. Usiadlem obok Cheryl, ktora uniosla wzrok i spojrzala w gore, w tyl, i na boki. Jej oczy rozszerzyly sie ze zgrozy. Oto reakcja godna talentu komediowego Normana Wisdoma. -Felix - wyszeptala ochryple. - Co ty tu robisz? -Bylem w okolicy. Nie wygladala na rozbawiona i wcale sie jej nie dziwilem. -Nie przeszkadza mi to, ze przyszedles, ale wygladasz jak cos, co kot przywlokl ze smietniska. Oszalales? - Machnela nerwowo reka, wskazujac moja koszule. - Nawet nie wyprasowales koszuli! Jestes wymiety, jakbys sie tarzal po ziemi. -To ci faceci na zewnatrz. - Niezgrabnie usilowalem sie bronic. - Chcieli mi dowalic. Skad ich, u licha, wytrzasnelas? -To moj kuzyn Andrew i moj kuzyn Steven - warknela. - I sa naprawde mili, wiec ani jednego cholernego slowa wiecej. Uznalem, ze czas zmienic temat na mniej drazliwy. -Zdawalo mi sie, ze dorastalas w biedzie w Kilburn. - Rozejrzalem sie po jedwabiach i srebrze. -Owszem - poslala mi ponure spojrzenie - i wciaz potrafie komus napytac biedy, jesli zechce. -Nie watpie. Ale skad u twojej matki tyle kasy, by urzadzic taka impreze? Ludzie odwracali sie ku nam. Cheryl oblala sie ciemnobrazowym rumiencem, nieladnie kontrastujacym z sukienka; nagle zapragnalem ja z niej zdjac. -To nie moja mama - wymamrotala ze zloscia. - To moja ciotka Felicia. Jest czlonkinia zakonu. -Zakonu? -Katolickich oratorian. To miejsce nalezy do nich. Kumasz? A teraz powiedz, co ty tu robisz, do cholery? I przestan zmieniac temat. -Chce dostac zaproszenie. -Przeciez wlasnie sam sie wprosiles. -Nie na slub. Na wesele. Odbywa sie u Bonningtona, prawda? Mozesz mnie tam wprowadzic? Cheryl przygladala mi sie chwile, oszolomiona. -Zamierzasz narozrabiac na weselu mojej mamy? - spytala ostro. Czas na kolejny unik. -Chodzi o Sylvie. Cheryl nadal pozostawala podejrzliwa. Mimo, ze znala mnie niecaly tydzien, jej radar dzialal calkiem sprawnie. -Co z nia? -Wiem, kim byla. Wiem, co jej zrobili. Zostala zgwalcona i zamordowana, a jej cialo wyrzucono na wywrotke. Jestem jej to winien, nie moge sie poddac. Slyszac to, Cheryl umilkla. Okazalo sie, ze milczala calkiem dlugo. Zanim znow sie odezwala, zamrugala trzy razy, patrzac na mnie oczami pelnymi lez. -Zamordowana? -Ktos zmasakrowal jej twarz czyms ostrym i kanciastym. Udusil ja jej wlasna... -Przestan! -Nie zamierzam rozrabiac, Cheryl. Obiecuje, nie bede nikomu wchodzil w droge. Ale musze sprobowac. Kolejne glowy zwracaly sie w nasza strone. Nasza szeptana rozmowa budzila rownie wielkie zainteresowanie jak moj niestosowny stroj i zadawala klam obietnicy, ze zachowam dyskrecje. -Sprobowac czego? - spytala slabo Cheryl, jak ktos, kto wie, ze juz przegral walke. -Dotkniecia dloni. Najpierw nie zrozumiala, a potem owszem, i ta mysl wyraznie nia wstrzasnela. -Podejrzewasz, ze to ktos z archiwum? -Nie podejrzewam, jestem w stu procentach pewien. -I chcesz zaczac krazyc po imprezie, obmacujac ludzi, zeby sprawdzic, czy ktores z nich jest morderca? Nie na pieprzonym weselu mojej matki! Nie ma mowy! -Na weselach wszyscy sciskaja sobie dlonie. Nikt nawet nie zauwazy. Organista zaintonowal marsza weselnego i wszystkie glowy odwrocily sie w strone wejscia. Mama Cheryl wygladala zupelnie jak Cheryl, tyle ze byla wyzsza i bardziej posagowa. Pod bialym welonem ujrzalem surowa i piekna ciemna twarz. Szla srodkiem kosciola niczym cesarzowa. To dopiero objawienie: jesli wierzyc w dziedzicznosc, Cheryl postarzeje sie z wielka klasa. Panna mloda szla dalej, powoli i statecznie. Starsze kobiety po obu stronach czynily uzytek z chusteczek. Lecz Alice twardo trzymala swoja pod pancerzem; zauwazyla mnie juz i wpatrywala sie we mnie z mina, jaka musial miec duch Banka na widok Makbeta. -Mowilas, ze byla smutna - przypomnialem Cheryl. - Teraz wiesz dlaczego. Chcesz, zeby draniowi, ktory to zrobil, sie upieklo? Nie odpowiedziala. Mama Cheryl recytowala slowa przysiegi. Brzmialy tak, jakby sama je napisala, bo po "cialem mym cie wielbie" nastapila seria dosc doslownych podpunktow. Cheryl odwrocila wzrok. -Dobra - zgodzila sie. Otworzyla torebke z kremowej skory, akurat dosc duza, by pomiescic chusteczke i tampon, i w jakis cudowny sposob wydobyla z niej duzy, prostokatny kartonik o zloconych brzegach. Wreczyla mi go bez slowa. Tekst zaczynal sie tak: SERDECZNIE ZAPRASZAMY NA SLUB EILEEN TELEMAQUE Z RUSSELLEM KEELE w PIATEK 25 LISTOPADA 2005. Podziekowalem jej szeptem i schowalem zaproszenie do kieszeni. Kolejna przysiega, tym razem pana mlodego, ktorego glos brzmial, jakby mezczyzna czytal wszystko ze scenariusza, a czesc tekstu widzial pierwszy raz w zyciu. Coz, jesli nie zwraca sie uwagi na maly druk, to ma sie problem. -Kiedy zaczyna sie przyjecie? - wyszeptalem do Cheryl. -O trzeciej. Masz to na zaproszeniu. Feliksie, nie schrzan tego, nie zrob niczego strasznego. Zaczalem pospiesznie liczyc w pamieci. Najpierw musialem zalatwic jeszcze pare spraw. Uscisnalem dlon Cheryl i wysliznalem sie z lawki. -Zlapiemy sie pozniej - przyrzeklem. -Cos z pewnoscia zlapiesz - przepowiedziala z gorycza. Trudno dyskretnie wyjsc z trwajacego slubu. Druzbowie patrzyli na mnie gniewnie, gdy przemykalem miedzy nimi, probujac wygladac, jakbym wpadl tylko odczytac licznik gazu. Za moimi plecami grzmiace akordy organowe wzniosly sie ku imponujacym rejestrom i zawisly w powietrzu niczym latajace meble. *** Najpierw udalem sie do Bonningtona, raz jeszcze wlamalem do ukrytego pokoju i zrobilem to, co musialem. Atmosfera w piwnicy byla tak ciezka i przytlaczajaca, ze mialem wrazenie, ze nie oddycham wilgotnym powietrzem, ale je pije. Bardzo uwazalem, by nie dotknac ponownie odslonieta skora znaku milczenia, zostawionego przez McClennana. Szczerze mowiac, ledwie zdolalem sie zmusic, by na niego spojrzec: w tym momencie wydal mi sie rzecza najblizsza czystego zla ze wszystkich, jakie ogladalem w dlugim i pelnym wrazen zyciu.Gdy skonczylem, pozostalo mi juz tylko czekanie. Wyszedlem na ulice, zamknalem starannie drzwi i wycofalem sie do "Rakiety" przy Euston Road. Pub z jednej strony wychodzi na Ossulton Street: w systemie jednokierunkowych ulic wlasnie w nia beda musialy skrecic owe smukle, biale limuzyny, nim zajada przed archiwum. Bede mial dosc czasu, by sie nie spoznic, a na razie moglem w spokoju wysaczyc duze piwo i ukoic nerwy. Nie oklamalem Cheryl. Nie do konca. Ale tez nie powiedzialem jej calej prawdy. Sciskanie dloni personelu archiwum nie mialoby sensu, gdyby ich wlasciciele mysleli wylacznie o koszcie przystawek i o tym, jak wielki tylek ma panna mloda. Musialem poruszyc ich emocje i skierowac mysli ku martwej kobiecie. Coz, wymyslilem odpowiedni sposob i wiedzialem, ze dzieki niemu czwarty slub pani Telemaque pozostanie na zawsze w pamieci wszystkich gosci. Samochody zjawily sie jakies pol godziny pozniej. Dalem im jeszcze kwadrans, po czym lekkim krokiem ruszylem ich sladem. Drzwi Bonningtona staly otworem. Nie dostrzeglem dwoch mezczyzn z kaplicy, lecz mistrz ceremonii w czerwonym fraku powital mnie szerokim usmiechem, ktory wyraznie skwasnial, gdy dotarlo do niego co mam na sobie. Machnalem zaproszeniem i wszedlem do srodka. Nie bylo kolejki gosci skladajacych zyczenia, gdy zatem dotarlem do czytelni, nikt nie zauwazyl mojego przybycia. Przed soba widzialem sceny nieskrepowanej radosci i niewinnego szczescia i na ow widok zrobilo mi sie nieco glupio z powodu tego, co zamierzalem zrobic. Na koncu sali ustawiono skladane stoly i przykryto dlugimi, bialymi obrusami, opadajacymi na podloge. Podawano koktajl z szampana, a kelnerki odziane w stylizowane na historyczne czarno-biale stroje krazyly po pomieszczeniu ze srebrnymi tacami pelnymi eleganckich przystawek. Pelna klasa. Bardziej zirytowal mnie fakt, ze regaly i stanowisko bibliotekarzy odsunieto pod sciany i zamaskowano bialymi plachtami, w ten sposob likwidujac naturalne kryjowki, z ktorych moglbym skorzystac podczas nastepnego, najbardziej problematycznego etapu mojego planu. Niestety, fakt, ze wyroznialem sie w tlumie niczym rabin na pierwszej komunii, tez nie ulatwial sprawy. Jak dotad nikt mnie nie zauwazyl tylko dlatego, ze wlasnie trwala mowa i wzrok wszystkich skupial sie na wyglaszajacym ja mezczyznie, ktorego zreszta nie znalem. Przeczesujac wzrokiem tlum, dostrzeglem Richa - ubrany w elegancki, szary dzienny garnitur z jasnoniebieska kamizelka, rozmawial po drugiej stronie sali z Jonem Tilerem. Cheryl stala z przodu, trzymajac pod ramie matke. Po krotkich poszukiwaniach zlokalizowalem takze Alice i Jeffreya. Zaparkowali obok stolu z drinkami; Alice unosila wlasnie kieliszek po dolewke, a Jeffrey rozmawial z tega kobieta w falbaniastej, czerwonej sukni. Twarz wykrzywial mu sztuczny, zbolaly usmiech. Wlasciwie wygladal jak czlowiek usilnie probujacy dobrze sie bawic na swojej wlasnej stypie. Rozejrzalem sie w poszukiwaniu miejsca, gdzie moglbym spokojnie zagrac, ale niczego nie znalazlem. W chwili, gdy mowa dobiegla konca i rozlegly sie oklaski, uskoczylem za filar, ktory przynajmniej mogl mnie oslonic przed przypadkowymi spojrzeniami. Wyciagnalem z kieszeni flet i unioslem do ust. Tu, w samym sercu jej terytorium, wyczuwalem zjawe ostro i wyraznie. Wiedzialem, ze lepiej juz nie bedzie, ale i tak nie pojdzie latwo. Zbyt wiele dzialo sie wokol, otaczalo mnie mnostwo konkurujacych o moja uwage dzwiekow i bodzcow. Zamknalem oczy, by wyeliminowac przynajmniej jedno ich zrodlo, i sprobowalem skupic sie wylacznie na obecnosci ducha w umysle - na namiarze, ktory dla mnie bardziej przypomina dzwiek niz cokolwiek innego, ale wciaz nie daje sie zanalizowac ani opisac. Teraz przemawial pan mlody i wszelkie inne rozmowy w sali umilkly. Czekalem, kipiac z niecierpliwosci, by znow zrobilo sie glosniej. Gosc gledzil chyba z godzine - o tym, jak bardzo zmienilo sie jego zycie, odkad pojawila sie w nim Eileen, jak wielkie ma szczescie i jak nie moze sie juz doczekac zostania ojcem Cheryl. Zastanawialem sie, czy wie, co sie z tym wiaze. Gdy zebrani znow zaczeli klaskac, poslalem w powietrze pierwsze dzwieki. Staralem sie grac cicho i z poczatku nawet mi sie udawalo. Ale melodia idzie tam, dokad sama zechce, i jesli sprobujesz zepchnac ja na inny tor, efekt takze sie zmienia. Moj umysl skupil sie calkowicie na kolejnych dzwiekach, wewnetrznym krajobrazie muzyki zjawy. Czesc z niego stanowila piosenka "The Bonny Swans", lecz wiekszosc byla nowa, wylacznie jej wlasna. Dzwiek opisujacy przestrzen, ktora zajmowala na tym swiecie, piosenka, ktora ja wyspiewywala. Znaczace przerwy w rozmowach wokol mnie sugerowaly, ze najblizsi goscie uslyszeli moja muzyke. Pewnie rozgladali sie w poszukiwaniu jej zrodla. Gralem dalej, bez pospiechu, nie zwalniajac. Bylem przywiazany do kola, i moglem juz tylko czekac, dokad mnie zaniesie. Krag ciszy rozszerzal sie coraz bardziej. Uslyszalem zblizajace sie kroki, ale prawie juz skonczylem. Jeszcze tylko kilka taktow... Czyjas dlon opadla na moje ramie. Nie zareagowalem i zaciskajac mocniej powieki rozpoczalem ostatnie diminuendo, opadajace ku samotnej nucie, ktora znow wzniosla sie w nieoczekiwanie wyzywajacym, piskliwym trelu. Ktos wytracil mi flet z dloni. Otworzylem oczy i odkrylem, ze patrze wprost w twarz Tonki - barczystego kuzyna Cheryl. Trzymal w dloni moj flet, krzywiac sie groznie. Za nim tloczyly sie inne twarze, patrzac na mnie z ciekawoscia badz niechecia. -To mial byc dowcip? - spytal z agresja rosly mezczyzna. -Nie - odparlem. - Zaproszenie. Z tylu tlumu dobiegly nas jeki i sapniecia, a potem krzyk. Wszystkie glowy zwrocily sie w tamta strone, lacznie z glowa Tonki; i gdy tak gapil sie wraz z innymi, odebralem mu flet i ostroznie schowalem do kieszeni. Zaraz mialo rozpetac sie pieklo, chcialem zatem ochronic swoj cenny instrument. Zjawa z archiwum maszerowala przez sale posrod zgromadzonych w niej ludzi, ktorzy w panice umykali na boki. W dzisiejszych czasach duchy to czeste zjawisko, niektore jednak robia wieksze wrazenie od innych, a pozbawiona twarzy kobiete z archiwum otaczala aura ponurej determinacji, przytlaczajaca wszystko dokola. Zjawa zatrzymala sie i rozejrzala wokol, bez oczu. Stala sie wyrazniejsza, widac bylo, ze jej biale okrycie konczy sie u pasa. Nizej miala na sobie prosta, czarna spodnice, jej rece byly gole. -Gdje Rasa? - spytala zalosnym, pelnym skargi glosem. - Ja nie znaju, gdje ana? Wy pamagitie mienia najdi jejo. Kilka osob w tlumie krzyczalo glosno. -Ja bajus za Rosu. Odepchnalem kuzyna Cheryl i wdarlem sie w tlum, rozgladajac sie szybko na boki. Musialem to zrobic teraz, gdy ludzie jeszcze nie otrzasneli sie z szoku po spotkaniu i uslyszeniu zjawy. Zadalem sobie duzo trudu, by to zorganizowac, i nie zamierzalem zmarnowac takiej okazji. Alice i Jeffrey wciaz byli w poblizu stolu z drinkami, ale bardzo szybko przepychali sie do drzwi. Jeffrey nadal staral sie nikogo nie dotknac. Alice szla pierwsza, prac naprzod z niezlomna determinacja. Peele dreptal za nia, niczym nieakcentowana sylaba. Zagrodzilem im droge i Alice zatrzymala sie gwaltownie, patrzac na mnie ze zdumieniem i uraza. -To ci dopiero impreza - rzucilem dowcipnym tonem wioskowego glupka. -Castor. - W glosie Alice zabrzmiala twarda nuta, ktora kompletnie mnie zaskoczyla. W jej oczach dostrzeglem cos bliskiego nienawisci. Wyciagnalem reke i chwycilem jej dlon, i choc natychmiast sprobowala ja cofnac, nie puszczalem. Za pierwszym razem, gdy jej dotknalem, nasluchiwalem uwaznie, ale niczego nie wylapalem. Teraz jednak bylo inaczej: wstrzasnieta i wsciekla, stracila dawne opanowanie. Jesli dzis jej nie odczytam, to juz nigdy. -Wygladasz promiennie, Alice. - Mocniej uscisnalem jej dlon i usmiechnalem sie blogo. - Nie jestes aby w ciazy? BLYSK. Poczulem ostre uklucie wscieklosci i oburzenia, a po nim starannie skrywany prawdziwy strach. Strach przed duchem, owszem, ale tez inny, potezniejszy, przeslaniajacy wszystko. Alice naprawde nie chciala byc w ciazy. I naprawde nie zyczyla sobie, zebym jej dotykal. Podczas gdy zmagala sie ze mna, probujac uwolnic reke, ujrzalem w jej umysle serie szybkich obrazow: widzianego z dzieciecej perspektywy wysokiego mezczyzne golacego sie przed owalnym lustrem; zwiedly zonkil w smuklym wazonie, w ktorym pozostalo tylko pare centymetrow wody zmienionej w brazowa breje; jej biurko w archiwum, nieskazitelnie czyste i puste, pojemniki na poczte ustawione ze szpitalna precyzja przy prawej krawedzi. Potrzebowalem chwili, by pojac, ze choc biurko nalezalo do niej, stalo w waskim, dziwnie uksztaltowanym gabinecie Peele'a. Innymi slowy, bylo to biurko szefa, tyle ze na drzwiach nie widnialo jego, ale jej nazwisko. Alice wyrwala z wysilkiem reke: sadzilem, ze wymierzy mi nia policzek, lecz tylko zaklela cicho, nazywajac mnie slowem, ktorego nigdy nie spodziewalbym sie uslyszec z jej ust, a ktorego ostatnie dwie sylaby brzmialy "jebca". Nie zwracajac na nia uwagi, ruszylem w strone Jeffreya. Jeffrey jako autyk mial znacznie silniejsze i glebiej zakorzenione opory przed byciem dotykanym. U Alice byla to kwestia rezerwy, u niego patologii. Nie musialem zatem podnosic temperatury jego emocji. Gdy chwycilem go za przegub, zesztywnial, a potem autentycznie podskoczyl, na moment odrywajac sie od ziemi. -Nie! - wrzasnal. - Panie Castor! BLYSK. Przez ulamek sekundy widzialem korytarz w archiwum - zjawa stala tam bokiem, ale zwrocona ku niemu twarza. A potem prawdziwa, nieskazona panika pochlonela wszystkie obrazy, pozostawiajac w jego umysle czysta biel: rozedrgana biel bialego szumu. Peele szarpal sie fizycznie, probujac sie uwolnic. Stojacy wokol ludzie patrzyli na nas ze zdumieniem. Puscilem go bez ostrzezenia i polecial do tylu, wpadajac na kilka osob za nim. Teraz Alice faktycznie mnie uderzyla, mocno, z rozmachu, zapewne pozostawiajac slad. Znikad pojawil sie Jon Tiler - chcial pomoc Jeffreyowi wstac, ale gdy siegnal ku niemu, przechwycilem go i zlapalem oburacz za przeguby. Tiler zamarl, patrzac na mnie ze zdumieniem. Sekunde pozniej moje plecy wygiely sie spazmatycznie, jak u epileptyka podczas gwaltownego ataku. Runalem na ziemie niczym bezksztaltny worek balastowy. Pierwszego dnia w archiwum ani razu nie dotknalem Tilera. Moze i dobrze. Byl supernadawca - emocjonalna syrena przeciwmgielna - i wywarlbym bardzo kiepskie wrazenie, gdybym na oczach calego zespolu, ktory dopiero co poznalem, stracil panowanie nad wlasnym cialem. Upadlem ciezko, jakims cudem zdolalem jednak nie zerwac kontaktu z Tilerem. Gwaltownie zgialem sie wpol. Odbierane od niego obrazy i wrazenia przelewaly mi sie przez mozg, jak wyrzucane z armatki wodnej. Nie moglem ich zatrzymac ani zanalizowac. Najwyrazniejsze byly wizje zjawy, we wszystkich pokojach i korytarzach, w ktorych ja spotykal - lecz tama pekla i wzbierajaca fala wspomnien zalala je i zmyla. Ujrzalem wiekszosc dziecinstwa Tilera, poznalem jego matke z perspektywy niemowlecia (w owych czasach jego uwaga skupiala sie glownie na lewej piersi). Od nowa przezylem nauke korzystania z nocnika i burzliwy zwiazek z rodzinnym kotem, oraz Bog jeden wie co jeszcze. Wizje nie byly chronologiczne: widzialem go w kinie, placzacego na "Przeminelo z wiatrem"; w domu, wlewajacego wrzatek do miski z chinska zupka, i w archiwum, starannie owijajacego stara, oprawna w skore ksiege, w folie groszkowa. Byla to ksiega parafialna, obejmujaca okres miedzy marcem i czerwcem 1840 roku. Pracujac, ogladal sie przez ramie, by sie upewnic, ze nikt go nie widzi. Narozniki zabezpieczyl kawalkami kartonu, starannie wycietymi i sklejonymi. Dobrze wiedzial co robi: robil to juz tysiac razy wczesniej, zawsze z tym samym, cieplym mrowieniem w podbrzuszu. Przypominalo to ciagle zmierzanie do wiecznie wymykajacego sie orgazmu - i owo uczucie, narastajace bez konca, stalo sie esencja jego zycia. -Chyba nie zyje. -Nie badz glupi, Jon. Po prostu zemdlal. -Tak, ale slyszeliscie ten trzask, gdy uderzyl glowa o ziemie? -To nie byla glowa, tylko cos z metalu. Cos w kieszeni. -Flet. O, zobacz, zgial sie na pol. O nie. Tylko nie to, kurwa. Zimna fala smutku i zalu uniosla mnie z powrotem ku brzegom swiadomosci. Moj miecz i moja tarcza. Moj flet, sluzacy mi we wszystkich chaotycznych wzlotach i upadkach mego niedorobionego zycia. Byl identyczny jak milion innych, a jednoczesnie absolutnie wyjatkowy. A teraz pozostal po nim tylko ostry bol w boku, w miejscu, gdzie zlamany koniec wbijal mi sie pod trzecie zebro. Unioslem lekko powieki i ujrzalem nad soba liczne zaskoczone, podejrzliwe i wrogie twarze. W samym srodku dostrzeglem Cheryl, i choc sprawiala wrazenie, jakby ulzylo jej, ze odzyskalem przytomnosc, sposob, w jaki zaciskala wargi, dawal jasno do zrozumienia, ze na zawsze zrezygnowala z czlonkostwa w fanklubie Felixa Castora. To juz drugi bolesny cios w ciagu dwudziestu sekund. Ktos wcisnal mi w reke srebrna piersiowke. Odretwialy, przemarzniety i dziwnie oderwany od siebie, pociagnalem lyk, nie sprawdzajac, co jest w srodku, i zakrztusilem sie glosno ostrym, ale znakomitym burbonem. Spora czesc poleciala mi na plaszcz, lecz reszta zadzialala jak trzeba. Odwrocilem sie, sprawdzajac, komu winienem podziekowac: Rich Clitheroe patrzyl na mnie, unoszac dyskretnie brwi na znak wspolczucia i solidarnosci. Oddalem mu piersiowke i skinalem glowa. Nagle przypomnialem sobie tajny zapas lukozady w lodowce turystycznej pod stolem u Bonningtona. Coz, "badz zawsze gotowy" to motto harcerzy, a z niektorych rzeczy nigdy sie nie wyrasta. Ale przy tamtej okazji nie tego zwrotu uzylem, lecz innego, o podobnym znaczeniu. Jedna kostka domina tracila nastepna, ta kolejna i nagle wszystko ulozylo sie we wzor, ktory byl tam juz wczesniej, niewidoczny. Usiadlem; ogarnela mnie osobliwa lekkosc. Czulem sie jak pilka wyrzucona w gore, na szczycie luku, gdy przestaje sie wznosic, ale jeszcze nie spada: wolna od okowow grawitacji i koniecznosci dokonania wyboru. Cheryl pomogla mi wstac i nasze spojrzenia sie spotkaly. W jej oczach odczytalem oskarzycielska wscieklosc, Bog jeden wie, co dostrzegla w moich. Zjawa zniknela: zaklecie przywolania przestalo dzialac, gdy stracilem przytomnosc, a wyraznie nie spodobala jej sie zatloczona, przesadnie jasna i odslonieta przestrzen. -Przepraszam. - Nachylilem sie do Cheryl, tak by nikt inny mnie nie uslyszal. Nie ugiela sie. -Zaloze sie, ze zawsze przepraszasz po fakcie. Zaloze sie, ze czasami to nawet dziala. -Mam nadzieje, ze zadziala z Sylvie - dodalem. - Jej jestem winien najwieksze przeprosiny. Powoli docieraly do mnie inne glosy, czulem na sobie inne rece. Jeffrey Peele mowil "nie moge, nie moge, nie moge", a Alice bez szczegolnego efektu wtracala uspokajajace "wszystko w porzadku" i "juz dobrze, dobrze". Ktos inny - kobieta - pytal, czy ma wezwac policje. Jeden z kuzynow Cheryl - tym razem ten wysoki jak tyczka - wcisnal sie miedzy nas, sugerujac, ze moze wybralbym sie na ulice odetchnac swiezym powietrzem. Zmarszczyl nos, bez watpienia czujac won alkoholu. Pozwolilem poprowadzic sie za kolnierz w strone drzwi, nim jednak zdazyl sie rozpedzic, zatrzymalem sie szybko, odwrocilem i znalazlem wzrokiem Richa w tlumie -przygladal mi sie nieco oszolomiony, gdy wykonalem uniwersalny gest oznaczajacy telefon. Potem wskazalem Jeffreya, na znak, ze ma moj numer. Rich wahal sie przez moment - pewnie probowal zrozumiec, co, do diabla, mowie - po czym kiwnal glowa. U mojego drugiego boku wyrosl barczysty kuzyn. Chwycil mnie pod ramie i ruszylismy naprzod, moje stopy ledwie dotykaly ziemi. Moze i dobrze. Zawsze sie wzruszam na weselach. 19 -Zbroisz sie? - spytala Pen, stajac w drzwiach mojego pokoju.Chlodny wiatr wnikal do srodka przez szpary wokol plachty plastiku, ktora przybila do strzaskanej framugi. Przypominal, ze zbliza sie zima. Ja jednak nie potrzebowalem przypomnienia i nie bylem nim zachwycony. -Tak - odparlem z napieciem. - Nie zapowiada sie najlepiej. Grzebalem na najwyzszej polce w szafie, szukajac zapasowego fletu. Powinien tam byc co najmniej jeden - starszy niz cacko, ktore wlasnie zniszczylem, i mosiezny, nie czarny, lecz w tej samej tonacji i tak samo dobrze dopasowany do reki i ust. Za diabla jednak nie moglem go znalezc. Pierwsze, co znalazlem, to tradycyjny flet irlandzki: zapomnialem juz niemal o moim krotkim flircie z tym szlachetnym instrumentem. W moim przypadku w ogole sie nie sprawdzil: moze ze wzgledu na jego ton albo zwezajacy sie ksztalt. Teoretycznie roznica nie powinna byc zbyt wielka - uzywane przeze mnie flety takze maja przekroj koniczny, ale kazdy tkany na nim wzor w ktoryms miejscu zaczynal sie sypac. Lepsze to niz nic, moze niewiele, ale jednak. -Moze powinienes poprosic kogos o pomoc? - podsunela Pen. - Johna Gittingsa? -Nigdy wiecej. -Pac-Mana? -Wciaz siedzi. Wyjdzie dopiero w pazdzierniku. -Mnie? Odwrocilem sie ku niej. -Dawne ograniczenia wciaz obowiazuja - przypomnialem chlodniej, nizbym chcial, i szybko dodalem nieco lagodniej: - Nie mam pojecia, jak to sie skonczy, Pen, ale wiem, ze musialabys ubrudzic rece - wedlug twojej definicji, a pewnie takze wedlug mojej. Pen sluchala z nieszczesliwa mina, ale juz nie probowala protestowac. Wsadzilem do walkmana nowe baterie, zabezpieczylem malenkie glosniczki i schowalem zawiniatko do kieszeni. Potem siegnalem w glab szafy i zabralem pojedyncza bransolete ze srebrnych kajdanek, wiszaca z tylu na haku. Na jej widok Pen zbladla. -Nie zartowales, prawda? - spytala ponuro. -Najpewniej nic mi nie bedzie - sklamalem. - Fakt, ze wykupujesz ubezpieczenie samochodu, nie oznacza, ze zamierzasz zjechac z urwiska. -A zamierzasz? -Co? -Zjechac z urwiska? -Nie. Chce z niego kogos zepchnac. Ubezpieczenia potrzebuje na wypadek, gdyby probowal pociagnac mnie za soba. Ruszylem do drzwi, ale ona wciaz w nich stala. Uscisnela mnie, krotko, ale bardzo mocno. -Rafi mial dla ciebie kolejna wiadomosc - wymamrotala lekko lamiacym sie glosem. -Rafi? -No dobrze. Asmodeusz. -Mow dalej. -Ajulutsikael. Mowi, ze dla niej to nic osobistego, a nawet wrecz przeciwnie. Ale nie tylko dlatego, ze ja zmuszaja. Jak on to ujal? - Pen zmarszczyla brwi, siegajac w glab pamieci. - Nienawidzi czlowieka dumnego bardziej niz pokornego, silnego bardziej niz slabego, pana bardziej niz niewolnika. -Powinien pisac wrozby do ciasteczek szczescia - mruknalem i ucalowalem ja w policzek. - Maja mniej wiecej tyle samo sensu. Pen odsunela sie, pozwalajac mi wyjsc. *** Czekajaca mnie operacja byla bardzo skomplikowana. Tak wiele elementow musialo sie ulozyc zgodnie z planem, a juz pierwszy mogl zawiesc na calego. W takim przypadku wszystkie moje przygotowania poszlyby na marne, sprawa zjawy zostalaby niedokonczona, a ja najpewniej wkrotce bym zginal - albo stal sie kolacja sukkuba, albo tez wyladowal w jakims dole.Wolalem jednak patrzec na to z jasniejszej strony. Nawet lecac w przepasc, moge narobic niezlego halasu. Rich zadzwonil o dziewiatej. Do tego czasu zdazyl wrocic do domu z przyjecia, wziac prysznic i zastanowic sie powaznie, czy w ogole chce sie odzywac. -Co ty sobie, kurwa, myslales, Castor? - spytal szczerze zdumiony. - Zjawa nie pokazala sie sama z siebie, prawda? Ty ja tam sprowadziles. Cheryl mowi, ze jesli jeszcze kiedys cie zobaczy, to cie potnie. A Alice... nawet nie chcesz wiedziec. Zapowiedziala, ze zawiadomi policje. Nie zrobila tego dzisiaj tylko dlatego, ze nie chciala psuc reszty przyjecia. Pozwolilem mu wyrzucic to z siebie, a potem oznajmilem, ze rozwiazalem cala sprawe. -Jaka sprawe? - Zdumienie Richa powoli przechodzilo w irytacje. - Miales po prostu pozbyc sie ducha, zgadza sie? Co tu rozwiazywac? -To, jak sie nim stala - odparlem z napieciem. Rich zastanawial sie pare sekund. -No dobra - rzucil w koncu. - To jak? -Nie teraz. Spotkajmy sie przy Euston, dobra? Na placu przed stacja, od strony Eversholt Street, powiedzmy o jedenastej. Wtedy opowiem ci wszystko. -Dlaczego akurat mnie? - Oczywiste pytanie. Zdziwilo mnie, ze zadal je dopiero teraz. -Bo u Bonningtona doszlo do przestepstwa i zbrodni. Przestepstwem byla kradziez. A poniewaz ty padles jej ofiara, uznalem, ze zechcesz sie dowiedziec. Rich jeszcze chwile odgrywal nieprzystepnego, potem oznajmil, ze sie zjawi. Rozlaczylem sie i rozpoczalem przygotowania. Teraz, dziesiec minut przed czasem, bylem juz na miejscu. O tej porze betonowy plac przed stacja swiecil pustkami i latwo bylo stwierdzic, ze zaden z nas nie jest sledzony - a przynajmniej nie przez pelnych entuzjazmu amatorow. Ajulutsikael to zupelnie inna sprawa: znala juz moja won i musialem zalozyc, ze potrafi mnie wytropic, zanim ja w ogole zauwaze. Znalazlem sobie dyskretny zakatek i przysiadlem tam czujnie. Budka telefoniczna i reklamowy slup ogloszeniowy dawaly mi pewna oslone, a jednoczesnie widzialem bez przeszkod glowne wyjscie ze stacji i schody z metra. Prawie nikogo tam nie bylo - niewielka grupka japonskich studentow uginajacych sie pod wielkimi plecakami zgromadzila sie przed automatycznymi drzwiami, nerwowo zerkajac na zegarki; jakis bezdomny sciskajacy w dloni brudna sportowa torbe popijal piwo "White Lightning" z puszki, ktora oderwal wlasnie od czteropaku. Pare dziewczyn w rozowych dresach, zbyt mlodych, by o tej porze przebywac poza domem, siedzialo na lawce naprzeciw mnie, sluchajac muzyki z jednych sluchawek. Nikt z nich nie wygladal na czesc zasadzki, ale zachowywalem czujnosc. Wyraznie znalazlem sie w obszarze Nicky'ego: "trzeba sie pogodzic z paranoja, jesli chce sie przezyc". Rich zjawil sie na schodach kwadrans po jedenastej; rozejrzal sie, ale mnie nie dostrzegl. Przebral sie juz i zamiast weselnego ubrania mial na sobie czarne dzinsy, bluze i adidasy. Opuscilem kryjowke i ruszylem ku niemu. Odwrocil sie, zobaczyl mnie i wyszedl mi na spotkanie. -Masz swoje klucze? - spytalem bez wstepow. -Moje co? - zdziwil sie. -Klucze do archiwum. Masz je przy sobie? -Tak, zabralem je. - Wpatrywal sie we mnie czujnie, z napieciem, jak ktos, kto daje do zrozumienia, ze musi uslyszec bardzo przekonujace argumenty, by dac sie wciagnac w cos niezwyklego. - O co w tym wszystkim chodzi? -O mnostwo rzeczy, Rich. Ale najpierw powiedzmy, ze o kleptomana, ktory od czasu do czasu lubi sie poczestowac czyms rosyjskim. Usta wygiely mu sie w dol w niemal komicznym grymasie. -O kurwa - mruknal wstrzasniety. - Chcesz powiedziec...? Wiesz, pare razy myslalem nawet, ale... Kurwa. -Pod "Pelna para" wciaz maja otwarte. Chodz, wyloze ci wszystko. Poszedl ze mna potulnie przez betonowy plac do osobliwego, malego kolejowego pubu, wcisnietego miedzy budynki. Spoznilismy sie jednak o piec minut i bar nie przyjmowal juz zamowien, wiec musielismy siedziec o suchym pysku. Polozylem na stole laptopa. Rich spojrzal na niego, potem na mnie. -Trzeba cie stale pilnowac, co, Castor? - spytal ponuro. - Nie masz pojecia, jak sralem w gacie. Polowy wpisow nie zdazylem zaladowac do systemu. Wciaz sie zastanawialem, jak przekazac wiesci Alice, zeby nie urwala mi glowy. Przysunal do siebie paczuszke wielkosci cegly, jakby chcac w ten sposob zademonstrowac swoje prawo wlasnosci. -Nie mialem zbyt wielkiego wyboru - wyjasnilem. - Wiedzialem, ze dzieje sie cos dziwnego, ale nie moglem tego udowodnic. Musialem pokazac laptopa znajomemu, ktory lepiej sie w tym orientuje i potrafi sprawdzic. -I? -To Jon Tiler - oznajmilem. Rich rozesmial sie. -Nie ma mowy - zaprotestowal. -Jest mowa - upieralem sie beznamietnie. - Uzywa urzadzenia bezprzewodowego, by obejsc zabezpieczenie nie pozwalajace mu podlaczyc do twojej maszyny wlasnej klawiatury. -Co? DiNovo? - Rich nadal wyraznie nie wierzyl. - To przeciez zwykly pilot do DVD i innych takich, nie ma nawet pelnej klawiatury alfanumerycznej. -On nie dodaje danych ani ich nie zmienia. Tylko kasuje. Rich przez chwile myslal, na jego twarzy malowaly sie kolejne uczucia. Gdy w koncu przemowil, to krotko i rzeczowo. -Sukinsyn! -Rozumiesz? -Jasne, ze rozumiem. Jesli kasuje moje wpisy przed ich wgraniem, w systemie nie pozostaje zaden slad. Nikt nie moglby sie zorientowac, ze czegos brakuje. -I pewnie to wlasnie go podkusilo, bo zwinal sporo rzeczy w bardzo krotkim czasie. -Ile dokladnie? -Mniej wiecej sto piecdziesiat. Rich sie skrzywil. -To juz przegiecie - wymamrotal. Nagle przyszlo mu do glowy cos jeszcze, a nawet dwa cosie. - Ale w jaki sposob wynosi papiery z archiwum? I co to wszystko ma wspolnego z duchem? -Pozwol, ze drugie pytanie na razie pomine. Co do pierwszego, odrobina bezczelnosci bywa czasem warta poltorej tony sprytu. Po prostu zanosi wszystko na trzecie pietro i wyrzuca przez okno na plaski dach. Zakladam, ze potem przychodzi tam w nocy i zabiera lupy. Po tej stronie budynku mieszcza sie bezpieczne magazyny, totez ponizej trzeciego pietra nie ma zadnych okien, z ktorych mozna by cos zobaczyc. -Jezu. - Rich sprawial wrazenie rozdartego pomiedzy zloscia i podziwem. - A juz sadzilem, ze mi powiesz, ze ma wydrazona drewniana noge czy cos takiego. Frank chyba padnie. Kiedy Jeffrey zacznie szukac kogos, na kogo moglby zwalic wine, w pierwszej kolejnosci skupi sie na nim. -Zaczekaj, to jeszcze nie koniec. Powiedzialem, ze rosyjski zbior sprowokowal go do zwiekszenia tempa, ale Tiler robil to od lat. Za kazdym razem, gdy do archiwum trafia cos nowego, podwedza troche. A przy okazji, kiedy zatrudnil sie u Bonningtona? Rich zasmial sie glucho. -W dwa tysiace drugim - rzekl. - Chyba jakos pod koniec, bo wycyrklowali tak, by zaczal prace z poczatkiem roku szkolnego. - Pokrecil glowa. - A to sukinsyn. Wstalem z rekami w kieszeniach, a on spojrzal na mnie pytajaco. -Czujesz palace pragnienie sprawiedliwosci? - spytalem. Wydal policzki i zastanowil sie. -Niespecjalnie - przyznal. - Zawiadomisz Jeffreya, zgadza sie? A on wszystko zalatwi. Jasne, jestem wkurzony, nie zrozum mnie zle. Ale w sumie to nie moja sprawa. Niespecjalnie. -Nie pracuje juz dla Peele'a, wywalil mnie, zapomniales? Jasne, moglbym pojsc prosto na policje, ale szczerze mowiac, najpierw chcialbym znalezc odpowiedz na jeszcze jedno pytanie. Chce ci cos pokazac, i to bez uprzedzenia. Zgoda? Potrzebowal chwili, by zdecydowac, w koncu jednak kiwnal glowa i wstal. Wyprowadzilem go z baru, z powrotem przez plac i na ulice. Przekroczylismy jezdnie. Rich wciaz dreptal trzy kroki za mna. Obaj wiedzielismy, dokad zmierzamy. -Nie ma mowy, zebysmy o tej porze dostali sie do srodka. - W glosie Richa uslyszalem niepokoj. - Wlaczyli juz alarmy. -Sa tylko w magazynach, ale nie wybieramy sie do archiwum. Przynajmniej technicznie rzecz biorac. Skrecilismy w Churchway. -Nie wyjasniles mi, co to ma wspolnego z duchem - przypomnial Rich. -Masz racje, nie wyjasnilem. To wlasnie chce ci pokazac. Zatrzymalismy sie przy drugich drzwiach - tych, ktore wygladaly, jakby prowadzily donikad, choc w istocie wiodly do samych bram piekiel. -Co to? - spytal Rich. Wspialem sie na trzy stopnie i wskazalem zamki, widoczne w dziurach w dykcie. -Dlatego wlasnie prosilem, zebys zabral klucze. Sprawial wrazenie oszolomionego i lekko wystraszonego. -Ale... moje klucze sa do archiwum. -Przejrzyj je dokladnie. Szukasz jednego z ptakiem na glowce i grubym, kwadratowym trzonem. Na drugim bedzie napis "Schlage". Poszukaj spokojnie, na pewno tam sa. Rich wyciagnal z kieszeni wielki pek kluczy i zaczal w nich grzebac. W slabym swietle zapewne z trudem dostrzegal szczegoly. Potrzebowal dwoch minut, w koncu jednak je znalazl: najpierw falcona, potem schlage'a. -Sprawdz zamki - poradzilem. Najpierw wsunal falcona, przekrecil. Obaj uslyszelismy szczek. Potem sprobowal schlage'a. Tym razem nic nie zaklocilo ciszy, lecz drzwi, juz wczesniej obluzowane, uchylily sie pod swym ciezarem pare centymetrow do wewnatrz. -Nie rozumiem. - Rich obrocil glowe i spojrzal na mnie, czujnie, pytajaco. -Wszystkie komplety sa takie same, zgadza sie? I wszystkie trafiaja z rak do rak, od archiwisty do archiwisty, od zarania dziejow. Ty, Alice i Jeffrey, kazde z was ma pelny zestaw i nikt nie uzywa wiecej niz polowy. Sam mi to mowiles pierwszego dnia, gdy sie tu zjawilem. -Owszem, to prawda. Ale... -Zajrzyj do srodka - poradzilem. - Ktos bardzo niedawno korzystal z tych dwoch kluczy. Rich pchnal drzwi i przekroczyl prog. Poszedlem za nim i zapalilem swiatlo. Rozejrzal sie po nedznym pokoiku, obecnie zaslanym odlamkami szkla i zimniejszym niz kiedykolwiek z powodu wybitych okien. -Chryste na motorze - mruknal. Pociagnal nosem i skrzywil sie, czujac gryzaca won. - Nie twierdzisz chyba, ze Tiler trzyma tu kradzione rzeczy? - W jego glosie uslyszalem napiecie. - Smierdzi jak... -Jak co? -Jak... sam nie wiem. Wyminalem go, stanalem na srodku pokoju i odwrocilem sie do Richa. Zbladl wyraznie. -To zabrzmi niewiarygodnie - oznajmilem. - Nawet mnie wydaje sie niewiarygodne. Zginela tu kobieta. Nie przypadkiem. Zostala zamordowana. Wczesniej trzymano ja tu bardzo dlugo, wiele dni, moze nawet tygodni. Rich powiodl wzrokiem z prawa na lewo, jakby cos obliczal. -Ale to przeciez... - zaczal. -Owszem, to fragment Bonningtona, odciety od reszty jakies czterdziesci, piecdziesiat lat temu. Nikt nawet nie pamieta, ze tu jest, i nie wie, do kogo nalezy. Nie stanowi juz czesci swiata rzeczywistego: to geografia wirtualna. Terra incognita. Twarz Richa powlokla sie smiertelna bladoscia. -Nie moge uwierzyc, ze ktos tu umarl - wymamrotal, krecac glowa. -Scislej mowiac, nie tutaj. W pokoju na dole. Jego wzrok pomknal w lewo, ku boazerii. Ulamek sekundy pozniej oczy rozszerzyly sie w panice i znow spojrzaly na mnie. Bransoleta kajdanek tak naprawde nie jest srebrna: to zwykla stal, cienko posrebrzona. Kupilem ja w sex shopie w Hamburgu, kiedy jej jednak uzywam (dzieki Bogu niezbyt czesto) to jako kastetu. Z wielka satysfakcja trafilem Richa w sam srodek podbrodka, az trzasnelo. Polecial w powietrze, zgial sie wpol i wyladowal na plecach tak ciezko, ze sila upadku wycisnela mu z pluc resztke powietrza. Sprobowal wstac, ale nie dal rady. -Tak - mruknalem ponuro. - To cie zainteresowalo. 20 Rich probowal wstac, ale jego cialo odmowilo wspolpracy. Gapil sie na mnie, a po brodzie, z wargi przegryzionej po uderzeniu kastetu w szczeke, plynela mu krew.-K-kurwa - zaprotestowal niewyraznie; w kacikach ust pojawila sie slina. -Lepiej nie wstawaj, Rich - poradzilem mu szczerze. - Jesli wstaniesz, to znow ci dowale. W koncu cos sobie zlamiesz. Otarl usta grzbietem dloni, przygladajac mi sie wzrokiem, ktory wciaz trudno mu bylo skupic. -Chyba cie popierdolilo - wybelkotal. -Owszem, Cheryl tez tak mysli. Ale biorac pod uwage jej rodzine, trudno ja uznac za eksperta. Poza tym Cheryl nie zna cie tak jak ja. Prawda, Rich? Ponownie sprobowal i tym razem zdolal usiasc, unoszac jedna reke na wypadek, gdybym znow go uderzyl. Roztrzesionymi palcami obmacywal spuchnieta dolna warge. Poslal mi spojrzenie - przerazone, ale jednoczesnie wyzywajace, gniewne. -Niczego nie ukradlem - oznajmil. - Tiler dzialal sam. Jesli myslisz, ze bralem udzial w tym cholernym rabunku... Przerwalem mu; nie mialem do tego cierpliwosci. -Tiler nie ma tu znaczenia - warknalem. - Kiedy sie dowiedzialem o jego kradziezach, myslalem, ze moze w jakis sposob lacza sie ze zjawa. Chyba tego chcialem, bo wlasnie dalem ciala z rosyjska kolekcja i rozpaczliwie szukalem czegokolwiek, co wskazaloby mi wlasciwy kierunek. A potem Tiler walnal mnie w twarz elektryczna latarka i zrzucil glowa naprzod w glab pieprzonej klatki schodowej. Mialem zatem powody podejrzewac, ze jest winny. Ale nie jest. Z tego co wiem, po prostu ma takie dziwaczne hobby. Uwielbia stare dokumenty. Bylem w jego glowie i widzialem: wytapetowal sobie nimi cala sypialnie. Tak, wiem, ze niczego nie ukradles, Rich. Ale kogos zabiles. Jak myslisz, ilu dziewietnastowiecznych ksiag parafialnych jest to warte w rachunku karmicznym? Rich tymczasem zbieral sie w sobie do wielkiego wysilku. Nagle przeturlal sie w lewo i rzucil do drzwi. Przewidzialem to: wepchnalem mu stope miedzy nogi i rabnalem w sam srodek plecow ramieniem, rozpedzajac go jeszcze bardziej. Tym razem upadl ciezej, z jekiem bolu. Dzwignalem go, wciaz oszolomionego i bezwladnego, powloklem przez pokoj i pchnalem mocno na boazerie. Znow zaczal sie osuwac, ale przytrzymalem go ramieniem i zaczalem sprawdzac klucze. W calym peku znalazlem tylko jednego chubba - wsunalem go w zamek i przekrecilem. Szczek zabrzmial glosno w pustym, cichym pokoju. Pchnawszy drzwi stopa, zlapalem Richa oburacz za koszule na wysokosci piersi i czesciowo pchnalem, czesciowo przesunalem na schody. -Nie, nie! - zaskomlil w panice. - Tylko nie tam! Zaczal walczyc - idiotyczny pomysl, zwazywszy, ze obaj pozostawalismy w dosc chwiejnej rownowadze. Wyrwal mi sie i polecial na dol. Ja sam w ostatniej chwili szarpnalem sie i oparlem o sciane, dzieki czemu uniknalem upadku. Odczekalem chwile, lapiac oddech, po czym bezpiecznie zamknalem za nami gorne drzwi. Dopiero wtedy spokojnie ruszylem na dol. Dopoki mielismy klucze Richa, moglismy sie stad wydostac w kazdej chwili, a tymczasem przynajmniej nikt nam nie przeszkodzi. Rich wyladowal na boku, u stop materaca. Stanawszy nad nim, wyjalem z kieszeni prostokatny kartonik i rozchylilem palce, wypuszczajac go. Kartka z kalendarza powoli opadla i wyladowala obok glowy Richa. Spojrzal na nia metnym wzrokiem. Na srodku widnial napis WRN 7405 8181. -W razie niebezpieczenstwa - przetlumaczylem. - Powiedziales to do mnie w zeszly poniedzialek, czestujac mnie lukazada z lodowki. A potem znow zaczales nastepnego dnia, powstrzymales sie jednak i ja dokonczylem za ciebie. Szczerze mowiac, kompletnie ucieklo mi to z glowy. Wciaz sadzilem, ze WRN to czyjs przydomek czy cos w tym stylu. Kiedy jednak dzis na weselu podsunales mi piersiowke, wszystko zaskoczylo. Rich ciezko dzwignal cialo z podlogi. Pokrecil glowa i powiedzial cos, czego nie dalo sie zrozumiec posrod bolesnych zdlawionych oddechow. -To niezbyt mocny dowod? - odgadlem. - Chyba masz racje. Ale wiedziales, gdzie spojrzec, prawda, Rich? Gdy wspomnialem o pokoju na dole, od razu popatrzyles w strone drzwi. Tyle ze drzwi sa zamaskowane ta ohydna boazeria i nie mogles wiedziec, gdzie ich szukac. Chyba ze juz je znales. Rozgrzewalem sie, a takze go podpuszczalem, bo chcialem, zeby zaczal mowic. Chcialem poznac cala historie, uslyszec z jego ust co tu sie stalo. -To juz w sumie dwa punkty, zgadza sie? Pamietajmy tez, ze jestes superspecem od jezykow wschodnioeuropejskich, a zjawa mowi po rosyjsku. Tyle ze ty nigdy jej nie slyszales, zgadza sie, Rich? Wszyscy inni w archiwum slyszeli. Ale ty, jedyny facet, ktory z cala pewnoscia moglby zidentyfikowac jezyk i przelozyc, co mowi - ty, jak za dotknieciem czarodziejskiej rozdzki, ogluchles. Ale moim ulubionym jest punkt czwarty, kiedy zakradles sie do gabinetu Peele'a i wyrwales kartke z ksiegi wypadkow. Na prozno wysilalem mozg, probujac wymyslic, dlaczego ktos to zrobil - co mogl zyskac? I w koncu znalazlem odpowiedz. W koncu pojalem, czego brakuje. Ta dziewczyna zginela okolo dziesiatego wrzesnia, moze dzien wczesniej, z pewnoscia nie pozniej. A duch po raz pierwszy pokazal sie we wtorek, trzynastego. Ale to nie pierwsze jego zjawienie wyrwano z ksiazki. Wciaz tam bylo, opisane z najdrobniejszymi szczegolami. Bo ducha oczywiscie nie dalo sie ukryc - do tego czasu wszyscy go widzieli. Ukryto zatem cos innego. Nasz tajemniczy gosc nie zyczyl sobie, by cos skojarzono z duchem, by ktos zaczal zadawac pytania. -To nie ma... - wykrztusil Rich zduszonym, niskim glosem. - Nic wspolnego... ze mna. Usmiechnalem sie ponuro. -Ach, ale widzisz, ja mysle, ze ma. - Nadal stalem nad nim, na wypadek gdyby znow chcial sprobowac ucieczki. - Mysle, ze chodzi o ow slynny wypadek, kiedy to przytrzasnales sobie reke szuflada, pokazujac, jaki z ciebie sympatyczny fajtlapa i jak swietnie umiesz sie nabijac z samego siebie. Tyle ze to nie byla szuflada, prawda, Rich? Zostales ranny wtedy, kiedy ona. Przypuszczam, ze to skaleczenie, moze rana kluta w bok dloni. Sam zajmujesz sie pierwsza pomoca, nikt inny nie musial tej rany ogladac - i dopilnowales, by nie zobaczyl. Jestem jednak przekonany, ze tak wlasnie bylo. Zawiesilem glos. Nie dla wiekszego efektu, ale dlatego, ze ogarnely mnie mdlosci, gdy wyobrazilem sobie te scene. Tu na dole, gdzie to sie wydarzylo, same slowa mialy w sobie dlawiacy ciezar i moc. Z trudem je wypowiedzialem. -"Narzedzie uzyte do ataku mialo kilka roznych powierzchni i krawedzi, poruszajacych sie niezaleznie od siebie" - zacytowalem z niedawnej, wyjatkowo nieprzyjemnej lektury. Rich glosno zaczerpnal tchu. Przechylil glowe, jakby probujac uniknac ciosu. -Zrobiles to kluczami, prawda, sukinsynu? Nic dziwnego, ze rozwaliles sobie reke, zamieniajac jej twarz w siekany kotlet. Ku mojemu zdumieniu Rich sie rozplakal. Najpierw jedynie zaszlochal, raz, drugi. Potem znow zadrzal i owo drzenie szybko zmienilo sie w serie poteznych spazmow. Do oczu naplynely mu lzy i zaczely sciekac po policzkach. -Ja nie... chcialem - wyjeczal, patrzac na mnie blagalnie, z desperacja. - O Boze, Castor, prosze. Ja nie chcialem. To byl... To byl... - Jego glos rozplynal sie w kolejnej fali szlochow. - Nie jestem morderca. Nie jestem morderca! -Nie? Coz, ja tez nie. - Nagle niczym zgaga zapieklo mnie w gardle obrzydzenie do samego siebie. - Jestem tylko facetem, ktory przychodzi i sprzata po mordercach. I o malo tego nie zrobilem, Rich. Bylem tak blisko. - Unioslem dlon, zblizajac do siebie kciuk i palec wskazujacy. On jednak lezal skulony we wlasnym bolu i strachu, i nie patrzyl. - I zrobilbym to. Przegnalbym te nieszczesna, skrzywdzona dusze prosto do otchlani. A wiesz, co mnie powstrzymalo? Damjohn, ktory najpierw obdarzyl mnie komplementem, na ktory nie zasluzylem, a potem probowal zabic, bo sadzil, ze usiluje dotrzec do prawdy. Prawdy! A mnie interesowala tylko zaplata. Uklaklem pod sciana, z rozmyslem unikajac materaca. Polozylem dlon na karku Richa i mocno scisnalem. W jego stanie kontakt skory ze skora praktycznie uniemozliwial mu klamstwo, od razu bym sie zorientowal. Probowal sie uwolnic, ale zabraklo mu zdecydowania. Byl istnym klebkiem zalu i nieszczescia. -Opowiedz mi o tym - zaproponowalem. I jesli w moim glosie doslyszal niewypowiedziane "albo...", to mial racje. Minelo kilka minut, nim zdolal sformulowac pierwsze zdanie. A potem - po kolejnych kilku przerwach, lzach i zalamywaniu rak - wszystko sie z niego wylalo. *** To nie byla wina Richa. To wina Damjohna. Wina Peele'a. Wina samej dziewczyny -po co wpadla w panike i jeszcze pogorszyla sprawe? Ale nie Richa. O nie.Siedzialem i patrzylem, jak jego sympatyczna maska rozplywa sie i zamienia w cuchnaca maz nieszczescia i wyparcia. Wszystko zaczelo sie od Peele'a - a przynajmniej tak to zrozumialem, bo opowiesc Richa trudno nazwac spojna i logiczna. Ale to Peele wbil mu noz w plecy, gdy Rich spodziewal sie awansu, i tym samym zapoczatkowal cala serie nieszczesnych wydarzen. W owym czasie Rich pracowal u Bonningtona juz piec lat - "piec cholernych lat" - i nie ukrywal, ze zalezy mu na stanowisku starszego archiwisty. Gdy Derek Watkins odszedl na wczesniejsza emeryture z powodu zlego stanu zdrowia, kto inny procz niego mogl go zastapic? Kto inny znal system, swietnie sobie radzil z publiczna strona calego przedsiewziecia, a takze dysponowal zdolnosciami organizacyjnymi wymaganymi do dzialan za kulisami? Ale Peele sprowadzil kogos z zewnatrz. Zwabil Alice z muzeum Keatsa. Alice, ktora -powiedzmy to sobie wyraznie - byla mlodsza od Richa, zarowno biologicznie, jak i stazem, a takze byla kobieta. Kiedy to uslyszal, kompletnie go zatkalo. Kazdego by przeciez zatkalo, prawda? Jak mogli nie docenic jego osiagniec? Zapomniec o prawach i zaslugach, i do tego nic nie wyjasnic, nie przeprosic? Gdy tylko Rich uslyszal nowine, udal sie do Jeffreya i zlozyl oficjalny protest. W odpowiedzi uslyszal, ze decyzje podjeto na poziomie KPM: szukali osoby o wiekszym doswiadczeniu na stanowisku kierowniczym. Na sugestie, ze mogloby mu byc trudno pracowac w zespole pod kierownictwem kogos, kto podebral mu awans, Jeffrey odparl, ze jesli faktycznie tak czuje, zarzad niechetnie przyjmie jego rezygnacje i wystawi mu doskonale referencje. Innymi slowy mial przejebane. Odtad Rich zaczal podchodzic do swej pracy w archiwum z gorycza i cynizmem. Nadal jej potrzebowal - musial jakos zarabiac na zycie - postanowil jednak poswiecac jej tylko absolutne minimum czasu i energii. A poniewaz mogl liczyc na awans tylko w razie odejscia kogos z gory, uznal, ze musi poszukac innych metod uzupelnienia dochodow i zapewnienia sobie takiego zycia, na jakie zasluzyl -Nigdy nie chcialem byc milionerem - bronil sie, sapiac i przecierajac oczy grzbietem dloni. - Nie chcialem do konca zycia tkwic w tej samej, pieprzonej dziurze. Czlowiek potrzebuje troche luksusu, zeby nie zwariowac. Odkad zamieszkal w Londynie, odwiedzal jeden z burdeli Damjohna. Nie "Rozowa Dziurke", lecz inny lokal, w Edmonton, nieukrywajacy, czym jest naprawde i niezawracajacy sobie glowy milymi pozorami, takimi jak sprzedaz alkoholu czy mrugajace neony. Sam Damjohn zjawial sie tam w kazdy czwartkowy wieczor po odbior zyskow. I kiedy Rich rozpoznal jego serbski akcent i powiedzial mu "sie ma" czy tez odpowiednik tego w ojczystym jezyku, szybko przelamali lody. Damjohna bardzo zainteresowal talent jezykowy Richa. Zaprosil go na kolacje do bajeranckiego hotelu i zaczal nad nim pracowac. Wyznal, ze moze miec propozycje dla przystojnego, mlodego Anglika z czystym brytyjskim paszportem, mowiacego po rosyjsku, czesku i serbsku. Bylaby to latwa robota - okazjonalna, dobrze platna i mozliwa do wykonywania w ramach dodatku do stalej pracy. Rich polknal haczyk. -Trudno bylo odmowic - stwierdzil. - Damjohn roztaczal wokol siebie tak potezna i intensywna aure, ze od razu zarazal innych entuzjazmem. - Rich spojrzal na mnie wyzywajaco, jakby oczekiwal, ze zaprotestuje. - On nie jest Serbem, wiesz? - rzucil wojowniczo. - Owszem, uczestniczyl w tym syfie w Kosowie, ale tylko dlatego, ze przypadkiem znalazl sie w samym srodku. Jego rodzina to Slowency; a kiedy Slowenia postanowila grac solo, Slowency w Kosowie mieli niemal tak samo przechlapane, jak Albanczycy. Gdy nadeszla serbska armia, Damjohn byl akurat we Vlasenicy i mial dosc szczescia, by poznac pulkownika Nikolica, ktory mial uaktualnic spisy miejscowej ludnosci. Nikolic nie odroznilby wlasnej dupy od glowy, wiec Damjohn mu pomagal. Mowil, gdzie mieszkaja ludzie i czy wciaz tam sa. -Ludzie? - powtorzylem. - Jacy ludzie, Rich? Albanczycy? Muzulmanie? Rich wzruszyl ramionami. -Ludzie - powtorzyl z uporem. - Chodzi o to, ze Damjohn potrafi przezyc. Sam mogl zostac aresztowany, lecz zamiast tego stal sie dla pulkownika najpierw uzyteczny, a potem niezastapiony. Gdy zakladali oboz koncent... tranzytowy w Susicy, zostal czlonkiem zalogi. Byl w zalodze. Sloweniec! Wykorzystywali go do wstepnych rozmow. Selekcji. Tyle ze Damjohn nie zawracal sobie glowy rozmowami, mial lepszy sposob. Gdy przywozono nowa ciezarowke, wsiadal i dolaczal do reszty, jakby byl kolejnym zwyklym wsiowym owcojebca, schwytanym przez serbski patrol. A jesli ktos sie do niego odzywal, wzruszal tylko ramionami: "nie znac jezyk". Potem sluchal, jak rozmawiaja miedzy soba, i po paru minutach wiedzial juz dokladnie, kto jest kim i co jest czym. Uzgodnil ze straznikami sygnal: kiedy byl gotow, mrugal porozumiewawczo czy cos takiego, a oni go wyprowadzali, pozornie na przesluchanie. Wtedy opowiadal o reszcie transportu, a czasami - w zaleznosci od tego, co uslyszal - wskazywal tez kryjowki innych ludzi na wzgorzach. Niewiarygodne, kurwa. Gdyby wojna potrwala jeszcze rok, pewnie sam kierowalby cala impreza. Mowiac to, Rich wpatrywal sie we mnie z napieciem. Chcial, zebym zrozumial dlaczego nie potrafil odmowic Damjohnowi. Chcial, bym podzielal jego podziw i zachwyt, wyraznie wykraczajacy poza konwencjonalna moralnosc. Przypomnialem sobie obrazy, ujrzane, gdy dotknalem dloni Damjohna. Jeden z owych przeblyskow swiadczyl o tym, ze zostal informatorem w znacznie wczesniejszym wieku: wojna w Kosowie stanowila dla niego jedynie kolejna okazje do awansu. Oczywiscie, gdy Rich dowiedzial sie, na czym ma polegac jego praca, byl przerazony. Z poczatku zgodzil sie tylko na jeden raz, bo wlasnie zdechl mu samochod, a nie mial kasy na zaliczke. W dodatku wciaz wkurzal sie na to, co sie stalo w archiwum, i nie myslal zbyt jasno. Nie zastanowil sie, w co sie wlasciwie pakuje. Bo gdyby to zrobil, nigdy nie pojechalby na pierwsza wycieczke i nic z tego by sie nie wy... -Na milosc boska, po prostu powiedz, co ci kazal robic! - wtracilem ostro. - A te bzdury zachowaj na koniec. Rich pojechal na urlop do Czech. Po przyjezdzie odwiedzil mnostwo knajp w centrum Pragi i Brna. Knajp dla mlodych ludzi. Szukal dziewczyn, ale z poczatku nie szlo mu zbyt dobrze. Jasne, umial zbajerowac panne jak kazdy i swietnie wykorzystywal swoj zachodni szyk, za diabla jednak nie potrafil przejsc od podrywu do rozmowy kwalifikacyjnej. -Wyjedz do Londynu - mowil mniej wiecej. - Zostaw swoja rodzine i przyjaciol, a tam czeka cie nowe zycie, nie uwierzysz, jakie wspaniale. Mozesz przejsc kurs dla sekretarek, oplacany przez rzad, i po szesciu tygodniach zaczac prace za dwadziescia tysiecy rocznie. Zamieszkasz w mieszkaniu z oplaconym czynszem i swiadczeniami, bo w Londynie wszyscy maja prawo do zasilkow, nawet jesli pracuja. Bedziesz placic tylko za jedzenie i ubrania. Juz po paru latach wrocisz tu ze sporym zapasem gotowki. Wytrzymaj piec lat, a wrocisz bogata. Albo powiesz "niech to szlag" i w ogole nie wrocisz. Rich jednak uczyl sie szybko. Podstawa byl wybor wlasciwej dziewczyny. Gadka o zostawieniu rodziny i przyjaciol dzialala na kobiety, ktore i tak nie mialy ich zbyt wielu, on zas szybko wyspecjalizowal sie w ich wylapywaniu. Mlode byly niezle. Glupie byly niezle. Ale najlepsze okazaly sie ambitne: dziewczyna zlakniona wielkiego miasta oklamuje sama siebie lepiej niz nawet najlepszy spec, i ze wszystkich sil stara sie uwierzyc w swoje klamstwa. Rzeczywistosc kryjaca sie za jego gadka byla niezwykle prozaiczna. Rich pomagal dziewczynom wypelnic wnioski paszportowe i dawal pieniadze na przejazd z Czech do Szwecji. W Szwecji odbieral je wspolnik Damjohna, Niemiec, niejaki Dieter; Rich nigdy nie poznal jego nazwiska. A jesli Dieterowi spodobalo sie to, co zobaczyl, posylal dziewczyne do Londynu. I wtedy wlasnie ofiary znikaly z oficjalnych statystyk. Nie przybywaly do Zjednoczonego Krolestwa samolotem i nie na wlasnych paszportach. Jesli nawet istnial slad, to urywal sie w Szwecji. Rich tymczasem wracal sam do domu, nie zaprzatajac sobie glowy nieprzyjemnymi detalami. -Ale wiedziales, dokad trafiaja dziewczyny? - spytalem ostro, Zawahal sie, po czym skinal glowa. -Do mieszkan - wymamrotal. - Nie twierdze, ze jestem z siebie dumny, ale ja tylko szukalem talentow. Nikogo nie zmuszalem, Castor, nigdy nie zrobilem zadnej krzywdy. Mieszkania byly najtansza czescia operacji Damjohna. Te dziewczeta nie zostawaly dziwkami z wyboru: przymuszano je. "Dostajesz to, za co placisz" - wyjasnil z ponura mina Rich. W West Endzie i City mozna kasowac pierwszorzedna forse za pierwszorzedny produkt: piekne dziewczyny, obdarzone osobowoscia i wyobraznia, ktore z entuzjazmem podchodza do sprawy - chetnie odgrywaja rozne role, przebieraja sie, rozmawiaja. Mieszkania to inne podejscie dla zupelnie innej klienteli - mezczyzn niedysponujacych nadmiarem gotowki, lecz chetnie placacych za seks, jesli tylko cena jest niezbyt wysoka. W klubach dziewczyny dostawaly piecdziesiat procent tego, co zaplacil klient. W mieszkaniach pracowaly za zarcie. I nie wybieraly, z kim pojda i co maja w menu. Robily, co im kazano. Co chyba oczywiste, dziewczeta rekrutowane przez Richa nie mogly zaczynac pracy od razu po przyjezdzie: wymagaly najpierw pewnego, moze nie szkolenia, lecz warunkowania, tresury. Trzeba je bylo zlamac, nauczyc, czego sie od nich oczekuje i jakie sa zasady. Chocby taka, by nigdy nie mowic: "nie". Nigdy nie plakac przy kliencie, nigdy nie prosic o pomoc. Musialy tez poznac nazwy pewnych rzeczy - czesci ciala i niektorych aktow fizycznych. Po jakims czasie Rich zaangazowal sie takze w te czesc operacji. Nie byla rownie fascynujaca - to nie podroze do egzotycznych krajow z oplaconymi wydatkami - oferowala jednak rozliczne dodatkowe premie. Jego umysl wypelnily obrazy - cialo trace o cialo niczym zebatki surrealistycznej, upiornej maszyny. -Mogles je pieprzyc pierwszy - sparafrazowalem. Wzdrygnal sie. -Nie! - zaprotestowal. - No dobrze, czasami owszem, ale... jesli chcialem, moglem... Zazwyczaj tylko z nimi rozmawialem. Ale fakt, byly takie chwile. Jezu, Castor, to przeciez prostytutki. Jedyna roznica polegala na tym, ze ja nie musialem placic. Tak bylo dla nich lepiej. Lepiej ja, niz Scrub. Ja przynajmniej nie robilem im krzywdy. Nie zamierzalem o tym dyskutowac. I tak wniknalem juz glebiej do jego glowy niz kiedykolwiek chcialem. Chetnie na zawsze wyrzucilbym z mozgu mysl o Scrubie uprawiajacym seks z kimkolwiek. -Jednej zrobiles krzywde - przypomnialem, a on jeknal bolesnie, zaciskajac powieki. Damjohn okazal sie znacznie lepszym kusicielem niz Rich. Zwabil go zwyklymi, banalnymi, nieodparcie pociagajacymi obietnicami pieniedzy i seksu, a potem systematycznie wciagal coraz glebiej, az do punktu, kiedy Rich nie mogl niczego odmowic. Sluchajac jego historii, uswiadomilem sobie, ze nie bylo w niej niczego osobistego. Damjohn robil to odruchowo, czesciowo dlatego, ze swietnie sprawdzalo sie w interesach, ale glownie poniewaz sprawialo mu to przyjemnosc. Sprobowal nawet tak podejsc mnie, dla zabawy, w przelocie, proponujac mi zabawe z dziewczetami zamiast gotowki. Zastanawialem sie, czy wynikalo to z bycia informatorem i prowokatorem w poprzednim zyciu. Moze czul sie lepiej, mogac dowiesc, ze kazdy ma swoja cene i zazwyczaj jest ona nizsza niz jego wlasna? Richa przejrzal bezblednie i szybko odkryl, ze jego piety achillesowej nie stanowi seks, lecz bezpieczenstwo. Sprowadzanie mlodych dziewczat do londynskich burdeli mile lechtalo nostalgie de la boue Richa, ale ani przez moment nawet nie pomyslal o porzuceniu pracy u Bonningtona: rozpaczliwie trzymal sie stalych dochodow i bezpiecznych plycizn roboty od dziewiatej do piatej. Totez Damjohn skupil sie wlasnie na tym: podczas kazdej rozmowy powracal do tematu miejsca i rodzaju pracy Richa. Zastanawial sie, czy nie zlozyc wizyty w archiwum, a Rich usilnie staral sie go zniechecic. Damjohn wypytywal, ile sa warte zbiory, jak sie je przechowuje i chroni. I pewnego razu Rich wspomnial mu o dwoch niezwyklych, zapomnianych pokojach tkwiacych z boku archiwum. Odkryl je czystym przypadkiem w pewne leniwe letnie popoludnie, gdy Peele i Alice wyjechali razem na urlop do Norfolk Broads, a praca toczyla sie wlasnym rytmem. Rich smiertelnie sie nudzil, odliczal dni do nastepnej wycieczki do Europy Wschodniej i nie mial nic do roboty. Zaczal zatem krazyc po budynku, wyprobowujac klucze w drzwiach, ktorych nigdy wczesniej nie otwieral. I podczas tej wycieczki zauwazyl brakujacy fragment parteru i zaczal sie zastanawiac, co sie z nim stalo. Bardzo szybko znalazl odpowiedz. Gdy tylko opowiedzial Damjohnowi o tym miejscu, ten zapragnal je zobaczyc. I znow Rich desperacko probowal go zniechecic, ale nigdy nie potrafil mu odmowic. Damjohn nalegal, az w koncu Rich zgodzil sie wpuscic go tam pewnej nocy ze Scrubem. Sam otworzyl im drzwi, a oni zwiedzili dokladnie oba pomieszczenia, rozmawiajac cicho, gdy Rich znajdowal sie pare stop od nich. Potem odeslali go do archiwum i zaczeli krzyczec, sprawdzajac, czy glosy przenikna przez sciany. Prawie ich nie slyszal, nawet kiedy Scrub ryczal jak byk. Sprawily to podwojne cegly w polaczeniu z najnowsza izolacja, w jaka wyposazono bezpieczne magazyny: kolejny paskudny efekt uboczny BS 5454. Damjohn oznajmil Richowi, ze ma pewne plany dotyczace ukrytych pokoi: zawsze potrzebowal nowych miejsc, gdzie mozna by umiescic dziewczyny na kilka dni badz tygodni po przybyciu do Londynu, a przed transferem do jednego z licznych lokali w kraju. Oczywiscie mogl skorzystac z wlasnych londynskich nieruchomosci - a mial ich calkiem sporo - ale wolal utrzymywac chinski mur pomiedzy legalna i nielegalna czescia swoich interesow. Pokoje pod Bonningtonem swietnie nadawaly sie na miejsce do tresury nowych dziewczyn do mieszkan. Rich tak nie uwazal i blagal Damjohna, by zmienil zdanie. Niespecjalnie przejmowal sie dziewczynami, ale, Jezu, ryzyko, ktore podejmowal - gdyby ktos sie dowiedzial, stracilby prace. Pewnie trafilby do wiezienia. -A jak pan sadzi, gdzie by pan poszedl, gdyby wyszlo na jaw, ze bral pan udzial w handlu zywym towarem, panie Clitheroe? - spytal lagodnie Damjohn. - W zniewalaniu kobiet? Wciaganiu nieletnich do prostytucji? W tym momencie Rich o malo sie nie zalamal. Nie mial nawet pojecia, ze jedna z dziewczat, ktore pomogl sprowadzic do Anglii, byla nieletnia. Oklamala go i uzyla falszywego dowodu, zeby wyrobic paszport. Teraz po raz pierwszy ujrzal prawny aspekt tego, co zrobil, i pojal, jak zle moglo to wygladac w oczach kogos z zewnatrz. Blagal Damjohna, by mu odpuscil - skreslil go z listy plac. Chcial wrocic do tego, co znal, i zapomniec o innym swiecie, pelnym ukrytych raf i glebin. Mogl sobie oszczedzic fatygi. Damjohn podjal juz decyzje i wcielil ja w zycie dokladnie tak, jak zapowiedzial. To paskudne uczucie, odkryc, ze tkwi sie w czyms po uszy, choc czlowiek myslal, ze zaledwie brodzi po kolana. Tej nocy Rich dlugo plakal, nim w koncu usnal. Na mysl o tym moje serce zaczelo krwawic. Oczywiscie postawil pewne warunki: upieral sie, by pokoje odwiedzano tylko noca i by trzymano tam najwyzej jedna dziewczyne na raz. A kiedy pewnej nocy Scrub zjawil sie z ekipa milczacych mezczyzn z narzedziami, by urzadzic cele, Rich zazadal prawa do przyjscia tam i patrzenia im przez ramie, a takze zasypywania sugestiami. Metalowy pierscien w podlodze byl jego pomyslem: wszystkie wyciszenia tego swiata niewiele by daly, gdyby jedna z dziewczyn dostala sie na gore i zaczela tluc w drzwi i od ulicy. Po miesiacu czy dwoch zaczeto regularnie korzystac z pokoju. Rich dowiedzial sie o tym po fakcie, gdy pierwsza dziewczyna - Chorwatka, zrekrutowana przez innego lowce talentow Damjohna - zostala juz zainstalowana. Z poczatku sama swiadomosc jej obecnosci sprawiala, ze cierpial katusze. Z czasem jednak strach zaczal slabnac, ale Rich nadal wyszukiwal preteksty, by przechadzac sie blisko wewnetrznej sciany, laczacej Bonningtona z pokojem w piwnicy. Wytezajac sluch, sprawdzal, czy wyciszenie dziala jak nalezy. Zle sypial, czesto budzil sie z koszmarnych snow o aresztowaniu i policyjnej celi, ktora w jakis sposob stawala sie pokojem w piwnicy, z jego materacem. Ale dziewczyna zostala tam zaledwie dwa tygodnie, potem przeniesiono ja do jednego z mieszkan. Damjohn nadal wysylal go na wycieczki, w tajnych pokojach pojawila sie druga, potem trzecia dziewczyna i nieuchronnosc owej rutyny stopniowo lagodzila niepokoj Richa, pozwalajac mu przystosowac sie do nowej sytuacji. Dopiero czwarta stala sie problemem. Przy czwartej wszystko sie posypalo. Jesli istotnie do trzech razy sztuka, cztery to juz przesada. Rich znow umilkl, jego umysl wyraznie opieral sie pradowi wspomnien. Oddech przyspieszyl, stal sie plytki, cialo dygotalo bardziej niz kiedykolwiek. -Jak miala na imie? - spytalem cicho. Nie odpowiedzial, lecz w tym momencie poczulem na skraju percepcji jej przybycie. Nie do pokoju; jeszcze nie, ale byla blisko, coraz blizej. - Jak miala na imie, Rich? -Byly dwie - wymamrotal, kurczac sie w sobie. - Sniezna i Rosa. Dwie na raz! Nie moglem uwierzyc w swoje pieprzone szczescie. O Boze, zaluje, ze w ogole je spotkalem! Zaluje, ze... W tym czasie pracowal juz dla Damjohna prawie dwa lata, byl starym fachura i tak waznym elementem operacji, ze dysponowal wlasnymi kontami reprezentacyjnymi - jednym w banku czeskim, jednym w rosyjskim. Szlifowal swe umiejetnosci w Moskwie, Wilnie i Sankt Petersburgu i z doswiadczenia wiedzial, ze wiejskie myszki latwiej schwytac niz miejskie. Tym razem wyruszyl dalej niz kiedykolwiek, do Wladywostoku, siedziby syberyjskiej floty i Uniwersytetu Dalekowschodniego. Czytal o zalamaniu tamtejszej gospodarki i spodziewal sie zastac tam obfite zrodla desperacji, z ktorych moglby czerpac do woli. Ale Wladywostok okazal sie strasznym miejscem: gdy tylko Rich zszedl ze szlakow turystycznych, otoczyli go gangsterzy i alfonsi znacznie twardsi i powazniej podchodzacy do rzeczy niz on. W tym miejscu zupelnym przypadkiem mogl wypasc z roli drapiezcy, stajac sie ofiara. Zaczal sie zatem wahac. Czul sie niebezpiecznie odsloniety, ale nie chcial wracac z pustymi rekami: Damjohn nie lubil oplacac wyjazdow nieprzynoszacych wymiernych zyskow. W koncu Rich pojechal autobusem do znacznie mniejszego miasta, Oktriabrskiego, i okazalo sie ono zupelnie inna para kaloszy. Oto Syberia, jakiej sie spodziewal: sklepy zabite deskami, rozpaczliwa bieda ludzi, ktorzy nie byli w stanie wyrwac sie stamtad, wykupic ani wydostac sama ciezka praca. Owszem, turysta pasowal tu mniej wiecej jak hipopotam do pidzamy w rozowe paski, ale wiekszosc miejscowych nie przypominala rekinow, raczej zbite psy. Uznal, ze moze tam dzialac bezpiecznie. I wlasnie w Oktriabrskim spotkal Sniezna - nie w klubie czy barze, lecz za lada calonocnego sklepu spozywczego. Byla bardzo ladna i miala w sobie naiwny wdziek: zdecydowanie typ dziewczyny, ktory sciagnalby klientow do jednego z mieszkan Damjohna. Jednoczesnie jednak Rich obawial sie, ze Sniezna nie nalezy do dziewczyn, ktore zlapalyby sie na jego stale teksty. Z niewzruszona powaga odpowiadala na rzucane od niechcenia pytania, nie smiala sie z zadnego z jego zarcikow i pakowala zakupy ze spokojna precyzja, sugerujaca, ze dziewczyna nie ma zwyczaju fantazjowac na temat innych, lepszych miejsc i zajec. Mimo to Rich zaczal nad nia pracowac, bo z czasem nauczyl sie tez, ze trzeba wykorzystac kazda nadarzajaca sie sposobnosc. Ktos taki jak Sniezna marnuje sie na Syberii, mowil. Na Zachodzie moglaby zyc w luksusie, miec wszystko, czego zapragnie, i nigdy juz nie martwic sie o pieniadze. 0 dziwo, Sniezna polknela haczyk z takim entuzjazmem, ze nie musial nawet specjalnie sie starac. Zasypywala go dziesiatkami pytan o prace, miejsce i logistyke dotarcia do Anglii. Nie miala paszportu, ale gdyby go sobie wyrobila, czy Rich moglby jej poradzic jak najlepiej dostac sie do Londynu? Moze najpierw przyjechalaby sie rozejrzec, a potem podjela decyzje. Zamiast lowic i przekonywac Sniezna, Rich dal sie poniesc jej entuzjazmowi i chwilami sam musial ja uspokajac. Nie mogl jej wyslac do Sztokholmu bez wczesniejszego uprzedzenia mejlem Dietera o przyjezdzie dziewczyny, a zalatwienie paszportu musialo potrwac co najmniej kilka dni, nawet gdy zalatwial to kanalami naoliwionymi juz seria regularnych lapowek. Najpierw to co najwazniejsze: kazal jej nastepnego dnia rano zjawic sie w biurze paszportowym i rozpoczac zalatwianie. Potem bedzie miala mnostwo czasu, by zakonczyc swoje sprawy, czekajac, az biurokraci odtancza swoj leniwy taniec. 1 wtedy Sniezna zjawila sie w biurze paszportowym z Rosa. Widzac je razem - patrzac, jak Sniezna obejmuje ochronnym gestem ramiona mlodszej siostry i jak patrzy wrogo na kazdego mezczyzne, ktory chocby zerknal w jej strone - Rich w koncu zrozumial. Sniezna nie miala wlasnych ambicji i marzen, lecz dla Rosy pragnela calego swiata. Rozumial tez doskonale, czemu ja chronila. Sniezna byla bardzo ladna, ale Rosa piekna - a przynajmniej trafiala idealnie w gust Richa. Zaczal rozplywac sie lirycznie nad jej uroda, nie wiedzac, ze spotkalem ja w "Rozowej dziurce". Rosa byla cudowna, mowil, niewiarygodnie wielkie piwne oczy, kasztanowe wlosy opadajace do polowy plecow i skromne kraglosci, majace w sobie pewna platonska doskonalosc. Jak to ujal, byl to rodzaj dziewczyny, ktora nadal wyglada jak dziewica, nawet kiedy ja pieprzysz. Smakowity kasek w kazdym, nawet najbardziej wulgarnym znaczeniu tych slow. Nadal zatem obiecywal Snieznej gwiazdki z nieba, a tymczasem zarezerwowal im bilety do Sztokholmu i poslal Dieterowi krotka wiadomosc, ze tym razem dostanie dwie w cenie jednej. Widzial sie ze Sniezna jeszcze trzy razy i nie doszlo miedzy nimi do niczego poza pocalunkiem w policzek. Dziewczyna szczerze wierzyla, ze wszystko, co dla niej robil, wynikalo z bezinteresownej przyjazni: nie miala w sobie nawet tyle cynizmu, by podejrzewac, ze probowal dobrac jej sie do majtek, a juz na pewno nie odgadla prawdy. Rich zatem wrocil do Londynu, lekko sfrustrowany i napalony, ale z satysfakcja z dobrze wykonanego zadania - i radosna perspektywa mozliwej premii. W swietnym nastroju wrocil rowniez do pracy. Nastroj ow zmienil sie gwaltownie tydzien pozniej, gdy Damjohn poinformowal go w przelocie, ze w tajnych pokojach zainstaluja wkrotce nowa dziewczyne. "Nowa?" - spytal nagle zainteresowany Rich. Moze moglby rozladowac troche seksualnego napiecia, ktore czul od czasu poznania Rosy. Ale nowa dziewczyna, zamknieta w piwnicy pod magazynami Bonningtona, okazala sie Sniezna. Rich mial co do tego mieszane uczucia. Z jednej strony, sama mysl o Snieznej przywolywala takze wspomnienia jej siostry, a wraz z nimi potezne uczucie, zlozone w dwoch piatych z nostalgii, w trzech z pozadania. Z drugiej, Sniezna musiala sie juz zorientowac, ze to on ja w to wpakowal - sprzedal ja i jej siostre w niewole - i nie mial ochoty znow sie z nia spotykac. Owszem, zasadniczy sens tresury zasadzal sie na pozbawieniu nowych dziewczat woli walki, uczynienia z nich istot uleglych i usluznych. Ale mimo wszystko wzdrygal sie na mysl o spojrzeniu Snieznej w oczy. Wylgal sie zatem. Poinformowal Damjohna, ze wolalby nie brac udzialu w tresurze. Spytany dlaczego, wymyslil historyjke o podejrzanym wycieku z penisa, ktory musi zbadac. Oczywiscie Damjohn nie zyczylby sobie zniszczenia swiezego towaru na tak wczesnym etapie, totez uprzejmie przyjal tlumaczenia Richa i poczynil inne ustalenia. -A co z Rosa? - spytal Rich najswobodniej jak umial. -Nic z Rosa - odparl Damjohn. - Przynajmniej jesli chodzi o ciebie. Byla zbyt dobra do mieszkan. Po paru tygodniach oswajania zamierzal ja wyprobowac w "Rozowej Dziurce" i moze nawet osobiscie zajac sie dalszym szkoleniem. Rich porzucil ten temat i powrocil do pracy, ale libido nie dawalo mu wytchnienia. Caly czas myslal o Rosie i marzyl, by znow ja zobaczyc - moze nawet samodzielnie nauczyc nowego fachu. Nic z tego. Damjohn zasmialby mu sie w twarz, a potem w jakis sposob wykorzystal przeciw niemu informacje o zadurzeniu sie w dziewczynie, taki juz byl. A Rich mial zbyt silny instynkt samozachowawczy, by rozpieprzyc caly przyjemny uklad dla seksualnego zaspokojenia. Skoro wiec Rosa pozostawala poza jego zasiegiem, Sniezna zaczela mu sie wydawac coraz atrakcyjniejsza. Zabawial sie mysla o zlozeniu jej wizyty w piwnicy, kazdego dnia odgrywal to w myslach, az w koncu sie zorientowal, ze wlasnie to robi. W piatek wieczorem zostal dluzej w pracy, zaczekal, az wszyscy wyjda, pozegnal sie z Frankiem i kilka razy okrazyl kwartal, dopoki swiatlo w recepcji nie zgaslo. Potem otworzyl drzwi do tajnych pomieszczen i zszedl do piwnicy. Sniezna spala. Proces tresury byl dla dziewczyn ciezkim przezyciem fizycznym i psychicznym: przez wiekszosc czasu, gdy ich nie molestowano, nie grozono ani nie wyglaszano wykladow, po prostu spaly. Rich polozyl sie obok niej, tak przynajmniej powiedzial - bo wspomnienia twierdzily, ze na niej - i pocalowal ja w usta. Obudzila sie w panice, zbyt pokorna, by walczyc, lecz przerazona, ze caly bolesny proces zacznie sie od nowa. Spiela sie, gotowa na ponowna meke, i wtedy zobaczyla, kto z nia lezy na materacu. W ulamku sekundy jej zachowanie zmienilo sie diametralnie; sztywna pasywnosc zastapila oszalala, wsciekla furia. Wywrzaskujac wyzwiska, rzucila sie na niego, celowala w oczy i o malo mu ich nie wydrapala. Zdolal jednak zlapac ja za rece i przycisnac cialo swym ciezarem. Nadal wrzeszczala, plujac mu w twarz: "Sukinsyn! Judasz! Potwor! Klamca! Diabel!". Rich takze wpadl w zlosc. W koncu chcial tylko seksu - po tym, co juz przezyla, to przeciez nic wielkiego. Usilowal jej to przekazac, a ona walczyla ze wszystkich sil, by go powstrzymac. Dalsze szczegoly staly sie niewyrazne, zarowno w jego opowiesci, jak i w pamieci. Byl tam bol: jego reka wznosila sie i opadala, z kluczami scisnietymi w dloni jak cep, a przegub z kazdym ruchem w dol przeszywala bolesna blyskawica. Byl tez seks i gwaltowny, drzacy, rozedrgany orgazm, przypominajacy atak padaczki. Ale w jego glowie wszystko mieszalo sie ze soba i nie wyczuwalem wyraznej sekwencji. Nie wiedzial - nie chcial wiedziec, nie pozwalal sobie na te wiedze - czy kiedy w koncu zdolal ja zgwalcic, kobieta jeszcze zyla. A jesli nawet zyla, to umarla wkrotce potem. Gdy uswiadomil sobie, co zrobil, ogarnela go dlawiaca panika, niemal rownie silna we wspomnieniach, jak w owym czasie. Dlugo siedzial w celi obok zwlok Snieznej, nie potrafiac sformulowac w glowie nawet jednej spojnej mysli. Pamietal, ze mowil do siebie i do niej. Pamietal, ze smial sie jak szaleniec i skamlal jak zbity pies. Caly czas zastanawial sie, co zrobi Damjohn, gdy odkryje prawde, zastanawial sie, jaka smierc - procz niewatpliwie bolesnej - mu przeznaczy. Potem powiedzial sobie, ze to przeciez tylko kurwa - Rich moze za darmo wyskoczyc znow do Europy Wschodniej, znalezc zastepstwo i bilans wyjdzie na zero. Damjohn sie tym nie przejmie. Damjohn mu odpusci. Lecz po paru chwilach mordercza groza znow powrocila i znalazl sie w punkcie wyjscia. Wreszcie, po godzinie czy dwoch, Rich zaczal sie zbierac do kupy, a rozsadne mysli przebily sie przez dlawiaca groze chwili. Musial powiadomic Damjohna - nie da sie tego ukryc, a nie moglby nigdzie uciec, wszedzie by go znalezli. Starajac sie nie patrzec na skatowane zwloki na lozku, wytarl sie jak najdokladniej kocem, po czym pokustykal na gore, wciaz tak przerazony, ze bal sie, ze w kazdej chwili moze zemdlec i spasc z powrotem. Zadzwonil do klubu ze striptizem - pod numer WRN. Coz, jesli cokolwiek kwalifikowalo sie jako niebezpieczenstwo, to na pewno to. Jakajac sie i zacinajac, wyznal wszystko. Jego slowa nie zostaly przyjete z furia ani wyrozumialoscia, lecz z zimnym, klinicznym pragmatyzmem. Damjohn chcial poznac szczegoly. Gdzie jest teraz cialo? W jakim stanie? Jak naprawde zginela dziewczyna? Czy Rich pamietal, zeby zamknac za soba drzwi na klucz? Czy trysnal w nia? Czy uzyl kondoma? Czy zabral z pokoju klucze, czy tez zostawil je przy ciele? Katechizm ten zadzialal trzezwiaco. Rich, opisujac wszystko w obiektywnych szczegolach, zdolal w koncu ogarnac to, co zrobil. Pod koniec rozmowy odzyskal spokoj. Damjohn kazal mu wrocic do domu i sie umyc, bardzo dokladnie, przykladajac szczegolna uwage do paznokci i tego, co pod nimi. Mial tez namoczyc na noc klucze w wybielaczu, po czym wygotowac w garnku. Ubranie musial spalic, i to nie na podworku na oczach sasiadow. Najlepiej byloby zabrac je na wysypisko w srodku nocy, oblac benzyna, rzucic zapalke i zostac dosc dlugo, by miec pewnosc, ze zmienilo sie w popiol. Rich zrobil jak mu kazano. Dysponowanie szczegolowym programem dzialania pomoglo, podobnie swiadomosc, ze teraz ktos inny podejmuje decyzje. Kiedy zgwalcil i zamordowal Sniezna, czul sie, jakby wyskoczyl z szyn swojego zycia i polecial w pustke. Teraz wyladowal po drugiej stronie przepasci i wszystko znow nabieralo sensu. Mimo to jednak caly weekend mial w sobie cos paskudnie surrealistycznego. Rich krazyl po mieszkaniu, bojac sie wyjsc, pokazac z kimkolwiek, a nawet skorzystac z telefonu. Rana na rece powstala od uderzenia kluczem, gdy tlukl Sniezna, pulsowala hipnotycznie i bolesnie spuchla. Namoczyl ja w roztworze antybakteryjnym i zaczal lykac proszki przeciwbolowe jak cukierki. T.S. Elliot napisal wiersz o facecie, ktory zabija dziewczyne, trzyma ja w lazience w wannie pelnej srodkow odkazajacych i w koncu sam juz nie wie, czy to on nie zyje, czy ona. Tak wlasnie czul sie Rich - albo przynajmniej tak twierdzil - a meka budzaca sie w jego umysle, gdy to mowil, dodawala wiarygodnosci jego slowom. Scrub zjawil sie w sobote po poludniu z informacja od Damjohna: wszystko zostalo zalatwione. Richowi pod zadnym pozorem nie wolno bylo sie zblizac do tajnych pokojow, od tej pory byly dla niego terenem zakazanym. Zwloki zniknely, nikt ich nigdy z nim nie powiaze. A teraz jest winien panu Damjohnowi wielka, olbrzymia przysluge i moze sie zalozyc o wszystko, ze kiedys bedzie musial zaplacic. Tymczasem ma w poniedzialek isc do pracy jak gdyby nigdy nic - pan Damjohn przyjalby to bardzo zle, gdyby Rich zwrocil na siebie uwage, idac na zwolnienie, wybuchajac publicznie placzem, nie wypelniajac zawodowych obowiazkow czy cos w tym stylu. Oto prawdziwa ironia. Rich zasmial sie, polykajac lzy. Nagle stal sie taki jak jedna z dziewczat z mieszkan: mowili mu, co ma robic, co mowic, jak sie zachowywac. Musial stlumic wlasne uczucia i odgrywac narzucona mu role, mimo ze bal sie, ze to go zniszczy. Zmusil sie jednak do posluszenstwa: do wziecia prysznica, ogolenia sie, ubrania, pojscia do pracy. Mial wrazenie, ze sie znalazl w popieprzonej halucynacji opartej na jego dawnym zyciu. Ale nikt nie zwracal na niego uwagi i nie wyczuwal niczego dziwnego. W porze lunchu poszedl do czytelni i przejrzal od deski do deski wszystkie gazety. Nigdzie nie wspominano o zwlokach kobiety ze zmasakrowana twarza, znalezionych w Somers Town czy gdziekolwiek indziej w Londynie. Potem jak zawsze codzienna rutyna podzialala na niego ozywczo. Zdolal przetrwac dzien bez zadnych wpadek, zadnych oznak, ze nie jest soba. Udalo mu sie nawet odegrac udawany "wypadek" z szuflada, wyjasniajacy rane reki i pozwalajacy chodzic z opatrunkiem. Jakos sie trzymal, balansowal na fali szalenstwa, ktora morderstwo wzbudzilo w jego zyciu. O wpol do szostej - pol godziny nadgodzin, bezpieczny standard - wrocil do domu, zjadl kolacje, poogladal telewizje i wypil piwo. No dobra, kolo dziesiatej padl, krancowo wyczerpany emocjonalnym napieciem towarzyszacym mu przez caly nudny dzien. Lecz mimo wszystko zdolal to przezyc. A jesli udalo mu sie raz, uda tyle razy, ile bedzie trzeba. A potem, we wtorek, jego swiat znow sie zawalil. Jedna z dziewczyn zatrudnionych na pol etatu wybiegla z krzykiem z magazynu w piwnicy. Widziala ducha: kobiete bez twarzy. Gdy Rich uslyszal te slowa, uciekl do meskiego kibla i dostal torsji. Dopiero po polgodzinie odwazyl sie stamtad wyjsc. Reszte dnia trzymal sie na uboczu, sluchajac pelnych zapalu dyskusji na temat ducha i najrozniejszych barwnych domyslow. Wiedzial, ze gdyby probowal o tym rozmawiac, nie zdolalby zachowac pozorow: musial udawac pelna rozbawienia wyzszosc wobec tak dziecinnego tematu. W srode wzial wolne z powodu choroby. Nie byl w stanie zniesc mysli, ze moglby spotkac w pracy Sniezna: znalezc sie ze zjawa twarza w twarz, czy raczej twarza w juz nie do konca twarz, w ciemnym waskim pomieszczeniu, gdzie nikt by go nie uslyszal. Powiedzial Alice, ze to grypa zoladkowa, a potem zaciagnal zaslony i sie ukryl. W jakis sposob Damjohn sie o tym dowiedzial. Scrub zlozyl mu kolejna wizyte, znacznie bolesniejsza niz pierwsza. Rich musi rozumiec, ze pan Damjohn oczekuje od swych pracownikow wysokich standardow profesjonalnych, zwlaszcza w zakresie tego, co im, kurwa, kazal. Swoje slowa ubarwial i ilustrowal przedmiotami codziennego uzytku z kuchni Richa, pokazujac, co go spotka, jesli zawiedzie pod tym wzgledem pana Damjohna. Przypomnial tez Richowi, ze jezeli sie nie pozbiera, moze zostac oskarzony o morderstwo. Mial - jak to barwnie ujal Scrub - kurewsko duzo do stracenia. Rich staral sie jak mogl, z roznym skutkiem. Nastepnego dnia zdolal wrocic do Bonningtona i do pracy - wszyscy przyjeli go bardzo serdecznie, bo widzieli wyraznie, ze wciaz jeszcze nie doszedl do siebie po chorobie. Z dobra mina do zlej gry przyjmowal nastepne dni, choc czul sie jak skazaniec, ktorego egzekucja ma sie odbyc na zaimprowizowanym przyjeciu, a nie w wyznaczonym miejscu i terminie. Kiedy zdarzylo sie najgorsze i w koncu spotkal zjawe - nie w magazynie, lecz na srodku korytarza - zsikal sie: doslownie, fizycznie, ogarniety groza tak czysta, ze zapomnial kim i gdzie jest. Gdy doszedl do siebie, lezal na ziemi za biurkiem w pustym magazynie. Mokre, zimne spodnie lepily sie do ciala, a rece drzaly tak mocno, ze nie mogl sie nawet podniesc. Kiedy tylko zdolal, wyszedl z budynku: wiedzial, ze gdyby kogokolwiek spotkal i musial z nim porozmawiac, kompletnie by sie rozsypal. Wieczorem Rich poszedl do Damjohna, do "Rozowej Dziurki". Ku jego zgrozie Damjohn uznal cala sytuacje za niezwykle zabawna. Och, oczywiscie miala swoj powazny aspekt: kobieta, w ktora zainwestowal juz sporo czasu i pieniedzy, nie zyla, a on musial zadac sobie nieco trudu, by wszystko posprzatac. Lecz z drugiej strony - powiedzial Richowi -osobiscie zawsze uwazal, ze kara powinna odpowiadac zbrodni, a w tym przypadku pasowala idealnie. Krotko mowiac, kazal Richowi jakos z tym zyc, a przy okazji powtorzyl wypowiedziane juz przez Scruba grozby. Gdyby Rich stwierdzil, ze nie da rady z tym zyc, istnialo jeszcze inne wyjscie, z punktu widzenia Damjohna rownie sensowne. -Ten gosc to sadysta - jeknal Rich. - Pierdolony sadysta. Podobalo mu sie to, jak sie balem. Krecilo go to. Poczucie obecnosci ducha bylo teraz tak silne i intensywne, ze przypominalo zgeszczenie powietrza. Sniezna tu byla: sluchala, wisiala nad Richem niczym calun. A choc wciaz jeszcze nie ukazala sie naszym oczom, dziwilo mnie, ze on jej nie czuje. Wypelniala soba caly pokoj. -Skad w calej sprawie wzial sie Gabe McClennan? - spytalem i Rich odslonil zeby we wscieklym grymasie. -McClennan! Ten skurwiel! To ci dopiero dowcip! Wrocilem i odgrywalem swoja role, robilem wszystko, co kazal Damjohn, i zdolalem jakos przezyc wrzesien. Ale wyobrazasz sobie, jak to bylo, Castor? Jezu Chryste, za kazdym razem, gdy sie obracalem, widzialem ja. Wciaz ja widzialem. Wszyscy widzieli. A gdziekolwiek sie pokazywala, mowila to samo: pytala o Rose. Gdje Rosa? Ja bajusza Rosu. Raz po raz, bez ustanku, bez, kurwa, konca. Powiedzialem Damjohnowi, ze nie moze dluzej na to pozwolic. Mogla wymienic moje nazwisko. Albo jego. Pozbyl sie ciala, ale teraz musi sie pozbyc reszty. Tego, co z niej zostalo. A on sie zgodzil i sprowadzil McClennana. - Rich obrocil glowe, patrzac na mnie. Jego umeczona twarz wykrzywila sie w blagalnym, oblakanczym grymasie. - Lecz McClennan jej nie egzorcyzmowal, jedynie uzyl zaklecia, by juz nie mogla mowic. Damjohn chronil wlasny tylek. Chcial, bym nadal cierpial! Umilkl, od czasu do czasu wzdragal sie lekko i ponownie sciskal glowe rekami. Pomyslalem o wszystkim, co juz wiedzialem, w swietle jego opowiesci. Pasowalo. A komentarz emocjonalny, do ktorego dostep zapewnilo mi trzymanie karku Richa, zgadzal sie ze slowami we wszystkich wazniejszych punktach. Mowil prawde, lub to, w co przynajmniej sam wierzyl. -A co z dokumentami? - spytalem. - Zbiorami rosyjskimi? Skad sie wziely naprawde? Wciaz trzesaca sie dlonia starl z twarzy smarki i lzy. -Jedna z dziewczyn, nie Sniezna, wczesniejsza, trzymala to w domu. Pamiatki rodzinne, cos w tym guscie. Zobaczylem je i pomyslalem: hej, to musi byc cos warte, moglbym to sprzedac archiwum. Powiedzialem zatem, ze przywioze tu je i kaze wycenic. Jako adresu uzylem jednego z pustych mieszkan Damjohna i wszystko zaaranzowalem. Twierdzilem, ze jestem tylko posrednikiem, ale tak naprawde sam wszystko zrobilem. Kolejna rzecz, ktorej powinienem domyslic sie wczesniej. Scrub i McClennan nie przypadkiem zjawili sie w Bishopsgate: Rich pewnie zadzwonil do Damjohna, gdy tylko skonczyl rozmawiac ze mna. -A Rosa? - spytalem. - Widziales ja jeszcze? Rich pokrecil z nieszczesliwa mina glowa, nie unoszac wzroku. -Damjohn mi nie pozwolil. Zabronil wracac do klubu i gdziekolwiek indziej. I od tej pory tylko raz wyslal mnie na poszukiwanie talentow. Twierdzi, ze przechodze okres probny, ze mam zaczekac, az znow do mnie zadzwoni. O dziwo, po wszystkim, co uslyszalem, to wlasnie w tym momencie moj zoladek o malo sie nie zbuntowal. Biorac pod uwage, co zrobil Rich, zrozumiale, ze nie darzylem go zbyt wielkim wspolczuciem. Ale fakt, ze po wszystkim zdolal powrocic do dawnych zajec i znow wybierac dziewczyny, wedle mojej definicji wykluczal go z obrebu ludzkiej rasy -umieszczal w innej, konceptualnej przestrzeni, ktora dzielil z istotami takimi jak Asmodeusz. Wciaz jednak potrzebowalem go do jednego. -Posluchaj mnie, Rich - powiedzialem. - Rosa zniknela, Damjohn ukryl ja gdzies, w obawie, ze zechce ze mna porozmawiac i pomoze dodac dwa do dwoch. Wie, ze jej siostra nie zyje. Moze jej powiedzial, moze dowiedziala sie w inny sposob, ale musi wiedziec, bo zaatakowala mnie nozem, sadzac, ze egzorcyzmowalem ducha Snieznej. Jedziecie na tym samym wozku: Rosa wie dosc, by doprowadzic policje do Damjohna. Kiedy kurz osiadzie, Damjohn najpewniej zabije was oboje. Ty sam biegasz na wolnosci tylko dlatego, ze twoje znikniecie uznano by za zbyt podejrzane. Masz zatem tylko jedna szanse ujscia z tego z zyciem: wspolpracowac ze mna. Rozumiesz? Powoli uniosl glowe i przytaknal. -I bedziesz siedzial cicho? - spytal jekliwie. - Nie powiesz nikomu o... Tlumione uczucia ostatniej polgodziny nagle eksplodowaly. -Jezu, oczywiscie, ze nie bede siedzial cicho! Popierdolilo cie, czy co?! - Wzdrygnal sie, slyszac gryzaca pogarde w moim glosie. Machnalem mu przed twarza kluczami. - Daje ci tylko jeden wybor: mozesz odsiedziec swoje za morderstwo albo od razu kopnac w kalendarz. Decyduj sie szybko, Rich. Mam jeszcze inne sprawy do zalatwienia. Ale Rich krecil glowa. Pchnalem go za mocno i w koncu stawil opor. -Nie - rzekl. - Nie. Nie moge tego zrobic. Nie moge pojsc do wiezienia. -Mysle, ze spodobaloby ci sie to bardziej niz druga mozliwosc - zapewnilem ponuro. -Nie moge - jeknal, kulac sie na czworakach i pochylajac glowe. - Nie moge! Cofnalem sie, swiadom, ze nic wiecej z niego nie wycisne dopoki nie minie kolejna fala obezwladniajacej paniki. Niecierpliwilem sie, chcialem dzialac, az za dobrze swiadom, jak wiele zalezy od tego, czy znajde Rose, zanim Damjohna zawioda nerwy. Musialem jednak nad soba panowac: w zaden sposob nie daloby sie nacisnac go mocniej i nie zlamac. A przynajmniej ja nie dalbym rady. W tym momencie ciemnosc w katach pokoju zaczela falowac i sie rozlewac. Rich tego nie zauwazyl, bo chwilowo nie byl w stanie zauwazyc niczego. Ale cokolwiek sie dzialo, on stanowil punkt centralny. Cienie biegly ku niemu, oplywaly go jak woda, coraz ciemniejsze, glebsze. Nie wygladaly jak ona, ale juz od dziesieciu minut czekalem, zeby cos zrobila, totez wiedzialem, ze ta chwila wlasnie nadeszla. Przypuszczam, ze nie powinno mnie to zaskoczyc. Owszem, od smierci zjawa walczyla z sila przyciagania pokoju. Ale wzburzone emocje Richa jasnialy w ciemnosci i zamecie smierci niczym wici. Musiala sie zjawic. Tyle ze nie przyszla we wlasnej postaci. Nad kolyszacym sie i jeczacym Richem nie stala kobieta, tylko ciemnosc, gestniejaca, sklebiona. Gdy w koncu zorientowal sie, ze cos jest nie tak, spojrzal na mnie zaskoczony, jakbym probowal na nim jakiejs sztuczki. Potem uniosl rece, usilujac przegnac cienie. Jak latwo zgadnac, nic to nie dalo. Wrzasnal rozpaczliwie i przeturlal sie pod sciane. Ciemnosc podazyla za nim, skupiajac sie na jego twarzy, wniknela w nia i w glab niego. -Castor! - wrzasnal Rich. - Zabierz ja, zabierz! Nie... Nawet nie drgnalem. Pewnie zreszta i tak niewiele bym zdzialal, nie teraz. Cienie przesaczaly sie przez skore Richa w duchowym odpowiedniku osmozy. Jego krzyki staly sie stlumione, gulgoczace, nieludzkie. Wymachiwal rekami, chwytajac na oslep za twarz. Tyle ze nie mial juz twarzy, a przynajmniej niewiele z niej zostalo - od czola po gorna warge widzialem jedynie czerwona, falujaca zaslone ciala. Opadaly na nia kasztanowe, brudne loki, a usta, bezksztaltnie sie otwierajace, okalaly krwistoczerwone wargi. Zludzenie - jesli tym bylo w istocie - trwalo tyle, ile dlugi oddech. A potem zniknelo, jakby ktos nacisnal wylacznik: znow widzialem przed soba Richa, wrzeszczacego i belkoczacego, szarpiacego palcami twarz, jakby chcial ja zedrzec z czaszki. Zainterweniowalem i powstrzymalem go przed oslepieniem sie w panice. -Pomoge - przyrzekl, unoszac dlon, jakby w obronie przed ciosem. - Prosze! Pomoge, Castor, bede wspolpracowal! Mozesz jej powiedziec, ze wspolpracuje. Nie pozwol jej mnie dotknac! Blagam! -To swietnie, Rich - odparlem. - Ale najpierw musisz zlapac oddech. Troche to trwalo. Gdy w koncu uspokoil sie na tyle, ze znow mogl mowic, wyjalem z kieszeni komorke i rzucilem mu na kolana. -Zadzwon - polecilem. - Masz kolejna awarie. 21 Rich wlaczyl komorke, czekajac, az ekranik sie rozjasni i telefon odnajdzie siec. Nic sie nie stalo.Przygladal sie jej oszolomiony, pozbawiony wszelkiej inicjatywy po przezytym niedawno psychicznym nokaucie. Spojrzal na mnie z niemym blaganiem. -Do kurwy nedzy - warknalem. - Daj mi ja. Jak zwykle to samo: rozladowala sie. Zaklalem w duchu i zaczalem rozwazac kolejne niezbyt realistyczne pomysly, gdy nagle doznalem natchnienia. W wewnetrznej kieszeni na piersi znalazlem telefon odebrany Arnoldowi, gdy ogluszylem go w toalecie w Runagate. Podalem Richowi komorke. Niezgrabnie wybral numer; potrzebowal trzech prob, nim w koncu wystukal go jak nalezy. A potem obaj czekalismy, sluchajac odglosow dobiegajacych z eterycznej otchlani, gdy tymczasem w cyberprzestrzeni zaskakiwaly kolejne lacza. Przysunalem glowe bardzo blisko: nie wierzylem, ze Rich wykona plan lotu, jesli nie bedzie mial drugiego pilota. Oczami duszy ujrzalem telefon dzwoniacy w holu "Rozowej Dziurki" i Arnolda Lasice podnoszacego sluchawke. -Tak? -Tu Rich Clitheroe - przedstawil sie Rich. - Musze mowic z panem Damjohnem. - Zapadla ciezka cisza, po ktorej dodal: - Chodzi o Castora. -Chwileczke. Kazali mu czekac. Damjohn nie odpowiedzialby od razu nikomu, a juz na pewno nie komus stojacemu tak nisko w hierarchii jak Rich. W miare jednak, jak cisza sie przedluzala, zaczalem sie zastanawiac czy nie maja klopotow z dotarciem do niego. Moze w ogole jest gdzie indziej? Po jakiejs minucie Arnold wrocil. -Pan Damjohn oddzwoni - zakomunikowal. - Jaki masz numer? Unioslem palce i Rich wyrecytowal cyfry do sluchawki. Gdy tylko skonczyl, zapadla w niej cisza. Czekalismy na dzwonek w pelnym napiecia milczeniu; mialem wrazenie, ze mijajacale wieki. Gdy w koncu zadzwieczal, Rich podskoczyl jak zatrzymany gwaltownie samochod, choc przeciez spodziewal sie telefonu. Przylozyl komorke do ucha i nacisnal guzik. -Halo? - rozlegl sie glos Damjohna. - Clitheroe? -Panie Damjohn, musze z panem porozmawiac. Nie wiem juz co robic. Nie wiem, co mam robic. Musze przyznac, ze w glosie Richa brzmial stosowny strach i zdenerwowanie. Zapewne jednak pomagal w tym fakt, ze naprawde je czul. Takiego poziomu paniki nie da sie odegrac. -Uspokoj sie, Clitheroe - rzucil krotko Damjohn. - Nie powinienes sie ze mna kontaktowac. Ale skoro juz to zrobiles, opowiedz w czym rzecz. I prosze, bez histerii. Rich zerknal na mnie przerazony i blyskawicznie odwrocil wzrok. -To Castor - rzekl. - Wlasnie byl u mnie w domu. Po drugiej stronie zapadla cisza. W koncu Damjohn przemowil. -Po co? Co on wie? Pokrecilem glowa. Juz wczesniej przecwiczylismy cala rozmowe, ale wolalem, by Rich nie zaczal improwizowac. Nie chcialem, zeby Damjohn wpadl w panike i cos zrobil Rosie. -Nic - odparl. - Nic nie wie, ale... zadaje mnostwo pytan. -A z kim rozmawia? Tylko z toba czy ze wszystkimi? -Nie wiem - odparl Rich przekonujaco umeczonym tonem. - Prosze posluchac, nie wiem, czy wytrzymam to dluzej. Moge zostac oskarzony o morderstwo, o pierdolone morderstwo! Panie Damjohn, gdzie jest Rosa? Ona o mnie wie, prawda? Gdzie jest teraz? Jesli pojdzie na policje, mam przerabane. Chyba ze zglosze sie pierwszy i przekaze im wlasna wersje. Moge im powiedziec, ze to byl wypadek, bo faktycznie tak bylo. Uslyszalem, ze Damjohn wciaga z sykiem powietrze przez zeby. -Zabicie kogos podczas proby gwaltu trudno nazwac wypadkiem, Clitheroe - rzekl z lodowatym spokojem. - Nawet jesli uznaja to za nieumyslne zabojstwo, dostaniesz dwadziescia lat i odsiedzisz dziesiec. Oto, co cie czeka, jesli nie zdolasz nad soba zapanowac. Rosa nikomu nic nie powie i ty tez nie. Zakrecilem w powietrzu kolko palcem wskazujacym - przejdz do rzeczy - i Rich kiwnal glowa na znak, ze zrozumial. -Gdzie ona jest? - powtorzyl. -Co? Co znowu? - spytal zbolalym tonem Damjohn. -Gdzie jest Rosa? Chce z nia porozmawiac. -Juz mowilem, ze to niemozliwe. Glos Richa wzniosl sie o oktawe. -To bylo, zanim Peele wezwal wlasnego pieprzonego egzorcyste, stary. Ja tu umieram ze strachu! No dobra, moze nie musze z nia gadac. Ale chce miec, kurwa, pewnosc, ze nikt inny tez tego nie zrobi. Zabrales ja stamtad, zgadza sie? Nie obsluguje juz klientow, bo Castor moglby po prostu wejsc i... -Jest tutaj, ze mna - warknal Damjohn - na lodzi. Wlasnie na nia patrze. I zostanie tu, dopoki nie zalatwimy problemu Castora. Jak dawno od ciebie wyszedl? -Nie wiem. Jakies dziesiec minut, moze troche wiecej. -Mowil, dokad sie wybiera? -Tak. -Swietnie. Dokad? Rich zamrugal dwukrotnie, uswiadomiwszy sobie, ze zapedzil sie w kozi rog. Wykonalem gest, w szaradach oznaczajacy ksiazke. -Do... z powrotem do archiwum - wyjakal. - Chyba. Tak mi sie zdaje. Znowu cisza. -Mamy niedziele - przypomnial lagodnie, ale stanowczo Damjohn. - Czy archiwum aby nie jest zamkniete? -Nie, dzis odbywa sie tam przyjecie. Wesele. -O jedenastej wieczor? -On... ma moje klucze. Dluzsza cisza. -Pozwoliles mu je zabrac? -Wszystko w porzadku - wypalil Rich. - Juz wczesniej zdjalem z kolka te do pokoju. Zabral tylko klucze do archiwum. -W takim razie to nie nasz problem. Wysle mu kogos na spotkanie. Clitheroe, posluchaj, zostan tam, gdzie jestes. Scrub przyjedzie i zabierze cie tu, na lodz. Do czasu rozwiazania sytuacji z Castorem, co nastapi bardzo szybko, to dla ciebie najbezpieczniejsze miejsce. Rich przybral tragiczna, zmartwiona mine. -Nie moge w tej chwili - wymamrotal z oczami pelnymi lez. -Mozesz i zrobisz to. Zostan tam, Scrub przyjedzie. Znow zaczelismy gre w szarady. Wskazalem go, a potem pomachalem pudelkiem zapalek z "Rozowej Dziurki" caly czas tkwiacym w kieszeni. Rich kiwnal na znak, ze zrozumial. -Spotkamy sie w klubie - rzekl. -Co takiego? - Damjohnowi wyraznie nie spodobal sie ten objaw niezaleznosci. -Spotkamy sie w klubie, to bardziej ruchliwe miejsce. Ja... chce sie znalezc gdzies wsrod ludzi. -Nie ufasz mi, Clitheroe? - Glos Damjohna zabrzmial tak ostro, ze mozna by sie nim ogolic, jesli oczywiscie ktos lubi mordercze brzytwy. -Chce po prostu zostac w miejscu publicznym. Juz mowilem, boje sie. Nie chce gdzies lazic daleko po ciemku i... -A zatem w klubie. Jestes blizej, wiec dotrzesz tam pierwszy. Zaczekaj na mnie. - I Damjohn rozlaczyl sie. Rich odwrocil sie do mnie, czekajac na kolejne instrukcje. -Co to za lodz? - spytalem. -Jacht. On ma jacht. -Gdzie go trzyma? W oczach Richa na moment zamigotala zalosna iskierka oporu, ktora szybko zgasla. -Sadzisz, ze kiedykolwiek mnie tam zaprosil? Nie, to byloby zbyt latwe. Ale choc zaklalem, nagle do glowy wpadl mi pewien pomysl. Znow odwrocilem sie do Richa, kipiac z niecierpliwosci. -Kiedy na poczatku zaprosil cie na kolacje - warknalem - dokad cie zabral? -Co? -Ten bajerancki hotel. Gdzie byl? -Och. - Na moment zmarszczyl czolo, po czym wylowil z pamieci zapomniany detal. - To Conrad, w Chelsea. Bingo. Ale nadal jedynie zgadywalem. A poniewaz liczyla sie kazda chwila, musialem juz ruszac. Wskazalem telefon, Rich oddal mi go, co oznaczalo, ze kiedy zamachnalem sie kajdankami, nie zdazyl zablokowac ciosu. Trafilem go prosto w brzuch, wkladajac w cios caly swoj ciezar. Rabnal o sciane i zsunal sie po niej, szeroko otwierajac oczy i usta. Nim zdazyl dojsc do siebie, wykrecilem mu rece i obwiazalem dwukrotnie sznurem, lezacym wygodnie pod reka. -Co... Po co to? - wybulgotal, gdy zdolal wciagnac dosc powietrza, by przemowic. - Castor, co ty wyprawiasz? Zrobilem wszystko, co mi kazales! -Wiem - zgodzilem sie i przerzucilem kolejna petle przez glowe Richa, zaciagajac nastepny wezel. Sprobowal mnie kopnac, ale mialem przewage, a on wciaz byl oslabiony po uderzeniu w brzuch. - Ale teraz musze zalatwic pare spraw i bardzo bym nie chcial, zebyscie spotkali sie z Damjohnem i znow pogodzili. - Przelozylem wolny koniec sznura przez stalowy pierscien osadzony w cemencie i zaciagnalem supel. Rich lezal na brzuchu, nie widzial co robie, ale odgadl sekunde czy dwie za pozno. Rozpaczliwie sprobowal sie przeturlac i dzwignac na nogi. Nic z tego. Lina miala najwyzej pol metra luzu, mogl sie podniesc na kolana, ale to wszystko. -Castor, nie! - wrzasnal, wyraz jego oczu balansowal na granicy szalenstwa. - Nie zostawiaj mnie tutaj! Nie zostawiaj mnie tu z nia! Zabralem komorke z podlogi i wstalem. Patrzylem na niego bez litosci, w ogole bez zadnych uczuc, procz przedwczesnej ulgi, ze wkrotce bede mogl sie z nim rozstac. -Nic ci nie bedzie, Rich - zapewnilem nieszczerze. - Ona nie lubi tego pokoju, pamieta co jej tu zrobiles. Od chwili smierci kazda noc walczyla z przyciaganiem tego miejsca, nie dajac sie tu sciagnac, ale tez nie mogac sie uwolnic. Bo widzisz, pozostawila po sobie niedokonczone sprawy, a ja doloze dzis wszelkich staran, by je dokonczyc. Tymczasem moge ci tylko poradzic, zebys sprobowal zachowac spokoj. Jesli cos ja tu sciagnie, to pobudzone emocje. Rich wciaz wrzeszczal, kiedy wszedlem na gore, zamknalem drzwi na szczycie i przeszedlem przez gorny pokoj. Zatrzymalem sie w wyjsciu, nasluchujac. Wciaz slyszalem jego glos, ale tylko dlatego, ze wiedzialem, ze tam jest. Wytlumienie naprawde sprawdzalo sie znakomicie. Drzwi zewnetrzne zatrzasnely sie za mna z nieodwracalnoscia wieka trumny. *** Biorac pod uwage, ze port w Chelsea stanowil niegdys przystan wyladunkowa dostaw wegla dla wszystkich londynskich dworcow kolejowych, obecnie calkiem niezle mu sie wiodlo. Jak to mowia, polozenie, polozenie, polozenie: fakt, ze port lezal w samym srodku jednego z najatrakcyjniejszych londynskich terenow, zrobil swoje. Pod koniec lat osiemdziesiatych przewidujacy developerzy wykupili te tereny i zbudowali przystan jachtowa. Pare lat pozniej otworzyl swe podwoje hotel Conrad. To nie Henley, ale mozecie o nim myslec jak o miniaturowym przenosnym Henleyu, polozonym jakze wygodnie w poblizu Harrodsa i Harveya Nicksa. Zblizalem sie tam ostroznie, bo nie naleze do typu ludzi, ktorych chcialoby tu widziec szefostwo Conrada, Centrum Designu i Belle Epoque. Taksowka wyrzucila mnie na koncu Lots Road, przy wejsciu do labiryntu zamknietych osiedli. Z tego miejsca latwiej bylo dalej pojsc pieszo. Piec po polnocy. Potrzebowalem ponad godziny, by dotrzec tu od Bonningtona, z dodatkowym przystankiem w garazu Pen, skad zabralem lom i obcegi. Wiedzialem, ze bede miec tylko jedna szanse i ze liczy sie kazda chwila, totez musialem zadbac o to, by byc gotowym na kazda ewentualnosc. Czterdziesci minut oznaczalo, ze Damjohn pewnie patrzyl juz na zegarek i zastanawial sie, gdzie sie podziewa Rich. Pewnie nie zostalo zbyt wiele czasu, nim uswiadomi sobie, ze Rich sie nie zjawi, i zada sobie pytanie, dokad sie udal. To moze wywolac ogolne pragnienie wyeliminowania wszystkich luznych watkow, nim cala tkanina zacznie sie pruc. Przyspieszylem kroku, mijajac sklepy z antykami, importerow drogich mebli i nowobogackie rezydencje. Okrazywszy wyniosla iglice Conrada, dotarlem do wejscia do portu. Stala tam budka ochrony, ale siedzacy wewnatrz straznik w barwnym uniformie byl pochloniety rozmowa przez telefon i w ogole nie zarejestrowal mojej obecnosci. Zgadywalem, ze tu wlasnie cumuje jacht Damjohna, bo zaledwie dziesiec minut stad znajdowal sie pub, w ktorym poprzedniego dnia spotkali sie Scrub, Arnold i McClennan. A kiedy Rich potwierdzil, ze Damjohn sprowadzil go tu na kolacje, zyskalem dostateczna pewnosc, by postawic na szali zycie Rosy. Mozna tez jednak spojrzec na to inaczej. Jesli lodzi tu nie bylo, to w zaden sposob nie zdolam jej znalezc, i od poczatku mam przechlapane. Wiekszosc bocznych pomostow wychodzila na glowna przystan i wkrotce tam sie znalazlem. Szeroka niecka miala ksztalt trzech czwartych kola, jej wyciagniete ramiona dzielila odleglosc dziesieciu metrow, dalej przeplywala Tamiza. Rozejrzalem sie w poszukiwaniu punktu zaczepienia. Sam nie wiem, moze mialem nadzieje, ze znajde gdzies wywieszony spis jachtow i cos mnie natchnie. Ale niczego takiego nie bylo. Ruszylem po deskach - zapewne suszonych i bielonych na sloncu w Ostii, a potem wysylanych tu w osobnych paczkach i montowanych - sprawdzajac nazwe kazdego jachtu. Dysponowalem tylko slowami Scruba do Rosy, odtworzonymi metnie przez Jasmine: "Czeka na ciebie mila pani". Zaden z jachtow nie nosil zenskiego imienia procz "Boudiki". To by bylo przegiecie, pomyslalem. Naprzeciwko, za brama, pomosty ciagnely sie dalej. Skrecilem w tamta strone, nadal sprawdzajac kazda kolejna lodz. Zauwazylem kilka pustych miejsc - zapewne im dalej od Lots Road i jej bujnego nocnego zycia, tym mniej atrakcyjny dok. Kolejna zenska nazwa: "Baronowa Thatcher". Nie. Z pewnoscia to jeszcze mniej prawdopodobna kandydatka do miana milej pani niz Boudika. W koncu zostal mi do sprawdzenia tylko jeden jacht, stojacy daleko od pozostalych. Jesli tam sie nie uda, bede musial sie cofnac i sprawdzic druga strone. Ale kiedy dzielilo mnie od niego siedem metrow i odczytalem w koncu namalowana na burcie nazwe, zrozumialem, ze jego wlasnie szukalem. Nazywal sie "Mercedes". Nie tylko slowo to po hiszpansku znaczy "laski pelna", lecz bylo to tez imie kobiety, ktora ujrzalem w umysle Damjohna, gdy uscisnalem mu dlon po naszym spotkaniu: kobiety, z ktora wiazaly sie jego krwawe i szczesliwe wspomnienia. Szedlem dalej, jeszcze ostrozniej, choc na jachcie nie palilo sie swiatlo i sprawial wrazenie opuszczonego. Trzy metry od niego moje przypuszczenia ostatecznie sie potwierdzily, bo na gornym pokladzie ujrzalem Scruba. Opieral sie o reling od strony rufy, patrzac nad rzeka w kierunku Battersea. A choc stal odwrocony do mnie plecami, nie dalo sie go pomylic z nikim innym. Zwlaszcza ze oswietlal go romantyczny, zolty blask wiktorianskiej latarni ulicznej, wyposazonej nawet w slimacznice i niedzialajaca siateczka zarowa. Wiedzialem, ze Scrub jest silny i grozny, nie sadzilem, ze plynaca woda moze go zniechecic, choc przynajmniej powinna budzic w nim irytacje. Ale nie dostrzeglem nawet jej sladu w owym absolutnym bezruchu i aurze niewzruszonego, glebokiego spokoju. Spojrzalem dalej, poza "Mercedes": nic ciekawego. Pomost konczyl sie po szesciu metrach, zgadywalem, ze mogl tam cumowac jeszcze jeden jacht. Trudno to nazwac idealnym miejscem - od reszty dzielil je spory kawalek, a gdyby cos poszlo nie tak, brak drogi ucieczki mogl sie okazac problemem. Ale trzeba zyc z tym, co mamy. Cofnalem sie z pomostu w cien ostatniego mijanego jachtu - "Baronowej Thatcher". Zastanawialem sie przelotnie, do jakiej torysowskiej szychy nalezala i jakaz to perwersyjna fantazja kazala mu ochrzcic swoj jacht nazwiskiem Zelaznej Damy. Z drugiej strony, moze lodz byla wlasnoscia liberalnego konserwatysty, ktory odczuwal nostalgiczna frajde za kazdym razem, gdy poruszal sterem, dowodzac sam sobie, ze da sie nia kierowac. Zdjalem buty i pozbylem sie wiekszosci narzedzi - wytrychow i obcegow. Lom jednak zatrzymalem. Najwieksza szanse przezycia tego spotkania mialem, gdyby Scrub w ogole mnie nie zauwazyl. Slyszalem, jak ktos kiedys bajdurzyl o tradycyjnej walijskiej sztuce walki zwanej Llap Goch, w ktorej kluczem do zwyciestwa jest wyeliminowanie przeciwnika, zanim ten sie w ogole zorientuje, ze istniejesz. Calkiem podobal mi sie ten pomysl. Pogrzebalem w kieszeniach, sprawdzilem, ze wciaz mam pod reka bransolete od kajdanek, po czym wyciagnalem swoja tajna bron. Nie bylo sensu zostawiac jej tutaj: za daleko. Ruszylem bezszelestnie pomostem w strone "Mercedes", rozwijajac za soba splatany przewod. Byl obciazony na koncu jak bolas, ale sluzyl do czegos zupelnie innego. Scrub wciaz sie nie odwracal. Przy odrobinie szczescia oznaczalo to, ze tkwi zatopiony w czyms, co sluzylo u niego za mysli. Jakies szesc metrow od lodzi zatrzymalem sie i uklaklem. Zlozylem przedmiot w ksztalcie dysku na samym skraju pomostu, tak by nie rzucal sie w oczy. Naciagnalem przewod na pelna dlugosc i nacisnalem przycisk. Dalem sobie dwie minuty przewagi: dwie minuty powinny wystarczyc, bym znalazl sie tam, gdzie musze, a potem zobaczymy. Jesli dobrze wylicze czas, moze nawet zdolam wyjsc z tego spotkania z glowa wciaz tkwiaca na koncu szyi. Kolejne trzy kroki doprowadzily mnie do trapu "Mercedes". Byla duzym jachtem, tak jak Mercedes, niech spoczywa w spokoju, duza kobieta. Na najnizszym z trzech pokladow -tym, ktory widzialem ze swojego miejsca - dostrzeglem drzwi, niewatpliwie wiodace na dol do kabin. Przez chwile zastanawialem sie, czy nie zabrac wytrychow i nie sprobowac ich otworzyc. Wygladalo to na smiesznie latwe. Ale nie, Scrub byl zbyt niebezpieczny, by zostawic go sobie za plecami. Nie ma sensu tam chodzic, dopoki wciaz pozostaje w pelni sil i blokuje droge wyjscia. Tymczasem moje dwie minuty uplywaly. Wdrapalem sie zatem na stopnie wiodace na poklad srodkowy i szedlem dalej na gore. W dloni czulem dodajacy otuchy ciezar lomu, nie pokladalem w nim jednak zbytniej wiary: odliczalem w umysle sekundy i minelo ich juz czterdziesci. Widzialem przed soba Scruba, nadal kontemplujacego charakterystyczne kominy elektrowni Battersea. Przeszedlem kilka cichych krokow, unoszac lom nad glowe. I wtedy, gdy dzielily mnie od niego najwyzej trzy metry, postawilem ciezko stope na pokladzie. Wielkolud odwrocil sie i zobaczyl mnie. -Kurwa! - rzucilem, cofajac sie. Scrub obnazyl zeby i warknal. Chyba mialo to znaczyc, ze cieszy go moj widok. Zabral lokcie z relingu i wyprostowal sie na cala wysokosc, dokladnie tak przerazajaca, jak ja zapamietalem. -Castor! - Niemal wyplul to slowo. Nie odpowiedzialem. Cofalem sie dalej, bez trudu przybierajac smiertelnie przerazona mine. Scrub skoczyl naprzod i o malo nie zakonczyl calej walki: byl o wiele szybszy, niz przypuszczalem, i gdybym znow sie cofnal, dopadlby mnie. Ale ja zrobilem unik i przeskoczylem nad relingiem na srodkowy poklad. Bylo zbyt ciemno na sztuczki akrobatyczne. Upadlem przy ladowaniu i podnioslem sie w chwili, gdy Scrub wpadl na schodki. Odcial mi droge do trapu, totez wszedlem na jeden z lukow odplywowych i wykonalem smialy skok na drewniany pomost w dole. Lom wciaz tkwil w mojej dloni, a w ramach dodatkowej premii udalo mi sie nie zlamac sobie nim nogi. Scrub niespiesznie zszedl po trapie. Wiedzial, ze jestem uwieziony na odcietej czesci pomostu za "Mercedes", skad nie ma juz ucieczki. -Ty maly pierdzielcu - zagrzmial z glebi gardla. Dziewiecdziesiat sekund. Eksperymentalnie zamachnalem sie lomem; mialem nadzieje, ze swist powietrza zabrzmi choc troche groznie. Lecz Scrub jedynie zasmial sie i ruszyl ciezko w moja strone. -Szkoda, ze nie zostales przy flecie. - Usmiechnal sie upiornie. - Mialem straszna ochote wbic ci go w twoje pieprzone gardlo. Cofnalem sie, wsuwajac wolna reke do kieszeni. -Scrub - ostrzeglem. - Mam tajna bron. Obejrzyj sie. Scrub nie przejal sie moimi slowami i szedl dalej. Mialem nadzieje, ze lom da mu nieco do myslenia, zapewne jednak grozili mu juz w zyciu ludzie wieksi ode mnie, a on zjadal ich na sniadanie. (W tym momencie naprawde wolalem, by przyszla mi do glowy inna przenosnia). Wyciagnalem reke z kieszeni, metalowy luk na moich kostkach zalsnil jasno w blasku ulicznej latarni. Wzrok Scruba powedrowal ku niemu - nie dostrzeglem w nim leku ani nawet czujnosci, jedynie lekkie zaciekawienie. -To srebro - rzeklem. - Wiesz, jak srebro dziala na takich jak ty. Trzymaj sie z daleka. Scrub wzruszyl poteznymi ramionami. Jedna z wielkich rak siegnela ku mnie, rozczapierzajac palce. Pozbawiony innych opcji zablokowalem cios i uderzylem kastetem. Metal otarl sie o skore nadgarstka Scruba, ktory wzdrygnal sie, czujac bol. Zawahal sie i cofnal o krok; ja takze, wykorzystujac te chwile na przeniesienie srodka ciezkosci. I wtedy zaatakowal. Przypominalo to szarze byka: zero finezji, ale mnostwo, mnostwo sily. Najpierw uderzylo we mnie jego przedramie, ktore wznosilo sie pod calym jego ciezarem. Ten pierwszy, niemal lekcewazacy cios, uniosl mnie z desek i odrzucil trzy metry dalej -wyladowalem na plecach na samym koncu pomostu, z glowa nad woda. Powietrze ulecialo ze mnie w jednym, gwaltownym sapnieciu. Spialem miesnie z zamiarem odturlania sie na bok, ale zanim zdazylem cokolwiek zrobic, Scrub juz mnie dopadl. Jego stopa przyszpilila mi piers do pomostu. Poczulem przeszywajacy bol w zebrach. Moj przeciwnik patrzyl na mnie groznie z gory; jedna dlon pogrzebala w kieszeni kurtki i wyciagnela noz. W innych rekach moglby praktycznie robic za miecz: szkocki sztylet o grubym ostrzu z zakrzywionym czubkiem. Scrub zgial sie w pasie, druga dlonia zlapal mnie za klapy i dzwignal. Ostrze noza dotknelo policzka. -Widze, ze mi sie to, kurwa, spodoba - wychrypial. Sto dwadziescia sekund. Pierwsze dzwieki muzyki rozdarly nocna cisze. Choc, prawde mowiac, muzyka to zbyt szlachetne okreslenie: byl to raczej przeciagly, wsciekly wrzask, odglos, ktory moglby wydac konajacy kot. Oto flet grajacy trzy oktawy nad srodkowym C. Scrub zesztywnial, na jego twarzy pojawil sie wyraz zdumienia i zaskoczenia. Nie zdejmujac ze mnie stopy, obrocil sie, szukajac zrodla dzwieku. Lecz poza nami na podescie nie bylo nikogo. Ani sladu flecisty. Instrument odegral serie trzech lekko rozmytych dysonansow, przeskakujac z piskliwego dyszkantu do rachitycznego basu. Nie gral zadnej melodii, wyrzucal z siebie jedynie kolejne eksplozje surowych dzwiekow, polaczonych prymitywnie w ledwie dostrzegalny wzor. Przeskakiwal z tonacji mol w dur, z jednego klucza w drugi; zanieczyszczal noc swa niedoskonaloscia. Scrub sapnal ze zdumieniem i protestem, niczym dzgnieta swinia. Rozgladal sie, probujac namierzyc zrodlo dzwieku. Bez watpienia dobiegal zza naszych plecow: z pustego pomostu jakies dziesiec metrow dalej, sposrod cieni zalegajacych pomiedzy "Mercedes" i jej najblizsza sasiadka. Dzwiek znow zaczal sie wznosic i Scrub wrzasnal z bolu i wscieklosci. Zdjal noge z mojej piersi - w sama pore, bo moja klatka piersiowa byla na skraju zalamania - i pobiegl w strone wejscia na przystan. Oznaczalo to, ze biegl w kierunku dziwacznej muzyki, co najwyrazniej sprawialo mu rownie wielki trud, jak plyniecie pod prad. Zwolnil kroku, potknal sie i przez moment wygladal tak, jakby mial poleciec na glowe do wody. Potem jednak zobaczyl cos na ziemi przed soba i zmusil sie do postawienia jeszcze kilku krokow. Usiadlem i odetchnalem gleboko, bolesnie. Mialem wrazenie, ze zebra zamienily mi sie w ostre jak igly odlamki. Patrzylem, jak Scrub probuje sie schylic i podniesc znaleziony przedmiot, ale, zamiast to zrobic, upada. Widzialem, jak maca po deskach i unosi w wielkiej dloni walkmana. Przygladal mu sie, jakby mial klopoty ze skupieniem wzroku. Potem ryknal niczym byk i odrzucil walkmana na bok. Magnetofonik roztrzaskal sie o burte "Baronowej Thatcher" i zniknal pod powierzchnia wody, ktora w pol dzwieku uciszyla surowa melodie. Loup-garou roznia sie od zwyklych duchow: sa zarazem trudniejsze i latwiejsze, w zaleznosci od tego, co probujemy zrobic. Z jednej strony obcy duch wnika gleboko w cialo i odksztalca je wokol siebie niczym kokon, totez przeprowadzenie pelnych egzorcyzmow bywa cholernie upierdliwe. Ale (a jest to wielkie ale) istnieje takze strona pozytywna: cialo pamieta swoj pierwotny ksztalt, najprosciej jest zatem sprawic, by nosiciel i pasozyt przestali sie zgadzac - wtargnac miedzy nich tak, aby pozyczone cialo powrocilo do stanu sprzed przeprowadzki i nowego przemeblowania. Wczesniej niemal juz wierzylem, ze popoludnie spedzone w kuchni Pen na ukladaniu melodii i nagraniu jej na walkmanie to kompletna strata czasu. Wiedzialem jednak, ze nigdy nie zdolam poradzic sobie ze Scrubem sam na sam, niewazne ile ciosow ponizej pasa zdazylbym zadac. Potrzebowalem zatem jeszcze bardziej nieuczciwej przewagi. Wielki mezczyzna znow dzwignal sie na nogi, wymagalo to jednak niemal herkulesowego wysilku. Jego glowa obrocila sie gwaltownie. Spojrzal na mnie ponad dziesiecioma metrami pomostu, w jego oczach plonela oblakancza, ognista nienawisc. -Castor - warknal. - Zabije cie za to, przyrzekam. Kiedy... Zesztywnial i przez jego cialo przebiegl dreszcz, niczym fala przez wode. Jeknal, wpatrujac sie we wlasne rece: zwijaly sie - nie jak czlonki, lecz jak weze, szczeniaki zamkniete w worku. Probowal zrobic krok ku mnie, udalo mu sie. Zaczal pracowac nad nastepnym. Dalej juz nie zaszedl. -Kiedy w... wroce... - Scrub musial wyrzucic z siebie te slowa sila, glos lamal mu sie i belkotal. Zaczal sie rozplywac od nog w gore i niesamowicie zmalal. Nie roztopil sie jednak, tak to tylko wygladalo z mojego miejsca na pomoscie. W istocie dzialo sie z nim cos znacznie obrzydliwszego. Zamienil sie w szczury - cale potezne, solidne cielsko rozdzielilo sie, rozdarlo na kawalki i rozsypalo. Stado brazowych, wlochatych cial wylalo sie z fald wyswieconego garnituru i pomknelo pomostem niczym odrazajacy przyplyw, uciekajac od wody. Gdyby swiadomosc Scruba wciaz nimi kierowala i laczyla w jedna calosc, moglyby pozrec mnie zywcem, ale Scrub - umysl i osobowosc poslugujace sie tym imieniem - byl duchem. Kiedy muzyka przegnala go z ciala, ktore owinal wokol siebie, poszczegolne szczurze mozdzki odzyskaly wladze i znow zaczely robic to, co chcialy. Przypomnialem sobie ow dzien, gdy otworzylem drzwi pokoju i zastalem Scruba siedzacego na lozku. Teraz wiedzialem juz, jakim cudem przedostal sie przez ledwo uchylone okno, i zadrzalem odruchowo na te mysl. Kiedy zagrozil, ze mnie zabije, nie pierdzial sobie pod wiatr. Nie egzorcyzmowalem go, jedynie zdekoncentrowalem i ukradlem mu cialo. Z czasem moze znalezc sobie inne i pewnie to zrobi. Pod tym wzgledem loup-garou przypominaja chwasty: czlowiek sadzi, ze sie ich pozbyl, a one znow sie pojawiaja, kiedy najmniej sie ich spodziewamy, zabijaja ukochane geranium, pozeraja psa i miazdza nam czaszke jak skorupke jaja. Ale te mysl lepiej zostawic sobie na dlugie cieple letnie wieczory. W tej chwili mialem na glowie inne sprawy. Zebralem sie z pomostu, cofnalem i zgarnalem pozostawione w cieniu rzeczy: wytrychy, obcegi, flet irlandzki, caly podejrzany zestaw. A potem wlozylem buty, wrocilem na poklad "Mercedes" i podszedlem do drzwi kabiny. Przyjrzalem sie im szybko, wyciagajac wytrychy. Standardowy, prosty yale, lekko seksowny chubb. Nie latwizna na jaka liczylem, ale zdecydowanie nie niemozliwe. Zabralem sie do pracy, od czasu do czasu zerkajac przez ramie w strone bramy, by sprawdzic, czy nikt nie idzie w moja strone. Nic. W niecale dziesiec minut otworzylem yale'a, potem jednak stracilem kupe czasu na chubba. Byl naprawde kurewsko wypasiony, mial niewiarygodnie waskie dojscie i podwojna blokade. Podbijanie wytrycha nic nie dalo, musialem zatem zajac sie kolejnymi zapadkami. Caly czas czulem mrowienie skory na karku. Zostalo jeszcze jedno przejscie przez kazda zapadke. Minuty plynely. Gdy zamek w koncu szczeknal i drzwi uchylily sie do wewnatrz, tak bardzo mnie to zaskoczylo, ze omal nie wpadlem do srodka. Odzyskujac rownowage, wstalem i wkroczylem w mrok kabiny. Kilka chwil stalem bez ruchu, nasluchujac. Nic. Nie chcialem zapalac swiatla, bo gdyby Damjohn niespodziewanie wrocil do domu, wolalbym go zaskoczyc, a nie zostac zaskoczonym. Jesli sie zjawi, powinienem uslyszec kroki, a moze tez glosy na pomoscie. Gdyby jednak zauwazyl swiatlo, wyslalby przodem ekipe na paluszkach i zanim bym sie zorientowal, odgrywalbym ostatnia walke Custera. Lekki ruch powietrza na twarzy swiadczyl o tym, ze kabina badz kambuz, w ktorym sie znalazlem, to pomieszczenie dosc obszerne, nadal jednak niczego nie widzialem. Moje napiete jak postronki nerwy krzyczaly, zmusilem sie jednak do zaczekania, az oczy przywykna do ciemnosci. Powoli, kawalek po kawalku pokoj materializowal sie wokol mnie, w miare jak ciemnosc rozdzielala sie na subtelne odcienie. Tuz przed soba mialem stol - dlugi, niski, idealnie nadajacy sie do potykania. W sciany wbudowano dwie kanapy, a nieco dalej, pod kolejna scianka, stalo cos wygladajacego jak wysoka szafka. Obok przycupnal masywny, przysadzisty przedmiot. Miedzy mna a szafka tkwilo krzeslo, i im bardziej przygladalem sie mu, mruzac oczy, tym wieksze odnosilem wrazenie, ze ktos na nim siedzi. Przesunalem sie bezdzwiecznie na bok, by nie stac na tle otwartych drzwi. Oczywiscie nie robilo to zadnej roznicy: jesli ktos siedzial na tym krzesle, juz mnie zobaczyl i mogl spokojnie zareagowac na moje wejscie. Ale cisza i bezruch trwaly dalej i musialem upomniec sie w duchu, ze nie moge sobie pozwolic na dluzsza zwloke. Wyminalem zatem stol i ruszylem w glab pokoju. Gdy znalazlem sie blizej krzesla, moje pierwsze wrazenie sie potwierdzilo - zdecydowanie bylo zajete przez kogos siedzacego bez ruchu w mroku, sztywno wyprostowanego, nadal patrzacego przed siebie, choc ja sam zboczylem dziewiecdziesiat stopni w lewo. Znow sie zastanowilem, czy nie zapalic swiatla, i doszedlem do tych samych wnioskow. Czujac dreszcz leku, zblizylem sie do krzesla i nieruchomej, siedzacej na nim osoby. Wyciagnalem reke i polozylem ja lagodnie na jej ramieniu. Postac natychmiast poruszyla sie konwulsyjnie, jej glowa obrocila sie w moja strone, plecy wygiely. Probowala sie cofnac, ale nie zdolala zbyt daleko. Jej ruch w polaczeniu z calkowita niemoznoscia odsuniecia sie na moment mnie oglupil: potem zrozumialem, ze postac jest tam przywiazana. Dokladnie w tym samym momencie cos twardego i zimnego rabnelo mnie w kark i poslalo na kolana. Nie utrzymalem sie na nich zbyt dlugo. Stopa wbita w brzuch sprawila, ze z donosnym sapnieciem przeturlalem sie po podlodze. Zaplonely swiatla, oslepiajac moje przywykle do ciemnosci oczy. Nie zaszkodzilo mi to jednak tak bardzo, jak mozna by sadzic: oszolomiony, przyduszony i skulony w pozycji plodowej i tak niewiele bym zobaczyl. Przez mgle bolu przebil sie obludny glos Damjohna. -Mam identyfikacje numerow, panie Castor. - Jego glos ociekal pogarda. - Gdy Richard zadzwonil do mnie z telefonu Arnolda, telefonu, ktory Arnold stracil wczesniej po bojce z panem w pubie, co niby mialem sadzic? Powiedzial o jeszcze kilku innych sprawach, a przynajmniej wciaz mowil, kiedy odplynalem. 22 Bylem nieprzytomny najwyzej minute czy dwie. Wynurzajac sie bolesnie z czarnej studni, nad ktora jakze lirycznie rozplywal sie Chandler, nadal slyszalem glos Damjohna. Przemawial ostrym, rozkazujacym tonem: najwyrazniej wydawal polecenia. W odpowiedzi na nie w kabinie rozlegly sie ciezkie kroki. Swietnie. Skoro rozmawial z kims innym, moge znow pojsc spac.Ale ow ktos dzwignal mnie bezceremonialnie i potrzasnal mocno, przeganiajac z mojej glowy resztki snu - i przy okazji o malo jej nie urywajac. Zamrugalem kilka razy i ujrzalem przed soba scene przekrzywiona pod budzacym mdlosci katem. To, co zobaczylem, nie dodalo mi otuchy. Damjohn siedzial w swobodnej pozie na jednej z kanap; zapalal wlasnie czarnego papierosa. Za nim stali Gabe McClennan i Arnold Lasica: widok jego posiniaczonej twarzy na moment wzbudzil u mnie satysfakcje, w tych jednak okolicznosciach niespecjalnie mnie pocieszyl. Dwoch kolejnych osilkow, ktorych mi nie przedstawiono, stalo u moich bokow i przytrzymywalo mnie, bo moje gumowe nogi odmowily wszelkiej wspolpracy. Glowe kobiety przywiazanej do krzesla zakrywala szara torba, okrecona wokol szyi. -Panie Castor. - W glosie Damjohna uslyszalem lekka nutke ojcowskiej surowosci. - Na pewnym etapie tej nieszczesnej, skomplikowanej historii zrobilem panu te grzecznosc i sprobowalem pana przekupic. Szczerze zaluje, ze nie przyjal pan lapowki. -Pierdol sie - zasugerowalem. - Tak naprawde probowales mnie uwiesc, bo to wlasnie umiesz najlepiej. Teraz masz najwyzej dziesiec minut, a potem zjawi sie obyczajowka, by odtanczyc z toba kadryla z homarami. Zawrzyjmy umowe: ty przestaniesz odgrywac Blofelda, a ja nie poprosze o martini. - Wstrzasnelo mna, jak slabo zabrzmial moj glos. Cios w kregoslup pozbawil mnie w znacznej czesci woli walki. Musialem zagrac na czas: pare tygodni zwloki wystarczyloby w zupelnosci, gdybym tylko mogl troche polezec. Ale mimo pozorow Damjohn nie planowal dlugiej, milej pogawedki. Spojrzal przez ramie na McClennana. -Na co czekasz? - spytal lagodnie. - Na podwyzke? McClennan stanal na bacznosc jak najlepszy uczen West Point. Potem okrazyl kanape i podszedl do mnie. -Sugerowano ci, zebys sie nie wtracal. - Patrzyl na mnie wsciekle. Rozpial mi plaszcz, urywajac przy okazji pare guzikow, potem to samo zrobil z koszula. Najwyrazniej swietnie sie bawil. Przez jedna krotka niepokojaca chwile zastanawialem sie, czy moze nie zinterpretowalem blednie calej sytuacji. Czy zanim mnie zabija, najpierw nie zgwalca? Potem jednak Lasica podal Gabe'owi tace z akcesoriami, ktore rozpoznalem, i Gabe wzial sie do roboty. Na tacy ulozono sloiczek z henna, drugi, na wpol wypelniony woda oraz dwa pedzle, gruby i cieniutki. Gabe zanurzyl wiekszy z nich w wodzie, potem w hennie i namalowal na mojej piersi szeroki, krzywy krag. Sapnalem mimo woli: woda byla lodowata. Zaczynalem rozumiec, co sie tu stanie, gdybym jednak pozwolil sobie na dalsze rozmyslania i zamarl ze zgrozy, z pewnoscia bym zginal. Z braku lepszych pomyslow, postanowilem nadal grac moimi zalosnie slabymi kartami. Spojrzalem na Rose, zakladajac, ze to byla Rosa, okrecona sznurkami i papierem jak paczka. Pocieszajace, ze przynajmniej jej piers unosila sie ostro i opadala. -Lepiej daj spokoj, nim ostatecznie sie pograzysz - rzeklem do Damjohna, tylko odrobine belkoczac. - Jezeli ja wypuscisz, oskarza cie tylko o wspoludzial w morderstwie i przetrzymywanie. Zabij ja, a dostaniesz dozywocie. Ale nie tutaj. Deportuja cie z powrotem do Zagrzebia. Podoba ci sie perspektywa dwudziestu lat w chorwackim wiezieniu? Tam zwolnienia za dobre sprawowanie dostarczaja na ostrzu noza. Damjohn jedynie usmiechnal sie, jakbym powiedzial wyjatkowo niesmieszny dowcip, przyjety z dobroduszna uprzejmoscia. -Nie zamierzam zabic Rosy - zapewnil mnie. - Przynajmniej dopoki mozna ja jeszcze sprzedac. W koncu, jesli narkotyki, choroby i niezadowoleni klienci wczesniej jej nie wykoncza, trzeba bedzie postawic na niej kreske. Na razie jednak nic jej nie bedzie. Jest mloda, zdrowa, zarabia na siebie. Nawet ja lubie. Nie martw sie o Rose, Castor. -Czemu zatem kazales ja przywiazac do krzesla? Bylo to calkiem rozsadne pytanie, ale Damjohn lekcewazaco machnal reka. -Chcialem miec pewnosc, ze z toba nie porozmawia. Krotkofalowo zalatwilem to, trzymajac ja tutaj. Ale to tylko srodek tymczasowy. Naprawde, trzeba bylo egzorcyzmowac ducha w archiwum i przyjac zaplate. Albo tez zgodzic sie na moja niemadrze szczodra propozycje. Za to, co cie spotka, mozesz winic wylacznie siebie. -Pokaz mi, czy nic jej nie jest. - Nadal calkiem udatnie odgrywalem kogos dysponujacego karta przetargowa. Damjohn przekrzywil glowe, zmarszczyl brwi - nie wiedzialem: ze zdziwienia czy tez irytacji, ze odwazylem sie wydac mu polecenie? Cokolwiek dzialo sie w jego mozgu, w koncu skinal na Lasice, ktory podszedl do Rosy i sciagnal jej z glowy worek. Ujrzalem knebel z kawalka szmaty przytrzymywany sznurem i spuchniete, zamkniete prawe oko. Drugie oko miala jednak otwarte i mimo przerazenia patrzyla na mnie czujnie. Moze jednak zdola ujsc z tego z zyciem. Z drugiej strony, z tego co mowil Damjohn, oznaczalo to jedynie odroczenie wyroku. -Prosze. - Damjohn usmiechnal sie niemal psotnie. - Zawsze dotrzymuje slowa, jesli tylko mam na to ochote. Zastanawialem, sie czy wlasnie dlatego mi ja pokazal: czy po calym zyciu pelnym klamstw, zdrad, gwaltow i morderstw czul na jakims poziomie, ze ma jeszcze cos do udowodnienia. Gabe przerzucil sie na cienszy pedzel i w skupieniu kreslil misterne znaki na moim brzuchu. W glebi ciala poczulem nieprzyjemne, narastajace mrowienie. Trzymajacy mnie mezczyzni sciskali mi rece tak mocno, ze niemal odcieli przeplyw krwi: nawet gdybym nie byl wciaz oslabiony i oszolomiony po wczesniejszym masazu czaszki, i tak bym im sie nie wyrwal. -To dosc okrezny sposob zabicia mnie - zauwazylem. -Ale wyglada jak nalezy - odparl Damjohn. - Jestes egzorcysta. W koncu ugryzles wiekszy kes, niz zdolales przelknac. Pewnie ciagle sie to zdarza. Zaciekawilo mnie przelotnie, co sie stalo z moim fletem, nagle jednak ujrzalem go na podlodze u stop Damjohna. O dziwo, pozostal nietkniety. Damjohn podazyl za moim wzrokiem i rowniez go zobaczyl. Pstryknal palcami i wskazal, Lasica zareagowal natychmiast; Damjohn rownie dobrze mogl powiedziec: aport. -Nie tego uzywales w klubie - obrocil instrument w dloni. - Co to? Bo nie flet. -Owszem, ale irlandzki - odparlem. - Wczesniejsza wersja tego samego instrumentu. Kiedy Boehm zmienil mechanike fletu, ten model powedrowal do smieci. Damjohn spojrzal na mnie i kiwnal glowa. -I ty tez tam trafisz - rzekl. - Arnold, podaj mi takze obcegi. Wskazal narzedzie do polowy ukryte pod dalsza kanapa. Arnold raz jeszcze posluchal glosu swego pana i je przyniosl. Damjohn powoli, z rozmyslem wstal, podszedl do mnie: w waskiej kabinie wymagalo to zaledwie trzech krokow. Uniosl flet przed moja twarza, objal w polowie obcegami i scisnal. Drewno ustapilo z trzaskiem, po czym peklo na kawalki. Platki emalii posypaly sie z niego niczym rudobrazowy lupiez. Damjohn strzepnal je z rekawa i rozprostowal palce. Szczatki fletu i obcegi runely na ziemie z gluchym loskotem. -To na wypadek, gdybys jeszcze liczyl na jakis cud - powiedzial. -Szczerze mowiac, myslalem o... - zaczalem, ale nie bylo mi dane dokonczyc tego zdania. Nie pamietam nawet, jaki dowcipny tekst zamierzalem rzucic. W gardle rozkwitl mi bol, odcinajac oddech; zachlysnalem sie bezdzwiecznie, gdy znow ugiely sie pode mna kolana. Gabe cofnal sie, pocierajac poplamione henna palce. -Problem z toba, ze za duzo gadasz, Castor. - Usmiechnal sie paskudnie. - Albo przynajmniej gadales. Ale wlasnie to zalatwilem. Trzeba bylo kilka sekund, by potworny bol ustapil. Dopiero wtedy wyplulem pod jego adresem kilka starannie dobranych slow, lecz moje szczeki dzialaly w trybie bezdzwiecznym, bo z ust nie dobyl sie nawet najslabszy odglos. Pojalem wtedy ostatecznie - w gruncie rzeczy wiedzialem od poczatku - jaki to symbol namalowal na mojej piersi Gabe. Milczenie. Znow odebral mi glos. -A teraz zalatw reszte. - Damjohn wstal. - Mam jeszcze inne sprawy. Gabe wyprostowal sie na cala swoja wysokosc i przybral niemal komicznie uroczysta mine. Zaczal deklamowac z patosem: oczywiscie po lacinie, lecz w wersji sredniowiecznej, z calym jej popierdolonym ukladem slow i takim pomieszaniem z poplataniem, ze ni cholery nie da sie jej zrozumiec. Probujac wylapac znajome dzwieki, uslyszalem slowo pretium, oznaczajace cene; imploramus, znaczace "stary, masz moze pare groszy", damnatio -potepiony i infernis, ktorego chyba nie musze tlumaczyc. To byl rytual przywolania: pierwszy, jaki zdarzylo mi sie ogladac, bo zwykle trzymam sie jak najdalej od czarnej magii, z calkowicie logicznego powodu, ze to kupa szajsu. Coz, dziewiecdziesiat dziewiec procent owszem, ale, niestety, wygladalo na to, ze Gabe zdolal wyszukac co najmniej jedno zaklecie, ktore robilo to, co zapowiadala jego etykieta. Slowa wypowiadane w niewielkiej kabinie budzily echa, brzmiace dziwnie nie na miejscu, jakby przynalezaly do olbrzymiej, pustej przestrzeni, bardzo daleko od eleganckiego, energicznego Chelsea. Gabe recytowal z napieciem i trudem, po jego bladej twarzy splywaly struzki potu, gdy wyrzucal z siebie kolejne slowa niczym ludzka wersja przemyslowej prasy wybijajacej starannie odmierzone zaglebienia w powietrzu, ktorym oddychalismy. Patrzac na grymasy bolu przebiegajace po jego twarzy, uswiadomilem sobie, czemu wygladal tak fatalnie, gdy odwiedzilem go w biurze - i dlaczego polykal czarne pigulki extasy jak cukierki. Dzialo sie to zaledwie kilka krotkich godzin po mym pierwszym bliskim spotkaniu z demonem: Gabe musial zapewne tkwic jeszcze gleboko w otchlani psychicznego kaca. Arnold i dwojka osilkow z poczatku spokojnie przyjmowali cala procedure, przygladajac sie Gabe'owi ze wzgardliwym rozbawieniem. Gdy jednak temperatura w pomieszczeniu wzrosla o kilka stopni, spieli sie cali, a potem, kiedy poczuli ostry smrod, zaczeli sie pocic. Juz to przerabialem i wiedzialem, ze ow pot nie ma nic wspolnego z goracem. Rosa jeknela za swym kneblem, jej jedyne widoczne oko wywrocilo sie mocno i nawet Damjohn stracil odrobine zimnej krwi. Przeoczylem wejscie Ajulutsikael. Demony juz takie sa: czlowiek sadzi, ze uwielbiaja demonstracyjne, popisowe wejscia, w istocie jednak przybywaja cicho jak poranek. Byc moze ciemnosc za plecami Damjohna zgestniala na moment, a moze i nie. Moje spojrzenie omiotlo to miejsce, wrocilo, i juz tam byla. Gdy wystapila naprzod, Damjohn odsunal sie pospiesznie na bok. Wszyscy obecni w pokoju mezczyzni wciagneli powietrze ze slyszalnym, niemal bolesnym swistem. To znaczy wszyscy procz mnie: ja nie moglbym wydac dzwieku, nawet gdyby zalezalo od tego moje zycie. Przepraszam, powinienem raczej napisac "chociaz". Powodem, dla ktorego wszyscy choralnie przelkneli sline, byl fakt, ze Juliet przybyla naga - a jesli przywoluje to w waszym umysle obraz, zapomnijcie o nim. Nie byla tak naga. Och, przypuszczam, ze cialo miala nie lepsze niz powiedzmy Helena Trojanska. W skali posylania w morze okretow dalbym jej okragly tysiac. Ale w powietrzu kajuty, przesyconym do granic mozliwosci ostra wonia jej feromonow, wygladala jak kazda kobieta, ktora kiedykolwiek kochalismy, wszystkie nasze milosci i marzenia, cudownie zlaczone, cudownie otwarte i chetne; niczym namacalny znak laski bozej. Dwoch osilkow Damjohna gapilo sie na nia z otwartymi ustami. U stop Lasicy po podlodze rozlewala sie kaluza. Mezczyzna po lewej jeknal w rozpaczy, czy moze naglym orgazmie, a Rosa wydala zdlawiony odglos protestu. Ale wszyscy mieli nade mna przewage: Juliet na nich nie patrzyla. Jej spojrzenie petalo mnie jak kajdanki, dokladnie takie kajdanki, jakie zakladaja nastolatkom wysnione po zgaszeniu swiatel aktorki porno, przy wtorze szumu krwi w uszach i dudniacego w skroniach wstydu. Zblizala sie do mnie z niespieszna gracja pantery. Przez jedna chwile ow koci chod pozwolil mi przeniknac wzrokiem zaslone jej woni i ujrzec ja taka, jaka byla naprawde: najdoskonalszego drapieznika w ekosystemie, pozbawionego jakiejkolwiek konkurencji. Dlugie nogi, uksztaltowane do poscigow, cudowne kraglosci stanowiace kamuflaz. Uszy wypelnila mi slaba muzyka, ktora slyszalem juz wczesniej: cos jakby wietrzne dzwonki. -Zalatw go powoli - rozlegl sie glos McClennana, napiety, lecz wyrazny. - Skurwysyn na to zasluzyl. Mezczyzni po moich bokach cofneli sie pospiesznie i bez ich wsparcia natychmiast bolesnie runalem na kolana. Glowa obrocila mi sie, bo nadal nie moglem oderwac wzroku od Juliet. Wciaz na nia patrzylem. Nie moglem nawet mrugnac. Jej cudowna doskonalosc przepelniala mi umysl, miazdzac w pyl wszelkie mysli poza strachem i pozadaniem. -Smiertelniku - warknela gleboko w gardle. - Przez ciebie uciekalam. Przez ciebie krwawilam. Sprawie, ze bedzie ci dobrze: ze bedziesz tak szczesliwy w agonii, ze twoja dusza nigdy sie ode mnie nie uwolni. Nie wietrzne dzwonki, dzwony koscielne. Wiem, to idiotyczne i kompletnie niestosowne, ale brzmialo to jak koscielne dzwony, grajace na samej granicy slyszalnosci, w oktawie tak wysokiej, ze musiala je pokrywac wieczna zmarzlina. I nagle wydalo mi sie, ze rozpoznaje ow dzwiek. Zamknalem oczy. Oboje oczu. To byla najtrudniejsza rzecz, jaka kiedykolwiek zrobilem. Zupelnie jakbym pchal przed soba po pochylni dwie ciezarowki. Moj umysl gwaltownie protestowal, zwierzeca czesc mozgu pragnela tylko rozkoszowac sie widokiem Juliet, dopoki ta nie wyssie mi szpiku z kosci. Przy zamknietych oczach jej mesmeryczna moc odrobine oslabla. Sluchalem dzwieku i zwrocilem glowe lekko w dol, w jego strone. Dlon Juliet zacisnela sie na moim ramieniu, paznokcie przebily skore. Scisnela i zawylem z bolu -oczywiscie nie wydajac z siebie najlzejszego odglosu. Moje powieki uniosly sie blyskawicznie: patrzylem na jej lewa kostke, wciaz okolona srebrnym lancuszkiem. Probowala podniesc mnie na nogi, wbijajac szpony w ramie tuz obok gardla. Walczylem - nie z jej sila, jej nie zdolalbym sie oprzec - lecz z najslabszym ogniwem, czyli samym soba. Skora na moim ramieniu naciagnela sie i rozdarla, a ja znow krzyknalem: mimo glosnosci przykreconej do zera, jestem pewien, ze ow krzyk w uszach Damjohna zabrzmial niczym muzyka. Moja prawa reka, ta slabsza, pare chwil skrobala i macala po podlodze, nie znalazla jednak niczego procz zalosnych szczatkow fletu. A potem krawedz dloni natrafila na cos zimnego i twardego; zacisnalem na tym palce. To byla raczka obcegow. Juliet zgiela sie w pasie i znow mnie chwycila, tym razem zaciskajac rece po obu stronach mojej glowy. Uklucia bolu na skroni, policzku i brodzie powiedzialy mi, gdzie wbila szpony. Wyciszylem bol, wyciszylem takze ja, choc jej widmowe obrazy wciaz tanczyly obsceniczne tango w moim mozgu. W zaden sposob nie moglem wycelowac, skupic sie. Moja reka byla jak skrecona z balonikow, pozbawiona czucia, slaba: nie sluchala polecen umyslu. Chwiala sie i kolysala, az w koncu dolna czesc obcegow dotknela czegos, nie wiedzialem jednak czego. Juliet znow mnie podciagala. Tym razem, gdybym zaczal walczyc, zdarlaby mi cala twarz. Odmawiajac w myslach modlitwe pozbawiona nawet slow, zacisnalem obcegi. Rozlegl sie cichy, lecz slyszalny szczek i oba ostrza sie zetknely. A potem unioslem sie w powietrze: Juliet dzwignela mnie bez wysilku na wysokosc swych ramion, obejmujac dlonmi moja glowe niczym bramkarz majacy wlasnie cisnac pilke poza linie srodkowa. Rozpaczliwie machalem nogami, nie znalazlem jednak oparcia, a ona przyciagnela mnie blizej, otwierajac usta. Jej hipnotyczne zrenice rozszerzyly sie tak bardzo, ze teczowki zniknely bez sladu. Ale wargi nie przywarly do moich. Po prostu mnie tak trzymala, dyndajacego bezradnie, cal od smierci i potepienia, i tak bardzo pod jej urokiem, ze czulem lekki zawod, ze agonia chwilowo sie odwleka. Juliet patrzyla w dol: wpatrywala sie w podloge. Nie - w swoja lewa stope. Przytrzymywala moja glowe nieruchomo i moj wzrok nie siegal tak wysoko, widzialem jednak Damjohna i Gabe'a. Obaj takze patrzyli w dol i na ich twarzach powoli rozlewal sie wyraz chorego przerazenia. Gabe zareagowal pierwszy, bo znal doskonale zaklecie przywolania i wiedzial dokladnie co widzi. Juliet puscila mnie i, padajac, niewiarygodnym wysilkiem woli zdolalem utrzymac rownowage, totez zachwialem sie tylko i uderzylem o sciane, zamiast znow runac na glebe. Na moment kabina zamienila sie w nieruchome tableau. Damjohn, Gabe, Lasica, dwoch anonimowych osilkow, nawet Rosa z jednym zdrowym okiem - wszyscy wpatrywali sie w Juliet w milczacym wyczekiwaniu, jakby miala zaraz wyglosic toast. Ona tymczasem, lekko pochylona, eksperymentalnie poruszyla kostka. Przeciety lancuszek zsunal sie i z brzekiem opadl na podloge. -H-hagios ischirus Paraclitus - wykrztusil bez szczegolnego przekonania Gabe. -Alpha et omega, initium etfinis... Juliet zamachnela sie z biodra, bez zbytniego pospiechu, ale nadal poruszajac sie niemal zbyt szybko, by dalo sie to dostrzec, i kopnela go w brzuch. Gabe zgial sie wpol z dzwiekiem przypominajacym wode splywajaca z czesciowo zatkanej rury. Uslyszalem, ze skulony na podlodze raz jeszcze probuje wymowic slowo, tyle ze nie pozostala mu nawet odrobina powietrza. Juliet nadepnela mu na kark, ktory pekl z trzaskiem. Wszystko trwalo niecale trzy sekundy. Znow stojac na obydwu nogach, Juliet odetchnela gleboko, mocno. Na moment zamknela swe cudowne oczy: jej twarz miala wyraz zmyslowego spokoju, jak u kogos, kto wie, ze zaraz przezyje cos niezwykle przyjemnego na najnizszym, cielesnym poziomie. A potem jej oczy znow otwarly sie szeroko: rozprostowala dlugie, eleganckie palce i obrocila sie ku Damjohnowi. -Zrob, co ci kazal - warknal Damjohn, wskazujac mnie reka. - Wykoncz go. Oczywiscie wiedzial doskonale, ze nic z tego nie bedzie, ale przez cale zycie rzucal wyzwanie naturalnemu, niezlomnemu porzadkowi rzeczy. Proba blefu nic nie kosztuje, nic nie mozna na niej stracic. Tyle ze tym razem stracil. Rozlegl sie dzwiek przypominajacy darcie jedwabiu i Damjohn stracil wyraz wzgardliwej wyzszosci, zdumiewajaco duzo krwi oraz cos, co wygladalo na spory kawalek jelita. I znow zdawalo sie, ze Juliet nawet nie drgnela. Zlizala z grzbietu dloni odrobine krwi i zasmiala sie gardlowo, z satysfakcja. Damjohn tymczasem runal ciezko na kanape, z jekiem nieprzyjemnego zaskoczenia. W ciszy glosno zabrzmial tupot stop w ciezkich butach. To Arnold Lasica probowal uciec. Pozostali goscie wyciagneli bron - odpowiednio noz i pistolet - ale Juliet przeszla miedzy nimi, machajac rekami w prawo i w lewo, i runeli na ziemie w kaluzach krwi. Arnold mial szczescie, ze gdy go dopadla, patrzyl w druga strone. Tak bardzo skupil sie na probie otwarcia drzwi, ze jej nie zauwazyl, i jego smierc - Juliet pchnela go w i przez grodz - musiala byc litosciwie szybka. Potem zas Juliet odwrocila sie z powrotem, patrzac na Damjohna, i wyraz jej twarzy powiedzial mi wszystko, co musialem wiedziec. Pozostawienie go przy zyciu nie bylo kwestia niedbalosci, przypadku badz kaprysu: zamierzala zajac sie nim dluzej. Usmiechnela sie mrocznie, wyczekujaco. Resztka sily woli, ktora mi zostala, pokustykalem do Rosy, stanalem przed nia i oslonilem wlasnym cialem. Sam takze zamknalem oczy. Zostac pochwyconym w sam srodek rytualu godowo-jedzeniowego Juliet to jedno, ale ogladac go to cos zupelnie innego. Jeki i szlochy Damjohna rozbrzmiewaly bardzo dlugo, w koncu zagluszyly je westchnienia satysfakcji Juliet. Kiedy w kabinie znow zapadla cisza, wyprostowalem sie. Zdrowe oko Rosy wpatrywalo sie w moje, blagalnie, ze zgroza. Powoli, nie odwracajac sie i nie patrzac na Juliet, zaczalem rozwiazywac knebel. Nie bylo to latwe zadanie, ktos z calych sil zacisnal wezly i w zaden sposob nie moglem ich rozluznic. W dodatku bylem tak sztywny i spiety, ze ledwie moglem poruszac dlonmi - a rana w ramieniu co chwila posylala wzdluz lewej reki fale meczarni, od ktorych spazmatycznie wykrzywialy mi sie palce. Czulem mrowienie skory na plecach. W kazdej chwili spodziewalem sie dotkniecia Juliet. Oczekiwalem, ze mnie chwyci i obroci. Zakladajac, ze upodobania miala choc troche konserwatywne, liczylem na to, ze zdaze umozliwic Rosie ucieczke, podczas gdy sukkub bedzie mnie pozerac. Nic z tego. -Spojrz na mnie - wymruczala Juliet. Z ogromna niechecia odwrocilem sie. Stala dokladnie w miejscu, gdzie padl Damjohn. Ciala Gabe'a, Arnolda i pozostalych dwoch miesniakow wciaz lezaly tam gdzie przedtem, ale po Damjohnie nie zostal nawet slad. -Uwolniles mnie. - Jej glos zabrzmial lodowato. Gestem wskazalem pieczec na piersi i wzruszylem ramionami z przepraszajaca mina. Serce na zmiane walilo mi szalenczo i stawalo, niczym telegraf. Juliet przyjrzala sie nakreslonemu na skorze pentagramowi, jakby do tej pory pamietala o jego istnieniu. Potem przesunela przede mna reka - jeden szybki gest w powietrzu - i okowy nalozone przez McClennana opadly ze mnie, jakby nigdy nie istnialy. Zorientowalem sie natychmiast, bo uslyszalem wlasny, ochryply oddech. -Krepowanie i uwalnianie. - Twarz Juliet skrzywila sie w niemal fizycznym niesmaku. - To gry, w ktore graja mezczyzni. A ty smiales mnie w nie wciagnac. Nie mialem pojecia co odpowiedziec, moglem jedynie znow wzruszyc ramionami. Jej wladza nade mna wcale nie zmalala, a porazajaca nagosc nadal sprawiala, ze z trudem zbieralem mysli. Juliet spojrzala na Rose, ktora wpatrywala sie w nia jak zahipnotyzowana. Knebel wciaz tkwil w ustach, dopiero w polowie zdolalem go rozwiazac. Rosa jeknela rozpaczliwie, blagajac - nie wiem kogo: mnie, Juliet czy Boga? -Co chciales zrobic z ta kobieta? - spytal sukkub po dlugiej chwili ciszy. Zmusilem sie, by przemowic, glos zalamal mi sie upiornie. -Zamierzalem ja rozwiazac, a potem zabrac do siostry. Juliet zastanawiala sie chwile, jej twarz przypominala twarda maske. -Tej drugiej skrepowanej? Pod ziemia? -Tak, do niej - zgodzilem sie. - Chcialem, zeby jeszcze raz sie zobaczyly. Moze pozegnaly. Myslalem, ze to zapewne... Gniewne warkniecie Juliet przerwalo mi w pol slowa. -Powiedzialam, ze krepowanie i uwalnianie to gry mezczyzn. Nie twierdzilam, ze nie znam ich zasad. Masz mnie za dziecko, smiertelniku? Cielesna marionetko, czy probujesz sie nade mnie wywyzszac? Mowiac to, szla ku mnie, stawiajac powolne kroki. Zatrzymala sie tuz przede mna, a ja stalem sie krolikiem w reflektorach jej oczu. Sklonilem glowe: tak jak przedtem zmusilem sie do tego. Na pewnym poziomie pragnalem jedynie patrzec na nia az do smierci z pragnienia, wyczerpania badz przeciazenia serca. Juliet pochylila sie, przysunela twarz do mojej. -Masz na sobie moj znak - zamruczala z glebi gardla. - Moge gwizdnac, wzywajac twoje cialo badz dusze, a ty mi je dostarczysz i bedziesz blagac, bym je wziela. Nosisz moj lancuch, ktorego nie da sie zerwac. Nie patrzac w gore na nia, kiwnalem glowa. Pozostalem w tej pozycji bardzo dlugo: co najmniej trzy, cztery minuty. W kajucie panowala cisza, zapach Juliet powoli zanikal. Gdy w koncu juz go nie czulem, gdy ostatni jego slad wyplynal z mych pluc, pozwolilem sobie rozejrzec sie szybko spod zmruzonych powiek. Zniknela. Ze swistem wypuscilem powietrze z pluc i dopiero wtedy uswiadomilem sobie, od jak dawna porzadnie nie odetchnalem. Odkrywszy, ze znow moge sie ruszac, mimo raportow o powaznych uszkodzeniach dochodzacych z szyi, plecow, ramienia i twarzy, odwrocilem sie do Rosy i po raz drugi sprobowalem zdjac jej knebel. Potrzebowalem jeszcze pieciu minut, ale w koncu sznur opadl. Rosa wyplula nasiakniety slina zwitek tkaniny, ktory tkwil jej w ustach, i natychmiast wyrzucila z siebie stek slow - przypuszczalem, ze byly to wszystkie znane jej przeklenstwa. Na szczescie dla mojej skromnosci nie mowie po rosyjsku. Rownie dobrze mogla odmawiac modlitwy. Rozwiazalem jej rece, skrepowane za plecami niebieska nylonowa linka do wieszania prania, i nogi przymocowane do przednich nog krzesla chyba setka petli tasmy klejacej. Do tego stopnia stracila czucie, ze dopiero z moja pomoca zdolala wstac. Powoli, cierpliwie prowadzalem ja tam i z powrotem po kabinie, czekajac, az do scierpnietych konczyn naplynie krew. Co pare sekund Rosa jeczala, szlochala albo znow klela. Po jakims czasie musiala usiasc, dac odpoczac protestujacym miesniom. Obserwowalem ja w milczeniu; nie mialem pojecia co moglbym powiedziec. Spojrzala na mnie podejrzliwie, marszczac brwi. -Czemu ona cie nie zabila? - spytala nadasanym szeptem. Calkiem madre pytanie, ale nie bylem w nastroju na nie odpowiadac. -Nie wiem - przyznalem. - Chyba... jesli to w ogole ma sens... dlatego ze czula cos do ciebie. Do ciebie i do Snieznej. Rosa wzdrygnela sie, slyszac imie siostry, i jej zdrowe oko otwarlo sie szeroko. Milczala jednak. -Moze dlatego, ze byla w tej samej sytuacji. Pamietasz, jak tkwilas przywiazana do krzesla linka i tasma? A Sniezna pozostala uwieziona w pokoju, w ktorym zginela, bo zatrzymal ja tam strach, nieszczescie i obawa o ciebie? No coz, lancuszek, ktory Juliet nosila na kostce, byl czyms podobnym. Mysle, ze mogla mnie zabic za to, ze ja uwolnilem - to obraza niemal rownie wielka jak samo skrepowanie. Zobaczyla jednak, ze probuje cie uwolnic i widziala, ze probowalem tez uwolnic Sniezna. Pomyslala zatem: a co mi tam, zawsze moge wrocic i dokonczyc robote pozniej. Tlumaczylem to nie tylko Rosie, ale takze sobie samemu, szukajac wyjasnienia. Brzmialo to calkiem sensownie. Nie da sie zrozumiec demonow, odwolujac sie do ludzkich uczuc czy motywow. Rosa podniosla sie, a ze, pomijajac lekkie kustykanie, byla juz w stanie chodzic mniej wiecej normalnie, wyszlismy na poklad. Zimne nocne powietrze uderzylo nas niczym pocalunek Boga w policzek. Kazalem jej zaczekac. Wrocilem do srodka i, brodzac wsrod trupow, pozbieralem z kabiny wszystko, co przynioslem ze soba i na czym moglem zostawic odciski palcow. Gdy do niej dolaczylem, powitala mnie z ulga, choc nie bylo mnie najwyzej minute. Oboje musielismy bardzo powoli zejsc po schodkach, niczym para emerytow wysiadajacych z pietra rozpedzonego autobusu. Gdy poczulismy pod stopami terra-wzgladnie-firma drewnianego pomostu, odwrocilem sie do niej. -Ona chce cie zobaczyc - powiedzialem tak lagodnie, jak tylko umialem, nadal ochryplym glosem. - Chce wiedziec, ze nic ci nie jest. Dlatego wciaz tam jest. W tamtym pokoju. Dlatego wlasnie czeka. Rosa potrzebowala paru sekund, by zrozumiec, co do niej mowie. Potem kiwnela glowa. -Tak - powiedziala. -Jestes gotowa? Tym razem sie nie zawahala. -Tak. Ruszylem pierwszy. 23 Juz dawno minela druga nad ranem i na Evershold Street panowala cmentarna cisza. Nawet puste nocne autobusy, wyjezdzajace w dworca Euston z zapalonymi swiatlami wygladaly jak katafalki zmierzajace na pogrzeb nieznanych ksiazat.Na widok tajnych pomieszczen Rosa wzdrygnela sie wyraznie, ale nie stchorzyla. Otworzylem zamki kluczami Richa i znalezlismy sie w gornym pokoju sekretnego aneksu archiwum. Moja towarzyszka rozejrzala sie, pokrecila glowa i zasmiala bez cienia rozbawienia. Przystanalem, nasluchujac, i gestem kazalem jej zrobic to samo. Z dolu nie dobiegal zaden dzwiek. -Lepiej zaczekaj tutaj - polecilem, swiadom, ze jej nerwy tej nocy nie znioslyby zbyt wielu dalszych niespodzianek. A Rich stanowil najpaskudniejsza ze wszystkich. Otworzylem drzwi klatki schodowej, zapalilem swiatlo i zszedlem na dol. Rich wciaz tam byl, ale atmosfera panujaca w piwnicy wyraznie mu nie posluzyla. Lezal skulony na podlodze, wpatrujac sie tepo w podciagniete do piersi kolana. Gdy go zawolalem, nie zareagowal. I choc pomachalem mu reka przed oczami, te nie poruszyly sie nawet odrobine. Swiatlo wciaz sie palilo, ale przynajmniej na razie w domu nie bylo nikogo. Odgadlem, ze podczas mojej nieobecnosci Sniezna zlozyla mu kolejna wizyte i nie byla spokojna towarzyszka. Coz, nie zamierzalem tracic lez, skoro facet dostal to, na co po stokroc zasluzyl. Wrocilem na gore i wezwalem do siebie Rose. Wyjasnilem krotko role Richa i co tam robil. Jej oczy zwezily sie, dolna warga wysunela naprzod. -Zabije go - syknela. -Szczerze mowiac - powiedzialem, swiadom faktu, ze powtarzam to co uslyszalem od Cheryl na temat ducha tydzien wczesniej - mysle, ze zrobilabys mu przysluge. Ale na dzis mam juz dosyc zabijania, to naprawde paskudne widowisko. Zawrzyjmy zatem umowe. Ty obiecasz, ze go nie zabijesz, a ja zaprowadze cie do Snieznej. Wesolutko i radosnie. Zgoda? Jednakze, juz wymawiajac te slowa, uswiadomilem sobie, ze nie maja znaczenia. Ogarnialo mnie znajome uczucie, pochodzace z dodatkowego zmyslu, z ktorym przyszedlem na swiat, zmyslu nastrojonego na stale na stacje Smierc FM. Ruszylem na dol pierwszy, Rosa dreptala za mna. Na widok Richa wyszczerzyla zeby w grymasie nienawisci. On patrzyl na nia tepy, oklaply, bez sladu jakiegokolwiek zrozumienia. Patrzylem na poplamiony, oblesny materac. Niczego nie dostrzeglem, lecz tam wlasnie byla - stad wlasnie promieniowala jej obecnosc. Wskazalem reka, Rosa podazyla za nia wzrokiem. -Tam - rzucilem. - Nie boj sie. Musze przyznac, ze faktycznie sie nie bala. Pozbawiony twarzy duch Snieznej wynurzyl sie z podlogi niczym Wenus z morskiej piany. Czerwone strzepy zniszczonej twarzy falowaly jak jedwabny szal na wietrze, ktorego nie czulismy. Ale Rosa nie cofnela sie, do jej oczu naplynely lzy. Gdy Sniezna dotarla na poziom podlogi - albo pare cali ponad - zatrzymala sie i kobiety spojrzaly na siebie z odleglosci kilku krokow. Po policzkach Rosy plynely lzy. Powiedziala cos po rosyjsku, Sniezna przytaknela i odpowiedziala. Zdumiona Rosa pokrecila glowa. Dyskrecja to kolejna cnota, z ktora zwykle miewam problemy. W tym momencie jednak uznalem, ze i mnie, i Richowi dobrze zrobi odrobina swiezego powietrza. Odwiazalem go, ujalem pod ramie i bez protestow podnioslem z podlogi. Poprowadzilem go schodami, szedl potulnie jak baranek. Raz jego wzrok troche sie wyostrzyl i Rich spojrzal na mnie gleboko poruszony. Wygladal tak, jakby chcial cos powiedziec, najwyrazniej jednak nie zdolal odnalezc slow albo zapomnial co ma do powiedzenia. Postawilem przewrocona kanape i posadzilem na niej Richa. Potem siegnalem po jedna z ocalalych butelek z woda, rozpialem koszule i polalem piers, probujac bez powodzenia chocby czesciowo zmyc henne. Nie ustapila jednak - jej usuniecie wymagalo mnostwa mydla, wody i czasu. Pozostawalo mi tylko miec nadzieje, ze moj zmyslowo zachrypniety glos brzmi seksownie, a nie idiotycznie. Dalem siostrom mnostwo czasu, bo to, co robila Rosa, nalezalo zrobic jak nalezy: wiedzialem o tym doskonale, bo odwalala za mnie robote. To drugi sposob odeslania ducha do nastepnego swiata, czymkolwiek on jest. Trzeba mu dac to czego pragnie, rozwiazac wszystkie niezakonczone sprawy i pokazac, ze bedzie dobrze. Powrocilem myslami do propozycji Damjohna. "Dysponuje wiedza, ktorej cene wielu uwaza za zbyt wysoka". Owszem, dla mnie cena byla stanowczo zbyt wysoka, facet. Dowiem sie po swojemu. W stosownym czasie. Po jakichs trzydziestu minutach wrocilem na dol. Rosa siedziala sama na materacu, niemal rownie wyczerpana i ogluszona jak Rich. Wyciagnalem reke, ale ja zignorowala. Wstala o wlasnych silach. -Ona odeszla - powiedziala, choc intonacja wskazywala, ze moglo to byc pytanie. -Tak - potwierdzilem. - Odeszla. Musiala sie tylko upewnic, ze uwolnilas sie z tej obmierzlej dziury. Teraz jest szczesliwa. Rosa nie sprawiala wrazenia przekonanej, patrzyla na mnie z powaga. -Ale dokad odeszla? - spytala, kladac nacisk na drugie slowo. -Wrocimy jeszcze do tego tematu - przyrzeklem. - Kiedys. 24 Jedna z przyczyn, dla ktorych nigdy nie umiem nadazyc z papierkowa robota, jest fakt, ze moja robota nigdy ot tak sie nie konczy. Ale moze to tylko moja wina. Wszystko w moim zyciu przybiera dziwne ksztalty, na koncu ograniczajac sie do wznioslosci, wyrzutow i wzruszajacych absurdow.Wszystkie naglowki byly jak wariacje na ten sam temat. Mnie najbardziej spodobala sie krwawa laznia w porcie w Chelsea z "The Sun", choc "Star" zajela wysokie drugie miejsce swa orgia smierci w chelsea. Artykuly bez wyjatku skupialy sie na watpliwej reputacji Lukasza Damjohna i jego domniemanym udziale w najrozniejszych formach zorganizowanej przestepczosci - choc podejrzen tych nie potwierdzal nawet wyrok skazujacy. Teraz na pokladzie jachtu zarejestrowanego na jego nazwisko doszlo do wojny gangow, zginelo kilka osob, a sam Damjohn najwyrazniej zaszyl sie pod ziemie. W jednym z nieboszczykow rozpoznano jego znanego wspolpracownika - czlowieka szczycacego sie (obecnie posmiertnie) imieniem i nazwiskiem Arnold Poultney. Zapewne byl to Arnold Lasica. Pozostale trzy ciala nalezaly do Johna Grassa, Martina Rumbelowa i niejakiego Gabriela Alexandra McClennana, ktory zostawil po sobie pograzona w zalobie wdowe i corke. Niepokojaca mysl. Do tej pory nie mialem pojecia, ze McClennan kiedykolwiek sie ozenil, a co dopiero rozmnozyl. Powinny istniec jakies przepisy niedopuszczajace do podobnych sytuacji. Poniewaz jednak ich nie uchwalono, wlasnie zniszczylem podstawowa komorke spoleczna - wraz ze skurwielem, ktory ja wspoltworzyl. Zastanawialem sie, czy nie wyciagnac ich adresu od Dodsona albo, co bardziej prawdopodobne, od Nicky'ego, i nie zlozyc im wizyty. Ale co, do diabla, moglbym powiedziec? "Zabilem pani meza, pani ojca, ale dobrze postapilem, bo sobie na to zasluzyl"? Stchorzylem. Przynajmniej na to spotkanie nie bylem jeszcze gotow. Pomijajac jednak wszelkie imponderabilia, z pewna radoscia zwalilem na biurko Alice plik gazet i poinformowalem, ze powinna je dolaczyc do kolekcji Bonningtona. Biurko nalezalo do Alice, bo Peele zostal juz oddelegowany do Guggenheima. Tamtejszy zarzad tak bardzo pragnal go zatrudnic, ze zaplacili archiwum odstepne, byle tylko mogl przepracowac u nich okres wypowiedzenia. A Alice znalazla sie tam, gdzie zawsze pragnela: oto szczesliwe zakonczenie. Wedlug Cheryl wszystkich w archiwum wzruszylo do lez. -To niczego nie zmienia - powiedziala zimno Alice. - Fakt, ze od ostatniej niedzieli nikt nie widzial ducha, nie dowodzi, ze zjawa odeszla, a jesli nawet, ze to pan ja egzorcyzmowal. W mojej opinii wciaz jest pan nam winien trzysta funtow i prosze sie cieszyc, ze nie powiadomilam policji o kradziezy moich kluczy. Nie pozwolilem, by jej slowa zepsuly mi blogi humor. -Masz racje - odparlem. - Kiedy juz masz racje, to ja masz. Nie moge dowiesc, ze zrobilem swoje. Nie mam swiadkow, dowodow fizycznych, taka natura tej roboty. Wiekszosc tego co robie nie pozostawia sladow. Alice, nie kryjac zniecierpliwienia, czekala, zebym sobie poszedl. -Nie - ciagnalem, zastanawiajac sie glosno. - Do zostawienia porzadnego sladu potrzebna jest porzadna zbrodnia. Wiem, ze zalatwilas sprawe z Tilerem, bo zadalem sobie trud, zeby sie dowiedziec. Zjawilas sie na jego progu z dwoma adwokatami i gosciem z glinowni i odebralas dwadziescia siedem pudel roznych dokumentow, bez zadnych problemow i stawianych zarzutow. Nastepnego dnia Tiler zlozyl wymowienie. Alice wciaz wygladala jak ktos, kto ma wiele ciekawszych zajec niz rozmowa ze mna. -Do czego wlasciwie pan zmierza? - spytala ostro. Rozczulajaco wzruszylem ramionami. -Alez daleki jestem od zmierzania do czegokolwiek. Uwazam, ze takie sprawy najlepiej zalatwic dyskretnie, zamieszanie nikomu nie sluzy. No dobrze, ten podstepny sukinsynek probowal mnie zabic, ale wiem doskonale, ze istnieje wyzsze dobro. Powiedz mi, Alice, zrobilas to, o co prosilem? Wybralas sie do pomieszczen obok i obejrzalas piwnice? Przez chwile przygladala mi sie w milczeniu. -Tak - odezwala sie w koncu, i pod owym obojetnym tonem, ktory tak sprawnie utrzymywala, uslyszalem nute napiecia. - Zrobilam to. -Doszlas do jakichs wnioskow? Powoli skinela glowa. Bardzo powoli. I znow nie spieszyla sie z odpowiedzia, starannie dobierajac kazde slowo. -Zasiegnelam porady prawnej. Te pomieszczenia nigdy nie nalezaly do archiwum. Gdy w latach osiemdziesiatych przekazano nam reszte budynku, one pozostaly w gestii Departamentu Ubezpieczen Spolecznych. Powiadomilam zatem policje, ze ktos sie do nich wlamal, i zostawilam im te sprawe. -Oczywiscie, ze tak. Czy zrobilas to jako pelniaca obowiazki glownego administratora Archiwum Bonningtona, czy tez jako zwykla obywatelka, wspolpracujaca z policja wylacznie z poczucia obywatelskiego obowiazku? No wiesz, zostawilas im imie i nazwisko czy po prostu zadzwonilas anonimowo z budki? Otworzyla usta, szykujac sie do gniewnej odpowiedzi, ja jednak parlem dalej. -Niewazne - rzucilem. - Z pewnoscia poinformowalas ich, ze ty, Jeffrey i Rich mieliscie klucze do owych drzwi, a zatem wszelkie dochodzenia w sprawie mozliwych przypadkow przetrzymywania, gwaltu i morderstwa powinny zaczac sie od waszej trojki. W gabinecie zapadla bardzo dluga, bardzo bolesna cisza. -Sprawdzilam dokladnie klucze swoje i Jeffreya - oznajmila Alice. - Nie ma wsrod nich kluczy do tamtych drzwi. -Bardzo ciekawe - mruknalem - bo zaledwie pare krotkich nocy temu widzialem, jak Rich otwieral tamten pokoj kluczami od Bonningtona. Pozostalo mi to w pamieci z powodu pewnych barwnych wydarzen, z ktorymi wiaze sie ow obraz. Oczywiscie, obecnie Rich przebywa na oddziale zamknietym szpitala w West Milddlesex, nacpany po uszy i niezdolny cokolwiek powiedziec. Ale moze powinienem skierowac do niego policje, na wypadek, gdyby kiedys wydobrzal? Moze i Alice gryzlo sumienie, ale nie zamierzala dac sie zastraszyc. -Zatem moze powinienes to zrobic - rzekla. - To w koncu twoja prywatna sprawa, Castor. Zegnam i powodzenia. -A Guggenheim? Myslisz, ze ich tez warto powiadomic? Nie odpowiedziala; patrzyla na mnie z mina obrazonego dziecka, ktore wlasnie uslyszalo, ze Swiety Mikolaj nie istnieje. Wylozylem karty na stol. To nie byl sadyzm, tylko czysty biznes. -Oprocz ciebie - podjalem - Peele podczas swojej pracy tutaj zatrudnil jeszcze trzy osoby. Cheryl to czyste zloto, ale z pozostalej dwojki jeden okradal archiwum na skale przemyslowa, a drugi uniknal oskarzenia o morderstwo jedynie dzieki temu, ze, jakze dogodnie, oszalal. Niezle osiagniecia, przyznasz chyba. Z cala pewnoscia ten temat powinien wyplynac podczas rozmowy rekrutacyjnej, gdy zarzad Guggenheima zdecyduje sie sformalizowac tymczasowa umowe o prace. Alice nadal nie wiedziala co powiedziec, totez ciagnalem: -Oto co sobie mysle. Odpuszczenie Tilerowi nie mialo cienia sensu, chyba ze chodzilo o to, by nie narobic halasu. Staralas sie tez utrzymac mozliwie najwiekszy dystans pomiedzy Bonningtonem i dochodzeniem w sprawie morderstwa Snieznej Alanowicz, choc musisz byc doskonale swiadoma faktu, ze wszystko dzialo sie tuz obok. Z tego co wiem, policja zadala ci nawet kilka pytan. Ale oczywiscie nie bylem swiadkiem rozmowy, wiec nie moge stwierdzic, co ich interesowalo i co wyszlo na jaw podczas owej pogawedki. Zapewne doszlas do wniosku, ze cokolwiek wydarzylo sie w tej piwnicy, nie ma z wami nic wspolnego. Moze uznalas tez, ze Rich zostal juz dostatecznie ukarany za swoje czyny, a w stanie, w jakim sie znalazl, i tak nigdy nie trafilby przed oblicze sadu. Moze uwzglednilas rowniez klopoty, jakie moglby miec Jeffrey, gdyby zostal wciagniety nie w jedna, lecz dwie sprawy kryminalne, w czasie gdy chce zapuscic korzenie w swiatowej stolicy historii sztuki i dokonac kolejnego wielkiego kroku naprzod w i tak juz imponujacej karierze. Naprawde szkoda byloby wciagac go w to wszystko. Nie da sie stwierdzic, kiedy znow moglaby sie nadarzyc podobna okazja. Dla was obojga. Z drugiej strony, zatrzymalem klucze Richa, ktore moglyby stanowic interesujacy kontrast z twoimi i Jeffreya. To tylko taki pomysl, Alice. I pamietaj, ze falszywe zeznania to przestepstwo. Dalem jej tyle czasu, ile potrzebowala, by przemyslec moja przemowe. Dlugo nad nia pracowalem i cwiczylem z Pen, i oboje uznalismy, ze ma w sobie mnostwo dramatyzmu. Alice wstala, podeszla do uchylonych drzwi, zamknela je starannie. Patrzylismy na siebie z dwoch stron pokoju. -Prawdziwy z ciebie dran, co? - zapytala, ale z mniejszym jadem niz oczekiwalem. -Zrobilem swoje - przypomnialem jej. - Zapomnijmy o tych wszystkich krygowaniach i bzdurach. Zrobilem swoje i w trakcie o malo nie zginalem. Jestes mi winna zaplate. Przykro mi, ze musze ci o tym przypominac. Jeszcze troche sie targowalismy, ale od tej pory w zasadzie szlo jak z platka. Alice zgodzila sie wyplacic mi pozostale siedem setek za pierwotne egzorcyzmy i dodatkowe poltora tysiaca w ramach znaleznego, za dokumenty skradzione przez Tilera. W tych okolicznosciach nie uznalem swych zadan za wygorowane: mniej wiecej tyle potrzebowala Pen, zeby splacic dlug ciazacy na domu, wiec po prostu nie tracilem dachu nad glowa. Biznes to biznes. Ale juz stojac w drzwiach, poczulem na plecach jej spojrzenie. Obrocilem sie i popatrzylismy na siebie pytajaco. No dobrze, ja patrzylem pytajaco, ona oskarzycielsko, ale chodzilo o to samo. -Widzialas ja - stwierdzilem. Alice zaczela cos mowic i umilkla. Po dlugiej chwili skinela glowa. -Kiedy gralem, sciagalem ja, zamiast przeploszyc. - Zaczalem szukac wlasciwych slow. - To byla melodia opisujaca ja dla mnie, ta, ktora w zwyklych okolicznosciach omotalbym wokol niej, az w koncu nie moglaby juz sie uwolnic i musialaby zniknac wraz z odejsciem muzyki. Mysle - przypuszczam - ze melodia opisywala ja tez dla ciebie, i tym razem ja ujrzalas. Ale wiecej jej nie zobaczysz. Przyrzekam, ze ona nie wroci. Z niewiadomych powodow to jej nie pomoglo, jednak nic innego nie przyszlo mi do glowy. Pocieszylem sie mysla, ze Alice nalezy do osob, ktore zawsze sobie poradza. W drodze do wyjscia zajrzalem do pracowni. Cheryl sleczala nad komputerem. Na moj widok uniosla wzrok znad klawiatury i pozdrowila mnie skinieniem glowy i slabym usmiechem. -Dzieki za wszystko - powiedzialem. -Bardzo prosze. -Naprawde mi przykro z powodu wesela twojej mamy. -Tak. Juz mowiles. Cisza. Podszedlem do niej, ona jednak szybko, zdecydowanie uniosla reke dlonia naprzod, nim zdazylem jej dotknac. Posluchalem, zachowujac dystans. Potrzebowala duzo czasu, by odnalezc wlasciwe slowa. -Ciesze sie, ze zrobiles to, co zrobiles. Uwazam, ze to super. Musi istniec ktos, kto wystapi w imieniu ludzi takich jak Sylvie - to znaczy Sniezna - i dopilnuje, by tych, ktorzy ich skrzywdzili, dosiegla sprawiedliwosc. Ostatecznie na swiecie istnieje milion ludzi chroniacych zywych przed umarlymi. Ktos musi chronic umarlych przed zywymi. Musi istniec rownowaga, zgadza sie? I nie przypuszczam, zebys nawet ty sam az do tej pory wiedzial, ze to wlasnie powinienes robic. Zamrugala szybko kilka razy, jakby miala sie rozplakac. Moze jednak wyobrazilem to sobie: jej glos nie zdradzal wzruszenia, bez problemow patrzyla mi w oczy. -Chodzi o to, Fix - rzekla zalobnym tonem - ze zbyt latwo klamiesz. Przez caly ten czas oklamywales samego siebie, wmawiajac sobie, ze duchy to rzeczy, nie ludzie. Tak, zebys nie musial czuc sie winny z powodu tego co im robisz. A potem oklamales tez mnie, a wcale nie musiales. Gdybys powiedzial prawde i tak bym ci pomogla. To kiepska podstawa dla zwiazku. -Zwiazku? - rzucilem. - Hej, to bylo fajne dymanko i bardzo cie lubie, ale... Rozpoznala wlasne slowa i rozesmiala sie, natychmiast jednak znow spowazniala. -Nadal mozemy pozostac przyjaciolmi - powiedziala. - Bardzo bym tego chciala. Ale nie moge... no wiesz, nie moge sie otworzyc przed czlowiekiem, ktoremu nie ufam. To tak nie dziala. Pozwolila mi sie pocalowac, jeden raz, bardzo szybko, w usta. -Coz, teraz juz sprobowalas - rzeklem - i masz wszelkie prawo powiedziec, ze ci sie nie spodobalo. Tak jak z Alice: to bylo wszystko, co mialem, i wiedzialem, ze nie wystarczy. Odglos stukania w klawiature towarzyszyl mi podczas wedrowki korytarzem. Gdy jednak dotarlem do schodow, rozplynal sie w zimnej ciszy budynku. 25 Idziemy naprzod. Cofamy sie. Naprzod, bo caly czas sie starzejemy. Cofamy, bo kazdy z nas ma swoje nawyki i przyzwyczajenia, ktore sie odzywaja, kiedy choc na moment tracimy czujnosc.Zanim jednak to sie stalo, czy raczej dokonalo, znow pozyczylem od Pen samochod i w niedziele nad ranem pojechalem do Osrodka Opieki Charlesa Stangera. Zaparkowalem, ominalem glowne wejscie i skrecilem do ogrodow. Panowal tam niezwykly spokoj, a przynajmniej trudno sobie wyobrazic wiekszy, przynajmniej z naszej perspektywy. Nie bylo slychac zadnych krzykow, placzow, pospiechu, awantur, niczego - tylko kwiaty kolyszace sie w promieniach ksiezyca, gniewne odlegle ujadanie psa i od czasu do czasu cme, probujaca bez powodzenia usmazyc sie na dwudziestopieciowatowej, zasilanej slonecznie lampie ogrodowej. Wybralem sobie lawke i usiadlem. A potem przez jakis czas jedynie czekalem, chlonac nastroj i odnajdujac jego przyblizenie w tonacji D. Gdy w koncu wiedzialem juz co robie, wyjalem flet i zaczalem grac. W dloniach trzymalem kolejnego clarke'a, ale nie model original. Kaprys zwiazany z idea otwierania nowego rozdzialu, i tak dalej, sprawil, ze zdecydowalem sie na zielonego sweetone'a. Nie przywyklem jeszcze do niego, wciaz bylem tez zesztywnialy od rany na ramieniu, ktora odnioslem, gdy Juliet zatopila we mnie szpony w kabinie "Mercedes", totez moja wersja "Henry'ego Martina" zabrzmiala nieco niepewnie i falszywie: tak kiepsko, ze lekalem sie, ze moze w ogole nie zadzialac. Zagralem ja cala, uwazajac, by nie uniesc glowy, dopoki nie dotarlem do slow "i cala zaloga utonela". Gdy w koncu unioslem wzrok, byly tam: trzy male duchy o bladych, powaznych twarzyczkach. Najstarsza miala najwyzej trzynascie lat, najmlodsza nie wiecej niz dziesiec. Dwie byly czyste i starannie wystrojone w mundurki szkolne z lat czterdziestych, lacznie z beretami. Trzecia miala na sobie podarta bluzke i wymieta spodnice, pokryta plamami z mchu na przodzie. Teraz, gdy zwrocilem ich uwage, zagralem inna melodie - szybsza, o bardziej porywajacym i zlozonym rytmie. Nie miala zadnego tytulu, a przynajmniej ja go nie znalem. Bylo to muzyczne ciecie, wdzierajace sie w rzeczywistosc pod nieco innym katem niz zwyczajowo grywane przeze mnie melodie. A one sluchaly w milczeniu, z uwaga. Kiedy skonczylem, wymienily spojrzenia calkowicie mnie wykluczajace, wykluczajace wszystkich zywych ludzi. A potem jednoczesnie, na jakis nieslyszalny sygnal pobiegly - przez ogrody, przez pnie drzew, przez odlegla siatke ogrodzenia, osiem pasow obwodnicy polnocnej, i dalej. Nie moglem zrobic dla nich tego, co Rosa zrobila dla Snieznej, bo nie wiedzialem, co oprocz strachu i oburzajacej smierci trzyma je na ziemi. Ale moglem uwolnic je choc czesciowo. Teraz przynajmniej mogly same wybrac sobie miejsce, ktore zechca nawiedzac. A niech tam, kurwa. Przynajmniej tyle moglem zrobic. *** Jeszcze pozniej wrocilem do Harlesden. Znow przegladalem poczte - co, wziawszy pod uwage, ze zwykle robie to w okresie przesilenia, oznaczalo, ze uplynelo jakies pol roku. Na dworze panowala cisza, minela juz polnoc. Przez otwarte okno saczyl sie zapach kwiatow wisni, niczym wiesci z innego swiata. Siedzialem z nogami opartymi o blat szafki, szklaneczka whisky pod reka i sercem wypelnionym uczuciem, ktore u mnie uchodzi za spokoj.Powodem owego uczucia nie byla whisky, lecz list od Rosy Alanowicz, ktora wrocila juz do Oktiabrskiego i najwyrazniej swietnie sobie radzila jako wlascicielka niewielkiego sklepu spozywczego. Odszkodowanie otrzymane od Biura Rekompensat Dla Ofiar Przestepczosci bylo oburzajaco male, ale tylko wedle standardow brytyjskich. W gluszy Primorska stanowilo bardzo powazna sumke i Rosa natychmiast stanela na nogi. Myslami zatem przebywalem wiele mil dalej i do tego stopnia stracilem czujnosc, ze moglem jej w ogole nie miec. A potem w ulamku sekundy swieza won wisni zniknela, zagluszona ciezkim, goracym smrodem lisa, ktory w nastepnej chwili rozproszyl sie na tysiace odcieni nieznosnej slodyczy. Moja glowa sie uniosla, stopy opadly ciezko, zupelnie jakby niebianski lalkarz wychylil sie z nieba i szarpnal mocno za przyczepione do moich czlonkow sznurki. Stala przy otwartym oknie, chlodny wiosenny wietrzyk unosil jej wlosy. Byla naga i jak wczesniej jej straszliwa uroda jednoczesnie poruszala mnie i przytlaczala. Przez dluga chwile przygladalismy sie sobie w milczeniu. Won demona, miast narastac, slabla, co dalo mi nadzieje, ze tej nocy nie poluje. Ale na wszelki wypadek nie poruszalem sie. Sukkuby reaguja na uciekajacych mezczyzn jak koty na uciekajace myszy. -Wezwano mnie, bym wypelnila scisle okreslone zadanie - oznajmila w koncu Juliet; jej niewiarygodnie jedwabisty glos piescil mnie niczym plaska strona brzytwy. Skinalem glowa, doskonale wiedzac, na czym polegalo. -I dopoki go nie wypelnie, nie moge wrocic do domu. W zaden sposob nie dopadlbym drzwi przed nia. A jedyna rzecza pod reka, nadajaca sie na bron, byla butelka whisky. Pozwolilem, by moja reka oparla sie o nia od niechcenia. Chwila sie przeciagala. -Nigdy wczesniej nie przyszlo mi do glowy - podjela Juliet - ze niepowodzenie przyniesie ze soba tak wymierne profity. Ale tez, dopoki nosilam lancuszek, niepowodzenie nie wchodzilo w gre. Naprawde powinnam ci za to podziekowac. Pokrecilem glowa. Mialo to znaczyc, ze uwalnianie demonow to czesc uslug zapewnianych przez Castora i ze nie oczekuje zadnych podziekowan. Oczywiscie pojalem nagle, ze dla Juliet domem bylo pieklo - a przynajmniej miejsce, dla ktorego nie dysponujemy inna nazwa. Zapewne malo kto moglby odczuwac za nim tesknote. -Potrzebuje czegos, czym moglabym zajac swoj czas - dokonczyla Juliet. - I sadze, ze praca, ktora wykonujesz, powinna mi odpowiadac. Ale bez watpienia istnieja pewne reguly i czesc z nich pozostaje dla mnie obca. Przyszlam zatem po instrukcje, jako ze jestes jedynym znanym mi czlowiekiem, ktory nadal zyje. Potrzebowalem dlugiej chwili, by sformulowac rozsadna odpowiedz, najpierw bowiem musialem przepuscic to, co uslyszalem, przez wewnetrzne obwody logiczne, z ktorych znaczna czesc przepalila sie na sam jej widok. -Staz - wykrztusilem w koncu po przerwie ciagnacej sie do granicy wytrzymalosci. - Chcesz odbyc u mnie staz. -Jesli tak to nazywasz, owszem. Pracowac z toba. Obserwowac cie. Uczyc sie. Usiadlem powoli i ostroznie, zeby nie upasc i nie wykonac gwaltownego ruchu. Wolalem, by nie zmienila zdania i nie wyprula ze mnie flakow. -Dobra - powiedzialem. - Tak, tak, jestem gotow cie... cie przyjac. To znacznie, znacznie lepsze niz alternatywa. Ale... nie obraz sie, czy moglabys, prosze, cos na siebie wlozyc? Bo potrzebuje troche krwi w mozgu. W przeciwnym razie pewnie zaraz zemdleje. Juliet uniosla brew i zerknela na moja bolesna erekcje unoszaca material spodni. -Przepraszam - mruknela i w jednym ulamku sekundy stala juz przede mna odziana w ten sam stroj, ktory miala na sobie, gdy spotkalem ja po raz pierwszy: czarna koszule, czarne skorzane spodnie, ostre szpilki. Byl to naprawde imponujacy kostium i zadzialal jak nalezy. Ale czy aby nie brakowalo mu odrobiny profesjonalnej powagi? Czy nie potrzebowal czegos podkreslajacego fachowosc i doswiadczenie? Odpowiednika malej czarnej torby lekarskiej, tyle ze u egzorcysty? Usiadlem na krzesle, z namyslem marszczac czolo i pocierajac linie zuchwy kciukiem i palcem wskazujacym. I wtedy to do mnie dotarlo. -Potrzebny ci prochowiec - oznajmilem. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-10-30 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/