Mohlin Peter, Nystrom Peter - Ostatnie życie

Szczegóły
Tytuł Mohlin Peter, Nystrom Peter - Ostatnie życie
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Mohlin Peter, Nystrom Peter - Ostatnie życie PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Mohlin Peter, Nystrom Peter - Ostatnie życie PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Mohlin Peter, Nystrom Peter - Ostatnie życie - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Strona 3 Ty­tuł ory­gi­nału: Det si­sta li­vet Re­dak­cja: Ja­cek Ring Pro­jekt okładki: Alette Ber­tel­sen, Alet­teb.dk Zdję­cia na okładce: © Shut­ter­stock.com Ad­ap­ta­cja okładki: Kav Stu­dio Pola Ru­si­ło­wicz Ko­rekta: Adam Osiń­ski, Be­ata Wój­cik Re­dak­tor ini­cju­jąca: Do­mi­nika Du­da­rew-Osiecka Co­py­ri­ght © 2020 Pe­ter Moh­lin and Pe­ter Ny­ström First pu­bli­shed by Nor­stedts, Swe­den Pu­bli­shed by ar­ran­ge­ment with Nor­din Agency AB, Swe­den Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Ma­ciej Mu­szal­ski, 2021 Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Czarna Owca, War­szawa 2021 Wszel­kie prawa za­strze­żone. Ni­niej­szy plik jest ob­jęty ochroną prawa au­tor­skiego i za­bez­pie­czony zna­kiem wod­nym (wa­ter­mark). Uzy­skany do­stęp upo­waż­nia wy­łącz­nie do pry­wat­nego użytku. Roz­po­wszech­nia­nie ca­ło­ści lub frag­mentu ni­niej­szej pu­bli­ka­cji w ja­kiej­kol­wiek po­staci bez zgody wła­ści­ciela praw jest za­bro­nione. Wy­da­nie I ISBN: 9788381435918 Po więcej darmowych ebooków i audiobooków kliknij TUTAJ Strona 4 Część pierwsza 2019 : 2009 Strona 5 1. Bal­ti­more, 2019 Le­żał w łóżku i pa­trzył w biały su­fit. Od­bar­wie­nie na gip­so­wej pły­cie stop-­ niowo na­bie­rało co­raz ostrzej­szych kon­tu­rów. Plama wy­glą­dała jak duch albo ba­lon. Coś, co mo­głoby na­ry­so­wać dziecko. John wie­dział, że prze­bywa na gra­nicy mię­dzy jawą a snem, nie miał jed-­ nak po­ję­cia, jak długo miota się po­mię­dzy tymi dwoma świa­tami. Spró­bo-­ wał ob­ró­cić głowę, żeby zo­ba­czyć, gdzie się znaj­duje. Se­kundę póź­niej na-­ de­szła fala bólu. Jej mak­si­mum znaj­do­wało się z tyłu głowy i prze­ta­czała się po ca­łym ciele. Za­ci­snął po­wieki i pró­bo­wał zna­leźć ja­kieś miej­sce we-­ wnątrz sie­bie, w któ­rym mógłby się schro­nić. Nie zna­lazł. Za­cze­kał, aż naj­gor­szy ból ustąpi, i po­sta­no­wił, że przy­swoi po­kój in-­ nymi zmy­słami niż wzrok. W po­wie­trzu dało się wy­czuć woń środ­ków do de­zyn­fek­cji, jed­nak po­zba­wio­nych syn­te­tycz­nych do­mie­szek, które zwy­kle są w tego typu pro­duk­tach. Żad­nych cy­tru­sów czy ukwie­co­nych łąk, tylko za­pach kli­nicz­nej czy­sto­ści. Usły­szał po­pi­ski­wa­nia po swo­jej le­wej stro­nie. Dźwięk po­wta­rzał się z kil­ku­se­kun­do­wymi od­stę­pami i nie­wąt­pli­wie do­cho­dził z ja­kie­goś urzą­dze-­ nia znaj­du­ją­cego się na wy­so­ko­ści głowy. Po­woli za­ci­snął dłoń na sta­lo­wej ra­mie łóżka i zsu­wał ją po niej, aż tra-­ fiła na coś, co wy­glą­dało jak ka­bel. Chwy­cił go i pod­niósł na tyle wy­soko, aby zo­ba­czyć, co to ta­kiego. Po jed­nej stro­nie tkwił pla­sti­kowy wa­lec z czer­wo­nym przy­ci­skiem. Na­ci­snął przy­cisk i cze­kał, aż coś się sta­nie. Wkrótce drzwi się otwo­rzyły i usły­szał zbli­ża­jące się kroki. Ko­bieta w bia-­ łym far­tu­chu, z wło­sami zwią­za­nymi w kok, na­chy­liła się nad łóż­kiem. – Je­steś przy­tomny, John? Sły­szysz mnie? Ostroż­nie ski­nął głową i od­po­wie­dział mu uśmiech. – Je­steś te­raz w szpi­talu Johnsa Hop­kinsa w Bal­ti­more – oznaj­miła ko-­ bieta. – Ope­ro­wano cię tu­taj, bo mia­łeś rany po­strza­łowe klatki pier­sio­wej. Kiedy tylko usły­szał głos pie­lę­gniarki, za­czął być świa­domy bólu po­ope-­ ra­cyj­nego. Ten był in­nego typu, bar­dziej tępy. Nie eks­plo­do­wał tak jak ból Strona 6 karku. Sta­no­wił jakby drugą war­stwę bólu. Ko­bieta wciąż mó­wiła o sta­nie jego zdro­wia. Stra­cił dużo krwi i dobę wcze­śniej nie­przy­tomny tra­fił na od­dział in­ten­syw­nej te­ra­pii. Prze­pro­wa-­ dzono ope­ra­cję, le­ka­rzom udało się po­wstrzy­mać krwo­toki we­wnętrzne. Po­ci­ski, w su­mie dwa, omi­nęły klu­czowe na­rządy i prze­szły na wy­lot. – Wody – po­wie­dział i za­sko­czyło go, jak pi­skliwy ma głos. Pie­lę­gniarka wzięła ze sto­lika ku­bek z rurką i po­dała mu. Za­czął łap­czy-­ wie pić, wię­cej, niż mógł prze­łknąć. Za­kasz­lał, a ko­bieta w bieli mu­siała mu wy­trzeć po­li­czek ser­wetką. – Trudno się pije, gdy się leży pła­sko. Pod­nieść łóżko? Ski­nął głową. Pie­lę­gniarka na­ci­snęła gu­zik na ścia­nie, a za­głó­wek po­wę­dro­wał do góry. John wresz­cie mógł się ro­zej­rzeć po sali. Obok łóżka, po le­wej stro­nie, zo-­ ba­czył sta­tyw na kół­kach, a na nim leki po­da­wane do­żyl­nie. Do­li­czył się trzech prze­zro­czy­stych prze­wo­dów za­opa­tru­ją­cych jego ciało w che­mi­ka­lia po­przez wkłu­cia w zgię­ciu ręki. Pi­ski, które sły­szał, do­bie­gały z urzą­dze­nia nad­zo­ru­ją­cego od­dy­cha­nie i za­opa­trze­nie w tlen. Za­słony w dwóch oknach były cien­kie i prze­pusz­czały wię­cej słońca, niżby so­bie tego ży­czył. Drzwi na ko­ry­tarz też miały szybę. W gór­nej czę-­ ści drzwi pro­wa­dzą­cych na ko­ry­tarz była szyba, i to na tyle duża, że wi­dział przez nią pil­nu­ją­cego go po­li­cjanta. Po­woli ob­ró­cił głowę w drugą stronę i spo­strzegł jesz­cze jedno łóżko. Naj­wi­docz­niej nie był tu je­dy­nym pa­cjen­tem. Kiedy zo­ba­czył twarz, ból w tyle głowy eks­plo­do­wał na nowo. Na łóżku – za­le­d­wie około me­tra od niego – le­żał czło­wiek, który dwa-­ dzie­ścia cztery go­dziny wcze­śniej przy­ci­snął mu pi­sto­let do karku. Strona 7 2. Karl­stad, 2009 Znowu au­to­ma­tyczna se­kre­tarka. He­imer wie­dział, że choć do­cho­dzi pół-­ noc, ona wi­dzi te­le­fony od niego. Ko­mórkę miała chyba przy­spa­waną do dłoni, dzia­łała przez całą dobę. Kiedy je­den kon­ty­nent się wy­łą­czał, przy-­ cho­dził czas na ko­lejny, ona zaś była do­stępna za­wsze, gdy od­działy po­trze-­ bo­wały swo­jego do­wódcy. Kiedy jed­nak on, jej mąż, chciał się z nią skon­tak­to­wać, wo­lała nie od-­ bie­rać. Albo uży­wała funk­cji fil­tro­wa­nia po­łą­czeń, czyli scre­eno­wała je, jak to się okre­ślało no­wo­cze­snym ję­zy­kiem. Cza­sami na­bie­rał ochoty, by po­ży-­ czyć ko­mórkę od ko­goś z kie­row­nic­twa i za­dzwo­nić z niej do Sis­seli. Tylko żeby zo­ba­czyć, czy od­bie­rze. He­imer wyj­rzał przez pa­no­ra­miczne okno i z za­sko­cze­niem spo­strzegł, jak ciemna jest woda. Wkrótce Eme­lie po­je­dzie z po­wro­tem do Sztok­holmu i lato ofi­cjal­nie się za­koń­czy. Za­czął my­śleć o tym, że kiedy ty­dzień przed mid­som­mar od­bie­rał córkę na dworcu, pra­wie jej nie po­znał. Prze­miana w schludną stu­dentkę szkoły biz­nesu na­stą­piła tak szybko, że nie­mal za­po-­ mniał, jak wy­glą­dała. Sis­sela oczy­wi­ście nie po­sia­dała się z ra­do­ści, gdy ubie­głej je­sieni Eme-­ lie roz­po­częła stu­dia. Dawne sprawy po­szły w nie­pa­mięć, a dzie­dziczka ro-­ dzin­nej firmy zna­la­zła się na swoim miej­scu w naj­lep­szej ze szkol­nych ław. He­imer nie był rów­nie prze­ko­nany. La­tem na­prawdę się sta­rał na­pra­wić re-­ la­cję z Eme­lie i od­zy­skać jej za­ufa­nie po tym, co się stało. Ona jed­nak nie chciała znów go do sie­bie do­pu­ścić. Po­now­nie za­dzwo­nił do Sis­seli. Dla­czego, do cho­lery, nie od­biera? Je­śli się dzwoni trzy razy w ciągu go­dziny, po­winna chyba zro­zu­mieć, że to coś waż­nego? He­imer usiadł przy wy­spie ku­chen­nej i za­czął my­śleć, jak gów­niany był to dzień. Roz­po­czął się kłót­nią już przy śnia­da­niu. Przez cały rok aka­de-­ micki ra­porty ze Sztok­holmu były do­bre. Eme­lie mó­wiła, że zdaje eg­za-­ miny i do­brze się czuje z in­nymi w gru­pie. Zo­staw­szy sam na sam z żoną, Strona 8 He­imer za­czął kwe­stio­no­wać re­zul­taty na­uki. Córka odzie­dzi­czyła po nim dys­lek­sję – sam pa­mię­tał, jak trudno mu było na­dą­żyć za czę­ściami teo­re-­ tycz­nymi na stu­diach ar­chi­tek­to­nicz­nych. Sis­sela zba­ga­te­li­zo­wała jego obiek­cje i za­py­tała, dla­czego tak słabo wie­rzy w swoje je­dyne dziecko. Wczo­raj jed­nak za­mek z pia­sku ru­nął. Zna­joma z pracy Sis­seli, bli­ska przy­ja­ciółka rek­tora, wie­działa, że sy­tu­acja Eme­lie bu­dzi nie­po­kój na uczelni. Miała dużo nie­obec­no­ści i ostat­nio rzadko można ją było spo­tkać na ko­ry­ta­rzu. Sis­sela za­dzwo­niła do rek­tora i nie dała za wy­graną, do­póki bie­dak nie wy­po­wie­dział się o jej córce bez owi­ja­nia w ba­wełnę. Po dwóch se­me­strach Eme­lie miała za­le­d­wie dwa­dzie­ścia cztery punkty na sześć­dzie-­ siąt moż­li­wych. Do ostat­nich dwóch eg­za­mi­nów na­wet nie po­de­szła. Śnia­da­nie za­mie­niło się w prze­słu­cha­nie z krzy­żo­wym ogniem py­tań, a Eme­lie zo­stała skon­fron­to­wana ze swo­imi kłam­stwami. He­imer pró­bo­wał uspo­koić żonę, ale jej chyba wy­le­ciało z głowy, jak źle było z Eme­lie w ciągu ostat­nich lat. Jak nie­wiele bra­ko­wało, by stra­cili ją na do­bre. Fi­nał po­ranka był taki, że Eme­lie znik­nęła w swoim po­koju, a po­tem wy-­ szła z domu z ple­ca­kiem. Chwilę póź­niej wy­szła rów­nież Sis­sela, a on zo-­ stał na zglisz­czach tego, co miało przy­po­mi­nać ro­dzinę. Sam miał po­sprzą-­ tać po in­nych. Jak zwy­kle. Spę­dził przed­po­łu­dnie w piw­nicy z wi­nami i pró­bo­wał za­pro­wa­dzić tam tro­chę po­rządku. Przez ostat­nie mie­siące za­nie­dby­wał in­wen­ta­ry­za­cję, a prze­cież ze względu na kwe­stie ubez­pie­cze­niowe mu­siał mieć ak­tu­alną li­stę bu­te­lek. Te­ra­pia po­dzia­łała i kiedy sznu­ro­wał buty, żeby prze­biec prze­wi-­ dziane w pro­gra­mie tre­nin­go­wym dwa­na­ście ki­lo­me­trów, czuł się le­piej. Lep­sze sa­mo­po­czu­cie nie trwało jed­nak długo. Po obie­dzie, który ugo­to-­ wał i zjadł w sa­mot­no­ści, pę­kła ostat­nia ilu­zja w kwe­stii no­wego ży­cia córki. He­imer wszedł do jej po­koju. Nie za­mie­rzał mysz­ko­wać. Chciał tylko przez chwilę w nim po­być. Ro­bił tak cza­sem, od­kąd się prze­pro­wa-­ dziła do Sztok­holmu. Żeby so­bie przy­po­mnieć, że kie­dyś byli oni dwoje kon­tra reszta świata. Górną szu­fladę szafki pod biur­kiem wy­su­nął od­ru­chowo. Nie była do-­ kład­nie za­mknięta i tak na­prawdę chciał tylko ją po­pra­wić. A przy­naj­mniej tak to so­bie tłu­ma­czył. W każ­dym ra­zie wy­cią­gnął szu­fladę i jego uwagę na­tych­miast przy­cią­gnął stos sta­rych prac do­mo­wych. To, że znaj­do­wały się w tym miej­scu, wy­glą­dało po­dej­rza­nie. Pod­niósł pa­piery i zna­lazł to­rebkę z bia­łym prosz­kiem. Strona 9 Zo­stała tylko odro­bina na dnie. Na­brał ją na pa­lec wska­zu­jący, po­ło­żył pro­szek na ję­zyku i na­tych­miast wy­czuł che­micz­nie gorzki smak ko­ka­iny. Od tego czasu dzwo­nił do córki co naj­mniej osiem razy, ale nie mógł się z nią po­łą­czyć. Prze­czu­wał to gdzieś na skraju świa­do­mo­ści, ale nie chciał wi­dzieć. Nowa Eme­lie była zbyt ide­alna. Te­ra­peuci z ośrodka raz za ra­zem przy­po­mi­nali, że wyj­ście z cho­roby psy­chicz­nej trwa długo, a droga czę­sto jest na­je­żona prze­ciw­no­ściami. Jed­nak dla jego córki po­byt w Björk­bac­ken wy­da­wał się cu­downą ku­ra­cją. Wkro­czyła tam agre­sywna dzie­więt­na­sto-­ latka, którą cią­gnęło do nar­ko­ty­ków, a wy­szła dziew­czyna, która zdała do szkoły biz­nesu i chciała się an­ga­żo­wać w ro­dzinną firmę. Wszystko w za­le-­ d­wie sześć mie­sięcy. He­imer wstał od wy­spy ku­chen­nej i za­czął bez kon­kret­nego celu cho­dzić po domu. Po­de­szwy jego skó­rza­nych bu­tów skrzy­piały na kon­ser­wo­wa­nym bia­łym my­dłem par­kie­cie z dłu­gich de­sek. Czuł się jak je­dyny czło­wiek na naj­bar­dziej wy­lud­nio­nej z im­prez. Ubrany zbyt ele­gancko, w ko­szulę i ma-­ ry­narkę, pod­czas gdy rów­nie do­brze mógłby bie­gać w kap­ciach i szla­froku. Prze­cież ni­kogo tu nie było. Prze­brał się w be­żowe chi­nosy i czarną ko­szulkę polo, którą ku­pił w Me-­ dio­la­nie. Ko­szulka do­brze le­żała na jego mu­sku­lar­nym, ży­la­stym tor­sie. Za-­ wdzię­czał go bie­ga­niu. Nie­wielu męż­czyzn, któ­rzy skoń­czyli czter­dzie­ści osiem lat, było w ta­kiej for­mie. Wpraw­dzie li­nia wło­sów się cof­nęła, a na skó­rze wo­kół oczu po­ja­wiły się zmarszczki, ale lu­bił swoją twarz, sta­rzała się z god­no­ścią. By­wało, że po kry­jomu ku­po­wał „Svensk Dam­tid­ning” po tym, jak ra-­ zem z Sis­selą byli na ja­kiejś pre­mie­rze w Sztok­hol­mie. Uwiel­biał to, że jest jedną z osób na za­miesz­czo­nych tam zdję­ciach, i po­rów­ny­wał sie­bie i Sis-­ selę z in­nymi pa­rami w tym sa­mym wieku. Je­śli cho­dziło o ema­no­wa­nie au-­ to­ry­te­tem i do­brym sma­kiem, Bjur­wal­lo­wie sta­no­wili duet trudny do po­bi-­ cia. Wró­cił do kuchni. Zro­bił so­bie ka­napkę, ale nie był w sta­nie zjeść choćby po­łowy. My­ślami wra­cał do Eme­lie i jej moż­li­wego miej­sca po­bytu. Była bar­dzo roz­złosz­czona, gdy rano wy­cho­dziła z domu, on zaś chciał mieć szansę z nią po­roz­ma­wiać. W spo­koju, kiedy naj­gor­sza złość mi­nie. Po­now­nie wszedł do po­koju córki i usiadł na łóżku. Ude­rzyła go myśl, w jak ma­łym stop­niu nowa Eme­lie pa­suje do tej daw­nej. Białe bluzki i kasz-­ mi­rowe swe­try wi­siały na wie­sza­kach obok czar­nych bluz z kap­tu­rem i T- shir­tów z na­zwami grup mu­zycz­nych. Torba Bur­berry stała na pod­ło­dze Strona 10 obok żół­tego pla­sti­ko­wego pu­dełka z pły­tami wi­ny­lo­wymi. Naj­więk­szy kon­trast ze wszyst­kiego sta­no­wił wy­słu­żony mac­book w skó­rza­nym etui le-­ żący obok pe­ceta wiel­kiego jak wie­żo­wiec, z trzema mo­ni­to­rami i ze­sta-­ wem słu­chaw­ko­wym god­nym pi­lota my­śliwca. Zdję­cie nad biur­kiem wi­siało jak przy­po­mnie­nie o in­nych cza­sach. Gru-­ powe zdję­cie Stri­ker Chicks z pierw­szych za­wo­dów pod­czas Dre­am­hack w Jön­köping. Eme­lie stała pierw­sza z pra­wej i była o pół głowy wyż­sza od po­zo­sta­łych dziew­czyn z dru­żyny. Ja­sne włosy miała ufar­bo­wane na ciemny ko­lor i ostrzy­żone krótko na pa­zia. Jej ma­ki­jaż był moc­niej­szy, a w gór­nej war­dze tkwiły dwa kol­czyki, które tak bar­dzo wy­pro­wa­dzały Sis­selę z rów­no­wagi. He­imer od­wró­cił wzrok od zdję­cia. Chciał wyjść i znów po­bie­gać. Po pro­stu opróż­nić ciało z ener­gii i po­czuć w ustach smak krwi. Za­po­mnieć o po­zba­wio­nej krę­go­słupa ame­bie, którą był – choćby tylko na chwilę. Na­gle usły­szał od­głos otwie­ra­nych drzwi na dole. Po­tem głu­che ude­rze-­ nie torby sta­wia­nej na klin­kie­ro­wej pod­ło­dze i po­dzwa­nia­nie za­ha­cza­ją­cych o sie­bie wie­sza­ków na drążku pod półką w przed­po­koju. W końcu zaś do-­ bie­gły go zmę­czone kroki na scho­dach. – Mógł­byś po­dać mi szklankę wody, skar­bie? He­imer wy­szedł do kuchni, żeby po­wi­tać Sis­selę. Zo­ba­czył, jak zdej­muje buty na ob­ca­sie i opada na ka­napę w są­sied­nim sa­lo­nie. Le­dwo wy­czu­wal-­ nie plą­tał jej się ję­zyk. Wy­star­cza­jąco jed­nak, aby za­uwa­żył, że piła. – Pew­nie – od­po­wie­dział, sta­ra­jąc się nie po­ka­zać, jak bar­dzo jest zi­ry­to-­ wany tym, że nie mógł się do niej do­dzwo­nić przez cały wie­czór. Eme­lie po­trze­bo­wała ich wspar­cia, więc wsz­czy­na­nie ko­lej­nej kłótni by­łoby głu-­ potą. Wci­snął szklankę w za­głę­bie­nie w drzwiach lo­dówki. W miarę jak spły-­ wała do niej zimna ga­zo­wana woda, ob­ser­wo­wał sie­dzącą na ka­na­pie żonę. Włosy w ko­lo­rze pla­ty­no­wego blond, z krnąbr­nym pa­smem, które nie chciało le­żeć na swoim miej­scu za uchem. Nos o ary­sto­kra­tycz­nym kształ-­ cie – wie­dział, że jest z niego bar­dzo za­do­wo­lona. I wresz­cie broda, którą nieco za czę­sto po­cie­rała. Przy ostat­nim za­biegu le­karz zbyt mocno na­cią-­ gnął jej skórę. Na­rze­kała, że nie wy­gląda to na­tu­ral­nie u ko­biety po czter-­ dzie­stce. He­imer nic wtedy nie mó­wił, ale my­ślał, że o to wła­śnie cho­dzi w chi­rur­gii pla­stycz­nej. Je­śli Sis­sela chciała wy­glą­dać na­tu­ral­nie, mo­gła mieć na­dal dawną brodę. Po­sta­wił szklankę wody na pod­kładce, dla ochrony sto­lika przy ka­na­pie. Strona 11 – Dzię­kuję – po­wie­działa Sis­sela i opróż­niła po­łowę jed­nym hau­stem. – Prze­pra­szam za spóź­nie­nie. Spo­tka­nie się prze­cią­gnęło i zu­peł­nie za­po-­ mnia­łam, że po nim miała być de­gu­sta­cja wina. Przy­nio­słam ci kilka bu­te-­ lek. Nowy chło­pak z za­rządu ma udziały w go­spo­dar­stwie w Afryce Po­łu-­ dnio­wej i kiedy opo­wie­dzia­łam mu o twoim za­in­te­re­so­wa­niu wi­nem, chciał ko­niecz­nie spre­zen­to­wać ci skrzynkę. – Po­zdrów i po­dzię­kuj – od­parł He­imer i usiadł w fo­telu La­mino. Nie cier­piał, kiedy jego żona ro­biła ta­kie rze­czy. Ja­kim pra­wem są­dziła, że bu­telki od ja­kie­goś tam han­dla­rza koni za­słu­gują na miej­sce w jego piw-­ nicy. Czy nie ro­zu­miała, z jaką tro­ską uzu­peł­niał ko­lek­cję, i że ta nie­wielka ilość miej­sca, która zo­stała, była bar­dzo istotna ze względu na tych kilka bor­de­aux, które miał na­dzieję ku­pić na au­kcji win w So­theby’s tej je­sieni? – Czy dziś wie­czo­rem od­zy­wała się do cie­bie Eme­lie? – za­py­tał. – Nie – od­parła Sis­sela. – Nie ma jej w domu? Po­krę­cił głową. Żona pod­cią­gnęła nogę i za­częła ma­so­wać swoją stopę. He­imer pró­bo­wał so­bie przy­po­mnieć, kiedy prze­stała go pro­sić, aby to dla niej zro­bił po dłu­gim dniu pracy w nie­wy­god­nych bu­tach. – Nie czuje się do­brze – oznaj­mił i wstał. Ge­stem dał znać, że też po­winna wstać, i ra­zem we­szli do po­koju córki. Wy­su­nął szu­fladę i wska­zał wo­re­czek z reszt­kami ko­ka­iny. – Czy to jest to, co my­ślę? – spy­tała Sis­sela. Ski­nął głową. – Czuję się oszu­kana – pod­jęła po chwili ci­szy. – Naj­pierw te wszyst­kie kłam­stwa na te­mat szkoły, a te­raz to. Prze­cież obie­cała, że z tym skoń­czy. – By­li­śmy na­iwni. Po­win­ni­śmy zro­zu­mieć, że to nie na­stąpi tak ła­two. – Chcesz po­wie­dzieć, że ja by­łam na­iwna. Prze­cież sam ni­gdy nie wie-­ rzy­łeś w to, że z nią na­prawdę jest le­piej. Wła­śnie o to mu cho­dziło. Nie po­do­bało mu się jed­nak, że żona sama wy­cią­gnęła ten wnio­sek, wo­lałby ją na niego na­pro­wa­dzić. – Nie od­biera ko­mórki – rzekł. – Wyjdę jej po­szu­kać. – Czy to na­prawdę roz­sądny po­mysł? – spy­tała Sis­sela. – Z pew­no­ścią nie­długo wróci i chcia­ła­bym, aby­śmy oboje byli wtedy w domu. Eme­lie chęt­niej słu­cha cie­bie niż mnie. Nie­prawda, po­my­ślał. Tak było, ale przed po­by­tem w Björk­bac­ken. Jak zwy­kle zo­sta­wił de­cy­zję Sis­seli. Za­częli pić her­batkę ru­mian­kową, bo twier­dziła, że koi nerwy. Kiedy mi­nęła pierw­sza, a córka na­dal się nie zja­wiła, Sis­sela po­szła do sy­pialni się po­ło­żyć. On sku­lił się na ka­na­pie i Strona 12 na­cią­gnął na sie­bie koc. Je­śli Eme­lie bę­dzie chciała prze­mknąć obok niego, obu­dzi się. Obie­cał so­bie, że na­prawdę spró­buje z nią po­roz­ma­wiać. Gdzieś tam wciąż była dawna Eme­lie. Ta, która mu ufała. Tym ra­zem miał za­miar jej nie za­wieść. Strona 13 3. Bal­ti­more, 2019 Miej­sce, w któ­rym wcze­śniej le­żał męż­czy­zna, było pu­ste. Łóżko zo­stało za­brane, a przy­rządy wcze­śniej pod­łą­czone do ciała stały wy­łą­czone na wózku przy ścia­nie. John po­now­nie stra­cił przy­tom­ność, gdy twarz tego męż­czy­zny przy­po-­ mniała mu, dla­czego znaj­duje się w szpi­talu. Za oknami pa­no­wał już mrok. Dzień prze­szedł w wie­czór lub wręcz w noc. Nie wie­dział – w sali bra­ko-­ wało ze­gara. We­szła pie­lę­gniarka. Sta­nęła przy łóżku i spoj­rzała na niego z nie­po­ko-­ jem. Twier­dziła, że utraty przy­tom­no­ści nie mają związku z ra­nami po­strza-­ ło­wymi tu­ło­wia, i chciała spro­wa­dzić le­ka­rza. John za­czął pro­te­sto­wać. Kark już go nie bo­lał, a bó­lami klatki pier­sio­wej za­jęła się mor­fina. Po pew-­ nym wa­ha­niu ko­bieta ustą­piła. – Co się stało z tym czło­wie­kiem, który le­żał obok mnie? – spy­tał. – Znów jest ope­ro­wany. Za pierw­szym ra­zem nie do końca się udało, więc chi­rurg po­sta­no­wił prze­pro­wa­dzić ko­lejny za­bieg – od­parła i się za­wa-­ hała. Może po­wie­działa zbyt wiele na te­mat in­nego pa­cjenta. W szpi­talu obo-­ wią­zy­wała ści­sła ta­jem­nica za­wo­dowa. John za­czął się za­sta­na­wiać, ile pie-­ lę­gniarka tak na­prawdę wie o czło­wieku, któ­rym się opie­kuje. W szpi­talu Johnsa Hop­kinsa po­li­cyjna straż przed drzwiami nie była na po­rządku dzien­nym. Kiedy obie­cał, że na­ci­śnie alarm, je­śli bę­dzie miał za­wroty głowy, pie­lę-­ gniarka ży­czyła mu do­brej nocy. Po­cze­kał, aż wyj­dzie z po­koju, a po­tem za­mknął oczy. Frag­men­ta­ryczne wspo­mnie­nia zda­rzeń z portu w Bal­ti­more utwo­rzyły zro­zu­miałą ca­łość, gdy tylko zo­ba­czył twarz tego czło­wieka. Mimo że or­ga­nizm pro­te­sto­wał, a ból z tyłu głowy znów za­czął pul­so­wać, zmu­sił się, aby wró­cić do kon­te­nera, w któ­rym – był o tym prze­ko­nany – jego ży­cie do­bie­gnie końca. Strona 14 * Był tam Aba­eze ra­zem z resztą zna­jo­mych osób. No i oczy­wi­ście Ga­niru. Za­wsze Ga­niru. To on we­zwał ich na spo­tka­nie i prze­pro­wa­dził przez la­bi- rynt kon­te­ne­rów do pół­noc­nej czę­ści portu. Po­tem sta­nął przed jed­nym z nich i prze­ciął blo­kadę, a cięż­kie drzwi się otwo­rzyły. Dał znak sto­ją­cemu naj­bli­żej Aba­ezemu, że ma wejść. Za nim po­dą­żyli John i po­zo­stali. Usta­wili się pod ścia­nami i pa­trzyli, jak Ga­niru pró­buje za-­ mknąć za sobą drzwi. Me­cha­nizm zamka sta­wiał opór, ale kiedy po­mógł so-­ bie bio­drem, bo­lec wsko­czył na wła­ściwą po­zy­cję, a mały pro­myk wcze-­ sno­wio­sen­nego słońca, który wciąż są­czył się do środka, zo­stał na ze-­ wnątrz. Se­kundę póź­niej włą­czyło się słabe oświe­tle­nie w su­fi­cie kon­te­nera. John pod­niósł wzrok i zo­ba­czył wi­szącą na haku lampę ro­bo­czą. Ga­niru zro­bił kilka kro­ków przed sie­bie i się­gnął po źró­dło świa­tła. Zdjął je z haka i trzy-­ mał przed sobą na wy­so­ko­ści klatki pier­sio­wej. Zimny, biały blask oświe­tlił jego twarz od dołu i nadał mu wy­gląd zło­wro­giej zjawy. – Sia­daj­cie. John zer­k­nął na po­zo­sta­łych. Dziw­nie się czuł, opa­da­jąc na brudną po-­ sadzkę. – Sia­daj­cie – po­wtó­rzył Ga­niru. Tym ra­zem męż­czyźni po­słu­chali i oparli się ple­cami o sko­ro­do­wane sta-­ lowe ściany. John po­czuł przez ko­szulę chłód me­talu. – O co tu cho­dzi? – za­py­tał Aba­eze. Gdyby John po­wie­dział do Ga­niru coś po­dob­nego, w od­po­wie­dzi do-­ stałby po py­sku. Jed­nak z Aba­ezem sprawa wy­glą­dała ina­czej. Był z nimi dłu­żej i miał inną po­zy­cję w gru­pie. – Nie przy­pusz­cza­łem, że kie­dy­kol­wiek to po­wiem, ale któ­ryś z was sy-­ pie. John po­czuł ulgę, że jego twarz jest skryta w mroku i nie mo­gła ni­czego zdra­dzić, gdy Ga­niru wy­po­wie­dział te słowa. Wiele razy wi­dział w wy-­ obraźni ogromne łap­ska szefa na swo­jej szyi. Kciuki wci­śnięte tuż pod jabł-­ kiem Adama i na­pie­ra­jące, aż cał­ko­wi­cie ode­tną po­wie­trze. – Je­steś tego pe­wien? – spy­tał Aba­eze, tym ra­zem ci­szej. – Na sto pie­przo­nych pro­cent. Mie­li­śmy pro­blem z do­sta­wami, za­trzy-­ mała je DEA. Uzna­łem więc, że po­roz­ma­wiam z wami o sfał­szo­wa­nej par-­ Strona 15 tii, która miała na­dejść drogą lot­ni­czą. Zgad­nij­cie, które pu­dła otwo­rzyły te świ­nie. Ga­niru prze­su­nął lampą przed oczami swo­ich lu­dzi, jakby to była po-­ chod­nia. Prze­cho­dził od twa­rzy do twa­rzy i za­trzy­my­wał się na kilka se-­ kund przed każ­dym. – Je­śli ktoś chce coś po­wie­dzieć, to te­raz jest do­bra oka­zja – wy­ce­dził. Kiedy ciemne oczy mi­nęły Johna, spró­bo­wał pod­nieść dłoń do czoła, żeby otrzeć pot. Dłoń od­mó­wiła po­słu­szeń­stwa. Sy­gnały z mó­zgu nie do-­ cie­rały do celu, sys­tem za­wiódł gdzieś we­wnątrz ciała. Znowu Ga­niru. Ryk od­bi­jał się echem we­wnątrz kon­te­nera. – Od­po­wia­dać, do kurwy nę­dzy! Kiedy nikt się nie ode­zwał, Ga­niru wy­szarp­nął pi­sto­let z ka­bury, którą miał pod ma­ry­narką, i po­ło­żył go przed sobą na po­sadzce. Wpra­wił go w ruch i pi­sto­let za­czął się ob­ra­cać wo­kół wła­snej osi. John po­dą­żał wzro­kiem za wi­ru­jącą lufą. Pręd­kość stop­niowo ma­lała, a pod ko­niec jego szanse wy-­ glą­dały kiep­sko. W ostat­niej chwili lufa po­sta­no­wiła jed­nak go omi­nąć i znie­ru­cho­miała przed jed­nym z po­zo­sta­łych męż­czyzn. Ga­niru pod­niósł broń, scho­wał ją do ka­bury i od­wie­sił lampę ro­bo­czą na hak w su­fi­cie. Po­tem pod­cią­gnął czło­wieka, który prze­grał w obłą­kań­czą ru­letkę, i za­cią­gnął go do drzwi. Wolną ręką otwo­rzył kon­te­ner i pchnął tak mocno, że czło­wiek ten upadł na as­falt za drzwiami. Ga­niru z po­wro­tem od­wró­cił się do lu­dzi w środku. Wy­glą­dał już na spo-­ koj­niej­szego. Uśmiech­nął się ostroż­nie, jakby za­bawa z pi­sto­le­tem nie była tak do końca na po­waż­nie. – Co dzie­sięć mi­nut będę strze­lał do któ­re­goś z was, do­póki się nie do-­ wiem, kto syp­nął – po­wie­dział i wy­szedł. W uszach Johna roz­legł się huk za­my­ka­nych cięż­kich drzwi. Oświe­tle­nie po­now­nie zo­stało zre­du­ko­wane do bia­łego bla­sku lampy ro­bo­czej. Se­kundę póź­niej za ścianą kon­te­nera od­dano dwa szyb­kie strzały. Ci­sza, która po­tem na­stała, była ab­so­lutna. Jakby wszy­scy męż­czyźni w czte­rech bla­sza­nych ścia­nach wstrzy­mali od­dech i ża­den nie chciał pierw-­ szy wy­pu­ścić z płuc po­wie­trza. W końcu mil­cze­nie stało się tak przy­tła­cza-­ jące, że ten, który stał naj­bli­żej drzwi, i tak otwo­rzył usta. – Spo­koj­nie, nikt nie jest ranny – rzekł. – Te po­ci­ski tkwią w ziemi. Za cho­lerę nie wie­rzę w tę hi­sto­rię o prze­rwa­nych do­sta­wach. Nikt z nas nie byłby chyba tak ku­rew­sko głupi, żeby syp­nąć, nie? Ga­niru za­wsze miał pa-­ ra­noję, tylko nas spraw­dza. Strona 16 John był pra­wie go­tów mu uwie­rzyć. Słowa te tak uspo­ka­jały, tak po­cie-­ szały. Wkrótce wszystko się za­koń­czy i ra­zem będą się z tego śmiali. Szef za­prosi na drinka w tej ob­skur­nej knaj­pie przy Pat­ter­son Park, którą pro­wa-­ dzi jego ku­zyn. John spró­bo­wał po­pro­sić mózg, by znów uniósł prawe ra­mię. Po­łą­cze­nia ner­wowe w dal­szym ciągu straj­ko­wały. – A co ty są­dzisz, Aba­eze? Prze­cież go znasz – ode­zwał się głos z ciem-­ no­ści ka­wa­łek da­lej. Aba­eze wy­glą­dał na mocno sku­pio­nego i tylko wzru­szył ra­mio­nami. Jakby nie ob­cho­dziło go nic, tylko wła­sne my­śli. Na­gle me­cha­nizm zamka huk­nął po­now­nie. Drobna wiązka świa­tła dzien­nego wpa­dła do środka i po­sze­rzyła się, gdy drzwi otwarto do po­łowy. Coś zo­stało we­pchnięte do kon­te­nera i świa­tło z po­wro­tem znik­nęło. Zza sta­lo­wej ściany do­biegł stłu­miony głos Ga­niru: – Zo­stało pięć mi­nut. John pa­trzył na kilku męż­czyzn, któ­rzy po­de­rwali się na nogi i sta­nęli w pół­kolu wo­kół le­żą­cego na po­sadzce ciała. Ktoś za­czął nim po­trzą­sać, aby spro­wo­ko­wać re­ak­cję. Na po­czątku ostroż­nie, a po­tem co­raz moc­niej. Głowa prze­chy­liła się na bok i mię­dzy parą nóg jed­nego ze sto­ją­cych John do­strzegł spo­glą­da­jące na niego oko. W miej­scu dru­giego wid­niał za­krwa-­ wiony oczo­dół. Męż­czy­zna, który chwilę wcze­śniej pró­bo­wał uspo­koić grupę, po­czła­pał do prze­ciw­le­głego rogu kon­te­nera i za­czął gło­śno wy­mio­to­wać. Po cia­snym po­miesz­cze­niu roz­nio­sła się gry­ząca woń soku żo­łąd­ko­wego i czę­ściowo stra­wio­nej fa­jity. Kilku męż­czyzn za­częło krzy­czeć i ob­wi­niać się na­wza­jem o to czy tamto. John sie­dział da­lej jak przy­kle­jony do po­sadzki i usi­ło­wał w ja­kiś spo­sób upo­rząd­ko­wać my­śli. Wciąż zmie­niały tor i nie dało się ich po­łą-­ czyć w zro­zu­miałą ca­łość. Aba­eze sta­nął na środku i roz­dzie­lił dwóch męż­czyzn, któ­rzy za­częli się bić. Pew­nie zro­zu­mieli, że je­dy­nym czło­wie­kiem, który ma szansę po-­ wstrzy­mać Ga­niru, jest Aba­eze. – Kiedy wróci, opo­wiem, kto syp­nął. Ni­gdy so­bie nie wy­ba­czę, że je­den z nas mu­siał umrzeć, za­nim do­da­łem dwa do dwóch – po­wie­dział i usiadł z po­wro­tem. Po­zo­stali męż­czyźni po­szli w jego ślady. W kon­te­ne­rze za­pa­dła oso­bliwa ci­sza. Prze­ra­żeni męż­czyźni sie­dzieli pod ścianą i uni­kali pa­trze­nia so­bie w Strona 17 oczy. W końcu ktoś od­wa­żył się za­dać py­ta­nie. – Kto to taki? Aba­eze po­krę­cił głową. – Kiedy przyj­dzie Ga­niru – od­parł. John za­sta­na­wiał się, jak duża część cha­osu wi­ru­ją­cego w jego gło­wie jest wi­doczna na ze­wnątrz. Od­dech miał tak szybki i płytki, że z pew­no­ścią sa­pał jak dziecko z go­rączką. Nikt jed­nak nie zwra­cał na niego uwagi. Każdy miał dość swo­ich spraw i prze­pro­wa­dzał kal­ku­la­cję. W ra­zie wska-­ za­nia bę­dzie to ich słowo prze­ciwko słowu Aba­ezego. Komu uwie­rzy Ga-­ niru? Drzwi kon­te­nera otwo­rzyły się znowu, a ich oprawca bez trudu prze­stą­pił nad le­żą­cym na pod­ło­dze tru­pem. Na pewno za­uwa­żył, że spoj­rze­nia wszyst­kich po­wę­dro­wały do Aba­ezego. – Chcesz mi coś po­wie­dzieć? – za­py­tał. Aba­eze się nie wa­hał. Jego głos był silny i ocie­kał po­gardą. – To on sy­pie – oznaj­mił i wska­zał. John spo­strzegł, że pa­lec jest wy­mie­rzony w niego, i na­tych­miast po­czuł na so­bie spoj­rze­nia męż­czyzn. W ich oczach była nie tylko nie­na­wiść, ale i szczypta ulgi. Je­śli prze­gra, oni wy­grają. Pierw­szą na­grodą była ła­ska, która po­zwoli obu­dzić się na­stęp­nego dnia. Skąd jed­nak Aba­eze mógł to wie­dzieć? O ile w ogóle wie­dział. Rów­nie do­brze mógł wy­brać ko­goś na chy­bił tra­fił, żeby sa­memu unik­nąć oskar­że- nia. John był z nimi naj­kró­cej, już samo to czy­niło z niego od­po­wied­nią ofiarę. – Je­steś pewny? – za­py­tał Ga­niru. – Tak. Jed­nego razu zo­sta­wił w sa­mo­cho­dzie te­le­fon, kiedy po­szedł się od­lać. Przy­cho­dziły do niego po­dej­rzane wia­do­mo­ści. Wtedy ich nie ro­zu-­ mia­łem, ale te­raz już wiem, o co cho­dziło – oznaj­mił i strzyk­nął śliną w kie­runku zdrajcy. John utkwił wzrok w pla­mie śliny kil­ka­dzie­siąt cen­ty­me­trów od swo­ich stóp. Po­czuł mdło­ści, ale udało mu się nad nimi za­pa­no­wać. Czy Ga­niru na-­ prawdę to kupi? Czy se­rio uwie­rzy, że agenci kon­tak­tują się w ten spo­sób ze swo­imi zle­ce­nio­daw­cami? Naj­wy­raź­niej tak, bo wy­ce­lo­wał w niego pi­sto­let. – Ła­miesz mi serce. Tę nie­wielką część, która z niego zo­stała. John chciał się bro­nić. Na­wci­skać temu psy­cho­pa­cie tyle kitu, że już ni-­ gdy po­tem ni­komu by nie uwie­rzył. Jed­nak ję­zyk miał spa­ra­li­żo­wany, tak Strona 18 samo jak resztę ciała. Nie mógł wy­krztu­sić ani słowa. – Po­zwól mi to zro­bić – po­wie­dział Aba­eze. – Le­piej prze­śpię dzi­siej­szą noc, je­śli będę mógł zga­sić tego gnojka. Ga­niru po­ki­wał głową z apro­batą. – Ja­sne. Jest twój. Aba­eze gwał­tow­nie po­de­rwał Johna z pod­łogi. Taka upo­ka­rza­jąca śmierć. Czło­wiek wy­ćwi­czony w dzia­ła­niu pod pre­sją da­wał się pro­wa­dzić na rzeź jak bez­wolne zwie­rzę. Ga­niru przy­trzy­mał drzwi, żeby Aba­eze mógł go wy­cią­gnąć na ze­wnątrz. W pew­nym sen­sie przy­nio­sło to Joh­nowi ulgę – nie umrze we­wnątrz kon­te­nera. Ostatni od­dech bę­dzie przy­naj­mniej wy­peł­niony świe­żym po­wie­trzem. – Na ko­lana – roz­ka­zał Aba­eze. John po­czuł pchnię­cie, pod­parł się dłońmi. Stał te­raz na czwo­ra­kach ple-­ cami do niego. Po­my­ślał, że to do­brze, iż reszta męż­czyzn zo­stała w kon­te-­ ne­rze. Śmierć była pry­watną sprawą, nie chciał dzie­lić z nimi ostat­niej chwili. Od­wró­cił się i zo­ba­czył, że Ga­niru po­daje mu pi­sto­let. Usły­szał me­ta-­ liczny od­głos, kiedy Aba­eze od­bez­pie­czył broń. Lufa pi­sto­letu wci­snęła się w tył głowy i zmu­siła twarz do ze­tknię­cia się z zie­mią. John śle­dził wzro-­ kiem szcze­linę w as­fal­cie, do­póki nie znik­nęła pod jesz­cze jed­nym kon­te­ne-­ rem. Tak wy­glą­dał ko­niec, ostatni roz­dział. Był o tym prze­ko­nany. * We­wnętrzny film znie­ru­cho­miał, gdy John usły­szał dźwięk na­ci­ska­nej klamki. Otwo­rzył oczy i zo­ba­czył po­li­cjanta na ko­ry­ta­rzu, po­ma­ga­ją­cego pie­lę­gniarce prze­je­chać łóż­kiem przez drzwi. To na pewno Aba­eze wró­cił z ope­ra­cji. John na­tych­miast za­czął szu­kać oznak ru­chu, ale męż­czy­zna nie wy­da­wał się przy­tomny. Pie­lę­gniarka za­trzy­mała łóżko obok łóżka Johna i pod­łą­czyła czuj­niki pil­nu­jące stanu pa­cjenta. Chwilę póź­niej pik­nął jej pa­ger i zo­sta­wiła Johna sa­mego ze śpią­cym Aba­ezem. John przyj­rzał się cięż­kiemu ciału, le­dwo miesz­czą­cemu się w łóżku. Ten czło­wiek miał pra­wie dwa me­try wzro­stu i wa­żył sporo po­nad sto ki­lo­gra-­ mów. Skóra na jego twa­rzy była tak czarna, że wręcz gra­na­towa. Nos wy-­ glą­dał na szer­szy, a zmarszczki na po­licz­kach były głęb­sze, niż wy­da­wało Strona 19 się wcze­śniej. Grube ręce spo­czy­wa­jące na koł­drze nie miały żad­nych zde-­ for­mo­wa­nych po si­łowni mię­śni. Siła tego męż­czy­zny była opa­ko­wana w war­stwę tłusz­czu, ale to nie czy­niło jej mniej im­po­nu­jącą. John ro­zu­miał, dla­czego Ga­niru był nim tak za­chwy­cony. Lu­dzie, któ­rzy mieli pro­blem ze spłatą dłu­gów, naj­czę­ściej znaj­do­wali ukryte re­zerwy, kiedy przy stole ne-­ go­cja­cyj­nym po­ja­wiał się Aba­eze. Na­gle z ob­wi­słych ust do­było się kaszl­nię­cie. John się wzdry­gnął. Po­tem roz­brzmiały ko­lejne i nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że jego są­siad z łóżka obok od­zy­skuje przy­tom­ność. John roz­wa­żał, czy we­zwać pie­lę­gniarkę, ale za­wa­hał się, gdy Aba­eze otwo­rzył oczy i od­wró­cił ku niemu twarz. Do­piero po kilku se­kun­dach ol-­ brzym zro­zu­miał, na kogo pa­trzy. Uśmiech­nął się słabo i po­wie­dział: – Czyli jed­nak ży­jesz. John od­wza­jem­nił uśmiech. – Tak. I obaj wiemy, komu to za­wdzię­czam. Strona 20 4. Karl­stad, 2009 He­imer spró­bo­wał świeżo wy­ci­śnię­tego soku i stwier­dził, że po­ma­rań­cze nie są dość do­bre. W skle­pie mieli te­raz nową od­mianę, nie tak słodką jak po­przed­nia. Wy­płu­kał wy­ci­skarkę, na­peł­nił dwie szklanki i po­dał je żo­nie sie­dzą­cej przy wy­spie ku­chen­nej. Zwy­kle je­dli śnia­da­nia w tym miej­scu, bo tylko tu pa­dało świa­tło rów­nież ze wschodu. W dniach do­brej po­gody wi-­ dzieli słońce wscho­dzące nad wierz­choł­kami drzew. Okno zo­stało do­ry­so­wane do pro­jektu w ostat­niej chwili i He­imer cie­szył się, że po­sta­wił na swoim. Po­sia­dłość mie­ściła się nad je­zio­rem We­ner, więc wy­da­wało się na­tu­ralne, żeby z każ­dego po­miesz­cze­nia roz­cią­gał się wi­dok na wodę. Jed­nak Värm­lan­dia to nie tylko je­ziora, ale rów­nież lasy. He­imer był za­do­wo­lony z tego sfor­mu­ło­wa­nia. Użył go do prze­ko­na­nia firmy bu­dow­la­nej, aby jesz­cze raz sko­ry­go­wała pro­jekt. W za­mian obie­cał, że to ostat­nia zmiana wpły­wa­jąca na umiej­sco­wie­nie rur i ścian no­śnych. Zła­mał tę obiet­nicę już na­stęp­nego dnia, bo obu­dził się z nową wi­zją głów-­ nej sy­pialni z wła­sną ła­zienką. Ni­gdy wcze­śniej nie czuł się tak do­brze jak wtedy, kiedy bu­do­wali dom, a tym ra­zem Sis­sela wy­jąt­kowo usu­nęła się z drogi. To on był ar­chi­tek­tem z wy­kształ­ce­nia, sza­no­wała to. Na­wet je­śli od wielu lat nie pra­co­wał, wciąż się na tym znał. He­imer spoj­rzał na żonę uno­szącą do ust szklankę soku. Jej dło­nie wy-­ glą­dały staro. Na tę część ciała nic nie mo­gli po­ra­dzić chi­rur­dzy pla­styczni ani dro­gie kremy. Je­śli chce się znać wiek ko­biety, wy­star­czy się przyj­rzeć jej dło­niom. To rów­nie pewne jak da­to­wa­nie ra­dio­wę­glowe. Za­czął znów my­śleć o Eme­lie. Jego my­śli mo­gły po­dą­żać w in­nych kie­run­kach tylko przez krót­kie mo-­ menty, po­tem znów wra­cały do niej. Czuł się tak, jakby ktoś umie­ścił mu klatkę pier­siową w ima­dle i po­woli ob­ra­cał po­krę­tła, zwięk­sza­jąc na­cisk. Za­czął tę­sk­nić za to­rem bie­go­wym. Chciał po­biec tak szybko i da­leko, aż