Miecz cieni #1 Jaskinia czarnego lodu - JONES J.V_
Szczegóły |
Tytuł |
Miecz cieni #1 Jaskinia czarnego lodu - JONES J.V_ |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Miecz cieni #1 Jaskinia czarnego lodu - JONES J.V_ PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Miecz cieni #1 Jaskinia czarnego lodu - JONES J.V_ PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Miecz cieni #1 Jaskinia czarnego lodu - JONES J.V_ - podejrzyj 20 pierwszych stron:
JONES J.V.
Miecz cieni #1 Jaskiniaczarnego lodu
J.V. JONES
Przelozyla: Maria Gebicka-Frac
Tytul oryginalu "A Cavern of Black Ice"
Wersja angielska: 1999
Wersja polska 2001
Paulowi,
ktory po drugiej stronie Atlantyku
spedza godziny w kazdej minucie
tak dziwne jak moje
Podziekowania
Latwo jest zabladzic podczas pisania tak obszernej ksiazki. Na szczescie, wielu dobrych ludzi oswietlalo mi droge. Byli to: Betsy Mitchell, Tim Holman, Sona Vogel, Mari Okuda i personel Warner Books, Russ Galen oraz Richard, ktory wszystko czyta jako pierwszy. Skladam im wszystkim podziekowania i sle wyrazy wdziecznosci.
Prolog
Narodziny, smierc i wiezy
Przed spojrzeniem w niebo Tarissa wyszeptala z nadzieja:
-Prosze, niech tym razem pojdzie lzej niz wczesniej. Blagam...
Kiedy jej wargi znow sie zlaczyly, spojrzala nad uginajacymi sie pod podmuchami wiatru sosnami i zrebem oszronionego granitu w niebo, szukajac slonca. Slonca nie bylo. Przyslanialy je burzowe chmury, skotlowane i przewalajace sie po niebosklonie, gnane wichrami, ktore wyly i zataczaly kregi niczym wataha wilkow wokol zblakanej owcy. Tarissa z rezygnacja machnela reka. Burza nie przejdzie. Zatrzyma sie na stoku gory.
Spojrzala w dol i odetchnela gleboko, zeby sie uspokoic. Nie mogla ulec panice. Miasto, lezace tysiac stop nizej, wznosilo sie w cieniu gory jak drugi, mniejszy szczyt. Widziala wyraznie pierscien czterech wiez. Dwie byly przysadziste, a najwyzsza dzwigala brzuch burzy zelazna iglica. Wiodla do nich daleka droga. Cale godziny drogi. A ona musiala byc ostrozna.
Kladac reke na wydetym brzuchu, zmusila sie do usmiechu. Burza? To fraszka.
Przyspieszyla. Musiala uwazac na piargi, ptasie szkielety, wiatrolomy. Marsz byl trudny, jeszcze trudniejsze utrzymanie rownowagi na coraz bardziej stromym zboczu. Musiala obchodzic strome zleby i rozpadliny, nadkladajac drogi. Temperatura szybko opadala i, po raz pierwszy tego dnia, Tarissa zobaczyla wlasny oddech. Wiele dni temu, gdzies po drugiej stronie gory zgubila lewa rekawice. Zdjela prawa, wywrocila na druga strone i naciagnela na lewa reke. Palce juz miala zgrabiale.
Martwe drzewa zagradzaly jej droge. Niektore pnie byly tak gladkie, ze wygladaly jak wypolerowane. Kiedy wyciagnela reke, by wesprzec sie o twardy czarny konar, ostry bol przeszyl jej podbrzusze. Cos sie poruszylo. Wilgoc splynela po jej udach. Zaklulo ja w krzyzu i fala mdlosci wezbrala w przelyku, zostawiajac w ustach smak kwasnego mleka. Tarissa zamknela oczy. Tym razem zachowala pobozne zyczenia dla siebie.
W chwili gdy odepchnela sie od martwego drzewa, zaczal padac mokry snieg. Rekawica lepila sie od zywicy, a pokruszone sosnowe igly przywieraly do palcow. Granitowe podloze bylo niestabilne, zwir wysypywal sie z glebokich szczelin, obumarle siewki rozkruszaly sie w pyl pod jej nogami. Pomimo zimna, Tarissa zaczela sie pocic. Bol w plecach kasal coraz glebiej i choc nie chciala tego przyznac - nie chciala nawet przyjac tego do wiadomosci - podbrzusze zaczelo kurczyc sie rytmicznie.
"Nie. Nie. NIE". Jeszcze nie pora. Jeszcze dwa tygodnie... na pewno dwa tygodnie. Musiala wytrzymac, zanim nie dojdzie do miasta, by znalezc schronienie. Uzbierala dosc monet na akuszerke i izbe.
Znalazla sciezke miedzy skalnym zalomem i przyspieszyla. Samotny kruk o piorach czarnych jak spalona na ogniu watroba, przygladal sie jej w milczeniu z koslawej galezi czarnej sosny. Patrzac na niego, Tarissa zdawala sobie sprawe jak smiesznie musi wygladac: rozczochrana, z wielkim brzuchem, zsuwajaca sie z gory w wyscigu z burza. Krzywiac twarz, odwrocila sie od ptaka. Ciarki ja przechodzily na jego widok.
Skurcze wystepowaly coraz czesciej. Tarissa stwierdzila, ze, bedac w ruchu, czuje sie duzo lepiej. Przystanki tylko przedluzaly cierpienie, dawaly jej czas na liczenie i rozmyslanie.
Z rozpadlin wzniosla sie mgla. Platki sniegu uderzaly Tarisse w twarz, wiatr tarmosil polami plaszcza. Chmury podazaly za nia, jakby wskazywala im droge. W marszu podtrzymywala brzuch. Wilgoc miedzy nogami wyschla w lepka blonke, ktora teraz sklejala uda. Zar plynal arteriami w szyi, rumienil nos i policzki.
Szybciej. Musi isc szybciej.
Zauwazajac wolne przejscie miedzy glazami, skrecila bardziej w prawo. Spodnica zahaczyla o ciernie. Tarissa szarpnela plotno, tracac cierpliwosc. Kiedy odwrocila sie, by spojrzec na przebyta droge, kruk zerwal sie do lotu. Czarne skrzydla rozpostarly sie na pradzie burzy, lopoczac i drac powietrze jak zeby.
Gdy tylko ruszyla, zwir i skalne okruchy ozyly pod jej stopami. Stracila rownowage i zaczela sie zsuwac. Wyciagnela ramiona, zeby czegos sie przytrzymac, czegokolwiek. Nisko zalegajaca mgla skrywala wszystko na poziomie ziemi. Rece znajdywaly jedynie poluzowane kamienie i galazki. Dojmujacy bol przeszyl bark, gdy uderzyla o wystep skalny. Sosnowe szyszki i kamienie podskakiwaly nad jej glowa, gdy wymachiwala rekami w desperackiej probie zatrzymania sie na stromym zboczu. Zacisnela gola reke na kepce wilczej trawy, ale kepka zostala jej w dloni. Uderzyla biodrem o granitowy glaz, cos ostrego zdarlo skore z jej kolana, a kiedy otworzyla usta, snieg wpadl miedzy wargi, mrozac krzyk na jezyku.
Odzyskala przytomnosc. Nie czula bolu. Mgla poszarpanego swiatla odgradzala ja od zewnetrznego swiata. Ponad nia, jak okiem siegnac, piely sie mury z recznie wygladzonego wapienia, bloki gladkie jak kosc. Wreszcie dotarla do miasta z Zelazna Iglica.
Mgliscie zdawala sobie sprawe, ze cos gleboko w niej prze. Minely minuty, nim zrozumiala, ze to jej cialo pracuje nad wydaniem dziecka. Przelknela sline. Nagle zatesknila za wszystkimi ludzmi, od ktorych uciekla. Porzucanie domu bylo bledem.
Kraa!
Tarissa sprobowala obrocic glowe w strone, z ktorej dochodzil dzwiek. Goraca igla bolu zaklula ja w kregoslup u podstawy szyi. Zemdlala. Kiedy sie ocknela, zobaczyla kruka siedzacego przed nia na skale. Czarno zlote oczy przeszywaly Tarisse spojrzeniem pozbawionym wspolczucia. Krecac glowa i podnoszac luskowe, zoltawe szpony, kruk odtanczyl krotki taniec potepienia. Kiedy skonczyl, zakrakal cicho, jak matka karcaca dziecko, a potem wzbil sie w powietrze, zdajac na laske burzy. Zimne prady uniosly go szybko.
Pchniecie. Jej cialo parlo.
Tarissa czula, ze traci przytomnosc... byla taka zmeczona... tak bardzo, bardzo zmeczona. Gdyby tylko mogla zalezc droge we mgle... gdyby tylko oczy mogly pokazac jej cos wiecej.
Gdy jej powieki zamykaly sie po raz ostatni, a zebra wypychaly z pluc nie zuzyte powietrze, zobaczyla pare wysokich butow zmierzajacych w jej strone. Platki sniegu topily sie w kontakcie z przyczerniona smola skora.
***
Przylozyli mu pijawki, w pierscieniach po szesc sztuk. Jego cialo pokrywala skorupa zbita z potu, skalnego pylu i brudu. Jeden czlowiek smarowal skore jelenim sadlem, ktore nastepnie zdrapywal do czysta cedrowa lopatka, drugi zas, w grubych kozlowych rekawicach, szczypcami wyjmowal z sosnowego cebrzyka pijawki i przykladal je w oczyszczonych miejscach.Ten, ktory juz nie znal swojego imienia, na probe naprezyl wiezy. Peta grubego sznura wpijaly sie w jego szyje, ramiona, przeguby dloni, uda i kostki nog. Mogl dygotac, oddychac i mrugac, ale nic wiecej.
Ledwie czul pijawki. Spial sie na chwile, gdy jedna przyssala sie w pachwinie. Oprawca zaczerpnal szczypte bialego proszku z sakiewki na szyi i posypal pijawke. Sol. Pijawka odpadla. Zastapiono ja nowa, nieco wyzej, w odpowiednim miejscu.
Oprawca zdjal rekawice i wypowiedzial pojedyncze slowo. Pomocnik odszedl w kat celi po tace i lampke z mydlanego kamienia. Samotny czerwony plomien ogrzewal zawartosc tygla. Na widok ognia czlowiek bez imienia wzdrygnal sie tak mocno, ze sznur na rekach przecial mu skore. Plomienie byly wszystkim, co mu pozostalo. Wspomnienia plomieni. Nienawidzil i bal sie ich, a jednak ich potrzebowal. "Znajomosc rodzi pogarde" - powiadaja, ale czlowiek bez imienia wiedzial, ze to tylko polowa prawdy. Znajomosc rodzi zaleznosc.
Zatopiony myslami w tancu plomieni nie widzial, jak oprawca ugniata w garsci walek z pakulow. Rece pomocnika spoczely na jego czole, przesunely glowe, przegarnely wlosy na jedna strone i mocno przycisnely czaszke do lawy. Bezimienny poczul, jak wsuwaja w jego lewe ucho wystrzepiony szpagat i kulke wosku. Okretowe uszczelnienie. Uszczelniali go jak skolatany przez sztormy kadlub. Druga kulka trafila w prawe ucho. Potem pomocnik szeroko rozchylil jego szczeki, a oprawca wcisnal gleboko w gardlo walek z pakulow. Wezbraly w nim wymioty, lecz oprawca polozyl jedna dlon na piersiach, druga na brzuchu i nacisnal na kurczace sie miesnie. Po minucie mdlosci minely.
Pomocnik nadal trzymal go za szczeke. Oprawca siegnal do tacy, jego pracujace rece rzucaly cienie na sciane celi. Po chwili odwrocil sie. Miedzy kciukami napinalo sie zwierzece sciegno. Na ten widok pomocnik przesunal dlonie, szerzej rozchylil wargi i odslonil zeby. Czlowiek bez imienia poczul w ustach grube palce. Mialy smak moczu, soli i wody, w ktorej trzymano pijawki. Palce zahaczyly sciegno o dolne zeby, unieruchamiajac jezyk.
W piersiach Bezimiennego ozyl strach. Byc moze plomienie nie byly jedynym, co moglo go skrzywdzic.
-Zrobione - oznajmil oprawca, odsuwajac sie od niego.
-Co z woskiem? - z cieni blisko drzwi wydyszal trzeci glos. Byl to ten, ktory wydawal rozkazy. - Miales zakleic mu oczy.
-Wosk jest za goracy. Moze go oslepic, jesli zostanie teraz nalozony.
-Rob, co trzeba.
Plomien zatanczyl, gdy pomocnik zdjal tygiel z kamiennej lampki. Czlowiek bez imienia poczul dym wydzielany przez zanieczyszczenia w wosku. Wstrzasnal sie, gdy cos zapieklo go w oczy. Po wszystkim, przez co przeszedl, po calym dotychczasowym cierpieniu wyobrazal sobie, ze juz nie potrafi odczuwac bolu. Mylil sie. W miare uplywajacych godzin, kiedy oprawca metodycznie lamal jego kosci palka owinieta gesim puchem, pomocnik pilnowal, zeby rozszczepione konce sie nie stykaly, a igly - tak dlugie i cienkie, ze mogly przebic serce i pluca bez uszkadzania tkanki - przekluwaly wewnetrzne narzady, zaczal pojmowac, iz zdolnosc odczuwania bolu odchodzi jako ostatnia.
Kiedy ten, ktory wydawal rozkazy przysunal sie i zaczal szeptac slowa wiezi starsze niz miasto, w ktorym sie znajdowal, czlowieka bez imienia juz to nie obchodzilo. Jego umysl powrocil w plomienie. I znalazl w nich bol, ktory przynajmniej byl mu znany.
Rozdzial 1
ZLE ZIEMIE
Raif Sevrance skierowal wzrok na cel i przywolal do siebie lodowego zajaca. Nastapila chwila dezorientacji, w ktorej swiat rozmyl sie jak ogladany z gory wielki ciemny glaz opadajacy na dno jeziora. Dopiero potem uslyszal, zobaczyl, poczul serce zwierzatka. Kolory, dzwieki i zapachy zlych ziem zniknely; zostal tylko ciezar krwi w piersiach lodowego zajaca i kolibrze trzepotanie jego serca. Powoli, z rozwaga, Raif przesunal luk w bok od celu. Strzala roztrzaskala lodowate powietrze jak wypowiedziane glosno slowo. Zelazny grot przemknal obok zajaca, ktory poderwal glowe i czmychnal w kepe turzycy.-Strzel jeszcze raz - powiedzial Drey. - I tym razem lepiej sie przyloz.
Raif opuscil luk i spojrzal na starszego brata. Twarz Dreya ocienial lisi kaptur, ale zacisniete usta byly wyraznie widoczne. Chcial sie sprzeciwic, jednak w koncu tylko wzruszyl ramionami i przestapil z nogi na noge. Nigdy nie czul sie dobrze, oszukujac brata.
Gladzac palcami leczysko, przyjrzal sie omiatanej wiatrami rowninie zlych ziem. Rozlewiska pokryly sie grubymi taflami lodu. Szron na zwarzonej mrozem trawie narastal bezglosnie i podstepnie jak plesn na czerstwym chlebie. Na czesto zalewanej rowninie przetrwalo niewiele drzew, glownie pokrzywionych przez wichry sosen i koslawych swierkow. Przed nim lezal plytki parow pelen skalnego zlomu i kolczastych krzakow, twardych i rosochatych jak rogi losia. Raif spojrzal na brazowy dywan porostow wokol stosu mokrych kamieni. Nawet w tak zimny poranek splywaly po nich struzki slonej wody.
Nastepny zajac wystawil lebek z trawy. Jego policzki i uszy drzaly, gdy stal slupka, wypatrujac niebezpieczenstwa. Potrzebowal soli z lizawki. Zwierzeta przybywaly tu z wielu mil, by lizac slona wode splywajaca po kamieniach w parowie. Tem powiedzial, ze przesacza sie ona z podziemnego strumienia.
Raif uniosl luk, jednoczesnie siegajac do kolczana przy pasie. Jednym plynnym ruchem umiescil strzale o stalowym grocie na siodelku i przyciagnal cieciwe do piersi. Zajac obrocil glowe. Ciemne oczy spojrzaly wprost na niego. Za pozno. Juz widzial jego serce. Pocalowal cieciwe i wypuscil strzale. Palce lodowej mgly rozstapily sie, rozlegl sie cichy syk i strzala przebila piers zajaca. Jesli zwierze wydalo jakis odglos, to Raif go nie uslyszal. Pchniety uderzeniem strzaly zajac wpadl do slonego strumyka.
-To twoj trzeci. Ja nie mam zadnego. - Glos Dreya zdradzal rezygnacje.
Raif udal, ze sprawdza, czy na leczysku nie ma zadnych spekan.
-Chodz, postrzelamy do tarczy. Przy lizawce nie pokaze sie wiecej zajecy. - Drey wyciagnal reke i dotknal jego luku. - Strzala powinna miec mniejszy grot. Miales zajaca zabic, a nie wypatroszyc.
Raif podniosl glowe. Drey wyszczerzyl zeby. Rad z tego widoku, odwzajemnil sie usmiechem. Drey byl dwa lata starszy i przescigal go we wszystkim, jak na starszego brata przystalo. Do tej zimy rowniez lepiej strzelal. O niebo lepiej.
Raif zatknal luk za pas i popedzil do parowu. Tem nie pozwalal im strzelac do zwierzat dla zabawy, wiec musieli zabrac zajace do obozu, oprawic je i upiec. Skorki nalezaly do niego. Jeszcze jedna para i wystarczy na zimowe futerko dla osmioletniej Effie, choc pewnie nie na wiele jej sie przyda, gdyz nie lubila bawic sie na sniegu. Ostroznie, by nie uszkodzic drzewca, wyciagnal strzale spomiedzy polamanych zeber zajaca. Na zlych ziemiach ogromnie trudno bylo o proste drewno na brzechwy.
Schowal zdobycz w mysliwskim worku i spojrzal w niebo, sprawdzajac polozenie slonca. Dochodzilo poludnie. Daleko na polnocy szalala burza, przesuwajac sie ku wschodowi. Ciemnoszare chmury klebily sie nad horyzontem niczym dym odleglego pozaru. Wzdrygnal sie. Na polnocy lezalo Wielkie Pustkowie. Tem mowil, ze jesli burza zrodzi sie na Pustkowiu, to pewne jak mur, ze trafi na zle ziemie.
-Hej, ty! Zarosnieta Szczeka! Dawaj tutaj luk, postrzelamy do celu. - Rzucony przez Dreya kamyk odbil sie od skalistych garbow i wyladowal dokladnie pod jego nogami. - A moze sie boisz, ze szczescie cie opuscilo?
Raif mimo woli podniosl reke do policzka, pomacal skore szorstka jak zamarznieta szyszka. A jakze, mial zarosnieta szczeke. Bez obrazy.
-Namaluj tarcze, Rozjuszony Szczeniaku - zawolal. - Pozwole ci pocwiczyc, sam zas zajme sie zmiana cieciwy.
Nawet z odleglosci stu krokow widzial zaskoczenie malujace sie na twarzy Dreya. Cos takiego moglby powiedziec doswiadczony i nie majacy sobie rownych mistrz sztuki luczniczej. Raif ledwie powstrzymywal sie od smiechu. Drey glosnym parsknieciem skwitowal obrazliwe i chelpliwe slowa. Zaczal wyrywac kepki trawy, ktorymi pozniej wyrysowal na pniu zabitej przez mroz sosny nierowne kolo, mokre od topniejacego sniegu i soku ze zdzbel.
Drey strzelal pierwszy. Cofnal sie o sto piecdziesiat krokow od pnia, trzymajac luk w wyciagnietej rece. Luk zrobiony byl ze scietego zima cisu, suszonego przez ponad dwa lata i recznie gietego. Raif zazdroscil mu go. Jego luk byl zwyczajny, przechodzony, uzywany przez kazdego, kto mial cieciwe, zeby na niego zalozyc.
Drey wycelowal, nie spieszac sie. Mial pewny, niewzruszony chwyt i sile potrzebna do utrzymania cieciwy tak dlugo, jak dlugo nie chronione rekawicami palce wytrzymywaly nacisk. Kiedy Raif szykowal sie, by zawolac: "Strzelaj!", puscil cieciwe. Strzala z gluchym lupnieciem utkwila w samym srodku wyrysowanego celu. Drey odwrocil sie i dal znak glowa. Nie usmiechal sie.
Raif juz czekal z lukiem w dloni, z nalozona strzala. Brzechwa strzaly Dreya jeszcze drzala w celu, gdy napinal luk. Sosna od dawna byla martwa. Zimna. Kiedy sprobowal przywolac ja do siebie, tak jak zrobil to z lodowym zajacem, nie chciala sie przyblizyc. Stala, jakby nigdy nic, a on nic nie czul: ani przyspieszonego pulsu, ani tepego bolu za oczami, ani metalicznego posmaku w ustach. Nic. Ten cel byl po prostu celem. Wymierzyl, szukajac nieruchomej linii, ktora miala poprowadzic strzale. Nie widzac niczego poza odleglym drzewem, zwolnil cieciwe. Wiedzial, ze chybi. Zbyt mocno zacisnal reke na majdanie, a palce poruszyly sie nieznacznie podczas oddawania strzalu. Luk rozprostowal sie z cichym odglosem i jego ramie zle przyjelo odrzut. Strzala uderzyla dobre dwie dlonie ponizej celu.
-Strzel jeszcze raz - rzekl chlodno Drey.
Raif rozmasowal obolale ramie, wybral druga strzale. Potarl lotkami na szczescie o kruczy talizman, ktory nosil na szyi. Drugi strzal wypadl lepiej, ale i tak o dlugosc kciuka od prowizorycznej tarczy. Odwrocil sie i spojrzal na brata. Byla jego kolej.
Drey lekko machnal lukiem.
-Jeszcze raz.
-Nie. Teraz twoja kolej.
Drey pokrecil glowa.
-Dwa razy specjalnie spudlowales. Strzel jak nalezy.
-Nie, strzelalem najlepiej, jak umiem. Ja...
-Nikt nie trafia w serce biegnacego zajaca, a potem chybia, mierzac do nieruchomego celu wielkosci piersi mezczyzny. - Drey zsunal kaptur z glowy. Oczy mial ciemne. Wyplul kawalek czarnego twarogu, ktory przezuwal. - Nie potrzebuje laski. Albo strzelasz serio, albo wcale.
Patrzac na brata, widzac jego duze dlonie mocno zacisniete na leczysku, szukajace wyobrazonej skazy, Raif odgadl, ze tlumaczenie na nic sie nie zda. Drey Sevrance mial osiemnascie lat, byl jednorocznym. Pod koniec lata wplotl we wlosy czarne rzemienie i zalozyl srebrny kolczyk. Zeszlej nocy przy ognisku, kiedy Dagro Blackhail zdmuchnal piane ze slodowego piwa w plomienie i wrzucil swoj kolczyk do czystego plynu, Drey uczynil to samo. Zrobili tak wszyscy mezczyzni. Metal przylegajacy do golej skory gwarantowal szybkie odmrozenie, a wszyscy w klanie widzieli czarne zgrubienia, jakie zostawialy na skorze. Wielu chetnie opowiadalo o przypadku Jona Marrowa, ktory wlazl do jakiejs dziury, zeby sie zalatwic, gdy w okolicy pojawili sie Dhoone'owie. Nim odeszli, a on wygramolil sie z dolka, jego przyrodzenie zamarzlo jak mieso schowane na zime. Powiadano, ze nic nie czul, dopoki nie przyniesiono go do cieplego okraglaka, gdzie naprezone i lsniace cialo zaczelo rozmarzac. Jego wrzaski nie pozwolily nikomu zasnac przez cala noc.
Raif przeciagnal reka po cieciwie, zeby rozgrzac wosk. Jesli Drey koniecznie chce zobaczyc, ze nie udaje, prosze bardzo, strzeli trzeci raz. Inaczej brat straci ochote do zawodow.
Ponownie sprobowal przywolac do siebie martwe drzewo, szukajac nieruchomej linii, ktora pokierowalaby strzala. Choc sosna obumarla dziesiec sezonow lowieckich temu, jeszcze nie calkiem uschla. Tylko stracila igly. Zywica zakonserwowala konary, a zimne, suche powietrze nie pozwolilo grzybom rozplenic sie pod kora. Tem mowil, ze na Wielkim Pustkowiu trzeba setek, czasami tysiecy lat, by drzewo sprochnialo.
Mijaly sekundy, gdy koncentrowal sie na celu. Im dluzej sie wpatrywal, tym bardziej martwe wydawalo sie drzewo. Czegos mu brakowalo. Lodowe zajace byly zywe. Raif czul ich cieplo pomiedzy oczami. Wyobrazal sobie plynacy w nich strumien goracej krwi i widzial linie laczaca serce z grotem strzaly tak wyraznie, jak pies widzi swoja smycz. Zaczynal rozumiec, ze nieruchoma linia oznacza smierc.
Wreszcie sie poddal. Przestal szukac ukrytego serca drzewa i skupil wzrok na wymalowanym kregu. Mierzac w pierzysko strzaly Dreya, strzelil.
W chwili, gdy kciuk uwolnil cieciwe, zakrakal kruk. Wysoki i przeszywajacy krzyk padlinozercy zdawal sie rozszczepiac sama substancje czasu. Raif poczul dotyk lodowatych palcow na kregoslupie. W oczach mu sie zacmilo, gesta i goraca slina o smaku metalu splynela do ust. Zatoczyl sie i puscil luk, ktory uderzyl gryfem o ziemie i przewrocil sie z suchym trzaskiem. Strzala z tepym odglosem ugrzezla w pniu, o szerokosc palca pod strzala Dreya. Nawet na nia nie spojrzal. Czarne plamki tanczyly przed jego oczami, gorace jak sadza buchajaca z ogniska.
-Raif! Raif!
Poczul, jak wielkie, muskularne rece brata opasuja jego ramiona, wciagnal w nozdrza zapach oleju kopytkowego, garbowanej skory, koni i potu. Zobaczyl wpatrzone w siebie brazowe oczy brata. Drey mial stroskana mine. Jego cenny cisowy luk lezal plasko na ziemi.
-Usiadz. - Drey posadzil go na mchu.
Chlod zamarznietej ziemi przegryzl sie przez kozlowe spodnie. Raif odwrocil glowe i splunal, zeby pozbyc sie metalicznej sliny. Piekly go oczy. Tepy bol w glebi czola wywolywal nudnosci. Zacisnal szczeki, az zazgrzytaly zeby.
Czas mijal. Drey nic nie mowil, tylko obejmowal go z calej sily. Raif chcial sie usmiechnac; ostatni raz Drey obejmowal go trzy wiosny temu, kiedy spadl z wysokosci dwudziestu stop z sosny zwanej lisia kita. W wyniku upadku skrecil noge w kostce. W niedzwiedzim uscisku Dreya pekly mu dwa zebra.
To wspomnienie podzialalo kojaco i bol powoli zaczal ustepowac. Mgla ustapila sprzed oczu. Narastalo w nim zle przeczucie. Przekrecil sie w ramionach brata i spojrzal w kierunku obozowiska. Omyl go smrod metalu, gesty jak tlusty dym z dolow do wytapiania loju.
Drey popatrzyl w te sama strone.
-Co sie stalo? - Jego glos zdradzal napiecie.
-Nie czujesz tego?
Drey pokrecil glowa.
Oboz lezal piec mil na poludnie, ukryty w obnizeniu terenu. Raif widzial tylko szybko ciemniejace niebo, niskie grzbiety i skaliste rowniny zlych ziem. Ale cos czul. Cos okropnego, nie dajacego sie nazwac, jak wowczas, gdy koszmary wyrywaly go ze snu w ciemnosciach czarnych jak smola lub gdy wracal pamiecia do dnia, w ktorym Tem zamknal go w domu kamienia ze zwlokami matki. W tym czasie mial osiem lat i byl dosc duzy, by darzyc smierc naleznym respektem. W domu kamienia panowal mrok, zageszczony przez kleby dymu. Wydrazony lipowy pien, w ktorym lezala matka, pachnial mokra ziemia i zgnilizna. Wnetrze pnia natarte zostalo siarka, zeby odpedzac robaki i padlinozercow, kiedy cialo spocznie na ziemi.
Raif czul teraz zlo. Czul smrod metalu, siarki i smierci. Wyrywajac sie z uscisku Dreya, krzyknal:
-Musimy wracac.
Drey puscil go i wstal. Wyciagnal zza pasa rekawice z psiej skory i zalozyl je dwoma gwaltownymi ruchami.
-Dlaczego?
Raif potrzasnal glowa. Bol i nudnosci minely, ale ich miejsce zajelo cos innego: dojmujacy, drazacy go strach.
-Obozowisko.
Drey pokiwal glowa. Zaczerpnal powietrza, jakby chcial cos powiedziec, lecz nagle sie rozmyslil. Podal mu reke i jednym szarpnieciem poderwal z ziemi. Gdy Raif otrzepywal spodnie ze szronu, Drey podniosl oba luki i wyciagal strzaly z pnia. Kiedy odwrocil sie od sosny, Raif zauwazyl, ze lotki strzal w jego dloni drza jak liscie osiki. Ta drobna oznaka leku brata zaniepokoila go bardziej niz cokolwiek innego. Drey byl starszy o dwa lata i nie bal sie niczego.
Opuscili obozowisko przed wschodem slonca, jeszcze zanim wygasl zar ogniska. Nikt za wyjatkiem Tema nie wiedzial, ze odeszli. To byla ich ostatnia szansa na zapolowanie przed zwinieciem obozu i powrotem do okraglaka na zime. Wieczorem Tem przestrzegl ich przez blakaniem sie samopas po zlych ziemiach, choc wiedzial, ze nic ich nie powstrzyma.
"Synowie! - rzekl, potrzasajac wielka, siwiejaca glowa. - Nie bede wam powtarzac, co wolno, a czego nie wolno. Rownie dobrze moglbym zajac sie iskaniem psow. Wieczorem w nagrode za klopot mialbym przynajmniej odpchlone szczeniaki". Tem silil sie na grozna mine i posepnie marszczyl czolo, ale jak zwykle zdradzily go oczy.
O brzasku Raif odslonil skorzane skrzydlo namiotu, ktory dzielil z ojcem i bratem, i zobaczyl tobolek na kamieniu do grzania. Jedzenie. Prowiant mysliwych. Tem zapakowal dwie uwedzone w dymie pardwy, mendel jaj ugotowanych na twardo i tyle paskow suszonej baraniny, ze wystarczyloby na zalatanie wielkiej jak los dziury w namiocie. Wszystko to dla synow, ktorzy wypuszczali sie na wyraznie im zakazana wyprawe mysliwska.
Raif usmiechnal sie. Tem Sevrance dobrze znal swoich synow.
-Zaloz rekawice. - Drey zachowywal sie jak starszy brat. - I naciagnij kaptur. Temperatura szybko spada.
Raif posluchal, naciagajac rekawice dlonmi, ktore zdawaly sie wielkie i niezdarne. Zadygotal, gdy kolejna fala dreszczy przemknela po krzyzu. Drey mial racje: robilo sie coraz zimniej, ale troskliwosc brata tylko ich opozniala.
-Idziemy.
Musieli wrocic do obozu. Natychmiast. Cos bylo nie w porzadku.
Chociaz Tem stale powtarzal, czym grozi utrata sil w wyniku biegania na mrozie, Raif nie mogl sie powstrzymac. Spluwal raz za razem, lecz nie mogl pozbyc sie z ust posmaku metalu. Powietrze zle pachnialo, a chmury nad glowa zdawaly sie ciemniejsze, nizsze, coraz blizsze. Na poludniu ciagnela sie linia lysych, podobnych jedno do drugiego wzgorz, na zachod od nich piely sie Nadmorskie Pasma. Tem mowil, ze to z ich powodu Pustkowie i zle ziemie sa takie suche. Mowil, ze szczyty gor wysysaja kazda krople wilgoci z przeplywajacych nad nimi chmur burzowych.
Trzy ustrzelone zajace obijaly sie o jego biodro. Raif nienawidzil ich ciepla, a zapach krwi przyprawial go o mdlosci. Kiedy dotarli do Jeziora Starych Wnykarzy, odwiazal sakwe od pasa i cisnal w srodek metnej, czarnej wody. Zasilane przez rzeke jezioro jeszcze nie zamarzlo. Tegi mroz musial trzymac przez tydzien, zeby skul je lod. Woda wydawala sie oleista, gotowa do zamarzniecia. Gdy worek opadal na dno, plamy roslinnego tluszczu i kepki losiej siersci zatanczyly w kregach na powierzchni.
Drey zaklal. Raif nie zrozumial slow, ale domyslil sie, ze chodzilo o marnotrawienie upolowanej zwierzyny.
W miare, jak biegli na poludnie, krajobraz stopniowo sie zmienial. Coraz liczniejsze drzewa stawaly sie wyzsze i bardziej proste, laty porostow zlych ziem ustepowaly wysokiej trawie, krzewom i turzycy. Tropy koni i dzikich zwierzat krzyzowaly sie w zamarznietej sciolce, a z podszytu podrywaly sie tluste pardwy: pierzaste, dziobate kule.
Raif ledwie zwracal uwage na otoczenie. Byli juz blisko obozu i powinni dostrzec dym, uslyszec podzwanianie metalu, podniesione glosy, smiech. Mace, przybrany syn Dagra Blackhaila, powinien wyskoczyc im na powitanie na swym krepym kucu.
Drey ponownie zaklal. Cicho, pod nosem.
Raif oparl sie checi spojrzenia bratu w twarz. Bal sie tego, co moglby zobaczyc.
Drey, doskonaly jezdziec, lucznik i mlociarz, wyprzedzil go, gdy pedzili w dol zbocza do obozu. Raif zmusil sie do wiekszego wysilku, zaciskajac piesci i wysuwajac brode przed siebie. Nie chcial stracic brata z oczu i nie podobala mu sie mysl, ze Drey samotnie wpadnie w krag namiotow.
Lek wstrzasnal jego cialem, naprezyl skore i jelita. W obozie zostalo trzynastu mezczyzn: Dagro Blackhail i jego syn Mace, Tem, Chad i Jorry Shank, Mallon Clayhorn i jego syn Darri, przez wszystkich zwany Polmasztem...
Raif lekko potrzasnal glowa. Trzynastu mezczyzn na zlych ziemiach moglo okazac sie niewiarygodnie latwa zdobycza. Na rowninach nie brakowalo wojownikow z klanu Dhoone, Bludd, Okaleczonych Ludzi. Scisnelo go w dolku. I Sullow. Byli rowniez Sullowie.
Wreszcie zobaczyl ciemne, poszarzale od deszczu i slonca namioty. W obozie panowala cisza. W zasiegu wzroku nie bylo koni ani psow. Na pustym placu ciemniala jama, w ktorej rozpalano ognisko. Rozsznurowane skrzydla namiotow lopotaly na wietrze niczym sztandary pod koniec bitwy. Drey wyrwal sie do przodu, ale zaraz stanal jak skamienialy i czekal na niego. Oddychal z trudem, urywanie, powietrze buchalo z nosa i ust w wielkich bialych pioropuszach. Nawet nie spojrzal, gdy zblizyl sie Raif.
-Wyciagnij bron - syknal.
Raif juz trzymal miecz w dloni, ale przeciagnal nim po pochwie z gotowanej skory, nasladujac szmer towarzyszacy dobywaniu broni. Gdy tylko Drey uslyszal halas, skoczyl do obozu.
Najpierw natkneli sie na Jorry'ego Shanka. Lezal w rowie z obrokiem przy konowiazach. Drey obrocil cialo i odkryl smiertelna rane. Twarz Jorry'ego w miejscach zetkniecia z ziemia miala zoltawy odcien zamarznietej skory. Rana, wielka jak piesc, siegajaca do samego serca, zadana zostala mieczem. Z jakiegos powodu prawie wcale nie splynela krwia.
-Moze krew zamarzla... - mruknal Drey, kladac cialo tak, jak lezalo. Slowa zabrzmialy jak modlitwa.-Nawet nie zdazyl dobyc miecza. Patrz. - Raif byl zaskoczony spokojnym brzmieniem wlasnego glosu.
Drey przytaknal. Poklepal Jorry'ego po ramieniu i odsunal sie kawalek.
-Tu sa slady koni. Zobacz. - Raif kopnal ziemie przy pierwszym slupku. Stwierdzil, ze latwiej skoncentrowac sie na tym, co mogl zobaczyc tutaj, na skraju obozu, niz spojrzec w strone kregu namiotow i tego jednego - podniszczonego, czesto reperowanego, z filcu i losiowej skory - nalezacego do Tema Sevrance'a. - Tych sladow nie zostawily konie Blackhailow.
-Bluddowie uzywaja zlobkowanych podkow.
"Podobnie jak inne klany i nawet niektorzy mieszkancy miast" - pomyslal Raif, ale nie mial zamiaru przeczyc slowom brata. Klan Bludd stawal sie coraz bardziej liczny, coraz czesciej przypuszczal ataki na granice sasiadow i kradl stada bydla. Vaylo Bludd mial siedmiu synow i krazyla pogloska, ze marza mu sie osobne wlosci dla kazdego z nich. Mace Blackhail powiedzial, ze Vaylo Buldd zabija i zjada wlasne psy, choc ma na roznie nad ogniem losiowe i niedzwiedzie mieso. Raif ani troche nie wierzyl w te opowiesc - dla czlonka klanu zjedzenie wlasnego psa graniczylo z kanibalizmem, usprawiedliwionym jedynie w przypadku dlugotrwalego glodu grozacego smiercia - ale inni, lacznie z Dreyem, wzieli jego slowa za dobra monete i uwierzyli. Mace Blackhail byl o trzy lata starszy od Dreya i kiedy mowil, Drey pilnie nadstawial ucha.
W miare zblizania sie do kregu namiotow, ich kroki stawaly sie coraz wolniejsze. Na ziemi lezaly martwe, oblepione lodem psy ze slina zamarznieta na stepionych klach. W masywnych szarych lbach lsnily nieruchome zolte oczy. Lodowaty wiatr najezyl im siersc na karkach, przez co martwe psy wygladaly jak miniatury turow. Jak w przypadku ciala Jorry'ego Shanka, tutaj tez bylo niewiele krwi.
Raif czul w nozdrzach smrodliwa won stopionego metalu. Powietrze wydawalo sie inne, lecz brakowalo slow, zeby okreslic, na czym polega roznica. Nasuwalo mu na mysl powoli krzepnaca wode Jeziora Starych Wnykarzy. Cos sprawilo, ze jakby zgestnialo, uleglo zmianie. Cos o sile rownej potedze samej zimy.
-Raif! Tutaj!
Drey wszedl juz w krag namiotow i teraz kleczal niedaleko dolu ogniska. Raif zobaczyl znajomy rzad garnkow i schnacych skor rozwieszonych na swierkowych galeziach nad dolkiem, i zapas polan przygotowanych do porabania na szczapy. Widzial nawet czesciowo sprawione cielsko niedzwiedzia, ktorego wczoraj Dagro Blackhail ubil na turzycowej laczce na wschod od obozu. Niedzwiedzie futro, z ktorego byl taki dumny, suszylo sie na pobliskiej drabince. Zamierzal sprezentowac je zonie, Rainie, kiedy wyprawa mysliwska powroci do okraglaka.
Ale Dagro Blackhail, naczelnik klanu Blackhail, nigdy nie wroci do domu.
Drey kleczal nad czesciowo zamarznietym cialem. Dagro otrzymal potezny cios w plecy mieczem o szerokiej glowni. Rece mial zbryzgane krwia, podobnie jak topor rzezniczy o szerokim ostrzu. Ale nie byla to ani jego krew, ani napastnika. Pochodzila z oskorowanego i wypatroszonego niedzwiedzia lezacego u jego stop; Dagro musial konczyc oprawianie zwierza, kiedy zaskoczono go od tylu.
Raif chrapliwie wciagnal powietrze i opadl na kolana u boku brata. Cos dlawilo go w gardle. Patrzyl na duza, szeroka twarz Dagra Blackhaila. Naczelnik klanu nie umarl w spokoju. Furia zamarzla w jego oczach. Lod w wasach i brodzie okalal usta zacisniete z gniewu. Raif podziekowal Kamiennym Bogom, ze jego brat nie zalicza sie do ludzi, ktorzy miela jezykiem bez powodu. Trwali w milczeniu, stykajac sie ramionami, oddajac nalezny hold czlowiekowi, ktory przez dwadziescia dziewiec lat dowodzil klanem Blackhail, kochany i szanowany przez wszystkich jego czlonkow.
"Jest prawym mezem - rzekl niegdys Tem o naczelniku klanu w jednej z tych rzadkich chwil, kiedy byl sklonny wypowiadac sie na tematy nie zwiazane z polowaniem i psami. - Moze brzmi to skromnie w zestawieniu z innymi pochwalami sypanymi na glowe Dagra Blackhaila, ale cnota prawosci jest najtrudniejsza do codziennego praktykowania. Niekiedy naczelnik musi wystapic przeciwko zaprzysiezonym braciom i swoim krewnym. Dla nikogo nie jest to latwe".
Raif uwazal, ze byla to jedna z najdluzszych mow, jakie wyglosil jego ojciec.
-Cos tu nie pasuje. - To bylo wszystko, co mial do powiedzenia Drey, gdy wstal znad ciala Dagra Blackhaila. Raif doskonale wiedzial, o co mu chodzi. Cos tu nie pasowalo.
Byli tutaj ludzie na koniach, uzywali jedno i dwurecznych mieczy. Konie mysliwych przepadly, zostaly skradzione. Psy lezaly zarzniete. Oboz rozbito na otwartym terenie, a Mace Blackhail stal na warcie, wiec najezdzcy nie mogli podejsc niezauwazalnie. Jezdzcy robia halas, zwlaszcza na zlych ziemiach, gdzie twarda jak kosc tundra dudni pod kopytami. I ten brak krwi...
Raif sciagnal kaptur i przegarnal zmierzwione czarne wlosy. Drey szedl w strone namiotu Tema. Chcial go zawolac, powiedziec, ze najpierw powinni sprawdzic inne namioty, doly do wytapiania tluszczu, brzeg strumienia, granice obozu po drugiej stronie - zajrzec wszedzie z pominieciem tego jednego namiotu. Drey, jakby slyszac jego mysli, odwrocil sie. Machnal reka i czekal. Dwa jasne punkty bolu zakluly Raifa za oczami. Drey zawsze czekal.
Synowie Tema Sevrance'a razem weszli do namiotu ojca. Cialo lezalo pare krokow od wejscia. Wygladalo na to, ze Tem szedl do wyjscia, kiedy szeroki miecz strzaskal jego mostek i obojczyk, wbijajac drzazgi kosci w tchawice, pluca i serce. Upadl z mieczem w rece, ale, jak w przypadku Jorry'ego Shanka, bron nie byla zakrwawiona.
-Znow szeroki miecz - rzekl Drey glosem poczatkowo wysokim, potem chrapliwym, kiedy staral sie nad nim zapanowac. - Bluddowie ich uzywaja.
Raif nie zareagowal. W milczeniu stal i patrzyl na martwe cialo ojca. Brakowalo mu tchu. Zwloki Tema nie byly tak sztywne jak inne. Sciagnal rekawice i pochylil sie, zeby dotknac policzka ojca. Zimne, martwe cialo. Nie zamarzniete, ale zupelnie zimne, bez odrobiny zycia.
Gwaltownie cofnal reke, jak po dotknieciu czegos goracego, i potarl dlonia o spodnie. Mial wrazenie, ze zbrukalo ja cos nieczystego.
Tem odszedl.
Odszedl.
Nie czekajac na Dreya, odrzucil na bok klape namiotu i wyskoczyl na zewnatrz. Niebo nad obozem szybko ciemnialo. Jego serce walilo dziko, nieregularnie. Musial cos zrobic - to byl jedyny sposob, zeby nie peklo.
***
Kiedy kwadrans pozniej Drey znalazl brata, prawa reka Raifa odslonieta byla po sama pache i zbroczona krwia z trzech odrebnych naciec. Drey zrozumial w jednej chwili. Rozdarl swoj rekaw i ruszyl od jednego zabitego do drugiego. Wszyscy zmarli, nie nurzajac broni w krwi napastnikow. Smierc z czystym ostrzem nie przynosila chwaly wojownikowi, wiec bracia po kolei brali ich bron, nacinali skore i moczyli ostrza we wlasnej krwi. Byla to jedyna rzecz, jaka mogli zrobic dla swojego klanu. Kiedy po powrocie do okraglaka ktos zapyta - a zawsze ktos pytal - czy wojownicy zgineli w walce, beda mogli powiedziec: "Ich bron splywala krwia".Dla czlonka klanu slowa te mialy ogromne znaczenie.
Raif i Drey chodzili po obozie, znajdujac zabitych w namiotach i pod golym niebem, niektorych z bladymi sopelkami moczu przymarznietymi do ud, innych z wlosami najezonymi jak szczotki, gdyz zaskoczono ich podczas mycia, kilku z zamarznietymi grudami czarnego twarogu w ustach, a jednego - Metha Ganlowa - obejmujacego poteznymi ramionami ulubionego psa, chroniacego go nawet w chwili smierci. Jeden cios mieczem zabil i czlowieka i zwierze.
Pozniej, kiedy srebrne kaluze ksiezycowej poswiaty lsnily na zamarznietej ziemi, a zwloki Tema spoczely przy dole ogniska, blisko innych cial, choc w pewnym oddaleniu, Raif stanal jak razony gromem.
-Nie znalezlismy Mace'a Blackhaila - powiedzial.
Rozdzial 2
DNI CIEMNIEJSZE OD NOCY
Ash March przebudzila sie raptownie. Usiadla na lozku, okryla ramiona ciezka jedwabna narzuta i szczelnie sie otulila. Znow snila o lodzie.Pare razy odetchnela gleboko, zeby sie uspokoic, a potem rozejrzala po komnacie. Z dwoch bursztynowych lamp stojacych na gzymsie kominka palila sie tylko jedna. Dobrze. To znaczylo, ze Katia nie przyszla, zeby dolozyc zywicy. Klebuszek srebrzystych blond wlosow, ktore zdjela ze szczotki przed polozeniem sie do lozka, lezal nienaruszony pod drzwiami. A zatem nikt nie wchodzil do komnaty.
Ash odprezyla sie odrobine. Palce stop, skulone pod posciela, wygladaly komicznie tak daleko od reszty ciala - poruszyla nimi, po prostu zeby sprawdzic, czy na pewno naleza do niej. Usmiechnela sie, gdy zareagowaly. Palce stop byly zabawne.
Usmiech nie bardzo jej wyszedl. Kiedy tylko miesnie twarzy rozluznily sie, natychmiast przypomnial sie jej sen. Do poscieli, skreconej wokol talii, mokrej od potu, przywierala cierpka won strachu. Znow nekaly ja zle sny, drugi raz w ciagu tygodnia.
Mimowolnie podniosla reke do ust, niemal jakby probowala cos powstrzymac. Choc w komnacie bylo cieplo - wegiel drzewny zarzyl sie w metalowym koszu pod warstwa nasaczonego olejem filcu, grzaly tez rury z goraca woda, obslugiwane przez palacza i jego zaloge trzy kondygnacje nizej - palce miala zimne jak lod. Wbrew woli, mimo usilnych staran, zeby temu zapobiec, nawiedzily ja obrazy z koszmaru. Zobaczyla jaskinie o scianach z czarnego lodu. W jej strone wyciagnela sie plonaca reka, pekniecia pomiedzy palcami broczyly krwia. Ciemne oczy obserwowaly, czekaly...
Ash zadrzala. Opuscila reke na lozko i z calej sily zaczela uderzac w poduszke, zeby przepedzic wspomnienia. Nie chciala myslec o snie. Nie chciala sie dowiedziec, czego laknely te zimne oczy.
Puk. Puk. Puk. Trzy lekkie skrobniecia w drzwi ze skamienialego drewna.
Cos zacisnelo sie w jej piersiach, serce na chwile zamarlo, oddech uwiazl w gardle. Choc brakowalo jej tchu od uderzania w poduszke, nie zaczerpnela powietrza. Nawet nie zamrugala. "Badz cicha jak opadajacy kurz" - przykazala sobie, nie odrywajac wzroku od drzwi.
Idealnie szara powierzchnie, twarda jak zelazo i porysowana delikatnymi slojami, szpecily trzy czarne wglebienia wielkosci kciuka: otwory na skoble. Szesc miesiecy temu dala swojej sluzce Katii cztery polsztuki srebra, zeby na zelaznym rynku w poblizu Bramy Jalmuznikow kupila rygiel do drzwi komnaty. Katia spelnila polecenie i wrocila z zelazna zasuwa dosc wielka, by zaryglowac brame fortecy. Ash sama zamocowala metalowa sztabke i skobel. W trakcie mozolnej pracy stlukla sobie paznokiec, ktory zrobil sie czarny, i zlamala dwie srebrne szczotki, ale bolce weszly we wlasciwe miejsca i zasuwa sprawowala sie jak nalezy. Przez tydzien spala lepiej niz kiedykolwiek.
Do czasu.
Puk, puk, puk.
Ash wbila oczy w puste dziury po bolcach. Nie zrobila nic, by odpowiedziec na druga serie kolatania.
-Asarhio. - Pauza. - Prawiecorko, nie probuj mnie zwodzic.
Ash opadla na lozko. Jedna reka przewrocila poduszke mokra od potu, druga przygladzila wlosy. Gdy tylko zamknela oczy, uslyszala skrzyp otwieranych drzwi.
Penthero Iss przyniosl z soba lampe i ostry blekitny blask plonacej nafty przycmil swiatlo zywicznego kaganka. Stanal w progu i popatrzyl na nia. Nawet majac zamkniete oczy, wiedziala, co robi.
Odczekal dluzsza chwile, nim przemowil.
-Prawiecorko, nie sadzisz, iz wiem, kiedy ktos mnie oszukuje?
Nadal zamykala oczy, ale niezbyt mocno - juz raz zdradzila sie silnym zaciskaniem powiek. Nie zareagowala na jego slowa, koncentrujac sie na plytkim i miarowym oddychaniu.
-Asarhio!
Trudno bylo nie zadrzec. Robiac zaspana mine, udajac, ze wyrwal ja ze snu, otworzyla oczy, po czym przetarla je z wigorem.
-Och, to ty.
Nie zwracajac uwagi na ten pokaz, Penthero Iss wszedl do komnaty, postawil lampe na oltarzyku z czerwonego drewna obok miseczek ofiarnych z suszonymi owocami i kawalkami mirry, splotl dlonie o dlugich palcach i potrzasnal glowa.
-Poduszki, prawiecorko. - Palec wskazujacy lewej reki zakreslil kolko, wskazujac nogi lozka. - We snie rzadko kopie sie poduszki tak mocno, ze odcisk stopy zostaje na nich do rana.
Ash przeklela wszystkie poduszki w Fortecy Masce. Przeklela Katie za cowieczorne spietrzanie na lozku jedwabnych, puszystych, bezuzytecznych workow gesiego puchu.
Penthero Iss podszedl do lozka. Misterne zlote lancuszki wplecione w tkanine ciezkiego jedwabnego plaszcza dzwonily cichutko, gdy sie poruszal. Choc nie byl muskularny, nosil sie sztywno, jakby mial kregoslup wykuty z kamienia. Jego twarz, gladka niczym odarty ze skory zajac, byla pociagla i blada. Wyciagjac smukla, wypielegnowana, calkowicie bezwlosa dlon, powiedzial:
-Jak bardzo cie miluje, prawiecorko. - Reka, nie doczekawszy sie uscisku, odsunela sie, zeby zakreslic krag w powietrzu. - Popatrz na wszystko, czym cie obdarzylem: srebrne grzebienie, wonne olejki...
-Jestes moim ojcem, ktory miluje mnie bardziej niz moglby milowac prawdziwy. - Ash zacytowala jego slowa. Stracila rachube, ile razy slyszala je w ciagu szesnastu lat.
Penthero Iss, surlord Spire Vanis, dowodca Strazy Rive, kasztelan Fortecy Maski i pan Czterech Bram, z niezadowoleniem potrzasnal glowa.
-Drwisz ze mnie, prawiecorko?
Czujac lekkie uklucie winy, Ash nakryla dlonia jego reke. Winna byla milosc i szacunek czlowiekowi, ktory stal sie jej przybranym ojcem i panem.
Szesnascie lat temu, na dlugo przed przybraniem tytulu niezaleznego surlorda, Penthero Iss znalazl ja za Plonna Brama. Byla noworodkiem, porzuconym dziesiec krokow od bramy miasta. Wszystkie takie znajdy wzbogacaly protektorskie mienie. Iss w owym czasie sprawowal urzad protektora generalnego, odpowiedzialnego za bezpieczenstwo i obrone miasta. Zawiadywal patrolowaniem Czterech Bram, kierowal podkomendnymi, towarzyszamistraznikami zbrojnymi w czerwone miecze, oraz dowodzil silami obsadzajacymi mury.
Od kiedy Thomas Mar wykul pierwszy Miecz Rive ze stali i wytoczyl nim krew z ludzi, ktorzy zdradzili go pod Wzgorzem Hove, zaden protektor nie otrzymywal zaplaty za swoja prace. Przez stulecia protektorzy utrzymywali sie ze swoich folwarkow, ojcowizn i nadanej ziemi. Dzisiaj nie bylo juz ziemi do nadawania, do Strazy wstepowalo coraz to wiecej ludzi nikczemnego stanu, a protektorzy czerpali dochody z innych, mniej szlachetnych zrodel. Towary z przemytu, miecze o niezgodnej z prawem dlugosci albo krzywiznie ostrza, strzaly z haczykowatymi grotami, zakazane substancje takie jak siarka, zywice i saletra potasowa, ktore mogly byc uzyte do wyrobu prochu, pokatnie pedzony alkohol, trucizny, wywary nasenne i proszki usmierzajace bol, nieuczciwie zdobyte dobra, lupy znalezione u przestepcow i to, co zostalo porzucone w obrebie murow miejskich skrzynie gnijacej kapusty, tluste prosiaki zerwane z uwiezi czy tez noworodki zostawione w sniegu na pewna smierc - wszystko to nalezalo do protektora. A protektor mogl ze swoim mieniem robic, co tylko chcial.
Protektorskie mienie uczynilo Penthera Issa bogatym czlowiekiem.
Jak gdyby odgadujac jej mysli, Iss przysunal usta do jej ucha.
-Nie zapominaj, prawiecorko, ze podczas sprawowania przeze mnie urzedu natknalem sie na tuziny porzuconych oseskow, a jednak to ciebie postanowilem wychowac jak wlasne dziecko.
Ash mimo staran nie mogla opanowac drzenia, ktore przebieglo po jej krzyzu. Inne dzieci Iss sprzedawal ciemnoskorym kaplanom ze Swiatyni Kosci.
-Jestes zziebnieta, prawiecorko. - Bezwlose palce Penthero Issa przesunely sie po rece Ash do jej ramienia. Bladzily po szyi, szukajac ciepla, tetna, nabrzmialych gruczolow.
Zwalczyla impuls, ktory nakazywal jej sie odsunac. Nie chciala w zaden sposob prowokowac Issa. Gdyby potrzebowala jakiegos dowodu, wystarczylo spojrzec na trzy slepe dziury po ryglu w drzwiach ze skamienialego drewna.
-Twoja krew pedzi, Asarhio. - Iss pochylil sie nad nia. - A serce...
Niezdolna zniesc tego dluzej, szarpnela sie w tyl. Iss zlapal nocna koszule i skrecil plotno w garsci.
-Znow mialas sen, prawda? - Nie odpowiedziala. Wlokna muslinu pekaly pod naciskiem jego reki. - Pytam cie! Prawda?
Ash milczala. Wiedziala, ze twarz ja zdradza. Jej policzki rumienily sie przy kazdym klamstwie.
-Co widzialas? To bylo w szarym kraju? Jaskinia? Gdzie bylas? Mysl. Mysl.
Potrzasajac glowa, krzyknela:
-Nie wiem! Nie wiem. Widzialam jaskinie wylozona lodem... to moglo byc wszedzie.
-Widzialas, co lezalo za nia? - Slowa plynely z ust Issa niczym mrozna mgla, lodowata i skrzaca sie blekitem. Wisialy w powietrzu, chlodzac przestrzen miedzy nimi, sprawiajac, ze trudno jej bylo oddychac. Ash zobaczyla, ze zuchwa Issa zastyga w bezruchu. Uslyszala mlasniecie sliny w jego ustach.
-Ojcze, nie rozumiem, o co ci chodzi. Sen skonczyl sie tak szybko. Ledwie pamietam, co widzialam.
Penthero Iss zamrugal, gdy nazwala go ojcem. Cien smutku przemknal przez jego oblicze tak szybko, ze watpila, czy w ogole go widziala. Powoli, z rozmyslem, odslonil szare zeby.
-Czy musialo do tego dojsc? Klamstwa znajdy wychowanej jak wlasne dziecko...
Iss nieczesto pokazywal zeby. Byly drobne, schowane za obwisla warga. Plotka mowila, ze szkliwo zostalo spalone w wyniku magicznych, leczniczych zabiegow, jakim poddano go w pacholecym wieku. Niezaleznie od przyczyny, Iss wyksztalcil nawyk mowienia, usmiechania, jedzenia i picia bez odslaniania zebow.
Jednym szybkim ruchem Iss znalazl kraglosc jej lewej piersi. Przez chwile obejmowal niewielki wzgorek, potem go uszczypnal.
-Nie bedziesz wiecznie dzieckiem, Asarhio. Juz wkrotce pokaze sie stara krew.
Ash poczula, ze plona jej policzki. Nie rozumiala, o czym on mowi.
Iss przypatrywal sie jej przez dluzsza chwile, jego zielona jedwabna szata mienila sie w jaskrawym swietle plonacej nafty. Wreszcie puscil koszule i wstal.
-Doprowadz sie do porzadku, dziecko. I nie zmuszaj mnie, bym znow musial cie strofowac.
Ash oddychala rowno i starala sie nie okazywac strachu. Na usta cisnely sie jej niezliczone pytania, lecz byla dosc madra, aby ich nie zadawac. Iss umial zonglowac slowami. Oczywiscie udzielal odpowiedzi, ktore brzmialy nad wyraz logicznie, ale co z tego? Pozniej, kiedy pytajacy zostawal sam i mial czas na przemyslenie, dochodzil do wniosku, ze w rzeczywistosci niczego sie nie dowiedzial.
Kiedy Iss sie odsunal, Ash poczula zapach, ktory czasami przywieral do jego odzienia. Won starych, bardzo starych rzeczy zamknietych tak szczelnie, ze wyschly na kruche lupiny. Cos przesunelo sie na skraju pola widzenia. Przebieglo ja drzenie, drobne wloski najezyly sie na jej karku i znow zawladnal nia koszmar.
Siegala, siegala w ciemnosc.
-Asarhia?
Wrocila do rzeczywistosci. Penthero Iss patrzyl na nia, jego pociagla, gladka twarz lsnila z podniecenia. Cienie tanczyly po obitej jedwabiem scianie. Ash nadal pamietala miekkie kunie i sobolowe futra, ktore niegdys zajmowaly miejsce jedwabiu. Iss przyslal straznika, ktory zdarl je i zastapil gladkim, bezkrwistym jedwabiem. Futra i zwierzece skory budzily w nim obrzydzenie; nazywal je barbarzynskimi zbytkami i nie zyczyl sobie, by wisialy w komnatach masywnej, rozleglej fortecy o czterech wiezach, ktora stanowila serce Spire Vanis.
Brakowalo jej futer. Bez nich komnata wydawala sie zimna i naga.
-Jestes niezdrowa, prawiecorko. - Iss splotl rece w charakterystyczny dla niego gladki wezel kosci i ciala. - Posiedze z toba przez ostatnia godzine nocy.
-Och, nie, prosze. Musze wypoczac. - Ash potarla czolo, starajac sie zachowac jasnosc mysli. Co sie z nia dzialo? Podniesionym glosem poprosila: - Wyjdz. Po prostu odejdz. Musze skorzystac z nocnego naczynia. Wypilam za duzo wina do kolacji.
Iss nie okazal zadnych emocji.
-Tak, wina... Myslisz, ze Katia nie powiadomila mnie, iz nie tknelas czerwonego trunku z cynowego dzbana, a pozniej odeslalas ja, gdy przyniosla ci biale wino w srebrnej karafce? - Rozbrzmial stlumiony metaliczny brzek: Iss kopnal pusty nocnik, ktory lezal u stop lozka wsrod zrzuconych poduszek. - I jakos wytrzymalas az do teraz.
Katia. Wiecznie Katia. Ash skrzywila sie. Bolala ja glowa; czula sie taka zmeczona i roztrzesiona, jakby przez cala noc biegla pod gore, a nie spala w wygodnym lozku. Rozpaczliwie pragnela zostac sama.
Iss, co ja zaskoczylo, ruszyl do drzwi. Wsunal palce w puste dziury, odwrocil sie do niej i powiedzial:
-Kaze Nozowi stanac przed twoimi drzwiami. Nie wygladasz zdrowo, prawiecorko. Jestem strapiony.
Jego slowa przerazily ja niemal tak bardzo, jak nekajace ja sny. Marafice Oko budzil w niej lek - balo sie go mnostwo ludzi w Fortecy Masce. Przypuszczala, ze glownie z tego powodu jej ojciec trzymal go przy sobie.
-Nie mozemy zamiast tego zawolac Katii?
Iss zaczal krecic glowa jeszcze zanim skonczyla mowic.
-Mysle, ze nasza mala Katia nie jest godnym zaufania strozem. Spojrz na dzisiejszy wieczor: ty powiedzialas, ze pilas wino, ona zas przysiegala, ze nie pilas, i oczywiscie musze postawic slowo swojej corki nad slowem gminnej sluzki. Nie mam innego wyboru, jak przyjac, ze dziewka sklamala i moze to powtorzyc. - Zimny usmiech. - Jestes niezdrowa, Asarhio. Trapia cie zle sny i bole glowy. Jakimz bylbym ojcem, gdybym nie troszczyl sie o swoja corke?
Ash spuscila glowe. Chciala spac, zamknac oczy i nie snic. Jej przybrany ojciec byl zbyt przebiegly. Klamstwa, nawet blahe, przypominaly jedwabny sznur. Umial je naciagac i splatac, uzywac do krepowania rozmowcy. A ona tej nocy miala zbyt wiele klopotow. Najlepiej, jesli juz nic nie powie, potulnie pokiwa glowa i pozwoli, by przybrany ojciec zyczyl jej dobrej nocy. Juz stal przy drzwiach; jeszcze minuta, a odejdzie.
A jednak...
Byla Ash March, znajda pozostawiona za Plonna Brama na pewna smierc, porz