Perez-Reverte Arturo - Mężczyzna, który tańczył tango
Szczegóły |
Tytuł |
Perez-Reverte Arturo - Mężczyzna, który tańczył tango |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Perez-Reverte Arturo - Mężczyzna, który tańczył tango PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Perez-Reverte Arturo - Mężczyzna, który tańczył tango PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Perez-Reverte Arturo - Mężczyzna, który tańczył tango - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Strona 4
„Taka kobieta jak ty i taki mężczyzna jak ja nieczęsto spotykają się na tym
świecie”.
Joseph Conrad, Wśród prądów,
przekład Teresa Tatarkiewiczowa
Strona 5
W listopadzie 1928 roku Armando de Troeye wyjechał do Buenos Aires
po to, by skomponować tango. Mógł sobie na to pozwolić. W wieku
czterdziestu trzech lat autor Nokturnów i Pasodoble dla Don Kichota
znajdował się u szczytu kariery i wszystkie hiszpańskie magazyny
ilustrowane zamieściły zdjęcie, na którym stojąc obok swojej pięknej żony,
opiera się łokciami o reling transatlantyku Cap Polonio należącego do
towarzystwa Hamburg-Südamerikanische. Najlepsze zdjęcie ukazało się
w dziale Śmietanka Towarzyska magazynu „Blanco y Negro”:
małżonkowie de Troeye na pokładzie pierwszej klasy, on w angielskim
trenczu narzuconym na ramiona, z jedną ręką w kieszeni marynarki i
z papierosem w drugiej, uśmiecha się do żegnającego go na lądzie
towarzystwa, ona, Mecha Inzunza de Troeye, w futrze i eleganckim
kapeluszu, tworzącym piękną ramę dla jej jasnych oczu, określonych przez
entuzjastycznego dziennikarza redagującego podpis pod zdjęciem jako
„cudownie głębokie i złociste”.
Tamtego wieczoru, kiedy światła brzegu widoczne jeszcze były
w oddali, Armando de Troeye ubierał się do kolacji, nieco spóźniony
z powodu lekkiej migreny, która dobrą chwilę nie ustępowała. Nalegał
jednak, by jego żona spędziła ten czas w sali tanecznej, słuchając muzyki.
Jako że był człowiekiem drobiazgowym, dość długo napełniał złotą
papierośnicę, którą wsunął do wewnętrznej kieszeni marynarki smokingu,
oraz rozmieszczał w pozostałych kieszeniach przedmioty potrzebne tego
wieczoru – złoty zegarek z dewizką, zapalniczkę, dwie białe, starannie
złożone chustki, puzderko z pigułkami na trawienie i portfel z krokodylej
skóry z wizytówkami i banknotami o niewielkich nominałach na napiwki.
Potem zgasił elektryczne oświetlenie, zamknął za sobą drzwi do kabiny
apartamentu i powoli, starając się dopasować ruchy do łagodnego kołysania
pokładu olbrzymiego transatlantyku, ruszył przed siebie po dywanie, który
Strona 6
głuszył odległe wibracje maszyn napędzających statek, w głąb atlantyckiej
nocy.
Zanim przekroczył próg salonu, podczas gdy maître de table wychodził
mu na spotkanie z listą rezerwacji w ręce, de Troeye przyjrzał się
w wielkim lustrze foyer odbiciu wykrochmalonego gorsu, mankietom
koszuli i czarnym wyglansowanym butom. Wieczorowy strój zawsze
podkreślał jego elegancki i kruchy zarazem wygląd – był średniego
wzrostu, o rysach raczej regularnych niż atrakcyjnych, sporo zyskiwał
dzięki spojrzeniu inteligentnych oczu, zadbanym wąsom i pofalowanym
czarnym włosom, przetykanym przedwczesną siwizną. Przez chwilę
wrażliwe ucho kompozytora podążało za taktami melancholijnego, wolnego
walca granego przez orkiestrę. De Troeye uśmiechnął się słabo,
z wyrozumiałością. Wykonanie było co najwyżej poprawne. Następnie
wsunął lewą dłoń do kieszeni spodni i odpowiedziawszy na pozdrowienie
maître’a, podążył za nim do stolika, zarezerwowanego na całą podróż,
w najlepszym miejscu sali. Niektóre spojrzenia zatrzymywały się na nim.
Pewna piękna kobieta, w kolczykach ze szmaragdami, skierowała ku niemu
pełen zaskoczenia i podziwu trzepot rzęs. Był rozpoznawany. Orkiestra
zaczęła grać kolejnego wolnego walca, kiedy de Troeye siadał przy stole,
gdzie stał nietknięty koktajl z szampana, tuż obok fałszywego płomienia
elektrycznej świecy umieszczonej w kryształowym tulipanie. Z parkietu,
spomiędzy par tańczących w rytm muzyki, uśmiechnęła się do niego jego
młoda żona Mercedes Inzunza, która dotarła na salę dwadzieścia minut
przed nim i teraz tańczyła w objęciach młodego, przystojnego partnera
w wieczorowym stroju – zawodowego tancerza zatrudnionego na statku, by
zapewnić rozrywkę paniom podróżującym pierwszą klasą bez towarzystwa
lub w towarzystwie mężczyzn, którzy nie tańczą. Odpowiedziawszy na
Strona 7
uśmiech żony, de Troeye założył nogę na nogę, wyjął afektowanym gestem
papierosa ze złotej papierośnicy i zapalił.
Strona 8
1. FORDANSER
W dawnych czasach tacy jak on mieli cień. A on był najlepszy ze
wszystkich. Na parkiecie niezawodnie trzymał rytm, a poza nim mógł
liczyć na zręczne i spokojne dłonie, na ustach miał zawsze odpowiednie
słowa, właściwą, błyskotliwą odpowiedź. Dzięki temu mężczyźni uważali,
że jest sympatyczny, a kobiety podziwiały go. W tamtych czasach oprócz
tańców towarzyskich, którymi zarabiał na życie – tango, fokstrot, boston –
do mistrzostwa opanował sztukę tworzenia fajerwerków za pomocą słów
i kreślenia melancholijnych pejzaży poprzez milczenie. Przez długie,
owocne lata rzadko tylko pudłował: wszelkie zamożne kobiety
w dowolnym wieku z trudem tylko mogłyby się mu oprzeć podczas
wieczorków tanecznych w jakimś Palace, Ritzu czy Excelsiorze, na
tarasach Riwiery lub w salonach pierwszej klasy na transatlantykach. Był
typem mężczyzny, którego rankiem można było spotkać ubranego we frak,
w cukierni, gdzie zaprosił całą służbę z domu, w którym poprzedniego
wieczoru sam gościł na balu lub kolacji. Miał ten dar czy też inteligencję.
Był też w stanie, przynajmniej raz w życiu, rzucić wszystko, co miał, na
zielone sukno w kasynie i wracać na platformie tramwaju kompletnie
zrujnowany, pogwizdując melodię Człowiek, który rozbił bank w Monte
Carlo, zachowując pozory obojętności. Z taką elegancją zapalał papierosa,
poprawiał węzeł krawata i odsłaniał wykrochmalone mankiety koszul, że
nigdy żaden policjant nie odważył się go aresztować, o ile nie przyłapał go
na gorącym uczynku.
– Max.
– Tak, proszę pana.
– Możesz wstawić walizkę do bagażnika.
Strona 9
Słońce nad zatoką w Neapolu razi oczy, odbijając się w chromowanych
listwach jaguara Mark X, przypominających dawne samochody, które
niegdyś prowadził on sam czy też ktoś inny. Ale nawet to się zmieniło
i dawny cień nie pojawia się z żadnej strony. Max Costa spogląda pod
stopy, porusza się nieco, bez skutku. Nie wie, kiedy dokładnie się to stało,
ale to najmniej ważne. Cień zniknął, pozostał gdzieś w przeszłości, tak jak
i wiele innych spraw.
Ma zrezygnowany wyraz twarzy, a może to tylko słońce razi go w oczy,
kiedy stara się myśleć o czymś konkretnym, namacalnym – ciśnieniu
w oponach, miękkiej przekładni w skrzyni biegów, poziomie oleju, żeby
odsunąć od siebie to słodko-kwaśne ukłucie, pojawiające się zawsze, gdy
nostalgia albo samotność materializują się nagle nazbyt wyraźnie. Potem
oddycha głęboko, powoli, przeciera flanelową szmatką srebrnego kota
wieńczącego maskę chłodnicy i wkłada żakiet szarej liberii wiszący na
oparciu przedniego fotela. Zapina go starannie i poprawia węzeł krawata,
dopiero potem wchodzi powoli po stopniach otoczonych przez pozbawione
głów marmurowe rzeźby i kamienne wazy, prowadzących do głównego
wejścia.
– Proszę nie zapomnieć o małej walizeczce.
– Bez obaw, proszę pana.
Doktor Hugentobler nie lubi, żeby służba we Włoszech zwracała się do
niego „panie doktorze”. Ten kraj, mawia często, pełen jest różnych dottori,
cavalieri, commendatori. A ja jestem szwajcarskim lekarzem. Człowiekiem
poważnym. Nie życzę sobie, żeby mnie brano za jednego ze swoich,
bratanka kardynała, mediolańskiego przemysłowca czy kogoś podobnego.
Co do Maxa Costy, wszyscy w osadzie położonej na przedmieściach
Sorrento zwracają się do niego po prostu Max. Co jest właściwie
paradoksem, biorąc pod uwagę liczbę nazwisk i tytułów, jakich używał
Strona 10
w swoim życiu, arystokratycznych bądź plebejskich, w zależności od
okoliczności lub potrzeb chwili. Ale już od pewnego czasu, od kiedy jego
cień ostatni raz pomachał mu chusteczką i się pożegnał – niczym kobieta,
która znika na zawsze w chmurze pary, w obramowaniu okna wagonu
sypialnego, a człowiek nigdy nie wie, czy odeszła w tym momencie, czy też
zaczęła odchodzić już dużo wcześniej – odzyskał swoje nazwisko, to
prawdziwe. Zamiast cienia – nazwisko, które aż do chwili wycofania się
z branży, nieuniknionego, niedawnego i w pewnym sensie naturalnego,
biorąc pod uwagę pewien czas spędzony w więzieniu, figurowało na
grubych teczkach akt policyjnych w blisko połowie Europy i Ameryce.
W każdym razie, myśli, biorąc skórzaną aktówkę i walizkę Samsonite,
które umieszcza w bagażniku, nigdy, nawet w najgorszych momentach, nie
wyobrażał sobie, że skończy, odpowiadając „tak, proszę pana”, kiedy ktoś
będzie się do niego zwracał do imieniu.
– Ruszajmy, Max. Gazety zabrane?
– Tak, proszę pana, leżą z tyłu.
Dwa trzaśnięcia drzwiczek. Wkłada, zdejmuje i znów wkłada czapkę
szofera, pomagając wsiąść pasażerowi. Siedząc już za kierownicą, kładzie
ją na siedzeniu obok i z pewną dawną kokieterią spogląda we wsteczne
lusterko, przygładzając siwe włosy, wciąż jeszcze gęste. Nic lepiej niż ten
szczegół z czapką, myśli, nie oddaje ironii całej sytuacji: absurdalności
plaży, na którą wyrzuciły go fale przyboju po ostatniej katastrofie. A jednak
kiedy jest w swoim pokoju w willi i goli się przed lustrem, licząc
zmarszczki, jakby liczył blizny po bitwach i miłościach, każda ze swoim
konkretnym imieniem – kobiety, ruletki w kasynach, niepewne poranki
i popołudnia chwały lub klęsk – zawsze na koniec puszcza do siebie oko,
wybaczająco, jakby w tym wysokim staruszku, już nie tak szczupłym,
o ciemnych, zmęczonych oczach, rozpoznawał portret dawnego wspólnika,
Strona 11
któremu nie trzeba niczego wyjaśniać. Bo właściwie, daje do zrozumienia
odbicie, lekko cyniczne, a nawet nieco łajdackie, trzeba przyznać, że mając
sześćdziesiąt cztery lata i naprawdę kiepskie karty, jakie życie rozdało mu
w ostatnich latach, może jednak uważać się za szczęściarza. W podobnych
okolicznościach inni – Enrico Fossataro czy stary Sándor Esterházy –
musieli wybierać między przyjęciem publicznej dobroczynności i minutą
niewygodnych drgawek, kiedy zwisa się nagle z krawata w łazience
marnego pensjonatu.
– Są jakieś ważniejsze wiadomości? – pyta Hugentobler.
Słychać szelest gazet na tylnym siedzeniu samochodu, dźwięk leniwie
przewracanych stron. Bardziej był to komentarz niż pytanie. We wstecznym
lusterku Max widzi opuszczony wzrok swojego pracodawcy, okulary do
czytania na czubku nosa.
– Rosjanie zrzucili gdzieś bombę atomową czy coś takiego?
Hugentobler żartuje, naturalnie. Szwajcarskie poczucie humoru. Kiedy
jest w dobrym nastroju, ma zwyczaj żartowania z personelem, może dlatego
że jest samotny i nie ma rodziny, która śmiałaby się z jego dowcipów. Max
układa na twarzy zawodowy uśmiech. Dyskretny, z odpowiednim
dystansem.
– Nic specjalnego, proszę pana: Cassius Clay wygrał kolejną walkę
i astronauci z Gemini XI wrócili na Ziemię cali i zdrowi… No i zaostrza się
wojna w Indochinach.
– Wietnam ma pan na myśli.
– Właśnie. Wietnam… A z wiadomości lokalnych, w Sorrento zaczyna
się szachowy mecz Campanelli: grają Keller z Sokołowem.
– Wielkie nieba – mówi Hugentobler sarkastycznie, z roztargnieniem. –
Naprawdę będę żałował, że mnie przy tym nie było… Rzeczywiście, Max,
na świecie znajdą się amatorzy wszystkiego.
Strona 12
– Święta racja, proszę pana.
– Czy można to sobie wyobrazić? Całe życie nad szachownicą. Źle
kończą wszyscy szachiści. Tracą rozum, jak ten Bobby Fischer.
– Oczywiście.
– Proszę jechać drogą w dole. Mamy czas.
Żwir przestaje chrzęścić pod kołami, kiedy po minięciu żelaznej bramy
jaguar zaczyna toczyć się asfaltową drogą pomiędzy drzewkami oliwnymi,
mirtami i figowcami. Max spokojnie redukuje bieg przed ostrym zakrętem,
za którym w głębi, na tle spokojnego, świetlistego morza, odcinają się,
jakby w matowej szybie, kształty pinii i domów wznoszących się na
wzgórzach, z sylwetą Wezuwiusza po drugiej stronie zatoki. Przez chwilę
zapomina o obecności pasażera i głaszcze kierownicę, skupiając się na
przyjemności prowadzenia auta, ruchu pomiędzy dwoma punktami, których
umiejscowienie w czasie i przestrzeni jest mu obojętne. Powietrze
wpadające przez otwarte okno pachnie miodem i żywicą, i ostatnimi
woniami lata, które w tych okolicach najdłużej opiera się śmierci, wydając
naiwną i rozczulającą bitwę kartkom w kalendarzu.
– Cudowny dzień, Max.
Mruga, wracając do rzeczywistości, po czym znów podnosi wzrok na
lusterko wsteczne. Doktor Hugentobler odłożył gazety i trzyma w ustach
hawańskie cygaro.
– Istotnie, proszę pana.
– Obawiam się, że kiedy wrócę, pogoda już się zmieni.
– Miejmy nadzieję, że nie. To tylko trzy tygodnie.
Hugentobler wydaje chrząknięcie, któremu towarzyszy kłąb dymu. Ten
mężczyzna o czerwonawej cerze i łagodnym wyglądzie jest właścicielem
sanatorium leżącego nad jeziorem Garda. Dorobił się majątku w latach
powojennych, zajmując się leczeniem psychiatrycznym bogatych Żydów,
Strona 13
którzy przeżyli horror nazizmu, budzili się w nocy, sądząc, że jeszcze leżą
w baraku w Auschwitz, a na zewnątrz szczekają dobermany i esesmani
wskazują drogę pod prysznic. Hugentobler i jego włoski wspólnik doktor
Bacchelli pomagali im pokonać koszmary, polecając na koniec leczenia
wycieczkę do Izraela, zorganizowaną przez kierownictwo sanatorium,
i zamykając leczenie wstrząsającymi fakturami, które pozwalają
Hugentoblerowi na utrzymanie domu w Mediolanie, mieszkania w Zurychu
i willi w Sorrento z pięcioma samochodami w garażu. Od trzech lat Max
dba o to, żeby wszystkie były sprawne, i prowadzi je, doglądając
równocześnie wszystkich prac związanych z utrzymaniem willi, w której
zatrudnione są jeszcze małżeństwo z Salerno, służąca i ogrodnik
o nazwisku Lanza.
– Proszę nie jechać prosto do portu. Przejedźmy przez centrum.
– Tak, proszę pana.
Rzuca okiem na zegarek, poprawny, choć tani – festinę pokrytą
fałszywym złotem – który nosi na lewym nadgarstku, i prowadzi między
nielicznymi samochodami, które o tej porze jadą przez corso Italia. Mają
więcej niż dość czasu, żeby zdążyć na motorówkę, która przewiezie doktora
z Sorrento na drugą stronę zatoki, oszczędzając mu pokonywania zakrętów
na drodze prowadzącej na lotnisko w Neapolu.
– Max?
– Tak, proszę pana.
– Proszę się zatrzymać przed Rufolo i kupić pudełko cygar montecristo
numer dwa.
Stosunek pracy Maxa Costy i jego obecnego pracodawcy zaczął się
niczym miłość od pierwszego wejrzenia: psychiatra spojrzał na niego
i zaraz zapomniał o jego znakomitych dokonaniach – wszystkich
kompletnie fałszywych, swoją drogą – opisanych w listach referencyjnych.
Strona 14
Jako człowiek praktyczny, przekonany, że jego intuicja i doświadczenie
zawodowe umożliwiają mu zawsze właściwą ocenę natury spotkanego
człowieka, Hugentobler stwierdził, że człowiek, ubrany z pewną
niedzisiejszą elegancją, o twarzy szczerej, spokojnej i pełnej szacunku,
a przede wszystkim o widocznym dobrym wychowaniu i rozwadze bijących
z postaci i słów, to żywy obraz uczciwości i przyzwoitości. Jest to więc
człowiek godny, by mu powierzyć olśniewający park samochodowy –
jaguara, rolls-royce’a Silver Cloud II i trzy stare automobile, między nimi
bugatti 50T coupé – który stanowi dumę doktora w Sorrento. Naturalnie,
doktor jest jak najdalszy od tego, by przypuszczać, że jego szofer w innych
czasach cieszył się posiadaniem bądź używaniem samochodów równie
luksusowych jak te, które teraz prowadzi jako kierowca. Gdyby
Hugentobler o tym wiedział musiałby zrewidować część swoich poglądów
na temat natury ludzkiej i poszukać szofera o wyglądzie mniej eleganckim i
o bardziej konwencjonalnym życiorysie. Tak czy inaczej, popełniłby
wówczas błąd. Każdy, kto zna ciemną stronę prawdy, wie, że ludzie, którzy
stracili cień, są jak kobiety z bujną przeszłością wychodzące za mąż: nie ma
na świecie nikogo wierniejszego od nich, bo wiedzą, czym ryzykują. Jednak
z pewnością Max Costa nie będzie tym kimś, kto przy tej wysokości stawki
miałby kształcić doktora Hugentoblera w kwestiach dotyczących znikania
cieni, uczciwości dziwek lub koniecznej przyzwoitości starych salonowych
tancerzy, później złodziei w białych rękawiczkach. Choć nie zawsze
rękawiczki pozostawały całkiem białe.
Kiedy łódź motorowa Riva oddala się od nabrzeża portu Marina
Piccola, Max Costa przez chwilę stoi oparty na falochronie osłaniającym
molo, obserwując, jak kilwater rozcina niebieską płytę zatoki. Potem
zdejmuje krawat i żakiet liberii i trzymając go na ramieniu, wraca do
samochodu zaparkowanego nieopodal budynku Guardia di Finanza, pod
Strona 15
skarpą podtrzymującą górną część Sorrento. Daje pięćdziesiąt lirów
chłopcu, który pilnował jaguara, zapala silnik i prowadzi powoli drogą,
która najpierw zakreśla ostry łuk, po czym wznosi się do centrum.
Wjeżdżając na plac Tasso, zatrzymuje się przed trójką przechodniów
wychodzących z hotelu Vittoria: są to dwie kobiety i mężczyzna, których
z roztargnieniem śledzi wzrokiem, kiedy przechodzą bardzo blisko przed
jego chłodnicą. Wyglądają na zamożnych turystów, takich, którzy pojawiają
się poza sezonem, żeby cieszyć się w spokoju, bez udręki właściwej letnim
tłumom, słońcem, morzem i przyjemną aurą utrzymującą się tutaj aż do
bardzo późnej jesieni. Mężczyzna nie ma nawet trzydziestki, nosi ciemne
okulary i jest ubrany w marynarkę z zamszowymi łatami na łokciach.
Młodsza z kobiet jest brunetką o miłym wyglądzie, w krótkiej spódnicy,
z włosami splecionymi w długi warkocz na plecach. Druga jest starsza,
bardziej dojrzała, ubrana w długą tunikę z beżowej dzianiny i ciemną
spódnicę, głowę chroni pogiętym męskim kapeluszem z tweedu, spod
którego wystają bardzo krótkie włosy, siwe ze srebrnymi cieniami. Kobieta
dystyngowana, docenia Max. Ma tę elegancję, która nie wynika ze stroju,
ale ze sposobu noszenia go. Dużo powyżej średniej tego, co można
zobaczyć w willach i dobrych hotelach Sorrento, Amalfi i Capri, nawet o tej
porze roku.
W tej drugiej kobiecie jest coś, co każe mu śledzić ją spojrzeniem,
kiedy przechodzi przez plac Tasso. Być może sposób, w jaki się porusza:
powoli, pewna siebie, z prawą ręką wsuniętą leniwie do kieszeni tuniki,
idzie tak, jak zazwyczaj chodzą osoby, które przez większą część życia
pewnie stąpały po dywanach całego świata, będącego ich własnością.
A może tym, co przyciąga uwagę Maxa, jest jakby znajome pochylenie
głowy w kierunku osób jej towarzyszących, kiedy śmieje się z tego, o czym
mówią między sobą, lub wypowiada słowa, których brzmienie tłumią
Strona 16
dźwiękoszczelne szyby samochodu. Naraz w jednej chwili, z szybkością,
z jaką nagle człowiek przypomina sobie oderwany fragment zapomnianego
snu, do Maxa dociera echo wspomnienia. Dawny, odległy obraz wyrazu
twarzy, głosu, uśmiechu. Jest tak zaskoczony, że dopiero pod wpływem
dźwięku klaksonu za plecami wrzuca pierwszy bieg i rusza, ciągle
obserwując trójkę, która dotarła na drugą stronę placu i siada w słońcu, przy
jednym ze stolików w ogródku baru Fauno.
Kiedy ma już wjechać w corso Italia, wrażenie czegoś znajomego znów
porusza jego pamięć: twarz, głos. Jakaś scena albo ich cały ciąg. Naraz
zaskoczenie przemienia się w osłupienie i Max tak gwałtownie naciska
pedał hamulca, że zarabia drugi klakson jadącego za nim samochodu,
któremu towarzyszą tym razem wściekłe gesty kierowcy, podczas kiedy
jaguar nagle skręca na prawo i znów hamując, zatrzymuje się przy
krawężniku.
Wyciąga kluczyki ze stacyjki i zastanawia się, siedząc nieruchomo
z dłońmi opartymi na kierownicy. W końcu wysiada z samochodu, wkłada
żakiet i przechodząc pod palmami przez plac, idzie w stronę baru. Jest
zaniepokojony. Obawia się potwierdzenia tego, co mu się kołacze po
głowie. Cała trójka nadal tam siedzi zajęta ożywioną rozmową. Starając się
pozostać niezauważonym, Max zatrzymuje się blisko krzewów parkowej
części placu. Stolik jest w odległości dziesięciu metrów, kobietę
w tweedowym kapeluszu widzi z profilu, jak gawędzi z pozostałą dwójką
nieświadoma szczegółowej analizy, jakiej poddaje ją Max. Prawdopodobnie
swego czasu była bardzo atrakcyjna, jej twarz zachowuje wyraźne ślady
minionej urody. Może być tą kobietą, konstatuje niepewnie, choć nie potrafi
tego stwierdzić niezbicie. Zbyt wiele kobiecych twarzy nakłada się na
siebie, sporo przed nią i bardzo wiele po. Ukryty pośród klombów Max
szuka w pamięci wszelkich pasujących do tego obrazu szczegółów i nie
Strona 17
dochodzi do żadnego ostatecznego wniosku. Wreszcie świadomy, że stojąc
w tym miejscu, zaraz zacznie zwracać na siebie uwagę, okrąża ogródek
i siada przy jednym ze stolików w głębi. Zamawia u kelnera negroni i przez
kolejnych dwadzieścia minut obserwuje profil kobiety, analizuje każdy jej
gest i ruch, porównuje ze wspomnieniami. Kiedy trójka wstaje od stolika
i znów przechodzi przez plac w kierunku rogu via San Cesareo, wreszcie ją
rozpoznaje. Podnosi się i idzie za nimi, pozostając daleko w tyle. Od
wieków jego stare serce nie biło tak szybko.
Kobieta dobrze tańczy, stwierdził Max Costa. Swobodnie i z pewną
zuchwałością. Odważyła się nawet towarzyszyć mu w krokach bocznych,
nieco bardziej skomplikowanych, fantazyjnych, jakie zaimprowizował, by
sprawdzić jej zręczność, takich, które łatwo mogły pozbawić wdzięku
taniec mniej doświadczonej tancerki. Zbliża się do dwudziestu pięciu lat,
szacował. Wysoka i szczupła, o długich rękach, delikatnych nadgarstkach
i nogach, które wydawały się nieskończenie długie pod lekkim, ciemnym
jedwabiem o fioletowych refleksach, odsłaniającym jej ramiona i plecy aż
do pasa. Dzięki wysokim obcasom, które dodawały szyku wieczorowej
sukni, jej twarz znajdowała się na wysokości twarzy Maxa, spokojna, ładnie
zarysowana. Pszeniczne włosy, lekko ondulowane, zgodnie z aktualną
modą tego sezonu, miała obcięte prosto, odsłaniające kark. Kiedy tańczyła,
jej wzrok utkwiony był nieruchomo ponad ramieniem partnera odzianym
we frak, na którym opierała dłoń ze lśniącą obrączką na palcu. Ani razu, od
chwili, kiedy do niej podszedł z grzecznym ukłonem, zapraszając do
wolnego angielskiego walca zwanego bostonem, nie spojrzeli sobie w oczy.
Jej tęczówki miały kolor przejrzystego miodu, niemal płynnego; kształt oka
podkreślała odpowiednia ilość tuszu – ani jednego pociągnięcia więcej, niż
to było konieczne, podobnie jak karminu na ustach – pod łukami brwi
wydepilowanymi w cieniutką nitkę. Nie miała nic wspólnego z innymi
Strona 18
kobietami, jakim Max towarzyszył tego wieczoru w sali tanecznej –
dojrzałym paniom, wyperfumowanym zapachem bzu i paczuli,
niezręcznym podlotkom w jasnych i krótkich sukienkach, które zagryzały
wargi, uważając, żeby nie zgubić rytmu, i rumieniły się, kiedy kładł im dłoń
w pasie albo biły brawo, kiedy zabrzmiała hupa-hupa. Czyli pierwszy raz
tego wieczoru fordanser z Cap Polonio zaczął cieszyć się swoją pracą.
Nie spojrzeli sobie w oczy do końca bostona – był to What I’ll do –
kiedy orkiestra zaczęła tango A media luz. Przez chwilę stali nieruchomo na
opustoszałym parkiecie, twarzą w twarz, i widząc, że kobieta nie wraca do
stolika – mężczyzna w smokingu, zapewne małżonek, przed chwilą tam
usiadł – przy pierwszych taktach wyciągnął ramię, a kobieta natychmiast
się poddała niewzruszona tak jak poprzednio. Oparła lewą dłoń na jego
ramieniu, wyciągnęła leniwie drugą rękę i zaczęli poruszać się po
parkiecie – płynąć, Max pomyślał, to lepsze słowo – znów tęczówki
w kolorze miodu były utkwione gdzieś w tyle za tancerzem, nie patrzyła na
niego, choć spleciona z jego ciałem z zadziwiającą precyzją, w rytmie
pewnym i powolnym, nadawanym przez mężczyznę, który ze swojej strony
starał się zachować odległość właściwą i pełną respektu, mimo bliskości
nieodzownej do komponowania kolejnych figur.
– Czy tak pani odpowiada? – spytał po skomplikowanej ewolucji, którą
kobieta wykonała z absolutną naturalnością.
Wreszcie spojrzała na niego, przelotnie. Pojawił się też delikatny zarys
uśmiechu, który natychmiast zniknął.
– Doskonale.
Ostatnimi laty, za sprawą paryskiej mody, przyniesione z potańcówek
półświatka tango, oryginalnie pochodzące z Argentyny, robiło furorę po obu
stronach Atlantyku. Parkiet zaraz zaludnił się parami, które poruszając się
z większym lub mniejszym wdziękiem, obracały się, rozdzielały i znów
Strona 19
spotykały, i w zależności od przypadku i wprawy tancerzy wrażenie, jakie
sprawiali, mieściło się w spektrum od poprawności do groteski. Partnerka
Maxa jednak z całkowitą swobodą odpowiadała jego najbardziej
skomplikowanym krokom, przystosowując się zarówno do ruchów
klasycznych, przewidywalnych, jak i tych, które on, coraz pewniejszy
swojej towarzyszki, improwizował od czasu do czasu, zawsze spokojny
i powolny, co stanowiło o jego własnym stylu, ale wprowadzając cięcia
i sympatyczne kroki boczne, które ona przyjmowała z naturalnością. Bawiła
się też ruchem i muzyką, co można było dostrzec w jej uśmiechu, którym
teraz obdarowywała Maxa nieco częściej, przy krokach bardziej
skomplikowanych, jednak zakończonych sukcesem, i w złotym spojrzeniu,
które od czasu do czasu powracało z oddali i przez kilka sekund
spoczywało z zadowoleniem na partnerze.
Podczas kiedy poruszali się po parkiecie, on obserwował jej męża
profesjonalnym okiem spokojnego myśliwego. Był do tego
przyzwyczajony: mężowie, ojcowie, bracia, synowie, kochankowie kobiet,
z którymi tańczył. Mężczyźni, którzy zazwyczaj towarzyszyli im z dumą,
arogancją, znużeniem, rezygnacją czy innymi równie męskimi uczuciami.
Wielu użytecznych informacji dostarczały szpilki do krawata, dewizki u
zegarków, papierośnice i obrączki, ważne też były grubość portfeli
otwieranych przy kelnerach, jakość i krój marynarek, kant spodni czy błysk
skóry na butach. Nawet forma węzła u krawata. Wszystko to stanowiło
materiał, dzięki któremu Max Costa mógł przy akompaniamencie muzyki
określić metody i cele; czy mówiąc bardziej prozaicznie, przejść od tańca
towarzyskiego do działalności bardziej lukratywnej. Upływ czasu
i doświadczenie utwierdziły go w opinii, jaką uzyskał przed siedmioma laty
z ust hrabiego Borysa Dołgorukiego-Bagrationa – kaprala w pierwszym
regimencie Legii Cudzoziemskiej – który półtorej minuty wcześniej
Strona 20
zwymiotował całą butelkę okropnego koniaku na tylnym podwórzu burdelu
u Fatimy:
– Kobieta nigdy nie jest tylko kobietą, kochany Maksie. Jest też,
a raczej przede wszystkim, mężczyznami, których miała, ma i mogłaby
mieć. Żadnej nie da się zrozumieć bez nich… A ten, kto poznaje ich wykaz,
dostaje klucz do sejfu. Wytrych do jej tajemnic.
Spojrzał ostatni raz na męża, już z bliska, kiedy po skończeniu utworu
odprowadzał swoją partnerkę do stołu – mężczyzna elegancki, pewny
siebie, po czterdziestce. Nie był przystojny, ale miał przyjemny wygląd,
podkreślony cienkim, wytwornym wąsikiem, pofalowane, przyprószone
siwizną włosy, żywe i inteligentne oczy, które dostrzegały – stwierdził
Max – każdy szczegół z tego, co się działo na parkiecie. Poszukał jego
nazwiska na liście rezerwacji, zanim podszedł do kobiety, kiedy jeszcze
była sama, i maître potwierdził, że jest to znany hiszpański kompozytor
Armando de Troeye z małżonką: specjalna kabina apartament w pierwszej
klasie i rezerwacja stolika w głównej jadalni, tuż obok stołu kapitana, co na
pokładzie Cap Polonio oznaczało mnóstwo pieniędzy, znakomitą pozycję
towarzyską, i niemal zawsze obie te cechy równocześnie.
– To była prawdziwa przyjemność. Znakomicie pani tańczy.
– Dziękuję.
Pochylił głowę gestem niemal wojskowym – kobiety zazwyczaj lubiły
ten sposób pozdrawiania, podobnie jak naturalność, z jaką ujmował ich
palce, by zbliżyć do nich usta – na który odpowiedziała słabym, zimnym
skinieniem, siadając na krześle, które mąż, teraz stojący obok, jej podsunął.
Max obrócił się do nich plecami, przygładził na skroniach lśniące czarne
włosy, zaczesane do tyłu brylantyną, najpierw prawą, a potem lewą ręką,
i odszedł, wymijając pary tańczące na parkiecie. Szedł z uprzejmym
uśmiechem na ustach, nie patrząc na nikogo, ale zauważając z wysokości