Mohlin Peter, Nystrom Peter - Ostatnie życie
Szczegóły |
Tytuł |
Mohlin Peter, Nystrom Peter - Ostatnie życie |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Mohlin Peter, Nystrom Peter - Ostatnie życie PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Mohlin Peter, Nystrom Peter - Ostatnie życie PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Mohlin Peter, Nystrom Peter - Ostatnie życie - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Tytuł oryginału: Det sista livet
Redakcja: Jacek Ring
Projekt okładki: Alette Bertelsen, Aletteb.dk
Zdjęcia na okładce: © Shutterstock.com
Adaptacja okładki: Kav Studio Pola Rusiłowicz
Korekta: Adam Osiński, Beata Wójcik
Redaktor inicjująca: Dominika Dudarew-Osiecka
Copyright © 2020 Peter Mohlin and Peter Nyström
First published by Norstedts, Sweden
Published by arrangement with Nordin Agency AB, Sweden
Copyright © for the Polish translation by Maciej Muszalski, 2021
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2021
Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony
znakiem wodnym (watermark).
Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku.
Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody
właściciela praw jest zabronione.
Wydanie I
ISBN: 9788381435918
Po więcej darmowych ebooków i audiobooków kliknij TUTAJ
Strona 4
Część pierwsza
2019 : 2009
Strona 5
1.
Baltimore, 2019
Leżał w łóżku i patrzył w biały sufit. Odbarwienie na gipsowej płycie stop-
niowo nabierało coraz ostrzejszych konturów. Plama wyglądała jak duch
albo balon. Coś, co mogłoby narysować dziecko.
John wiedział, że przebywa na granicy między jawą a snem, nie miał jed-
nak pojęcia, jak długo miota się pomiędzy tymi dwoma światami. Spróbo-
wał obrócić głowę, żeby zobaczyć, gdzie się znajduje. Sekundę później na-
deszła fala bólu. Jej maksimum znajdowało się z tyłu głowy i przetaczała
się po całym ciele. Zacisnął powieki i próbował znaleźć jakieś miejsce we-
wnątrz siebie, w którym mógłby się schronić. Nie znalazł.
Zaczekał, aż najgorszy ból ustąpi, i postanowił, że przyswoi pokój in-
nymi zmysłami niż wzrok. W powietrzu dało się wyczuć woń środków do
dezynfekcji, jednak pozbawionych syntetycznych domieszek, które zwykle
są w tego typu produktach. Żadnych cytrusów czy ukwieconych łąk, tylko
zapach klinicznej czystości.
Usłyszał popiskiwania po swojej lewej stronie. Dźwięk powtarzał się z
kilkusekundowymi odstępami i niewątpliwie dochodził z jakiegoś urządze-
nia znajdującego się na wysokości głowy.
Powoli zacisnął dłoń na stalowej ramie łóżka i zsuwał ją po niej, aż tra-
fiła na coś, co wyglądało jak kabel. Chwycił go i podniósł na tyle wysoko,
aby zobaczyć, co to takiego. Po jednej stronie tkwił plastikowy walec z
czerwonym przyciskiem. Nacisnął przycisk i czekał, aż coś się stanie.
Wkrótce drzwi się otworzyły i usłyszał zbliżające się kroki. Kobieta w bia-
łym fartuchu, z włosami związanymi w kok, nachyliła się nad łóżkiem.
– Jesteś przytomny, John? Słyszysz mnie?
Ostrożnie skinął głową i odpowiedział mu uśmiech.
– Jesteś teraz w szpitalu Johnsa Hopkinsa w Baltimore – oznajmiła ko-
bieta. – Operowano cię tutaj, bo miałeś rany postrzałowe klatki piersiowej.
Kiedy tylko usłyszał głos pielęgniarki, zaczął być świadomy bólu poope-
racyjnego. Ten był innego typu, bardziej tępy. Nie eksplodował tak jak ból
Strona 6
karku. Stanowił jakby drugą warstwę bólu.
Kobieta wciąż mówiła o stanie jego zdrowia. Stracił dużo krwi i dobę
wcześniej nieprzytomny trafił na oddział intensywnej terapii. Przeprowa-
dzono operację, lekarzom udało się powstrzymać krwotoki wewnętrzne.
Pociski, w sumie dwa, ominęły kluczowe narządy i przeszły na wylot.
– Wody – powiedział i zaskoczyło go, jak piskliwy ma głos.
Pielęgniarka wzięła ze stolika kubek z rurką i podała mu. Zaczął łapczy-
wie pić, więcej, niż mógł przełknąć. Zakaszlał, a kobieta w bieli musiała
mu wytrzeć policzek serwetką.
– Trudno się pije, gdy się leży płasko. Podnieść łóżko?
Skinął głową.
Pielęgniarka nacisnęła guzik na ścianie, a zagłówek powędrował do góry.
John wreszcie mógł się rozejrzeć po sali. Obok łóżka, po lewej stronie, zo-
baczył statyw na kółkach, a na nim leki podawane dożylnie. Doliczył się
trzech przezroczystych przewodów zaopatrujących jego ciało w chemikalia
poprzez wkłucia w zgięciu ręki. Piski, które słyszał, dobiegały z urządzenia
nadzorującego oddychanie i zaopatrzenie w tlen.
Zasłony w dwóch oknach były cienkie i przepuszczały więcej słońca,
niżby sobie tego życzył. Drzwi na korytarz też miały szybę. W górnej czę-
ści drzwi prowadzących na korytarz była szyba, i to na tyle duża, że widział
przez nią pilnującego go policjanta.
Powoli obrócił głowę w drugą stronę i spostrzegł jeszcze jedno łóżko.
Najwidoczniej nie był tu jedynym pacjentem. Kiedy zobaczył twarz, ból w
tyle głowy eksplodował na nowo.
Na łóżku – zaledwie około metra od niego – leżał człowiek, który dwa-
dzieścia cztery godziny wcześniej przycisnął mu pistolet do karku.
Strona 7
2.
Karlstad, 2009
Znowu automatyczna sekretarka. Heimer wiedział, że choć dochodzi pół-
noc, ona widzi telefony od niego. Komórkę miała chyba przyspawaną do
dłoni, działała przez całą dobę. Kiedy jeden kontynent się wyłączał, przy-
chodził czas na kolejny, ona zaś była dostępna zawsze, gdy oddziały potrze-
bowały swojego dowódcy.
Kiedy jednak on, jej mąż, chciał się z nią skontaktować, wolała nie od-
bierać. Albo używała funkcji filtrowania połączeń, czyli screenowała je, jak
to się określało nowoczesnym językiem. Czasami nabierał ochoty, by poży-
czyć komórkę od kogoś z kierownictwa i zadzwonić z niej do Sisseli. Tylko
żeby zobaczyć, czy odbierze.
Heimer wyjrzał przez panoramiczne okno i z zaskoczeniem spostrzegł,
jak ciemna jest woda. Wkrótce Emelie pojedzie z powrotem do Sztokholmu
i lato oficjalnie się zakończy. Zaczął myśleć o tym, że kiedy tydzień przed
midsommar odbierał córkę na dworcu, prawie jej nie poznał. Przemiana w
schludną studentkę szkoły biznesu nastąpiła tak szybko, że niemal zapo-
mniał, jak wyglądała.
Sissela oczywiście nie posiadała się z radości, gdy ubiegłej jesieni Eme-
lie rozpoczęła studia. Dawne sprawy poszły w niepamięć, a dziedziczka ro-
dzinnej firmy znalazła się na swoim miejscu w najlepszej ze szkolnych ław.
Heimer nie był równie przekonany. Latem naprawdę się starał naprawić re-
lację z Emelie i odzyskać jej zaufanie po tym, co się stało. Ona jednak nie
chciała znów go do siebie dopuścić.
Ponownie zadzwonił do Sisseli. Dlaczego, do cholery, nie odbiera? Jeśli
się dzwoni trzy razy w ciągu godziny, powinna chyba zrozumieć, że to coś
ważnego?
Heimer usiadł przy wyspie kuchennej i zaczął myśleć, jak gówniany był
to dzień. Rozpoczął się kłótnią już przy śniadaniu. Przez cały rok akade-
micki raporty ze Sztokholmu były dobre. Emelie mówiła, że zdaje egza-
miny i dobrze się czuje z innymi w grupie. Zostawszy sam na sam z żoną,
Strona 8
Heimer zaczął kwestionować rezultaty nauki. Córka odziedziczyła po nim
dysleksję – sam pamiętał, jak trudno mu było nadążyć za częściami teore-
tycznymi na studiach architektonicznych. Sissela zbagatelizowała jego
obiekcje i zapytała, dlaczego tak słabo wierzy w swoje jedyne dziecko.
Wczoraj jednak zamek z piasku runął. Znajoma z pracy Sisseli, bliska
przyjaciółka rektora, wiedziała, że sytuacja Emelie budzi niepokój na
uczelni. Miała dużo nieobecności i ostatnio rzadko można ją było spotkać
na korytarzu. Sissela zadzwoniła do rektora i nie dała za wygraną, dopóki
biedak nie wypowiedział się o jej córce bez owijania w bawełnę. Po dwóch
semestrach Emelie miała zaledwie dwadzieścia cztery punkty na sześćdzie-
siąt możliwych. Do ostatnich dwóch egzaminów nawet nie podeszła.
Śniadanie zamieniło się w przesłuchanie z krzyżowym ogniem pytań, a
Emelie została skonfrontowana ze swoimi kłamstwami. Heimer próbował
uspokoić żonę, ale jej chyba wyleciało z głowy, jak źle było z Emelie w
ciągu ostatnich lat. Jak niewiele brakowało, by stracili ją na dobre.
Finał poranka był taki, że Emelie zniknęła w swoim pokoju, a potem wy-
szła z domu z plecakiem. Chwilę później wyszła również Sissela, a on zo-
stał na zgliszczach tego, co miało przypominać rodzinę. Sam miał posprzą-
tać po innych. Jak zwykle.
Spędził przedpołudnie w piwnicy z winami i próbował zaprowadzić tam
trochę porządku. Przez ostatnie miesiące zaniedbywał inwentaryzację, a
przecież ze względu na kwestie ubezpieczeniowe musiał mieć aktualną listę
butelek. Terapia podziałała i kiedy sznurował buty, żeby przebiec przewi-
dziane w programie treningowym dwanaście kilometrów, czuł się lepiej.
Lepsze samopoczucie nie trwało jednak długo. Po obiedzie, który ugoto-
wał i zjadł w samotności, pękła ostatnia iluzja w kwestii nowego życia
córki. Heimer wszedł do jej pokoju. Nie zamierzał myszkować. Chciał
tylko przez chwilę w nim pobyć. Robił tak czasem, odkąd się przeprowa-
dziła do Sztokholmu. Żeby sobie przypomnieć, że kiedyś byli oni dwoje
kontra reszta świata.
Górną szufladę szafki pod biurkiem wysunął odruchowo. Nie była do-
kładnie zamknięta i tak naprawdę chciał tylko ją poprawić. A przynajmniej
tak to sobie tłumaczył. W każdym razie wyciągnął szufladę i jego uwagę
natychmiast przyciągnął stos starych prac domowych. To, że znajdowały się
w tym miejscu, wyglądało podejrzanie. Podniósł papiery i znalazł torebkę z
białym proszkiem.
Strona 9
Została tylko odrobina na dnie. Nabrał ją na palec wskazujący, położył
proszek na języku i natychmiast wyczuł chemicznie gorzki smak kokainy.
Od tego czasu dzwonił do córki co najmniej osiem razy, ale nie mógł się
z nią połączyć. Przeczuwał to gdzieś na skraju świadomości, ale nie chciał
widzieć. Nowa Emelie była zbyt idealna. Terapeuci z ośrodka raz za razem
przypominali, że wyjście z choroby psychicznej trwa długo, a droga często
jest najeżona przeciwnościami. Jednak dla jego córki pobyt w Björkbacken
wydawał się cudowną kuracją. Wkroczyła tam agresywna dziewiętnasto-
latka, którą ciągnęło do narkotyków, a wyszła dziewczyna, która zdała do
szkoły biznesu i chciała się angażować w rodzinną firmę. Wszystko w zale-
dwie sześć miesięcy.
Heimer wstał od wyspy kuchennej i zaczął bez konkretnego celu chodzić
po domu. Podeszwy jego skórzanych butów skrzypiały na konserwowanym
białym mydłem parkiecie z długich desek. Czuł się jak jedyny człowiek na
najbardziej wyludnionej z imprez. Ubrany zbyt elegancko, w koszulę i ma-
rynarkę, podczas gdy równie dobrze mógłby biegać w kapciach i szlafroku.
Przecież nikogo tu nie było.
Przebrał się w beżowe chinosy i czarną koszulkę polo, którą kupił w Me-
diolanie. Koszulka dobrze leżała na jego muskularnym, żylastym torsie. Za-
wdzięczał go bieganiu. Niewielu mężczyzn, którzy skończyli czterdzieści
osiem lat, było w takiej formie. Wprawdzie linia włosów się cofnęła, a na
skórze wokół oczu pojawiły się zmarszczki, ale lubił swoją twarz, starzała
się z godnością.
Bywało, że po kryjomu kupował „Svensk Damtidning” po tym, jak ra-
zem z Sisselą byli na jakiejś premierze w Sztokholmie. Uwielbiał to, że jest
jedną z osób na zamieszczonych tam zdjęciach, i porównywał siebie i Sis-
selę z innymi parami w tym samym wieku. Jeśli chodziło o emanowanie au-
torytetem i dobrym smakiem, Bjurwallowie stanowili duet trudny do pobi-
cia.
Wrócił do kuchni. Zrobił sobie kanapkę, ale nie był w stanie zjeść choćby
połowy. Myślami wracał do Emelie i jej możliwego miejsca pobytu. Była
bardzo rozzłoszczona, gdy rano wychodziła z domu, on zaś chciał mieć
szansę z nią porozmawiać. W spokoju, kiedy najgorsza złość minie.
Ponownie wszedł do pokoju córki i usiadł na łóżku. Uderzyła go myśl, w
jak małym stopniu nowa Emelie pasuje do tej dawnej. Białe bluzki i kasz-
mirowe swetry wisiały na wieszakach obok czarnych bluz z kapturem i T-
shirtów z nazwami grup muzycznych. Torba Burberry stała na podłodze
Strona 10
obok żółtego plastikowego pudełka z płytami winylowymi. Największy
kontrast ze wszystkiego stanowił wysłużony macbook w skórzanym etui le-
żący obok peceta wielkiego jak wieżowiec, z trzema monitorami i zesta-
wem słuchawkowym godnym pilota myśliwca.
Zdjęcie nad biurkiem wisiało jak przypomnienie o innych czasach. Gru-
powe zdjęcie Striker Chicks z pierwszych zawodów podczas Dreamhack w
Jönköping. Emelie stała pierwsza z prawej i była o pół głowy wyższa od
pozostałych dziewczyn z drużyny. Jasne włosy miała ufarbowane na
ciemny kolor i ostrzyżone krótko na pazia. Jej makijaż był mocniejszy, a w
górnej wardze tkwiły dwa kolczyki, które tak bardzo wyprowadzały Sisselę
z równowagi.
Heimer odwrócił wzrok od zdjęcia. Chciał wyjść i znów pobiegać. Po
prostu opróżnić ciało z energii i poczuć w ustach smak krwi. Zapomnieć o
pozbawionej kręgosłupa amebie, którą był – choćby tylko na chwilę.
Nagle usłyszał odgłos otwieranych drzwi na dole. Potem głuche uderze-
nie torby stawianej na klinkierowej podłodze i podzwanianie zahaczających
o siebie wieszaków na drążku pod półką w przedpokoju. W końcu zaś do-
biegły go zmęczone kroki na schodach.
– Mógłbyś podać mi szklankę wody, skarbie?
Heimer wyszedł do kuchni, żeby powitać Sisselę. Zobaczył, jak zdejmuje
buty na obcasie i opada na kanapę w sąsiednim salonie. Ledwo wyczuwal-
nie plątał jej się język. Wystarczająco jednak, aby zauważył, że piła.
– Pewnie – odpowiedział, starając się nie pokazać, jak bardzo jest ziryto-
wany tym, że nie mógł się do niej dodzwonić przez cały wieczór. Emelie
potrzebowała ich wsparcia, więc wszczynanie kolejnej kłótni byłoby głu-
potą.
Wcisnął szklankę w zagłębienie w drzwiach lodówki. W miarę jak spły-
wała do niej zimna gazowana woda, obserwował siedzącą na kanapie żonę.
Włosy w kolorze platynowego blond, z krnąbrnym pasmem, które nie
chciało leżeć na swoim miejscu za uchem. Nos o arystokratycznym kształ-
cie – wiedział, że jest z niego bardzo zadowolona. I wreszcie broda, którą
nieco za często pocierała. Przy ostatnim zabiegu lekarz zbyt mocno nacią-
gnął jej skórę. Narzekała, że nie wygląda to naturalnie u kobiety po czter-
dziestce. Heimer nic wtedy nie mówił, ale myślał, że o to właśnie chodzi w
chirurgii plastycznej. Jeśli Sissela chciała wyglądać naturalnie, mogła mieć
nadal dawną brodę.
Postawił szklankę wody na podkładce, dla ochrony stolika przy kanapie.
Strona 11
– Dziękuję – powiedziała Sissela i opróżniła połowę jednym haustem. –
Przepraszam za spóźnienie. Spotkanie się przeciągnęło i zupełnie zapo-
mniałam, że po nim miała być degustacja wina. Przyniosłam ci kilka bute-
lek. Nowy chłopak z zarządu ma udziały w gospodarstwie w Afryce Połu-
dniowej i kiedy opowiedziałam mu o twoim zainteresowaniu winem, chciał
koniecznie sprezentować ci skrzynkę.
– Pozdrów i podziękuj – odparł Heimer i usiadł w fotelu Lamino.
Nie cierpiał, kiedy jego żona robiła takie rzeczy. Jakim prawem sądziła,
że butelki od jakiegoś tam handlarza koni zasługują na miejsce w jego piw-
nicy. Czy nie rozumiała, z jaką troską uzupełniał kolekcję, i że ta niewielka
ilość miejsca, która została, była bardzo istotna ze względu na tych kilka
bordeaux, które miał nadzieję kupić na aukcji win w Sotheby’s tej jesieni?
– Czy dziś wieczorem odzywała się do ciebie Emelie? – zapytał.
– Nie – odparła Sissela. – Nie ma jej w domu?
Pokręcił głową. Żona podciągnęła nogę i zaczęła masować swoją stopę.
Heimer próbował sobie przypomnieć, kiedy przestała go prosić, aby to dla
niej zrobił po długim dniu pracy w niewygodnych butach.
– Nie czuje się dobrze – oznajmił i wstał.
Gestem dał znać, że też powinna wstać, i razem weszli do pokoju córki.
Wysunął szufladę i wskazał woreczek z resztkami kokainy.
– Czy to jest to, co myślę? – spytała Sissela.
Skinął głową.
– Czuję się oszukana – podjęła po chwili ciszy. – Najpierw te wszystkie
kłamstwa na temat szkoły, a teraz to. Przecież obiecała, że z tym skończy.
– Byliśmy naiwni. Powinniśmy zrozumieć, że to nie nastąpi tak łatwo.
– Chcesz powiedzieć, że ja byłam naiwna. Przecież sam nigdy nie wie-
rzyłeś w to, że z nią naprawdę jest lepiej.
Właśnie o to mu chodziło. Nie podobało mu się jednak, że żona sama
wyciągnęła ten wniosek, wolałby ją na niego naprowadzić.
– Nie odbiera komórki – rzekł. – Wyjdę jej poszukać.
– Czy to naprawdę rozsądny pomysł? – spytała Sissela. – Z pewnością
niedługo wróci i chciałabym, abyśmy oboje byli wtedy w domu. Emelie
chętniej słucha ciebie niż mnie.
Nieprawda, pomyślał. Tak było, ale przed pobytem w Björkbacken.
Jak zwykle zostawił decyzję Sisseli. Zaczęli pić herbatkę rumiankową,
bo twierdziła, że koi nerwy. Kiedy minęła pierwsza, a córka nadal się nie
zjawiła, Sissela poszła do sypialni się położyć. On skulił się na kanapie i
Strona 12
naciągnął na siebie koc. Jeśli Emelie będzie chciała przemknąć obok niego,
obudzi się. Obiecał sobie, że naprawdę spróbuje z nią porozmawiać. Gdzieś
tam wciąż była dawna Emelie. Ta, która mu ufała. Tym razem miał zamiar
jej nie zawieść.
Strona 13
3.
Baltimore, 2019
Miejsce, w którym wcześniej leżał mężczyzna, było puste. Łóżko zostało
zabrane, a przyrządy wcześniej podłączone do ciała stały wyłączone na
wózku przy ścianie.
John ponownie stracił przytomność, gdy twarz tego mężczyzny przypo-
mniała mu, dlaczego znajduje się w szpitalu. Za oknami panował już mrok.
Dzień przeszedł w wieczór lub wręcz w noc. Nie wiedział – w sali brako-
wało zegara.
Weszła pielęgniarka. Stanęła przy łóżku i spojrzała na niego z niepoko-
jem. Twierdziła, że utraty przytomności nie mają związku z ranami postrza-
łowymi tułowia, i chciała sprowadzić lekarza. John zaczął protestować.
Kark już go nie bolał, a bólami klatki piersiowej zajęła się morfina. Po pew-
nym wahaniu kobieta ustąpiła.
– Co się stało z tym człowiekiem, który leżał obok mnie? – spytał.
– Znów jest operowany. Za pierwszym razem nie do końca się udało,
więc chirurg postanowił przeprowadzić kolejny zabieg – odparła i się zawa-
hała.
Może powiedziała zbyt wiele na temat innego pacjenta. W szpitalu obo-
wiązywała ścisła tajemnica zawodowa. John zaczął się zastanawiać, ile pie-
lęgniarka tak naprawdę wie o człowieku, którym się opiekuje. W szpitalu
Johnsa Hopkinsa policyjna straż przed drzwiami nie była na porządku
dziennym.
Kiedy obiecał, że naciśnie alarm, jeśli będzie miał zawroty głowy, pielę-
gniarka życzyła mu dobrej nocy. Poczekał, aż wyjdzie z pokoju, a potem
zamknął oczy. Fragmentaryczne wspomnienia zdarzeń z portu w Baltimore
utworzyły zrozumiałą całość, gdy tylko zobaczył twarz tego człowieka.
Mimo że organizm protestował, a ból z tyłu głowy znów zaczął pulsować,
zmusił się, aby wrócić do kontenera, w którym – był o tym przekonany –
jego życie dobiegnie końca.
Strona 14
*
Był tam Abaeze razem z resztą znajomych osób. No i oczywiście Ganiru.
Zawsze Ganiru. To on wezwał ich na spotkanie i przeprowadził przez labi-
rynt kontenerów do północnej części portu. Potem stanął przed jednym z
nich i przeciął blokadę, a ciężkie drzwi się otworzyły.
Dał znak stojącemu najbliżej Abaezemu, że ma wejść. Za nim podążyli
John i pozostali. Ustawili się pod ścianami i patrzyli, jak Ganiru próbuje za-
mknąć za sobą drzwi. Mechanizm zamka stawiał opór, ale kiedy pomógł so-
bie biodrem, bolec wskoczył na właściwą pozycję, a mały promyk wcze-
snowiosennego słońca, który wciąż sączył się do środka, został na ze-
wnątrz.
Sekundę później włączyło się słabe oświetlenie w suficie kontenera. John
podniósł wzrok i zobaczył wiszącą na haku lampę roboczą. Ganiru zrobił
kilka kroków przed siebie i sięgnął po źródło światła. Zdjął je z haka i trzy-
mał przed sobą na wysokości klatki piersiowej. Zimny, biały blask oświetlił
jego twarz od dołu i nadał mu wygląd złowrogiej zjawy.
– Siadajcie.
John zerknął na pozostałych. Dziwnie się czuł, opadając na brudną po-
sadzkę.
– Siadajcie – powtórzył Ganiru.
Tym razem mężczyźni posłuchali i oparli się plecami o skorodowane sta-
lowe ściany. John poczuł przez koszulę chłód metalu.
– O co tu chodzi? – zapytał Abaeze.
Gdyby John powiedział do Ganiru coś podobnego, w odpowiedzi do-
stałby po pysku. Jednak z Abaezem sprawa wyglądała inaczej. Był z nimi
dłużej i miał inną pozycję w grupie.
– Nie przypuszczałem, że kiedykolwiek to powiem, ale któryś z was sy-
pie.
John poczuł ulgę, że jego twarz jest skryta w mroku i nie mogła niczego
zdradzić, gdy Ganiru wypowiedział te słowa. Wiele razy widział w wy-
obraźni ogromne łapska szefa na swojej szyi. Kciuki wciśnięte tuż pod jabł-
kiem Adama i napierające, aż całkowicie odetną powietrze.
– Jesteś tego pewien? – spytał Abaeze, tym razem ciszej.
– Na sto pieprzonych procent. Mieliśmy problem z dostawami, zatrzy-
mała je DEA. Uznałem więc, że porozmawiam z wami o sfałszowanej par-
Strona 15
tii, która miała nadejść drogą lotniczą. Zgadnijcie, które pudła otworzyły te
świnie.
Ganiru przesunął lampą przed oczami swoich ludzi, jakby to była po-
chodnia. Przechodził od twarzy do twarzy i zatrzymywał się na kilka se-
kund przed każdym.
– Jeśli ktoś chce coś powiedzieć, to teraz jest dobra okazja – wycedził.
Kiedy ciemne oczy minęły Johna, spróbował podnieść dłoń do czoła,
żeby otrzeć pot. Dłoń odmówiła posłuszeństwa. Sygnały z mózgu nie do-
cierały do celu, system zawiódł gdzieś wewnątrz ciała.
Znowu Ganiru. Ryk odbijał się echem wewnątrz kontenera.
– Odpowiadać, do kurwy nędzy!
Kiedy nikt się nie odezwał, Ganiru wyszarpnął pistolet z kabury, którą
miał pod marynarką, i położył go przed sobą na posadzce. Wprawił go w
ruch i pistolet zaczął się obracać wokół własnej osi. John podążał wzrokiem
za wirującą lufą. Prędkość stopniowo malała, a pod koniec jego szanse wy-
glądały kiepsko. W ostatniej chwili lufa postanowiła jednak go ominąć i
znieruchomiała przed jednym z pozostałych mężczyzn.
Ganiru podniósł broń, schował ją do kabury i odwiesił lampę roboczą na
hak w suficie. Potem podciągnął człowieka, który przegrał w obłąkańczą
ruletkę, i zaciągnął go do drzwi. Wolną ręką otworzył kontener i pchnął tak
mocno, że człowiek ten upadł na asfalt za drzwiami.
Ganiru z powrotem odwrócił się do ludzi w środku. Wyglądał już na spo-
kojniejszego. Uśmiechnął się ostrożnie, jakby zabawa z pistoletem nie była
tak do końca na poważnie.
– Co dziesięć minut będę strzelał do któregoś z was, dopóki się nie do-
wiem, kto sypnął – powiedział i wyszedł.
W uszach Johna rozległ się huk zamykanych ciężkich drzwi. Oświetlenie
ponownie zostało zredukowane do białego blasku lampy roboczej. Sekundę
później za ścianą kontenera oddano dwa szybkie strzały.
Cisza, która potem nastała, była absolutna. Jakby wszyscy mężczyźni w
czterech blaszanych ścianach wstrzymali oddech i żaden nie chciał pierw-
szy wypuścić z płuc powietrza. W końcu milczenie stało się tak przytłacza-
jące, że ten, który stał najbliżej drzwi, i tak otworzył usta.
– Spokojnie, nikt nie jest ranny – rzekł. – Te pociski tkwią w ziemi. Za
cholerę nie wierzę w tę historię o przerwanych dostawach. Nikt z nas nie
byłby chyba tak kurewsko głupi, żeby sypnąć, nie? Ganiru zawsze miał pa-
ranoję, tylko nas sprawdza.
Strona 16
John był prawie gotów mu uwierzyć. Słowa te tak uspokajały, tak pocie-
szały. Wkrótce wszystko się zakończy i razem będą się z tego śmiali. Szef
zaprosi na drinka w tej obskurnej knajpie przy Patterson Park, którą prowa-
dzi jego kuzyn.
John spróbował poprosić mózg, by znów uniósł prawe ramię. Połączenia
nerwowe w dalszym ciągu strajkowały.
– A co ty sądzisz, Abaeze? Przecież go znasz – odezwał się głos z ciem-
ności kawałek dalej.
Abaeze wyglądał na mocno skupionego i tylko wzruszył ramionami.
Jakby nie obchodziło go nic, tylko własne myśli.
Nagle mechanizm zamka huknął ponownie. Drobna wiązka światła
dziennego wpadła do środka i poszerzyła się, gdy drzwi otwarto do połowy.
Coś zostało wepchnięte do kontenera i światło z powrotem zniknęło. Zza
stalowej ściany dobiegł stłumiony głos Ganiru:
– Zostało pięć minut.
John patrzył na kilku mężczyzn, którzy poderwali się na nogi i stanęli w
półkolu wokół leżącego na posadzce ciała. Ktoś zaczął nim potrząsać, aby
sprowokować reakcję. Na początku ostrożnie, a potem coraz mocniej.
Głowa przechyliła się na bok i między parą nóg jednego ze stojących John
dostrzegł spoglądające na niego oko. W miejscu drugiego widniał zakrwa-
wiony oczodół.
Mężczyzna, który chwilę wcześniej próbował uspokoić grupę, poczłapał
do przeciwległego rogu kontenera i zaczął głośno wymiotować. Po ciasnym
pomieszczeniu rozniosła się gryząca woń soku żołądkowego i częściowo
strawionej fajity.
Kilku mężczyzn zaczęło krzyczeć i obwiniać się nawzajem o to czy
tamto. John siedział dalej jak przyklejony do posadzki i usiłował w jakiś
sposób uporządkować myśli. Wciąż zmieniały tor i nie dało się ich połą-
czyć w zrozumiałą całość.
Abaeze stanął na środku i rozdzielił dwóch mężczyzn, którzy zaczęli się
bić. Pewnie zrozumieli, że jedynym człowiekiem, który ma szansę po-
wstrzymać Ganiru, jest Abaeze.
– Kiedy wróci, opowiem, kto sypnął. Nigdy sobie nie wybaczę, że jeden
z nas musiał umrzeć, zanim dodałem dwa do dwóch – powiedział i usiadł z
powrotem.
Pozostali mężczyźni poszli w jego ślady. W kontenerze zapadła osobliwa
cisza. Przerażeni mężczyźni siedzieli pod ścianą i unikali patrzenia sobie w
Strona 17
oczy. W końcu ktoś odważył się zadać pytanie.
– Kto to taki?
Abaeze pokręcił głową.
– Kiedy przyjdzie Ganiru – odparł.
John zastanawiał się, jak duża część chaosu wirującego w jego głowie
jest widoczna na zewnątrz. Oddech miał tak szybki i płytki, że z pewnością
sapał jak dziecko z gorączką. Nikt jednak nie zwracał na niego uwagi.
Każdy miał dość swoich spraw i przeprowadzał kalkulację. W razie wska-
zania będzie to ich słowo przeciwko słowu Abaezego. Komu uwierzy Ga-
niru?
Drzwi kontenera otworzyły się znowu, a ich oprawca bez trudu przestąpił
nad leżącym na podłodze trupem. Na pewno zauważył, że spojrzenia
wszystkich powędrowały do Abaezego.
– Chcesz mi coś powiedzieć? – zapytał.
Abaeze się nie wahał. Jego głos był silny i ociekał pogardą.
– To on sypie – oznajmił i wskazał.
John spostrzegł, że palec jest wymierzony w niego, i natychmiast poczuł
na sobie spojrzenia mężczyzn. W ich oczach była nie tylko nienawiść, ale i
szczypta ulgi. Jeśli przegra, oni wygrają. Pierwszą nagrodą była łaska, która
pozwoli obudzić się następnego dnia.
Skąd jednak Abaeze mógł to wiedzieć? O ile w ogóle wiedział. Równie
dobrze mógł wybrać kogoś na chybił trafił, żeby samemu uniknąć oskarże-
nia. John był z nimi najkrócej, już samo to czyniło z niego odpowiednią
ofiarę.
– Jesteś pewny? – zapytał Ganiru.
– Tak. Jednego razu zostawił w samochodzie telefon, kiedy poszedł się
odlać. Przychodziły do niego podejrzane wiadomości. Wtedy ich nie rozu-
miałem, ale teraz już wiem, o co chodziło – oznajmił i strzyknął śliną w
kierunku zdrajcy.
John utkwił wzrok w plamie śliny kilkadziesiąt centymetrów od swoich
stóp. Poczuł mdłości, ale udało mu się nad nimi zapanować. Czy Ganiru na-
prawdę to kupi? Czy serio uwierzy, że agenci kontaktują się w ten sposób
ze swoimi zleceniodawcami?
Najwyraźniej tak, bo wycelował w niego pistolet.
– Łamiesz mi serce. Tę niewielką część, która z niego została.
John chciał się bronić. Nawciskać temu psychopacie tyle kitu, że już ni-
gdy potem nikomu by nie uwierzył. Jednak język miał sparaliżowany, tak
Strona 18
samo jak resztę ciała. Nie mógł wykrztusić ani słowa.
– Pozwól mi to zrobić – powiedział Abaeze. – Lepiej prześpię dzisiejszą
noc, jeśli będę mógł zgasić tego gnojka.
Ganiru pokiwał głową z aprobatą.
– Jasne. Jest twój.
Abaeze gwałtownie poderwał Johna z podłogi. Taka upokarzająca
śmierć. Człowiek wyćwiczony w działaniu pod presją dawał się prowadzić
na rzeź jak bezwolne zwierzę. Ganiru przytrzymał drzwi, żeby Abaeze
mógł go wyciągnąć na zewnątrz. W pewnym sensie przyniosło to Johnowi
ulgę – nie umrze wewnątrz kontenera. Ostatni oddech będzie przynajmniej
wypełniony świeżym powietrzem.
– Na kolana – rozkazał Abaeze.
John poczuł pchnięcie, podparł się dłońmi. Stał teraz na czworakach ple-
cami do niego. Pomyślał, że to dobrze, iż reszta mężczyzn została w konte-
nerze. Śmierć była prywatną sprawą, nie chciał dzielić z nimi ostatniej
chwili.
Odwrócił się i zobaczył, że Ganiru podaje mu pistolet. Usłyszał meta-
liczny odgłos, kiedy Abaeze odbezpieczył broń. Lufa pistoletu wcisnęła się
w tył głowy i zmusiła twarz do zetknięcia się z ziemią. John śledził wzro-
kiem szczelinę w asfalcie, dopóki nie zniknęła pod jeszcze jednym kontene-
rem.
Tak wyglądał koniec, ostatni rozdział. Był o tym przekonany.
*
Wewnętrzny film znieruchomiał, gdy John usłyszał dźwięk naciskanej
klamki. Otworzył oczy i zobaczył policjanta na korytarzu, pomagającego
pielęgniarce przejechać łóżkiem przez drzwi. To na pewno Abaeze wrócił z
operacji. John natychmiast zaczął szukać oznak ruchu, ale mężczyzna nie
wydawał się przytomny.
Pielęgniarka zatrzymała łóżko obok łóżka Johna i podłączyła czujniki
pilnujące stanu pacjenta. Chwilę później piknął jej pager i zostawiła Johna
samego ze śpiącym Abaezem.
John przyjrzał się ciężkiemu ciału, ledwo mieszczącemu się w łóżku. Ten
człowiek miał prawie dwa metry wzrostu i ważył sporo ponad sto kilogra-
mów. Skóra na jego twarzy była tak czarna, że wręcz granatowa. Nos wy-
glądał na szerszy, a zmarszczki na policzkach były głębsze, niż wydawało
Strona 19
się wcześniej. Grube ręce spoczywające na kołdrze nie miały żadnych zde-
formowanych po siłowni mięśni. Siła tego mężczyzny była opakowana w
warstwę tłuszczu, ale to nie czyniło jej mniej imponującą. John rozumiał,
dlaczego Ganiru był nim tak zachwycony. Ludzie, którzy mieli problem ze
spłatą długów, najczęściej znajdowali ukryte rezerwy, kiedy przy stole ne-
gocjacyjnym pojawiał się Abaeze.
Nagle z obwisłych ust dobyło się kaszlnięcie. John się wzdrygnął. Potem
rozbrzmiały kolejne i nie ulegało wątpliwości, że jego sąsiad z łóżka obok
odzyskuje przytomność.
John rozważał, czy wezwać pielęgniarkę, ale zawahał się, gdy Abaeze
otworzył oczy i odwrócił ku niemu twarz. Dopiero po kilku sekundach ol-
brzym zrozumiał, na kogo patrzy. Uśmiechnął się słabo i powiedział:
– Czyli jednak żyjesz.
John odwzajemnił uśmiech.
– Tak. I obaj wiemy, komu to zawdzięczam.
Strona 20
4.
Karlstad, 2009
Heimer spróbował świeżo wyciśniętego soku i stwierdził, że pomarańcze
nie są dość dobre. W sklepie mieli teraz nową odmianę, nie tak słodką jak
poprzednia. Wypłukał wyciskarkę, napełnił dwie szklanki i podał je żonie
siedzącej przy wyspie kuchennej. Zwykle jedli śniadania w tym miejscu, bo
tylko tu padało światło również ze wschodu. W dniach dobrej pogody wi-
dzieli słońce wschodzące nad wierzchołkami drzew.
Okno zostało dorysowane do projektu w ostatniej chwili i Heimer cieszył
się, że postawił na swoim. Posiadłość mieściła się nad jeziorem Wener,
więc wydawało się naturalne, żeby z każdego pomieszczenia rozciągał się
widok na wodę. Jednak Värmlandia to nie tylko jeziora, ale również lasy.
Heimer był zadowolony z tego sformułowania. Użył go do przekonania
firmy budowlanej, aby jeszcze raz skorygowała projekt. W zamian obiecał,
że to ostatnia zmiana wpływająca na umiejscowienie rur i ścian nośnych.
Złamał tę obietnicę już następnego dnia, bo obudził się z nową wizją głów-
nej sypialni z własną łazienką.
Nigdy wcześniej nie czuł się tak dobrze jak wtedy, kiedy budowali dom,
a tym razem Sissela wyjątkowo usunęła się z drogi. To on był architektem z
wykształcenia, szanowała to. Nawet jeśli od wielu lat nie pracował, wciąż
się na tym znał.
Heimer spojrzał na żonę unoszącą do ust szklankę soku. Jej dłonie wy-
glądały staro. Na tę część ciała nic nie mogli poradzić chirurdzy plastyczni
ani drogie kremy. Jeśli chce się znać wiek kobiety, wystarczy się przyjrzeć
jej dłoniom. To równie pewne jak datowanie radiowęglowe.
Zaczął znów myśleć o Emelie.
Jego myśli mogły podążać w innych kierunkach tylko przez krótkie mo-
menty, potem znów wracały do niej. Czuł się tak, jakby ktoś umieścił mu
klatkę piersiową w imadle i powoli obracał pokrętła, zwiększając nacisk.
Zaczął tęsknić za torem biegowym. Chciał pobiec tak szybko i daleko, aż