JONES J.V. Miecz cieni #1 Jaskiniaczarnego lodu J.V. JONES Przelozyla: Maria Gebicka-Frac Tytul oryginalu "A Cavern of Black Ice" Wersja angielska: 1999 Wersja polska 2001 Paulowi, ktory po drugiej stronie Atlantyku spedza godziny w kazdej minucie tak dziwne jak moje Podziekowania Latwo jest zabladzic podczas pisania tak obszernej ksiazki. Na szczescie, wielu dobrych ludzi oswietlalo mi droge. Byli to: Betsy Mitchell, Tim Holman, Sona Vogel, Mari Okuda i personel Warner Books, Russ Galen oraz Richard, ktory wszystko czyta jako pierwszy. Skladam im wszystkim podziekowania i sle wyrazy wdziecznosci. Prolog Narodziny, smierc i wiezy Przed spojrzeniem w niebo Tarissa wyszeptala z nadzieja: -Prosze, niech tym razem pojdzie lzej niz wczesniej. Blagam... Kiedy jej wargi znow sie zlaczyly, spojrzala nad uginajacymi sie pod podmuchami wiatru sosnami i zrebem oszronionego granitu w niebo, szukajac slonca. Slonca nie bylo. Przyslanialy je burzowe chmury, skotlowane i przewalajace sie po niebosklonie, gnane wichrami, ktore wyly i zataczaly kregi niczym wataha wilkow wokol zblakanej owcy. Tarissa z rezygnacja machnela reka. Burza nie przejdzie. Zatrzyma sie na stoku gory. Spojrzala w dol i odetchnela gleboko, zeby sie uspokoic. Nie mogla ulec panice. Miasto, lezace tysiac stop nizej, wznosilo sie w cieniu gory jak drugi, mniejszy szczyt. Widziala wyraznie pierscien czterech wiez. Dwie byly przysadziste, a najwyzsza dzwigala brzuch burzy zelazna iglica. Wiodla do nich daleka droga. Cale godziny drogi. A ona musiala byc ostrozna. Kladac reke na wydetym brzuchu, zmusila sie do usmiechu. Burza? To fraszka. Przyspieszyla. Musiala uwazac na piargi, ptasie szkielety, wiatrolomy. Marsz byl trudny, jeszcze trudniejsze utrzymanie rownowagi na coraz bardziej stromym zboczu. Musiala obchodzic strome zleby i rozpadliny, nadkladajac drogi. Temperatura szybko opadala i, po raz pierwszy tego dnia, Tarissa zobaczyla wlasny oddech. Wiele dni temu, gdzies po drugiej stronie gory zgubila lewa rekawice. Zdjela prawa, wywrocila na druga strone i naciagnela na lewa reke. Palce juz miala zgrabiale. Martwe drzewa zagradzaly jej droge. Niektore pnie byly tak gladkie, ze wygladaly jak wypolerowane. Kiedy wyciagnela reke, by wesprzec sie o twardy czarny konar, ostry bol przeszyl jej podbrzusze. Cos sie poruszylo. Wilgoc splynela po jej udach. Zaklulo ja w krzyzu i fala mdlosci wezbrala w przelyku, zostawiajac w ustach smak kwasnego mleka. Tarissa zamknela oczy. Tym razem zachowala pobozne zyczenia dla siebie. W chwili gdy odepchnela sie od martwego drzewa, zaczal padac mokry snieg. Rekawica lepila sie od zywicy, a pokruszone sosnowe igly przywieraly do palcow. Granitowe podloze bylo niestabilne, zwir wysypywal sie z glebokich szczelin, obumarle siewki rozkruszaly sie w pyl pod jej nogami. Pomimo zimna, Tarissa zaczela sie pocic. Bol w plecach kasal coraz glebiej i choc nie chciala tego przyznac - nie chciala nawet przyjac tego do wiadomosci - podbrzusze zaczelo kurczyc sie rytmicznie. "Nie. Nie. NIE". Jeszcze nie pora. Jeszcze dwa tygodnie... na pewno dwa tygodnie. Musiala wytrzymac, zanim nie dojdzie do miasta, by znalezc schronienie. Uzbierala dosc monet na akuszerke i izbe. Znalazla sciezke miedzy skalnym zalomem i przyspieszyla. Samotny kruk o piorach czarnych jak spalona na ogniu watroba, przygladal sie jej w milczeniu z koslawej galezi czarnej sosny. Patrzac na niego, Tarissa zdawala sobie sprawe jak smiesznie musi wygladac: rozczochrana, z wielkim brzuchem, zsuwajaca sie z gory w wyscigu z burza. Krzywiac twarz, odwrocila sie od ptaka. Ciarki ja przechodzily na jego widok. Skurcze wystepowaly coraz czesciej. Tarissa stwierdzila, ze, bedac w ruchu, czuje sie duzo lepiej. Przystanki tylko przedluzaly cierpienie, dawaly jej czas na liczenie i rozmyslanie. Z rozpadlin wzniosla sie mgla. Platki sniegu uderzaly Tarisse w twarz, wiatr tarmosil polami plaszcza. Chmury podazaly za nia, jakby wskazywala im droge. W marszu podtrzymywala brzuch. Wilgoc miedzy nogami wyschla w lepka blonke, ktora teraz sklejala uda. Zar plynal arteriami w szyi, rumienil nos i policzki. Szybciej. Musi isc szybciej. Zauwazajac wolne przejscie miedzy glazami, skrecila bardziej w prawo. Spodnica zahaczyla o ciernie. Tarissa szarpnela plotno, tracac cierpliwosc. Kiedy odwrocila sie, by spojrzec na przebyta droge, kruk zerwal sie do lotu. Czarne skrzydla rozpostarly sie na pradzie burzy, lopoczac i drac powietrze jak zeby. Gdy tylko ruszyla, zwir i skalne okruchy ozyly pod jej stopami. Stracila rownowage i zaczela sie zsuwac. Wyciagnela ramiona, zeby czegos sie przytrzymac, czegokolwiek. Nisko zalegajaca mgla skrywala wszystko na poziomie ziemi. Rece znajdywaly jedynie poluzowane kamienie i galazki. Dojmujacy bol przeszyl bark, gdy uderzyla o wystep skalny. Sosnowe szyszki i kamienie podskakiwaly nad jej glowa, gdy wymachiwala rekami w desperackiej probie zatrzymania sie na stromym zboczu. Zacisnela gola reke na kepce wilczej trawy, ale kepka zostala jej w dloni. Uderzyla biodrem o granitowy glaz, cos ostrego zdarlo skore z jej kolana, a kiedy otworzyla usta, snieg wpadl miedzy wargi, mrozac krzyk na jezyku. Odzyskala przytomnosc. Nie czula bolu. Mgla poszarpanego swiatla odgradzala ja od zewnetrznego swiata. Ponad nia, jak okiem siegnac, piely sie mury z recznie wygladzonego wapienia, bloki gladkie jak kosc. Wreszcie dotarla do miasta z Zelazna Iglica. Mgliscie zdawala sobie sprawe, ze cos gleboko w niej prze. Minely minuty, nim zrozumiala, ze to jej cialo pracuje nad wydaniem dziecka. Przelknela sline. Nagle zatesknila za wszystkimi ludzmi, od ktorych uciekla. Porzucanie domu bylo bledem. Kraa! Tarissa sprobowala obrocic glowe w strone, z ktorej dochodzil dzwiek. Goraca igla bolu zaklula ja w kregoslup u podstawy szyi. Zemdlala. Kiedy sie ocknela, zobaczyla kruka siedzacego przed nia na skale. Czarno zlote oczy przeszywaly Tarisse spojrzeniem pozbawionym wspolczucia. Krecac glowa i podnoszac luskowe, zoltawe szpony, kruk odtanczyl krotki taniec potepienia. Kiedy skonczyl, zakrakal cicho, jak matka karcaca dziecko, a potem wzbil sie w powietrze, zdajac na laske burzy. Zimne prady uniosly go szybko. Pchniecie. Jej cialo parlo. Tarissa czula, ze traci przytomnosc... byla taka zmeczona... tak bardzo, bardzo zmeczona. Gdyby tylko mogla zalezc droge we mgle... gdyby tylko oczy mogly pokazac jej cos wiecej. Gdy jej powieki zamykaly sie po raz ostatni, a zebra wypychaly z pluc nie zuzyte powietrze, zobaczyla pare wysokich butow zmierzajacych w jej strone. Platki sniegu topily sie w kontakcie z przyczerniona smola skora. *** Przylozyli mu pijawki, w pierscieniach po szesc sztuk. Jego cialo pokrywala skorupa zbita z potu, skalnego pylu i brudu. Jeden czlowiek smarowal skore jelenim sadlem, ktore nastepnie zdrapywal do czysta cedrowa lopatka, drugi zas, w grubych kozlowych rekawicach, szczypcami wyjmowal z sosnowego cebrzyka pijawki i przykladal je w oczyszczonych miejscach.Ten, ktory juz nie znal swojego imienia, na probe naprezyl wiezy. Peta grubego sznura wpijaly sie w jego szyje, ramiona, przeguby dloni, uda i kostki nog. Mogl dygotac, oddychac i mrugac, ale nic wiecej. Ledwie czul pijawki. Spial sie na chwile, gdy jedna przyssala sie w pachwinie. Oprawca zaczerpnal szczypte bialego proszku z sakiewki na szyi i posypal pijawke. Sol. Pijawka odpadla. Zastapiono ja nowa, nieco wyzej, w odpowiednim miejscu. Oprawca zdjal rekawice i wypowiedzial pojedyncze slowo. Pomocnik odszedl w kat celi po tace i lampke z mydlanego kamienia. Samotny czerwony plomien ogrzewal zawartosc tygla. Na widok ognia czlowiek bez imienia wzdrygnal sie tak mocno, ze sznur na rekach przecial mu skore. Plomienie byly wszystkim, co mu pozostalo. Wspomnienia plomieni. Nienawidzil i bal sie ich, a jednak ich potrzebowal. "Znajomosc rodzi pogarde" - powiadaja, ale czlowiek bez imienia wiedzial, ze to tylko polowa prawdy. Znajomosc rodzi zaleznosc. Zatopiony myslami w tancu plomieni nie widzial, jak oprawca ugniata w garsci walek z pakulow. Rece pomocnika spoczely na jego czole, przesunely glowe, przegarnely wlosy na jedna strone i mocno przycisnely czaszke do lawy. Bezimienny poczul, jak wsuwaja w jego lewe ucho wystrzepiony szpagat i kulke wosku. Okretowe uszczelnienie. Uszczelniali go jak skolatany przez sztormy kadlub. Druga kulka trafila w prawe ucho. Potem pomocnik szeroko rozchylil jego szczeki, a oprawca wcisnal gleboko w gardlo walek z pakulow. Wezbraly w nim wymioty, lecz oprawca polozyl jedna dlon na piersiach, druga na brzuchu i nacisnal na kurczace sie miesnie. Po minucie mdlosci minely. Pomocnik nadal trzymal go za szczeke. Oprawca siegnal do tacy, jego pracujace rece rzucaly cienie na sciane celi. Po chwili odwrocil sie. Miedzy kciukami napinalo sie zwierzece sciegno. Na ten widok pomocnik przesunal dlonie, szerzej rozchylil wargi i odslonil zeby. Czlowiek bez imienia poczul w ustach grube palce. Mialy smak moczu, soli i wody, w ktorej trzymano pijawki. Palce zahaczyly sciegno o dolne zeby, unieruchamiajac jezyk. W piersiach Bezimiennego ozyl strach. Byc moze plomienie nie byly jedynym, co moglo go skrzywdzic. -Zrobione - oznajmil oprawca, odsuwajac sie od niego. -Co z woskiem? - z cieni blisko drzwi wydyszal trzeci glos. Byl to ten, ktory wydawal rozkazy. - Miales zakleic mu oczy. -Wosk jest za goracy. Moze go oslepic, jesli zostanie teraz nalozony. -Rob, co trzeba. Plomien zatanczyl, gdy pomocnik zdjal tygiel z kamiennej lampki. Czlowiek bez imienia poczul dym wydzielany przez zanieczyszczenia w wosku. Wstrzasnal sie, gdy cos zapieklo go w oczy. Po wszystkim, przez co przeszedl, po calym dotychczasowym cierpieniu wyobrazal sobie, ze juz nie potrafi odczuwac bolu. Mylil sie. W miare uplywajacych godzin, kiedy oprawca metodycznie lamal jego kosci palka owinieta gesim puchem, pomocnik pilnowal, zeby rozszczepione konce sie nie stykaly, a igly - tak dlugie i cienkie, ze mogly przebic serce i pluca bez uszkadzania tkanki - przekluwaly wewnetrzne narzady, zaczal pojmowac, iz zdolnosc odczuwania bolu odchodzi jako ostatnia. Kiedy ten, ktory wydawal rozkazy przysunal sie i zaczal szeptac slowa wiezi starsze niz miasto, w ktorym sie znajdowal, czlowieka bez imienia juz to nie obchodzilo. Jego umysl powrocil w plomienie. I znalazl w nich bol, ktory przynajmniej byl mu znany. Rozdzial 1 ZLE ZIEMIE Raif Sevrance skierowal wzrok na cel i przywolal do siebie lodowego zajaca. Nastapila chwila dezorientacji, w ktorej swiat rozmyl sie jak ogladany z gory wielki ciemny glaz opadajacy na dno jeziora. Dopiero potem uslyszal, zobaczyl, poczul serce zwierzatka. Kolory, dzwieki i zapachy zlych ziem zniknely; zostal tylko ciezar krwi w piersiach lodowego zajaca i kolibrze trzepotanie jego serca. Powoli, z rozwaga, Raif przesunal luk w bok od celu. Strzala roztrzaskala lodowate powietrze jak wypowiedziane glosno slowo. Zelazny grot przemknal obok zajaca, ktory poderwal glowe i czmychnal w kepe turzycy.-Strzel jeszcze raz - powiedzial Drey. - I tym razem lepiej sie przyloz. Raif opuscil luk i spojrzal na starszego brata. Twarz Dreya ocienial lisi kaptur, ale zacisniete usta byly wyraznie widoczne. Chcial sie sprzeciwic, jednak w koncu tylko wzruszyl ramionami i przestapil z nogi na noge. Nigdy nie czul sie dobrze, oszukujac brata. Gladzac palcami leczysko, przyjrzal sie omiatanej wiatrami rowninie zlych ziem. Rozlewiska pokryly sie grubymi taflami lodu. Szron na zwarzonej mrozem trawie narastal bezglosnie i podstepnie jak plesn na czerstwym chlebie. Na czesto zalewanej rowninie przetrwalo niewiele drzew, glownie pokrzywionych przez wichry sosen i koslawych swierkow. Przed nim lezal plytki parow pelen skalnego zlomu i kolczastych krzakow, twardych i rosochatych jak rogi losia. Raif spojrzal na brazowy dywan porostow wokol stosu mokrych kamieni. Nawet w tak zimny poranek splywaly po nich struzki slonej wody. Nastepny zajac wystawil lebek z trawy. Jego policzki i uszy drzaly, gdy stal slupka, wypatrujac niebezpieczenstwa. Potrzebowal soli z lizawki. Zwierzeta przybywaly tu z wielu mil, by lizac slona wode splywajaca po kamieniach w parowie. Tem powiedzial, ze przesacza sie ona z podziemnego strumienia. Raif uniosl luk, jednoczesnie siegajac do kolczana przy pasie. Jednym plynnym ruchem umiescil strzale o stalowym grocie na siodelku i przyciagnal cieciwe do piersi. Zajac obrocil glowe. Ciemne oczy spojrzaly wprost na niego. Za pozno. Juz widzial jego serce. Pocalowal cieciwe i wypuscil strzale. Palce lodowej mgly rozstapily sie, rozlegl sie cichy syk i strzala przebila piers zajaca. Jesli zwierze wydalo jakis odglos, to Raif go nie uslyszal. Pchniety uderzeniem strzaly zajac wpadl do slonego strumyka. -To twoj trzeci. Ja nie mam zadnego. - Glos Dreya zdradzal rezygnacje. Raif udal, ze sprawdza, czy na leczysku nie ma zadnych spekan. -Chodz, postrzelamy do tarczy. Przy lizawce nie pokaze sie wiecej zajecy. - Drey wyciagnal reke i dotknal jego luku. - Strzala powinna miec mniejszy grot. Miales zajaca zabic, a nie wypatroszyc. Raif podniosl glowe. Drey wyszczerzyl zeby. Rad z tego widoku, odwzajemnil sie usmiechem. Drey byl dwa lata starszy i przescigal go we wszystkim, jak na starszego brata przystalo. Do tej zimy rowniez lepiej strzelal. O niebo lepiej. Raif zatknal luk za pas i popedzil do parowu. Tem nie pozwalal im strzelac do zwierzat dla zabawy, wiec musieli zabrac zajace do obozu, oprawic je i upiec. Skorki nalezaly do niego. Jeszcze jedna para i wystarczy na zimowe futerko dla osmioletniej Effie, choc pewnie nie na wiele jej sie przyda, gdyz nie lubila bawic sie na sniegu. Ostroznie, by nie uszkodzic drzewca, wyciagnal strzale spomiedzy polamanych zeber zajaca. Na zlych ziemiach ogromnie trudno bylo o proste drewno na brzechwy. Schowal zdobycz w mysliwskim worku i spojrzal w niebo, sprawdzajac polozenie slonca. Dochodzilo poludnie. Daleko na polnocy szalala burza, przesuwajac sie ku wschodowi. Ciemnoszare chmury klebily sie nad horyzontem niczym dym odleglego pozaru. Wzdrygnal sie. Na polnocy lezalo Wielkie Pustkowie. Tem mowil, ze jesli burza zrodzi sie na Pustkowiu, to pewne jak mur, ze trafi na zle ziemie. -Hej, ty! Zarosnieta Szczeka! Dawaj tutaj luk, postrzelamy do celu. - Rzucony przez Dreya kamyk odbil sie od skalistych garbow i wyladowal dokladnie pod jego nogami. - A moze sie boisz, ze szczescie cie opuscilo? Raif mimo woli podniosl reke do policzka, pomacal skore szorstka jak zamarznieta szyszka. A jakze, mial zarosnieta szczeke. Bez obrazy. -Namaluj tarcze, Rozjuszony Szczeniaku - zawolal. - Pozwole ci pocwiczyc, sam zas zajme sie zmiana cieciwy. Nawet z odleglosci stu krokow widzial zaskoczenie malujace sie na twarzy Dreya. Cos takiego moglby powiedziec doswiadczony i nie majacy sobie rownych mistrz sztuki luczniczej. Raif ledwie powstrzymywal sie od smiechu. Drey glosnym parsknieciem skwitowal obrazliwe i chelpliwe slowa. Zaczal wyrywac kepki trawy, ktorymi pozniej wyrysowal na pniu zabitej przez mroz sosny nierowne kolo, mokre od topniejacego sniegu i soku ze zdzbel. Drey strzelal pierwszy. Cofnal sie o sto piecdziesiat krokow od pnia, trzymajac luk w wyciagnietej rece. Luk zrobiony byl ze scietego zima cisu, suszonego przez ponad dwa lata i recznie gietego. Raif zazdroscil mu go. Jego luk byl zwyczajny, przechodzony, uzywany przez kazdego, kto mial cieciwe, zeby na niego zalozyc. Drey wycelowal, nie spieszac sie. Mial pewny, niewzruszony chwyt i sile potrzebna do utrzymania cieciwy tak dlugo, jak dlugo nie chronione rekawicami palce wytrzymywaly nacisk. Kiedy Raif szykowal sie, by zawolac: "Strzelaj!", puscil cieciwe. Strzala z gluchym lupnieciem utkwila w samym srodku wyrysowanego celu. Drey odwrocil sie i dal znak glowa. Nie usmiechal sie. Raif juz czekal z lukiem w dloni, z nalozona strzala. Brzechwa strzaly Dreya jeszcze drzala w celu, gdy napinal luk. Sosna od dawna byla martwa. Zimna. Kiedy sprobowal przywolac ja do siebie, tak jak zrobil to z lodowym zajacem, nie chciala sie przyblizyc. Stala, jakby nigdy nic, a on nic nie czul: ani przyspieszonego pulsu, ani tepego bolu za oczami, ani metalicznego posmaku w ustach. Nic. Ten cel byl po prostu celem. Wymierzyl, szukajac nieruchomej linii, ktora miala poprowadzic strzale. Nie widzac niczego poza odleglym drzewem, zwolnil cieciwe. Wiedzial, ze chybi. Zbyt mocno zacisnal reke na majdanie, a palce poruszyly sie nieznacznie podczas oddawania strzalu. Luk rozprostowal sie z cichym odglosem i jego ramie zle przyjelo odrzut. Strzala uderzyla dobre dwie dlonie ponizej celu. -Strzel jeszcze raz - rzekl chlodno Drey. Raif rozmasowal obolale ramie, wybral druga strzale. Potarl lotkami na szczescie o kruczy talizman, ktory nosil na szyi. Drugi strzal wypadl lepiej, ale i tak o dlugosc kciuka od prowizorycznej tarczy. Odwrocil sie i spojrzal na brata. Byla jego kolej. Drey lekko machnal lukiem. -Jeszcze raz. -Nie. Teraz twoja kolej. Drey pokrecil glowa. -Dwa razy specjalnie spudlowales. Strzel jak nalezy. -Nie, strzelalem najlepiej, jak umiem. Ja... -Nikt nie trafia w serce biegnacego zajaca, a potem chybia, mierzac do nieruchomego celu wielkosci piersi mezczyzny. - Drey zsunal kaptur z glowy. Oczy mial ciemne. Wyplul kawalek czarnego twarogu, ktory przezuwal. - Nie potrzebuje laski. Albo strzelasz serio, albo wcale. Patrzac na brata, widzac jego duze dlonie mocno zacisniete na leczysku, szukajace wyobrazonej skazy, Raif odgadl, ze tlumaczenie na nic sie nie zda. Drey Sevrance mial osiemnascie lat, byl jednorocznym. Pod koniec lata wplotl we wlosy czarne rzemienie i zalozyl srebrny kolczyk. Zeszlej nocy przy ognisku, kiedy Dagro Blackhail zdmuchnal piane ze slodowego piwa w plomienie i wrzucil swoj kolczyk do czystego plynu, Drey uczynil to samo. Zrobili tak wszyscy mezczyzni. Metal przylegajacy do golej skory gwarantowal szybkie odmrozenie, a wszyscy w klanie widzieli czarne zgrubienia, jakie zostawialy na skorze. Wielu chetnie opowiadalo o przypadku Jona Marrowa, ktory wlazl do jakiejs dziury, zeby sie zalatwic, gdy w okolicy pojawili sie Dhoone'owie. Nim odeszli, a on wygramolil sie z dolka, jego przyrodzenie zamarzlo jak mieso schowane na zime. Powiadano, ze nic nie czul, dopoki nie przyniesiono go do cieplego okraglaka, gdzie naprezone i lsniace cialo zaczelo rozmarzac. Jego wrzaski nie pozwolily nikomu zasnac przez cala noc. Raif przeciagnal reka po cieciwie, zeby rozgrzac wosk. Jesli Drey koniecznie chce zobaczyc, ze nie udaje, prosze bardzo, strzeli trzeci raz. Inaczej brat straci ochote do zawodow. Ponownie sprobowal przywolac do siebie martwe drzewo, szukajac nieruchomej linii, ktora pokierowalaby strzala. Choc sosna obumarla dziesiec sezonow lowieckich temu, jeszcze nie calkiem uschla. Tylko stracila igly. Zywica zakonserwowala konary, a zimne, suche powietrze nie pozwolilo grzybom rozplenic sie pod kora. Tem mowil, ze na Wielkim Pustkowiu trzeba setek, czasami tysiecy lat, by drzewo sprochnialo. Mijaly sekundy, gdy koncentrowal sie na celu. Im dluzej sie wpatrywal, tym bardziej martwe wydawalo sie drzewo. Czegos mu brakowalo. Lodowe zajace byly zywe. Raif czul ich cieplo pomiedzy oczami. Wyobrazal sobie plynacy w nich strumien goracej krwi i widzial linie laczaca serce z grotem strzaly tak wyraznie, jak pies widzi swoja smycz. Zaczynal rozumiec, ze nieruchoma linia oznacza smierc. Wreszcie sie poddal. Przestal szukac ukrytego serca drzewa i skupil wzrok na wymalowanym kregu. Mierzac w pierzysko strzaly Dreya, strzelil. W chwili, gdy kciuk uwolnil cieciwe, zakrakal kruk. Wysoki i przeszywajacy krzyk padlinozercy zdawal sie rozszczepiac sama substancje czasu. Raif poczul dotyk lodowatych palcow na kregoslupie. W oczach mu sie zacmilo, gesta i goraca slina o smaku metalu splynela do ust. Zatoczyl sie i puscil luk, ktory uderzyl gryfem o ziemie i przewrocil sie z suchym trzaskiem. Strzala z tepym odglosem ugrzezla w pniu, o szerokosc palca pod strzala Dreya. Nawet na nia nie spojrzal. Czarne plamki tanczyly przed jego oczami, gorace jak sadza buchajaca z ogniska. -Raif! Raif! Poczul, jak wielkie, muskularne rece brata opasuja jego ramiona, wciagnal w nozdrza zapach oleju kopytkowego, garbowanej skory, koni i potu. Zobaczyl wpatrzone w siebie brazowe oczy brata. Drey mial stroskana mine. Jego cenny cisowy luk lezal plasko na ziemi. -Usiadz. - Drey posadzil go na mchu. Chlod zamarznietej ziemi przegryzl sie przez kozlowe spodnie. Raif odwrocil glowe i splunal, zeby pozbyc sie metalicznej sliny. Piekly go oczy. Tepy bol w glebi czola wywolywal nudnosci. Zacisnal szczeki, az zazgrzytaly zeby. Czas mijal. Drey nic nie mowil, tylko obejmowal go z calej sily. Raif chcial sie usmiechnac; ostatni raz Drey obejmowal go trzy wiosny temu, kiedy spadl z wysokosci dwudziestu stop z sosny zwanej lisia kita. W wyniku upadku skrecil noge w kostce. W niedzwiedzim uscisku Dreya pekly mu dwa zebra. To wspomnienie podzialalo kojaco i bol powoli zaczal ustepowac. Mgla ustapila sprzed oczu. Narastalo w nim zle przeczucie. Przekrecil sie w ramionach brata i spojrzal w kierunku obozowiska. Omyl go smrod metalu, gesty jak tlusty dym z dolow do wytapiania loju. Drey popatrzyl w te sama strone. -Co sie stalo? - Jego glos zdradzal napiecie. -Nie czujesz tego? Drey pokrecil glowa. Oboz lezal piec mil na poludnie, ukryty w obnizeniu terenu. Raif widzial tylko szybko ciemniejace niebo, niskie grzbiety i skaliste rowniny zlych ziem. Ale cos czul. Cos okropnego, nie dajacego sie nazwac, jak wowczas, gdy koszmary wyrywaly go ze snu w ciemnosciach czarnych jak smola lub gdy wracal pamiecia do dnia, w ktorym Tem zamknal go w domu kamienia ze zwlokami matki. W tym czasie mial osiem lat i byl dosc duzy, by darzyc smierc naleznym respektem. W domu kamienia panowal mrok, zageszczony przez kleby dymu. Wydrazony lipowy pien, w ktorym lezala matka, pachnial mokra ziemia i zgnilizna. Wnetrze pnia natarte zostalo siarka, zeby odpedzac robaki i padlinozercow, kiedy cialo spocznie na ziemi. Raif czul teraz zlo. Czul smrod metalu, siarki i smierci. Wyrywajac sie z uscisku Dreya, krzyknal: -Musimy wracac. Drey puscil go i wstal. Wyciagnal zza pasa rekawice z psiej skory i zalozyl je dwoma gwaltownymi ruchami. -Dlaczego? Raif potrzasnal glowa. Bol i nudnosci minely, ale ich miejsce zajelo cos innego: dojmujacy, drazacy go strach. -Obozowisko. Drey pokiwal glowa. Zaczerpnal powietrza, jakby chcial cos powiedziec, lecz nagle sie rozmyslil. Podal mu reke i jednym szarpnieciem poderwal z ziemi. Gdy Raif otrzepywal spodnie ze szronu, Drey podniosl oba luki i wyciagal strzaly z pnia. Kiedy odwrocil sie od sosny, Raif zauwazyl, ze lotki strzal w jego dloni drza jak liscie osiki. Ta drobna oznaka leku brata zaniepokoila go bardziej niz cokolwiek innego. Drey byl starszy o dwa lata i nie bal sie niczego. Opuscili obozowisko przed wschodem slonca, jeszcze zanim wygasl zar ogniska. Nikt za wyjatkiem Tema nie wiedzial, ze odeszli. To byla ich ostatnia szansa na zapolowanie przed zwinieciem obozu i powrotem do okraglaka na zime. Wieczorem Tem przestrzegl ich przez blakaniem sie samopas po zlych ziemiach, choc wiedzial, ze nic ich nie powstrzyma. "Synowie! - rzekl, potrzasajac wielka, siwiejaca glowa. - Nie bede wam powtarzac, co wolno, a czego nie wolno. Rownie dobrze moglbym zajac sie iskaniem psow. Wieczorem w nagrode za klopot mialbym przynajmniej odpchlone szczeniaki". Tem silil sie na grozna mine i posepnie marszczyl czolo, ale jak zwykle zdradzily go oczy. O brzasku Raif odslonil skorzane skrzydlo namiotu, ktory dzielil z ojcem i bratem, i zobaczyl tobolek na kamieniu do grzania. Jedzenie. Prowiant mysliwych. Tem zapakowal dwie uwedzone w dymie pardwy, mendel jaj ugotowanych na twardo i tyle paskow suszonej baraniny, ze wystarczyloby na zalatanie wielkiej jak los dziury w namiocie. Wszystko to dla synow, ktorzy wypuszczali sie na wyraznie im zakazana wyprawe mysliwska. Raif usmiechnal sie. Tem Sevrance dobrze znal swoich synow. -Zaloz rekawice. - Drey zachowywal sie jak starszy brat. - I naciagnij kaptur. Temperatura szybko spada. Raif posluchal, naciagajac rekawice dlonmi, ktore zdawaly sie wielkie i niezdarne. Zadygotal, gdy kolejna fala dreszczy przemknela po krzyzu. Drey mial racje: robilo sie coraz zimniej, ale troskliwosc brata tylko ich opozniala. -Idziemy. Musieli wrocic do obozu. Natychmiast. Cos bylo nie w porzadku. Chociaz Tem stale powtarzal, czym grozi utrata sil w wyniku biegania na mrozie, Raif nie mogl sie powstrzymac. Spluwal raz za razem, lecz nie mogl pozbyc sie z ust posmaku metalu. Powietrze zle pachnialo, a chmury nad glowa zdawaly sie ciemniejsze, nizsze, coraz blizsze. Na poludniu ciagnela sie linia lysych, podobnych jedno do drugiego wzgorz, na zachod od nich piely sie Nadmorskie Pasma. Tem mowil, ze to z ich powodu Pustkowie i zle ziemie sa takie suche. Mowil, ze szczyty gor wysysaja kazda krople wilgoci z przeplywajacych nad nimi chmur burzowych. Trzy ustrzelone zajace obijaly sie o jego biodro. Raif nienawidzil ich ciepla, a zapach krwi przyprawial go o mdlosci. Kiedy dotarli do Jeziora Starych Wnykarzy, odwiazal sakwe od pasa i cisnal w srodek metnej, czarnej wody. Zasilane przez rzeke jezioro jeszcze nie zamarzlo. Tegi mroz musial trzymac przez tydzien, zeby skul je lod. Woda wydawala sie oleista, gotowa do zamarzniecia. Gdy worek opadal na dno, plamy roslinnego tluszczu i kepki losiej siersci zatanczyly w kregach na powierzchni. Drey zaklal. Raif nie zrozumial slow, ale domyslil sie, ze chodzilo o marnotrawienie upolowanej zwierzyny. W miare, jak biegli na poludnie, krajobraz stopniowo sie zmienial. Coraz liczniejsze drzewa stawaly sie wyzsze i bardziej proste, laty porostow zlych ziem ustepowaly wysokiej trawie, krzewom i turzycy. Tropy koni i dzikich zwierzat krzyzowaly sie w zamarznietej sciolce, a z podszytu podrywaly sie tluste pardwy: pierzaste, dziobate kule. Raif ledwie zwracal uwage na otoczenie. Byli juz blisko obozu i powinni dostrzec dym, uslyszec podzwanianie metalu, podniesione glosy, smiech. Mace, przybrany syn Dagra Blackhaila, powinien wyskoczyc im na powitanie na swym krepym kucu. Drey ponownie zaklal. Cicho, pod nosem. Raif oparl sie checi spojrzenia bratu w twarz. Bal sie tego, co moglby zobaczyc. Drey, doskonaly jezdziec, lucznik i mlociarz, wyprzedzil go, gdy pedzili w dol zbocza do obozu. Raif zmusil sie do wiekszego wysilku, zaciskajac piesci i wysuwajac brode przed siebie. Nie chcial stracic brata z oczu i nie podobala mu sie mysl, ze Drey samotnie wpadnie w krag namiotow. Lek wstrzasnal jego cialem, naprezyl skore i jelita. W obozie zostalo trzynastu mezczyzn: Dagro Blackhail i jego syn Mace, Tem, Chad i Jorry Shank, Mallon Clayhorn i jego syn Darri, przez wszystkich zwany Polmasztem... Raif lekko potrzasnal glowa. Trzynastu mezczyzn na zlych ziemiach moglo okazac sie niewiarygodnie latwa zdobycza. Na rowninach nie brakowalo wojownikow z klanu Dhoone, Bludd, Okaleczonych Ludzi. Scisnelo go w dolku. I Sullow. Byli rowniez Sullowie. Wreszcie zobaczyl ciemne, poszarzale od deszczu i slonca namioty. W obozie panowala cisza. W zasiegu wzroku nie bylo koni ani psow. Na pustym placu ciemniala jama, w ktorej rozpalano ognisko. Rozsznurowane skrzydla namiotow lopotaly na wietrze niczym sztandary pod koniec bitwy. Drey wyrwal sie do przodu, ale zaraz stanal jak skamienialy i czekal na niego. Oddychal z trudem, urywanie, powietrze buchalo z nosa i ust w wielkich bialych pioropuszach. Nawet nie spojrzal, gdy zblizyl sie Raif. -Wyciagnij bron - syknal. Raif juz trzymal miecz w dloni, ale przeciagnal nim po pochwie z gotowanej skory, nasladujac szmer towarzyszacy dobywaniu broni. Gdy tylko Drey uslyszal halas, skoczyl do obozu. Najpierw natkneli sie na Jorry'ego Shanka. Lezal w rowie z obrokiem przy konowiazach. Drey obrocil cialo i odkryl smiertelna rane. Twarz Jorry'ego w miejscach zetkniecia z ziemia miala zoltawy odcien zamarznietej skory. Rana, wielka jak piesc, siegajaca do samego serca, zadana zostala mieczem. Z jakiegos powodu prawie wcale nie splynela krwia. -Moze krew zamarzla... - mruknal Drey, kladac cialo tak, jak lezalo. Slowa zabrzmialy jak modlitwa.-Nawet nie zdazyl dobyc miecza. Patrz. - Raif byl zaskoczony spokojnym brzmieniem wlasnego glosu. Drey przytaknal. Poklepal Jorry'ego po ramieniu i odsunal sie kawalek. -Tu sa slady koni. Zobacz. - Raif kopnal ziemie przy pierwszym slupku. Stwierdzil, ze latwiej skoncentrowac sie na tym, co mogl zobaczyc tutaj, na skraju obozu, niz spojrzec w strone kregu namiotow i tego jednego - podniszczonego, czesto reperowanego, z filcu i losiowej skory - nalezacego do Tema Sevrance'a. - Tych sladow nie zostawily konie Blackhailow. -Bluddowie uzywaja zlobkowanych podkow. "Podobnie jak inne klany i nawet niektorzy mieszkancy miast" - pomyslal Raif, ale nie mial zamiaru przeczyc slowom brata. Klan Bludd stawal sie coraz bardziej liczny, coraz czesciej przypuszczal ataki na granice sasiadow i kradl stada bydla. Vaylo Bludd mial siedmiu synow i krazyla pogloska, ze marza mu sie osobne wlosci dla kazdego z nich. Mace Blackhail powiedzial, ze Vaylo Buldd zabija i zjada wlasne psy, choc ma na roznie nad ogniem losiowe i niedzwiedzie mieso. Raif ani troche nie wierzyl w te opowiesc - dla czlonka klanu zjedzenie wlasnego psa graniczylo z kanibalizmem, usprawiedliwionym jedynie w przypadku dlugotrwalego glodu grozacego smiercia - ale inni, lacznie z Dreyem, wzieli jego slowa za dobra monete i uwierzyli. Mace Blackhail byl o trzy lata starszy od Dreya i kiedy mowil, Drey pilnie nadstawial ucha. W miare zblizania sie do kregu namiotow, ich kroki stawaly sie coraz wolniejsze. Na ziemi lezaly martwe, oblepione lodem psy ze slina zamarznieta na stepionych klach. W masywnych szarych lbach lsnily nieruchome zolte oczy. Lodowaty wiatr najezyl im siersc na karkach, przez co martwe psy wygladaly jak miniatury turow. Jak w przypadku ciala Jorry'ego Shanka, tutaj tez bylo niewiele krwi. Raif czul w nozdrzach smrodliwa won stopionego metalu. Powietrze wydawalo sie inne, lecz brakowalo slow, zeby okreslic, na czym polega roznica. Nasuwalo mu na mysl powoli krzepnaca wode Jeziora Starych Wnykarzy. Cos sprawilo, ze jakby zgestnialo, uleglo zmianie. Cos o sile rownej potedze samej zimy. -Raif! Tutaj! Drey wszedl juz w krag namiotow i teraz kleczal niedaleko dolu ogniska. Raif zobaczyl znajomy rzad garnkow i schnacych skor rozwieszonych na swierkowych galeziach nad dolkiem, i zapas polan przygotowanych do porabania na szczapy. Widzial nawet czesciowo sprawione cielsko niedzwiedzia, ktorego wczoraj Dagro Blackhail ubil na turzycowej laczce na wschod od obozu. Niedzwiedzie futro, z ktorego byl taki dumny, suszylo sie na pobliskiej drabince. Zamierzal sprezentowac je zonie, Rainie, kiedy wyprawa mysliwska powroci do okraglaka. Ale Dagro Blackhail, naczelnik klanu Blackhail, nigdy nie wroci do domu. Drey kleczal nad czesciowo zamarznietym cialem. Dagro otrzymal potezny cios w plecy mieczem o szerokiej glowni. Rece mial zbryzgane krwia, podobnie jak topor rzezniczy o szerokim ostrzu. Ale nie byla to ani jego krew, ani napastnika. Pochodzila z oskorowanego i wypatroszonego niedzwiedzia lezacego u jego stop; Dagro musial konczyc oprawianie zwierza, kiedy zaskoczono go od tylu. Raif chrapliwie wciagnal powietrze i opadl na kolana u boku brata. Cos dlawilo go w gardle. Patrzyl na duza, szeroka twarz Dagra Blackhaila. Naczelnik klanu nie umarl w spokoju. Furia zamarzla w jego oczach. Lod w wasach i brodzie okalal usta zacisniete z gniewu. Raif podziekowal Kamiennym Bogom, ze jego brat nie zalicza sie do ludzi, ktorzy miela jezykiem bez powodu. Trwali w milczeniu, stykajac sie ramionami, oddajac nalezny hold czlowiekowi, ktory przez dwadziescia dziewiec lat dowodzil klanem Blackhail, kochany i szanowany przez wszystkich jego czlonkow. "Jest prawym mezem - rzekl niegdys Tem o naczelniku klanu w jednej z tych rzadkich chwil, kiedy byl sklonny wypowiadac sie na tematy nie zwiazane z polowaniem i psami. - Moze brzmi to skromnie w zestawieniu z innymi pochwalami sypanymi na glowe Dagra Blackhaila, ale cnota prawosci jest najtrudniejsza do codziennego praktykowania. Niekiedy naczelnik musi wystapic przeciwko zaprzysiezonym braciom i swoim krewnym. Dla nikogo nie jest to latwe". Raif uwazal, ze byla to jedna z najdluzszych mow, jakie wyglosil jego ojciec. -Cos tu nie pasuje. - To bylo wszystko, co mial do powiedzenia Drey, gdy wstal znad ciala Dagra Blackhaila. Raif doskonale wiedzial, o co mu chodzi. Cos tu nie pasowalo. Byli tutaj ludzie na koniach, uzywali jedno i dwurecznych mieczy. Konie mysliwych przepadly, zostaly skradzione. Psy lezaly zarzniete. Oboz rozbito na otwartym terenie, a Mace Blackhail stal na warcie, wiec najezdzcy nie mogli podejsc niezauwazalnie. Jezdzcy robia halas, zwlaszcza na zlych ziemiach, gdzie twarda jak kosc tundra dudni pod kopytami. I ten brak krwi... Raif sciagnal kaptur i przegarnal zmierzwione czarne wlosy. Drey szedl w strone namiotu Tema. Chcial go zawolac, powiedziec, ze najpierw powinni sprawdzic inne namioty, doly do wytapiania tluszczu, brzeg strumienia, granice obozu po drugiej stronie - zajrzec wszedzie z pominieciem tego jednego namiotu. Drey, jakby slyszac jego mysli, odwrocil sie. Machnal reka i czekal. Dwa jasne punkty bolu zakluly Raifa za oczami. Drey zawsze czekal. Synowie Tema Sevrance'a razem weszli do namiotu ojca. Cialo lezalo pare krokow od wejscia. Wygladalo na to, ze Tem szedl do wyjscia, kiedy szeroki miecz strzaskal jego mostek i obojczyk, wbijajac drzazgi kosci w tchawice, pluca i serce. Upadl z mieczem w rece, ale, jak w przypadku Jorry'ego Shanka, bron nie byla zakrwawiona. -Znow szeroki miecz - rzekl Drey glosem poczatkowo wysokim, potem chrapliwym, kiedy staral sie nad nim zapanowac. - Bluddowie ich uzywaja. Raif nie zareagowal. W milczeniu stal i patrzyl na martwe cialo ojca. Brakowalo mu tchu. Zwloki Tema nie byly tak sztywne jak inne. Sciagnal rekawice i pochylil sie, zeby dotknac policzka ojca. Zimne, martwe cialo. Nie zamarzniete, ale zupelnie zimne, bez odrobiny zycia. Gwaltownie cofnal reke, jak po dotknieciu czegos goracego, i potarl dlonia o spodnie. Mial wrazenie, ze zbrukalo ja cos nieczystego. Tem odszedl. Odszedl. Nie czekajac na Dreya, odrzucil na bok klape namiotu i wyskoczyl na zewnatrz. Niebo nad obozem szybko ciemnialo. Jego serce walilo dziko, nieregularnie. Musial cos zrobic - to byl jedyny sposob, zeby nie peklo. *** Kiedy kwadrans pozniej Drey znalazl brata, prawa reka Raifa odslonieta byla po sama pache i zbroczona krwia z trzech odrebnych naciec. Drey zrozumial w jednej chwili. Rozdarl swoj rekaw i ruszyl od jednego zabitego do drugiego. Wszyscy zmarli, nie nurzajac broni w krwi napastnikow. Smierc z czystym ostrzem nie przynosila chwaly wojownikowi, wiec bracia po kolei brali ich bron, nacinali skore i moczyli ostrza we wlasnej krwi. Byla to jedyna rzecz, jaka mogli zrobic dla swojego klanu. Kiedy po powrocie do okraglaka ktos zapyta - a zawsze ktos pytal - czy wojownicy zgineli w walce, beda mogli powiedziec: "Ich bron splywala krwia".Dla czlonka klanu slowa te mialy ogromne znaczenie. Raif i Drey chodzili po obozie, znajdujac zabitych w namiotach i pod golym niebem, niektorych z bladymi sopelkami moczu przymarznietymi do ud, innych z wlosami najezonymi jak szczotki, gdyz zaskoczono ich podczas mycia, kilku z zamarznietymi grudami czarnego twarogu w ustach, a jednego - Metha Ganlowa - obejmujacego poteznymi ramionami ulubionego psa, chroniacego go nawet w chwili smierci. Jeden cios mieczem zabil i czlowieka i zwierze. Pozniej, kiedy srebrne kaluze ksiezycowej poswiaty lsnily na zamarznietej ziemi, a zwloki Tema spoczely przy dole ogniska, blisko innych cial, choc w pewnym oddaleniu, Raif stanal jak razony gromem. -Nie znalezlismy Mace'a Blackhaila - powiedzial. Rozdzial 2 DNI CIEMNIEJSZE OD NOCY Ash March przebudzila sie raptownie. Usiadla na lozku, okryla ramiona ciezka jedwabna narzuta i szczelnie sie otulila. Znow snila o lodzie.Pare razy odetchnela gleboko, zeby sie uspokoic, a potem rozejrzala po komnacie. Z dwoch bursztynowych lamp stojacych na gzymsie kominka palila sie tylko jedna. Dobrze. To znaczylo, ze Katia nie przyszla, zeby dolozyc zywicy. Klebuszek srebrzystych blond wlosow, ktore zdjela ze szczotki przed polozeniem sie do lozka, lezal nienaruszony pod drzwiami. A zatem nikt nie wchodzil do komnaty. Ash odprezyla sie odrobine. Palce stop, skulone pod posciela, wygladaly komicznie tak daleko od reszty ciala - poruszyla nimi, po prostu zeby sprawdzic, czy na pewno naleza do niej. Usmiechnela sie, gdy zareagowaly. Palce stop byly zabawne. Usmiech nie bardzo jej wyszedl. Kiedy tylko miesnie twarzy rozluznily sie, natychmiast przypomnial sie jej sen. Do poscieli, skreconej wokol talii, mokrej od potu, przywierala cierpka won strachu. Znow nekaly ja zle sny, drugi raz w ciagu tygodnia. Mimowolnie podniosla reke do ust, niemal jakby probowala cos powstrzymac. Choc w komnacie bylo cieplo - wegiel drzewny zarzyl sie w metalowym koszu pod warstwa nasaczonego olejem filcu, grzaly tez rury z goraca woda, obslugiwane przez palacza i jego zaloge trzy kondygnacje nizej - palce miala zimne jak lod. Wbrew woli, mimo usilnych staran, zeby temu zapobiec, nawiedzily ja obrazy z koszmaru. Zobaczyla jaskinie o scianach z czarnego lodu. W jej strone wyciagnela sie plonaca reka, pekniecia pomiedzy palcami broczyly krwia. Ciemne oczy obserwowaly, czekaly... Ash zadrzala. Opuscila reke na lozko i z calej sily zaczela uderzac w poduszke, zeby przepedzic wspomnienia. Nie chciala myslec o snie. Nie chciala sie dowiedziec, czego laknely te zimne oczy. Puk. Puk. Puk. Trzy lekkie skrobniecia w drzwi ze skamienialego drewna. Cos zacisnelo sie w jej piersiach, serce na chwile zamarlo, oddech uwiazl w gardle. Choc brakowalo jej tchu od uderzania w poduszke, nie zaczerpnela powietrza. Nawet nie zamrugala. "Badz cicha jak opadajacy kurz" - przykazala sobie, nie odrywajac wzroku od drzwi. Idealnie szara powierzchnie, twarda jak zelazo i porysowana delikatnymi slojami, szpecily trzy czarne wglebienia wielkosci kciuka: otwory na skoble. Szesc miesiecy temu dala swojej sluzce Katii cztery polsztuki srebra, zeby na zelaznym rynku w poblizu Bramy Jalmuznikow kupila rygiel do drzwi komnaty. Katia spelnila polecenie i wrocila z zelazna zasuwa dosc wielka, by zaryglowac brame fortecy. Ash sama zamocowala metalowa sztabke i skobel. W trakcie mozolnej pracy stlukla sobie paznokiec, ktory zrobil sie czarny, i zlamala dwie srebrne szczotki, ale bolce weszly we wlasciwe miejsca i zasuwa sprawowala sie jak nalezy. Przez tydzien spala lepiej niz kiedykolwiek. Do czasu. Puk, puk, puk. Ash wbila oczy w puste dziury po bolcach. Nie zrobila nic, by odpowiedziec na druga serie kolatania. -Asarhio. - Pauza. - Prawiecorko, nie probuj mnie zwodzic. Ash opadla na lozko. Jedna reka przewrocila poduszke mokra od potu, druga przygladzila wlosy. Gdy tylko zamknela oczy, uslyszala skrzyp otwieranych drzwi. Penthero Iss przyniosl z soba lampe i ostry blekitny blask plonacej nafty przycmil swiatlo zywicznego kaganka. Stanal w progu i popatrzyl na nia. Nawet majac zamkniete oczy, wiedziala, co robi. Odczekal dluzsza chwile, nim przemowil. -Prawiecorko, nie sadzisz, iz wiem, kiedy ktos mnie oszukuje? Nadal zamykala oczy, ale niezbyt mocno - juz raz zdradzila sie silnym zaciskaniem powiek. Nie zareagowala na jego slowa, koncentrujac sie na plytkim i miarowym oddychaniu. -Asarhio! Trudno bylo nie zadrzec. Robiac zaspana mine, udajac, ze wyrwal ja ze snu, otworzyla oczy, po czym przetarla je z wigorem. -Och, to ty. Nie zwracajac uwagi na ten pokaz, Penthero Iss wszedl do komnaty, postawil lampe na oltarzyku z czerwonego drewna obok miseczek ofiarnych z suszonymi owocami i kawalkami mirry, splotl dlonie o dlugich palcach i potrzasnal glowa. -Poduszki, prawiecorko. - Palec wskazujacy lewej reki zakreslil kolko, wskazujac nogi lozka. - We snie rzadko kopie sie poduszki tak mocno, ze odcisk stopy zostaje na nich do rana. Ash przeklela wszystkie poduszki w Fortecy Masce. Przeklela Katie za cowieczorne spietrzanie na lozku jedwabnych, puszystych, bezuzytecznych workow gesiego puchu. Penthero Iss podszedl do lozka. Misterne zlote lancuszki wplecione w tkanine ciezkiego jedwabnego plaszcza dzwonily cichutko, gdy sie poruszal. Choc nie byl muskularny, nosil sie sztywno, jakby mial kregoslup wykuty z kamienia. Jego twarz, gladka niczym odarty ze skory zajac, byla pociagla i blada. Wyciagjac smukla, wypielegnowana, calkowicie bezwlosa dlon, powiedzial: -Jak bardzo cie miluje, prawiecorko. - Reka, nie doczekawszy sie uscisku, odsunela sie, zeby zakreslic krag w powietrzu. - Popatrz na wszystko, czym cie obdarzylem: srebrne grzebienie, wonne olejki... -Jestes moim ojcem, ktory miluje mnie bardziej niz moglby milowac prawdziwy. - Ash zacytowala jego slowa. Stracila rachube, ile razy slyszala je w ciagu szesnastu lat. Penthero Iss, surlord Spire Vanis, dowodca Strazy Rive, kasztelan Fortecy Maski i pan Czterech Bram, z niezadowoleniem potrzasnal glowa. -Drwisz ze mnie, prawiecorko? Czujac lekkie uklucie winy, Ash nakryla dlonia jego reke. Winna byla milosc i szacunek czlowiekowi, ktory stal sie jej przybranym ojcem i panem. Szesnascie lat temu, na dlugo przed przybraniem tytulu niezaleznego surlorda, Penthero Iss znalazl ja za Plonna Brama. Byla noworodkiem, porzuconym dziesiec krokow od bramy miasta. Wszystkie takie znajdy wzbogacaly protektorskie mienie. Iss w owym czasie sprawowal urzad protektora generalnego, odpowiedzialnego za bezpieczenstwo i obrone miasta. Zawiadywal patrolowaniem Czterech Bram, kierowal podkomendnymi, towarzyszamistraznikami zbrojnymi w czerwone miecze, oraz dowodzil silami obsadzajacymi mury. Od kiedy Thomas Mar wykul pierwszy Miecz Rive ze stali i wytoczyl nim krew z ludzi, ktorzy zdradzili go pod Wzgorzem Hove, zaden protektor nie otrzymywal zaplaty za swoja prace. Przez stulecia protektorzy utrzymywali sie ze swoich folwarkow, ojcowizn i nadanej ziemi. Dzisiaj nie bylo juz ziemi do nadawania, do Strazy wstepowalo coraz to wiecej ludzi nikczemnego stanu, a protektorzy czerpali dochody z innych, mniej szlachetnych zrodel. Towary z przemytu, miecze o niezgodnej z prawem dlugosci albo krzywiznie ostrza, strzaly z haczykowatymi grotami, zakazane substancje takie jak siarka, zywice i saletra potasowa, ktore mogly byc uzyte do wyrobu prochu, pokatnie pedzony alkohol, trucizny, wywary nasenne i proszki usmierzajace bol, nieuczciwie zdobyte dobra, lupy znalezione u przestepcow i to, co zostalo porzucone w obrebie murow miejskich skrzynie gnijacej kapusty, tluste prosiaki zerwane z uwiezi czy tez noworodki zostawione w sniegu na pewna smierc - wszystko to nalezalo do protektora. A protektor mogl ze swoim mieniem robic, co tylko chcial. Protektorskie mienie uczynilo Penthera Issa bogatym czlowiekiem. Jak gdyby odgadujac jej mysli, Iss przysunal usta do jej ucha. -Nie zapominaj, prawiecorko, ze podczas sprawowania przeze mnie urzedu natknalem sie na tuziny porzuconych oseskow, a jednak to ciebie postanowilem wychowac jak wlasne dziecko. Ash mimo staran nie mogla opanowac drzenia, ktore przebieglo po jej krzyzu. Inne dzieci Iss sprzedawal ciemnoskorym kaplanom ze Swiatyni Kosci. -Jestes zziebnieta, prawiecorko. - Bezwlose palce Penthero Issa przesunely sie po rece Ash do jej ramienia. Bladzily po szyi, szukajac ciepla, tetna, nabrzmialych gruczolow. Zwalczyla impuls, ktory nakazywal jej sie odsunac. Nie chciala w zaden sposob prowokowac Issa. Gdyby potrzebowala jakiegos dowodu, wystarczylo spojrzec na trzy slepe dziury po ryglu w drzwiach ze skamienialego drewna. -Twoja krew pedzi, Asarhio. - Iss pochylil sie nad nia. - A serce... Niezdolna zniesc tego dluzej, szarpnela sie w tyl. Iss zlapal nocna koszule i skrecil plotno w garsci. -Znow mialas sen, prawda? - Nie odpowiedziala. Wlokna muslinu pekaly pod naciskiem jego reki. - Pytam cie! Prawda? Ash milczala. Wiedziala, ze twarz ja zdradza. Jej policzki rumienily sie przy kazdym klamstwie. -Co widzialas? To bylo w szarym kraju? Jaskinia? Gdzie bylas? Mysl. Mysl. Potrzasajac glowa, krzyknela: -Nie wiem! Nie wiem. Widzialam jaskinie wylozona lodem... to moglo byc wszedzie. -Widzialas, co lezalo za nia? - Slowa plynely z ust Issa niczym mrozna mgla, lodowata i skrzaca sie blekitem. Wisialy w powietrzu, chlodzac przestrzen miedzy nimi, sprawiajac, ze trudno jej bylo oddychac. Ash zobaczyla, ze zuchwa Issa zastyga w bezruchu. Uslyszala mlasniecie sliny w jego ustach. -Ojcze, nie rozumiem, o co ci chodzi. Sen skonczyl sie tak szybko. Ledwie pamietam, co widzialam. Penthero Iss zamrugal, gdy nazwala go ojcem. Cien smutku przemknal przez jego oblicze tak szybko, ze watpila, czy w ogole go widziala. Powoli, z rozmyslem, odslonil szare zeby. -Czy musialo do tego dojsc? Klamstwa znajdy wychowanej jak wlasne dziecko... Iss nieczesto pokazywal zeby. Byly drobne, schowane za obwisla warga. Plotka mowila, ze szkliwo zostalo spalone w wyniku magicznych, leczniczych zabiegow, jakim poddano go w pacholecym wieku. Niezaleznie od przyczyny, Iss wyksztalcil nawyk mowienia, usmiechania, jedzenia i picia bez odslaniania zebow. Jednym szybkim ruchem Iss znalazl kraglosc jej lewej piersi. Przez chwile obejmowal niewielki wzgorek, potem go uszczypnal. -Nie bedziesz wiecznie dzieckiem, Asarhio. Juz wkrotce pokaze sie stara krew. Ash poczula, ze plona jej policzki. Nie rozumiala, o czym on mowi. Iss przypatrywal sie jej przez dluzsza chwile, jego zielona jedwabna szata mienila sie w jaskrawym swietle plonacej nafty. Wreszcie puscil koszule i wstal. -Doprowadz sie do porzadku, dziecko. I nie zmuszaj mnie, bym znow musial cie strofowac. Ash oddychala rowno i starala sie nie okazywac strachu. Na usta cisnely sie jej niezliczone pytania, lecz byla dosc madra, aby ich nie zadawac. Iss umial zonglowac slowami. Oczywiscie udzielal odpowiedzi, ktore brzmialy nad wyraz logicznie, ale co z tego? Pozniej, kiedy pytajacy zostawal sam i mial czas na przemyslenie, dochodzil do wniosku, ze w rzeczywistosci niczego sie nie dowiedzial. Kiedy Iss sie odsunal, Ash poczula zapach, ktory czasami przywieral do jego odzienia. Won starych, bardzo starych rzeczy zamknietych tak szczelnie, ze wyschly na kruche lupiny. Cos przesunelo sie na skraju pola widzenia. Przebieglo ja drzenie, drobne wloski najezyly sie na jej karku i znow zawladnal nia koszmar. Siegala, siegala w ciemnosc. -Asarhia? Wrocila do rzeczywistosci. Penthero Iss patrzyl na nia, jego pociagla, gladka twarz lsnila z podniecenia. Cienie tanczyly po obitej jedwabiem scianie. Ash nadal pamietala miekkie kunie i sobolowe futra, ktore niegdys zajmowaly miejsce jedwabiu. Iss przyslal straznika, ktory zdarl je i zastapil gladkim, bezkrwistym jedwabiem. Futra i zwierzece skory budzily w nim obrzydzenie; nazywal je barbarzynskimi zbytkami i nie zyczyl sobie, by wisialy w komnatach masywnej, rozleglej fortecy o czterech wiezach, ktora stanowila serce Spire Vanis. Brakowalo jej futer. Bez nich komnata wydawala sie zimna i naga. -Jestes niezdrowa, prawiecorko. - Iss splotl rece w charakterystyczny dla niego gladki wezel kosci i ciala. - Posiedze z toba przez ostatnia godzine nocy. -Och, nie, prosze. Musze wypoczac. - Ash potarla czolo, starajac sie zachowac jasnosc mysli. Co sie z nia dzialo? Podniesionym glosem poprosila: - Wyjdz. Po prostu odejdz. Musze skorzystac z nocnego naczynia. Wypilam za duzo wina do kolacji. Iss nie okazal zadnych emocji. -Tak, wina... Myslisz, ze Katia nie powiadomila mnie, iz nie tknelas czerwonego trunku z cynowego dzbana, a pozniej odeslalas ja, gdy przyniosla ci biale wino w srebrnej karafce? - Rozbrzmial stlumiony metaliczny brzek: Iss kopnal pusty nocnik, ktory lezal u stop lozka wsrod zrzuconych poduszek. - I jakos wytrzymalas az do teraz. Katia. Wiecznie Katia. Ash skrzywila sie. Bolala ja glowa; czula sie taka zmeczona i roztrzesiona, jakby przez cala noc biegla pod gore, a nie spala w wygodnym lozku. Rozpaczliwie pragnela zostac sama. Iss, co ja zaskoczylo, ruszyl do drzwi. Wsunal palce w puste dziury, odwrocil sie do niej i powiedzial: -Kaze Nozowi stanac przed twoimi drzwiami. Nie wygladasz zdrowo, prawiecorko. Jestem strapiony. Jego slowa przerazily ja niemal tak bardzo, jak nekajace ja sny. Marafice Oko budzil w niej lek - balo sie go mnostwo ludzi w Fortecy Masce. Przypuszczala, ze glownie z tego powodu jej ojciec trzymal go przy sobie. -Nie mozemy zamiast tego zawolac Katii? Iss zaczal krecic glowa jeszcze zanim skonczyla mowic. -Mysle, ze nasza mala Katia nie jest godnym zaufania strozem. Spojrz na dzisiejszy wieczor: ty powiedzialas, ze pilas wino, ona zas przysiegala, ze nie pilas, i oczywiscie musze postawic slowo swojej corki nad slowem gminnej sluzki. Nie mam innego wyboru, jak przyjac, ze dziewka sklamala i moze to powtorzyc. - Zimny usmiech. - Jestes niezdrowa, Asarhio. Trapia cie zle sny i bole glowy. Jakimz bylbym ojcem, gdybym nie troszczyl sie o swoja corke? Ash spuscila glowe. Chciala spac, zamknac oczy i nie snic. Jej przybrany ojciec byl zbyt przebiegly. Klamstwa, nawet blahe, przypominaly jedwabny sznur. Umial je naciagac i splatac, uzywac do krepowania rozmowcy. A ona tej nocy miala zbyt wiele klopotow. Najlepiej, jesli juz nic nie powie, potulnie pokiwa glowa i pozwoli, by przybrany ojciec zyczyl jej dobrej nocy. Juz stal przy drzwiach; jeszcze minuta, a odejdzie. A jednak... Byla Ash March, znajda pozostawiona za Plonna Brama na pewna smierc, porzucona w sniegu glebokim na dwie stopy, w kocu sztywnym od krwi z lona, pod niebem ciemnym jak noc w dwunasta burze zimy. Byla zdana na laske losu, a jednak przezyla. Byla slaba, a jednak tlaca sie w niej iskierka zycia rozgorzala silnym plomieniem. Prostujac ramiona, spojrzala przybranemu ojcu prosto w oczy i rzekla: -Chce wiedziec, co sie ze mna dzieje. Odpowiadajac jej spojrzeniem, Iss siegnal po lampe naftowa. Na zelaznej podstawce widnial herb surlorda Spire Vanis: wielki, szary jak dym drapiezny ptak zwany psobojem, zatapiajacy szpony wielkosci rzezniczych hakow w szpicu Zelaznej Iglicy. Ash pamietala, jak kiedys przybrany ojciec powiedzial jej, ze choc psoboje zywia sie jagnietami, mlodymi niedzwiadkami i cielakami losi, slyna z zabijania psow mysliwskich, ktore za bardzo zbliza sie do ich terytoriow. "Nigdy nie zjadaja zabitych psow - mowil Iss z blyskiem fascynacji w swoich zwykle zimnych oczach. - Choc urzadzaja sobie zabawy z ich padlem". Zadrzala.Iss zgasil lampe. Przytrzymujac otwarte drzwi, wszedl w slup zimnego powietrza, ktore wtargnelo z korytarza. -Nie masz sie o co martwic, prawiecorko. Po prostu nadrabiasz zaleglosci, to wszystko. Katia zapewne mowila ci, ze wiekszosc dziewczat w twoim wieku jest juz kobietami, w kazdym znaczeniu tego slowa. W twoim ciele zachodza zmiany, ktore inne dziewczeta juz maja za soba. Nie nalezy sie spodziewac, ze nastapia one bez niewielkiej miarki bolu. Mowiac to, wszedl w cienie korytarza, szybko sie z nimi jednoczac. Metalowe lancuszki wplecione w plaszcz zadzwieczaly delikatnie jak dalekie dzwonki, a potem drzwi sie zamknely i zapadla glucha cisza. Ash opadla na lozko. Drzaca i dziwnie podekscytowana, naciagnela okrycie na piersi i zajela sie wymyslaniem sposobow, w jakie sama moglaby znalezc odpowiedzi na dreczace ja pytania. Slowa przybranego ojca mialy tylko wydzwiek prawdy. Wiedziala, ze nie zasnie, moglaby przysiac, ze nie zasnie, a jednak - niewiarygodne - zasnela. Jej sny byly pelne lodu. *** Nasluchiwacz nie mogl zasnac. Jego uszy - to, co z nich zostalo - bolaly go niczym prochniejace zeby.Nolo przyniosl mu swiezego niedzwiedziego sadla z dolka, w ktorym sie go wytapialo. Sadlo bylo dobre i biale i na oko nadawalo sie do jedzenia, wiec Nasluchiwacz je zjadl. Zatykanie bialym, dobrym sadlem dwoch starych czarnych dziur, ktore niegdys byly uszami, byloby marnotrawstwem. Podobnie jak ogrzewanie ich porzadna sierscia pizmowolu. Ale niewiele mozna bylo poradzic: nic bardziej od starych blizn nie potrzebowalo ciepla. Slady stop Nolo ukladaly sie z wyrazna linie biegnaca do dolka do wytapiania i z powrotem, i dalej do zerdzi do suszenia miesa na srodku oczyszczonej ze sniegu przestrzeni. Patrzac na te tropy, Nasluchiwacz zapisal w pamieci, zeby pogadac z zona Nolo, Sila: nie wypchala muklukow meza odpowiednia iloscia siana. Obute stopy Nolo topily snieg! Sili nalezala sie reprymenda. Przez leniwa chwile wyobrazal sobie, jak Sila przezuwa w ustach peczek trawy, by po zmiekczeniu upchac go miedzy wewnetrzna a zewnetrzna warstwa butow meza. Chwila ta sprawila mu ogromna przyjemnosc. Sila miala nadzwyczaj piekne, pulchne usta. Niestety, on byl stary i nie mial uszu, Sila zas byla mloda i miala meza, razem mieli czworo zdrowych uszu, wiec Nasluchiwacz wyrzucil z mysli ponetny wizerunek i wrocil do biezacej kwestii: swojego snu. Siedzial w wejsciu do ziemianki na zydlu z kosci wieloryba, ze stara garbowana mozgiem skora niedzwiedzia na grzbiecie, i spogladal w noc. Cieplo dwoch lampek z mydlanego kamienia grzalo jego plecy, a zimno nieruchomego, lodowatego powietrza chlodzilo go od przodu: tak lubil, kiedy sluchal swoich snow. Lootavek, ten, ktory sluchal przed nim, klal sie, ze czlowiek moze slyszec swoje sny tylko we snie, on jednak nie mogl przyznac mu racji. Podobnie jak wysciolka butow Nolo, sny musialy zostac przezute. Nasluchiwacz sluchal. Na kolanach trzymal pusty czubek kla narwala, maly srebrny noz uzyty niegdys do dobicia umierajacego z glodu dziecka, i kawalek stwardnialego od soli drewna z wraku okretu, ktory zostal osaczony, a potem rozbity przez zimny blekitny lod Morza Kranca. Jak wszystkie porzadne talizmany, przedmioty te dobrze lezaly w reku i gdy rozgrzalo je cieplo ciala, otworzyly umyslowi Nasluchiwacza droge do polswiata, ktory byl czesciowo ciemnoscia i czesciowo swiatlem. Strach zmrozil mu wnetrznosci, gdy zapadl sie w swoje sny. Rece wyciagniete. Oplakana strata. Czlowiek bez wyboru podjal najlepsza decyzje, jaka mogl... -Sadaluk! Sadaluk! Zbudz sie, bo zimno spali ci skore. Nasluchiwacz otworzyl oczy. Stal nad nim Nolo. Nieduzy, ciemnoskory mezczyzna trzymal pod pacha swoj cenny plaszcz z wiewiorczych skorek, a w rece miske czegos goracego i buchajacego para. Nasluchiwacz przeniosl spojrzenie z niego na nocne niebo. Nad Zatoka Pingwinow jasniala nikla zapowiedz switu. Gwiazdy bladly w oczach. Sluchal swoich snow przez polowe nocy. Nolo otulil jego ramiona wiewiorczym plaszczem, a potem wyciagnal ku niemu parujaca miske. -Zjedz zupe, Sadaluku. Sila kazala dac mi slowo, ze dopilnuje, bys ja wypil. Nasluchiwacz grymasnie pokiwal glowa, choc, prawde mowiac, byl wielce rad - nie z niedzwiedziej polewki, ktora mogl dostac przy kazdym z ognisk plonacych wokol dolu do wytapiania, ale z troski Sili. Zupa byla goraca, ciemna i zawiesista, gesta od kawalkow sciegien, niedzwiedziego sadla i szpiku. Nasluchiwacz podniosl miske do ust i pil, delektujac sie aromatem pary omywajacej policzki. Cieplo koscianej miski usmierzalo bol w stawach jego czarnych, twardych jak drewno dloni. Kiedy skonczyl, oddal pusta miske. -Teraz odejdz. Zwroce ci plaszcz, kiedy troche odsapne. Nolo wzial miske ze zwykla ostroznoscia meza, ktory ma do czynienia z najlepszymi naczyniami zony, i wrocil do swojej ziemianki. Nasluchiwacz zazdroscil mu. Po tym, co tej nocy ukazaly mu sny, Nasluchiwacz wiedzial, ze powinien wzniesc sie ponad tak przyziemne i doczesne emocje. Ale nie potrafil, ten swiat juz tak byl urzadzony. Nasluchiwacz widzial, jak Ten z Wyciagnietymi Rekami siega i kiwa w ciemnosci. A to znaczylo tylko jedno. Czekaly ich dni ciemniejsze od nocy. Zaslonil wejscie skorami i wrocil do cieplego, zalanego zlotym swiatlem wnetrza ziemianki. Na lawie pietrzyl sie stos futer przelozonych swiezym bialym wrzosem. Polozyl sie i zamknal oczy. Nie chcial spac i snic, wiec skierowal mysli ku Sili i wyobrazil sobie, jak wraz z Nolo jedzie saniami przez zamarzniete skraje Morza Kranca. Jak lod pod plozami cienieje i Nolo nakazuje postoj, by zona jak najszybciej mogla zrobic nowy. Ten przyjemny obraz przykuwal jego uwage tylko przez krotki czas. Czekala go praca. Nalezalo rozeslac wiesci. Nadchodzily dni ciemniejsze od nocy i ci, ktorzy zyli, powinni wiedziec o takich rzeczach. Musieli zostac powiadomieni. Nikt nie powie, ze Sadaluk, Nasluchiwacz z plemienia Lodowych Lowcow, nie dowiedzial sie pierwszy. Rozdzial 3 KRAG PROCHU -Na pewno sprawdziles za okolnikiem dla koni? - Lodowaty wiatr sprawial, ze Drey Sevrance krzywil sie podczas mowienia. Krysztalki lodu blyszczaly w lisim futrze kaptura, a sosnowe igly oblepialy jego barki, rece i plecy jak splatane wlosy.Raif pomyslal, ze brat wyglada na zmeczonego i starszego niz zwykle. Brzask, ktory zolcil sie na horyzoncie, nadawal jego policzkom siarkowy odcien. -Sprawdzilem - odparl. - Ani sladu Mace'a. -A na olchowych moczarach i w strumieniu? -Moczary zamarzly. Przeszedlem kawalek brzegiem strumienia. Nic. Drey zdjal rekawice i przeciagnal golymi rekami po twarzy. -Nurt mogl porwac cialo. Raif potrzasnal glowa. -Nie ma dosc wody, by przeniosla spasionego lisa od jednego zakretu do drugiego, co dopiero mowic o doroslym mezczyznie. -Wczoraj w poludnie prad mogl byc silniejszy. Raif zaczerpnal powietrza, zeby cos powiedziec, ale zmienil zamiar. Strumien moglby uniesc cialo tylko w drugim tygodniu wiosny, w pelni roztopow, kiedy zasilala go woda z lysizn i Nadmorskich Pasm - Drey o tym wiedzial. Przejety naglym niepokojem, zlapal brata za rekaw. -Chodz, wracajmy do ogniska. -Mace Blackhail musi tu gdzies byc, Raif. - Drey machnal reka w mroznym powietrzu. - Wiem, ze najpewniej nie zyje, ale jesli jest inaczej? Jesli zostal ranny i nie moze sie ruszac? -Widzielismy slady... -Nie chce juz o nich sluchac. Czy to jasne? Mogl je zostawic byle kto i nie wiadomo kiedy. Mace pelnil nocna warte - mogl byc wszedzie, kiedy nastapil atak. Albo najezdzcy zabili go na samym poczatku i teraz lezy zamarzniety w jakims wadole na rowninie, albo zdazyl wrocic do obozu, zeby ostrzec innych, tylko jeszcze go nie znalezlismy. Raif zwiesil glowe. Nie wiedzial, co na to rzec. Jak powiedziec bratu o swoim przeczuciu? Czul, ze niewazne, jak dlugo i dokladnie beda szukac, nie znajda Mace'a Blackhaila. Wzruszyl ramionami. Postanowil nie strzepic jezyka. Byl smiertelnie zmeczony i sprzeczka z Dreyem byla ostatnia rzecza, na ktorej mu zalezalo. Twarz Dreya troche zlagodniala. Zmarznieta trawa zachrzescila, gdy przeniosl ciezar ciala z jednej nogi na druga. -W porzadku. Wrocimy do ogniska. Sprobujemy znalezc Mace'a za dnia. Zbyt znuzony, by ukryc ulge, Raif podazyl za bratem do namiotu. Skrecone przez wiatr swierki i sosny szamotaly sie niczym skute lancuchami bestie. Gdzies nieopodal woda szemrala na luznym lupku, a daleko za widnokregiem kruk zakrakal na powitanie switu. Slyszac chrapliwy i zly okrzyk ptaka, ktorego klan zwal Patrzacym na Umarlych, Raif podniosl reke do gardla. Przez grube rekawice z psiej skory ledwie wyczuwal twardy haczyk kruczej kosci, ktory nosil na lnianym powrozku. Kruk byl jego znakiem, wybranym przez przewodnika klanu przy narodzinach. Przewodnik, ktory dal mu kruczy talizman, nie zyl juz od pieciu lat. Nikt w klanie nie cieszyl sie wiekszym szacunkiem. Byl sedziwy, smierdzial swiniami i Raif nienawidzil go z calego serca. Obdarzyl go talizmanem najgorszym z mozliwych! Nikt wczesniej ani nikt pozniej nie zostal powierzony krukowi. Kruki byly scierwojadami, zjadaczami padliny; umialy zabijac, ale wolaly krasc. Raif widzial, jak calymi dniami podazaly za samotnym wilkiem, liczac na ochlapy z upolowanej przez niego zwierzyny. Wszyscy inni w jego klanie, mezczyzni i kobiety, mieli lepsze talizmany. Drey dostal pazur niedzwiedzia, jak przed nim Tem. Znakiem Dagra Blackhaila byl byk losia, Jorry'ego Shanka - rzeczny szczupak, Malona Clayhorna - borsuk. Shor Gormalin nosil orla, jak Raina Blackhail. Co do przybranego syna Dagra, Mace'a... Raif myslal przez chwile. Jaki byl jego talizman? Przypomnial sobie: wilk. Jedyna osoba w calym klanie, ktora nosila znak dziwniejszy od kruka, byla Effie. Przewodnik dal jej kawalek kamienia w ksztalcie ucha. Raif zezloscil sie na sama mysl. Co zlego zrobili Sevrance'owie, ze ten stary lotr potraktowal ich tak podle? Raif szarpnal kruczy talizman, sprawdzajac sile natartego olejem sznurka. Kiedy byl mlodszy, wyrzucal talizman czesciej niz moglby zrachowac, a jednak jakims sposobem przewodnik zawsze znajdywal go i przynosil z powrotem. "Nalezy do ciebie, Raifie Sevrance - mawial, wyciagajac na pokiereszowanej, brudnej dloni kawalek czarnego rogu. - I pewnego dnia mozesz byc z niego rad". Wszystkie mysli o krukach ulecialy Raifowi z glowy, gdy wraz z Dreyem zblizyli sie do kregu namiotow. Pierwsze promienie slonca przeslizgiwaly sie nad zamarznieta tundra, oplatajac obozowisko dlugimi nicmi porannego swiatla. Szesc namiotow ze skor i filcu, konowiazy, dol do palenia ognia, rusztowania do suszenia miesa i pniak do rabania drewna juz mialy w sobie cos z ruiny. Tem kiedys opowiedzial Raifowi historie o wielkim mrocznym korabiu smierci, ktorego zaloga przysiegla strzec wejscia na Morze Kranca i zatrzymywala wszystkich procz slepych i oblakanych. Oto, jak teraz wygladaly namioty: jak zagle martwego korabia. Raif zadrzal. Jego reka opadla od szyi do wydrazonego rozka przymocowanego do pasa pierscieniem z przyczernionego smola mosiadzu. W rozku byla zamknieta poswiecona ziemia: pyl z kamienia przewodniego, ktory stanowil Serce Klanu. Kazdy klan mial swoj kamien przewodni i kazdy czlonek klanu nosil przy sobie jego czesc przez cale zycie. Kamien przewodni klanu Blackhail byl masywna plyta faldowanego granitu pozylkowanego czarnym grafitem i sliska od tluszczu. Kamien przewodni klanu Bludd rowniez byl granitowy, ale usiany ziarenkami granatu, ktore lsnily niczym krzepnaca krew. Raif nigdy nie widzial sproszkowanego kamienia Bluddow, ale uwazal, ze musi przypominac pyl z kamienia Hailow: drobniutki szary proszek, ktory przesypuje sie miedzy palcami jak plynny dym. Gdy zblizyl sie do dolu, w ktorym palono ogien, siegnal do pasa po rozek i zerwal mosiezne kolko. Rozek zamykala zakrywka z bitego srebra i Raif przeciagnal po niej kciukiem, wyczuwajac skraj. W obozowisku zmarlo dwunastu ludzi i tylko dwoch pozostalo przy zyciu. Dwaj ludzie bez koni, wozow czy san nie mogli zabrac zmarlych do domu. I nie mogli ich zostawic. Okraglak stal piec dni drogi na poludnie od obozowiska, a piec dni wystarczylo, by scierwojady rozdarly ciala na strzepy. Raif nie chcial do tego dopuscic. Kruki juz unosily sie w przestworzach, zataczajac kregi szerokie na mile, i wkrotce ich krakanie zwabi wilki, kojoty, niedzwiedzie i tundrowe koty. Wszystkie zwierzeta zerujace na padlinie sciagna do obozowiska, liczac na ostatnia uczte przed poczatkiem prawdziwej zimy. Potrzasajac glowa, Raif jednym gwaltownym ruchem zerwal nakrywke. Rozek otworzyl sie z cichym sykiem. Drobny proszek z kamienia przewodniego rozsypal sie na wietrze jak ogon komety, przynoszac do ust smak granitu. Po chwili grobowej ciszy Raif zaczal zataczac krag. Obszedl dol ogniska, minal drabinki do suszenia skor i miesa, okrazyl namioty i ciala, kreslac sciezke powietrza i pylu. Szary proszek zeglowal dlugo na tchnieniu wiatru, niesiony zimnymi porywami i podrywany w gore, nim wreszcie opadl za zmarznieta ziemie. Zaden zwierz nie tknie Tema Sevrance'a. Nigdy. Kruki nie wydziobia mu oczu i ust, wilki nie zatopia klow w jego brzuchu i posladkach, niedzwiedzie nie wyssia szpiku z jego kosci, psy nie beda walczyc o ochlapy. Bylby przeklety i skazany na najciemniejsze czeluscie piekiel, gdyby do tego dopuscil. -Raif? Raif rozejrzal sie. Drey stal w wejsciu do namiotu ich ojca, przyciskajac do piersi wezelek z prowiantem. -Co ty robisz? -Rysuje krag przewodni. Spalimy oboz. - Raif ledwo poznawal wlasny glos. Byl zimny, a w slowach brzmialo niezamierzone wyzwanie. Drey patrzyl na niego dluzsza chwile. Jego zwykle jasnobrazowe oczy teraz sciemnialy do koloru sciany dolka na ogien. Raif odgadl przyczyne - jako bracia byli sobie dosc bliscy, by znac nawzajem swoje mysli - i wiedzial, ze brat nie jest zadowolony. Mial wlasne plany zwiazane z cialami. Wreszcie grdyka Dreya znow sie poruszyla. Po chwili twardym glosem powiedzial:-Dokoncz krag. Zloze zapasy przy konowiazach, potem poszukam oleju i smoly. Miesnie klatki piersiowej Raifa rozluznily sie. Usta mial suche - zbyt suche, by mowic - wiec tylko pokiwal glowa. Ruszyl dalej. Czul na plecach spojrzenie Dreya, towarzyszace mu dopoki nie zamknal kregu. I nie mial najmniejszych watpliwosci, ze odebral bratu cos cennego. Drey byl starszy. To on powinien miec pierwsze slowo w sprawie poleglych. Drey Sevrance zrobil, co trzeba, by rozniecic porzadny ogien. Pracowal dokladnie i niezmordowanie: porabal drewno, odarl pobliskie drzewa z igliwia i rozsypal igly po nagiej ziemi miedzy namiotami a dolkiem, spietrzyl wielkie sterty mchu wokol cial, wzbogacil latwopalne stosy grudkami wytopionego losiowego tluszczu oraz wstazkami oleju i smoly. Skory namiotow zlal mocna gorzalka, ktorej zapas zawsze mozna bylo znalezc w jukach Metha Ganlowa. Podczas przygotowan Raif zajmowal sie wylacznie tym, o co prosil go Drey, niczego nie podpowiadal, nic nie mowil. Traktowal brata z szacunkiem naleznym mu z racji starszenstwa. Tymczasem kruki podciagnely blizej; ich dlugie czarne skrzydla rzucaly cienie na snieg, a chrapliwe krakanie stale przypominalo Raifowi o tym, co nosil na szyi. Patrzacy na Umarlych. Kiedy wszystko bylo gotowe i bracia staneli za kregiem przewodnim, patrzac na czekajaca na podpalenie ogniowa pulapke, Drey wyjal krzesiwo i krzemien. Krag wyrysowany przez Raifa nie byl widoczny dla oka, ale istnial. Obaj wiedzieli, ze istnieje. Krag przewodni zawieral cala moc kamienia, ktorym zostal wykreslony. Bylo tu Serce Klanu, tutaj, w zamarznietej tundrze zlych ziem. Wszystko w obrebie kregu znajdowalo sie na uswieconej ziemi. Tem kiedys powiedzial, ze daleko na poludniu w Miekkich Krajach slynacych z miast o plaskich dachach, trawiastych rownin i cieplych morz, pewni ludzie tez uzywali kregow przewodnich do ochrony. Zwano ich krolami. I Tem powiedzial, ze wypalali je na wlasnej skorze. Raif nie wyznawal sie na cudzoziemskich obyczajach, ale wiedzial, ze czlowiek klanu predzej opusci okraglak bez miecza niz bez flaszki, sakiewki czy jeleniego rozka z miarka sproszkowanego kamienia przewodniego. Mieczem mogl tylko walczyc. Na uswieconej ziemi przewodniego kregu mogl rozmawiac z Kamiennymi Bogami, mogl prosic o rozgrzeszenie czy szybka i milosierna smierc. Wilk zawyl w dali i jego zawolanie wyrwalo Dreya z transu. Sciagnal kaptur i rekawice. Raif uczynil to samo. Wokol panowala cisza i spokoj. Wiatr ucichl, kruki przysiadly na drzewach, wilk umilkl, moze weszac trop ofiary. Bracia milczeli. Slowa nigdy nie byly mocna strona Sevrance'ow. Drey uderzyl krzesiwem. Iskra skoczyla na hubke, ktora blysnela plomieniem w jego dloni. Drey przyklakl i zapalil sciezke z nasaczonego alkoholem mchu. Raif zmusil sie do patrzenia. Bylo to trudne, lecz nalezal do klanu, a tutaj spoczywal jego naczelnik i jego ojciec. Nie chcial odwracac wzroku. Plomienie popedzily w kierunku Tema Sevrance'a, pozadliwe zolte palce, ostre czerwone szpony. Piekielny ogien. Mial pozrec cialo z lapczywoscia wyglodzonego zwierzecia. "Tem..." Nagle Raif mogl myslec tylko o zdeptaniu ognia. Posunal sie do przodu, ale plomienie juz dotarly do pierwszego namiotu i rozlaly sie szeroko po nasaczonej olejem skorze. Iskry skoczyly w gore wraz z wielkim klebem dymu i grzmiacy ryk zniszczenia wstrzasnal zlymi ziemiami do samych trzewi. Plomienie tak gorace, ze ich biel razila oczy, zatanczyly w zrywajacym sie wietrze. Kieszenie podziemnego lodu stopily sie ze zwierzecym sykiem, a potem ze stosu pogrzebowego wzbil sie odor plonacych cial. Falujace powietrze naparlo na policzek Raifa. Oczy go piekly, struzki slonej wody splywaly po policzkach. Patrzyl prosto przed siebie. Miejsce ostatniego spoczynku Tema wypalilo sie gleboko w jego duszy. Patrzenie na trawione ogniem zwloki bylo obowiazkiem narzuconym przez Kamiennych Bogow. Musial patrzec, dopoki cialo nie obroci sie w popiol. Wreszcie mogl sie odwrocic. Popatrzyl na swego brata. Drey nie chcial spojrzec mu w oczy. Zacisnal dlon w piesc tak mocno, ze zadrzaly mu piersi. Po chwili oznajmil: -Idziemy. Nie czekajac na jego reakcje, Drey odszedl do konowiazow, dzwignal z ziemi tobolki z zapasami i zarzucil je na ramiona. Raif domyslil sie, ze dla siebie wybral najciezsze. Drey czekal przy slupku. Nie chcial spojrzec na brata, ale na niego czekal. Raif podszedl do brata. Jak podejrzewal, zostawione pakunki byly lekkie i zarzucil je na plecy bez wysilku, jakby przywdziewal plaszcz. Chcial odezwac sie do Dreya, lecz zadne slowa nie wydawaly sie stosowne, wiec zachowal milczenie. Ogien ryczal za ich plecami, gdy opuscili obozowisko i skierowali sie na poludnie. Dym podazal w trop za nimi, smrod przyprawial o mdlosci, a popioly osiadaly na ramionach jak pierwsze cienie nocy. Przecieli doline i szalwiowa lake i wydostali sie na rozlegle trawiaste rowniny, ktore ciagnely sie do samego domu. Slonce zaszlo powoli, ale wczesnie, zalewajac niebo krwawym blaskiem, ktory dlugo nie chcial wygasnac. Drey nie wspomnial o podjeciu poszukiwan Mace'a Blackhaila i Raif byl z tego zadowolony. To znaczylo, ze jego brat widzial po drodze te same rzeczy, co on: zalamana tafle lodu na zamarznietym rozlewisku, wyrazny odcisk konskiego kopyta w porostach, ogryziona do czysta, przyczerniona przez ogien kosc pardwy. Kiedy wyczerpanie wreszcie wzielo nad nimi gore, zatrzymali sie. Wyspa czarnych sosen stala sie ich nocnym schronieniem. Wielkie stuletnie olbrzymy tworzyly obronny pierscien; byly potomstwem jednego drzewa, ktore rozsialo wokol zycie, a samo umarlo. Raifowi spodobalo sie to miejsce. Jakby obozowali w przewodnim kregu. Drey rozpalil ognisko z suchych galezi i zarzucil na ramiona skore losia, zeby zatrzymac cieplo. Raif wzial z niego przyklad. Siedzac blisko ognia, posilili sie paskami baraniny i gotowanymi jajami. Wypili ciemne, wrecz niezdatne do picia piwo. Kwasny smak i smolowy zapach tak nieodlacznie kojarzyl sie z ojcem, ze Raif az sie usmiechnal. Piwo warzone przez Tema Sevrance'a bylo najgorsze w calym klanie; wszyscy tak mowili, nikt nie chcial go wziac do ust. Krazyla nawet plotka, ze kiedys zabilo psa, ktory je wychleptal. Mimo wszystko Tem nigdy nie zmienil receptury. Niczym bohaterowie starych podan, codziennie zazywajacy po kropelce trucizny, zeby przygotowac organizm na podstepny atak truciciela, Tem uodpornil sie na swoj morderczy napitek. Drey tez sie usmiechnal. Niepodobna bylo zachowac powage w obliczu grozby usmiercenia przez piwo. Bol scisnal Raifa za gardlo. Zostalo ich teraz tylko troje: on, Drey i Effie. "Effie". Usmiech zniknal z jego twarzy. Jak jej powiedziec, ze ojciec nie zyje? Nigdy nie zobaczyla swojej matki. Meg zmarla w pologu, w kaluzy wlasnej krwi, i Tem samotnie wychowywal corke. Wielu mezczyzn i niejedna kobieta mowila mu, ze powinien ozenic sie powtornie, dac dzieciom druga matke, on jednak powtarzal: "Kochalem raz, dusza i cialem. To dla mnie wystarczajace blogoslawienstwo". Nagle Drey wyciagnal reke i lekko szturchnal Raifa w policzek. -Nie martw sie. Damy sobie rade. Raif pokiwal glowa, w glebi duszy rad, ze Drey sie odezwal. Swiadomosc, ze te same mysli przemykaja przez glowe brata, dodala mu otuchy. Drey poprawil kijem bierwiona. Czerwone i niebieskie plomienie tanczyly blisko jego rekawicy, gdy przewracal zweglone klody. -Klan Bludd drogo za to zaplaci, Raif. Przysiegam. Reka z czystego lodu scisnela wnetrznosci Raifa. Klan Bludd? Drey nie mial dowodu, ze to oni sa winni. Napad mogl byc dzielem kazdego innego klanu: Dhoone'ow, Croserow, Gnashow, bandy Okaleczonych Ludzi. Albo Sullow. Poza tym nie dawala mu spokoju natura ran, smrod zla, wrazenie, ze w obozowisku zagoscilo cos wiecej niz smierc. Bluddowie slyneli z zadzy krwi i dzikosci, chelpili sie swoimi mlotami obciazonymi olowiem, wloczniami z hartowanej stali, czesciowo ogolonymi glowami i dwurecznymi mieczami o glebokich zbroczach do odprowadzania krwi wroga; jednakze nigdy nie slyszal, by Tem czy Dagro Blackhail mowil, ze klan Bludd paral sie... Raif potrzasnal glowa. Brakowalo mu slow na opisanie tego, co wydarzylo sie w obozowisku. Wiedzial tylko, ze kazdy wojownik godzien swego talizmanu odwracal sie plecami do takich rzeczy. Zerkajac na Dreya, nabral powietrza w pluca, zeby wyrzucic z siebie ciazaca prawde. Widzac, jak zawziecie brat szturcha polana i jak kij wygina sie, bliski pekniecia, wypuscil oddech bez slowa. Za piec dni wroca do domu. Wtedy prawda wyjdzie na jaw. Rozdzial 4 KRUK PRZYLECIAL Angusa Loka obsypywal grad calusow. Dokladnie bylo ich czternascie, po jednym za kazdego polmiedziaka, ktore mial wydac na Beth i Mala Moo. Ma sie rozumiec, to Beth wpadla na taki pomysl; wymarzyla sobie nowe wstazki do wlosow i gotowa byla zrobic wszystko - lacznie z calowaniem - byle je otrzymac. Mala Moo, choc ledwo odrosla od ziemi i uwazala wstazki po prostu za kolejna zabawke nadajaca sie do wpakowania do buzi, piszczala z przejecia i pokrywala jego twarz lepkimi calusami o smaku owsianki.-Prosze, ojcze. Prosze - mowila Beth. - Obiecales. -Plose, tata - powtarzala za nia Mala Moo. Angus Lok jeknal. Wiedzial, ze zostal pokonany. Bijac sie reka w piers, zawolal: -Zgoda! Zgoda! Rozdzieracie biednemu ojcu serce wraz z sakiewka! Wstazki! A w jakim kolorze? -Rozowe - odparla Beth. -Bienieski - zapiszczala Mala Moo. Angus Lok zdjal ja z kolan i posadzil ostroznie na lisim futrzaku u swoich stop. -Rozowe i bienieski, niech bedzie. Beth zasmiala sie, po raz ostatni cmokajac ojca w policzek. -Niebieskie, ojcze. Mala Moo chce niebieskie wstazki. -Bienieski. Niebieski - powtorzyla z radoscia Mala Moo. -Angus. Angus podniosl glowe, slyszac glos zony. Wypowiedziala tylko dwie sylaby, ale od razu wiedzial, ze stalo sie cos zlego. -O co chodzi, kochanie? Darra Lok stala przez chwile w drzwiach, jakby niechetna postapic dalej, wreszcie westchnela z rezygnacja i weszla do kuchni. W drodze do Angusa siedzacego przy ogniu zatrzymala sie, zeby odgarnac kosmyk wlosow z twarzyczki Beth i zabrac Malej Moo okudlony kawalek ciastka, wydlubany z lisiego futra. Siadajac na debowej lawie, ktora przed osiemnastu laty dostala w prezencie slubnym od wlodarza swojego ojca, Darra Lok ujela w rece dlon meza. Sprawdziwszy, czy dwie mlodsze z trzech corek zatracily sie w swoich malych swiatach wstazek i ciastek, pochylila sie i wyszeptala: -Kruk przylecial. Angus Lok zaczerpnal powietrza i przytrzymal je w plucach. Zamknal oczy i skierowal milczaca modlitwe do wszystkich bogow, ktorzy mogli go sluchac. "Blagam, tylko nie kruk. Niechaj bedzie to gawron, kawka, wrona, byle nie kruk". Choc pragnal tego z calej duszy, wiedzial, ze zona nie mogla sie pomylic. Darra Lok umiala rozpoznac kruka. Angus podniosl do ust reke zony i ucalowal ja z czuloscia. Wiedzial, ze bogowie nie lubia, gdy zaraz po pierwszej prosi sie o nastepna rzecz, dlatego nie modlil sie, by jego twarz nie zdradzila leku. Po prostu sam ukryl go jak najstaranniej. Darra zwrocila na niego ciemnoniebieskie oczy. Jej sliczna twarz byla blada, a drobniutkie zmarszczki na czole, wczesniej ledwo dostrzegalne, teraz tworzyly glebokie bruzdy. -Cassy zauwazyla go dzis rano. Dlugo krazyl nad domem, nim wreszcie przysiadl. -Zaprowadz mnie. Darra Lok puscila reke meza i pokiwala glowa. Podniosla sie powoli, z ociaganiem, strzepujac niewidoczne pylki z fartucha. -Beth, uwazaj na siostre. Niechaj nie zbliza sie do ognia. Za chwile wroce. Ruch glowy Beth byl lustrzanym odbiciem skinienia matki i Angusowi serce zaciazylo niczym olowiana bryla. Kruk przybyl do jego domu. Wielkie granatowoczarne ptaszyska z rozlozystymi skrzydlami, poteznymi dziobami i ludzkimi glosami wielu roznym ludziom zwiastowaly odmienne rzeczy, dla niego jednak oznaczaly wylacznie jedno: zapowiedz rychlego opuszczenia domu. Darra pierwsza wyszla z kuchni. Angus zatrzymal sie na chwile, by pogladzic Beth po policzku. -Rozowe i niebieskie - powiedzial, zeby wiedziala, iz nie zapomni o wstazkach. Na dworze dzdzylo - jednostajna mzawka zaczela siapic tuz przed switem - i grunt wokol zagrody Loka przemienil sie w bloto. Spodziewajac sie pierwszych mrozow, Darra zebrala rankiem ostatnie ziola z ogrodka i pod kuchennym oknem widnial splachetek golej ziemi. Obok zielnika, w kurniku, ktory przylegal do kuchennego komina, nerwowo gdakaly kury. Wiedzialy wszystko o krukach. -Ojcze! Angus Lok odwrocil sie w strone najstarszej corki. Cassy Lok miala twarz umazana ziemia i mokre wlosy przylegajace do bokow glowy jak zamoczone plachty wystajace spod starej ceratowej czapki, ktora wraz z masielnica i dwoma sprochnialymi sochami znalezli w zakupionej zagrodzie. Mimo wszystko, zdaniem Angusa wygladala przeslicznie z zarumienionymi policzkami i piwnymi oczami, blyszczacymi niczym krople rosy na bursztynie. Miala szesnascie lat, dosc, by wyjsc za maz i miec wlasne dzieci. Angus sciagnal brwi. Jakie ma szanse na poznanie odpowiedniego mlodego czlowieka tutaj, w chacie zaszytej w lasach dwa dni drogi na polnoc od Ule Glaive? Niewielkie. Miedzy innymi dlatego nie sypial dobrze po nocach. -Chcesz rzucic okiem na kruka? - zapytala Cassy, biegnac do ojca. Jej glos zdradzal podniecenie. - To poslaniec, podobny do gawronow, ktore czasami tu przylatuja. Tylko wiekszy. I ma cos przywiazane do nogi. Darra i Angus wymienili spojrzenia. -Cassy, idz do domu i ogrzej sie. My z ojcem obejrzymy ptaka. -Ale... -Do domu, Casilyn. Cassy zacisnela usta, parsknela, potem odwrocila sie na piecie i pomaszerowala do domu. Darra rzadko uzywala jej pelnego imienia. Angus przeciagnal reka po twarzy, zgarniajac krople deszczu z brwi i brody. Patrzyl, jak Cassy zamyka za soba drzwi kuchni. Byla dobra dziewczyna. Porozmawia z nia pozniej i wyjasni tyle, ile bedzie mogl. -Tedy. Nie spodobala mu sie kalenica, w przeciwienstwie do innych ptakow. Przysiadl na starym wiazie za domem. - Nie czekajac na meza, Darra przeciela podworze i ruszyla wzdluz szczytu domu. Angus przezyl ze swoja zona czas wystarczajaco dlugi, by wiedziec, ze jej beztroska jest udawana. Darra byla ogromnie przejeta i ze wszech miar starala sie tego nie okazac. Za zagroda Lokow rosl rzadki las. Wielkie stare deby, wiazy i lipy mialy dosc miejsca, by strzelac wysoko w niebo i rozposcierac szeroko korony nad bogatym w wilgoc poszyciem mchow, martwych lisci, krzewinek i paproci. Wiosna Cassy i Beth szukaly tutaj blekitnych kaczych jaj, lesnych zab i dzikiej miety, a latem calymi dniami zbieraly maliny, jezyny, agrest i czarne sliwki - wracaly do domu po zachodzie slonca z umorusanymi buziami i koszykami pelnymi ciemnych papkowatych owocow, ktore nastepnie moczyly w wodzie, zeby pozbyc sie robakow. Jesienia wyprawialy sie na pieczarki i inne grzyby, a zima, kiedy obowiazki wyganialy Angusa z domu, Darra zastawiala wnyki, by lapac drobna zwierzyne. Kraa! Kraa! Kruk oznajmil swoja obecnosc dwoma ostrymi, zlymi krzykami. Angus Lok spojrzal w niebo, w galezie wielkiego bialego wiazu, ktory latem ocienial caly dom. Kruk wyroznial sie nawet wsrod konarow grubych jak ramie. Siedzial na drzewie z hardoscia pantery wypoczywajacej po latwym polowaniu. Czarny i nieruchomy, wbijal w Angusa Loka oczy o barwie plynnego zlota. Spojrzenie Angusa przesunelo sie z oczu ptaka na jego nogi. Wyraznie zobaczyl zgrubienie nad lewym szponem: skora szczupaka okrecona sciegnem i posmarowana zywica. Kraa! Kraa! "Popatrz, wyzywam cie". Angus odebral krakanie kruka jako wyzwanie. Tylko dwoch ludzi w Polnocnych Terytoriach uzywalo tych ptakow do przenoszenia wiadomosci i Angus zywil glebokie przekonanie, ze nie chce slyszec wiesci od zadnego z nich. W zawiniatkach ze skory szczupaka kryla sie przeszlosc, i obaj z krukiem to wiedzieli. -Przywolaj go. - Glos Darry byl niski, jej rece zacisniete na plotnie fartucha. Angus lekko pokiwal glowa i zagwizdal, jak nauczono go prawie dwadziescia lat wczesniej: dwa krotkie tryle zakonczone przeciagla nuta. Kruk przekrzywil glowe i wstrzasnal skrzydlami. Zlote slepia przyjrzaly sie bacznie Angusowi Lokowi. Mijaly sekundy. Wreszcie, z halasem, ktory zabrzmial jak ludzki smiech, kruk sfrunal z galezi. Darra cofnela sie, gdy wielki ptak wyladowal, i nawet Angus musial zwalczyc chec odskoczenia. Dziob kruka byl wielki jak grot wloczni, ostry, zakrzywiony niczym lemiesz pluga. Wyraznie rad ze strachu, jaki wzbudzil w ludziach, ptak ruszyl w strone Darry, przekrzywiajac glowe i cicho pokrakujac. -Nie, paskudne ptaszysko. - Angus pochwycil go, jedna reka opasujac tulow, druga lapiac za dziob. Podniosl ptaka z ziemi i przycisnal do piersi. Kruk naprezyl skrzydla i szpony, ale Angus trzymal go mocno i zaciskal reke na dziobie. - Darro, wyjmij noz zza mojego pasa i odetnij wiadomosc. Darra zrobila, o co prosil, choc reka drzala jej tak bardzo, ze lamiac pieczec niemal skaleczyla ptaka. Po przecieciu sciegna i zywicy na jej dlon wypadla paczuszka nie wieksza od dzieciecego palca. Angus odwrocil sie od zony i wyrzucil kruka w powietrze. Ptak rozpostarl skrzydla, wzbil sie w przestworza o barwie metalu i zniknal, zanoszac sie kruczym smiechem. -Prosze. Wez to. - Darra Lok podala mu pakiecik, mokry od deszczu, lepki od zywicy, poplamiony ptasimi odchodami. I upstrzony drobnymi zielonymi plamkami. Skora szczupaka, lekka, wytrzymala, odporna na wode i elastyczna po zamoczeniu, byla przydatnym materialem. Mimo tych zalet Angus nie przypominal sobie, by kiedys otrzymal wiadomosc w podobnym opakowaniu. W chwili, gdy jego palce zamknely sie na miekkim, mokrym zawiniatku, Darra postapila krok w tyl. Rzucil jej proszace spojrzenie. "Zostan". Pokrecila glowa. -Nie, moj mezu. Jestem twoja zona od osiemnastu lat, i nigdy nie patrzylam na przysylane ci wiesci. Nie sadze, by ten czas byl dobry na zlamanie zasad. - Z tymi slowami, Darra pogladzila go po policzku i odeszla. Angus podniosl reke do twarzy, jakby chcac zatrzymac cieplo jej reki, i patrzyl, jak niknie za weglem domu. Nie zaslugiwal na nia. Pochodzila z rodu Rossow ze Wzgorza Clad, byla corka pana na folwarku i dziewietnascie lat temu, kiedy sie poznali, mogla miec kazdego mezczyzne. Angus Lok nigdy o tym nie zapomnial. Nawet teraz, kiedy rozkrecal zwitek skory i wyjmowal zmiekczony slina pasek kory bialego swierku. Byl tak cienki, ze przez wlokna lyka widzial wlasny kciuk, ozdobiony wypalonym szlaczkiem, ktory przedstawial foki scigajace sierpy ksiezyca. Wiadomosc tez zostala wypalona, pracowicie wykluta czubkiem rozgrzanej do czerwonosci igly: Ten, ktory Wyciaga Ramiona, przyzywa nadchodza. Dni Ciemniejsze od Nocy Sadaluk Angus podszedl do wielkiego starego wiazu i wsparl sie ciezko o pien. Padajacy deszcz tworzyl perlista kurtyne. Byl przygotowany na wiele rzeczy, wiele strasznych i bardzo zlych rzeczy, ale to... Gorzki usmiech wykrzywil jego oblicze. Myslal, ze to juz ma za soba. Ze wszyscy maja to za soba. "Decyzja nalezy do ciebie, Angusie Loku. Postapisz, jak zechcesz". Przeszlosc stale dawala o sobie znac jak nadwerezony miesien gdzies w piersiach. Zaciskala mu gardlo, sprawiala, ze trudno bylo oddychac. Bedzie musial odejsc. Tego wieczoru. Ruszyc do Ule Glaive, spotkac sie z tymi, ktorych nalezalo powiadomic. Ani razu nie przyszlo mu na mysl, by powatpiewac w wage wiadomosci. Sadaluk z plemienia Lodowych Lowcow nie zaliczal sie do ludzi sklonnych do bezmyslnego gadulstwa. Dal o sobie znac po dwudziestu latach milczenia. Naga ziemia wokol pnia jesionu przemienila sie w bloto. Echo kruczego smiechu tluklo sie wsrod ostatnich lisci. Angus zerknal na swoj dom. Wewnatrz Cassy pomagala Darze dokladac do ognia przed kolacja, Beth miesila ciasto na lepkie, nie dajace sie nazwac ciasteczka, ktore obie z Mala Moo wprost uwielbialy. A Mala Moo... coz, prawdopodobnie lezala brzuszkiem do gory na lisiej skorze i ucinala sobie drzemke. To dziecko moglo spac wszedzie. Bol, ktory nigdy do konca nie opuscil jego piersi, przypomnial sie jednym miekkim ukluciem. Czy jego dzieci beda dzis w nocy bezpieczne? Wsuwajac list do wewnetrznej kieszeni kamizelki, Angus odepchnal sie od jesiona i skierowal do cieplego domu. Nie. Nie, nie zostawi ich, nie odejdzie w ciemnosci. Niech ci, ktorzy przyslali wiadomosc, ida do najglebszego spiralnego piekla. Obiecal Beth i Malej Moo wstazki i, na wszystkich bogow, dziewczynki je dostana. A jednak, choc ta przekora sprawila mu odrobine satysfakcji, strach zalegal jak proch w jego kosciach. Kruk przybyl, wiesci zostaly odebrane, a przeszlosc dobijala sie do jego drzwi. *** "Badz cicha jak opadajacy kurz" - powiedziala sobie Ash March, wymykajac sie z komnaty. Chlodne powietrze z korytarza musnelo jej nocna koszule i musiala przygryzc wargi, zeby powstrzymac sie od drzenia. Dlaczego musialo byc tak zimne? Obejrzala sie na drzwi. Moze zarzucic plaszcz? Pomysl wedrowania po Fortecy Masce w nocnej koszuli i welnianym kaftaniku nagle przestal byc taki kuszacy. Z drugiej strony, jesli zostanie przylapana w lekkim przyodziewku, bedzie mogla powiedziec, ze chodzi we snie i liczyc, ze jej uwierza. Plaszcz znacznie skomplikowalby wyjasnienia. Czy chodzacy we snie zakladaja plaszcze? Nie miala pojecia.Patrzac przed siebie na lagodnie zakrzywiajacy sie korytarz z ciosanego kamienia, nasluchiwala krokow Marafice'a Oko. Noz pare minut wczesniej opuscil posterunek pod jej drzwiami, zapewne w przekonaniu, ze zasluzyl na drzemke. Nie wiedziala, dokad poszedl i nie miala pojecia, czy i kiedy wroci. Wiedziala tylko, ze mial powyzej uszu spedzania nocy pod jej drzwiami. Nie mogla miec do niego pretensji. Panowal tutaj taki ziab, ze oddech dobywal sie z ust w obloczkach bieli, a procz przygladania sie osiadajacemu kurzowi i gasnacym jedna po drugiej pochodniom nie bylo nic do roboty. Smiech. Ash zesztywniala. Odglos powtorzyl sie; plynal z glebi korytarza, z prawej strony. Z pokoju Katii. Ale nie byl to jej smiech. Chyba ze sluzka spedzala noce na chleptaniu smoly i zagryzaniu jej garsciami zwiru. -Mowilem, zdmuchnij kaganek. Ash od razu poznala zimny, nakazujacy glos Marafice'a Oko. Byl w pokoju Katii... z Katia. Ash zadrzala; ta mysl nie przypadla jej do gustu. Ciemnowlosa Katia byla taka delikatna, filigranowa jak lalka. A Marafice Oko? Wielkie, barczyste chlopisko mialo rece tak potezne, ze na ich okrycie trzeba bylo tyle materialu, co na rekawy dla czterech ludzi, a jego przeguby przypominaly zelazne sztaby. Ash wsunela sie w cien pod przeciwlegla sciana i szybko ruszyla dalej. Zimno wapiennych murow doslownie kasalo, dlatego starala sie ich nie dotykac. Jej komnata i izdebka Katii miescily sie w najnizszej i najgrubszej z czterech wiez Fortecy Maski: w Beczulce. Beczulka byla glowna ufortyfikowana budowla Spire Vanis i jej mury mierzyly dwanascie stop grubosci. Ciagi spiralnych korytarzy i kreconych schodow piely sie od jej podstawy niczym sciezka okrazajaca pagorek, przerywane tu i owdzie obronnymi bartyzanami, strzelnicami dla lucznikow, komnatami, zacisznymi alkowami i niszami, w ktorych staly ciosane z kamienia tak zwane lawy schadzek. Jej komnata ulokowana byla w samym srodku Beczulki. Wprost pod podloga mur wiezy wydymal sie w pierscieniu umocnien tak grubych, ze z zewnatrz przypominal masywne wapienne ptasie gniazdo uwite wokol pnia drzewa. Beczulka nie grzeszyla uroda. Z trzech baszt mieszkalnych w fortecy ta miala najmniej wdzieku - brakowalo jej kutych w zelazie i odlewanych z olowiu plyt Rogatej czy ozdobnych blankow i obrzezonych czarnym marmurem okienek Jasnej. Co do Drzazgi, najwyzszej wiezy w Fortecy Masce, zwienczonej na wysokosci szesciuset stop Zelazna Iglica, na ktora niegdys nabijano szlachetnie urodzonych zdrajcow, zeby wszyscy w miescie mogli ich ogladac i zaznac strachu... Ash potrzasnela glowa. Nikt nie zagladal tam od lat. Drzazga byla niestabilna, niezamieszkala, lodowata, wilgotna i spekana. Dziw, ze jeszcze stala. Ludzie powiadali, ze tkwila tak gleboko w zamarznietym skalnym fundamencie Zabitej Gory, iz trzesla sie wraz z nia. Drugi jej koniec siegal tak wysoko w chmury, ze po murach stale splywaly strumyczki wilgoci, nawet w sloneczne dni. Zima Drzazga pokrywala sie gruba na palec skorupa lodu. Blada, oblodzona, smukla i skrzywiona wieze zwano bardzo roznie: Zimowa Wiezyca, Bialym Cierniem, Bezkrwista Fujara Penthero Issa. Ash sciagnela brwi. Katia zawsze roznosila takie bzdury. Docierajac do pierwszego ciagu stopni, Ash rzucila spojrzenie przez ramie. Katia musiala zdmuchnac kaganek, jak przykazal Marafice Oko, gdyz szczelina pod drzwiami byla teraz ciemna. To dobrze, pomyslala Ash, wzbraniajac sie przed domyslami. Nie chciala nawet myslec, co moze sie dziac w izdebce panny pokojowej. Lite wapienne stopnie tlumily jej kroki, gdy ruszyla na dol. Wystajace ze sciany zelazne haki pokryte brazowymi i pomaranczowymi plamkami rdzy i plesni, zakrzywione jak ptasie szpony, zmuszaly ja do trzymania sie srodka schodow. Niegdys wisialy na nich dlugie, przyczernione w ogniu lancuchy, ktore laczyly wszystkie spuszczane kraty w Beczulce z jedna dzwignia w wartowni na dole. Teraz stanowily po prostu kolejne ryzyko, ktorego - po sluzbie, straznikach i ostrym gorskim powietrzu - nalezalo sie wystrzegac. Ash potarla ramiona. Bylo jej bardzo zimno, wrecz lodowato. Dobrze, ze ubrala najcieplejsza nocna koszule, a na nogi wzula futrzane bambosze. Zima jeszcze sie nie zaczela, przynajmniej nie ta wlasciwa, dlaczego wiec nie mogla sie rozgrzac? "Jestes niezdrowa, prawiecorko. Martwie sie". Ash przepedzila z glowy glos przybranego ojca. Byla niezdrowa, ale nie w taki sposob, jaki mial na mysli. Katia uswiadomila ja, co sie dzieje z dziewczetami, ktore wchodza w swoje lata. Koszmary i zimne poty nie mialy nic do rzeczy. "Miewasz skurcze brzucha - poinformowala ja w poczuciu wlasnej wyzszosci, co ocieplilo jej glos. - I twoje mysli zaczynaja zwracac sie ku mezczyznom". Ash wypuscila powietrze przez nos. Mezczyzni. Nie, w jej przypadku zdecydowanie nie o to chodzilo. To cos zupelnie innego. Dziesiec nocy pod rzad snila o lodzie. Zawsze budzila sie w poscieli mokrej od potu i skreconej wokol ramion jak lina. Sny byly takie prawdziwe, a glosy przemawiajacych do niej stworzen nie przypominaly niczego, co dotad slyszala. "Pani - mruczaly mdlaco, ociekajac slodycza jak maslane buleczki miodem - pojdz do nas, siegnij ku nam, wyciagnij..." Ash odetchnela gleboko, zeby powstrzymac sie od drzenia. Nagle postala jej w glowie mysl o powrocie do sypialni i nogi zrobily sie jakby duzo ciezsze. Przybrany ojciec znal przyczyne jej cierpien, byla tego pewna. Podobnie jak tego, ze nigdy nie wyzna jej prawdy. Wciaz ja obserwowal; zakradal sie do jej pokoju, gdy spala, sprawdzal piersi, wlosy, zeby, wypytywal Katie o najdrobniejsze szczegoly jej zycia. Nic nie bylo dla niego niewazne: zawartosc nocnika, ilosc gesiego tluszczu zostawiona na talerzu po kolacji, zmieniajace sie wymiary jej gorsecika i bielizny. Czego od niej chcial? Czy ojcowanie prawiecorce mu nie wystarczalo? Ash odepchnela ostrze bolu zanim ja zranilo. Nie byl jej prawdziwym ojcem, musiala o tym pamietac. Nigdy nie nazwal jej corka bez dodawania slowa "prawie". Schody urywaly sie na podescie miedzy kondygnacjami, dajac dostep do strzelnic, potem znow wiodly na dol. Ash przyspieszyla. Tutaj bylo wiecej swiatla, a z Czerwonej Kuzni na dole saczyl sie gwar wykrzykiwanych rozkazow i brzek stali. Penthero Iss cos wiedzial, cos o niej, o jej rodzicach albo okolicznosciach jej narodzin. Cos, co sprawialo, ze strzegl jej jak oka w glowie, postawil Noza przed jej drzwiami i bez uprzedzenia nachodzil ja za dnia i w nocy. Jakby mial nadzieje, ze przylapie ja... na czym? Ash potrzasnela glowa. Tej nocy musiala znalezc odpowiedz. Co noc na godzine przed polnoca Iss opuszczal swoje prywatne komnaty w podstawie Beczulki i dokads podazal. W ciagu minionych lat Ash niezliczona ilosc razy widziala, jak wychodzil i wracal, jednak nie miala pojecia, dokad i po co chodzi. Wedlug slow Katii rzadko zamykal za soba drzwi. Beczulka byla dobrze strzezona i tylko Ash, Katia i garsc zaufanych slug miala tu dostep w nocy. Do baszty przylegal garnizon Strazy Rive i potezna Czerwona Kuznia, gdzie towarzyszestraznicy wykuwali i chlodzili swoje krwistoczerwone miecze. Nikt nieproszony nie mogl wejsc do wiezy. Komnata Issa zabezpieczona byla przed intruzami z zewnatrz, ale nie przed kims, kto juz byl w srodku. W tej komnacie jej przybrany ojciec przechowywal wszystkie swoje osobiste dokumenty. Jesli istnialy jakies zapiski z dnia, kiedy ja znalazl i wzial za swoja, lezaly pogrzebane gdzies gleboko pod ksiegami i pergaminami, pod atlasami o welinowych stronicach, manifestami i listami. Ash zaczela schodzic po drugim ciagu stopni, przesuwajac reke z jednego haka na drugi. Glos Issa snul sie za nia niczym dym z pochodni. "To tak mi sie odplacasz, prawiecorko? Odziewam cie i zywie, a gdy tylko odwroce sie plecami, dopuszczasz sie zdrady. Jestem rozczarowany, Asarhio. Myslalem, ze bardziej kochasz swego ojca". Asarhia. Ash nastroszyla sie. Byla Ash, po prostu Ash, a jednak nikt w Fortecy Masce nie przyjal tego do wiadomosci. Wszyscy zwali ja Asarhia, panna Asarhia albo panienka. Byla to nastepna rzecz, ktora zawdzieczala Penthero Issowi. Znalazl ja i nazwal. Nadal jej imie Asarhia, poniewaz bylo ono modne wsrod dam wysokiego rodu, i nazwisko March od marchii, dawnej nazwy pogranicza, gdyz wlasnie tam zostala znaleziona: tuz za rogatkami miasta. "Piec krokow na poludnie od Plonnej Bramy, prawiecorko, i wcale nie musialem cie zatrzymywac. Protektorskie mienie konczy sie z cieniem, ktory rzuca brama". Ash przystanela na ostatnim podescie, zeby posluchac plynacych z dolu odglosow, i odetchnela zimnym powietrzem. Plonna Brama. Dlaczego akurat ta? Spire Vanis mialo cztery bramy, po jednej z kazdej strony swiata. Plonna zwrocona byla na poludnie. Na poludnie. Nie wiodly do niej zadne drogi, nikt jej nie patrolowal, wozy obladowane towarami nigdy nie mijaly jej slupow. Plonna Brama wychodzila na polnocna sciane Zabitej Gory. Wzniesiono ja wylacznie dla parady, by zadowolic wymogi jakiegos pradawnego mularskiego kodeksu, ktory nakazywal, by miasto mialo w murach cztery bramy. Kto zostawia dziecko przed nigdy nie uzywana brama? Odpowiedz, jak zawsze, nadeszla z mdlaca sila: ktos, kto chce, zeby dziecko umarlo. Glosy. Blisko. Ash zamarla. Codziennie godzinami obserwowala, jak forteczne koty lowia na dziedzincu myszy i ptaki, i wiedziala, ze kot nie atakuje, poki cos sie nie poruszy. Okpienie kota wymagalo nie lada odwagi. Myszom jej nie wystarczalo, ptaki tez jej nie mialy, ale niektore zajace umialy sie na nia zdobyc. Widziala, jak stare wygi zastygaly w bezruchu, bezczelne jak malo kto. Skulila sie w glebokich, skosnych cieniach, przyciskajac ramiona do wapiennej sciany. Glosy przyblizyly sie, coraz wyrazniejsze, a kamienne plyty niosly echo krokow. Tup, tup, tup. -Nie trzymaj miski w wyciagnietych rekach, jakby to byl pelen nocnik, ty niewydarzony losiu. W ten sposob szybko wystygnie. Przycisnij ja do piersi. Lepiej, zeby Jego Ozieblosc nie musial skarzyc sie na letnia fasole. Wystarczy, ze dostanie ja poniewczasie. -I co z tego? Z pewnoscia nie on ja zjada. Fasola to pospolita strawa, a wszyscy wiemy, jak potezny i wybredny jest Psoboj. Nie przelknalby kesa wieprzowej kielbasy nawet gdyby od tego zalezalo jego zycie. -Mnie tam nic do tego. Chcial fasole w topionym masle, dostanie fasole. A ty dostarczysz ja w te pedy, bo od wezwania uplynelo juz duzo czasu. I masz powiedziec, ze nikt z kuchni nie zawinil. Te przeklete kocmoluchy palacze! Bodaj ich zaraza! Niech tylko sie dowiem, ktory z tych diablow o psich pyskach zadusil ogien w moim piecu, to dalibog klne sie, ze... Glosy ucichly, gdy dwie postacie zniknely w glebi korytarza. Ash odsunela sie od sciany. To tylko pani Wence ze sluga. Nawet nie zerkneli w jej strone, gdy przechodzili. Sadzac z rozmowy, spoznili sie z dostarczeniem jedzenia jej przybranemu ojcu, co znaczylo, ze Iss nadal przebywa w komnacie. Ash z irytacja otrzepala ramiona z wapiennego pylu. Co ma teraz poczac? Kwestie te rozstrzygnal tupot ciezkich butow wysoko na schodach. Towarzyszstraznik, wnoszac z cichutkiego podzwaniania metalu, ktory towarzyszyl kazdemu krokowi. Nie bylo odwrotu. Ash opuscila bezpieczna kryjowke w cieniach, pokonala ostatnie stopnie i skrecila w korytarz na dole. Wejscie do Czerwonej Kuzni miescilo sie po poludniowej stronie wiezy, dlatego skrecila na polnoc, idac w slad za pania Wence i sluzacym w kierunku komnaty Issa. Na dole krzywizna korytarzy Beczulki malala do tego stopnia, ze latwo bylo zapomniec, iz biegna one kregiem po obwodzie podstawy. Prywatne pokoje Issa zajmowaly tylko czwarta czesc powierzchni najnizszej kondygnacji. Procz nich na dole miescily sie komnaty reprezentacyjne, Sala Sadow i Czarny Skarbiec, oraz glowne wejscia na dziedziniec i do Czerwonej Kuzni. Wzdluz korytarza stal szereg naturalnej wielkosci posagow z dymnego marmuru, przedstawiajacych Czterech Zalozycieli Miasta i Nadziane Bestie Spire Vanis. Ash zadrzala, gdy dobiegl ja szmer otwieranych drzwi baszty. Zimne powietrze naparlo na tyl jej nog. Zaczynala zalowac, ze w ogole wyszla ze swojej komnatki. Z drugiej strony, ostatnimi czasy robienie czegokolwiek lepsze bylo od spania. Sny budzily ja kazdej nocy. Jej umysl zaczal bladzic... zobaczyla lodowa jaskinie, poczula straszliwie zimny oddech, ktory buchal ze lsniacych scian... Trzasnely nastepne drzwi, przywodzac ja do rzeczywistosci. Znow glosy. Pani Wence i sluzacy wracali z komnaty Issa. Zjawia sie tutaj lada chwila. Ogarnieta panika Ash zawrocila na piecie. W swietle plonacej pochodni widziala gladkie sciany, obite zelaznymi plytami drzwi, ktore wiodly do nie uzywanej wschodniej galerii i przez caly czas byly zamkniete, wneke z posagiem Torny'ego Fyfe'a, Lorda Bastarda, slawetnego szermierza i zarloka, a ostatnio wielce szanowanego Zalozyciela Miasta... Piety pani Wence wybijaly marszowy rytm na wapiennej posadzce. Jej nosowy glos stal sie piskliwy z niezadowolenia. Ash podbiegla do pochodni, wyrwala ja z cynowej oprawy i trzasnela nia o sciane. Plomienie zgasly, pograzajac te czesc korytarza w polmroku. Kleby gestego dymu ze zweglonego konca snuly sie ku stropowi, gdy wsuwala pochodnie na miejsce. Zapach palonej zywicy rozjasnil jej w glowie. Odwrocila sie, pobiegla ku posagowi Torny'ego Fyfe'a, wcisnela sie za grube marmurowe uda i podziekowala Stworzycielowi za kazdy zlozony z osmiu dan posilek, jakim Zalozyciel uraczyl sie za zycia. W cieniu rzucanym przez wystajacy kaldun moglaby skryc sie cala sfora psow. -Dalibog! Majac do wyboru miedzy toba a palaczami nie wiem, kto jest nikczemniejszy. Miales rzec Issowi, ze to nie z winy kucharzy. Zamiast tego niczym ostatni gamon stekales cos o drewnie i ogniu. Pani Wence i sluzacy zatrzymali sie kilka krokow od marmurowej podobizny Torny'ego Fyfe'a. Choc swiatlo w korytarzu bylo teraz nikle, Ash wyraznie widziala drzacy czubek ostrego nosa ochmistrzyni. -Pochodnia zgasla, Grice. Zapal ja, nuze. Niech Jego Ozieblosc nie ma dalszych powodow, by na nas pomstowac. Kiedy Grice szukal krzesiwa za pazucha kaftana, Ash poczula przy uchu strumyczek zimnego potu. Nie baczac na senne mary, wroci do swojej komnaty, gdy tylko ta para sie oddali. Nie powinna tu przychodzic. Gdyby nie ten od poczatku chybiony pomysl, lezalaby w lozku i snila o lodzie, a nie tkwila za marmurowym posagiem, kryjac sie przed forteczna sluzba. Pani Wence zrozumiala, ze Grice nie ma czym skrzesac ognia, i parsknela z pogarda. -Dalibog! Jak mozesz zwac sie mezczyzna i nie nosic krzesiwa? -Moge odpalic ja od innej pochodni, pani. Ku wielkiej uldze Ash ochmistrzyni pokrecila glowa, wzruszyla ramionami i zatrzesla obfitym biustem. -Ani mi sie waz, osle. Co bedzie, jesli Iss wyjdzie z komnaty i zobaczy, ze o tej porze szwedasz sie z dymiaca pochodnia? - Parskniecia nastepowaly jedno po drugim. - Dalibog pomysli, ze jakis skrytobojca przyszedl poderznac mu gardlo, ot co. I rownie pewne jak to, ze zgnilek przyciaga muchy, tak ty slono bys zaplacil. Zabieraj sie stad, nuze! Rozsierdzona pani Wence i potulny sluga ruszyli dalej korytarzem. Opierajac sie o bark Torny'ego Fyfe'a Ash odetchnela cicho. Marmurowy pyl pokrywal jej szyje, ciemny i ziarnisty jak zlodzony snieg. Strzasnela go. Byla zesztywniala i skostniala z zimna, nocna koszula kleila sie do jej zlanych potem plecow. Zimnym potem. Wciagnela piersi i brzuch i wysunela sie zza ramion Torny'ego Fyfe'a. Uwazala, zeby nie uderzyc sie o kamienne konczyny. Gdy tylko stanela w korytarzu, cos szarpnelo jej glowe do tylu. Ostroznie zerknela przez ramie. Pasmo wlosow zahaczylo o misternie wyrzezbiona pochwe Zalozyciela. Przeklinajac wszystkich mezczyzn noszacych miecze, zajela sie odczepianiem wlosow. Poza uzbrojeniem Torny'ego Fyfe'a w miecz dosc dlugi, by nadziac konia, rzezbiarz wyposazyl go w wydeta na wietrze peleryne. Ostre faldy marmuru otarly jej lydki, gdy sie przesuwala. Wydajac odglos posredni miedzy pisnieciem a szlochem Ash poprzysiegla, ze natychmiast zawroci do komnaty i nigdy, ale to nigdy nie przyjdzie tu w nocy. Sss... Drzwi otworzyly sie gdzies daleko i cichy szmer poniosl sie korytarzem. Ash odwrocila glowe. Halas dochodzil od strony komnaty Penthero Issa. Jeszcze nie zdazyla zadecydowac, co zrobic, gdy uslyszala szuranie miekkich podeszew o kamien. Iss szedl w te strone. Ash szarpnela wlosy i wycofala sie w najglebsze cienie wneki. Iss sie wscieknie, jesli ja tu znajdzie. Dostanie furii. W porownaniu z tym wybrykiem zalozenie rygla na drzwiach bylo niewinna psota. Nim miala szanse stanac w wygodniejszej pozycji, przybrany ojciec wylonil sie zza zakretu. Chudy, blady i bezwlosy, pomijajac krotko przystrzyzona szczecine na ciemieniu, Penthero Iss wygladal jak topielec po tygodniu wyciagniety z jeziora. Wszystko w nim bylo blade, gladkie i bezkrwiste. Oczy mial niby zielone, ale ledwie, ledwie, usta i policzki barwa i faktura przypominaly gotowana cielecine, a przez platki uszu przeswitywalo swiatlo. Iss, z jakims zawiniatkiem w lewej rece, poruszal sie zwawiej niz zwykle. Niebieskie jedwabie, obficie naszywane metalowymi lancuszkami i okruchami agatu, uderzaly o jego uda. Ash wstrzymala oddech. Skulila sie w cieniach, jak najdalej od przybranego ojca. Zamknela oczy, gdy mial ja minac. Ale nie minal. Nie calkiem. Zatrzymal sie. W milczeniu. Przeswiadczona, ze zostala odkryta, Ash otworzyla oczy. W tych okolicznosciach tlumaczenie sie chodzeniem we snie zdaloby sie psu na bude. Zamrugala ze zdziwienia. Byla pewna, ze ujrzy wpatrzone w siebie bladozielone oczy przybranego ojca, lecz on nawet nie patrzyl w jej strone. Stal odwrocony do niej plecami przed okutymi zelazem drzwiami. Widziala, jak naprezylo sie sciegno na przegubie jego dloni, a potem rozlegl stlumiony szmer klucza obracanego w zamku. W ciagu lat spedzonych w Fortecy Masce Ash ani razu nie widziala, by ktokolwiek otwieral zelazne drzwi. Prowadzily do nie uzywanej wschodniej galerii i do Drzazgi. Nikt nigdy nie zachodzil do Drzazgi. Zakazywalo tego prawo. Ludzie mowili, ze w wiezy pomarlo wielu robotnikow: jedni spadli w ramiona smierci przez dziury w przegnilych stropach, drudzy zostali zmiazdzeni przez spadajace kamienie, a jeszcze inni nadziali sie na ostre prety balustrady, ktora wila sie wokol glownych schodow jak piekielna spirala. Ash przesunela sie odrobine, wspierajac reke na gladko wyrzezbionym zadzie Torny'ego Fyfe'a. Drzwi uchylily sie, gdy Penthero Iss pchnal metalowa plyte. Na korytarz wypadla mgielka stechlego powietrza. Ash poczula suchy, drapiacy w gardle odor starego kamienia i zbutwialych przedmiotow. Ten sam zapach, tylko slabszy, przywieral czasami do szat Issa, kiedy ten w srodku nocy zachodzil to jej komnaty. Ash zadrzala, niepewna, czy ze strachu, czy z zaintrygowania. Klucz w zamku obrocil sie prawie bezglosnie! Zawiasy drzwi slizgaly sie jak krazek masla po pieczystym. Wszystko zostalo naoliwione. Niedawno. Nie bylo rdzy, nie bylo plesni. Iss wsunal sie w ciemnosc za drzwiami. Wszystkie poprzednie przysiegi o powrocie popadly w niepamiec. Ash pragnela, by przybrany ojciec nie zaryglowal za soba drzwi. Spieszyl sie, to bylo widac. Czy przystanie, zeby przekrecic klucz? Zelazne drzwi przymknely sie plynnie jak drzwiczki kuchennej szafki. Ruch powietrza sprawil, ze jedna z zelaznych plyt zadrzala w oprawie. Ash sluchala, czy Iss wsuwa klucz do zamka. Cos uslyszala, jakby szczek czy stukniecie, a potem zapadla cisza. Czekala. Jej serce bilo szybko i mocno, gdy gotowala sie do skoczenia ku drzwiom. Zmusila sie do odliczania sekund. Przybrany ojciec poszedl do Drzazgi. Drzazga. Mijaly minuty. Pod wplywem ciepla jej reki plecy Torny'ego Fyfe'a zrobily sie letnie. Ash poklepala marmur. Zaczynala lubic starego Lorda Bastarda. Tym razem wydostala sie z wneki bez przeszkod, wsuwajac wlosy za kolnierzyk koszuli i podnoszac wysoko kolana, zeby uniknac ostrych krawedzi. Rozprostowujac scierpniete nogi i plecy, podeszla do drzwi. Okrywajace je plyty z hartowanego metalu tworzyly nieustepliwy pancerz. Na kazdej wytloczony byl stojacy wysoko na szczycie Zelaznej Iglicy Psoboj. Ash niezdecydowanie popchnela drzwi. Zimny metal ustapil i odchylil sie pod jej dlonia. Cienie i stare powietrze popelzly po jej palcach i rece. Iss nie zamknal drzwi. To wydawalo sie szalone, nieprawdopodobne. Niedowierzanie scisnelo ja w brzuchu niczym gwaltowny skurcz. Mimo wszystko pchala drzwi dalej, otwierajac je na cala szerokosc. Za nimi kryly sie tajemnice, to nie ulegalo watpliwosci. Musiala wiedziec, czy dotycza jej osoby. Wkroczyla w cien i pozwolila, by drzwi zamknely sie za jej plecami. Chlod odmienny od zimna panujacego w rotundzie nacisnal na jej piersi: suchy, gryzacy i ciezki, jakby powietrze zageszczaly drobiny zamarznietego pylu. Ash zamarla na chwile w bezruchu, dajac oczom czas na przywykniecie do ciemnosci. Wschodnia galeria byla dluga arkada wapiennych lukow krytych lupkiem - wiedziala to, gdyz konstrukcja tworzyla masywna wschodnia sciane dziedzinca - a jednak otaczajace ja cienie niewiele zdradzaly. Widziala tylko ciemne blizny otwartej przestrzeni, blade polyskujace krawedzie filarow i zarysy lukow matowego kamienia. Z gory dobiegalo ciche gruchanie i Ash domyslala sie, ze to golebie znalazly wejscie pod krokwie.Majac nadzieje, ze ptaki sa tutaj jedynymi zywymi stworzeniami, ruszyla przed siebie. Kamienny pyl chrzescil pod bamboszami przy kazdym kroku. Lodowate palce szronu muskaly jej ramiona i kostki. Smrod suchego rozkladu przybral na sile. Nagle zdenerwowana, przyspieszyla, wkraczajac w tunel ciemnosci. "W kazdej chwili moge zawrocic" - powtarzala sobie w duchu, probujac robic to z przekonaniem. Galeria ciagnela sie w nieskonczonosc i tylko nikla ksiezycowa poswiata, wpadajaca przez szpary w deskach, ktorymi zabito przeswity miedzy kolumnami, rozpraszala gleboki mrok. Ash zerknela w kaluze cieni po obu stronach przejscia. Co mozna zobaczyc w takiej ciemnosci? Zwolnila. Co mozna zrobic? Zatrzymala sie i spojrzala w dal. Droge tarasowala wybrzuszona sciana, czarna, a jednak dosc wygladzona, by odbijac odrobine swiatla. Na tle ciemnego kamienia rysowal sie ledwie widoczny zarys bogato rzezbionych drzwi. Ash poznala je od razu. Identyczne drzwi, zaryglowane i zabite deskami, znajdowaly sie w scianie fortecy. Drewno bylo obrobione w taki sposob, by omamic oczy i wyrobic w patrzacym przekonanie, ze drzwi sa juz otwarte i ze przechodzi nimi Robb Claw, prawnuk Lorda Bastarda Glamisa Clawa. Drugie wejscie do Drzazgi. Ash juz napiela miesnie, by ruszyc w ich strone, gdy nagle ziemia zadrzala pod jej stopami, zatrzeszczaly belki nad glowa. Mzawka kurzu opadla ku podlodze. Ash poczula, jak jeza sie drobne wloski na jej ramionach. Wszystko znieruchomialo, a jednak w powietrzu i cieniach nadal nastepowaly zmiany. Sciana na koncu galerii nagle zdala sie czarniejsza, jakby glebsza, wysysajaca sama istote nocy. Temperatura powietrza opadla tak szybko, ze Ash miala wrazenie, iz zanurza sie w lodowatej wodzie. Cienie stopily sie, kierunki pogmatwaly. Wszystko wydawalo sie jakby pomniejszone. A potem Ash cos poczula. Cos zlego, pragnacego i zlamanego. Cos uwiezionego w ciemnosci, wysychajacego powoli na luskowa lupine. Cos nie nazwanego i pelnego nienawisci, oblakanego z samotnosci, przerazenia i dzikiego, oslepiajacego, niewyslowionego bolu. Przepelnionego zlem, zzeranego strachem, zdjetego pozadaniem, ktore plynelo jak krew przez ciemne, wyjalowione serce. To cos pragnelo, tak bardzo pragnelo. Trudno powiedziec czego, ale pragnelo. I nienawidzilo. I bylo zupelnie samo. Ash zatrzesla sie ze grozy, ktora opadla ja niczym straszliwy ziab. Oddech wyrwal sie z jej ust, pluca nagle staly sie niepotrzebne. Chwila zastygla w powietrzu jak pyl zbyt lekki, by osiasc za ziemi. Ash miala wrazenie, ze tonie w lodowatej wodzie. Nie mogla oddychac, nie mogla mowic ani myslec. Powoli, niezmiernie powoli i straszliwym kosztem owo bezimienne pragnace cos zwrocilo ku niej swoj umysl. Ash March poczula, jak przetacza sie po niej wielkie kolo mlynskie jego swiadomosci, i w jednej sekundzie poznala pelne brzemie jego istnienia. Az zaschlo jej w ustach. Stworzenie siegnelo. Nie bylo go tutaj, nie bylo ani obok niej, ani wyzej ani tez pod nia. Ale siegnelo. Ash zadygotala. Z trudem zassala powietrze, zawrocila na piecie i pobiegla. Tlukac piesciami powietrze, z rozwianymi wlosami, plaskajac podeszwami bamboszy o kamien, pedzila wschodnia galeria z powrotem w kierunku zelaznych drzwi. Sciany, luki i otwory zlaly sie w jedna rozmyta smuge. Serce podeszlo jej do gardla. Kiedy dotarla do okutych zelazem drzwi, niemalze przedarla sie przez nie jak niedzwiedz przez skorupe lodu. Korytarz rotundy byl cieply i pelen swiatla. Pochodnia, ktora zgasila, ponownie plonela zoltym skwierczacym plomieniem. Malo brakowalo, a zerwalaby ja ze sciany i rzucila w ciemnosc za drzwiami, by spalic wszystko, co tam zylo. Przewazylo pragnienie ucieczki. Nie zatrzymujac sie, by sprawdzic, czy drzwi zamknely sie za nia albo czy ktos nie nadchodzi, Ash popedzila ku schodom. Wapienne sciany, wczesniej zimne jak kamienie nagrobne, teraz wydawaly sie cieple jak spieczona sloncem glina. Ash potrzasnela glowa, pokonujac schody po dwa, trzy stopnie naraz. Byla glupia. Glupia. Wszem i wobec bylo wiadomo, ze nie ma czegos takiego jak dobre sekrety. Powinna trzymac sie z daleka, nie wsciubiac nosa, nie prowokowac. Nawet gdyby poszla do prywatnych komnat przybranego ojca zamiast kierowac sie do Drzazgi, efekt bylby taki sam. W gruncie rzeczy nie liczyla na znalezienie jakiegos magicznego skrawka papieru, ktory mowilby, ze byla kims wiecej niz tylko podrzutkiem, a Penthero Iss oszukal jej prawdziwych rodzicow i sila zabral im dziecko. Nie bylo dobrych sekretow. Niemadrze wierzyla, ze jest inaczej. Ash zaszlochala histerycznie. Byla Ash March, znajda zostawiona za Plonna Brama na smierc. Lzy zapiekly ja w oczy, gdy pokonywala ostatnie stopnie w drodze do swojej komnaty. Nie chciala myslec o bezimiennym stworzeniu w Drzazdze, nie chciala wiedziec, czym bylo. -Co my tu mamy? Ash pokonala ostatni zakret schodow i stanela twarza w twarz z Marafice'em Okiem. Zagradzal jej droge, uniemozliwiajac zrobienie nastepnego kroku. Potezna, wydeta klatka piersiowa zmusila ja do postapienia w tyl. Marafice Oko mial male oczka i drobne usta, a rece wielkie jak bochny chleba. Ash bala sie jego rak. Widziala, jak rwie nimi lancuchy. -Gdzie bylas? Masz dosyc lania do nocnika? Uznalas, ze lepiej przejsc sie do wychodka? Ash nie odpowiedziala. Marafice Oko lubil po grubiansku odnosic sie do kobiet. To sprawialo mu przyjemnosc. Przesunela sie w bok, zeby go wyminac. Spuscila oczy, nie chcac na niego patrzec, starajac sie, by nie dostrzegl jej wzburzenia. Marafice Oko przesunal sie wraz z nia, znow tarasujac jej droge. Kawal purpurowego miesa, ktory byl jego lewa piescia, poderwal sie do jej brody. Piesc ledwie dotknela ciala, dzgajac podbrodek klykciem wielkosci ptasiej czaszki, a jednak to wystarczylo, by Ash poderwala glowe. Noz skrzywil usta w usmiechu. -Co zdenerwowalo nasza mala dziewczynke? Widzialas cos, czego nie powinnas widziec czy moze mroz cie ukasil? -Daj mi spokoj! - Ash skoczyla, nacierajac z calej sily na jego piers. Noz ledwie sie zakolysal. Brunatny skorzany kaftan zaskrzypial, gdy mezczyzna pochylil sie lekko, zeby przyjac sile uderzenia. Ash zachwiala sie na pietach i stracila rownowage, jak po silnym pchnieciu drzwi, ktore wbrew oczekiwaniom wcale nie byly zamkniete. Usmiech Noza zwezil sie niebezpiecznie. Marafice Oko wsunal piesc pod jej szczeke i wbil klykcie w miekkie cialo podbrodka. -Zabijalem kobiety za duzo mniejsze przewiny - warknal, blyskajac swinskimi oczkami. - Skads taka pewna, ze nie utluke i ciebie? Ash miala wrazenie, ze zamiast nog ma kruche slomki. Obecnosc bezimiennego stworzenia przylegala jak tluszcz do jej skory. Jej piersi drzaly z wyczerpania i, choc biegla co tchu przez fortece, czula zimno, jakby caly czas stala bez ruchu. Podnoszac glowe, zeby uwolnic sie od kontaktu z piescia Marafice'a Oko, odetchnela gleboko i powiedziala: -Iss kazal ci mnie pilnowac, a nie dotykac. Jesli odsuniesz sie i zostawisz mnie w spokoju, to moze - tylko moze - jutro nie powiem mu, jak latwo wysliznac sie spod twojej pieczy. Oczy Noza zwezily sie w dwie ciemne szczeliny. Miesnie jego twarzy zesztywnialy. Popatrzyl na Ash, zional na nia oddechem i w koncu, w dogodnej dla siebie chwili, odsunal sie i pozwolil jej przejsc. Po raz drugi tej nocy Ash czula zlo za plecami, gdy szla do drzwi swojej komnaty. Marafice Oko patrzyl za nia przez cala droge. Kiedy jej reka siegnela do drzwi, przemowil: -Pchnij mnie jeszcze raz, Asarhio March, a dlugo nie pozyjesz. Ash przymknela oczy, broniac sie przed zlymi slowami. Kolana ugiely sie pod ciezarem jej ciala i musiala wesprzec sie o drzwi, zeby nie upasc. Choc sie nie obejrzala, wiedziala, ze Marafice Oko dostrzegl te chwile slabosci. Nienawidzila go za to. Z cala sila, jaka mogla przywolac, pchnela drzwi i niemal wpadla do komnaty. Mimo ze ledwie trzymala sie na nogach, najpierw ustawila pod drzwiami krzeslo zabrane sprzed komody. To za malo. Rozejrzala sie goraczkowo po pokoju. Wybor padl na kufer z cedrowego drewna. Wywlokla go z cieplego, suchego miejsca przy koszu z weglem drzewnym i ustawila obok krzesla. Podniosla trojnozny zydelek i dodala go do barykady. Nadal niezadowolona, postanowila przestawic sama komode - pchala ramieniem i kopala mebel, az zaczal sunac po podlodze. Powoli, metodycznie, na wpol przytomna z wyczerpania, pietrzyla sprzety pod drzwiami ze skamienialego drewna. Rozdzial 5 POWROT DO DOMU Padal deszcz ze sniegiem, gdy wkroczyli na tereny klanu. Raif nienawidzil takiej pogody - wolal deszcz, snieg albo grad. Cos, co bylo konkretne.Nekalo ich kasliwe zimno. Mroz ustapil, ale szarpiace porywy wiatru przenikaly do szpiku i trudno bylo sie rozgrzac. Wszystko w zasiegu wzroku bylo szare. Stary las na Klinie, sosny na wierzcholku Spiczastego Szczytu, strumien uchodzacy do Zimnego Jeziora i chata Szalonej Binny wzniesiona na palach na brzegu wody: wszystko szarzalo jak lupek. Raif kopnal bryle ziemi i trawy. W trzewiach czul, ze cos jest nie w porzadku. Drey tracil go w ramie. -Dym. Tam. Raif spojrzal we wskazanym kierunku. Poszarpane kleby dymu snuly sie nad kepa debow i lip, ktore rosly na wzniesieniu. Na ich widok skurcz zacisnal jego gardlo. Zaraz za nimi w dolinie lezal okraglak. Dom byl blizej niz mu sie wydawalo. -Zaraz bedziemy na miejscu - oznajmil Drey, zaslaniajac widok. Obaj mieli szczelnie zacisniete kaptury z lisiego futra i, jesli nie patrzyli wprost na siebie, jeden nie mogl widziec oczu drugiego. Platki sniegu i krople deszczu zebraly sie na rzesach i w szesciodniowym zaroscie Dreya. - Zaraz bedziemy na miejscu - powtorzyl. - Cieply ogien, ciepla strawa. Dom. Raif wiedzial, ze Drey chce, by cos mu odpowiedzial, wspomnial o spaniu przy Wielkim Palenisku albo o siedzeniu przy stole i zajadaniu sie pyszna jagniecina, oblozona mieta i pieczona cebula przez Anwyn Bird, albo o staniu obok kamienia przewodniego i spiewach do Kamiennych Bogow. A jednak slowa nie padly. Probowal - daremnie. Po chwili Drey ruszyl, kulac ramiona pod plaszczem z nasaczonego olejem plotna, przeciagajac rekawicami po pakunku z losiowej skory, zeby strzepac snieg. Raif wiedzial, ze brat jest rozczarowany. -Drey. -Co? Raif zaczerpnal powietrze. Nagle opadl go przymus powiedzenia czegos waznego przed dotarciem do okraglaka. Tylko nie byl pewien, czego ani dlaczego. -Napad. -Co z nim? - Drey nie podniosl glowy. Nagle zaczal pilnie patrzec pod nogi, wypatrujac kryjacych sie pod bujnymi kepami trawy sliskich kamieni, blotnistych dziur i wykrotow po drzewach, ktore dawno przestaly istniec. -Nie wiemy, kto zaatakowal oboz. - Raif usilnie szukal wlasciwych slow. - Musimy byc... ostrozni, to wszystko. Ty i ja. Ostrozni. - Wiatr porywal jego slowa, wyjac w konarach drzew na zboczu, gnac trawe do ziemi i rzucajac snieg z deszczem w ich twarze, Raif zadrzal. Popatrzyl na brata. Drey po chwili podniosl glowe i odsunal kaptur, odslaniajac twarz. Zatrzymal sie. -To Corbie Meese. Na wzniesieniu, przy starym czarnym debie. Wnetrznosci Raifa skrecily sie w sliskim, przyprawiajacym o mdlosci ruchu. Czyzby Drey nie slyszal, co do niego mowil? Otworzyl usta, by powtorzyc, ale Drey wyrzucil reke w powietrze i zaczal krzyczec: -Corbie! Corbie! Tutaj! Raif zerwal kaptur i odgarnal wlosy z twarzy. Patrzyl, jak szara figura na sklonie wznosi reke na znak, ze ich poznaje, a potem cofa sie o pare krokow i wyprowadza konia. Rzeczywiscie byl to Corbie Meese. Nawet z tej odleglosci nietrudno bylo poznac krepa sylwetke mlociarza z nieproporcjonalnie umiesnionymi ramionami i poteznym karkiem. Nawet lekkie splaszczenie ponad lewym uchem - pamiatka z dziecinstwa po uderzeniu mlotem cwiczebnym - wyroznialo sie na tle jasnoszarego nieba. Na plecach, jak zawsze, mial przytroczony mlot. Kiedy sie odwrocil, zeby dosiasc wierzchowca, Raif zauwazyl, ze zelazna glowica nie odbija swiatla, co znaczylo, iz zwykle gladki metal zostal polozony na kowadle i ponacinany dlutem. -Zawraca - powiedzial Drey. Po chwili cicho dodal: - Pewnie zbiera klan. Raif zassal powietrze. Mlociarz nacinal swoj mlot tylko w czas wojny. Gladki metal odbijal swiatlo i mogl zdradzic pozycje, a poza tym musniecie gladkim metalem bylo niczym wiecej, jak tylko musnieciem, podczas gdy poszarpane krawedzie mogly zedrzec skore z twarzy przeciwnika. Raif podniosl reke do szyi, szukajac krzepiacej gladkosci kruczego talizmanu. Klan gotowal sie do wojny? Czyzby juz otrzymal wiesci o napasci? Przez piec dni wraz z Dreyem podrozowali na piechote. Piec mroznych nocy, piec dni gryzacego chlodu i porywistej wichury. Raif byl niewiarygodnie zmeczony. Nie pamietal, kiedy po raz ostatni czul sie suchy i ogrzany. Drugiego dnia skonczylo im sie piwo i jego usta spekaly od ssania lodu. Dopiero wczoraj rano, gdy pokonali lysizny i weszli na ziemie klanu, temperatura lekko sie podniosla - na tyle, ze nie zamarzala woda. Kiedy jednak zaczal siapic deszcz, ocieplenie bylo niewielka pociecha. Nocami Raif zasypial z glebokim uczuciem zaniepokojenia. Po drodze jego uwage przyciagaly swiezo zlamane galazki z zamarznietym wokol pekniec sokiem, odciski konskich kopyt w szronie, zalamany lod na bajorach. Losie i niedzwiedzie mogly polamac lod i galazki, przekonywal sam siebie, a samotni mysliwi z klanu Orrl czesto korzystali z lowieckich sciezek Blackhailow. Jednakze samopoczucie wcale mu sie nie poprawialo, gdy wmawial sobie takie rzeczy. Brzmialy rozsadnie, ale brakowalo im wydzwieku prawdy. -Chodz, Raif. Scigamy sie do wzniesienia. - Drey zlapal go za reke i szarpnal mocno, ruszajac przed siebie. Raif usmiechnal sie szeroko. Nie chcac znow sprawiac bratu zawodu, popedzil za nim, przytrzymujac w biegu podskakujacy na plecach tobolek. Galezie chrzescily, kiedy przedzierali sie przez gaszcz karlowatych brzoz i olch. Drey byl wytrawniejszym biegaczem i choc zataczal szerokie luki i potykal sie o kamienie i pniaki, pierwszy dotarl do pagorka. W polowie zbocza odwrocil sie, usmiechnal i czekal na brata. Raif stracil dech w piersiach, nim sie z nim zrownal. Pecherze na pietach, ktore popekaly w trakcie wielodniowego marszu, tetnily jak oparzeliny. Pocieszylo go to, ze Drey wyraznymi wzgledami otacza swoja prawa stope, a twarz ma czerwona jak burak. -Jestesmy w domu, Raif - zawolal Drey, walac w jego pakunek. - W domu! Raif wymierzyl mu kuksanca w zebra i wystartowal w kierunku szczytu. Drey wrzasnal, zeby zaczekal, nazwal go diabelskim pomiotem i losiem w rui, a potem sam popedzil co sil w nogach. Smiejac sie, pohukujac i popychajac, dwaj bracia dotarli na szczyt pagorka. Staneli jak wryci, gdy zobaczyli ludzi jadacych im na spotkanie. Corbie Meese, Shor Gormalin, Orwin Shank z dwoma srednimi synami, Will Hawk, Ballic Czerwony, tuzin jednorocznych i w pelni zaprzysiezonych wojownikow, Raina Blackhail, Merritt Ganlow i przewodnik klanu Inigar Stoop. Wszyscy, lacznie z kobietami i Inigarem Stoopem, uzbrojeni byli po zeby. Wlocznie jezyly sie w skorzanych tulejach, a wielkie miecze, mloty i topory bojowe ciazyly im na plecach. Wielki cisowy luk Ballica Czerwonego tkwil w lubiach napiety i gotow, kolczan pecznial od czerwonych strzal, od ktorych wzial sie jego przydomek. Shor Gormalin niosl tylko krotki miecz, ale ten wojownik o zaskakujaco lagodnym glosie nie potrzebowal innego oreza. Gdy Raif i Drey staneli na szczycie, ramie w ramie, zadyszani, z twarzami stygnacymi w mokrym powietrzu, dwa tuziny konnych rozdzielily sie i w srodku, w plaszczu z czarnego wilczego futra, falujacym na wietrze jak zywe, oddychajace stworzenie, ukazal sie Mace Blackhail na siwym dereszu Dagra Blackhaila. Drey sapnal. Raif spojrzal twardo w twarz Mace'a Blackhaila. I nie odrywal wzroku, poki Mace nie odpowiedzial mu spojrzeniem. -Zdrajca. Na to slowo jezdzcy zamarli. Raif uslyszal, jak u jego boku Drey ostro zasysa powietrze. Mace Blackhail nawet nie mrugnal. Wznoszac dlon w rekawicy uszytej z najdelikatniejszej jagniecej skory i farbowanej trzy razy, do uzyskania idealnego odcienia czerni, uciszyl ludzi zebranych za jego plecami. Przez chwile mierzyl sie wzrokiem z Raifem. Deszcz zbieral sie w jego natartych olejem warkoczach, splywal po waskim nosie i policzkach. Kiedy przemowil, zwracal sie do Dreya. -Gdzie byles, kiedy zaczal sie atak? Drey wyprostowal ramiona. -Razem z Raifem bylismy przy lizawce, strzelalismy do zajecy. -A gdzie ty byles? - Twardosc glosu Raifa sprawila, ze czesc ludzi wstrzymala oddech. Raif o to nie dbal. Patrzyl na Mace'a Blackhaila, ktory dosiadal konia Dagra, zdrowy, najedzony i zachowujacy sie jak naczelnik klanu. Jego talizman zaplonal na szyi jak goracy wegiel. Podczas gdy z Dreyem zostali w obozowisku, zeby zajac sie martwymi, Mace Blackhail co tchu wrocil do okraglaka. To odciski kopyt deresza widzial w blocie i szronie, i to on polamal lod na kaluzach, a nie jakis bezczelny Okaleczony Jezdziec czy samotny Orrl tropiacy zwierzyne. -Ja - zaczal Mace Blackhail, glosem rownie twardym jak glos Raifa - tropilem niedzwiedzia przy Jeziorze Starych Wnykarzy. Zwierz pojawil sie o brzasku, sploszyl konie. Zabil dwa psy. Odpedzilem go i scigalem na wschod wzdluz potoku, i wrazilem mu wlocznie w kark. Juz mialem go dobic, gdy uslyszalem odglosy walki z zachodu. Pocwalowalem do obozu, ale bylo za pozno. Jezdzcy z klanu Bludd juz odjezdzali. Wypowiedziawszy to zdanie, spuscil glowe i dotknal woreczka ze sproszkowanym kamieniem przewodnim, wiszacym na jednym z jego licznych pasow. Inni uczynili to samo.Po chwili Drey wzial z nich przyklad. Z trudem przelknal sline i cicho powtorzyl: -Klan Bludd? Mace pokiwal glowa. Jego wilczy plaszcz mienil sie jak warstwa oleju na powierzchni jeziora. -Widzialem ostatniego z nich. Widzialem ich mloty z zaostrzonymi rabami i czerwony filc czaprakow. Ballic Czerwony lekko potrzasnal glowa. Stwardniale rece lucznika pogladzily pieszczotliwie czerwone jastrzebie lotki strzal. -Zla rzecz czyni wojownik, ktory najezdza oboz innych o pierwszym brzasku. Corbie Meese, Will Hawk i inni zamruczeli na poparcie jego slow. Raif przemowil, by ich uciszyc. -Do napasci nie doszlo o swicie, tylko w poludnie. Nie czulem nic do czasu... Piesc Dreya wbila mu sie w plecy. Nie z calej sily, ale dosc mocno, by wyprzec powietrze z pluc. -Nie wiemy, kiedy napadli na oboz, Raif - rzekl o wiele za glosno Drey, wyraznie nieszczesliwy, ze musi sie odezwac. - W poludnie cisnelo cie w dolku, lecz kto mowi, ze najazd nie zaczal sie wczesniej? -Ale, Drey... -Raif! Przez cale zycie Raif nie slyszal, by Drey tak ostro wymowil jego imie. Zacisnal usta w cienka linie. Zar zarumienil mu policzki. -Drey. - Raina Blackhail wysunela sie przed grupe i zatrzymala kilka krokow przez przybranym synem, Mace'em. Strumienie bialej pary buchaly z nozdrzy jej klaczki. - Co zobaczyles po powrocie do obozu? Raif patrzyl w jej twarz, czekajac na odpowiedz brata. Szare oczy Rainy Blackhail niewiele zdradzaly. Pierwsza zona Dagra Blackhaila, Norala, zmarla na guzowa goraczke, i Raina byla jego druga malzonka. Naczelnik klanu pojal ja w nadziei, ze obdarzy go synem, ktory nie pozwoli zaginac jego imieniu. Po drugim roku malzenstwa, kiedy brzuch Rainy nie chcial speczniec nowym zyciem, Dagro Blackhail z niechecia wzial na wychowanie dziecko siostry z klanu Scarpe. Mace mial jedenascie lat, gdy trafil do okraglaica Blackhailow; byl tylko osiem lat mlodszy od przybranej matki, Rainy. Drey zerknal na Raifa, nim odpowiedzial na pytanie Rainy. -Dotarlismy do obozowiska jakas godzine przed zmrokiem. Najpierw zobaczylismy psy, potem Jorry'ego Shanka... - Drey zawahal sie. Orwin Shank, ojciec Jorry'ego, pochylil sie w kulbace, jego zwykle rumiana twarz pobladla, jakby skul ja lod. - Nie wiem, jak dlugo lezal w krzakach, ale czesciowo zamarzl. I nie bylo tam duzo krwi. Mace Blackhail spial ostrogami deresza i szybko sciagnal wodze, az walach trzasnal w ziemie kopytami i potrzasnal glowa. -Tak jak mowilem - wykrzyknal, z latwoscia poskramiajac pobudzonego wierzchowca. - Bluddowie nosza wykute w piekle miecze. Ich glownie wsuwaja sie w bebechy tak gladko jak lyzka w smalec, a potem szybko rozpalaja sie i od srodka przypiekaja cialo. Merritt Ganlow zakolebala sie w siodle. Bialowlosy Inigar Stoop pochylil sie i podtrzymal ja. Jego sakiewki, rozki i kawalki kosci zagrzechotaly jak muszle, gdy sie poruszyl. Raina Blackhail rzucila ostrzegawcze spojrzenie przybranemu synowi. -Drey jeszcze nie skonczyl. Drey przestapil z nogi na noge. Nie czul sie dobrze, bedac w centrum uwagi. -Nie wiem... Nic nie wiem o wykutych w piekle mieczach. Nie widzialem sladu spalonego ciala... -Dalej. - Glos Rainy Blackhail, jeszcze nie lagodny, nie byl juz taki srogi jak wczesniej. -Razem z Raifem obeszlismy oboz. Zajelismy sie cialami: Metha Ganlowa, Polmaszta... to znaczy Darriego, Mallona Clayhorna, Chada... i wszystkimi innymi. - Drey z trudem przelknal sline. Zacisnal rece na polach olejowki z taka sila, ze skora rozeszla sie na szwach. - Wszystkie rany wygladaly tak samo: czyste, niewiele krwi, szybko zadane. Wyglada na to, ze uzyto szerokich lub dwurecznych mieczy. -Tak jak mowi Mace - mruknal Ballic Czerwony. - Klan Bludd. Wielu z przybylych pokiwalo glowami. -A juzci - mruczeli. Zauwazajac, ze Raina Blackhail jako jedna z nielicznych zachowuje spokoj, Raif zwrocil sie do niej. -Nie tylko klan Bludd uzywa wielkich mieczy. Rowniez klan Dhoone, klan Croser, klan Gnash... - powstrzymal sie od wymienienia Scarpe'ow, rodzinnego klanu Mace'a Blackhaila - Okaleczeni Ludzie... wszyscy oni uzywaja mieczy jako swojej drugiej broni. Mace Blackhail pchnal deresza do przodu, zatrzymujac go pare krokow przed Raifem. -Mowilem, ze widzialem Bluddow uciekajacych z obozu. Zarzucasz mi klamstwo, Sevrance? Katem oka Raif ujrzal, ze Drey podnosi reke, by pociagnac go w tyl. Odsunal sie spoza jego zasiegu. Nie chcial byc uciszany. Wbil oczy w waska, szara twarz Mace'a Blackhaila. -Drey i ja zajelismy sie poleglymi. Nie zostawilismy ich w tundrze na pastwe scierwojadom. Odprawilismy obrzedy krwi, wyrysowalismy wokol nich krag przewodni. Oddalismy im nalezny szacunek. Chcialem powiedziec, ze moze tak sie spieszyles z powrotem do okraglaka, iz nie poswieciles nalezytej uwagi wycofujacym sie jezdzcom. Drey zaklal pod nosem. Wszyscy byli poruszeni. Ballic Czerwony parsknal, Merritt Ganlow pisnela wysoko i przeciagle, Corbie Meese zassal powietrze spekanymi od wiatru ustami, a na twarz Orwina Shanka kolory wrocily tak szybko, jakby zostal obryzgany farba. Ruch glowy Shora Gormalina mogl byc skinieniem. Raina Blackhail, niemal jakby bala sie okazac uczucia, podniosla rece i zalozyla kaptur z soboli. Choc Raif byl swiadom, ze myslenie o takich rzeczach w obecnej chwili jest co najmniej smieszne, nic nie mogl na to poradzic: porazila go jej uroda. Nie byla ladna, nie w dziewczecy sposob, jak Lansa i Hailly Tanner, ale w jej oczach lsnila czysta sila, ktora sprawiala, ze nikt nie pozostawal obojetny na jej urode. Zastanowi! sie, czy jeszcze kiedys wyjdzie za maz. Mace Blackhail czekal, az wszyscy sie ucisza, nim odpowiedzial. Jego oczy polyskiwaly krwawo jak zamrozone mieso. Poruszyl lekko ramionami. Wilcze futro zafalowalo i odslonilo miecz na jego biodrze. Nie zwracajac najmniejszej uwagi na Raifa, odwrocil sie do zgromadzonych. -Nie przecze, ze odjechalem jak najszybciej - chlopiec nie mija sie z prawda. - Urwal, pozwalajac, by wszyscy zwrocili uwage na nacisk, jaki polozyl na slowie "chlopiec". - Nie myslalem o poleglych, przyznaje. I teraz, pamietajac to, jestem tym zawstydzony. Ale kiedy zobaczylem cialo mojego ojca na ziemi przy palikach do koni, kiedy spojrzalem w jego zamarzajace oczy, moglem myslec tylko o ludziach pozostalych w domu. Bluddowie co prawda skierowali sie na wschod, lecz co by bylo, gdyby zakrecili przy Pysku i ruszyli na poludnie? Gdyby drugi, wiekszy oddzial napadl na sam okraglak, ja zas stalbym w obozie i dumal, czy zabrac cialo ojca z zimna czy tez odprawic rytualy krwi w miejscu, w ktorym upadlo? A gdybym po powrocie zobaczyl w Sercu Klanu to samo, co zastalem w obozie ojca? Mace Blackhail kolejno zagladal wszystkim w oczy. Nikt sie nie odezwal, ale paru jednorocznych, lacznie z dwoma srednimi synami Orwina Shanka, poruszylo sie niespokojnie na konskich grzbietach. Mokry snieg dmuchal w twarze ludzi, topiac sie na goracych, zarumienionych policzkach Orwina Shanka i jego synow, Ballica Czerwonego, Corbiego Messe'a i Merritt Ganlow, przywierajac i czesciowo zamarzajac na bledszych obliczach Shora Gormalina, Rainy Blackhail i Willa Hawka. Platki, ktore osiadly na licu Mace'a Blackhaila, natychmiast przemienialy sie w lod. Wreszcie, zmusiwszy wielu do spuszczenia wzroku, Mace Blackhail ponownie przemowil: -Wstydze sie swojej postawy, ale nawet gdybym mogl, niczego bym nie odmienil. Wierze, ze moj ojciec postapilby podobnie. Mialem wybor miedzy zywymi a martwymi i wszyscy tutaj obecni, ktorzy znali i kochali Dagra Blackhaila, musza przyznac, iz jego pierwsze mysli skierowalyby sie ku zonie i klanowi. Ballic Czerwony pokiwal glowa. Inni uczynili to samo. Skora napiela sie na sciegnach po obu stronach poteznego karku Corbiego Messe'a i po chwili mlociarz opuscil glowe. -Prawde rzecze - mruknal. Raina Blackhail ustawila klaczke w taki sposob, ze jej twarzy nie widzial nikt z przybylych za wyjatkiem przybranego syna. Raif stal za plecami Mace'a. Klujacy gniew, ktory wezbral w nim, gdy ten mlokos nazwal go chlopcem, teraz mieszal sie z innym uczuciem: powoli narastajacym strachem. Mace Blackhail wykreci sie sianem. Raif widzial to w twarzach przybylych. Nawet Shor Gormalin, ktory nigdy nie czynil pochopnych sadow i ostroznie wazyl wszystkie decyzje, wraz z innymi powoli kiwal glowa. Czyzby nie widzial? Czy nie zdawal sobie sprawy? Nawet Drey. Raif zerknal przez ramie na brata, ktory stal ledwie krok za nim, mnac w garsci plotno jego plaszcza. Gdyby chcial wysunac sie do przodu, zeby zabrac glos, Drey natychmiast szarpnalby go do tylu. -Cialo Dagra - syknal mu do ucha - nie lezalo... -Co mowisz, chlopcze? - Mace Blackhail obrocil deresza. Mosiezne haczyki luku i mlota zadzwieczaly jak dzwonki. - Mow glosno. Wszyscy nalezymy do klanu. To, co mowisz jednemu, musisz powiedziec wszystkim. Gniew sprawil, ze Raif trzasnal lokciem w piesc Dreya, zeby uwolnic sie od jego reki. Krew zaszumiala mu w skroniach, gdy zaczal: -Powiedzialem, ze Dagro Blackhail nie upadl przy palikach. Znalezlismy go przy drabince do suszenia. Oprawial czarnego niedzwiedzia, kiedy go dopadli. Oczy Mace'a Blackhaila pociemnialy. Jego usta wygiely sie i przez mgnienie oka Raif byl pewien, ze zaraz sie usmiechnie. Potem Mace Blackhail odwrocil sie przodem do grupy, ucinajac wszystkie zduszone pomruki. -Przenioslem cialo od konowiazow do zerdzi. Nie chcialem zostawiac ojca poza kregiem namiotow. Moze to glupie, ale zalezalo mi, by spoczal blisko ognia. -Ale krew niedzwiedzia... Drey zlapal Raifa za reke z taka sila, ze zaskrzypiala kosc. -Dosc, Raif. Uwziales sie na niewlasciwa osobe. To Psiego Lorda i jego klan powinnismy zaatakowac. Obaj na wlasne oczy widzielismy odciski podkow zostawione przez konie Bluddow, nie mozesz zaprzeczyc. A ilu innych rzeczy nie widzielismy? Pod pewnym wzgledem zachowalismy sie jak Mace, bez namyslu robiac glupie rzeczy. Nie bylo nas tam, pamietaj. Nie bylo nas w czasie ataku. Podczas gdy my wykradalismy sie w ciemnosci, by postrzelac do lodowych zajecy, Mace stal na warcie nad obozem. Nie mozemy go winic, ze opuscil posterunek, aby przepedzic niedzwiedzia. Kazdy z nas zrobilby to samo. Puszczajac reke Raifa, Drey odwrocil sie i stanal na wprost niego. Choc twarz mial napieta, jego oczy patrzyly blagalnie. -Mace postapil wlasciwie, wracajac do domu, Raif. Postapil jak prawy czlonek klanu, jak doswiadczony wojownik. My zachowalismy sie jak... - Drey zawahal sie, szukajac wlasciwych slow - jak dwaj bracia, ktorzy stracili ojca. Raif wbil wzrok w ziemie, uciekl przed spojrzeniem brata i ostrymi spojrzeniami zebranych. Drey swoja mowa zyskal moc szacunku w oczach klanu; Raif poznal to po ich twarzach. Drey byl glosem rozsadku, skruszonym, przemawiajacym z ta sama wywazona niechecia do mow, jaka cechowal jego ojca. Raif przelknal sline, ktora podraznila nagle suche gardlo. Przez chwile jakby slyszal Tema. Podnoszac wzrok, zobaczyl, ze patrzy na niego Mace Blackhail. Jego twarz zastygla w grymasie zmartwienia, wspolgrajac z nastrojem narzuconym przez Dreya. Harmonizowala rowniez z usposobieniem reszty ludzi, ktorzy czekali cierpliwie, powaznie, zeby zobaczyc, co zrobi nieznosny mlodszy brat Dreya Sevrance'a. Spojrzenie Raifa przesunelo sie z twarzy Mace'a Blackhaila na jego rece, ktore skubaly grzywe deresza z satysfakcja wilka krecacego ogonem. Drey wykonal za niego robote. Mace Blackhail spojrzal mu w oczy i w tej chwili Raif poznal, ze ma do czynienia z kims gorszym od podlego tchorza. Mace Blackhail pojechal na zle ziemie na krepym kucu jako jeden z dwudziestu innych jednorocznych, jako przybrane dziecko z innego, mniejszego klanu. Teraz siedzial na dereszu ojca, w jego wilczym plaszczu, ktory mienil sie bogatymi odcieniami czerni, i przemawial modulowanym glosem, wraz ze strojem i wierzchowcem przywlaszczajac sobie autorytet naczelnika klanu. Raif potarl reke, ktora scisnal Drey. Nie warto bylo nawet pytac, jak to sie stalo, ze Mace wrocil do domu na ojcowym walachu. Mace Blackhail nie da sie przylapac; gra zaszla zbyt daleko. -Raif. Glos Dreya przywolal go do porzadku. Patrzac mu w twarz, zobaczyl, jak bardzo jest zmeczony. Mieli za soba szesc dlugich dni, a przeciez to Drey niosl wieksza czesc ekwipunku, to Drey co wieczor przez godzine korowal polana i strugal je az do twardych slojow, zeby podtrzymywaly ogien w czasie dlugiej nocy. -Chodzcie do domu, mlodziency - rzekl cicho Shor Gormalin, przenoszac spojrzenie z Dreya na Raifa. Z wygladu tego niskiego, jasnowlosego mezczyzny o lagodnym usposobieniu nikt by nie odgadl, ze jest zagorzalym wojownikiem, ktory w walce na miecze nie ma sobie rownych. - Macie za soba szmat trudnej drogi i widzieliscie rzeczy, ktorych nikt z nas nie chcialby ogladac. I nie jest wazne, czy zostajac, by zajac sie naszymi zmarlymi, postapiliscie slusznie czy nieslusznie. Zrobiliscie to i winnismy wam gleboka wdziecznosc. Shor urwal. Wszyscy albo kiwali glowami, albo mruczeli, przyznajac mu racje. Natomiast z ust Merritt Ganlow wyrwal sie stlumiony szloch.-Chodzcie ze mna. Niech Inigar zemle troche kamienia do waszych rozkow. Rozgrzejecie sie i najecie, a my ugoscimy was z radoscia. Nalezycie do klanu i jestescie nam potrzebni. Musicie opowiedziec nam o naszych krewnych. Slowa wojownika wywarly glebokie wrazenie na sluchaczach. Orwin Shank zamknal oczy i podniosl piesc do gardla. Widzac gest ojca, dwaj jego synowie uczynili to samo. Inni jednoroczni wzieli z nich przyklad i po paru sekundach wszyscy siedzieli wyprostowani w kulbakach, z zamknietymi albo spuszczonymi oczami, oddajac nalezny szacunek tym, ktorzy nie zyli. Raina Blackhail podjechala do boku Gormalina i polozyla mu reke na ramieniu. Raif katem oka ujrzal, ze Mace Blackhail poderwal glowe. Gest Rainy nie uszedl jego uwagi. Promien slonca odbil sie w oczach, ktore przez chwile jarzyly sie zolto niczym wilcze latarnie. Raif zdusil niepokoj i postapil w strone brata. Drey podniosl reke i otoczyl jego plecy. Nie odezwal sie slowem i Raif byl z tego zadowolony. Niewielki mial wybor: kochal brata i szanowal Shora Gormalina zbyt mocno, by sie im przeciwstawic. Shor Gormalin blyskawicznie zsunal sie z siodla. Raif wiele razy widzial ten pokaz szybkosci i zwinnosci, lecz zawsze byl nim zaskoczony. Chwile pozniej Corbie Meese tez zeskoczyl na ziemie i obaj wojownicy zaproponowali braciom swoje wierzchowce. Mace Blackhail pogalopowal w dol zbocza, chcac jechac na czele grupy, kiedy zawroca do domu. Shor Gormalin skierowal na Raifa blekitne oczy i podal mu wodze. -Dobrze postapiliscie, mlodziencze, ty i twoj brat. Jestesmy klanem Blackhail, pierwszym ze wszystkich klanow. Musimy trzymac sie razem i dzialac jak jeden maz. Raif ujal wodze. Shor Gormalin nie powiedzial tego wprost, ale mowil o wojnie. Dwadziescia szesc osob ruszylo rzedem i dwojkami w dol, w strone domu. Wiatr zmienil kierunek i przybral na sile, musieli wiec przejechac przez dym z kominow okraglaka. Raif nie mial nic przeciwko: dym byl cieply i niosl zapach dobrych, znanych rzeczy, takich jak zywiczne drewno, pieczony baran i lupkowy olej. A ciemnosc, ktora tworzyl, skrywala jego twarz. Przed nimi lezal okraglak. Dom. Raif dobrze pamietal, co czul na jego widok w przeszlosci. Tym razem... sposepnial. Z gory okraglak wygladal jak masywna wyspa szarobialego kamienia na zamarznietym morzu. Zatopiony sto stop w podloze dla ochrony przez gwaltowanymi wichurami, oslepiajacymi sniezycami i paralizujacymi mrozami zimy, byl ledwie widoczny; tylko gorna cwierc sciany kurtynowej i kamienny dach wystawaly nad ziemie. Umieszczone wysoko okna wpuszczaly swiatlo, lecz byly tak waskie, ze nikt nie moglby sie przez nie przecisnac. Przez lata u podstawy muru nagromadzily sie zwaly blota i pylu, jeszcze bardziej grzebiac okraglak. Kazdej jesieni Longhead i jego zaloga przez dwa tygodnie wykopywali nadmiar ziemi. Samo wyrwanie siewek, ktore zapuscily korzenie na dachu, zabieralo im caly dzien. Niektore klany pozwalaly, by ziemia spietrzyla sie wokol ich okraglakow az po sam dach, ktory zarastal trawa i drzewami. Okraglak klanu Bannen z zewnatrz nawet nie przypominal budowli, tylko idealnie okragle wzgorze.Blackhailowie tak nie postepowali. "Chronimy sie przed zimnem i wrogami, ale predzej spojrzymy smierci w oczy niz sie przed nia schowamy". Raif slyszal te slowa i im podobne tysiace razy. Powtarzali je wszyscy czlonkowie klanu i to, co zaczelo sie jako butne przechwalki jednego naczelnika klanu przed drugim, z biegiem czasu przerodzilo sie w zyciowa dewize. Nawet zmarlych pozostawiano na zewnatrz. Ulozeni w wydrazonych lipowych pniach umieszczanych w poblizu szlakow, przeleczy i strumieni, Blackhailowie rowniez po smierci gardzili ukrywaniem sie. Raif gwaltownie potrzasnal glowa. Widzial takie ciala. Siarka i lug powstrzymywaly padlinozercow tylko do czasu. Po porzadnej ulewie czy mrozie nieuchronnie przylatywaly kruki. -Raif. Glos Rainy Blackhail przywolal go do terazniejszosci. Patrzyl, jak zawraca zgrabna kasztanke i jedzie wzdluz szeregu ku niemu. Futro jej kaptura i plaszcza blyszczalo niczym skora foki. W ciagu paru minut znacznie sie ochlodzilo i krople deszczu marzly w szare kulki. Oddech Rainy bielil sie w pioropuszach pary. Patrzyl, jak inni ustepuja jej z drogi. Choc Rainy maz nie zyl, zachowala w klanie dotychczasowa pozycje. Odziedziczyla po mezu majatek i przynalezny mu szacunek. Klan stal przed wyborem nowego naczelnika i Raif wiedzial, ze Mace Blackhail bedzie probowal zajac miejsce przybranego ojca. Wiedzial tez, ze jesli Raina postanowi ponownie wyjsc za maz, mezczyzna przez nia wybrany bedzie mial duze szanse, by zostac naczelnikiem. Zawsze respektowano jej decyzje. Ilekroc Dagro Blackhail wyruszal z domu, a w okraglaku rodzily sie kwestie wymagajace rozwiazania, ludzie zwracali sie po rade do jego malzonki. "Raina zna mysli swego meza" - mawiali, dajac do zrozumienia, ze calkowicie ufaja jej osadom. Raina Blackhail potrafila zajac sie kazda sprawa, czy chodzilo o porody posladkowe, zle znaki, obrzedy krwi, bicie zony, pijackie burdy, spory o miedze, budowe grobli, kradzieze bydla czy tez o honor klanu. "I Effie..." Raif zaczerpnal powietrze i przytrzymal je w plucach. Raina Blackhail byla dla Effie dobra jak matka. -Dnia ubywa - powiedziala Raina, zerkajac na niebo i ustawiajac klacz przy wierzchowcu Raifa. - Juz niedlugo swiatla zostanie tylko tyle, by namierzyc cel z luku. - Usmiechnela sie przelotnie. - Z drugiej strony, Tem mowil mi przed samym wyjazdem, ze twoje strzaly chocby w ciemnosci leca tam, gdzie je posylasz. Popatrzyl na nia uwaznie. Raina Blackhail nie pozwolila sobie na drugi usmiech. -To nie twoja wina, wiesz to. Ani twoja, ani Dreya. Kazdy kiedys wymknal sie cichcem z obozu, by postrzelac do zwierzyny przy lizawce. Raif owinal wodze wokol reki. -Zawrocilas, zeby mi to powiedziec? - Patrzyl, jak Mace Blackhail na czele gromady wskazuje na dalekie pastwisko i mowi cos do Willa Hawka i Ballica Czerwonego. Obaj kiwali glowami. Raif mocniej sciagnal wodze, az krew przestala naplywac do jego palcow. Raina tez zwrocila uwage na wladcze zachowanie Mace'a. Leciutko poruszyla ramionami, prostujac je i sprawiajac, ze sobolowy plaszcz przesunal sie na zadzie klaczki. -Chcialam porozmawiac o Effie. Musisz postepowac z nia delikatnie, Raif. To takie ciche dziecko. Trudno powiedziec, co mysli. -Co jej powiedziano? Raina zawahala sie. -Mace rozmawial z nia, nim ja mialam okazje to zrobic. Powiedzial, ze ty i Drey umarliscie razem z waszym ojcem. Raif z cichym sykiem wypuscil powietrze. -Jak to przyjela? -Zle. Sprawiala wrazenie... - Raina potrzasnela glowa, szukajac odpowiedniego slowa. - Zagniewanej. Uciekla i przez dlugi czas nikt nie mogl jej znalezc. Przetrzasnelismy wszystkie zakamarki w okraglaku. Corbie Meese i Longhead zorganizowali poszukiwania. Letty i dziewczeta zapalily pochodnie i przemierzyly cale pastwisko. Dwaj najstarsi synowie Orwina Shanka pojechali nawet do Klina. To Shor Gormalin znalazl ja w koncu, wcisnieta w kat malej psiarni, skostniala z zimna i powalana ziemia. Zaciskala w raczce swoj blogoslawiony kamien. Kolysala sie w przod i w tyl. Tak sie rozchorowala, ze ledwie trzymala sie na nogach. - Raina klasnela jezykiem. - Dziw, ze nie zzarly jej te dzikie wilczury. Slowo daje, Orwin Shank karmi je dwa razy na tydzien. Luzujac wodze, Raif skierowal walacha Shora Gormalina wokol usypiska sypkiego zwiru. Nagle jego osobista zlosc stracila na znaczeniu. -Jak sie miewa od tej pory? -Wlasnie o tym chcialam ci powiedziec. Stracila na wadze. I tyle chowa w sobie... - Slowa Rainy wyciszyly sie, gdy z okraglaka na dole wyszla niewielka postac. Gdy Raif i Raina jechali dolina, a Mace Blackhail na czele pierwszych jezdzcow podciagnal blizej okraglaka, drobna figurka zrobila kilku niepewnych krokow. To byla Effie. Raif poznal ja po grzywie ciemnokasztanowych wlosow. Pochylil sie w siodle. Byla taka mizerna... -Uwazaj na nia, Raifie Sevrance - przypomniala Raina Blackhail, popedzajac klaczke. - Ty i Drey jestescie jedynymi, ktorzy jej zostali. Raif prawie nie zwrocil uwagi na jej slowa. Patrzyl na dwoch jezdzcow: na Dreya u boku Orwina Shanka. Drey obejrzal sie. Mial naciagniety kaptur, a niebo bylo prawie czarne, lecz Raif wyraznie zobaczyl twarz brata. Jego mina mowila: "Co sie stalo Effie?" Czujac w piersiach uklucie niepokoju, Raif ruszyl cwalem wzdluz szeregu jezdzcow. Po chwili Drey pogalopowal za nim. Ubita glina placu przed wielkimi drzwiami okraglaka szybko zapelniala sie ludzmi. Niektorzy trzymali nasaczone smola pochodnie, inni dymiace polcie baraniny i rozna z krolikami pieczonymi w skorkach. Kilku wynioslo worki z obrokiem i derki dla koni. Jedna osoba - Anwyn Bird, sadzac z wydatnego brzucha - toczyla barylke ogrzanego przy palenisku piwa, ktore buchalo para w mroznym powietrzu. Effie stala przed nimi, skulona, drzaca, mnac w raczkach faldy sukienki z blekitnej welny. Nikt nie pomyslal, by zarzucic jej plaszcz na ramiona czy wetknac rekawiczki na rece. Raif zobaczyl, ze siostra ma zapadniete policzki i podkrazone oczy. Serce rozbolalo go na ten widok. Zsunal sie z konia i pobiegl do niej. Effie zrobila krok w jego strone. Zwrocila ku niemu powazna twarzyczke, a po chwili wyciagnela raczki i czekala, az wezmie ja w ramiona. Raif porwal ja z ziemi i przycisnal do piersi. Otulil Effie faldami olejowki, zeby ochronic przed zimnem. Byla taka lekka... Jakby trzymal kukle wypchana sloma. Przytulil ja mocniej, pragnac podzielic sie wlasnym cieplem i sila. Potem doskoczyl Drey i Effie przekrecila sie w jego ramionach. Podal ja bratu. Drey zamknal dziewczynke w uscisku poteznych ramion i, pochyliwszy glowe, calowal jej wlosy, skronie i nosek. -Juz dobrze, malenka. Wrocilismy. Raif i ja wrocilismy. Effie wtulila sie w jego piersi. -Wiedzialam - szepnela cicho, powaznie, przenoszac spojrzenie z Dreya na Raifa, a potem na Mace'a Blackhaila, zajetego rozkulbaczaniem deresza. - Powiedzial, ze nie zyjcie, ale ja wiedzialam, ze to nieprawda. Rozdzial 6 ODWROCONA WIEZYCA Ash March rzucala sie przez sen. Plotna utkane przez staruszki na Wyspie Stworzyciela tak gladko, ze ziebily ja miedzy udami niczym szklane tafle, mocno okrecily jej brzuch i rece.Snila, ze jest zamknieta w lodowym lonie. W niebieskawobialym swietle jej rece i nogi blyszczaly jak gladki metal. Lodowa sciana byla sliska w dotyku, jej powierzchnia rozgrzewala sie i topila. Lod pekl z trzaskiem, gdy sie poruszyla. Jej nozdrza wypelnily geste jak mleko lodowe opary. Gdyby tylko mogla pchnac dalej, glebiej. Cos sie przesunelo. Masywny poklad lodu ponad nia zadrzal i lodowe drzazgi posypaly sie na jej twarz i piersi. Klujace i twarde jak igly, przebijaly skore na rekach i piersiach Ash, a w rankach ukazywaly sie kropelki krwi. Strzasnela odlamki. Lodowaty podmuch omyl jej twarz, a potem lodowy strop spadl jej na piersi. Lod zagrzechotal na skorze w blysku bialego swiatla, a kleby drobin i dymu przyciemnily powietrze. Ash krzyknela. Nagle znalazla sie w pustce i zaczela spadac. Glosy szeptaly do niej przymilnym i blagalnym tonem glodnych ludzi: Siegnij, pani. Tutaj jest tak zimno, tak ciemno. Siegnij. Ash potrzasnela glowa. Chciala sie ruszyc, lecz jej cialo bylo odretwiale, zamarzniete. Juz nie spadala, tylko stala na srodku jaskini z czarnego lodu. Wszystko bylo ciemne, lsnily tylko zamarzniete rzeczy. Nawet lodowy oddech buchajacy ze scian byl ciemny i gesty jak dym z ognia, ktory dusi sie z braku powietrza. Strach paralizowal jej mysli. Kiedy odetchnela, poczula zapach czegos zimnego. Nie byla sama. W jaskini cos sie poruszylo. Nie w jej strone, ale po prostu by zaznaczyc swoja obecnosc. Czekalismy tak dlugo, pani: tysiace lat w lancuchach krwi. Czy kazesz nam czekac tysiac lat dluzej? Ash poczula, ze gna sie pod nia kolana. Te glosy wrecz przyciagaly. W dali, poza zasiegiem wzroku, nawet poza scianami jaskini, zawyly jakies stworzenia. Cienie zatrzepotaly na powierzchni lodu - ksztalty ludzi, bestii i demonicznych koni. A potem nagle lod zniknal i zostala tylko ciemnosc, ktora rozciagala sie do... W najglebszych zakamarkach duszy Ash wiedziala, ze nie chce sie tam znalezc. Siegnij, pani. Sliczna pani, siegnij. Reka przycisnieta do boku przekrecila sie z taka sila, ze az chrupnely kosci. Miesnie na piersiach i plecach naprezyly sie, gotowe do podniesienia ciezaru. Sciegna zawibrowaly. Palce rozprostowaly sie, stawy trzaskaly jak lamane patyki. Siegnij po nas. Siegnij po nas. SIEGNIJ. Kosci obrocily sie w stawach, gdy rece Ash zaczely sie podnosic. Kraa! Krzyk kruka przeszyl ciemnosc. Cialo Ash wstrzasnelo sie, jakby ktos wbil igle w kregoslup. Otworzyla oczy. Ciemnosc uciekala w dlugiej rozmytej smudze. Byla w swojej komnacie. Wegle w koszu jarzyly sie bladopomaranczowym swiatlem. Obie bursztynowe lampki zagasly. Pukanie. Ash odwrocila glowe w kierunku zrodla dzwieku. Nie drzwi, ale malenkiego okienka z zamknietymi okiennicami po drugiej stronie pokoju. Czekala. Pukanie nie powtorzylo sie, ale dobiegl ja cichnacy szelest, jakby lopot skrzydel na wietrze. Ptak. Ash zadrzala. Kruk. Nagle zwrocila uwage na zimne i mokre przescieradla, zdarla je z siebie gwaltownie. Koszula nocna tez byla wilgotna, wiec sciagnela ja przez glowe i odrzucila wraz z posciela. Zmarznieta i naga, podbiegla do kosza z weglem i uklekla w cieplym blasku. Zdjela z haczyka male miedziane szczypce i przegarnela wegle. Nasaczony olejem filc spalil sie do ostatniego wlokna - przepadl wraz z zapachem migdalow i sandalowego drewna. Ash nie miala nic przeciwko. Nie byla w nastroju do wdychania bogatych, mdlacych woni. Rece jej zadygotaly, kiedy odkladala szczypce na miejsce. Blonka zimnego potu pokrywala jej skore, a kolana miala tak drzace, jakby bez przystanku wbiegla po schodach na sam czubek Beczulki. Z cichym westchnieniem poderwala rogi haftowanego kilima, na ktorym kleczala, i naciagnela na plecy miekka zielona welne. Padala ze znuzenia. Jedynym, czego chciala, byl sen. Czujac sie troche lepiej pod cieplym okryciem, zerknela na drzwi. Puste otwory po ryglu przypominaly, ze i Marafice Oko, i Penthero Iss moze bez przeszkod wejsc do jej komnaty. Marafice Oko nigdy tego nie zrobil, ale wiedziala, ze jest tuz za drzwiami: siedzi na lawie, wielkimi lapskami naciagajac rzemienie kaftana lub naciskajac na porecze lawy albo tez napierajac plecami na kamienne oparcie. Zawsze wszystko sprawdzal, zeby sie przekonac, ile trzeba sily do zniszczenia danego przedmiotu. Ash szczelniej otulila sie kilimkiem. Przez caly zeszly tydzien, od czasu nocnego spotkania na schodach, starala sie unikac Marafice'a Oko. Noz nie lubil, gdy ktos go unikal, wiec z rozmyslem zachodzil jej droge. Ilekroc spotykal ja sama w korytarzu czy na schodach, stawal wprost przed nia i czekal, by go obeszla. Ani razu jej nie dotknal, ani razu sie nie odezwal, nawet na nia nie patrzyl - male oczka bladzily gdzies dalej, patrzyly jakby na przestrzal - lecz usta krzywily sie ze zlosliwej satysfakcji. Jak porecze lawy i skora kaftana, stala sie kolejna rzecza, ktorej wytrzymalosc nalezalo zbadac. Ash przegarnela wlosy. Byla znajda i zyla tylko dlatego, ze Penthero Iss tak postanowil. Nie byla szlachcianka i nie byla sluzaca, wiec gdzie bylo jej miejsce? Marafice Oko nie wiedzial i dlatego ja wyprobowywal: zeby zobaczyc, jak daleko moze sie posunac, nim Iss go powstrzyma. -Panienko. - Cichy szept zza drzwi. - Moge wejsc, panienko? Ash nie chciala nikogo widziec. Nie teraz, nie w tym stanie. -Odejdz - mruknela. Zezloszczona slabym brzmieniem wlasnego glosu, sprobowala jeszcze raz. - Jestem zmeczona, Katiu. Daj mi spac. -Przynioslam gorace mleko i rozane ciasteczka. A wiec to Iss ja przyslal. Ash wstala, zrzucajac kilim na podloge. -Zaczekaj chwile, ubiore sie. - Odsylanie Katii nie mialo sensu, nie wowczas, gdy wykonywala polecenia Issa. Tkwilaby pod drzwiami przez cala noc, co kilka minut proszac o wpuszczenie, dopoki Ash nie padlaby ze zmeczenia. Penthero Iss nigdy nie podnosil glosu ani nie grozil stosowaniem przemocy, umial jednak naklaniac ludzi do robienia dokladnie tego, co sobie zyczyl. Otulajac ramiona swieza koszula, Ash odetchnela pare razy i sprobowala przywrocic sie do normalnego stanu. Ostatnimi czasy z coraz wiekszym trudem przypominala sobie, co w jej przypadku oznacza "normalnosc", zawsze bowiem byla zmeczona, spocona i zmarznieta. A jej cialo... Ash spojrzala w dol. Zdecydowanie przestalo byc normalne. Piersi pojawily sie jakby znikad, wyrosly w dwa miesiace. -Teraz mozesz wejsc. - Ash cofnela sie w kat. Nie chciala, zeby Marafice Oko zobaczyl ja, gdy Katia otworzy drzwi. Katia, drobnej budowy i o oliwkowej skorze, miala ksztaltne usta, ciemne oczy i czarne loki, ktore nie dawaly sie okielznac spinkom. Ash zawsze patrzyla na nia z ukluciem zazdrosci. Przy Katii czula sie blada, koscista i kanciasta. Katia wszystko miala zaokraglone: usta, policzki, biodra, nawet wlosy. Jej wlosy opadaly niczym strugi wody ponizej talii, proste i srebrzyste. Probowala goracych zelazek, wilgotnych recznikow, szpilek i zaplatania warkoczy na noc, jednak wlosy nie poddawaly sie nawet najwyszukanszym zabiegom. Zadna sila nie mogla ich skrecic. -Postaw tace na stoliku, Katiu. Katia podskoczyla na dzwiek jej glosu. -Tu panienka jest! A kto to widzial, zeby sie chowac za drzwiami. Zleklam sie. Ash zignorowala jej slowa. Dziewczyna zawsze twierdzila, ze cos ja wystraszylo. Polozywszy miedziana tace na stole, Katia podeszla do komina, zeby zapalic lampki. Ash przez chwile chciala ja powstrzymac, ale zmienila zdanie. Penthero Iss z pewnoscia polecil ja sprawdzic. Lepiej niech sluzka bez przeszkod zrobi to, co jej przykazano - w ten sposob szybciej bedzie po wszystkim. Gdy Katia wyjmowala z plociennego woreczka okruchy bursztynu, zeby wsypac je do kagankow, Ash predko przygladzila wlosy i potarla policzki. Zalowala, ze rownie latwym sposobem nie moze pozbyc sie wewnetrznych dreszczy. -Jedna wystarczy - powiedziala, gdy Katia zapalila knot umieszczony w mieszance oliwy i bursztynu. - Chodz tutaj, miejmy to z glowy. -A niby co, panienko? Ash usmiechnela sie. Katia byla niepoprawna klamczucha. -To chyba jasne. Moj przybrany ojciec przyslal cie, zebys mnie sprawdzila, wiec zrob to od razu. - Wyciagnela rece, pozwalajac, by koszula rozchylila sie na piersiach. - Mam sie rozebrac do naga czy tyle wystarczy? Katia potrzasnela glowa, az czarne pukle zatanczyly na jej ramionach. -Jestes niedobra, panienko! Taka niedobra! Jego lordowska mosc nigdy nie mowil nic takiego. Przynioslam panience pozna kolacje z dobroci serca i oto, co mnie spotyka za moje starania! - Skinela glowa w strone okutej srebrem komody, na ktorej pietrzyla sie chwiejna sterta ksiazek i zlozonych manuskryptow. - Za duzo panienka sleczy nad tymi szpargalami, jakby mnie kto pytal. Goraca kolacja to tylko goraca kolacja, nic sie za nia nie kryje. Nawet pod kozuchem na mleku nie znajdzie panienka niczego niezwyklego. Nagle rada z obecnosci Katii, Ash zakryla piersi. Katia uslugiwala jej od czternastu miesiecy - dluzej niz inne sluzace - i dobrze bylo znac kogos na tyle dobrze, by moc mu dokuczyc. -Przepraszam, Katiu. Ale rozane ciasteczka zawsze zdradzaja Issa. Sa bez smaku, pachna jak zwiedle roze i kosztuja fortune. Katia parsknela, ale cicho. -Ano, jezeli panienka ich nie chce... -Wez je. I zapamietaj na przyszlosc: jesli juz musisz mi przeszkadzac w srodku nocy, to przynos swiezy chleb, slone maslo, cala oselke, i piwo zamiast mleka. Ciemne, pamietaj. I dosc geste, by lyzka w nim stala, i przecedzone przez muslinowa szmatke, zeby nie zostalo w nim chmielu. - Ash starala sie zachowac powazna mine, ale przy slowie "przecedzone" nie wytrzymala i wybuchnela smiechem. -Och, panienko! Taka panienka niedobra! Smiech Katii brzmial odrobine za glosno, by uchodzic za kobiecy, jednak Ash uwielbiala go sluchac. Czasami zapominala, ze Katia jest o caly rok mlodsza od niej. Byla taka wyrosnieta, taka... zaokraglona, a jednak, gdy zanosila sie smiechem, ponownie stawala sie dzieckiem. Nagle usmiech zgasl na twarzy Ash. -Katiu. -Slucham, panienko? Ash szukala slow. -Nadal jestes... - widzac wpatrzone w siebie wielkie ciemne oczy zawahala sie i pozalowala, ze w ogole zaczela - zaprzyjazniona z Marafice'em Okiem? Mina Katii natychmiast sie odmienila. -A bo co? Nic panience do tego. Ash odetchnela, postanawiajac juz nic nie mowic, jednak nie wytrzymala. -Jest takim wielkim i poteznym mezczyzna. Istny wol. Powinnas uwazac, to wszystko. Katia pokrecila glowa. -To moja sprawa, co robie w wolnym czasie. W przeciwienstwie do paru innych, jestem dorosla kobieta, a te, ktore nie sa i nigdy nawet nie pocalowaly mezczyzny, powinny zachowac dobre rady dla siebie. Krew zrumienila policzki Ash, wstyd odjal jej mowe. To glupie, ale zaszczypaly ja oczy. Po chwili wyraz twarzy Katii znowu ulegl zmianie. Przeszla przez pokoj i polozyla reke na ramieniu Ash. -Przepraszam, panienko. Naprawde. Przymusila mnie panienka do gadania glupstw, ktorych wcale nie mysle. Jestem pewna, ze lada dzien dojdzie panienka do swojej krwi. - Pociagnela Ash do lozka. - I gdy tylko to sie stanie, dostanie panienka sliczne nowe suknie i pokojowke, ktora bedzie trefila jej wlosy, a adoratorzy stana sznurem od samej Siwej Bramy po Czerwona Kuznie, zeby prosic panienke o reke. Katia nacisnela delikatnie na jej ramie, kazac jej usiasc. Druga reke przylozyla do czola. -Ale panienka dygoce. Gorac i zimno bije na panienke na zmiane. -Nic mi nie jest, Katiu, naprawde. Powiedz mi, co sie stanie, gdy pojawi sie moja krew. - Ash niewiele dbala o ciagnaca sie przez cale miasto kolejke zalotnikow; wiedziala rowniez, ze kazda panna dworska godna swego miana po tygodniu ucieklaby ze sluzby, mruczac, ze wlosy jej pani nijak nie chca sie zakrecic, jednak lubila sluchac paplaniny Katii. Wtedy niemal wierzyla, ze wszystko jest i pozostanie normalne i ze dziwny, niemal glodny wyraz od paru miesiecy widoczny w oczach przybranego ojca jest wynikiem niczego wiecej, jak tylko gry swiatla. Katia siegnela po szczotke i zaczela czesac jej wlosy. -Niech sie zastanowie, panienko. Ano, beda nowe trzewiczki, ma sie rozumiec, cale tuziny: z jagniecej skorki na dzien, a z haftowanego jedwabiu i sztywnej koronki na wieczor. Bedzie miala panienka nowy plaszcz do jazdy wierzchem - lamowany czarnym lisem, niezaleznie od woli jego lordowskiej mosci - i klaczke jak sie patrzy, w sam raz dla damy, nie tego starego kuca, na ktorym pan Haysticks pozwala panience truchtac po majdanie. Moze nawet jego lordowska mosc sprowadzi jaka stara mniszke, ktora nauczy panienke manier i zachowania przy stole. Choc nie ma potrzeby uczyc panienki abecadla, bo jego lordowska mosc sam o to zadbal... Ash kiwala glowa, zadowolona z dotyku zwinnych rak Katii na wlosach. Po chwili oderwala uwage od bajdurzenia sluzki. Zbyt wiele zmienilo sie tego roku. Kiedys jej przybrany ojciec byl inny, kiedys posylal po nia codziennie, by uczyc czytac i pisac. Moglby to zlecic kazdemu z licznych kaplanow czy skryb, lecz postanowil samodzielnie zajac sie jej edukacja. Ash wczesnie poznala jego zaborczy charakter, gdyz nieodmiennie odprawial dzieci i sluzace, z ktorymi sie zbratala, lecz uczyl ja osobiscie nie z obawy przed przyjaznia z innymi. Nie. Wspolne zajecia sprawialy mu nieklamana przyjemnosc. Wiedza i jej przekazywanie napawalo go radoscia. -... i, ma sie rozumiec, bedzie nowa komnata, taka z oknami z prawdziwego zdarzenia, w ktorych beda mikowe szybki, i...Ash zamrugala, nagle zainteresowana potokiem slow Katii. -Nowa komnata? -A juzci, panienko. To pewne jak lod na Drzazdze. -Nie rozumiem. Dlaczego? Katia odlozyla szczotke. Rozgladajac sie na boki, jakby podejrzewala, ze ktos moze chowac sie i sluchac, sciszonym glosem zaczela: -Ano, juz teraz gadania o tym co niemiara. Tamtego dnia, jak bylam z... eee... jak wstapilam z Nozem do kuzni, jego lordowska mosc przyszedl i powiedzial mu, ze ma byc gotow do przeniesienia cie na jego rozkaz. Ma sie rozumiec, jak tylko Cieleca Skora mnie zobaczyl, to urwal w pol slowa i rzucil mi jedno z tych swoich spojrzen - zna je panienka, blade i straszne jak u zamarznietego trupa - i kazal mi w te pedy zmykac do pokoju. - Katia rozpromienila sie. Uwielbiala zdradzac sekrety. Ash przelknela sline. Byla zadowolona, ze siedzi. -Przeniesc mnie? Tak powiedzial? Katia pokiwala glowa, podeszla do komody i wsunela w usta jedno z kosztownych rozanych ciastek. Gryzac je, wymamrotala: -Slowo w slowo. Jakby mnie kto pytal, to pewnie chodzi o jedna z tych frymusnych gornych komnat w Jasnej, z czarnym marmurem i czarnym szklem na posadzce. Moze nawet z prywatnym wejsciem i osobnymi schodami. - Katia poczestowala sie drugim ciastkiem, nadgryzla je i odlozyla. - Musi panienka przysiac, ze zabierze mnie z soba. Dokad by panienka nie poszla. Nie znioslabym powrotu do kuchni, do szorowania garow. Nie znioslabym... -Cicho, Katiu. - Paplanina sluzacej zaczynala ja nuzyc. Katia zamknela usta. Energicznym krokiem, az spodnice zafurgotaly w powietrzu, obeszla komnate. Sprawdzila, czy okiennice sa dobrze zamkniete i poruszyla weglami w koszu, przygotowujac je na noc. Ash ledwie na nia zwazala. Wyniesc sie z Beczulki? Nie do pomyslenia. Ta komnata byla jej domem, jak tylko siegnac pamiecia. Ze wszystkich czterech baszt w Fortecy Masce znala tylko Beczulke. Tutaj w wieku szesciu lat zlamala reke, wspinajac sie po zewnetrznych umocnieniach; majac osiem, przez dwa miesiace nie opuszczala komnatki z powodu krwawej goraczki i przybrany ojciec odwiedzal ja codziennie, przynoszac mrozony miod i zolte gruszki; kiedy miala jedenascie, zachorowal jej ptaszek w klatce - wyskubywal sobie piora i dziobal pazurki - i Iss, chcac umniejszyc jej rozpacz, odprawil mala ceremonie przed oddaniem go Caydisowi, ktory skrocil jego cierpienia. Spedzila tu cale zycie. Cale. Strapiona, oderwala stopy od podlogi i przycisnela kolana do piersi. Nikt nie wspomnial jej o przeprowadzce. Nie poczyniono zadnych przygotowan, nie wezwano robotnikow ani ciesli. Przeciez ktos powinien cos jej powiedziec. Potarla nagie lydki. Posciel pod stopami byla mokra od potu. I lodowata. Nie. Ash potrzasnela glowa. Nie chciala myslec o snie. To nic takiego. Nic. Katia wrzucila dwa ostatnie rozane ciastka do woreczka z bursztynem. -Trzeba wam jeszcze czego, panienko? -Nie. - Ale gdy Katia szla do drzwi, Ash zmienila zdanie. - To znaczy, tak. Jeszcze jedno. -Co? - Pelne usta Katii zrobily sie jeszcze wieksze, gdy je wydela. -Wiem, ze pojdziesz teraz do mojego przybranego ojca... - Widzac, ze Katia chce zaprotestowac, Ash wyciagnela reke. - Nie, nie zaprzeczaj. Nie mam do ciebie pretensji. Musisz to robic, zeby nie wrocic do kuchni. Na twoim miejscu postepowalabym dokladnie tak samo. Katia spochmurniala, lecz Ash mowila dalej. -Nie mam nic przeciwko, ze opowiadasz mu o moim zlym samopoczuciu i wygladzie, o rozkopanym lozku i o wszystkim innym. Ale prosze, nie zdradzaj nikomu, ze wiem o planowanej przeprowadzce. Blagam. Katia popatrzyla na swoja pania. Ash wiedziala, ze sluzaca jej zazdrosci i pozadliwym okiem patrzy na ubrania i ladne rzeczy w komnatce, takie jak srebrne szczotki i szylkretowe grzebienie. Wiedziala tez, ze kiedy chce, potrafi byc mila i uczynna. Poszla wszak az do Bramy Jalmuznikow, zeby kupic rygiel do drzwi. Katia westchnela przesadnie i potrzasnela kedziorami. -Zgoda. Zrobie, co w mojej mocy, ale tylko przez wzglad na panienke, niech panienka pamieta. Jesli Cieleca Skora dowie sie, ze wypaplalam cos, co przypadkiem wpadlo mi do ucha, z miejsca odesle mnie na dol. I to nie do szorowania garow. -Dziekuje, Katiu. Katia chrzaknela, posuwajac sie do drzwi. -Ale i tak musze mu powiedziec, jak sie panienka miewa. Tego nie da rady obejsc. Wie panienka, jaki on jest. Ash pokiwala glowa i przygasila lampke. Doskonale wiedziala, jaki jest Iss. *** Blonowe muchy brzeczaly w siatce, czarne przejrzyste skrzydla trzepotaly tak szybko, ze oko nie moglo za nimi nadazyc. Czteroskrzydle, smukle, z dlugimi nogami o podwojnych stawach, fruwaly ospale mimo swoich staran, zataczajac sie niezdarnie na boki. Byly to, oczywiscie, samice. Lsniace zielonkawoczarne worki wokol ich brzuchow pecznialy od setek jaj. Penthero Iss, surlord Spire Vanis, dowodca Strazy Rive, kasztelan Fortecy Maski i pan Czterech Bram wolal nie trzymac siatki zbyt blisko siebie. Minal juz termin zlozenia jaj i zdeterminowane muchy mogly rozedrzec gaze zabkowanymi chi ty nowymi szczekami. Zwlaszcza gdyby wyczuly krew.Iss z fascynacja przygladal sie, jak jedna samica podfruwa do miejsca, gdzie jego blada reka zaciska sie na siatce. Skora byla czysta i zdrowa, absolutnie nie taka, na jakiej zalezalo owadowi, ale kiedys widzial, jak muchy same robily potrzebne im rany. Ta nie miala takiej szansy. Wolna reka wyciagnal zza pasa szmatke z niebieskiego filcu i przykryl nia gorna czesc siatki. W ciagu kwadransa znajdzie sie tam, dokad zmierzal, i krotki okres ciemnosci nie uspi samic. Dokladnie przestudiowal ich zwyczaje. Robily sie niemrawe na zimnie, nie w ciemnosci. Idac pusta wschodnia galeria w kierunku Drzazgi, liczyl dni. Szesc. Prowadzil zapiski, oczywiscie, ale bardziej ufal skrupulatnemu umyslowi. Nie chcial ryzykowac oslabienia Spetanego, podejmujac dzialanie zbyt szybko po ostatnim czerpaniu. Umiar i dokladnosc we wszystkim, zwlaszcza w uzywaniu mocy. Ale szesc dni w zupelnosci wystarczy. W sam raz. Zima wczesnie zawitala do miasta Spire Vanis i temperatura we wschodniej galerii opadla ponizej punktu zamarzania wody. Iss zapanowal nad drzeniem. Nienawidzil zimna. Zimno kojarzylo mu sie z brakiem opalu i niedostatkiem kocow na lozku. Jako dziecko marzyl o ogniu buzujacym w kominie i warstwach gesiego puchu spietrzonych na piersi. Czterdziesci lat pozniej mial jedno i drugie, jednak nie mogl powiedziec, ze to mu wystarcza. Byl surlordem, nie krolem, i choc mogl wladac jeszcze przez lat dwadziescia czy nawet wiecej, czekala go gwaltowna smierc. Takie juz byly koleje losu w Spire Vanis. Historycy co prawda mogliby przytoczyc nazwiska Urona Czystego, Rheesa Gryfa i paru innych ludzi, ktorzy wladali miastem i zmarli spokojnie we snie, ale... Ale sam Iss stal w cieniu i patrzyl, jak pieciu zaprzysiezonych towarzyszy cwiartuje Borhisa Horgo. Borhis byl stary, suchy i pokurczony; Iss nie mogl uwierzyc, ze jego sedziwe cialo zawiera tyle krwi. Czasami widywal krew w swoich snach. Czasami byla to jego wlasna krew. Tylu surlordow. Borhis Horgo, Rannock Hews, Theric Hews, Connad Hews, Lewick Crieff, ktory zwany byl Polkrolem, Garath Lors, Stornoway Zuchwaly... lista ciagnela sie az do Therona Pengarona, ktory zginal z rak skrytobojcow naslanych przez swojego bratanka w miejscu, w ktorym dzisiaj stala Drzazga. Wszyscy zmarli smiercia surlordow: cios sztyletem w plecy, strzal z daleka, trucizna, strzaskana czaszka, zdrada. Jedynym obowiazujacym w Spire Vanis prawem dziedziczenia bylo prawo sily. Kiedy rywal wietrzyl slabosc surlorda, zbieral spiskowcow i knul, jak go usmiercic. Iss wiedzial, ze podobny los stanie sie jego udzialem. Wiedzial i nie chcial sie z tym pogodzic. Nie wystarczylo byc surlordem. Musial stac sie kims wiecej. Zimne powietrze osiadlo w jego plucach, kiedy zblizyl sie do Drzazgi. Wapien, blady i gladki jak lod na jeziorze, wykradal mu cieplo przez podeszwy stop. Ciezkie przedmioty wiszace u pasa wtulaly sie z faldy grubego jedwabiu. Mala kamienna lampka z fiszbinowymi oslonami i rogowa przykrywka, przemyslne dzielo barbarzyncow zyjacych wzdluz polnocnego wybrzeza, byla bezpieczniejsza od innych. Mogla sie przewrocic, a plomien nie gasl. Obijajac sie lekko o jego biodro, dawala swiatlo i przyjemne cieplo. Co do dwoch innych pakunkow wiszacych u pasa... Lepiej, zeby pani Wence starannie je opakowala. Nikt noszacy jedwabie nie lubi ociekac ogrzanym w rondlu miodem czy papka z utluczonej zoltej fasoli. Iss stwierdzil, ze muchy lubia sie najesc po zlozeniu jaj. Powszechnie pokutowalo mniemanie, ze dojrzale samice zywia sie krwia. Iss po dlugich obserwacjach wykazal jego bezzasadnosc. Blonowe muchy najbardziej lubily miod, najlepiej cieply. Legly sie w fortecy, w zimnym klimacie Polnocnych Terytoriow, ale zachowaly wspomnienia Dalekiego Poludnia, z ktorego pochodzily. Zolta fasola przeznaczona byla dla Spetanego. Iss poprosil, by pani Wence wzbogacila ja maslem oraz zoltkami i posolila lagodnie, jak dla dziecka. Trzymajac przed soba czesciowo zakryta siatke, zmierzal do Drzazgi. Jak zawsze, temperatura opadala w miare zblizania sie do drzwi. W ciagu ledwie paru dni woda saczaca sie z kamieni nad lukiem zamarzla w skorupe blekitnego lodu. Wyjal klucz. Nadziane bestie z wieloma glowami i grubymi muskularnymi ogonami wezy przygladaly mu sie ze swojego miejsca u podstawy iglicy. Lampka olejna zamigotala i rzezbione stwory zatanczyly na swoich palach. Iss poprawil knot, swiatlo przygaslo i stworzenia ponownie zastygly w bezruchu. Drzwi uchylily sie z cichym sykiem. Z otworu buchnal mrozny dym, jak materializujacy sie duch. Muchy przestaly machac skrzydlami i pospadaly na dno prowizorycznej klatki. Pierwszy mroz w Drzazdze zawsze byl najgorszy. Zewnetrzne kamienie przez okragly rok ociekaly woda i kazdy z nich byl przesiakniety wilgocia. Wewnetrzne sciany plakaly. Strumyczki plynely kretymi liniami, nasladujac bieg stopni i krzywizny ukosnie cietego kamienia. Krople nabieraly masy na wystepach, kaluze zbieraly sie w zaglebieniach i rowkach, przez co cale sciany blyszczaly od wilgoci. Pierwszy mroz przemienial pare w marznaca mgle. W miare uplywu tygodni, w miare skracania sie dni, gdy na zewnetrznych scianach tworzyla sie skorupa lodu, woda wychladzala sie i zamarzala. Lod rozsadzal skale tak pewnie, jak murarz uderzeniem mlotka. Po kazdorazowym ociepleniu i tajaniu Drzazga byla o krok blizej rozpadu. Jedynie precyzja dawnych budowniczych, ktorzy dokladnie obrobili i ulozyli kamienie, trzymala ja w pionie. I fundamenty, oczywiscie, pomyslal Iss z przelotnym, pozbawionym humoru usmiechem. Zaden budynek w Polnocnych Terytoriach nie mial fundamentow, ktore moglyby rownac sie z podstawa Drzazgi. Swiatlo z kamiennej lampki prawie nie wystarczalo na oswietlenie jego twarzy, kiedy schodzil przez mrozny dym do nizszej rotundy wiezy. Spekane plyty kolysaly sie pod jego nogami. W posadzce brakowalo wielkich fragmentow - zostaly albo zdarte przez chciwych robotnikow, albo zniszczone przez mroz i spadajace kamienie. Niewiele go to obchodzilo. W sercu Drzazgi wily sie krete schody, prowadzace na kazda z trzydziestu dziewieciu kondygnacji i siegajace iglicy, ktora przeszywala brzuchy burz. Iss nie poswiecil im chwili uwagi. Kamien nad ziemia byl martwy i nieprzydatny jak odmrozona stopa. Nabieral zycia pod ziemia, w Odwroconej Wiezycy. Iss zblizyl sie do stop spiralnych schodow, wszedl w mroczne cienie ciasnej przestrzeni, ktora kryla sie pod pierwszym ciagiem stopni. Przygarbil ramiona i wcisnal sie jak najglebiej, az do kamiennej sciany. Napinajac szczeke i piesci, wymowil slowo. Oslabilo go to bardziej niz sie spodziewal i krople moczu spryskaly jego udo. Bol byl ostry, ale na szczescie krotkotrwaly. Potezny skurcz zoladka przepelnil usta smakiem soli. Nim zdazyl splunac, fragment sciany zadudnil i zaczal obracac sie jak skrzydlo bramy. Grube na trzy stopy mury tlumily chrzest zelaznych kol i lancuchow. Wielkie kamienne schody nad glowa Issa zadrzaly, bloki przesunely sie nieznacznie w lezach zmurszalej zaprawy. Wapienny pyl osypal sie na jego ramiona, kiedy sciana znieruchomiala, odslaniajac otwor nie wiekszy od kucajacego czlowieka. Iss nienawidzil tego etapu. Nadal roztrzesiony po czerpaniu, czujac uryne splywajaca po udzie, ugial kolana slabe jak mlode drzewka i przecisnal sie przez otwor. Mrozny dym nie wzniosl sie na spotkanie. Tutaj panowal inny, bardziej trwaly chlod i cala mgla juz dawno osiadla i zamarzla. Gleboko, na "szczycie" Odwroconej Wiezycy, powietrze troche sie ocieplalo, ale lod nie ustepowal ani na jeden dzien w roku. Ciemnosc rowniez byla inna, bardziej gesta. Iss musial odpiac kamienna lampke od pasa i przesunac fiszbiny, zeby plomien dostawal wiecej powietrza. Nie przejmowal sie zbytnio ciemnoscia, nawet byl sklonny przyznac, ze miala swoje zalety. Z biegiem czasu wszystko, co przebywalo w mroku, zwykle pekalo. Pozbywszy sie ze slina smaku metalu z ust, ruszyl przed siebie drobnymi krokami, dopoki stopa nie natrafila na krawedz pierwszego stopnia. W przeciwienstwie do baszty na powierzchni, Odwrocona Wiezyca nie miala centralnej klatki schodowej; stopnie biegly wzdluz zewnetrznej sciany, opadajac wielka, zaciesniajaca sie spirala. W srodku ziala wielopietrowa otchlan, czarna jak noc, zimniejsza od morza pokrytego lodowa kra, omywana przez prady zimnego powietrza. Odwrocona Wiezyca, podlegajaca wszelkim ruchom gory, w ktorej zostala wywiercona, zwezala sie stopniowo i niczym zaostrzony pal przeszywala skale Zabitej. Oblodzone sciany polyskiwaly w swietle lampy. Im glebiej schodzil surlord, tym czystszy i twardszy stawal sie lod. Scisniety w soczewki pod wlasnym ciezarem i naporem Zabitej Gory, mienil sie w swietle lampy nieznanymi oku barwami. Nie po raz pierwszy Iss musial oprzec sie pokusie. Kiedys, prawie osiemnascie lat temu, dotknal lodu reka i stracil skore na srodkowym palcu. Gora walczyla z Odwrocona Wiezyca, kruszac cale partie granitowego oblicowania, przebijajac je niczym korzenie debu. Ale wylomy uczynione przez klykcie i kosci Zabitej nie naruszyly samych scian. Licowka pochodzila z kamieniolomu Wieza w Linn i mowiono, ze nad kamieniami odprawiono krwawe czary. Robb Claw, prawnuk Glamisa Clawa i budowniczy Fortecy Maski, niegdys oznajmil, ze zniszczenie Wiezycy wymagaloby reki Boga. Drzac, Iss przycisnal siatke do piersi. Zimno odretwialo muchy i ani jedna z tuzina samic sie nie poruszala. Liczyl sie z tym, ze niektore nie przezyja. Raz, kilka lat wczesniej, w srodku jednej z najsrozszych zim, jakich zaznalo Spire Vanis, zdechly wszystkie samice. Praca byla ohydna, ale zdolal wyluskac z nich jaja. Jedyna strata, ze wyleglo sie i przezylo mniej larw niz zwykle. Z lampka i siatka w rekach schodzenie bylo powolne i trudne. Iss dawno temu opanowal sztuke nie spogladania w dol, lecz nie potrafil zapomniec o jakze bliskiej przepasci. Co prawda, kazdy stopien mial szerokosc trzech stop, lecz zaczynal sie w sfaldowanym przez cisnienie granicie, sliskim jak szklo, a konczyl w pustce. Schodzacy czlowiek nie mogl zgrzeszyc zbytkiem ostroznosci. Iss, trzymajac sie samego srodka schodow, zwrocil mysli ku przyjemniejszym tematom. Na przyklad ta sluzebna, Katia. Taka szczwana, urodziwa bestyjka. O wiele za dobra dla tego ordynusa Noza. Choc on sam nie byl zainteresowany zaciagnieciem jej do lozka, z przyjemnoscia by zobaczyl, co jest gotowa zrobic, chcac uwolnic sie od grozby powrotu do kuchni. Iss usmiechnal sie z zadowoleniem zlotnika oprawiajacego szlachetny kamien. Strach przed kuchniami byl jej slabym punktem. Bala sie mysli o pozylkowanej i czerwonej twarzy, o niegdys strzelistych piersiach lezacych na brzuchu jak puste buklaki, o zmatowialych, poszarzalych wlosach. Urodzona i wychowana w Fortecy, przyzwyczaila sie do widoku pracujacych tu kobiet: Forteca Maska brala i brala, ale nieczesto dawala cos w zamian. I ta lisiczka bala sie, ze spotka ja podobny los. Kiedy tylko Issowi udalo sie odkryc leki danej osoby, stawala sie jego wlasnoscia. Katia nalezala do niego. Dziewczyna kochala Asarhie March, podziwiala ja i chronila, a zarazem jej zazdroscila. Ogromnie. Zawisc i milosc zmagaly sie w jej sercu, lecz strach przed powrotem do kuchni zawsze odnosil zwyciestwo. Wezmy dla przykladu ten wieczor. Wyraznie nie chciala mu wyznac, ze komnata jej pani, posciel i wlosy byly w nieladzie, skora Asarhii parzyla, choc pot ziebil jak woda wymyta z lodu. A jednak powiedziala mu to wszystko i jeszcze wiecej. To nie panienka Ash mogla ja ochronic przed harowka w kuchniach. Postaral sie, by o tym wiedziala. Co do innych spraw - mozliwosci, ze wypaplala swojej pani, co kiedys podsluchala w Czerwonej Kuzni - coz, to naprawde nie mialo znaczenia. Noz mial na Asarhie baczenie we dnie i w nocy, nawet kiedy opuszczala komnate i nie przypuszczala, ze moze byc obserwowana. Iss zwolnil na chwile. Powziecie takich srodkow wobec prawiecorki nie sprawialo mu przyjemnosci - Asarhia wszak byla slodkim i ufnym dzieckiem... ale zaczynala okazywac strach. A on z doswiadczenia wiedzial, ze przerazeni ludzie sa skorzy do popelniania glupstw. Czujac na policzkach podmuch cieplejszego powietrza, ostatni raz poprawil lampke. Pierwsza komora musiala byc juz blisko. Odwrocona Wiezyca miala tylko trzy poziomy, wszystkie lezace blisko "wierzcholka". Nim zeszlo sie do pierwszego, lej zwezal sie do szerokosci zagrody dla byka. Druga komora byla jeszcze mniejsza, a ostatnia zaledwie wielkosci studni. Wnikajac w czarna skale, "szczyt" wiezycy konczyl sie cienkim jak igla ostrzem stali. Nie po raz pierwszy Penthero Iss pozalowal, ze kamienna lampka nie daje wiecej swiatla. Schody robily sie coraz bardziej strome, a stopnie wytarte i nachylone. Przechodzenie z jednego na drugi grozilo upadkiem. Iss wiedzial, ze czarami moglby zyskac wiecej swiatla, lecz skorka nie warta byla wyprawki. Przypominala o tym kropelka zamarznietego moczu na udzie. W przeciwienstwie do innych uzytkownikow magii nie dysponowal wielkimi mozliwosciami. Mial ich zaledwie tyle, by wiedziec, czego moze dokonac. Jego sila lezala w czym innym... Na przyklad w umiejetnosci dobierania sobie ludzi. Zaliczal sie do nich Marafice Oko. General Strazy Rive byl niebezpieczny; potrafil wzbudzic lojalnosc w sercach swoich podkomendnych. Iss wczesnie zdal sobie z tego sprawe, w czasach, kiedy Marafice Oko byl towarzyszemstraznikiem nizszej rangi, paradujacym z nowo wykutym mieczem u biodra i zaschnietym blotem Siwej Bramy na butach. On piastowal wowczas stanowisko protektora, wciaz uwazajacego na rywali. Ktos inny na jego miejscu moglby postawic sobie za cel zniszczenie Marafice'a Oko, zabicie go, nim zacznie stanowic zagrozenie. Iss postanowil go wykorzystac. Dostrzegl w Nozu uzyteczne narzedzie, obdarzone brutalna sila i zadza bezwzglednej dominacji, ktorych to cech brakowalo jemu. Kiedy nadszedl czas przypuszczenia szturmu na fortece w celu obalenia podstarzalego i schorowanego Borhisa Horgo, to wlasnie Marafice Oko dowodzil Straza Rive, i to on zabil tuzin wielmozow i Krzywoprzysiezcow na oblodzonych stopniach Rogatej. Bylo to dziesiec krwawych dni. Krzywoprzysiezcy zostali wypedzeni z miasta, a ich warownie, ktore zwano Klasztorami, zdobyto i zburzono. Kiedy bylo po wszystkim, Penthero Iss, krewniak dziedzica Odlaczonych Folwarkow, przyjal tytul surlorda. Marafice Oko stanal u jego boku jako protektor generalny i Noz. Pietnascie lat pozniej uklad sie nie zmienil: on nadal byl surlordem, a Marafice Oko - Nozem. Iss mial niewiele powodow, by zalowac dokonanego wyboru. Z Marafice'em Okiem u boku i lojalna Straza Rive za plecami mial wolne rece, by rozprawic sie z dziedzicami. Wielkie rody Spire Vanis byly mu sola w oku, stale domagajac sie ziemi, tytulow i zlota. Trzynascie lat wczesniej dobito targu i dziedzice nie pozwalali, by Iss o nim zapomnial. "Obiecales nam ziemie i chwale - powiedzial Bialy Wieprz ledwie szesc dni temu w jego prywatnej komnacie. - Tylko dlatego jestes dzis surlordem. Pusc to w niepamiec, a my po prostu zapomnimy, ze w Czarnym Lochu przysieglismy cie chronic". Iss niemal sie usmiechnal, slyszac te butne slowa. Grozby siedemnastoletniego mlokosa! Jednak wiedzial dosc, by zdawac sobie sprawe, ze mlode i ambitne paniatko, przywdziane w biel i zloto Hewow, z przytroczonym na plecach dlugim na piec stop mieczem, moze pewnego dnia sprobowac zajac jego miejsce. Juz nazwal sie Bialym Wieprzem na czesc swojego pradziada, ktory powiodl Straz Rive do zwyciestwa na Wysokim Goscincu. Nie trzeba bylo proroctw jasnowidza, aby odgadnac, ze marzyl o podobnej chwale dla siebie. "Coz - pomyslal Iss, zerkajac w ciemnosc na dole - byc moze Bialy Wieprz predzej niz mysli bedzie mial okazje ruszyc na czele zbrojnych. I byc moze zobaczy topor klanowy wbity w swoje swinskie serce". Dostrzegajac pod soba pierwszy kamienny strop, pozwolil sobie na usmiech. Gdyby teraz spadl, nie skrecilby karku. Strop przegradzal Odwrocona Wiezyce jak wielki kamienny czop. Przez stulecia na wierzchu zebral sie gruz strzasany z wyzszych scian. Sterty kamieni, kawalki plyt oblicowania oraz okruchy zaprawy pietrzyly sie wsrod pozolklych kosci szczurow, golebi, nietoperzy i innych stworzen, ktore niewiadomym sposobem znalazly wejscie do wiezycy. Ludzkie kosci tez tam sie walaly. Dwie klatki piersiowe wsrod pagorkow skalnego pylu przypominaly pajaki ukryte w piasku. Iss kiedys pokusil sie o poszukiwania, ale znalazl tylko jedna czaszke. Jedzenie, paski siatek i kilka innych drobiazgow wypadlo z jego rak. Ostatniego lata w czasie Swieta Jalmuzny zabral z soba koszyk dorodnych truskawek, ktory wysliznal sie z jego rak w polowie schodow. Owoce nadal tam lezaly, rozsypane na kamieniach jak bryzgi krwi. Czerwone i lsniace, zapachem przypominajace perfumy na brudnej dziwce, dopiero zaczynaly sie psuc. Tak gleboko w jadrze gory rozklad trwal cale lata. Schody niknely pod kamienna platforma i wchodzily do komory na dole. Iss uwazal, zeby nie uderzyc sie w glowe. Powietrze znieruchomialo, ocieplilo sie. Plomien w kamiennej lampce zadrzal i przygasl, oswietlajac wypolerowane sciany. W kamieniu tkwily haki i metalowe pierscienie. Lancuchy biegly przez szereg petli i konczyly sie nagle, odciete w polowie ogniwa. Z bliska mozna bylo zobaczyc na nich strzepy brazowej materii. Mogly to byc kawalki nie wyprawionej zwierzecej skory, lecz gdyby Iss mial sie zalozyc, postawilby na skore ludzka. Schodzac po pochylej plycie wzdluz obwodu komnaty, poswiecil ledwie przelotne spojrzenie jej zawartosci. Wkrotce, juz niedlugo, kaze Caydisowi usunac druciana klatke, kamienna przeciwwage, spekane i zatluszczone kolo. W ich miejsce pojawia sie sliczne rzeczy: pulchne poduszki, skrzynie z mimozowego drewna, gobeliny przetykanie blekitna i zlota nitka. Rzeczy, ktore sprawiaja przyjemnosc dziewczetom. Schodzac do komory na "szczycie", Iss przegnal wszelkie zbedne mysli. Tutaj powietrze bylo geste i ciezkie jak stojaca woda na dnie jeziora. Za kazdym razem, gdy zblizal sie do ostatniej komory, ta nagla zmiana zawsze go zaskakiwala. Jego pluca mialy trudnosci z wyrzucaniem powietrza, a gleboko w uszach kluly go dwa ostre szpice bolu. Przelknal sline i pomodlil sie, zeby tym razem uszy nie krwawily. Tutaj kamien licowki byl grubszy niz wyzej. Sprasowany granit, poskrecany i wezlowaty jak kora drzewa, pekal tylko w czasie najbardziej gwaltownych konwulsji Zabitej Gory. W kamieniu migotaly platki zlota glupcow. Odpinajac od pasa zawiniatka z miodem i fasola, Iss pokonal kilka ostatnich stopni i wszedl do komory na "szczycie". Spetany czekal: glodny, zlamany, rozpaczliwe pragnacy swiatla, odizolowany od swiata zewnetrznego przez strukture i szczegolne wlasciwosci Odwroconej Wiezycy. Iss wyjal srebrne szczypczyki i odkryl blonowe muchy. Tej nocy mial zaczerpnac duzo wiecej mocy niz dotychczas. Rozdzial 7 WIELKIE PALENISKO -Effie, pamietasz, co powiedzialas tamtego dnia, kiedy wrocilismy z Dreyem do domu? Wtedy, kiedy spotkalismy cie przed okraglakiem?Raif czekal, az siostra pokiwa glowa. -Tak. Powiedzialam, iz wiedzialam, ze obaj wrocicie. - Effie Sevrance skierowala spojrzenie powaznych blekitnych oczu na starszego brata. - Probowalam powiedziec to innym, ale nikt nie chcial mnie wysluchac. Raif przeniosl ciezar ciala z jednej nogi na druga. Kucal w cieniu kamienia przewodniego klanu, w ciemnym i pelnym dymu domu kamienia. Palily sie wszystkie z dwunastu swiec, ale kamien przewodni wchlanial swiatlo i cieplo jak czarna kepa drzew na srodku snieznej rowniny. Blyszczaly tylko poszarpane krawedzie. Czasami ponacinane skraje wygladaly jak uszy, kiedy indziej przypominaly zlomki kosci i zeby. Zyly grafitu tworzyly since wokol swiezo wycietych szczerb, z ktorych na chropawa, nierowna powierzchnie wyciekaly paciorki tlustych lez. Zaden kamien przewodni nie lubil byc ciety. Niewazne, o jakiej porze dnia Raif przychodzil do kamienia przewodniego, zawsze mial wrazenie, ze na swiecie panuje noc. Budynek przylegajacy do okraglaka, dom kamienia, nie byl tak dobrze chroniony ani odizolowany od zimna. Niektore klany trzymaly swoje kamienie przewodnie wewnatrz glownych budowli z obawy, ze najezdzcy mogliby skrasc je pod oslona ciemnosci. Patrzac na masywny blok sprasowanego granitu wielkosci jednoizbowej chaty, Raif nie wyobrazal sobie, by ktokolwiek poza zgraja olbrzymow wyposazonych w walki, bloczki i dzwignie mogl powazyc sie na probe kradziezy. A niektore z klanowych monolitow byly dwukrotnie wieksze od kamienia Blackhailow. Mimo wszystko trzydziesci szesc lat wczesniej klanowi Bludd udalo sie skrasc kamien przewodni Dhoone'ow, co zmusilo ten najpotezniejszy z klanow do wyslania przewodnika na poludnie, na kamienne pola Trance Vor, w poszukiwaniu zastepcy. Wiele osob mowilo o tym zdarzeniu sciszonymi glosami, jakich uzywa sie w miejscach, w ktorych przelano krew. Wszyscy utrzymywali, ze od tej pory klan Dhoone juz nie byl taki sam jak dawniej. Bluddowie rozbili kamien Dhoone'ow na kawalki i zbudowali z nich wychodek. Cala operacja - najazd, przeniesienie kamienia, roztluczenie go i budowa - zostala zaplanowana przez Psiego Lorda, Vaylo Bludda. Vaylo, w owym czasie jednoroczny, byl nieslubnym synem naczelnika klanu, Gullita Bludda. W tym samym roku Vaylo usmiercil swoich dwoch przyrodnich braci, pojal za zone przyrodnia siostre i zajal miejsce swojego ojca. Mowiono, ze mial w zwyczaju co wieczor przed udaniem sie na spoczynek korzystac z wychodka. Raif zmarszczyl brwi. Czasami nie wiedzial, jak traktowac wszystkie te opowiesci o Psim Lordzie. A tego dnia Mace Blackhail przyniosl nowe. Czujac w piersiach gorace uklucie zlosci, Raif odepchnal na bok wszystkie mysli o Macie Blackhailu. Nie byl po temu ani czas, ani miejsce. Effie siedziala przed nim ze skrzyzowanymi nogami. Cienie postarzaly jej blada twarzyczke, bielejaca pod grzywa potarganych kasztanowych wlosow. Sukienke miala wilgotna od siedzenia pod kamienna lawa. W rekach i na podolku trzymala kolekcje skalnych okruchow i kamykow. Bawila sie nimi, czekajac, az sie odezwie. Z jakiegos powodu Raif mial ochote wyrzucic precz te cala jej kolekcje. -Dlaczego bylas taka pewna, ze Drey i ja powrocimy, Effie? - zapytal lagodnie. - Czy czulas cos zlego... - dzgnal sie w brzuch - tutaj? Effie zastanowila sie nad pytaniem. Wysunela dolna warge, wbila wzrok w przestrzen, potem powoli pokrecila glowa. -Nie, Raifie. Patrzyl na nia przez dluzsza chwile, wreszcie odetchnal z ulga. Effie nie czula niczego podobnego do tego, czego on doswiadczyl w dzien najazdu. To dobrze. Jeden odmieniec w rodzinie wystarczy. Slowa siostrzyczki chodzily mu po glowie przez wiele dni. Mial zamiar porozmawiac z nia zaraz po powrocie ze zlych ziem, ale pierwszy wieczor nie byl odpowiednia pora, gdyz wszyscy chcieli uslyszec, jak wraz z Dreyem zajeli sie cialami ich krewnych. Nastepny dzien poswiecony byl zalobie. Inigar Stoop odlupal z kamienia przewodniego kawalek wielkosci ludzkiej glowy, rozbil go na dwanascie czesci - pojednaj za kazdego, kto umarl z obozie - a potem zlozyl je do ziemi w miejsce cial. To bylo trudne dla wszystkich. Kiedy Corbie Meese i Shor Gormalin zaintonowali niskimi glosami piesni smierci, a wszystkie kobiety, ktore stracily mezow, lacznie z Merritt Ganlow i Raina Blackhail, wyciely wdowie pregi wokol przegubow rak, Raif nie potrafil myslec o nikim innym procz Tema. Cisza tej nocy zostala zaklocona tylko raz, przez Mace'a Blackhaila, ktory poprzysiagl zemste klanowi Bludd. Nastepnego dnia Raif szukal Effie, ale znalazl ja dopiero wtedy, gdy byla pora wylacznie na sen. Teraz wreszcie przydybal ja tutaj. Shor Gormalin powiedzial mu, ze czesto widzial, jak mala wymyka sie do domu kamienia, by bawic sie w samotnosci. I rzeczywiscie, Effie tu byla, niemal w zupelnym mroku. Wcisnieta pod lawe, na ktorej zwykle siadywal Inigar Stoop podczas ucierania kamienia, bawila sie swoimi kamykami. Raif popatrzyl na nia uwaznie. Schudla, od kiedy razem z bratem wyruszyl w droge. Oczy miala wielkie i ciemne, blekitne jak jej matka. Taka powazna dziewczynka - nigdy sie nie usmiechala, nigdy nie bawila sie z innymi dziecmi. Latwo bylo zapomniec, ze ma tylko osiem lat. Raif wyciagnal ramiona. -Chodz tutaj i usciskaj starego brata. Effie namyslala sie przez chwile. -Ale mnie nie pocalujesz, prawda? Bylo to powazne pytane i Raif tak je potraktowal. Tez sie zastanowil. -Nie. Wystarczy uscisk. -Dobrze. - Effie najpierw pieczolowicie ulozyla kamyki na ubitej ziemi, dopiero potem przysunela sie do niego. - Nie caluj, pamietaj - powiedziala i pozwolila sie przytulic. Raif usmiechnal sie szeroko, trzymajac ja w ramionach. Effie weszla w wiek, w ktorym dziewczynki nie lubia byc calowane przez mezczyzn, nawet przez braci. Mimo to nie odsunela sie od niego, tylko przytulila do jego piersi i oparla glowe o jego ramie. -Tatus nigdy nie wroci - szepnela. - Wiedzialam od samego poczatku. Usmiech Raifa zgasl. Effie mowila z takim spokojnym przekonaniem, ze go to zmrozilo. Nieswiadomie przytulil ja mocniej. I poczul, jak cos twardego naciska na jego zebra. Delikatnie odsunal siostre. -Co tam masz? - zapytal, wskazujac na jej szyje. Effie spuscila glowe. -Moj talizman. - Drobna raczka zanurkowala w wyciecie koszuli i wylonila sie z kamykiem wielkosci sliwki. Byl szary, niczym sie nie wyroznial, na oko najzwyczajniejszy okruch z jej kolekcji. Przez malenki otworek wywiercony na skraju przewleczony byl kawalek szorstkiego sznurka. - Zeszlej wiosny Inigar zrobil dziurke, zebym mogla go nosic przy samej skorze jak wszyscy inni. Raif wzial talizman. Nie byl ani niezwykle ciezki, ani chlodny w dotyku. Zwyczajny kamyk. Nagle wypuscil go z reki. Postawil Effie na ziemi i podniosl sie. -Chodz, znajdziemy cos do jedzenia. Anwyn Bird przez caly dzien gotuje boczek i jesli ktos jej nie powstrzyma, nigdy nie pozbedziemy sie tego zapachu. Effie zaczela zbierac w stosik swoje kamyki. Kosci jej ramion prawie przebijaly skore, kiedy wyciagala raczki. Raifowi serce sie kroilo na ten widok. Musi dopilnowac, zeby sie najadala. Effie zebrala kamyki do sakiewki z zajeczej skorki, zlapala go za reke i razem wyszli z domu kamienia. Dobrze bylo wyjsc z dymu na swieze powietrze. Do krotkiego tunelu, ktory laczyl domek z okraglakiem, przez liczne szczeliny wpadalo nikle swiatlo. Niebo ciemnialo. Poludnie minelo niecale dwie godziny temu, lecz w zimie nie mialo to wiekszego znaczenia. Za miesiac prawie wcale nie bedzie dnia i wszyscy, ktorzy mieszkali na ziemiach klanu w zagrodach, stanicach, siolach czy szalasach drwali, przybeda do okraglaka, zeby przeczekac najgorsze tygodnie zimy. Liczba mieszkancow juz wzrastala, ale Raif nie sadzil, by mialo to wiele wspolnego z pora roku. W glownej sieni zobaczyli, jak Anwyn Bird wita trzech wiesniakow. Otyla matrona nie marnowala czasu i juz kazala przybyszom zrzucie ciezkie wierzchnie odzienie. Raif ujrzal snieg na ich ramionach i kapturach. Zauwazyl tez, ze wszyscy mieli cieciwy zalozone na luki. Najstarszy, wielki rudobrody olbrzym, ktory, jak Raif pamietal, nazywal sie Paille Trotter, przytargal na plecach kosz pelen strzal i grotow wloczni, a na sznurze na szyi szaflik oleju kopytkowego. Wszyscy ludzie zwiazani z klanem stawiali sobie za punkt honoru nie przychodzenie do okraglaka z pustymi rekami. Ogarniety naglym niepokojem, Raif podniosl reke do szyi i znalazl gladzizne kruczego talizmanu. Po raz pierwszy widzial, by wiesniak przyniosl bron, nie zywnosc, w podziece za przezimowanie. -Idzcie i ogrzejcie sie przy malym palenisku, a ja przysle dziewczyne z gruszkami i boczkiem. Zwazcie, ani troche nie przypalony, samo mieso i mieciutki tluszcz. - Ton Anwyn Bird sugerowal, ze marny los czeka tego, kto powazy sie skrytykowac zaoferowany poczestunek. Zaden z wiesniakow, lacznie z Paillem Trotterem, ktory byl dwakroc od niej wiekszy, a jego twarz mogla przerazic niedzwiedzia, nie smial sie odezwac. Anwyn Bird pokiwala glowa, przywykla do dyrygowania ludzmi. - Idzcie juz. Znajdziecie przy ogniu buklak dobrego piwa. Wiesniacy, troche zaklopotani, ze musza paradowac w kalesonach z miekkiej skory i w filcowych butach, szybko znikneli z sieni. Anwyn Bird, pierwsza matrona okraglaka, naczelna kucharka i piwowarka, specjalistka od wszystkiego lacznie z odbieraniem porodow i wyrobem lukow, skierowala ogrom swej uwagi na Raifa i Effie Sevrance'ow. -A gdzie wyscie byli? Rzadko zadajac pytanie, na ktore sama nie moglaby odpowiedziec, Anwyn Bird nie dala im szansy na otworzenie ust. -Zbijaliscie baki w domu kamienia, jak mi bogowie mili! - Skinela na Effie. - Ty, moja kruszyno, pojdziesz ze mna. Wszyscy lekaja sie, ze znow uciekniesz i nigdy sie nie znajdziesz. Ale ja pierwsza dopatrze, zebys dostala dobra goraca kolacje, pare owsianych ciastek i maczanke gesta od masla. Jesli choc jeszcze troche schudniesz, przysiegam, ze Longhead wezmie cie za drzewko i posadzi na pastwisku. -Longhead sadzi drzewka na wzniesieniu, nie na pastwisku - powiedziala rzeczowo Effie. - A teraz nie pora na sadzenie. Podbrodki Anwyn Bird zatrzesly sie z oburzenia. Raif przygryzl wargi, zeby powstrzymac sie od usmiechu. Raina Blackhail i Effie Sevrance byly jedynymi osobami w okraglaku, ktore potrafily sprawic, ze Anwyn zapominala jezyka w gebie. Mruczac pod nosem cos o tych dzisiejszych dziewczyniskach, Anwyn Bird zlapala Effie za kolnierz i odeszla z nia w strone kuchni. Kamyki w sakiewce grzechotaly z kazdym krokiem dziecka i, nim obie znalazly sie poza zasiegiem sluchu, Raif uchwycil zwroty "stos bzdur" i "ceregiele ze starymi kamieniami". Zadowolony, ze Effie wpadla w rece kogos, kto ja nakarmi, odetchnal z ulga. Jedno strapienie z glowy, przynajmniej tego wieczoru. Zastanawial sie przez chwile, gdzie o tej porze podziewa sie Mace Blackhail. Mimo jedenastodniowej zaloby ustanowionej przez Inigara Stoopa, nikt nie zasypywal gruszek w popiele. Wiesniacy sciagali do okraglaka z bronia i tluszczem do lukow, okna zabito deskami i zabarykadowano kamieniami, a dzis jeszcze przed switem zbudzilo go dzwonienie mlotow w klanowej kuzni. Klan Blackhail szykowal sie do wojny - pod kierunkiem i nadzorem Mace'a Blackhaila. Raif zacisnal usta, az utworzyly biala linie. Ten czlowiek byl gorszy od mordercy. Przyjechal do domu z pobojowiska z ustami pelnymi klamstw. Raif wyszedl z sieni, choc nie bardzo wiedzial, dokad ma pojsc. Musial znalezc Mace'a Blackhaila, zobaczyc na wlasne oczy, co planuje czlowiek, ktory chcial zostac naczelnikiem klanu. Wnetrze okraglaka bylo kamiennym labiryntem. Tunele, pochylnie i schody prowadzily do nie posiadajacych okiem komor, spizarni, zbrojowni i krypt, gdzie niegdys skladano zwrocone ku polnocy kosci wrogow, zeby zgnily. W wilgotnej piwnicy dwie kondygnacje pod powierzchnia ziemi Longhead przez caly rok hodowal grzyby. Wszystkie komory mialy kamienne sciany i beczkowe sklepienia, podpierane przez masywne, zakonserwowane smola slupy z czerwonego drewna. Nic nie bylo zamkniete, nawet skarbiec. Czlonek klanu, ktory okradal swoich, rowny byl zdrajcy i spotykala go nalezyta kara. Raif widzial raz egzekucje wykonana na latarniku Wennilu Drooku. Obowiazkiem Wennila bylo zapalanie wszystkich pochodni w okraglaku. Mial dostep do kazdego pomieszczenia, mogl wchodzic, gdzie chcial bez zwracania uwagi i bez pytania. Kiedy pewnego wieczoru po kolacji zginal przedni srebrny noz Corbiego Messe'a, przeszukano caly okraglak. Mace Blackhail znalazl noz tydzien pozniej, owiniety w liscie szczawiu na dnie kuferka latarnika. Raif zacisnal zeby, zbiegajac po ciagu krotkich pochylni. Nastepnego dnia po odkryciu zguby Wennil Drook zostal wyprowadzony na plac przed okraglakiem i polozony twarza w dol na glinianym klepisku. Jedna ostra zerdz przeciagnieto pod skora Wennila, od jednego ramienia do drugiego, a druga od biodra do biodra. Potem zawieszono go za tyczki miedzy dwoma konmi. Jezdzcy zawiedli konie na wrzosowiska i na Klin. Wennil Drook przebyl tylko polowe drogi. Wielki plat skory oderwal sie z jego plecow i nieszczesnik skonal przed zachodem slonca. Corbie Meese dostal skore z plecow zlodzieja. Uzyl jej raz do wyczyszczenia swojego mlota, a potem ja wyrzucil. Marszczac brwi, Raif zszedl po schodach do wielkiej owczarni lezacej bezposrednio pod wejsciem, gdzie w czasie siarczystych mrozow i oblezen trzymano konie i inwentarz. Teraz komora swiecila pustkami. Nikt nie tresowal psow ani nie stal pod sciana, by patrzec na biegajace i bawiace sie dzieci. Raif zatrzymal sie przy wejsciu. Owczarnia byla najwiekszym pomieszczeniem w okraglaku. W dni tak zimne jak ten zwykle bylo tu rojno i gwarno. Trzasnal reka w sciane. Czas zlozyc wizyte w Wielkim Palenisku. Jak dlugo siedzial z Effie w domu kamienia? Godzine? Tunele oraz pochylnie okraglaka byly waskie i krete, co mialo ulatwic obrone w przypadku zdobycia glownych wrot. Raif klal na kazdym zakrecie. Tutaj nie mozna bylo sie spieszyc. Mijajac sciane kuchni, uslyszal dobiegajacy z drugiej strony dzieciecy smiech. Dzwiek troche go uspokoil. Ale, z drugiej strony, dzieci bawiace sie w krolestwie Anwyn Bird? Matrona zawsze sie zarzekala, ze predzej zamarznie najglebsze spiralne pieklo. Wielkim Paleniskiem nazywano glowna nadziemna komore okraglaka. Jednoroczni, goscie i wszyscy chlopcy dosc duzi, by nie trzeba bylo ich karmic, spali tutaj co noc wokol ognia. Wiekszosc mieszkancow jadla wieczerze na zakrzywionych kamiennych lawach pod wschodnia sciana. Wieczorami wszyscy gromadzili sie wokol ognia, by sie ogrzac, snuc opowiesci, raczyc sie piwem, kurzyc fajki nabite suszonym wrzosem, flirtowac, spiewac, grac w kosci i cwiczyc fechtunek. Bylo to Serce Klanu; tutaj podejmowano wszystkie wazne decyzje. Pokonujac ostatnie stopnie, Raif wiedzial, ze cos jest nie w porzadku. Debowe podwoje Wielkiego Paleniska byly zamkniete. Nie zatrzymujac sie, by przygladzic wlosy czy otrzepac plaszcz, pchnal drzwi i wsunal sie do srodka. Piec setek twarzy zwrocilo sie w jego strone. Corbie Meese, Shor Gormalin, Will Hawk, Orwin Shank i tuziny innych pelnoprawnych czlonkow klanu zgromadzilo sie wokol masywnego paleniska z piaskowca. Raina Blackhail, Merritt Ganlow i dwie dziesiatki innych kobiet z naleznym szacunkiem rowniez zajmowaly miejsca blisko ognia. Na zakrzywionych lawach pod sciana siedzieli jednoroczni: dwaj sredni bracia Shankowie, Lyesowie, Bullhammer, Craw Bannering, Rob Ure, przybrany z klanu Dregg, i tuziny innych. Raif poczul, jak twarda kula podnosi mu sie do gardla. Drey tez tu byl, siedzial obok niebieskookiego Rory'ego Cleeta, trzymajac na kolanach swiezo ponacinany mlot. Raif patrzyl i patrzyl, ale brat nie spojrzal mu w oczy. -Nie zostales wezwany na to spotkanie, chlopcze. - Mace Blackhail wysunal sie zza czerwonego slupa. - Nie zostaniesz jednorocznym predzej, jak na wiosne. Raif nie dbal o ton jego glosu. Nie dbal rowniez o to, ze Mace Blackhail przypasal Klanowy Miecz swego przybranego ojca. Naga stal, czarna jak srodek nocy, z rekojescia z ludzkiej kosci obciazonej olowiem, przez caly czas przechowywana byla w okraglaku i noszona tylko przez naczelnika klanu, kiedy ten rozsadzal sprawy wojny i smierci. Raif rozejrzal sie po Wielkim Palenisku. Od czasu wiosennego Swieta Bogow nie widzial tylu ludzi zebranych w jednym miejscu. Nawet kilku zwiazanych z klanem wiesniakow, hodowcow swin i drwali stalo niedaleko drzwi. Sposrod w pelni zaprzysiezonych wojownikow brakowalo tylko tych, ktorzy obsadzali stanice i forteczki na polnocnych kresach klanu. Raif zmruzyl oczy. -Jesli zebraliscie sie, by mowic o wojnie - zaczal, przenoszac spojrzenie z jednej twarzy na druga i zupelnie ignorujac Mace'a Blackhaila - w takim razie chce byc obecny. Zanim dojdzie do pierwszej bitwy, Inigar Stoop odbierze moja przysiege. Wielka glowa Corbiego Messe'a, z wklesnieciem po mlocie i lysina, pierwsza pochylila sie na znak zgody. -Prawde rzecze. Przyjdzie nam zwiazac slowem tylu jednorocznych, ilu tylko mamy, i to jak najszybciej. Bez zadnych watpliwosci. Ballic Czerwony i paru innych pokiwalo glowami. Mace Blackhail wtracil sie, nim ktos zdazyl dodac cos wiecej. -Zanim zaczniemy mowic o wojnie, musimy wybrac naczelnika klanu. Raif spojrzal na Dreya z takim natezeniem, ze ten w koncu musial na niego popatrzec. Mace Blackhail zwolal spotkanie, zeby wybrac naczelnika klanu, a jego wlasny brat nawet mu o tym nie wspomnial. Raif spiorunowal go wzrokiem. Czy nie zdawal sobie sprawy, ze tanczy tak, jak Mace Blackhail mu przygrywa? -Skoro wiec... - podjal Mace Blackhail, dochodzac do drzwi i zatrzymujac sie przed Raifem - wojna nie jest glownym przedmiotem zgromadzenia, pozwolmy temu chlopcu odejsc. - Usmiechnal sie niemal slodko. - Takie delikatne kwestie z pewnoscia by go zanudzily. Raif wbil oczy w pochylona glowe Dreya. Tym razem brat nie chcial na niego spojrzec. Mace otworzyl drzwi. Odwrocony plecami do zebranych, rzucil Raifowi spojrzenie pelne jadu. "Idz" - powiedzial bezglosnie, mruzac oczy w dwie czarnozolte szczeliny. -Ja mowie, ze ma zostac. - Raina Blackhail podniosla sie z lawy. - Wbrew twoim slowom, Macie Blackhailu, Raif Sevrance nie jest juz chlopcem. Jesli chce miec rowne innym prawo glosu, ja mu tego nie zabronie. - Spojrzala prosto w oczy przybranego syna. - A ty? W ciagu paru sekund mowy Rainy, wyraz twarzy Mace'a Blackhaila odmienil sie dwa razy. Nim sie odwrocil, jedynym sladem gniewu, jaki wzbudzily jej slowa, byly szybko wygladzajace sie linie po obu stronach ust. Pozwolil, by drzwi sie zamknely. -Dobrze. Niech chlopiec zajmie miejsce na tylach. Raif stal przez chwile przy drzwiach, potem przesunal sie na bok i stanal przy grupie wiesniakow. Jego oczy ani na chwile nie odrywaly sie od Mace'a Blackhaila. -Uprzedzam cie, chlopcze - rzekl Mace cicho, wazac slowa. - Nie przybylismy tutaj, by roztrzasac to, co sie stalo w obozowisku na zlych ziemiach. Utrata ojca byla dla ciebie wielkim ciosem - wszyscy to widzielismy tamtego dnia. Ale nosimy w sercach zalobe nie tylko po Temie Sevrance i racz o tym pamietac. Nie ty jeden straciles bliska osobe. - Grdyka Mace'a przesunela sie do gory i na dol. - Inni tez. I wiedz, ze za kazdym razem, kiedy bez namyslu zabierzesz glos, zranisz ich wspomnienia i rozdrapiesz rany. Slowa Mace'a Blackhaila uciszyly zebranych. Wielu pospuszczalo glowy i wbilo wzrok w podloge, w rece i stopy. Paru starszych, lacznie z Orwinem Shankiem i Willem Hawkiem, pokiwalo glowami. Stojacy obok Raifa swiniarz Hissip Gluff, odsunal sie odrobine dalej. -Pora wrocic do celu zgromadzenia - powiedzial spokojnie Shor Gormalin. Stal przy palenisku, z prawa reka na okapie. - Przypuszczam, ze ten mlodzieniec sam potrafi rozsadzic, co jest, a co nie jest wlasciwe. Jak zawsze, kiedy glos zabieral maly, jasnowlosy fechmistrz, ludzie przyznawali mu racje. Ci, ktorzy przed chwila patrzyli na Raifa z przygana, teraz smigali oczami po katach. Raif nic nie powiedzial. Zaczynal rozumiec, jak przebiegly jest Mace Blackhail. -Ani chybi... - zaczal Ballic Czerwony, wysuwajac sie na wolne miejsce na srodku pomieszczania - Mace ma racje. Musimy wybrac naczelnika klanu, i to jak najrychlej. Dhoone'owie sa slabi, a ich zaprzysiezone klany cierpia na niedostatek ochrony. Wszyscy wiemy, ze Psi Lord weszy wokol okraglaka Dhoone'ow jak pies, ktorego miano nosi - czlek ow ma siedmiu synow i kazdy z nich laknie wlasnej ziemi. A wydaje mi sie, ze naczelnik Bluddow zamiaruje duzo wiecej. Ma chrapke na wszystkie klany razem wziete i kazdy z osobna. Umyslil sobie nazwac sie Lordem Klanow. Jesli bedziemy siedziec z zalozonymi rekami i nie kiwniemy palcem, to tylko patrzec, jak do nas zawitaja jego wojownicy. W Wielkim Palenisku rozbrzmial chor okrzykow. Corbie Meese zdjal mlot z plecow i trzasnal drewnianym trzonkiem w podloge. Paru jednorocznych, lacznie z Dreyem, zaczelo tluc piesciami o lawy. Wielu wojownikow tupalo nogami albo walilo dzbanami z piwem o sciany. Mace Blackhail czekal, az tumult przycichnie. Wznoszac otwarta dlon, zawolal: -Tak! Ballic ma racje! Psi Lord zdobedzie nasze ziemie, nasze kobiety i nasz okraglak. A kiedy skonczy, rozbije w pyl kamien przewodni Hailow. Z zimna krwia zamordowal naszego naczelnika w obozowisku na ziemi niczyjej. Co bedzie, kiedy ruszy na zachod i najedzie nasz klan? Mace Blackhail zacisnal reke w piesc. Halas przycichl i wszyscy zamarli. Jedyna osoba, ktora sie poruszala, byla Iatarniczka Nellie Moss, zajeta przenoszeniem pocietej kory swierku od jednej pochodni do drugiej. Ogien w Wielkim Palenisku ryczal jak polnocny wicher, a czerwone belki powaly trzeszczaly i dygotaly jak drzewa w czasie burzy. Raif poczul chlod na twarzy. Slowa jednego czlowieka wstrzasnely ich calym swiatem. Nie mogl uwierzyc, ze do tego doszlo. Jakby patrzyl na owczarka, ktory wedlug wlasnego widzimisie zagania stado bezmyslnych owiec. -Moj ojciec zginal z reki Vayla Bludda - podjal Mace Blackhail glosem, ktory drzal wraz z piescia. - Zostal zabity wykutym w piekle mieczem, zostawiony jak pies na zamarznietej ziemi. Mowie, ze Psi Lord musi drogo zaplacic za to, co zrobil. Nie jestesmy klanem Dhoone, ktory pozwolil bezkarnie wykrasc sobie kamien przewodni, nie bedziemy gnusnie wylegiwac sie na poslaniach pod naszymi niewiastami. Jestesmy klanem Blackhail, pierwszym ze wszystkich klanow. Nie chowamy sie i nie tchorzymy. I wywrzemy nasza zemste. Klan jakby zbudzil sie do zycia. Wszyscy skoczyli na nogi. Topornicy i mlociarze tlukli orezem w kamienna podloge, jednoroczni zaczeli skandowac: "Smierc Bluddom! Smierc Bluddom!", a stojacy przy stolach dobyli mieczow i kluli sztychami deski. Kobiety rozdzieraly rekawy sukni, pokazujac wszystkim swoje wdowie pregi. Corbie Meese dzwignal nad glowe skorzany buklak z gorzalka i cisnal go w ogien. Skora wybuchla w kuli czystego bialego plomienia, osmalajac wlosy stojacym w poblizu i wyrzucajac fale goraca, ktora poczuli wszyscy zgromadzeni. Gdy czarne burzowe chmury dymu wytoczyly sie z Paleniska, Baltic Czerwony poderwal luk. Sporzadzony z jednego kawalka cisowego rdzenia, wzmocniony rogowymi plytkami i okrecony sciegnami, napinal sie plynnie jak zachodzace slonce. Ballic przytrzymal cieciwe przy policzku, pocalowal lotki i wypuscil strzale. Strzala przeszyla dym jak ostry noz przecina gardlo. Wnikajac w czerwone serce ognia, sciela czubki plomieni i strzaskala zarzace sie polana. Gorace wegle rozsypaly sie po ciemnym, zaslanym popiolem palenisku i zamrugaly niczym czerwone slepia. -To dla Psiego Lorda! - ryknal Ballic Czerwony, przekrzykujac panujacy harmider. Pelnym uczucia ruchem otarl leczysko z niewidocznych pylkow kurzu. Raifa zdjal podziw na widok sily tego strzalu, ale jego spojrzenie szybko oderwalo sie od lucznika i przenioslo w drugi koniec pomieszczenia, gdzie Drey skandowal co sil w plucach. On i pyzaty Rory Cleet tracali sie i popychali, probujac sie przekrzyczec. Drey trzymal mlot i stale sie odwracal, by tluc obuchem w lawe. Raif przyciagnal jego wzrok, ktory spiesznie umknal w inna strone. Zaklulo go w dolku. To nie byl Drey. Czerwona twarz, wytrzeszczone oczy, usta rozwarte w okrzyku... nawet nie byl podobny. -Smierc Bluddom! Smierc Bluddom! Raif przysunal sie do drzwi, wsparl glowe o futryne i spuscil oczy. Czul sie fizycznie chory. Zgielk uderzal go w twarz niczym piesc. "Nie wiemy, czy zrobil to klan Bludd" - chcial zawolac, ale Mace Blackhail zadbal, by kazde z jego slow zostalo potraktowane jak skargi niedojrzalego chlopca, ktory utracil ojca. Raif przeciagnal piescia po oscieznicy, az drzazgi rozdarly mu skore. Dlaczego nikt poza nim nie widzial, ze Mace Blackhail jest wilkiem w ludzkiej skorze? Gdy oderwal piesc od drewna, poczul czyjes spojrzenie na plecach. Zakladajac, ze to Mace Blackhail, zawirowal na piecie, by spojrzec mu w twarz. Ale zamiast Mace'a zobaczyl jego przybrana matke, Raine. Opuscil reke. W tej sali pelnej wzburzenia i wrzawy Raina Blackhail przypominala wyspe spokoju. Zdarla bandaze z wdowich preg, odslaniajac niedawno zadane rany. W trakcie gojenia nie wolno bylo dopuscic, by utworzyly sie strupy - cialo musialo sie zrosnac pod ciasno zawiazanymi sciegnami, tworzac wyrazne zgrubienia. Te wdowie szramy mialy jej towarzyszyc do smierci. Po raz pierwszy Raif zwrocil uwage, co okrywa ramiona Rainy: czarna niedzwiedzia skora, przy skrobaniu ktorej zmarl Dagro Blackhail. Futro jednakze wygladalo na czyste, a spodnia strona byla kremowa, dokladnie oczyszczona. Raif poczul, ze po raz drugi tego dnia ziemia przesuwa sie pod jego nogami. Drey musial ja przyniesc. Schowal skore w swoim tobolku, przyniosl do domu ze zlych ziem, dokonczyl skrobanie, namoczyl w wapiennej wodzie i zmiekczyl. Zadal sobie wiele trudu, zeby Raina Blackhail mogla nosic ostatni dar od meza. Raif potrzasnal glowa, rozluznil zacisnieta dlon. Czasami odnosil wrazenie, ze wcale nie zna brata. Jakby odgadujac jego mysli, Raina Blackhail otulila sie niedzwiedzim futrem. Lzy blysnely w jej oczach. Nie odezwala sie, nie uczynila nijakiego gestu, tylko patrzyla mu w oczy tak pewnie, jakby trzymala go za ramie. Jej malzonek nie zyl i chciala, by on o tym pamietal. -Smierc Bluddom! Smierc Bluddom! -Cisza! - Mace Blackhail wskoczyl na stol na srodku sali i wzniosl nad glowe Klanowy Miecz. Wlasnorecznie rozplatal czarny kaftan z psiej skory, odslaniajac wilczy talizman. Z ciemnymi wlosami, w ciemnym ubraniu i z zoltym wilczym klem polyskujacym na piersiach, wygladal dziko i groznie. Miecz pewnie spoczywal w jego prawicy - juz wyprobowal jego ciezar i wywazenie. Halas zaczal zamierac. Za sprawa strzaly Ballica Czerwonego ogien dawal nierowne, mrugajace swiatlo. Ze stygnacych klod plynely cienkie struzki dymu. Niedawno zapalone pochodnie na scianach Wielkiego Paleniska skwierczaly i sypaly iskrami. Mace Blackhail czekal, az zapanuje calkowita cisza. Klanowy Miecz blyszczal niczym czarny lod. -Czeka nas wojna. Nasi wojownicy rusza na wschod, by zmierzyc sie z Bluddami. Bardziej niz dotad trzeba nam silnego czlowieka, ktory nas poprowadzi. Wojna nie konczy sie na jednej bitwie. Musimy zawiazac przymierza, zebrac sily, poznac nasze slabe strony i osadzic, jak wykorzystac te mocne. Nigdy nie zastapimy Dagra Blackhaila i ja pierwszy stane do walki, tu i teraz, z kazdym, kto jest innego zdania. - Mace opuscil miecz i zatoczyl nim luk wokol piersi. Na ulamek sekundy zatrzymal spojrzenie na Raifie, lekko wykrzywil usta i odwrocil glowe. Gdy nie znalazl sie nikt, kto chcialby znieslawic pamiec zmarlego, podjal: -Jednakze musimy wybrac przywodce. Wszyscy tutaj mamy prawo do noszenia Klanowego Miecza i do nazwiska Blackhail. Bedac Blackhailem przez usynowienie wieksze mam prawo od innych, ale nie wezwalem was po to, by o tym powiedziec. Chce oswiadczyc, przed wojownikami, jednorocznymi i kobietami z naleznym szacunkiem, ze przysiegne wiernosc kazdemu, kto obwolany zostanie naczelnikiem klanu i sluchac go bede do samej smierci. Slowa Mace'a Blackhaila wywarly zamierzony efekt. Wszedzie widac bylo otwarte w zdumieniu usta, zewszad dobiegal szmer wciaganych oddechow. Stary Turby Flapp wypuscil wlocznie, ktora glosno zagrzechotala na podlodze. Swiniarz stojacy opodal Raifa poderwal brode i szepnal do drugiego wiesniaka, ze Mace'owi Blackhailowi nalezy sie najwyzsza pochwala. Raif czekal. Jak wszyscy byl zaskoczony deklaracja Mace'a Blackhaila, jednakze w przeciwienstwie do innych wiedzial, ze to nie koniec. -O Blackhailu swiadcza jego czyny - rzekl Corbie Meese; z lancuchami mlociarza na kaftanie z gotowanej skory, stanal na srodku sali. - Mace okazal sie prawym wojownikiem godnym swojego ojca i ja pierwszy z duma rusze do bitwy pod jego przewodnictwem. - I z tymi slowy Corbie zlozyl swoj wielki zelazny mlot u stop Mace'a Blackhaila. -Ja bede drugi. - Ballic Czerwony wystapil z cisowym lukiem. - Po ataku na zlych ziemiach pierwsze mysli Mace'a Blackhaila skierowaly sie ku tym, ktorzy zostali w domu. Nie chce mowic zle o chlopcach Sevrance'a - wszyscy tutaj zgodza sie, ze postapili slusznie i chwalebnie - ale na moj rozum Mace Blackhail od samego poczatku zachowywal sie z rozwaga naczelnika klanu. Raif zamknal oczy, gdy sciany sali zadrzaly od glosnych przytakniec. Slyszal, jak Ballic Czerwony kladzie swoj luk obok mlota Corbiego Messe'a. Uchylil powieki. Orwin Shank i koziobrody Will Hawk skladali swoje topory i miecze. Jednoroczni pod wschodnia sciana wiercili sie niecierpliwie na lawach. Musieli czekac na swoja kolej, po w pelni zaprzysiezonych wojownikach i kobietach o naleznym szacunku. Wojownicy kladli orez u stop Mace'a Blackhaila. Blizniacy Cull i Arlec Byce skrzyzowali lipowe styliska toporow na szczycie rosnacego stosu. Niektorzy jednak trzymali sie z tylu. Shor Gormalin byl posrod nich najznamienitszy. Stojac przy Rainie Blackhail, patrzyl na wszystko z blyskiem w oku, z twarza jakby wykuta z kamienia. Wielu starszych, jak Gat Murdock, maly lucznik zwany przez wszystkich Krotka Cieciwa, bralo z niego przyklad. Raif widzial, jak kilku mezczyzn i wiekszosc kobiet patrzy wyczekujaco na Raine Blackhail. Kiedy stalo sie jasne, ze bron zlozyli wszyscy ci pelnoprawni czlonkowie klanu, ktorzy chcieli to uczynic, Mace Blackhail przycisnal plaz miecza do serca. W zestawieniu z czarnymi wlosami i czarna, krotko przystrzyzona broda, jego skora wydawala sie blada jak lod. Zeby mial silne i biale, ostre niczym kly drapieznika. Odwrocil sie do Rainy. -Co powiesz, przybrana matko? Nie prosilem o ten hold i nie jestem pewien, czy go pragne. I choc poparcie klanu grzeje moje serce, twoje zdanie jest dla mnie wazniejsze. Raif zagryzl zeby, zeby powstrzymac sie od krzyku. Mace Blackhail nie byl nawet pelnym wojownikiem! Jednoroczny, jak Drey, z roku na rok wiazal sie slubem ze swoim klanem. Mialo tak byc dopoki sie nie ozeni, nie ustatkuje i nie bedzie gotow zaprzysiac sie na cale zycie. Wiekszosc jednorocznych wiazala sie z macierzystymi klanami, ale bywalo, ze niektorzy brali zony u sasiadow, byli usynawiani przez inne klany albo dochodzili do wniosku, ze sa bardziej potrzebni i powazani w obcym okraglaku. Raif wstrzymal oddech. Jego spojrzenie przesunelo sie na Raine Blackhail, ktora stala w pewnym oddaleniu od innych kobiet. Mace Blackhail postawil ja w trudnej sytuacji; wypowiedzenie sie przeciwko krewnemu lub powinowatemu w obliczu klanu bylo nie do pomyslenia. Zwlaszcza przeciwko przybranemu synowi, ktory dopiero co potraktowal przybrana matke z rewerencja wieksza, niz wymagal tego nalezny jej szacunek.Raif wyrzucil z pluc palace powietrze. Mace Blackhail manewrowal jak wilk, ktorym wszakze byl: odrywal upatrzona zwierzyne od stada, potem zmuszal ja do samotnej ucieczki. Raina Blackhail nie byla kobieta, ktora daje sie poganiac. Lekko poruszyla ramionami i czarne niedzwiedzie futro zsunelo sie na podloge. Wszyscy w Wielkim Palenisku patrzyli, jak na nim staje. Byla ubrana w szara welniana suknie, usta i policzki miala blade i jedynym zywszym akcentem jej calej postaci byla krew saczaca sie z wdowich szram. W jej oczach zalsnily lzy. -Przybrany synu - zaczela, kladac lekki, ale wyrazny nacisk na slowie "przybrany". - Jak moj malzonek, jestem osoba nieskora do wydawania pochopnych sadow. Dobrzes mowil, z pokora, i zyskales uznanie w oczach wielu mezow, ktorzy przewyzszaja cie godnoscia. - Raina urwala, by zebrani mieli czas dobrze sobie przypomniec, ze jej przybrany syn jest tylko jednorocznym. Po raz pierwszy od czasu wejscia do sali Raifowi blysnela iskierka nadziei. Nikt w klanie nie cieszyl sie takim powazaniem jak Raina Blackhail. -Wierze, zes silnym czlowiekiem, Macie Blackhailu - kontynuowala Raina - z silna wola, mocnym ramieniem i zdolnoscia naklaniania innych do wykonywania twoich rozkazow. Widzialam cie na placu cwiczebnym i wiem, ze wprawnie wladasz toporem i mieczem. Zrecznie radzisz sobie ze slowami - jak wszyscy z klanu Scarpe - i mniemam, iz rownie zreczny okazesz sie w bitwie. Zwazywszy na te przymioty, mozesz w istocie byc niezrownanym naczelnikiem klanu. Jestem jednakze wdowa po Dagrze Blackhailu i przystoi mi nalezny jemu szacunek, totez zadam, by dzisiejszej nocy nie podejmowac zadnej decyzji. Gdy z ust Rainy padly ostatnie krewkie slowa i zebrani zastanawiali sie, jak je przyjac, Raif uslyszal tupot stop na zewnetrznych schodach. W milczeniu dziekowal Rainie za ostroznosc i radowal sie, ze nikt z obecnych nie smie wyrazic sprzeciwu, kiedy dwuskrzydle wierzeje Wielkiego Paleniska otwarly sie na osciez. Do sali, potykajac sie z pospiechu, wpadl mlodzian z czolem i policzkami zaczerwienionymi od naglego ciepla, w olejowce oproszonej sniegiem. Stal chwile zadyszany, z wlosami mokrymi od potu i w butach po cholewy unurzanych w blocie, chwytajac wielkie hausty powietrza. Raif poznal syna Willa Hawka, Brona, jednorocznego przybranego przez Dhoone'ow. Ogarnal go chlod, jakby Bron Hawk przyniosl z soba ziab zewnetrznego swiata. W jego zoladku zaciazyla bryla lodu, a pod kaftanem z kozlej skory i welniana koszula kruczy talizman sparzyl go lodowatym zimnem. Wszyscy zebrani wstrzymali oddech, czekajac na slowa przybysza. Mace Blackhail popadl w zapomnienie wraz ze stosem oddanego mu oreza. Przemowa Rainy Blackhail i mysli o ostatnim darze jej meza wyciekly z umyslow zebranych jak woda z dziurawej beczki. Piecset par oczu skupilo sie na przybylym. Bron Hawk odgarnal z twarzy jasne wlosy. Omiotl zebranych spojrzeniem, zatrzymal je na Rainie Blackhail i stojacym za nia malym Shorze Gormalinie. -Klan Bludd wzial dom Dhoone'ow - wykrztusil. - Piec nocy temu. Wycieli trzy setki wojow bronia, ktora nie puszcza krwi. Syk zdumienia, gniewu i trwogi zjednoczyl zabranych. Raif czul, jak bryla lodu w zoladku topi sie z plynna powolnoscia. Juz nikt nigdy nie podwazy Mace'owej wersji wydarzen, jakie rozegraly sie w obozowisku na zlych ziemiach. Rozdzial 8 PULAPKA W STARYM LESIE -Wstawaj. Zaloz plaszcz i olejowke. Pojdziesz ze mna. - Raina Blackhail zlapala rog koca i sciagnela go z siennika.Effie Sevrance zamrugala. Swiatlo lampy razilo ja w oczy i nie podobala jej sie mysl o wychodzeniu na zewnatrz. Tereny wokol okraglaka, rozlegle, otwarte i zimne, budzily w niej strach. Latwo bylo zagubic sie na wrzosowiskach i nigdy nie znalezc powrotnej drogi do domu. -Raino, prosze, nie chce... -Nie, moja mala - Raina uciela jej protesty. - Nie obchodzi mnie, co o tym myslisz. Twoja blada buzka potrzebuje swiezego powietrza i pewne jak to, ze Kamienni Bogowie stworzyli klany, tak ja cie choc troche przewietrze. - Poklepala ja po udzie. - No, ruszaj sie. Pojedziemy do Starego Lasu sprawdzic pulapki, a chcialabym wrocic przed poludniem. Krecac sie po jej malej komorce, Raina Blackhail zbierala schludnie ulozone na zydelku albo wiszace na haczykach czesci garderoby: olejowke, rekawiczki z psiej skory, welniany plaszcz. Effie powtarzala sobie, ze nie ma nic przeciwko jej obecnosci, naprawde. Raina nie byla jak inni, wscibscy i skorzy do strojenia zartow. Jak Letty Shank, ktora kradla kamyki i rozrzucala je po komorce, zrywala jej z szyi talizman i zakladala go sobie. "Patrzcie na mnie - wolala do Mog Wiley i innych dziewczynek. - Jestem ciemna jak kamien, ktory dal mi przewodnik klanu". Effie zagryzla usta. Dziewczeta zanosily sie smiechem, jakby to byla najzabawniejsza rzecz pod sloncem. Tloczac sie wokol Letty Shank, probowaly zabrac jej talizman, zeby tez go zalozyc. Podnoszac sie z siennika, Effie rzucila Rainie gniewne spojrzenie. Raina chciala ubrac ja w plaszcz i rekawiczki, lecz ona wolala zrobic to sama. Raina usmiechnela sie. -Po zachodniej stronie Starego Lasu jest kilka dobrych kamieni, wiesz, niedaleko zagrody Hissipa Gluffa. Moze znajdziesz nowy okaz do swojej kolekcji. -To tylko piaskowce. Jak w okraglaku. -Ach, nic podobnego, Effie Sevrance. Kiedy bylam tam ostatnim razem, moglabym przysiac, ze cos blyszczalo pod sidlami na lisy. -Naprawde? - Effie natychmiast okazala zainteresowanie. Wiedziala, ze Raina Blackhail nie nalezy do kobiet, ktore klamia, zwlaszcza gdy chodzilo o skaly. Raina pochylila sie i pocalowala ja w czubek glowy. -Tak. Pospiesz sie. Jesli zaraz nie zalozysz olejowki i butow, kaze Longheadowi posadzic grzyby na twoim lozku. Slowo daje, taka tu wilgoc, ze predko by urosly. - Zadrzala. - Naprawde. Effie niemal sie rozesmiala na mysl o grzybach rosnacych na jej poslaniu, ale przygasilo ja niezadowolone spojrzenie Rainy, ktora podniosla zywiczny kaganek i rozgladala sie po izdebce. Uprzedzila jej zastrzezenia. -Nie chce sie przenosic i spac z innymi dziewczynkami. Prosze... Anwyn dala mi swoj najlepszy pled z koziej welny. I prawie przez cala noc pali sie tutaj pochodnia. - Zrobilo jej sie przykro na widok zmartwionej miny Rainy. -Zawiaz ciasno rekawiczki. Na dworze jest bialo. Effie najbardziej lubila okraglak wczesnym rankiem. Niewiele osob bylo juz na nogach, z kuchni plynely apetyczne zapachy boczku i smazonej cebuli, az slinka zbierala sie w ustach, a swiatlo wlewajace sie przez wysokie okna obiecywalo nadejscie dobrych rzeczy. Jak gdyby wszystko, co wydarzylo sie poprzedniego dnia, zostalo wymazane do czysta. W drodze do sieni spotkaly tylko latarniczke Nellie Moss o rekach czerwonych i blyszczacych od starych oparzen. Baly sie jej wszystkie dzieci, lacznie z Letty Shank i Mog Wiley. Effie nie bala sie... nie calkiem. Nellie Moss bez przeszkod chodzila po calym okraglaku i wiekszosc swojej pracy wykonywala w ciemnosciach. Effie to sie podobalo. Raina zatrzymala kobiete, kladac jej reke na ramieniu. -Wrocili? Latarniczka pokrecila glowa. -Nie. Nikt nie wrocil tej nocy. Po twarzy Rainy przemknelo zatroskanie. -Gdy wroca, powiadom ich, ze jestem w Starym Lesie i sprawdzam wnyki. Wroce przed poludniem. -W Starym Lesie przy wnykach - powtorzyla Nellie niskim, meskim glosem. Effie pomyslala, ze cos nieprzyjemnego mignelo w jej oczach, ale kiedy zamrugala, wrazenie przepadlo. Wspomniala malego Wennila Drooka, ktory zapalal pochodnie przed Nellie. Nie wierzyla, ze to on ukradl noz Corbiego Messe'a. Wennil wiedzial rozne rzeczy o skalach. Latem nie bylo tygodnia, zeby nie przyniosl jej nowego kamienia. -Effie, naciagnij kaptur. Wyszly z okraglaka bocznymi drzwiami, ktore prowadzily do stajni. Wszystko - stajnie, pastwisko, gliniany plac i szary kamienny dach domu kamienia - pokrywala gruba warstwa sniegu. Nawet strumyk, ktory plynal za brzozami - ten, ktory Orwin Shank zwal Sikami z uwagi na zoltawozielona wode - skryl sie pod skorupa osniezonego lodu. Proszylo z przerwami od siedmiu dni, od czasu, kiedy Bron Hawk powrocil od Dhoone'ow. Klan podzielil sie nastepnego dnia rano. Mace Blackhail i zaprzysiezeni mu ludzie pojechali na wschod, zeby obejrzec okraglak Dhoone'ow. Drey im towarzyszyl... To ja martwilo. Raif pojechal z Shorem Gormalinem i innymi do naczelnika Gnashow, ktorzy graniczyli z klanem Blackhail i Dhoone, zeby zasiegnac jezyka. Wzmocniono posterunki na wschodzie i poludniu, a wszyscy rozproszeni na ziemiach klanu otrzymali rozkaz stawienia sie w okraglaku, by bronic go w wypadku najazdu. Zapowiedziano, ze po powrocie oddzialow Mace'a i Shora odbedzie sie wielka narada, w ktorej wolno bedzie uczestniczyc tylko zaprzysiezonym wojownikom. Effie przypuszczala, ze wybiora Mace'a Blackhaila na naczelnika. W koncu dopnie swego. -Nie stoj tak, Effie Sevrance - skarcila ja Raina, idac wydeptana sciezka do stajni. - Musisz pomoc mi okulbaczyc Laske. Zerkajac nad pastwiskiem na niski grzbiet piaskowca, Effie zagryzla warge. Snieg sprawial, ze wszystko wydawalo sie bardzo rozlegle. Okolica juz nie skladala sie z odrebnych czesci, takich jak pastwisko dla owiec, pastwisko dla krow, sad jabloniowy Longheada i Klin, tylko stala sie jedna biala caloscia. Jej serce zabilo szybciej. Ziemia byla wielka biala nicoscia, jak przestrzenie w snach, ktore ciagna sie w nieskonczonosc... -Och, nie, Effie Sevrance - Raina pociagnela ja za ramie. - Tym razem mi nie czmychniesz. Nie ma sie czego bac, to tylko swieze powietrze i snieg. Nie zostawie cie. Obiecuje. Effie pozwolila zaciagnac sie do stajni. Lubila stajnie, choc nie tak bardzo, jak psiarnie. Stajnie mialy grube kamienne mury, lecz byly wielkie i wysokie, z mnostwem przestrzeni nad glowa. Psiarnie to co innego. Buda byla tak niska, ze dorosly czlowiek nie mogl sie w niej wyprostowac. Effie usmiechnela sie szeroko na wspomnienie Shora Gormalina, ktory musial zgiac sie wpol, zeby wyciagnac ja stamtad przed dwoma tygodniami. Jest mily, ten Shor Gormalin. Zrozumial, kiedy mu powiedziala, ze to wcale nie byla ucieczka. "Tylko znalezienie sobie miejsca dobrego do rozmyslan - powiedzial, powaznie kiwajac glowa.- Rozumiem. Sam robie to od czasu do czasu. Choc musze przyznac, ze wole miejsca cieplejsze i bardziej bezpieczne. Te Shankowe diably moglyby odgryzc czlowiekowi glowe". "Shankowe diably". Effie usmiechnela sie szerzej. Psy Orwina Shanka byly przy niej lagodne jak szczenieta. Widzac jej usmiech, Raina tez sie usmiechnela. -Bedzie przyjemnie, zobaczysz. Upieklam jablka w paskach boczku. W lepszym nastroju Effie zaczela zapinac uzde Laski. Uwielbiala patrzec na usmiech Rainy. Kiedy klaczka zostala osiodlana i objuczona dwiema pustymi skorzanymi sakwami, Raina wyprowadzila ja na plac. Stary Las rosl na zachod od okraglaka, za pastwiskiem i polnocnym grzbietem. Strzeliste brzozy i czarne swierki rwaly linie nieba, a wysoko nad nimi klucz dzikich gesi lecial na poludnie. Swiezy snieg, utwardzony przez nocny przymrozek, poskrzypywal pod butami Effie. Bylo zimno i dziewczynka czula, jak jej policzki plona pod lisim kapturem. Krysztalki lodu skrzyly sie na galeziach drzewek Longheada. Effie skrzyzowala rece na piersiach i wsunela dlonie pod pachy. Zima zawsze szybko przychodzila do klanu Blackhail. "Tatus mowi, ze to dlatego..." Effie stanela jak wryta. "Nie ma tatusia. Tatus odszedl". -Effie - odezwala sie cicho Raina; jej glos naplywal z bardzo daleka. - Wszystko w porzadku, malenka. Ze mna bedziesz bezpieczna. Przysiegam. Cos zabolalo ja gleboko za oczami. Zamrugala, ale bol nie ustepowal. Raina mowila i sciskala ja za ramie, lecz ona ledwie ja czula i slyszala. Talizman dzgal w mostek niczym wyciagniety palec. "Tatus odszedl". A ona od samego poczatku, od pierwszego poranka jego nieobecnosci wiedziala, ze bedzie zle. Tak powiedzial jej talizman. -Chodz, Effie Sevrance. Siadaj na Laske. - Rece Rainy wsunely sie pod jej pachy i oderwaly od ziemi. Zobaczyla, ze niebo sie przybliza, biale i otulone snieznymi chmurami, potem poczula pod soba twarde skorzane siodlo. - Wez wodze. Laska cie poslucha. Mam racje, Lasko? - Raina poklepala klaczke po karku. Effie zlapala wodze, a Raina skrocila strzemiona. Talizman mowil zle rzeczy, az ogarnely ja mdlosci. Trzymajac wodze w lewej rece, siegnela pod olejowke i wyjela kamyk dany jej w dniu narodzin przez przewodnika klanu. Wystarczylo jedno szarpniecie, by zerwac sznurek. Nawet przez psia skore rekawiczek kamyk sprawial wrazenie zywego. Nie byl cieply i nie poruszal sie, ale... jakby napieral. -O co chodzi, Effie? Czy kamien zadrapal ci skore? - Raina szla obok Laski, popatrujac na Effie z twarza sciagnieta i blada. Effie odchylila sie w siodle i namacala jedna z sakw. Wsunela reke pod skorzana klapke i puscila talizman. Cos zaklulo ja w zoladku, gdy to zrobila. Zaczerpnela powietrza, mowiac sobie, ze to glupio bac sie kamyka nie wiekszego od wlasnego nosa. -Nic mi nie jest, Raino. To tylko... zimno. Kamyk ziebil mi skore. Raina pokiwala glowa i Effie znow opadly wyrzuty sumienia. Nie cierpiala klamac. Dalsza droge przebyly w milczeniu. Raina przeprowadzila Laske na druga strone grzbietu, w doline. Stare wiazy, lipy i psie brzozy pojawily sie po bokach sciezki, ich nagie konary drapaly niebo przy kazdym podmuchu. Krople zamarznietego soku swiecily u nasady galazek, a w dziuplach lsnily wilgotne zeby lodu. Effie zadrzala. Zwykle lubila stare drzewa, jednakze dzisiaj widziala tylko zle rzeczy: huby wzerajace sie w kore, sliski zielony mech rosnacy od poludnia na pniach, sprochniale korzenie wylazace z ziemi pod starymi debami. Przeciez korzenie nie powinny byc widoczne, prawda? Juz samo patrzenie na nie sprawialo, ze czula sie nieswojo. Jakby zobaczyla cos, czego nie powinno sie ogladac, na przyklad oble bezskrzydle robaki, ktore mieszkaly pod podlogami i gleboko w murach okraglaka. Czujac przyspieszone bicie serca, odwrocila wzrok. Patrzac przed siebie miedzy uszami Laski, starala sie nie myslec ani o talizmanie lezacym na dnie sakwy, ani o korzeniach starych debow. Miala ochote zdjac rekawiczki i dotknac karku klaczy. Wiedziala, ze jest cieply, miekki i mily w dotyku. -Dobra dziewczynka - szepnela, pragnac uslyszec brzmienie wlasnego glosu. - Dobra Laska. Stary Las przyblizal sie powoli. Pierwsza zapowiedzia byl bardziej miekki grunt pod nogami, kilka krzaczastych brzoz i olch, sznur starych wiazow. Potem pokrywa sniezna stala sie ciensza i odslonila szerokie liscie zimowych paproci i nagie pedy trojesci. Nieco dalej lezaly zaokraglone glazy upstrzone biela ptasich odchodow i zolte od uschnietego mchu. Gruba warstwa martwej i zamarznietej sciolki chrzescila przy kazdym kroku. Pod rozlozystymi koronami drzew zrobilo sie ciemniej i ciszej. Zapach wilgotnej ziemi i powoli rozkladajacej sie materii organicznej stal sie bardziej intensywny. I wreszcie, gdy minely sprochniale pniaki i cienkie jak igla strumyki, znalazly sie w sercu drzacego, poskrzypujacego skupiska lip, wiazow i debow. W Starym Lesie. Effie z zadowoleniem opuscila otwarte przestrzenie doliny i byla rada, ze nie siega wzrokiem dalej niz na paredziesiat krokow. W lesie panowala cisza, macona jedynie przez delikatny szmer wiatru w galeziach. Effie zerknela proszaco na Raine, steskniona za jej glosem. Raina jednak milczala, patrzac pod nogi. Rabek jej welnianej spodnicy oblepiony byl sniegiem i blotem, a krysztalki lodu osiadly na skrajach kaptura. Effie okropnie pragnela cos powiedziec, cos zabawnego, interesujacego albo madrego, ale slabo radzila sobie ze slowami. W przeciwienstwie do Letty Shank i Mog Wiley. Raina szla wzdluz polnocnego brzegu Starego Lasu na jego zachodni skraj. Troche sie ocieplilo i snieg pod nogami nie byl juz taki kruchy. Kilka zimowych ptakow, glownie rudzikow i kuropatw, nawolywalo sie z miejsc, ktorych Effie nie mogla wypatrzyc. Od czasu do czasu czula, jak cos traca ja w podstawe kregoslupa. Metalowa sprzaczka albo twardy lek kulbaki. Ani chybi. Talizman nie mogl tracac jej przez skore sakwy i zad Laski. Nie mogl... Zachodni skraj Starego Lasu doskonale sie nadawal na zastawianie pulapek. Wiele kobiet lapalo tutaj drobne zwierzeta, kazda z nich miala swoj rewir i sekretne miejsca. Effie dobrze znala miejsca Rainy. Miala ona wylaczne prawo do strumienia miedzy dwoma siostrzanymi wierzbami i urwiskiem oraz do samego urwiska, gdzie wysoko na szczycie rosly jezyny i borowki. Effie nie znala sie zbyt dobrze na zastawianiu sidel, ale wiedziala, ze wszystkie stworzenia ciagna do lesnych jagod. Przybyly na tereny Rainy, gdy slonce jeszcze pielo sie po niebie. Effie zsunela sie z grzbietu klaczki, a Raina zaczela wspinac sie na stromizne. Na szczycie zajrzala pod krzak jezyny, zeby sprawdzic pulapke. Po chwili zawolala z zadowoleniem: -Mam jednego, Effie. Lis. Wielki, z pieknym futrem. Jest jeszcze cieply. Effie ruszyla pod gore, rozmyslnie oddalajac sie od sakwy z talizmanem. Szkoda, ze lis byl cieply. To znaczylo, ze Raina zatrzyma sie tutaj i oskoruje go, zanim zamarznie. Nie mozna obdzierac ze skory zamarznietego lisa. Raina wyszla spod krzaka, trzymajac za kark srebrnego lisa. Zolte slepia byly otwarte, ale brakowalo w nich lisiego sprytu. -Effie, wyjmij noz do skorowania z lewej sakwy. Effie niezbyt dobrze radzila sobie z rozroznianiem prawej i lewej strony. Musiala wyciagnac rece, zeby sie nie pomylic. Zmarszczyla brwi. W lewej sakwie lezal talizman. Z sercem bijacym odrobine szybciej niz przed chwila, jeszcze raz zastanowila sie, gdzie jest prawa, a gdzie lewa strona. -Effie! Pospiesz sie! Chce wrocic przed poludniem. Glos Rainy brzmial bardziej ostro niz zwykle i Effie biegiem pokonala odleglosc dzielaca ja od Laski. Z zamknietymi oczami, mocno zaciskajac usta, wepchnela reke do sakwy. Gdy palce zamknely sie na chlodnym metalu noza, talizman tracil grzbiet dloni. Effie podskoczyla. Talizman chcial, zeby wziela go w reke... jak w psiarni tuz przed przyjsciem Shora Gormalina. -Nie - szepnela. - Prosze. Nie chce wiedziec. -Effie, noz! Lapiac noz, wyrwala reke z sakwy. Przez chwile stala absolutnie nieruchomo, ze sciagnieta twarza, z nozem w wyciagnietej rece. Czekala na cos strasznego. Nic sie nie stalo. Drzewa skrzypialy. Zahukala sowa, ktorej dzien pomylil sie z noca. Effie odetchnela z ulga i pobiegla do Rainy. Raina juz zdjela druciane wnyki z lisiego pyska i wytrzepywala z futra skrawki lisci i snieg. Effie podala jej noz. Gdy to robila, opadla ja nieodparta pokusa, zeby ja objac. Otoczyla rekami talie Rainy. -Malenka. Malenka. - Raina sciagnela jej kaptur i pogladzila po glowie. - Nie powinnam zabierac cie tak daleko. Zle postapilam. Effie nie obchodzilo to, ze Raina nie rozumie. Liczylo sie tylko brzmienie jej glosu, lagodne, dobre i znajome. Uscisnela ja mocno i odsunela sie. Raina nie probowala jej zatrzymac. W wolnej rece trzymala lisa i Effie wiedziala, ze chce szybko zdjac mu skore i odejsc. -Sluchaj - zagadnela Raina, nieznacznym ruchem reki wskazujac, ze powinna zalozyc kaptur - moze poszukasz po drugiej stronie krzakow tych blyszczacych kamykow, o ktorych rozmawialysmy? Zaraz za dwoma debami, pod borowkami. Kiedy Effie kiwala glowa, snieg i ziemia zachrzescily w krzakach na dole. Poruszyly sie galezie. Kawka smignela w niebo, wrzeszczac jak opetana. Cicho zadzwieczal metal. Raina przywolala Effie do siebie. Juz zrobila pierwsze naciecie wzdluz pyska lisa i blonka krwi pokrywala ostrze noza. Gdy Effie sie przysunela, rzucila lisa na ziemie. Mace Blackhail wylonil sie z krzakow, prowadzac za uzde swojego deresza. Walach pokryty byl piana, siersc blyszczala w chlodnym powietrzu, a w nozdrzach pienil sie sluz. Brzuch i nogi obryzgane mial blotem, a skora wokol siodla byla laciata i oblepiona sieczka. Mace Blackhail wygladal niewiele lepiej w lisim kapturze ciezkim od blota i lodu, z policzkami spalonymi przez slonce, ktore odbijalo sie od sniegu. -Przybrana matko! - zawolal. - Przybylem do okraglaka cwierc godziny po twoim odjezdzie. Raina nie odpowiedziala. Jej palce wbily sie w ramie Effie. Mace Blackhail wzruszyl ramionami. Zatrzymal sie i przywiazal wodze walacha do brzozki o wiotkich galeziach. Effie slyszala, jak metal - bron, jak sadzila - podzwania pod jego olejowka. -Musimy porozmawiac, przybrana matko. - Mace spojrzal w strone Effie. - Na osobnosci. Nie puszczajac ramienia Effie ani noza do skorowania, Raina zaczela schodzic po stoku. -Effie jest tylko dzieckiem. Nie... -Jest Sevrance'owna - ucial Mace Blackhail. - Popedzi z bekiem do tego swojego ciemnookiego brata i naopowiada mu glupot. -Chodzi ci o Raifa? - W glosie Rainy pobrzmiewalo cos, czego Effie nie rozumiala. - Bo z Dreyem szybko sie dogadaliscie. Skwapliwie dal ci swoj mlot tej nocy, kiedy Bron przybyl od Dhoone'ow. Mace Blackhail sciagnal kaptur. Twarz mial ogorzala, wychudla po dlugich dniach spedzonych w siodle. -Pozbadz sie dzieciaka, Raino. Effie stala nieruchomo. Wyobrazala sobie, ze nadal czuje talizman napierajacy na grzbiet reki. Raina westchnela i poklepala ja po ramieniu. Znizajac glowe, szepnela jej do ucha: -Idz poszukac kamykow za krzakami, o ktorych mowilam. Ja zostane na strazy. Nie odjade bez ciebie, obiecuje. Effie przekrecila glowe, zeby spojrzec jej w twarz. Przerazilo ja to, co zobaczyla. -Raino? -Idz, Effie. - Raina poklepala ja po ramieniu, tym razem mocniej. - Idz. Wszystko bedzie dobrze. Nie ma powodow do strachu. To tylko Mace. Effie zeszla po zboczu. Mace Blackhail patrzyl za nia. Kiedy zrownala sie konmi, Laska zarzala i Effie chciala pogladzic ja po karku. Znajome pchniecie. Cofnela reke i mocno zagryzla usta, zeby nie krzyknac. To nie mogl byc jej talizman. Nie mogl. Odwracajac sie na piecie, znalazla sie twarza w twarz z Mace'em Blackhailem. Nim zdazyla sie odsunac, on zlapal ja za brode. Woda z topniejacego sniegu sciekala z wlosow na policzki, gdy przekrzywial jej twarz w jedna i w druga strone. Smierdzial skorowanymi zwierzetami. Jego glos byl sliski i zimny jak lod. -Urodziwa to ty nie bedziesz, moja mala. Ale uwazaj, bo bedzie duzo gorzej, jesli zaczniesz paplac i zmyslac. -Zostaw ja! - Raina zbiegla po zboczu. Effie zwrocila uwage na noz w jej rece. Mace Blackhail klepnal ja po posladkach. -Nie wracaj, dopoki nie odjade. Effie skoczyla w krzaki, nie baczac, gdzie sie kieruje. Raina zawolala za nia, ostrzegajac, zeby nie odchodzila za daleko, jednakze Effie ledwie ja slyszala. Wszystko zagluszalo szybkie dudnienie serca. Galaz debu zadrapala jej policzek. Paprocie chlostaly po butach i sukience, snieg i galazki trzeszczaly pod nogami. Nawet nie wiedziala, czy ucieka przed Mace'em Blackhailem czy przed swoim talizmanem. Zwolnila na stromym zboczu. Kaptur miala opuszczony, ale wcale nie czula zimna. Kleby pary buchaly z jej buzi. Zerknela przez ramie. Zobaczyla tylko deby i wiazy. Korzenie przebijaly sie przez powierzchnie sniegu, blade i tluste jak robaki. Odwrocila glowe. Troche wyzej i na lewo rosly borowki, gdzie Raina zastawiala sidla. Zmarszczyla brwi. Jesli tam pojdzie, to bedzie to samo, co wracanie na polane. Ale Raina przykazala trzymac sie w poblizu. Niepewna, co zrobic, mimowolnie siegnela reka do szyi, do talizmanu, ktorego nie bylo. To dziwne, zawsze brala go w reke, gdy musiala dokonac wyboru. Kladac reke plasko na piersi, sprobowala uspokoic rozkolatane serce. Chciala byc przy Rainie. Lekki podmuch zaszumial w drzewach, nastroszyl snieg jak zwierzeca siersc. Effie przygryzla warge. Nie lubila Mace'a Blackhaila i zoladek kurczyl jej sie na mysl, ze Raina zostala z nim sama. Pokrecila glowa i ruszyla pod gore. Nie potrzebowala skalnego okruchu, zeby podjac decyzje. Byla dosc duza, by zrobic to samodzielnie. Z tej strony wspinaczka byla duzo trudniejsza. Na poludniowe zbocze, zaslane luznymi kamieniami i zwalonymi pniami, sliskimi i zielonymi, zwykle zagladaly tylko lisy i kozy Hissipa Gluffa. Snieg pogarszal sprawe, skrywajac jezyny, wykroty i sprochniale klody. Effie zakasala spodnice wysoko nad kolana. Gdzies z dolu dobiegal szmer strumienia plynacego pod piaskowcem. Nie patrzyla w dol. Nim dotarla na szczyt, spodnica byla czarna od mokrego sniegu i blota. Przed soba zobaczyla borowki i dwa deby, o ktorych wspominala Raina. Choc nie byla w nastroju, zwrocila mysli ku kamieniom. Blyszczacym, powiedziala Raina. Pod krzakami. -Zostaw mnie! Effie zamarla, slyszac glos Rainy. Zastanowila sie, czy snieg nie wpadl jej za kolnierz, gdyz cos mokrego i'lodowatego sunelo po jej kregoslupie. "Raina". Przedarla sie przez snieg i paprocie na druga strone wzniesienia. Na ziemi pod krzakiem lezal potrzask, rozdziawiony, czekajacy na ofiare. Effie ominela go, osunela sie na kolana i na czworakach pokonala reszte drogi. Z dolu nie dochodzily juz slowa, tylko trzask galazek i chrzest olejowki. Ktorys kon bil w ziemie kopytami. Uslyszala gwaltownie zaczerpniety oddech, a po chwili czysty dzwiek rozpinanej sprzaczki pasa, niosacy sie w chlodnym powietrzu jak uderzenie dzwonu. Lezac na brzuchu, poczolgala sie blizej krawedzi. Jej serce lomotalo. Sluchala z takim wytezeniem, ze rozbolala ja zacisnieta szczeka. Dalsze odglosy. Glownie szelest ubrania i poskrzypywanie sniegu. Stekniecie. Nie wiadomo, Mace'a Blackhaila czy jednego z koni. Wsunela glowe w platanine lodyg i lisci na skraju urwiska i wyjrzala na polane. Najpierw zobaczyla deresza Mace'a Blackhaila, potem Laske. Czerwone borowki, zimne i prawie zamarzniete, obijaly sie o jej policzki jak szklane paciorki. Drobne ciernie szarpaly rekawy, gdy przysuwala sie blizej krawedzi. Uslyszala ciezkie oddechy i dostrzegla plecy Mace'a Blackhaila. Poruszaly sie w gore i w dol. Effie sciagnela brwi. Gdzie jest Raina? Wtedy zauwazyla, ze reka Mace'a... mocno zaciska sie na ustach Rainy. Raina lezala pod nim. Na ziemi. W sniegu. Poly olejowki byly rozchylone. Cos scisnelo ja w piersiach. Co on robil? Mace Blackhail opadl nizej i pocalowal twarz Rainy. Ona szarpnela glowa. Mace nadal podnosil sie i opadal. I teraz ciezko dyszal. Cos blysnelo na ziemi niedaleko koni. Noz Rainy. Ze swojego miejsca Effie widziala trzy plamy krwi wsiakajace w snieg. Jej wzrok z powrotem wrocil do Mace'a Blackhaila. Mezczyzna zatrzasl sie, jakby zakaszlal, potem opadl na piersi Rainy. Miala zamkniete oczy. Mace juz nie zakrywal jej ust, lecz ona nie probowala krzyczec, po prostu lezala z zamknietymi oczami, zupelnie nieruchomo. Mace powiedzial cos, czego Effie nie doslyszala, potem sturlal sie z niej i podniosl z ziemi. Raina nadal sie nie ruszala. Spodnice miala zadarta do pasa, a spod rozchelstanego kaftana wygladal lniany stanik. Effie odwrocila oczy: jak w przypadku korzeni debow, takich rzeczy nie powinno sie ogladac. Mace Blackhail przypasal miecz w czarnej pochwie z jeleniej skory. Kiedy szedl do konia, Effie ujrzala struzke jasnej krwi na jego policzku i druga na szyi. Zobaczyl noz Rainy i kopnal go mocno, w gaszcz osniezonego janowca. Splunal, przygladzil wlosy i dosiadl deresza. Walach potrzasnal glowa i zadarl ogon, ale on szarpnieciem wedzidla przywolal go do porzadku. Zawrocil konia i przez chwile patrzyl na lezaca na ziemi Raine. Nadal sie nie ruszala. Effie widziala tylko, jak wznosi sie i opada jej piers. Otworzyla oczy. Mace wykrzywil usta. -Doprowadz sie do porzadku przed powrotem. Skoro mamy sie pobrac - skoro musimy sie pobrac - nie zycze sobie, by moja zona wygladala jak niechlujna dziewka. - Z tymi slowami spial deresza i truchtem odjechal z polany. Effie patrzyla za nim. Lewa strona jej twarzy zdretwiala i przenikal ja ziab, jakiego dotad nie zaznala. Nawet serce wydawalo sie zimne. Z nieznanego sobie powodu zaczela wzywac Kamiennych Bogow. Inigar Stoop powiedzial, ze sa twardzi i rzadko odpowiadaja na modly maluczkich. "Nigdy nie pros o nic dla siebie, Effie Sevrance - uslyszala jego oschly, starczy glos. - Pros tylko o opieke nad klanem". Dla Effie Raina Blackhail byla klanem, dlatego wymowila dziewiec swietych imion bogow. Gdy doszla do Behathmusa, ktory zwany byl Mrocznym Bogiem i, jak powiadano, mial oczy z zelaza, Raina zaczela sie ruszac. Przekrecila sie na bok, podciagnela kolana, wsunela rece miedzy nogi i przycisnela brode do piersi. Kulila sie, jej cialo skrecalo sie niczym schnacy, martwy lisc. Najcichszy dzwiek nie dobyl sie z jej ust, lzy nie pokazaly sie w oczach, tylko robila sie coraz mniejsza i mniejsza, az Effie pomyslala, ze zaraz pekna jej plecy. Effie zalala sie lzami. Nie wiedziala, ze placze, dopoki wilgoc nie splynela do ust i nie poczula smaku soli. Stalo sie cos zlego. Nie byla pewna, co, ale wiedziala dwie rzeczy. Raine spotkala krzywda. A ona, Effie Sevrance, mogla temu zapobiec. Talizman wiedzial. Chcial jej powiedziec. Probowal jej powiedziec. Tracal i tracal, ale ona nie chciala sluchac. Wygramolila sie z krzakow, otrzepala snieg i lod z olejowki, kaptura, sukienki. Nie wiedziala, czy nadal placze; policzki miala zbyt odretwiale, zeby wyczuwac lzy. Mogla powstrzymac Mace'a Blackhaila od wyrzadzenia krzywdy Rainie. Mogla wziac talizman w reke i trzymac, dopoki nie zobaczy zlej rzeczy. "Tak bylo z tatusiem..." Glebokie drzenie przebieglo jej po krzyzu. Nagle zapragnela byc daleko stad, z powrotem w malej zamknietej przestrzeni swojej komorki. Pobiegla brzegiem urwiska i na dol. Nie wiedziala, ile czasu zajal jej powrot do Rainy - moze kwadrans, nie dluzej - ale nim dotarla na polane, Raina znow byla soba. Wlosy miala przygladzone, spodnice otrzepana z lodu, a plaszcz zapiety po same kolana. Usmiechnela sie na jej widok. -Wlasnie mialam zamiar zaczac cie szukac. Pora wracac do domu. Chodz. Posadze cie na Lasce. - Jej glos prawie nie zdradzal napiecia. Jej oczy jednak byly martwe. Effie milczala. Cos zacisnelo jej gardlo. Rozdzial 9 KARLO DHOONE'oW Vaylo Bludd splunal na psa. Wolalby opluc drugiego syna, ale tego nie zrobil. Pies, mieszaniec mysliwskiego z wilkiem o karku szerokim jak drzwi, obnazyl kly i warknal na swego pana. Klucha czarnego twarogu wyladowala na jego przedniej lapie i pies zaczal zawziecie szarpac zebami siersc i skore. Vaylo Bludd nie usmiechnal sie, ale byl zadowolony. W tym zwierzeciu zdecydowanie przewazala wilcza krew. -A zatem, synu - powiedzial, nadal patrzac na psa - zamiary twojego ojca wydaja ci sie szalone? Drugi syn Vaylo Bludda, Pengo, chrzaknal. Stal zbyt blisko ognia i twarz juz mial zaczerwieniona, ale teraz zaczela bic od niej luna. Mlot lezal za nim na podlodze niczym pies na smyczy. -Musimy zaatakowac Blackhailow teraz, kiedy zwyciestwo idzie naszym sladem. Jesli przysiadziemy na zadach, stracimy okazje zmiecenia klanow jednym uderzeniem. Siadajac na wielkim kamiennym karle, ktore stalo w samym srodku najpotezniejszego i najlepiej ufortyfikowanego okraglaka na ziemiach klanow, Vaylo Bludd zastanowil sie, czy znow nie splunac. Nie majac w ustach czarnego twarogu, przeciagnal jezykiem po zebach, zeby zebrac miarke sliny. Na Kamiennych Bogow! Alez te zebiska go bolaly! W taki dzien mial ochote poszukac kogos, kto je powyrywa. Znalezc takiego, a potem go zabic. Przelknal sline. Po chwili spojrzal na drugiego syna. Pengo od wielu dni nie golil wlosow na czubku glowy i nad czolem jezyla sie szczecina. Warkocze tez mial zaniedbane, pelne gesiego puchu i sieczki. Vaylo Bludd burknal. Potomstwo z prawego loza mialo prawo do fanaberii i popadania w gnusne samozadowolenie. Ale niechby tak postapil bekart! -Synu - zaczal glosem niskim jak warczenie psa - wladam tym klanem od trzydziestu pieciu lat, od dobrych pieciu przed twoimi narodzinami. Pewnie myslisz, ze sie chelpie, ale o to nie dbam. Jestem naczelnikiem klanu. Ja, Psi Lord. Nie ty, ktory nie masz nic wiecej nad to, czym raczylem cie obdarzyc. Oczy Pengra zwezily sie w szczeliny. Reka, ktora trzymala skorzana petle mlota, z trzaskiem zamknela sie w piesc. -Zdobylismy okraglak Dhoone'ow. Mozemy rowniez pokonac Blackhailow. Hailowie... Vaylo Bludd kopnal wilczarza, ktory odskoczyl z glosnym skowytem. -Hailowie spodziewaja sie naszego ataku. Ich okraglak bedzie szczelny jak tylek dziewicy, gdy tylko przekroczymy ich granice. Hailowie nie sa durniami. Nie dadza sie zaskoczyc jak Dhoone'owie. -Ale... -Dosc! - Psi Lord wstal. Wszystkie psy przywiazane do hakow odskoczyly na dlugosc smyczy. - Taka przewage, jaka mielismy tutaj, nielatwo bedzie powtorzyc. Wszystko ma swoja cene. I to ja zadecyduje, kiedy i czy w ogole uzyjemy takich srodkow. Mamy Dhoone. Zrobmy z tego pozytek. Wez Drybone'a i tylu z tych nicponi, swoich braci, ilu zdolasz zebrac do poludnia, i jedzcie zabezpieczyc granice z Gnashami. Sa u nich wszyscy Dhoone'owie, ktorzy uszli z zyciem. Jesli ma dojsc do ataku, to niechybnie z tamtej strony. - Vaylo pokazal w usmiechu czarne, bolace zeby. - I ziemie, ktore tam ogarniesz wzrokiem, mozesz uznac za swoje. Kiedys slyszalem, ze naczelnik powinien obsadzac synami rubieze swojego klanu. Pengo Bludd warknal. Szarpiac petle, poderwal mlot z podlogi i przelozyl trzon z lipowego drewna w poprzek piersi. Kolczasty mlot jezyl sie jak koszyk pelen nozy. Oczy tego samego koloru co ojcowe zaplonely zimno, niczym niebieskie wnetrze plomienia. Pengo bez slowa odwrocil sie na piecie, a warkocze i skrecone pasma wlosow podskoczyly na jego ramionach.Kiedy dotarl do drzwi komnaty, Vaylo zatrzymal go jednym slowem. -Synu. -Co? - Pengo nawet sie nie obejrzal. -Przyslij do mnie dzieciaki, zanim ruszycie w droge. Pengo Bludd wstrzasnal glowa i wyszedl, z calej sily trzaskajac drzwiami. Psi Lord wypuscil powietrze. Psy, cala piatka lacznie z wilczarzem, lezaly cicho. Po chwili Vaylo przyklakl i je przywolal. Psy podeszly na tyle, na ile pozwalaly im roznej dlugosci smycze. Vaylo mierzwil im siersc, klepal po brzuchach i sprawdzal ich predkosc, pociagajac za ogony. Zwierzeta warczaly, klapaly pyskami i szczypaly go, moczac jego rece spieniona slina. Byly dobrymi psami, co do jednego. W przeciwienstwie do wiekszosci psow mysliwskich i pociagowych, ktorym pilowano zeby, zeby nie przegryzaly smyczy i nie niszczyly futer upolowanej zwierzyny, psy Vayla mialy kly dlugie i ostre. Moglyby na jego rozkaz rozedrzec gardlo czlowiekowi. Zaden nie mial imienia. Vaylo dawno temu przestal nazywac swoje psy. Czlowiek obdarzony siedmioma synami, z ktorych kazdy mial zone, powinowatych i wlasne dzieci, szybko przestawal dbac nawet o imiona ludzi. Liczylo sie tylko to, jacy byli. Czujac odrebne uklucia bolu w kazdym z pozostalych mu siedemnastu zebow, Psi Lord podniosl sie z podlogi. Kosci w kolanach zatrzeszczaly pod jego ciezarem. Przyzywalo go karlo Dhoone'ow, wyrzezbione z jednego bloku blekitnoszarego piaskowca wysokiego jak kon w klebie. Vaylo odsunal sie od niego, wybierajac prosty debowy zydel blisko paleniska. Byl za stary na kamienne trony i zbyt ostrozny, by sie do nich przyzwyczajac. Bekart wczesnie sie uczy, ze zawsze musi byc gotow do ustapienia miejsca. Zerkajac na drzwi, ktorymi przed chwila trzasnal jego drugi syn, Vaylo zmarszczyl brwi. Na tym polegal problem ze wszystkimi synami: zaden nie wiedzial, co to znaczy ustapic drugiemu. Znali tylko polityke brania. Slyszal, jak za jego plecami psy biora sie za lby. Slyszal niskie, wyrozniajace sie warczenie wilczarza i bez odwracania glowy wiedzial, ze inne rzucily sie na niego z powodu przywilejow, ktorymi go obdarzal. Nie probowal sie wtracac. Takie bylo zycie. "Zatem - myslal, prostujac nogi przed ogniem i rozgladajac sie po pokoju - to jest wielki okraglak Dhoone'ow. Niegdys mieszkali tu ludzie zwacy sie krolami. Teraz zostali tylko naczelnicy". Usmiech skrzywil jego twarz, gdy przypomnial sobie, kiedy byl tutaj ostatnim razem. Wtedy tez nie zostal zaproszony. Trzydziesci szesc lat temu, w srodku nocy, pod nieobecnosc Airy'ego Dhoone'a, owczesnego naczelnika, i jego szescdziesieciu najlepszych ludzi. Vaylo klepnal sie po udzie. Poruszenie tego przekletego kamienia przewodniego bylo mordega! Staremu Ockishowi Bullowi wyskoczyla przepuklina wielka jak piesc. I nastepnego dnia z czterech tuzinow wojownikow, ktorzy odtaczali glaz od domu kamienia, tylko dwoch zdolalo ruszyc reka czy noga, a zaden przez tydzien nie mogl dosiasc konia. Vaylo zarechotal. Przedsiewziecie to bez watpienia bylo najbardziej nierozwazna, zle zaplanowana, beznadziejnie glupia rzecza, jaka mogli wymyslic dorosli mezczyzni. Dociagneli kamien tylko do Blekitnego Jeziora Dhoone. Spoczywa tam do dzis, na dnie zabarwionej miedzia toni, wsrod mulu i piasku, zatopiony trzysta krokow od domu Dhoone. Oczywiscie, nie wiedzial o tym nikt procz tych piecdziesieciu. Kiedy dwadziescia dni pozniej wrocili do rodzinnego okraglaka, wszyscy zaklinali sie, ze zlom skalny na bojowym wozie ciagnietym przez zaprzeg mulow jest niczym innym, jak polupanym kamieniem przewodnim, a nie zakupionym w kamieniolomie gruzem, posypanym cebrem mielonego szkla. I przydal sie na taki wyborny wychodek... Vaylo Bludd pochylil sie na stolku. To byly czasy! Liczyla sie tylko sila przebicia. On, nieslubny syn bez nazwiska i z wrogami zamiast braci, zyskal godnosc naczelnika, ktora piastowal do dzisiaj. A nie dostal tego daru w prezencie. Sam go sobie wywalczyl. Nie poszedl do swojego ojca z wyciagnieta reka, jak po jalmuzne. Gullit Bludd wyrzekl do bekarta ledwie pare slow od chwili, gdy uznal go za swego. I dobra polowe z nich stanowily przeklenstwa. Pukanie. Psi Lord spojrzal na drzwi. Zbyt dlugo przebywal sam i zaczynal rozmyslac, a prawdziwy Bludd przede wszystkim dzialal. -Wejsc. Spodziewajac sie dzieci drugiego syna, ktore rankiem przybyly z okraglaka Bluddow, Vaylo skupil oczy w polowie wysokosci otwieranych drzwi. Zobaczyl meskie nogi, dluga biala szate i gladkie, niemal kobiece dlonie. Psi Lord westchnal ciezko. Kiedy czlowiek uklada sie z diablem, nie trzeba dlugo czekac na jego pomocnikow. -Sarga Veys. Kiedy przybyles? Do pokoju wszedl wysoki mezczyzna o ziemistej cerze i kobiecych oczach. Nosil biala, prosta szate kleryka, nie byl jednak sluga bozym. -Na swoj nieznaczny sposob, lordzie Bludd, jestem tu od poczatku. Vaylo nie cierpial wysokiego glosu mezczyzny i doskonalego ksztaltu jego ust. Nienawidzil tez, gdy zwano go lordem Bluddem. Byl Psim Lordem, o czym wiedzieli wszyscy, lacznie z jego wrogami. Nagle rozzloszczony, wykrzyknal: -Zamknij za soba drzwi, czlowieku! Sarga Veys szybko wykonal polecenie, poruszajac sie z niepewnoscia czlowieka obdarzonego niewielka sila fizyczna. Psy warknely za jego plecami. Sarga Veys nie lubil psow i kiedy zamknal drzwi, odsunal sie od nich jak najdalej. Gdy sie odezwal, jego glos zadrzal. Drzenie moglo byc wyrazem strachu, lecz Vaylo Bludd podejrzewal, ze przyczyna byla wscieklosc. -Widze, ze sie urzadzasz, lordzie Bludd. I ze karlo Dhoone'ow ci odpowiada. Nieznacznie skinal glowa, naklaniajac Psiego Lorda do spojrzenia na kamienne siedzisko. U stop tronu poniewieral sie cienki pasek skory. Vaylo zmruzyl oczy. Niby taki drobiazg, skrawek rzemienia, ktory wysunal sie z jego warkoczy... a jednak ten pomocnik diabla dostrzegl go od razu. Nie po raz pierwszy upomnial siebie, zeby uwazac na tego czlowieka. -Mowisz wiec - zaczal, szukajac u pasa mieszka z twarogiem do zucia - ze od samego poczatku jestes na ziemiach klanow. Powiedz mi, przebywales w bezpiecznym zaciszu pieczyska? A moze twoj pan chcial, zebys byl blizej widowiska? Ciemna krew zabarwila blade policzki Sargi Veysa. -Nie sadze, by powinno cie to interesowac. Psom nie spodobalo sie brzmienie jego glosu. Warczac i klapiac zebami, naprezyly smycze, posuwajac sie w jego strone. Wilczarz zaczal gryzc swoj postronek. Usta Sargi Veysa sciagnely sie. Fioletowe oczy pociemnialy. -Psy! - zawolal Vaylo Bludd. - Spokoj! Psy natychmiast ucichly. Opuszczajac lby i kulac ogony, przypadly do kamiennej podlogi. Psi Lord uwaznie przyjrzal sie Sardze Veysowi. Przez krotka chwile zastanawial sie, czy jego grdyka nie poruszyla sie wraz z oczami. To byla kolejna rzecz do zapamietania o pomocnikach diabla: niewazne, jak mizernie wygladaja, rzadko sa bezbronni. Sarga Veys paral sie magia. Vaylo byl tego pewien. -Przyjechales sam czy z druzyna? -Na czele druzyny, jak zawsze. "Na czele?" Akurat w to Vaylo watpil. Chroniony przez nia, bylo bardziej prawdopodobne. Siedmiu twardych, wyszkolonych wojownikow raczej nie pozwoliloby, by kierowal nimi ktos w rodzaju Sargi Veysa. Zaprawieni w boju zolnierze nie znosili ludzi takiego pokroju. -Stad rusze na poludnie, by spotkac sie ze swoim panem. - Sarga Veys rozluznil sie troche, gdy psy ucichly. Przez chwile gladzil swoje delikatne wlosy. - Powiem mu, oczywiscie, o odniesionym przez ciebie sukcesie. Zapewnie go, ze wszystko poszlo gladko i zamelduje, ze jestes na dobrej drodze do uzyskania tytulu Lorda Klanow. - Sarga Veys usmiechnal sie, pokazujac drobne, biale, lekko zakrzywione do wewnatrz zeby. - Moj pan bedzie rad. Zrobil, co do niego nalezalo. Teraz od ciebie zalezy... Vaylo Bludd wyplul przezuty kawalek czarnego twarogu, uciszajac Sarge Veysa tak skutecznie, jak wczesniej swoje psiska. -To nie twoj pan zaplanowal najazd i podjal ryzyko. Nie on przedzieral sie przez ciemnosc i dym nie wiedzac, co przyniesie nastepny krok. Nie jego miecz zbroczyla krew. Nie jego synowie byli narazeni. Nie jemu przyrodzenie zmarzlo od czekania. -Dzieki mojemu panu - glos Veysa opadl o ton - wasze miecze nie splynely krwia tak mocno, jak moglyby splynac. Trzask! Psi Lord opuscil stope na zydel, ktorego rzezbione nogi pekly jak patyki. Po drugiej stronie paleniska psy skulily sie pod sciana. Sarga Veys wzdrygnal sie. Miesien na jego szyi zadygotal. -Jeszcze raz sprobuj na mnie swej cuchnacej magii - ryknal Vaylo - a biore psy na swiadkow, ze nie opuscisz z zyciem tego okraglaka! Psy pomarszczyly pyski i zawarczaly, obryzgujac kamienie kropelkami uryny. Niezdolny cofnac sie dalej, poniewaz juz opieral sie plecami o drzwi, Sarga Veys sciagnal wargi. -Tak. Teraz pojmuje, dlaczego zwa cie Psim Lordem. Vaylo pokiwal glowa. -Wlasnie. - Odepchnal noga polamany zydel. -Coz, Lordzie Psow czy jak tam sie nazywasz, skwapliwie przyjales pomoc mego pana, gdy bylo ci to na reke. Nie sadze, bys wowczas z gniewem lamal jakies stolki. A teraz stoisz w sercu siedziby, ktora on dopomogl ci zdobyc, i skaczesz do oczu jego emisariuszowi niczym pospolity awanturnik w pieczysku. - Sarga Veys postapil do przodu. - Powiem ci tedy... Vaylo przerwal mu dzikim ruchem glowy. -Powiedz mi, po cos przyszedl, a potem precz. Twoje pianie drazni moje psy. Jesli twoj pan przysyla wiadomosc, mow. Jesli chce zaplaty, podaj cene. - Vaylo nie odrywal wzroku od twarzy Sargi Veysa. To wbrew naturze, by mezczyzna mial fiolkowe oczy. Sarga Veys lekko wzruszyl ramionami. Zdolal, co prawda nie bez trudu, zapanowac nad miesniami twarzy. Kiedy sie odezwal, w jego glosie pobrzmiewaly resztki zlosci. -Dobrze. Nie przynosze ci wiesci od mojego pana. Kiedy dobito targu, nie prosil o nic w zamian i ten stan rzeczy nie ulega zmianie. Jak rzekl w owym czasie, pragnie zobaczyc klanowe ziemie pod jednym przywodztwem i wierzy, ze ty sie do tego nadajesz. Nie umiem powiedziec, kiedy i czy w ogole znow zaoferuje ci pomoc. Jest zajetym czlowiekiem, wiele spraw dopomina sie jego uwagi. Wiem jednak, ze z zainteresowaniem obserwowac bedzie twoje poczynania. Domyslam sie, ze wpadnie w rozdraznienie, jesli po zadanym sobie trudzie ty uznasz tron Dhoone'ow za wygodne jak wyscielane loze i postanowisz lec na nim do gory brzuchem. Zostalo jeszcze wiele klanow do wziecia. Psi Lord zassal powietrze przez bolace zeby. Rozgladajac sie po starej komnacie naczelnika Dhoone'a z wielkim paleniskiem z blekitnego piaskowca, z miekkimi skorami na posadzce i kilimami na scianach, z dymnymi mikowymi szybkami w oknach, zastanawial sie gleboko nad slowami Sargi Veysa. Brzmialy falszywie, ani chybi, jednakze byla w nich tez prawda. -Mam swoje plany co do Blackhailow i reszty - rzekl wreszcie. - Ruszymy na nich w odpowiednim dla nas czasie. Najpierw jednak musze zabezpieczyc okraglak Dhoone'ow. Usmiech przemknal przez twarz Sergi Veysa. -Alez oczywiscie. Moj pan wielce sobie ceni twoj rozsadek. Marszczac brwi, Psi Lord ruszyl do drzwi. Z satysfakcja zobaczyl, ze Sarga Veys kurczy sie ze strachu, ale zadowolenie bylo krotkotrwale. Naprawde nie cierpial tego czlowieka. Veys byl niebezpieczny. Mial temperament czlowieka przywyklego do silowego rozwiazywania problemow. -Ruszaj w swoja strone. I powiedz swojemu panu, ze wiadomosc, ktorej miales nie przekazac, zostala pilnie wysluchana. Sarga Veys pochylil glowe. Gdy to zrobil, Vaylo zauwazyl, ze skora na jego twarzy nie jest wcale taka gladka i bezwlosa, jakby sie wydawalo, tylko ogolona brzytwa w doswiadczonej rece. -Powiem memu panu, ze siedziba Dhoone'ow przypadla ci do gustu. I ze masz... jak powinienem to wylozyc? Dalekosiezne plany zajecia okraglaka Hailow. Vaylo Bludd byl wowczas bliski uderzenia Veysa. Twarz mu pociemniala, dlon zacisnela sie w piesc, a szczeki zwarly z gluchym trzaskiem. Walac nasada dloni w klamke, zlamal debowa podkladke. -Precz! Zabieraj swoje kosciste, ogolone dupsko wraz z chytrymi polprawdami i afektowanymi usmieszkami i wynos sie z mojej ziemi, Polczleku. Fioletowe oczy Sargi Veysa przybraly barwe glebokiej nocy. Jego twarz skrzywila sie i stwardniala. -A ty - jego glos wznosil sie w miare, jak tracil nad nim kontrole - lepiej pilnuj swego psiego pyska. Nie mowisz do jednego ze swoich kundysow w zwierzecych skorach. Przybylem tutaj jako gosc i emisariusz, i przynajmniej temu ostatniemu nalezy sie szacunek. - Veys przestapil prog i po raz ostatni odwrocil sie do Vayla Bludda. - Na twoim miejscu nie przyzwyczajalbym sie tak bardzo do tronu Dhoone'ow, Psi Lordzie. Pewnego dnia mozesz odwrocic sie i stwierdzic, ze juz go nie ma. Sarga Veys zlapal szate, podniosl rabek nad kostki i odmaszerowal. Psi Lord patrzyl za nim. Po dluzszej chwili wypuscil powietrze i zamknal drzwi. Ostatnia rzecza do zapamietania o diabelskich pomocnikach bylo to, ze czesto sprawiali wieksze klopoty od samego diabla. Vaylo podszedl do psow i poklepal sie po udzie. -Co myslicie, he? - mruknal, pochylajac sie, zeby podrapac je po gardlach i wytargac za uszy. - Co myslicie o Polczleku Veysie? Psy skamlaly i warczaly, dopominajac sie o pieszczoty i poszczypujac mu palce. Tylko wilczarz trzymal sie z daleka. Siedzac pod sciana, drzac w gotowosci, nie odrywal bursztynowych slepiow od drzwi. -Masz racje, moj sliczny. Polczlek nie powiedzial mi nic, czego bym juz nie wiedzial: tylko glupcy i dzieci nie pilnuja swoich tylkow. -Dziadku! Dziadku! - Malenkie stopki zatupaly po kamieniu, drzwi otworzyly sie gwaltownie. - Dziadziu! - Dwoje dzieci stanelo w progu, smiejac sie i piszczac. Psi Lord wyciagnal ku nim rece. -Chodzcie i usciskajcie starego dziadka, i pomozcie mu utemperowac te przemadrzale psiska. Psom udalo sie wydac cos na podobienstwo zbiorowego jeku, gdy dzieci pedzily przez pokoj do Vayla Bludda. Starsza, jasnowlosa slicznotka o ciemnej skorze i ciemnych oczach jak u matki, chichotala jak szalona, tulac sie do dziadka i szturajac noga psy wielkie niczym kuce. Psy byly za madre, by warczec na wnuczeta Vayla Bludda, i bezwolnie pozwalaly sie piescic, draznic i nazywac niegodnymi imionami. Dzieciaki wabily wilczarza Puszek! A on reagowal! Dla Vayla nic nie moglo byc bardziej zabawne, totez ryczal smiechem na cale gardlo. Kochal tylko swoje wnuki i swoje psy, a kiedy mial jedno i drugie pod bokiem, byl najszczesliwszym czlowiekiem pod sloncem. W ciagu miesiaca wszystkie jego wnuki zjada do okraglaka Dhoone'ow, bezpiecznego niczym forteca, i wraz z psami bedzie mial na nie baczenie. Gdy targal czarna czupryne najmlodszego wnuka, slicznego malca, ktorego potajemnie uwazal za podobnego do siebie, przez mysl przemknely mu slowa Sargi Veysa: "Pewnego dnia mozesz odwrocic sie i stwierdzic, ze tronu juz nie ma". Rozejrzal sie po komnacie naczelnika, szukajac wzrokiem srodkow obrony: blysk ostrych szpicow kraty otaczajacej palenisko, zelazne klamry wbite w mur wokol okien, kamien do barykadowania drzwi lezacy plasko pod sciana - wszystko ozdobione Szkarlatnym Ostem, herbem Dhoone'ow. Czy wnuki beda tu bezpieczne? Byl to najswietniejszy okraglak ze wszystkich, jakie kiedykolwiek zbudowano, dziesiec razy lepiej zdatny do obrony od gniazda Bluddow, jednakze on, Psi Lord, zdobyl go bez wysilku. To hanba, wiedzial az nazbyt dobrze. Kamiennym Bogom stokroc milszy byl czlowiek, ktory przelewa krew i z furia walczy o poletko owsa, od tego, kto podstepem i knowaniami zagarnia caly kontynent. Przerazliwy bol przeszyl jego siedemnascie zebow, gdy po raz pierwszy w zyciu zaczal sie zastanawiac nad slusznoscia dokonanego wyboru. Rozdzial 10 POWROT Raif najpierw oporzadzil swojego konia w stajni i dopiero potem wszedl do okraglaka. Shor Gormalin i inni wyprzedzili go, pozostawiajac swoje wierzchowce gromadzie podekscytowanych dzieciakow, ktore wygladaly ich powrotu. Raif jechal na koniu pozyczonym przez Orwina Shanka. Orwin chowal psy, konie i synow, a skoro dwaj jego synowie nie zyli, stwierdzil, ze ma wiecej koni niz potrzeba. Zabojcy Chada i Jorry'ego zabrali ich konie, wiec Raif nie mogl pojac, jakim sposobem Orwin Shank ma wierzchowce na zbyciu. Jednakze jakos wygospodarowal dwa i w dzien po przybyciu Brona Hawka z wiesciami z okraglaka Dhoone'ow zaproponowal jednego Raifowi.-To nic takiego - zapewnil rumiany topornik. - Chce, zebys go zatrzymal. Jesli wolisz nazwac to pozyczka, mnie tez to bedzie na reke, ale powiem ci, Raifie Sevrance, ze nie upomne sie o zwrot. Ty i twoj brat zajeliscie sie moimi chlopcami, wyrysowaliscie dla nich krag przewodni... Noce staly sie latwiejsze, odkad wiem, ze spoczeli w jego obrebie. Pozniej Raif dowiedzial sie, ze Orwin Shank "pozyczyl" drugiego konia Dreyowi. Poklepal siwego walacha po karku. Orwin Shank byl dobrym czlowiekiem, tak samo jak Corbie Meese i Ballic Czerwony, dlaczego jednak pozwalal, by rzadzil nim Mace Blackhail? Raif odetchnal. Nie bylo latwej odpowiedzi. Mace Blackhail umial przekonywac, umial klamac, a jego historie wpadaly w chetne uszy. Raif zamknal boks na skobel. Co jeszcze zrobil Mace? To bylo naprawde wazne pytanie. Siedem dni to szmat czasu. Jakich matactw dopuscil sie, podczas gdy on byl u Gnashow? Wrocil, tyle bylo mu wiadomo. Dzieci powiedzialy, ze wczesnym rankiem przygalopowal do okraglaka, na chwile wstapil do srodka, a potem ruszyl do Starego Lasu. Po jego odjezdzie powrocili pozostali uczestnicy wyprawy na ziemie Dhoone'ow. Sciemnilo sie, choc poludnie minelo zaledwie cztery godziny temu. Mace Blackhail mial mnostwo czasu na odzyskanie wladzy nad okraglakiem. Raif nie mial zamiaru pedzic biegiem ze stajni, zeby posluchac, co tym razem wymyslil samozwanczy naczelnik klanu. To niczego nie zmieni. Jakie by nie byly jego nowe intrygi, z pewnoscia ich realizacja juz byla w toku. Odkopujac siano z drogi, Raif szedl srodkowym przejsciem w stajni. Drey bedzie w okraglaku z Mace'em. Gdyby Raina nie odezwala sie na zgromadzeniu, zanim jednoroczni mieli okazje wystapic, Drey z radoscia zlozylby swoj mlot u jego stop. Na wlasne oczy widzial zapal malujacy sie na twarzy starszego brata. Widok ten przyprawil go o mdlosci. Splamil wszystko, co razem przezyli w obozie na zlych ziemiach. Czul gorycz w ustach, ryglujac wrota stajni. Po spedzeniu siedmiu dni z Wilkiem Drey znalazl sie calkowicie pod jego wplywem. Stal sie kolejnym czlonkiem jego watahy. Nic bardziej nie zblizalo ludzi od dzielonego niebezpieczenstwa. Mace Blackhail osobiscie poprosil Dreya o towarzyszenie mu na wyprawie zwiadowczej do Dhoone'ow. Dzwiek, ktory mial niewiele wspolnego ze smiechem, wyrwal sie z gardla Raifa. Zatrzymujac przy sobie jednego brata, Mace Blackhail stawal na glowie, zeby pchnac drugiego z patrolem do Zachodniego Ustronia, lezacego sto mil od okraglaka w zimnych niebieskich cieniach Nadmorskiego Pasma. Tam swoje ostatnie dni spedzali starcy, ktorym juz nie zalezalo na niczym poza lowieniem ryb, polowaniem na kozy, kurzeniem wrzosowego tytoniu i spiewaniem starych piesni o smierci ostatniego krola Dhoone'ow z reki Ayana Blackhaila. Shor Gormalin postanowil temu zapobiec. -Zabiore chlopaka Sevrance'ow do Gnash - powiedzial. - Wedle powszechnej opinii niezle strzela z luku, a obecnie nie stac nas na marnowanie ani jednego przydatnego czlowieka. Bede mial go na oku, dopilnuje, by nie zszedl na manowce. Nikt, nawet Mace Blackhail, nie mogl sie sprzeciwic najbardziej szanowanemu wojownikowi w klanie, wiec Raif wszedl w sklad dziesiecioosobowego oddzialu, ktory wyruszyl zasiegnac jezyka od Gnashow. Bylo to siedem ciezkich dni. Jechali dzien i noc. Kon padl pod jednym z jezdzcow, a wszystkie pozostale trzeba bylo wymienic w Pieczysku Duffa. W drodze powrotnej przesiedli sie na swoje wierzchowce. Shor Gormalin nie narzucal tempa ani nie naglil do pospiechu, nie gonil nikogo na siodlo przed napiciem sie czarnego piwa i zjedzeniem chleba ze slonina, a jednak wzbudzil we wszystkich palace pragnienie jak najszybszego powrotu. Niejeden raz Raif zastanawial sie, czy zalezalo mu na powrocie do okraglaka przed Mace'em Blackhailem. Wzruszyl ramionami. Jesli tak wlasnie bylo, to maly jasnowlosy wojownik spoznil sie o pol dnia. Raif zasunal ostatni zelazny rygiel, naciagnal lisi kaptur i przygotowal sie do krotkiego biegu do okraglaka. Nie mozna bylo dluzej tego odkladac; pozyczony kon zostal wyszczotkowany i nakarmiony. Wkrotce ktos zwroci uwage na jego nieobecnosc. Pora raz jeszcze stawic czolo Mace'owi Blackhailowi. Powietrze na zewnatrz bylo zimne i nieruchome. Raifowi wydawalo sie, ze spedzil na nim ledwie chwile, zanim wykrzyknal swoje imie przed ciezkimi wierzejami ze smolowanych klod i wszedl do cieplego, oswietlonego wnetrza okraglaka. Panowal tu tlok i gwar. Wiesniacy w garbowanych mozgiem skorach i zgrzebnej welnie tarasowali przejscia, schody, izby. Zamartwiali sie glosno o swoje zagrody, owce, dzieci i przyszlosc. Raif nie widzial dotad w okraglaku tylu pasterzy i kmieciow, nawet w samym srodku zimy. Ci, ktorzy sciagneli ich z najdalszych rubiezy, sprawili sie doskonale. Nie znal ani z imienia, ani z widzenia co trzeciej mijanej osoby.W tlumie krecilo sie stosunkowo niewielu pelnoprawnych i jednorocznych czlonkow klanu, ale to o niczym nie swiadczylo. Mace Blackhail prawdopodobnie zebral ich w Wielkim Palenisku. -Raif! Tutaj! Raif poznal glos brata. Wszedl na kamien pod sciana, z ktorego latarniczka zapalala pochodnie, i spojrzal nad glowami tlumu. Zamierzal schodzic mu z drogi, lecz gdy zobaczyl Dreya pod druga sciana sieni, brudnego i ubloconego po dlugiej wyprawie, z cieniem siedmiodniowego zarostu na szczece, odetchnal z ulga. Drey byl w domu. Wygladal na zmeczonego. W warkoczu mial klaki lisiego futra z kaptura, a lancuchy mlociarza, rozpiete na kaftanie z gotowanej skory, wygladaly jak przyczernione w ogniu. Nie odniosl szwanku, tylko pare zylek peklo na nosie od mrozu. Nie ruszajac sie z miejsca, Drey czekal, az brat do niego podejdzie. Uscisneli sobie dlonie. -Widziales Effie? - zapytal na wstepie Raif. Drey pokrecil glowa. -Nie, ale inni ja widzieli. Byla z Raina w Starym Lesie. Anwyn spotkala ja po powrocie. Powiedziala, ze byla cicha jak myszka i z miejsca pobiegla do swojej komorki. Anwyn poslala do niej Letty Shank z mlekiem i podplomykiem. Raif pokiwal glowa. Zapadla dluga chwila milczenia, przerwana przez Dreya. -Wrociliscie tedy bezpiecznie. -Tak. Okraglak Gnashow peka w szwach. Wszyscy Dhoone'owie, ktorzy uciekli albo zostali wypedzeni z wlasnego domu, gromadza sie w starej warowni. - Raif zobaczyl, ze Drey zerka na schody wiodace do Wielkiego Paleniska. - Nastepne zgromadzenie? - zapytal twardym glosem. Drey spuscil oczy. Raif zaczerpnal powietrza. Trudno bylo powstrzymac wzbierajacy gniew. -Kiedy mi powiesz, Dreyu? Kiedy bedzie po wszystkim? Drey pokrecil glowa. -Nie. To nie tak, jak myslisz. Mace Blackhail chce poslubic Raine i... -Raine? - Raif odetchnal urywanie. Mial wrazenie, ze trafil w srodek gry, ktora nie miala nijakiego sensu. - Ona nigdy za niego nie wyjdzie. Jest jego przybrana matka... wystapila przeciwko niemu na ostatnim zgromadzeniu... - Zapalczywie potrzasnal glowa. - Ona go nienawidzi. Drey zaklal. -Nie zaczynaj od poczatku, Raif. -Czego nie zaczynac? - zapytal ponuro. -Przekrecania prawdy. Wymyslania niestworzonych rzeczy. Stawiania nas w klopotliwym polozeniu. - Drey przeciagnal reka po brodzie. - Nie tylko ty musisz zyc z konsekwencjami swoich slow. Jesli nie dbasz o mnie i moja pozycje w klanie, potrafie to zrozumiec, ale pomysl przynajmniej o Effie. Jest mala. Teraz, po smierci ojca, klan musi sie nia zajac. Pamietaj, ze za kazdym razem, kiedy otwierasz usta i mowisz cos zlego o Macie Blackhailu, wyrzadzasz krzywde nie tylko sobie, ale rowniez jej. Drey wyciagnal reke, zeby dotknac jego ramienia. Raif odsunal sie. Z nieznacznym, nieprzekonujacym wzruszeniem ramion Drey opuscil dlon. -Mace Blackhail zamierza zostac naczelnikiem klanu, Raif. I ty bedziesz musial sie z tym pogodzic, dla dobra nas wszystkich. Raif popatrzyl na niego uwaznie. Podejrzewal, ze Drey przecwiczyl swoja mowe o rodzinie i lojalnosci wobec klanu juz jakis czas temu. Slowa wydawaly sie sztywne i sztuczne, nie brzmialy prawdziwie. Bardziej pasowaly do Mace'a Blackhaila. Skrzywil usta w usmiechu. -Jak dlugo na mnie czekales, Drey? Czy Mace Blackhail kazal ci stac na warcie tu w sieni? Czy powiedzial, ze nie wolno mi wejsc do Wielkiego Paleniska dopoki cie nie wyslucham, a potem nie pokiwam potulnie glowa, jak przystalo na mlodszego brata? W miare, jak padaly kolejne slowa, twarz Dreya ciemniala. -To nie tak, Raif. Martwilem sie, ze klan moze zwrocic sie przeciwko tobie... Mace powiedzial, ze czlowiek nigdy nie slucha glosu rozsadku, gdy chodzi tylko o niego... Dopiero gdy zmusi sie go do myslenia o rodzinie, wowczas... Raif zlapal brata za ramie. Dlaczego nie chcial zrozumiec? -Drey, posluchaj mnie. Nie zrobie nic, by zaszkodzic tobie i Effie. Mace Blackhail wklada slowa w twoje usta. To my bylismy razem w obozie na zlych ziemiach. Ty i ja. Wiemy, co widzielismy, a Mace Blackhail wypacza prawde. Drey wyrwal sie z jego rak. -Przestan, Raif! Po prostu przestan! Mace uprzedzal, ze jestes zbyt mlody, by mnie wysluchac. - Z oburzeniem krecac glowa, Drey odwrocil sie ku schodom. Raif patrzyl za nim. Po pewnym czasie jego reka uniosla sie do talizmanu i zacisnela wokol twardego kawalka kosci. Nienawisc zaczerwienila jego skore i dusila w gardle. Byl w domu ledwie od godziny, a Mace Blackhail juz dopiekl mu do zywego. Swiadom zaciekawionych spojrzen, wypuscil talizman z reki. Drzal. Zapanowanie nad cialem wymagalo sporo wysilku. Wygladzajac wlosy i ubranie, poszedl sladem Dreya do Wielkiego Paleniska. Z rozmyslem staral sie nie myslec o bracie. Nie chcial teraz myslec o Dreyu. Schody byly pelne ludzi. Dzieci ganialy w gore i w dol, wrzeszczac i smiejac sie jak szalone. Grupy kobiet siedzialy na stopniach, rozmawiajac po cichu, zujac kawalki suszonych owocow, cerujac ubrania i oporzadzajac skorzana uprzaz. Palilo sie dwa razy wiecej pochodni niz zwykle i pasma tlustego czarnego dymu zageszczaly powietrze. Raif sila zdusil pragnienie odepchniecia ludzi z drogi. Czy nie mogli isc gdzie indziej? Dlaczego Anwyn Bird nie kazala im siedziec w wyznaczonych izbach? Zatrzymal sie przed drzwiami Wielkiego Paleniska. Stojacy przed nimi straznicy skrzyzowali wlocznie na jego widok. Rory Cleet, zlotowlosy, niebieskooki obiekt westchnien wielu dziewczat w klanie, pierwszy zabral glos. -Nie mozesz wejsc, Raif. Przykro mi. Rozkaz Mace'a Blackhaila. Tylko zaprzysiezeni wojownicy i jednoroczni. Bev, najmlodszy z chlopcow Shanka i sam nie bedacy jeszcze jednorocznym, pokiwal glowa. -Przykro mi, Raif. Nie bierz tego do siebie. -Mace Blackhail jeszcze nie jest naczelnikiem. Nie ma prawa wydawac rozkazow. - Raif postapil blizej. - Poza tym, od kiedy to zbrojna straz strzeze dostepu do Wielkiego Paleniska? Bev i Rory wymienili spojrzenia. Rory Cleet cmoknal, odrobine opuscil zelezce wloczni. -Ja tam nic nie wiem, Raif. Mace kazal pilnowac, zeby nie wszedl nikt procz zaprzysiezonych, wiec pilnuje. Nic w tym dziwnego, bo tylko tacy maja prawo decydowania o losach klanu. - Rory spojrzal mu w oczy. - Chodza sluchy, ze w przyszlym tygodniu Inigar bedzie odbierac przysiegi. Moze ty i Bev zostaniecie jednorocznymi wraz z reszta. Wtedy bedziesz mogl domagac sie wejscia, a ja wpuszcze cie ze szczerym zadowoleniem. Raif potrzasnal glowa. Lubil Rory'ego - chlopak przyjaznil sie z Deyem i ani troche nie wynosil sie nad innych pomimo swojej urody - lecz nie byl w odpowiednim nastroju, by pozwalac komus na wzbranianie mu wstepu do Wielkiego Paleniska. Przysuwajac sie blizej drzwi, mruknal: -Wpusc mnie. -Nie moge, Raif. - Rory Cleet przylozyl wlocznie do jego ramienia. Raif zlapal drzewce i mocno pociagnal ku sobie. Gdy Rory postapil do przodu, trzasnal go piescia po palcach. Rory puscil wlocznie. Rozzloszczony, zamachnal sie, trafil Raifa w ucho i pchnal go na drzwi. Drewno zatrzeszczalo. Nim Raif zdazyl zaczerpnac tchu, szpic wloczni Beva Shanka zaklul go w plecy na wysokosci nerki. -Odsun sie, Raif. - Policzki Beva, czerwone jak u wszystkich Shankow, plonely z podniecenia. Raif poczul, jak drzwi sie otwieraja. Zatoczyl sie do tylu. Cieple, wolne od dymu powietrze omylo mu kark. Ktos wyszedl z sali. -Co my tu mamy? - Mace Blackhail. Jego palce stukaly po skorzanym napiersniku, gdy mowil: - Jak widze, Sevrance znow sprawia klopoty. Raif wykrecil szyje i zobaczyl, ze Mace Blackhail ruchem glowy przyzywa kogos z sali. -Wydawalo mi sie, Drey, ze miales okielznac swojego braciszka. Raif skrzywil sie. Chwycil drzewce wloczni Beva Shanka, odsunal zelezce. Nie slyszal calej odpowiedzi Dreya, ale wyraznie dobiegly go slowa: "Przepraszam, Mace". Nie przypuszczal, ze jest juz tak zle. -Na Kamiennych Bogow, Mace, czegos sie spodziewal? Kto to widzial, by stawiac straze pod drzwiami? - Orwin Shank przysunal sie i zlapal Raifa za ramie. - Znow w samym srodku zamieszania, co, chlopcze? - Mrugnal do syna. - Dobra robota z ta wlocznia, Bev. Bev usmiechnal sie do ojca. Rory Cleet cofnal sie, ani na chwile nie spuszczajac oczu z Raifa. Palce jego prawej reki juz zaczynaly siniec i puchnac. Raif chcial mu cos powiedziec, ale nie zdazyl, gdyz Orwin Shank wciagnal go do Wielkiego Paleniska. -Wzbranianie chlopakowi wstepu mija sie z celem - powiedzial mlociarz, zamykajac drzwi. - Byl u Gnashow z Shorem Gormalinem. Jego meldunek bedzie tak dobry jak kazdy inny. -Racja - poparl go Shor Gormalin ze swojego miejsca przy ogniu. - Przyprowadz go do mnie. Recze za jego zachowanie. Raif rozejrzal sie po sali. Zgromadzily sie tutaj trzy setki wojownikow. Na ich plecach jezyly sie napiete luki i hartowane glowice mlotow, piersi kryly sie pod nabitymi blekitna stala pancerzami z gotowanej skory. Kobiet nie bylo. Nawet Rainy Blackhail. Mace Blackhail sapnal, wyraznie niezadowolony. Raif pomyslal, ze Bev i Rory zostali postawieni przed drzwiami wylacznie po to, by go zatrzymac. -Dzisiejszego wieczoru beda tu sie toczyc meskie rozmowy - rzekl Mace, ramieniem zagradzajac mu droge do lawy Shora Gormalina. - Ktos, kto nigdy nie wsadzil reki pod dziewczynska spodnice, nie ma tu czego szukac. Parunastu jednorocznych pod wschodnia sciana nagle dostrzeglo cos interesujacego w podlodze pod nogami. Ktos kaszlnal nerwowo, inni sie zarumienili. Wielki psioglowy Banron Lye, ktory zostal jednorocznym dopiero zeszlej wiosny, ale wygladal na co najmniej o dziesiec lat starszego, po kolei pociagal za palce, az strzelaly mu stawy. Raif zerknal na Dreya, stojacego blisko slupa z czerwonego drewna. On nie nalezal do tych, ktorzy wbili oczy we wlasne stopy. Raif pogladzil kiepsko ogolona szczeke. Wiedzial o swoim bracie mniej niz mu sie wydawalo. -Macie Blackhailu - zaczal lagodnie Shor Gormalin, przekrecajac sie tak, ze swiatlo pochodni padlo na krotki, bezpretensjonalny miecz u jego boku. - Jesli wkladanie reki pod dziewczeca spodnice uwazasz za probe meskosci, to w takim razie najmniej piecdziesieciu z nas musisz pokazac drzwi. W sali gruchnal smiech. Wiekszosc pelnoprawnych czlonkow klanu ryczala ze szczerym rozbawieniem. Duza czesc jednorocznych rozesmiala sie z ulga. Nie czekajac na odpowiedz, Shor Gormalin skinal na Raifa. -Chodz do mnie, mlodziencze, i to szybko. Mace Blackhail nie opuscil reki i Raif byl zmuszony wyminac go lukiem. Brud i ziemia tkwily gleboko pod paznokciami Mace'a, a jego ubranie wydzielalo won wilgotnych, gnijacych lisci Starego Lasu. -Nie zadzieraj ze mna, chlopcze - mruknal - bo pewnego dnia posuniesz sie za daleko. Raif unikal jego oczu, ale jakos tak sie stalo, ze w nie spojrzal. Zrenice Wilka byly ciemne i ruchliwe jak ton jeziora noca. Kiedy zamrugal, swiatlo zapelgalo po wilgotnej blonce oczu i teczowki nabraly zoltawego odcienia. Raif szybko odwrocil glowe. Shor Gormalin poklepal go po ramieniu, gdy zajal miejsce obok niego. Zar z paleniska grzal Raifa w nogi i, choc wylot komina nie zostal przymkniety, a okna otwarto na osciez, trudno mu bylo oddychac. Powietrze wydawalo sie geste i zatrute. Katem oka widzial, jak Drey popatruje na niego z drugiego konca sali. Wyjal mlot ze skorzanej plecionki na plecach i mocno zaciskal palce na stylisku z polerowanego lipowego drewna. -A wiec, Mace - powiedzial Orwin Shank, ocierajac ircha czerwone i spocone policzki - co to za plotka krazy o tobie i Rainie? Mace Blackhail usmiechnal sie nieznacznie. Wzruszyl ramionami i spojrzal na swoje rece. Jego plaszcz z gotowanej skory naszyty byl krazkami pocietych i przyczernionych wilczych kosci. Klanowy Miecz kryl sie w nowej pochwie u jego biodra. -Zwykle z niechecia mowie o takich rzeczach, gdyz to, co zachodzi miedzy mezczyzna i kobieta, jest wylacznie ich sprawa, nikogo innego. - Przerwal, zeby zebrani mieli czas mu przytaknac. - Niestety, wraz z pewna niewiasta znalezlismy sie w klopotliwym polozeniu, ktore przy zatajeniu prawdy z latwoscia moze zostac zle zrozumiane. - Pauza. - Nie moge do tego dopuscic. Nie bede sluchac zlych slow przeciwko Rainie. Jesli wina musi na kogos spasc, to niechaj spadnie na mnie. - Wyrzeklszy te slowa, Mace Blackhail opuscil dlon na olowianokosciana rekojesc miecza. Raif czul strumyczek potu na karku, plomienie ryczaly za jego plecami. Gdzie sie podziewa Nellie Moss czy Anwyn Bird? Czy nikt nie moze przygasic tego ognia? -Musze tedy - podjal Mace Blackhail z ciezkim westchnieniem - wyznac to, co musi zostac powiedziane, i dopilnowac, by prawda trafila w jak najwiecej uszu. Dzisiaj wczesnie wrocilem do okraglaka i dowiedzialem sie, ze Raina ruszyla do Starego Lasu posprawdzac pulapki. Pojechalem do niej, aby sie przywitac i podzielic wiesciami, co nie powinno dziwic, gdyz darze ja szacunkiem naleznym pierwszej niewiescie w klanie i ukochanej przybranej matce. - Mace potarl dlonia w rekawicy blada skore twarzy. Znowu spuscil oczy. - To nie jest dla mnie latwe. Mezczyzna nie lubi rozpowiadac takich rzeczy... - Jego glos wyciszyl sie, jakby zapraszajac, by ktos wystapil z zacheta. Corbie Meese chrzaknal chrapliwie. Stal wprost pod zapalona pochodnia i blask podkreslal wgniecenie po mlocie na jego czaszce. -Opowiedz nam, co sie stalo, Mace. Twoja niechec jest zrozumiala - nikt nie moze cie winic - ale jesli sprawa dotyczy klanu, musimy poznac szczegoly. Mace Blackhail pokiwal glowa razem z setka innych. Przestapil z nogi na noge z mina czlowieka, ktory nie wie, co powiedziec ani od czego zaczac. Raif zacisnal usta. Ani przez chwile nie wierzyl w jego zaklopotanie. Wilk od samego poczatku dokladnie wiedzial, co ma powiedziec. Wreszcie Mace podniosl glowe. -Pojechalem do Starego Lasu i znalazlem Raine siedzaca na zwalonej lipie. Byla w ponurym nastroju. Mysle, ze wszyscy tutaj wiedza, jak bardzo kochala swojego meza. Stalo sie dla mnie jasne, ze pojechala w knieje, zeby pobyc sam na sam ze swoja rozpacza. Jest dumna kobieta - wszyscy o tym wiemy - i nie chce, by ktokolwiek wiedzial, jak gleboka rane zadala jej smierc Dagra. Mace Blackhail mial za soba prawie wszystkich obecnych w sali. Raina rzeczywiscie byla dumna, nawet Raif musial to przyznac. I dosc prawdziwie zabrzmialy slowa, ze chciala w samotnosci oddac sie rozpaczy... Zaraz, zaraz, przeciez Drey powiedzial, ze byla z nia Effie! Policzki Raifa z goracych zrobily sie lodowate, gdy Mace Blackhail podjal swoja opowiesc. -Oczywiscie, chcialem ja pocieszyc. Oboje utracilismy droga nam osobe i ta strata nas przyblizyla. Wyplakalismy sie i podzielilismy naszymi smutkami. Raina byla pelna zrozumienia i delikatnosci i, jak to czesto bywa z kobietami, pomogla mi bardziej niz ja jej. - Mace leciutko poruszyl reka. Z trudem przelknal sline. - Musze... musze przejsc do tego, co stalo sie pozniej. Nie bylbym mezczyzna, gdybym tego nie zrobil. Nasza bliskosc pociagnela nas ku sobie, padlismy sobie w ramiona... I zespolilismy sie jak mezczyzna i kobieta. Zapadla cisza, oddechy uwiazly w trzech setkach gardel. Swiatlo przygaslo, gdy wypalila sie jedna z pochodni na srodku sali. Raif widzial, jak miesien prezy sie pod skora na policzku Shora Gormalina. Mace Blackhail mowil dalej, glosem cichym i urywanym. -Nie znajduje zadnego usprawiedliwienia dla swojego postepku. Zle uczynilem, wykorzystujac sytuacje. Jako starszy jednoroczny i przybrany syn Dagra Blackhaila powinienem byc madrzejszy. Powinienem odepchnac Raine i odejsc. Jednakze tego nie zrobilem. Pozwolilem, by zawladnela mna ta chwila... Gdybym mogl cofnac czas o piec godzin i odmienic to, co sie stalo, zrobilbym to bez wahania. Na wszystkich bogow spogladajacych tej nocy z Kamiennych Niebios, zaluje, ze pojechalem do Starego Lasu. Raina nie jest moja krewna, ale troszczyla sie o mnie jak matka i winieniem jej szacunek. A ja ja skrzywdzilem, gleboko skrzywdzilem. Niewazne, ze ona tego chciala. Przybrany ojciec nauczyl mnie wielu rzeczy, a pierwsza z nich bylo to, ze mezczyzna zawsze musi odpowiadac za swoje postepki, zwlaszcza gdy dotycza one niewiast. Raif dostrzegl potepienie i dezaprobate na wielu twarzach, glownie starszych, ale widzial tez, jak inni przytakuja i wzdychaja wraz z Wilkiem. Ballic Czerwony trzymal strzale w spekanych, stwardnialych dloniach i gladzil lotki, niemal bez przerwy kiwajac glowa. Prawie wszyscy jednoroczni niesmialo okazywali swoja sympatie, szarpiac lancuchy, skubiac podbrodki, zaciskajac usta i wymieniajac domyslne spojrzenia. Raif nie mogl zniesc ich widoku. Jak mogli ze spokojem wysluchiwac takich wierutnych klamstw? -Chce tez tu i teraz zapewnic, ze odpokutuje swoja przewine. Raina jest ode mnie starsza i jej lono okazalo sie jalowe, jednakze zycie staloby sie dla mnie zbyt ciezkie, gdybym nie pojal jej za zone. Zgrzeszylismy na oczach dziewieciu bogow i nie nazwe sie mezczyzna, poki tego nie naprawie. - Skonczywszy przemowe, Mace Blackhail stanal na srodku sali i czekal. Zebrani milczeli. Niezaleznie od uczuc, jakie zywili do Mace'a Blackhaila, zachowywali powsciagliwosc. Malzenstwo wdowy po naczelniku klanu z jego przybranym synem bylo sprawa powazna i delikatna. Zwlaszcza jesli od smierci naczelnika minelo ledwie czternascie dni. Po dluzszej chwili Orwin Shank odezwal sie: -Wpadles po same uszy, Mace. W bagno jak sie patrzy. Cozes ty sobie myslal, chlopcze? Pokladac sie z Raina? Mace Blackhail potrzasnal glowa. -Nie myslalem, i w tym klopot. -Ani chybi myslales, tyle ze kuska - wtracil Ballic Czerwony, wsuwajac strzale do sajdaka. - Nie masz innego wyjscia, teraz musisz ja poslubic. Co do tego masz racje. Nie mozna miec ucha bez zabierania garnka. Na Kamiennych Bogow, czlowieku! Palnac takie glupstwo! -Tak, tak - zawolal Corbie Meese. - Poczujesz na siedzeniu ciezar mego mlota, jesli jej nie poslubisz. I to jak najrychlej. Dotad byla jalowa, ale teraz moze doczekac sie przychowku. Nie bede stal i patrzyl, jak jej dobre imie szargane jest w blocie. -Ani ja! - krzyknal tuzin innych. Raif sluchal, jak Will Hawk, Arlec Byce i nawet drobny, usiany watrobowymi plamami Gat Murdock z wigorem popieraja Corbiego Messe'a. Wymyslne pogrozki sypaly sie pod adresem meskosci Mace'a Blackhaila, jesli nie dopelni obowiazku wobec Rainy. Mezczyzni w klanie zawsze zawziecie bronili swoich niewiast i wygladalo to tak, jakby Wilk sam zastawil na siebie pulapke. Raif wszakze nie mogl oprzec sie wrazeniu, ze wszyscy zachowuja sie zgodnie z jego zamyslami. Wyczuwal misterna intryge Wilka, lecz nie umial jej nazwac. Czyzby Mace Blackhail i Raina od samego poczatku planowali ozenek? Potrzasnal glowa. To nie do uwierzenia. Podnoszac glowe, napotkal spojrzenie brata. Dziwne, Drey nie krzyczal, ze Mace powinien poslubic Raine. Raif przypomnial sobie, jak brat przyniosl z obozowiska na zlych ziemiach czarna niedzwiedzia skore... nie mowiac nikomu slowa. Plaski kamien pod jego stopami zakolysal sie, gdy Shor Gormalin wysunal sie do przodu, zeby przemowic. -Czy nikt nie zapyta Rainy o zdanie? Ja pierwszy chcialbym uslyszec, co ma do powiedzenia w tej sprawie. - Maly wojownik nie mowil tak cicho jak zazwyczaj, a jego niebieskie oczy twardo spogladaly na Mace'a Blackhaila. - Wszak rozmawiamy tutaj o jej przyszlosci. Mace predko pokiwal glowa. Raif odgadl, ze od poczatku spodziewal sie takiego zadania. -Drey - zaczal Wilk, ani na chwile nie spuszczajac oczu z Shora Gormalina - pobiegnij na dol i przyprowadz Raine. Opowiedz wszystko, co sie wydarzylo, zeby nie byla zaskoczona. Nim Drey zdazyl sie ruszyc ze swojego miejsca przy slupie, glos zabral Gat Murdock. Sedziwy lucznik o indyczej szyi energicznie potrzasnal glowa. -Nie przystoi narazac Rainy na wstyd, jaki wiaze sie z przyznawaniem sie do tego bledu. Na wszystkie piekla! Jacy z nas mezczyzni, by dopuszczac do takiego widowiska? Ballic Czerwony szybko poparl kamrata lucznika. -Gat ma racje. Nie wolno nam w taki sposob zawstydzac Rainy. Jedna rzecza jest dla meza branie, inna zas dla niewiasty dawanie. Mace przenosil skruszone spojrzenie z jednego lucznika na drugiego. -Tak, macie racje. Ale jest tutaj kilku takich... - spojrzal ostro na Shora Gormalina i Raifa - ktorzy musza uslyszec prawde z jej ust. Drey, przyprowadz Raine i zrob, co powiedzialem. Drey opuscil sale. Raif slyszal, jak biegnie po schodach, pragnac spiesznie wypelnic polecenie. Mace Blackhail po mistrzowsku manipulowal ludzmi i Raif zaczynal rozumiec jego metode. Przyznawal sie do swoich przewin, odbierajac innym satysfakcje z wytkniecia ich czy uzycia przeciwko niemu. A jego klamstwa zawsze przemieszane byly z prawda. Po paru minutach milczenia Mace Blackhail westchnal ciezko. Wilcze kosci na jego plaszczu wygladaly jak muszle. -Gat i Ballic maja racje. Sprowadzanie tutaj Rainy jest niestosowne. Kobieta ma prawo sama wybierac sobie powiernikow do wysluchiwania zwierzen. Ja pierwszy nie mialbym jej za zle, gdyby zaparla sie wszystkiego albo nawet posunela sie do stwierdzenia, ze zostala wzieta sila. Sprowadzajac ja tutaj, odbieramy jej przywilej zachowywania swoich spraw dla siebie. Kto sposrod nas moglby miec do niej pretensje, ze chce chronic wlasna czesc wszelkim mozliwymi sposobami? Raif zmarszczyl brwi. Nie rozumial, do czego zmierza Wilk. Inni chyba rozumieli i wielu mezczyzn, glownie po trzydziestce i starszych, przytaknelo jego slowom. Ballic Czerwony popatrzyl na Shora Gormalina. Gdy czekali, zgaslo wiecej pochodni. Raif zastanawial sie, gdzie jest Nellie Moss. Byla dziwna kobieta, z glosem i plaskimi piersiami mezczyzny, ale nigdy nie zaniedbywala swoich obowiazkow. Wreszcie drzwi stanely otworem. Weszla Raina Blackhail, w prostej niebieskiej sukni, zabrudzonej na rabku i przy mankietach. Bandaze na jej wdowich szramach nie byly swieze, na plotnie widniala skrzepnieta krew i bloto. Drey zatrzymal sie pare krokow za nia. Po chwili do sali wsunela sie Nellie Moss z nareczem pochodni i buklakiem oleju do ich nasaczenia. Po przejsciu kilku krokow Raina stanela z wysoko uniesiona glowa, bez slowa. Raif zauwazyl, ze drza jej rece, ale szybko zacisnela je na faldach spodnicy, wiec nie mogl byc pewien. Nastala krepujaca chwila, gdy kazdy uwazal, ze powinien odezwac sie ktos inny. Tylko Mace Blackhail, wsparty o czerwony slup, nie zdradzal zaklopotania. Wreszcie przemowil Orwin Shank. -Dziekujemy ci za przybycie, Raino. - Rumiany topornik byl wyraznie nieszczesliwy i mial w rece irchowa szmatke mokra od potu. - Mace wyznal nam... hmmm... co sie stalo w Starym Lesie... i chcemy, zebys wiedziala, iz nikt cie nie wini. Nawet nie spojrzawszy na Orwina Shanka, Raina zwrocila sie do Mace'a Blackhaila. -Powiedziales zatem, ze oddalam ci sie z wlasnej woli? Mace obrzucil szybkim spojrzeniem Corbiego Messe'a, Ballica Czerwonego i innych. Westchnal lekko. -Powiedzialem im prawde, Raino. Jesli przedstawienie tego zdarzenia w innym swietle oszczedzi twoja dume, ja pierwszy ci nie przeszkodze. Niewiele wiem o kobietach, choc mam nadzieje, ze dowiedzialem sie od Dagra dosc, by traktowac je z naleznym szacunkiem. Raina skrzywila sie na wzmianke o mezu. Jej szare oczy byly matowe i po raz pierwszy Raif pomyslal, ze wyglada na swoje lata. -On cie poslubi, Raino. Masz na to moje slowo. - Zwykle szorstki glos Ballica Czerwonego byl na tyle lagodny, ze mogl uspokoic przestraszone dziecko. - Bede nosic jego przyrodzenie w sakiewce z woskiem, jesli tego nie uczyni. Lza splynela po policzku Rainy. -Raino. - Shor Gormalin wystapil do przodu. Chcial dotknac jej ramienia, lecz ona sie odsunela. Wojownik zmarszczyl czolo. Podnoszac rece, by wiedziala, ze nie chce jej dotknac, powiedzial: - Raino, wiesz dobrze, ze niezaleznie od tego, co postanowisz, bede stac u twego boku, ale musze poznac prawde. Czy polaczylas sie z Mace'em Blackhailem w Starym Lesie? Raina nie odpowiedziala. W sali panowala cisza zaklocana przez Nellie Moss zapalajaca pochodnie. Raif patrzyl na Mace'a Blackhaila; Wilk mial zmruzone oczy i wsysal policzki. Powoli obrocil glowe w jego strone. Gdy ich oczy sie spotkaly, Mace rozchylil usta. Miedzy zebami gornej i dolnej szczeki drzaly nitki sliny. Raif musial sila powstrzymac sie od cofniecia. Ulamek sekundy pozniej Mace znow byl soba i Raif wiedzial, ze tylko on zobaczyl jego wilcze oblicze. -Raino? - Glos Shora Gormalina przerwal cisze. - Nie masz sie czego obawiac, powie... -Tak - uciela Raina. - Tak, polaczylismy sie w Starym Lesie, jesli tak chcecie to nazwac. Tak. Tak. Tak. Jasnowlosy wojownik zamknal oczy. Miesien na jego szczece zadrzal i znieruchomial. -Zatem postanowione - oswiadczyl z wyrazna ulga Orwin Shank. - Musisz poslubic Mace'a. -Tak - zawolal Ballic Czerwony, siegajac pod skorzany napiersnik po zapas twarogu do zucia. - Polozmy kres tej gorszacej sprawie, zanim zbruka imie calego klanu. -A jesli sie nie zgodze? - zapytala Raina, patrzac prosto na Mace'a Blackhaila. Gat Murdock ciezko potrzasnal glowa, wydmuchujac powietrze spomiedzy bezzebnych dziasel. Orwin Shank wyzal pot z irchy, a Ballic Czerwony scisnal garsc czarnego twarogu. Mace Blackhail rzucil w ich strone przelotne spojrzenie. "Co ja mam z ta baba?" - mowilo. Westchnal. -Raino, przez dziesiec lat bylas pierwsza niewiasta w tym klanie. Wiesz lepiej od innych, co spotyka kobiete, ktora najpierw pozwoli sie wykorzystac, a potem porzucic. Traci nalezny szacunek. Wszyscy ja lza i omijaja jak zaraze. Czestokroc dochodzi do wniosku, ze lepiej opuscic klan i uciec przed zlym imieniem, jakie sobie wyrobila. - Mace namyslal sie przez chwile. - Jest jeszcze kwestia jej dobytku. Kazdy z nas slyszal, jak najblizsi traktuja taka nieszczesnice, jak zdzieraja z niej cenne futra i rzniete kamienie.Zebrani ponuro pokiwali glowami. Raif tez znal takie opowiesci, historie kobiet wypedzonych z okraglaka w jednej swinskiej skorze na grzbiecie, zabierajace z soba oprocz imienia tylko tygodniowa racje chleba i baraniny. -Staralbym sie zrobic, co w mojej mocy, to oczywiste... - Mace Blackhail przeciagal slowa. - Ale nawet ja musialbym nagiac sie do obyczajow klanu. Raina usmiechnela sie w taki sposob, ze Raifa zabolalo w piersiach. -Jestes nieodrodnym Scarpe, do szpiku kosci. Umiesz brac prawde jak wierzbowa witke i plesc z niej koszyk o wygodnym dla siebie ksztalcie. Gdybys tu i teraz scial mnie Klanowym Mieczem, po godzinie wszyscy kiwaliby glowami, klepali cie po ramieniu i zapewniali, ze tak bylo trzeba. Poslubie cie, Macie Blackhailu z klanu Scarpe. Nie zrzeke sie dla ciebie naleznego mi szacunku i pozycji w klanie. I choc na to wlasnie liczyles od samego poczatku, na koncu mozesz gorzko tego pozalowac. Trzesac sie z gniewu, Raina omiotla wzrokiem zgromadzonych. Nikt nie smial spojrzec jej w oczy. -Wybraliscie sobie naczelnika, a jemu zone w ciagu jednej nocy. Zostawie was teraz samych, zebyscie mogli klepac sie po plecach i do upadlego opijac swoj wybor. - Odwrocila sie do wyjscia. Drey wyprzedzil ja, zeby otworzyc drzwi i zamknac je delikatnie po jej wyjsciu. Raif wraz z tuzinami innych wbijal oczy w miejsce, w ktorym przed chwila stala Raina Blackhail. Cisza, jaka zapadla po jej wyjsciu, wrecz napierala na skore. Nikt nie chcial pierwszy przerwac milczenia. Po dlugiej chwili Shor Gormalin zapial na piersiach obszerny plaszcz ze skory losia i wyszedl z sali. Raif zobaczyl, ze gdy przechodzil blisko Mace'a Blackhaila, pobielaly mu palce zacisniete na rekojesci miecza. Chuda twarz Mace'a Blackhaila pobladla. Juz nie opieral sie niedbale o slup i po raz pierwszy zapomnial jezyka w gebie. Raif przygladal mu sie przez minute, potem zadecydowal, ze pora odejsc. Mial racje od poczatku: nic, co moglby zrobic, nie uczyniloby najmniejszej roznicy. Plan Mace'a Blackhaila zapiety byl na ostatni guzik. Gdy szedl przez sale, a Drey przysunal sie, zeby otworzyc okute metalem podwoje, Mace Blackhail chrzaknal przed zabraniem glosu. Raif wyszedl i nie slyszal jego slow, lecz po paru sekundach trzy czy cztery inne glosy doscignely go na schodach. Nie zdziwil sie, slyszac przytakiwanie. Szedl sladem Rainy Blackhail i Shora Gormalina. Wiesniacy i ich rodziny milczeli. Ci, ktorzy mieli dzieci, trwozliwie przyciagneli je blizej siebie. Raif mogl tylko sie domyslac, ze to mina Shora Gormalina przepelnila ich lekiem. Popedzil do stajni. Cos sciskalo jego piersi, cos kwasnego palilo w gardle, a serce bilo jak szalone. Czul, ze musi wyrwac sie z okraglaka. Tej nocy i tak nie zasnie; nie pozwoli mu na to wspomnienie twarzy Rainy Blackhail. "Co Mace jej zrobil?" Kruczy talizman ziebil piersi jak kawalek lodu, gdy zrywal z kolkow swoja sakwe i luk. Kon Orwina Shanka zarzal cicho podczas kulbaczenia, potem obwachal mu rece, szukajac poczestunku. Raif znalazl w sakwie kilka spekanych od mrozu jablek i dal je walachowi. To byl dobry kon, z mocnymi nogami i szerokim grzbietem. Orwin powiedzial, ze nazywa sie Los, gdyz jak zaden inny radzi sobie na sniegu i lodzie. Raif wyprowadzil konia na gliniany plac. Zalozyl cieciwe na pozyczony rogowy luk i przytroczyl go do plecow. Blady ksiezyc sunal nisko po niebie. Wiatr przybieral na sile i dal z polnocy; niosl zapach zlych ziem. Zamarzniete kaluze chrzescily pod jego butami. Gdy dosiadl walacha, zauwazyl w sniegu swieze slady podkow innego konia. "Shor Gormalin" - pomyslal, ruszajac klusem. Z terenow wokol okraglaka, zarezerwowanych do wypasu owiec i bydla, Longhead i jego pomocnicy ploszyli dzikie zwierzeta. Jesli chcialo sie zapolowac, trzeba bylo jechac na polnocny wschod do Klina albo na poludnie do swierkowych borow za grzbietem. Stary Las lezal blizej, ale sluzyl do zastawiania sidel, nie do polowania. A zastawianie sidel bylo zajeciem dla kobiet, nie dla mezczyzn. Raif ruszyl na poludnie. Los nie byl raczym wierzchowcem, ale szedl rownym klusem. Ksiezycowa poswiata odbijala sie od sniegu, latwo wiec bylo znalezc sciezke i kon utrzymywal dobre tempo. Po wydostaniu sie z doliny na zalesione pagorki i trawiaste parowy poludniowej tajgi, Raif zaczal wypatrywac zwierzyny. Szukal swiezych tropow, zamarznietych bajorek z potluczonym lodem, klakow siersci zaczepionych na karlowatych brzozach, pni z kora odarta przez dziki i kozy. Nie dbal, co ustrzeli. Po prostu musial oderwac mysli od okraglaka i jego mieszkancow. Sowa przeplynela nad jego glowa, z mysza albo nornica zacisnieta w szponach. Patrzyl, jak opada ku dziupli w zlamanym pniu. U stop trafionego przez piorun drzewa na chwile zaplonely dwa zlote punkty. Lis. Jedna reka trzymajac wodze, druga siegajac po luk, Raif nie spuszczal wzroku z miejsca, w ktorym blysnely lisie slepia. Cieciwa zesztywniala na chlodzie, ale nie mial czasu na przeciaganie po niej palcem i rozgrzewanie wosku. Choc teraz nie widzial lisa, wiedzial, ze zwierze powoli cofa sie w gaszcz janowca i derenia. Jak wiekszosc lucznikow, trzymal strzaly w kozlowym kolczanie przy boku, by ograniczyc ruchy, ktore mogly sploszyc zwierzyne. Wyjal strzale i zalozyl ja na cieciwe. Luk zatrzeszczal, gdy go napinal. Przyzwal lisa do siebie. Dzielaca ich przestrzen zgestniala i niemal natychmiast poczul na policzku cieplo krwi stworzenia. Posmakowal jego strach. Wszystko zniknelo, zostal tylko on, lis i lezaca miedzy nimi nieruchoma linia. Kruczy talizman swierzbil mu skore. Tego chcial. Tutaj wreszcie mial cos do powiedzenia. Wypuszczenie strzaly bylo zaledwie dodatkiem. Choc nie widzial lisa, mial przed oczami jego serce. Kiedy palce rozwarly sie i pierzysko zafurgotalo w powietrzu, nie mial najmniejszych watpliwosci, ze strzala znajdzie swoj cel. Lis nawet nie pisnal. Zaszelescilo pare lisci, martwe cialo zadudnilo na twardym sniegu. Raif spojrzal za sprochnialy pien. Chcial wiecej. Z walacym sercem zsunal sie z Losia, nie wypuszczajac luku z reki. Jego oddech krystalizowal sie w lodowatym powietrzu. Robiac pierwszy krok po zlodzonym sniegu zdal sobie sprawe, ze jakies inne stworzenie kryje sie po drugiej stronie stromizny, prosto za rocznym swierkiem. Raif podniosl luk i wycelowal. Nie moglby powiedziec, czy widzial oczy zwierzecia, czy dostrzegl w przelocie jego skulona sylwetke czy tylko uslyszal jego ruch. Nie mialo to znaczenia. Wyczul je, tyle wiedzial. Piora na brzechwie polaskotaly go w policzek, gdy przywolywal stworzenie do siebie. Byla to lasica, zapchlona, ze stawami zgrubialymi ze starosci. Jej serce bilo zbyt szybko. Reka Raifa spoczywala pewnie na majdanie, gdy wypuszczal strzale. Nim leczysko sie wyprostowalo, on juz szukal nastepnej ofiary. Talizman mruczal na piersiach, luk spiewal w dloni. Noc tetnila zyciem, jego zmysly byly wyostrzone, a kazda para oczu blyszczacych w ciemnosciach nosila imie Mace'a Blackhaila. Rozdzial 11 PRZYSIEGI I SNY Tej nocy Patrzacy na Umarlych grasowal po swiecie. Nasluchiwacz wiedzial, poniewaz tak powiedzialy mu sny. Patrzacy przebywal szmat drogi dalej - tylko tyle bylo mu wiadomo. Tylko tyle sny mogly powiedziec czlowiekowi bez uszu.-Sadaluk! Sadaluk! Zbudz sie i chodz do domu. Nolo mowi, ze nadciaga lodowa burza. Nasluchiwacz nie byl rad, ze go przebudzono. Choc jego sny odeszly, nadal slyszal ich ociagajace sie echa. Otworzyl jedno oko, potem drugie. Stala przed nim Bala, niezamezna siostra Sili, ubrana w obcisle spodnie z foczej skory i kaftan z wydry; na glowe naciagniety miala kaptur bramowany futrem pizmowolu, cieplym i zlotym jak zachodzace slonce. Bardzo cennym. Bala zawsze ladnie sie ubierala. Mlodzi mezczyzni ustawiali sie w kolejce od drabinek do wedzenia po paliki do wiazania psow, by raczyla przyjac od nich futra. -Sadaluku, Nolo mowi, ze masz przyjsc do naszego domu. Siedziales przy otwartych drzwiach tak dlugo, ze u ciebie jest za zimno, by przeczekac burze. - Bala patrzyla ponad jego ramieniem, lustrujac wnetrze ziemianki. Sadaluk wiedzial, czego wypatruje. -Przynioslas mi cos goracego? - zapytal, doskonale wiedzac, ze nie, poniewaz rece miala puste. - Niedzwiedzia polewke? Moze zupe ze sfermentowanych pingwinich jaj? Bala spuscila oczy. -Nie, Sadaluku. Przepraszam, nie pomyslalam. Sadaluk klasnal jezykiem. -Twoja siostra, Sila, z pewnoscia by nie zapomniala. Ilekroc przychodzi, zawsze przynosi mi cos do picia. -Tak, Sadaluku. Bala wygladala tak slicznie ze spuszczonymi oczami, ze Nasluchiwacz predko sklonil sie ku wybaczeniu. Wprawdzie nie miala pulchnych, wydatnych ust Sili, ale jej nos byl najbardziej plaski w calym plemieniu. Gdyby tak przeciagnac reka z policzka na policzek, ledwo by sie wyczulo guziczek posrodku twarzy. I rece miala drobne jak dziecko, wprost stworzone do rozwiazywania troczkow meskich portek. Nasluchiwacz westchnal tesknie. Ten, kto ja pojmie za zone, bedzie prawdziwym szczesciarzem. -Prosze, Sadaluku - powiedziala Bala, szarpiac go za rekaw. - Nadciagnie burza, a my nie zdazymy uszczelnic drzwi. Nasluchiwacz znal sie na burzach jeszcze lepiej niz na swoich snach i wiedzial, ze do wschodu slonca zadna im nie zagrozi. -Nie powinienem ruszac sie ze swego miejsca. Sny mnie wolaja. Biegnij do domu i powiedz Nolo, ze nie pomyslalas, by przyniesc mi zupe. -Tak, Sadaluku. - Bala znow zerknela ponad jego ramieniem do ziemianki. Przygryzla wargi. - Sadaluku, Nolo prosi o oddanie klamerki do ran. Foka juz musiala zamarznac. Nasluchiwacz syknal. W czarnych bliznach po uszach zatetnil bol, taki, jaki moga sprawiac tylko brakujace uszy. Klamerka, bardzo stara i piekna nad podziw, sporzadzona zostala przez stara krew daleko na wschodzie. Byla przedmiotem dumy Nolo i przyczyna jego rozdarcia. Z jednej strony pragnal uzywac jej zgodnie z przeznaczeniem - do spinania brzegow rany, zeby krew nie wyciekala z upolowanej foki przed zabraniem jej do domu - z drugiej zas trzymac tylko dla parady. A ilekroc ja pozyczal, nigdy nie mogl doczekac sie zwrotu. Nasluchiwacz wstal. Kosci mu zaskrzypialy, naszyjnik z sowich dziobow na szyi zadzwonil jak pekajacy lod. Jego buty, zesztywniale z braku tranu i sliny, wymagaly naprawy. Pekaly i luszczyly sie jak kora, gdy tylko sie ruszyl. Ziemianke oswietlaly i ogrzewaly dwie lampki z mydlanego kamienia, ale poniewaz przez kilka godzin drzwi staly otworem, panowal tu ziab jak na dworze. Krysztalki lodu mrugaly na pokrywajacych sciany i podloge skorach karibu. Foka, ktora Nolo przyniosl rankiem w podziece za udane polowanie, istotnie zamarzla i jej smukly koci pysk stracil swoj oleisty polysk. Zapinka przymocowana tuz nad zadnia pletwa przestala byc potrzebna, gdyz krew stezala na kamien. Rekami, ktore nie rozprostowaly sie od dwudziestu lat i byly tak czarne, twarde i pelne spekan od mrozu, ze bardziej przypominaly drewno niz cialo, Nasluchiwacz odpial klamerke. Zrobiona z kosci zwierzecia, ktorego nie umial zidentyfikowac, twarda i gladka jak diament, pochodzila z czasow i miejsc starszych niz te, ktore byly mu znane. Westchnal, podajac ja Bali. Bylaby doskonalym talizmanem do trzymania w rekach podczas sluchania snow. -Oddaj to Nolo. Powiedz mu, ze przyjde i zapukam do jego drzwi tuz przed uderzeniem lodowej burzy, nie wczesniej. Bala otworzyla i zamknela usta. Pokiwala glowa. Wsunela klamerke w falde wydrzego kaftana. Zaciagajac kaptur wokol twarzy, gdyz zerwal sie wiatr, pobiegla przez otwarta przestrzen do domu Nolo i Sili. Nasluchiwacz wrocil na swoje miejsce. Snieg wirowal przed nim jak metna woda, ale nie bylo zimno, nie do konca. Zima dopiero sie zaczela. Niedzwiedzi plaszcz wystarczal, by utrzymac cieplo ciala, a geste futro kolnierza bronilo przed wiatrem. Sadaluk nie nakryl glowy. Przed trzydziestoma laty Lodowy Bog odgryzl mu uszy. Jesli przyjdzie mu ochota na nos i policzki, moze je sobie zjesc. W mieszku ze skory szczupaka Nasluchiwacz znalazl swoje talizmany: kiel narwala, srebrny noz i kawalek drewna. Morze, ziemia i to, co roslo w niebo. "Zaraz. Gdzie to ja bylem?" Przesuwal talizmany na podolku, probujac przywolac ostatni sen. Blizny po uszach w ksztalcie nerek palily pod czopami z niedzwiedziego sadla. Na krotko wrocil myslami do klamerki Nolo. Tak bardzo chcial potrzymac ja w rekach. Stara krew wiele wiedziala o snach... i jeszcze wiecej o Patrzacym na Umarlych. "Pokaz mi tego, ktory poniesie Strate - poprosil drugi raz tej nocy. - Tego zwanego Patrzacym na Umarlych". Czas mijal. Talizmany rozgrzaly sie w jego dloniach. Potem nagle ziemia uciekla spod jego stop i Sadaluk zapadl sie w sny. Lootavek niegdys powiedzial, ze sny sa tunelem do przejscia; dla niego byly dolem. Zawsze mu sie zdawalo, ze zostal polkniety i spada w gardziel wielkiego niedzwiedzia. Glosy mowily do niego w trakcie opadania, robil wiec to, czego go nauczono: sluchal. Miejsce ze snu bylo ciemne i pokazywalo mu rzeczy, ktore znal i ktorych sie nie bal; jesli sluchal uwaznie, nie mogl zgubic drogi. Lootavek zgubil droge tylko raz, jednakze to wystarczylo, zeby wybiegl z domu na morze lodu, na kruche krawedzie, gdzie spotyka sie biala kra i czarna woda. Wystarczylo, zeby zrobil krok za bezbarwny tlusty lod. Nasluchiwacz zamknal w garsci kiel narwala. Wszyscy ci, ktorzy sluchali snow, predzej czy pozniej bladzili i umierali. Za kazdym razem, gdy sluchal, Sadaluk stawial sobie pytanie: "Czy to bedzie ostatni raz?" Gdy opuszka kciuka nacisnela na gladka kosc kla, Nasluchiwacz ujrzal Patrzacego na Umarlych. Polowal jak wczesniej, pedzac przez ziemie obfite w zwierzyne, a Smierc biegla przy nim jak pies. Nasluchiwacz zobaczyl, ze Smierc odchodzi. W poblizu byl ktos, kim musiala zajac sie tej nocy. *** Zad Losia splywal krwia. Para lisow, lasica, swistak, pek dlugouchych zajecy, trzy norki i zbik podskakiwaly na grzbiecie walacha. Jego cieplo nie pozwalalo zamarznac upolowanej zwierzynie. Los napracowal sie ciezko tej nocy, klusujac w dol zboczy pokrytych gruba warstwa nowego sniegu i przez bajora skute lodem. Ani razu nie parsknal, gdy zwierz pojawial sie w polu widzenia, i zawsze zastygal w bezruchu na dlugie decydujace sekundy napinania cieciwy.-Orwin dobrze cie nazwal - powiedzial Raif, prowadzac go przez pastwisko w kierunku okraglaka. - Przysiegam, ze pewnego ranka zajde do stajni i zobacze rosochy za twoimi uszami. Los obrocil leb w jego strone i przeciaglym rzeniem wyrazil niezadowolenie. Raif wyszczerzyl zeby w usmiechu. Polubil tego pozyczonego konia. Gdy na nim jechal i polowal z jego grzbietu, noc mijala jak z bicza trzasnal. I o to mu chodzilo. Ostatnio mial klopoty z zasnieciem. Coraz czesciej musial sie zmeczyc przed wyciagnieciem na lawie czy na sienniku. Czasami lepiej bylo wcale nie spac. Jego sny nie byly dobre. Widzial w nich Tema miotajacego sie w skorzanym namiocie, walczacego z niewidzialnym wrogiem, wolajacego syna na pomoc. Skora Tema byla czarna od mrozu, palce ogryzione przez wilki. Raif zadrzal. Zerkajac przez tuman mroznego dymu, skierowal oczy w czarne niebo przedswitu. Konczyla sie jedna z tych nocy, kiedy lepiej polowac niz spac. W okraglaku palily sie swiatla. Wiekszosc okien zostala zabarykadowana kamieniami lub drewnem albo jednym i drugim. Wielu czlonkow klanu zywilo przekonanie, ze Vaylo Bludd przybedzie lada dzien i sprobuje zdobyc dom Hailow tak, jak wczesniej okraglak Dhoone. Raif nie byl tego pewien. Z tego, co widzial i slyszal u Gnashow, wynikalo, ze Psiego Lorda czeka niemalo zachodu z samym utrzymaniem ziem Dhoone'ow. Byly rozlegle i graniczyly z ponad tuzinem zaprzysiezonych Dhoone'om klanow. Ponad polowa ocalalych wojownikow znalazla schronienie u Gnashow i Castlemilkow, i lakneli oni krwi Bluddow jak kania dzdzu. Raif nie wyobrazal sobie, by Psi Lord mogl oblegac jeden okraglak, probujac zarazem utrzymac drugi. Marszczac czolo, poklepal Losia po karku. Zamarzniete bloto kruszylo sie pod butami, gdy pieszo wracal do domu. Tej nocy snieg nie padal, ale zrobilo sie tak zimno, ze musial nasmarowac tluszczem nos i policzki. Co pare minut strzepywal krysztalki lodu z kaptura, poniewaz oddech zamarzal w lisim futrze. Gdy wszedl na gliniany plac, dostrzegl ruch przy bocznym wyjsciu okraglaka. Pociagnal Losia za uzde, skrecil w strone postaci wysypujacych sie z drzwi naprzeciwko stajni. Przez mgle dobiegal halas: chrzest gotowanych losiowych skor, grzechot strzal w kolczanach, poskrzypywanie nowych rzemieni naprezajacych sie pod ciezarem. Ktos ziewnal. Raif ujrzal w przelocie znieksztalcona glowe Corbiego Messe'a, potem wielka, beczkowata piers Ballica Czerwonego. Lacznie trzy tuziny mezczyzn kierowaly sie z okraglaka ku stajniom. Ciagnac Losia za wodze, Raif przyspieszyl do biegu. Nim znalazl sie w przycmionym swietle padajacym z otwartych wierzei, Ballic Czerwony wymierzyl w niego z luku. Raif puscil wodze i wyrzucil rece w powietrze. -Ballic, to ja! Raif Sevrance. Nie strzelaj. -Na kamienna kuske, chlopcze! - ryknal Ballic, opuszczajac luk. - Co ty sobie myslisz? Co to za bieganie? Bylem o szczurzy ogon od strzelenia ci w zeby. - Lucznik nie usmiechal sie, a jego slowa mialy twardy wydzwiek. - Gdzie byles? Raif poklepal bok Losia. Zaschnieta, czesciowo zamarznieta krew plamila szkarlatem grzbiet walacha. Ustrzelone zwierzeta zwisaly po obu stronach zadu jak sakwy z prowiantem. -W poludniowej tajdze. Polowalem. Coraz wiecej ludzi przybywalo z okraglaka. Wszyscy odziani byli do dlugiej jazdy, w olejowki i grube futra na pancerzach. Bron i worki z zapasami tworzyly garby na plecach, ramionach i wokol talii. Sakiewki z olejem kopytkowym, sproszkowanym kamieniem przewodnim, zapasowymi cieciwami i suszonym miesem wisialy na haczykach u pasow. Na koncu pojawil sie Drey. Mial na sobie woskowany plaszcz Tema. -Widziales cos podejrzanego w okolicy, mlodziencze? - zapytal Corbie, zwracajac jasnobrazowe oczy w strone ziem lezacych na poludnie od okraglaka. Raif zaprzeczyl ruchem glowy. Nie podobal mu sie wyraz twarzy Corbiego. -Co sie dzieje? Dokad jedziecie? Corbie Meese i Ballic Czerwony wymienili spojrzenia. Corbie machnal koliscie reka, dajac znac, by inni ruszyli przed nim. -Jedziemy na wschod przez ziemie Dhoone na Szlak Bluddow. Mace dowiedzial sie, ze przed trzema dniami oddzial czterdziestu mlociarzy i wlocznikow wyruszyl z ziem Bluddow do okraglaka Dhoone. Zamierzamy urzadzic na nich zasadzke. Raif popatrzyl na szeregi ludzi. Nie widzial Mace'a Blackhaila. -Skad Mace to wie? Corbie Meese przeciagnal rekawica po wklesnieciu w golej glowie. -Zasiegnal jezyka w Pieczysku Gloona. Dwie noce temu, niedlugo przed powrotem do domu, odbil od reszty. Powiedzial, ze chce sprawdzic, co podrozni mowia o najezdzie na Dhoone'ow. -I dobrze - wtracil Ballic Czerwony - bo gdyby nie on, mielibysmy tylko swieze powietrze za przewodnika. -Juzci. Okazalo sie, ze paru gosci u Glooma popuscilo cugli jezykom. Mace uslyszal, ze Psi Lord chce urzadzic w okraglaku Dhoone'ow swoja kwatere glowna. Wszystko - bron, sprzety, zwierzeta, nawet kobiety i dzieci - ma zostac tam przeniesione. Psi Lord chce zostawic ziemie Bluddow swojemu pierworodnemu, Quarrowi. Raif pokiwal glowa. To mialo sens. Okraglak Dhoone byl najsilniejsza warownia w klanach, z murami grubymi na szesnascie stop i dachem z zelazistego kamienia. "Jak zatem udalo sie go zdobyc?" Mimo woli naszly go wspomnienia ze zlych ziem... smrod goracego metalu w powietrzu. -Jedziesz z nami, mlodziencze? - zapytal Ballic. W rozlozystej miotle jego brody skrzyly sie krysztalki zamarzmietego oddechu. - Tem zawsze mi mowil, ze dobrze sobie radzisz z tym zakrzywionym kijem. Mielibysmy jednego lucznika wiecej. Prawda, Corbie? Corbie Meese zawahal sie przed udzieleniem odpowiedzi, poprawiajac rekawice z psiej skory. -Nie jestem pewien, czy powinien jechac, Bal. Mace przykazal, ze tylko jednoroczni i pelni wojownicy. Tak trzeba, gdy w gre wchodzi niebezpieczenstwo. -A jakze. Prawde mowisz. - Ballic Czerwony przez chwile wbijal w Raifa przenikliwe szare oczy, potem przeniosl spojrzenie na zwierzyne na grzbiecie Losia. Raif widzial, jak rachuje. Do Corbiego powiedzial: - Dwanascie skorek w pol nocy, co? W tym jeden zbik. I wszystkie strzaly prosto w serce. Niezly lup, bez dwoch zdan. -Chlopak sprawia klopoty, Ballic. To nic osobistego, mlodziencze. Po prostu wszedles w wiek, kiedy tyle samo robi sie zlego, co dobrego. I Mace Blackhail nie darzy cie przyjaznia, to pewne. Ballic zarechotal. -A juzci, stawal na glowie, zeby nie wpuscic cie na zgromadzenie! - Lucznik poklepal Raifa po plecach reka w dwoch rekawicach. Nikt tak jak on nie dbal o swoje palce. - Dobrze, chlopcze. Powiedz mi prawde. Jestes tak wybornym strzelcem, jak wmawiali mi Shor Gormalin i twoj ojciec? Raif spuscil glowe. Co mial odpowiedziec? -W pewnych rzeczach jestem lepszy od innych. Nie jestem taki dobry w strzelaniu do tarczy, ale na polowaniu... - Wzruszyl ramionami. - Dobrze mi wychodzi strzelanie do zwierzat. Gdy mowil, mezczyzni zaczeli wyprowadzac wierzchowce ze stajni. Drey byl jednym z pierwszych. Orwin Shank dal mu swietnego czarnego ogiera o dlugich nogach i szerokim grzbiecie. Swiatlo brzasku juz pelgalo po sniegu i Raif wyraznie widzial mine brata. Scisnelo go w piersiach. Drey nie chcial go zabierac. -Ile masz lat, mlodziencze? - Pytanie Ballica Czerwonego zdawalo sie dobiegac z wielkiej odleglosci. -Szesnascie. -Zatem tej wiosny masz zostac jednorocznym? Raif przytaknal. -Zawolajmy Inigara Stoopa, niech tu i teraz odbierze twoja przysiege. Pare miesiecy w te czy w tamta strone nie czyni roznicy. Corbie Meese zassal powietrze. Wargi poszarzaly mu od zimna. Plaszcz z losiowej skory napial sie na jego szerokich barkach, gdy tupnal w snieg. -Na Kamiennych Bogow, Bal! Mace zapieni sie z wscieklosci, gdy sie dowie, ze planujesz zaprzysiac chlopaka. Przeciez ledwie zeszlej nocy... -Gdzie jest Mace? - przerwal mu Raif. - Jedzie z odzialem urzadzac zasadzke? -Wstrzyma sie jeden dzien, by czuwac, zanim Inigar nie namasci go na naczelnika. Raif zachowal obojetny wyraz twarzy, ale czul, jak maleja jego zrenice. A zatem Mace Blackhail odprawi Naczelnikowa Warte w domu kamienia, przywiazany do polnocnej plaszczyzny glazu przez dwanascie godzin ciemnosci, sam, nie odzywajac sie, z otwartymi oczami, by ujrzec oblicza dziewieciu bogow. Jego kregoslup w trzech miejscach stykac sie bedzie z granitem, a plaszcz naczelnika wchlonie grafitowy olej i plyn saczacy sie z kamienia przewodniego. Pozniej Inigar uwolni go Klanowym Mieczem i pusci krew, i dziewiec kropel krwi Mace'a spadnie do Czary Bogow wyzlobionej w kamieniu. Nastepnie Mace wypowie straszliwe przysiegi i slubuje klanowi, wyrzekajac sie macierzystego klanu i oddajac sie Blackhailom na cale zycie. Jeszcze pozniej wlasnorecznie wyrysuje krag przewodni, stanie w nim i poprosi Kamiennych Bogow, by porazili go gromem, jesli uznaja, ze nie nadaje sie na naczelnika. Swiadom spojrzenia Corbiego Messe'a, Raif nie okazal zlosci. Ale gniew rozsadzal mu piersi, goracy i ciezki jak sztaba czarnego zelaza. Mial nadzieje, ze Kamienni Bogowie posla Mace'a Blackhaila do piekla. -Mace ruszy za nami, kiedy tylko bedzie mogl - podjal Corbie. - Przez cala noc nadzorowal przygotowania do obrony. - Mlociarz chyba sie niecierpliwil, chcac ruszyc w swoja strone. Stale zerkal na powiekszajacy sie krag mezczyzn, ktorzy wyprowadzali konie ze stajni i byli zajeci przytaczaniem mat do spania i sakw z jedzeniem. - Slyszal, ze Psi Lord wyslal kaptumikow na nasze granice. Od tej chwili nikt z nas nie moze ufac wlasnemu cieniowi. Mace dopedzi nas w ciagu jednego dnia. "Kapturnicy". Mysli o Macie Blackhailu uciekly z glowy Raifa. Teraz rozumial, dlaczego Corbie i Ballic byli tacy nerwowi, gdy zblizyl sie do dziedzinca. Kapturnicy byli skrytobojcami. Nazwani tak z powodu dlugich plaszczy z kapturami, ktore, jak mowiono, zmienialy barwe wraz z porami roku, zakradali sie na tereny nieprzyjaciela, zajmowali pozycje blisko sciezek lowieckich i sidel. Calymi dniami czekali, az pojawi sie ktos, kogo beda mogli zabic. Ich ofiary byly nieliczne w porownaniu z tymi, ktore pochlanialy najazdy i zasadzki - zazwyczaj tylko samotni mysliwi albo, jesli mieli szczescie, niewielkie grupy lowcow - ale nie o to chodzilo. Wzbudzali strach. Kiedy uwazano, ze kaptumicy grasuja na terenach klanu, nikt nie mogl opuscic okraglaka z pewnoscia, ze do niego powroci. Kapturnik potrafil zastrzelic kobiete sprawdzajaca pulapki, nawet nie pokazujac twarzy. Mogl kryc sie wszedzie: wysoko w galeziach purpurowoniebieskiego swierka, w cuchnacym szlamie trzesawiska albo mogl kucac za czerwonym grzbietem piaskowcowej grani. Powiadano, ze zima niektorzy zagrzebywali sie w sniegu i lezeli godzinami z bronia na piersiach, gotowi do zadania smierci z zimna krwia. -Ano, niech Mace Blackhail znajdzie sobie moje tepe strzaly i cisnie je w ogien, bo chlopak pojedzie ze mna. - Ballic Czerwony niemal tesknie spojrzal na zwierzyne na grzbiecie Losia. - Wiesz, jak cenny jest dobry strzelec w zasadzce, Corbie. Takie strzaly w serce powala Bluddow pokotem. - Odwrocil sie do Raifa i powiedzial: - Zaczekaj, mlodziencze, przywiode Inigara Stoopa. - Nie czekajac na odpowiedz, zawrocil do okraglaka. Raif patrzyl za nim. Nie wiedzial, czy chce jechac z oddzialem. Musialby zostawic Losia; walach trzy dni spedzil w drodze i potrzebowal odpoczynku. Drey wyraznie nie chcial, zeby z nimi jechal. Przysuwal sie coraz blizej na swoim karoszu, nie spuszczajac wzroku z niego i dwoch starszych wojownikow. Poza tym nie dawalo mu spokoju to, co uslyszal o Macie Blackhailu. To nienormalne, by dowodca oddzialu odlaczal od swoich ludzi na ostatnim etapie podrozy. I malo prawdopodobne, by w czasie jednej krotkiej wizyty w pieczysku dowiedzial sie az tyle, by posiac strach w sercach mieszkancow okraglaka i wyprawic zbrojnych na Bluddow. Cos tu nie pasowalo. Zerknal na Corbiego Messe'a, zastanawiajac sie, czy powinien na glos wyrzec swoje watpliwosci. Mlociarz szybko zlozyl swoja bron u stop Mace'a Blackhaila, lecz wczorajsze wydarzenia w Wielkim Palenisku nikomu nie przypadly do gustu. Tak Corbie, jak i Ballic, byli jakby mniej sklonni do opowiadania sie po stronie Mace'a Blackhaila. Jednakze wszystko to pojdzie w niepamiec, gdy tylko Mace i Raina wezma slub. Raif sciagnal kaptur, poniewaz nagle zrobilo mu sie duszno i poczul sie w nim jak w pulapce. Nie podobala mu sie mysl o zwiazku Rainy Blackhail z Mace'em. To kolejna rzecz, ktora nie pasowala. -Bywajcie! Zbierzcie sie! - Dudniacy glos Ballica Czerwonego zaklocil cisze dziedzinca. Lucznik wyszedl z okraglaka, ciagnac za soba bialowlosego przewodnika. - Raif Sevrance zlozy Pierwsza Przysiege. Pomruk przetoczyl sie nad glowami zebranych. Lysy Toady Walker mruknal: -To nie do uwierzenia... Raif uslyszal, jak za jego plecami Drey zaklal szeptem, ale niezbyt cicho. Inigar Stoop nie wygladal na zadowolonego. Mial na sobie plaszcz ze swinskiej skory, farbowany na czarno, zgodnie z obyczajem klanu. Przy kolnierzu i rabku polyskiwaly krazki lupka, tak cienkie, ze wygladaly jak luski. Mankiety zostaly osmalone przy Wielkim Palenisku na znak rozpoczecia wojny. Sadzac z rozczochranych wlosow i licznych nie zawiazanych rzemykow plaszcza, Ballic Czerwony po prostu wyciagnal naczelnika z lozka. Krazki lupka klekotaly z kazdym jego klokiem. -Skonczmy to jak najszybciej - powiedzial, patrzac gniewnie na jasniejace niebo. - Ale ostrzegam, nie pora ani miejsce po temu. Raif odruchowo podniosl reke do kruczego talizmanu. Czarna kosc byla zimna i gladka jak kamyczek wyluskany z lodu. Nie byl pewien, czy chce przysiegac teraz, przed trzema tuzinami wojownikow, jednakze nim talizman opadl na jego piersi, Inigar Stoop juz wyjal kamien slubow z plociennego woreczka u pasa. Ogrzewajac go w garsci, nazwal kolejno Kamiennych Bogow. Jego glos byl wysoki i drzacy, a imiona bogow mialy w sobie ostrosc, ktorej Raif dotad nie zauwazyl. Niska mgla rozproszyla sie. Promienie wschodzacego slonca odbily sie od podbrzuszy chmur, omywajac dziedziniec mdlym, srebrnym swiatlem. Wiatr ucichl juz dawno i dzwiek glosu Inigara niosl sie daleko wokol placu. Kiedy naczelnik nazwal wszystkich dziewieciu bogow, rozchylil palce i podniosl reke. Czarne oczy ani na chwile nie oderwaly sie od twarzy Raifa, gdy czekal na wziecie kamienia. Raif czul obecnosc kruczego talizmanu, mimo ze spoczywal na ubraniu, na nasaczonej olejem skorze i nawoskowanej welnie. Ogarnelo go silne pragnienie ucieczki, wytracenia kamienia slubow z reki Inigara, wbicia go gleboko w snieg obcasem buta i popedzenia przed siebie przez zamarzniete pola. Wszystko dzialo sie zbyt szybko. -Wez kamien, Raifie Sevrance. - Oczy Inigara Stoopa pociemnialy niczym wulkaniczne szkliwo. - Wez go i wloz do ust. Raif nie poruszyl sie, nie mogl sie ruszyc. Przewodnik odrobine podniosl reke i przesunal ja w jego strone. -Wez. Ballic Czerwony, stojacy za przewodnikiem, energicznie pokiwal glowa. Wyciagnal strzale z kolczana i trzymal ja w dloni, grotem w dol. Corbie Meese wysunal mlot z petli i wazyl go w rekach. Raif zerknal na boki. Wszyscy wyciagneli bron z rogowych tulei, skorzanych kolebek i pochew wylozonych welna. Wszyscy obecni juz zlozyli Pierwsza Przysiege. Dobywanie oreza bylo oznaka szacunku. Raifowi zaschlo w ustach. Pomarszczona brazowa twarz Inigara Stoopa, z podobnym do dziobu nosem i zapadnietymi policzkami, stwardniala. Lekki podmuch zadzwonil lupkowymi medalionami.-Wez. Raif wyciagnal reke w strone kamienia slubow. Gdy jej cien padl na otwarta dlon Inigara, zakrakal kruk. Ciemny i oleisty jak przyczerniona w ogniu sztuka miesa, sfrunal nad dziedziniec. Opadal na zimnym pradzie, kolyszac sie i wrzeszczac, az wreszcie podniosl go slup ciepla. Zalopotal skrzydlami i przysiadl na kurku na dachu stajni. Zolte oczy kruka sledzily reke Raifa, ktora zamknela sie na kamieniu. Okruchy bialego metalu pstrzace powierzchnie odbily swiatlo, gdy Raif podnosil kamyk do ust. Wsunal go pod jezyk, czujac smak kredy, ziemi i potu. Drobinki osiadly mu w ustach. Inigar Stoop zerknal na kruka i przemowil: -Czy slubujesz wiernosc klanowi, Raifie Sevrance? Czy slubujesz zostac z nami, posrod nas, przez jeden rok i dzien? Czy bedziesz walczyc w naszej obronie i nie powstrzymasz sie przed niczym, by nas ratowac i oddac ostatnie tchnienie za Serce Klanu? Czy bedziesz posluszny swojemu naczelnikowi? Czy bedziesz strzegl naszych dzieci i na cztery pory roku wyrzekniesz sie wlasnych pragnien? Raif pokiwal glowa. Kraa! -Czy robisz to z wlasnej i nieprzymuszonej woli? Czy jestes wolny od innych przysiag, obietnic i wiezi? Kraa! Kamien slubow ciazyl w jego ustach jak olow. Wytapiala sie z niego sol, nadajac slinie wstretny smak metalu. "To nie tak - chcial zawolac. - Nie czujecie tego?" Powstrzymal sie. Protesty bylyby szalenstwem najgorszego rodzaju. Juz zasluzyl sobie na miano maciwody - nawet jego brat tak powiedzial. Jesli powazy sie przerwac rytual Pierwszej Przysiegi, rownie dobrze bedzie mogl odjechac w poludniowa tajge i nigdy nie wracac. W takim wypadku juz nigdy nie moglby pokazac sie w okraglaku. Nie. Musial zlozyc przysiege. Czekal na to wydarzenie przez cale zycie, jak tylko siegnac pamiecia. I oto Inigar Stoop stal przed nim, w plaszczu z mankietami przyczernionymi na wojne. Oddech wznosil sie niebieskimi struzkami z jego ust, gdy czekal na znak, ktory mial przypieczetowac wiez zaprzysieganego z klanem. Raif wzial sie w garsc. Drugi raz pokiwal glowa. Kraa! Kraa! Inigar Stoop cofnal sie, gdy kruk wrzasnal, i zgial sie wpol jak po ciosie w brzuch. Przymknal oczy, a kiedy je otworzyl, Raif natychmiast zobaczyl w nich wiedze, ukryta jak soczewka blekitnego lodu, ktory przez cale lato drzemie pod skorupa gleby na zlych ziemiach. Szybko odwrocil wzrok. Inigar wiedzial. "Wiedzial". -Zlozyles Pierwsza Przysiege, Raifie Sevrance. - Slowa padaly z ust przewodnika ciezko niczym kamienie. - Zlam ja, a staniesz sie zdrajca klanu. Raif nie mogl spojrzec mu w oczy. Nikt nie poruszyl sie ani nie odezwal. Powial wiatr. Kruk poderwal sie z kurka i dal mu sie poniesc, rozkladajac skrzydla czarne jak pirackie zagle. Kraa! Kraa! Kraa! "Zdrajca! - uslyszal Raif. - Zdrajca! Zdrajca!" Zadrzal. Talizman przygniatal mu piersi jak smiertelny ciezar, tak mocno, ze ledwie mogl oddychac. Naszla go nieproszona wizja. Zobaczyl malego jasnowlosego latarnika Wennila Drooka: Dagro Blackhail i Gat Murdock przewlekali zerdzie przez rozowa, bezwlosa skore na jego plecach. Pozniej, kiedy bylo po wszystkim i zwloki Wennila, sine i zamarzniete, lezaly na jalowej ziemi wrzosowiska, Inigar Stoop wzial dluto do ciosania kamienia przewodniego i wycial jego serce z klanu. -Kto poswiadczy przysiege tego jednorocznego? - zapytal Inigar, zwracajac sie do zebranych. - Kto poreczy za niego i bedzie mu przewodnikiem, kto bedzie stac u jego boku przez rok i jeden dzien? Kto sposrod was stanie przede mna i wezmie na siebie ciezar jego przysiegi? "Shor Gormalin". Raif z trudem zaczerpnal powietrza i przytrzymal je w plucach. W drodze powrotnej od Gnashow jasnowlosy fechmistrz dal do zrozumienia, ze poswiadczy jego przysiege. Ale Shora tu nie bylo. Raif nie wiedzial, gdzie jest, nawet nie byl pewien, czy wrocil z wczorajszej wyprawy. A jesli nawet wrocil i siedzial w kuchni, popijajac grzane piwo i pogryzajac boczek, raczej nie byl w nastroju, zeby zawracac sobie glowe przysiega jakiegos nie wyprobowanego mlodzienca. Sprawa Rainy Blackhail ogromnie go przygnebila. Inigar Stoop czekal. Jego haczykowaty nos rzucal dlugi cien na policzek. Raif pomyslal, ze bylby zadowolony, gdyby nikt nie wystapil. Kruk w milczeniu krazyl nad dziedzincem, tylko powietrze syczalo cicho w jego lotkach. Corbie Meese i Ballic Czerwony wymienili spojrzenia. Raif widzial, jak Ballic medytuje gleboko, gladzac opatulonymi rekami pierzysko strzaly. Niemal zgadywal, co mysli: "Ten chlopak jest lucznikiem, jak ja..." -Ja poswiadcze jego przysiege. - "Drey". Drey tracil pietami boki karego ogiera Orwina Shanka i podjechal przez snieg do jego boku. - Wiem, ze sam jestem tylko jednorocznym, ale zlozylem dwie takie przysiegi i wkrotce zloze trzecia, i uwazam sie za zrownowazonego czlowieka, ktory nie traktuje lekko odpowiedzialnosci. Jesli pelnoprawni wojownicy na to pozwola, poswiadcze slowo mojego brata. Zgromadzeni westchneli z ulga. Przez chwile zdawalo sie, ze nie znajdzie sie chetny. Inigar Stoop nie wygladal na zadowolonego, ale teraz juz nie mial nic do powiedzenia. To wojownicy otaczani najwiekszym respektem mieli zadecydowac, czy Drey, sam jednoroczny, moze poswiadczyc przysiege brata. Raif zerknal na Dreya, ktory lekko wzruszyl ramionami. Losiowy plaszcz Tema dobrze na nim lezal; wygladal w nim na wiecej niz swoje osiemnascie lat. Corbie Meese chrzaknal. Poklepujac zelazna glowice mlota, powiedzial: -Jestes dobrym czlonkiem klanu, Dreyu Sevrance. Nikt nie moze temu zaprzeczyc. Ostatnie tygodnie ciezko doswiadczyly nas wszystkich, ty jednakze nie straciles glowy, sumiennie wypelniales swoje obowiazki i dowiodles, ile jestes wart. Nie widze powodu, bys nie mogl poswiadczyc przysiegi brata. Nakazuje ci to serce i masz do tego prawo. Jesli chcesz stanac przed nami i przysiac, ze bedziesz pilnie baczyl na swojego podopiecznego, mnie to wystarczy. Ballic Czerwony i inni pokiwali glowami. Kruk zataczal kregi, powoli i leniwie jak wazka w srodku lata. Twarz Inigara Stoopa nie zdradzala zadnych emocji. -Uczynisz, o co prosi Corbie, Dreyu Sevrance? Drey zsunal sie z konia. Jego brazowe oczy zatrzymaly sie na Raifie. -Przysiegam. Raif poczul, jak cos zaciska mu gardlo. Drey nie chcial, by bral udzial w tej wyprawie, ledwie zeszlej nocy przestrzegl go przed krzywda, jaka wyrzadza sobie i swojej rodzinie... A jednak byl tutaj, stojac przed trzema tuzinami mezczyzn i opowiadal sie po jego stronie. Zapiekl go wstyd. Chcialby cofnac slowa wyrzeczone zeszlej nocy w sieni. Ale to bylo niemozliwe i on dobrze o tym wiedzial. -Niechaj tak bedzie. - Inigar Stoop powiedzial to takim tonem, jakby oglaszal smierc chorego. Obrocil sie do Raifa. - Zlozyles przysiege, Raifie Sevrance. Jestes teraz jednorocznym w oczach klanu i bogow. Nie zawiedz zadnej z tych stron. Wiatr zmienil kierunek i dal twardo w policzek Inigara. Przewodnik powinien dodac cos wiecej - Raif niejeden raz widzial, jak blogoslawi zaprzysiezonego i udziela mu rad - ale Inigar zacisnal usta i bez slowa zwrocil sie prosto pod wiatr. Zapadla krepujaca cisza. Raif wyplul kamien slubow. Wycierajac go w lisie futro kaptura, czekal, az Drey go od niego wezmie. W normalnych okolicznosciach to Inigar Stoop przekazywal kamien, ale Raif z ostrego profilu wyczytal, ze przewodnik stracil zainteresowanie ceremonia. Dla niego juz sie skonczyla. Wszyscy zebrani milczeli, gdy Drey bral maly ciemny kamien slubow i wsuwal go do woreczka u pasa. Oddzial palil sie do wyjazdu. Drey objal ramiona Raifa. -Lepiej sie pospiesz i zroluj swoja mate... - wyszczerzyl zeby w usmiechu -...jednoroczny. Raif skinal glowa. Nie mogl mowic. Gdy odwrocil sie w strone okraglaka, kruk krzyknal, a on uslyszal: "Trup! Trup! Trup!" -Nadciaga jezdziec! - zawolal gladkolicy Rory Cleet. Gdy Raif obrocil sie na piecie, Ballic Czerwony podniosl luk do piersi. Barczysty lucznik ryknal, by wszyscy zeszli mu z drogi, zeby w razie potrzeby miec wolne pole do strzalu. Raif spojrzal przez pastwisko w kierunku wskazanym przez Cleeta. Bialy walach brnal w sniegu, stawiajac kopyta z ogromna uwaga, sztucznie usztywniajac grzbiet. Jezdziec garbil sie w siodle. Piersiami i glowa wspieral sie o konski kark, jego reka spoczywala bezwladnie na lopatce walacha, palce wplatane byly w wodze. Miesien na szyi Raifa zaczal pulsowac. Walach nalezal do Shora Gormalina. Powoli, jakby sekundy rozciagnely sie w minuty, Ballic zdjal strzale z cieciwy. Mlot Corbiego Meese'a upadl na ziemie z gluchym odglosem peknietego dzwonu. Usta Inigara Stoopa zaczely sie poruszac. Raif nie uslyszal slow, wiedzial jednak, ze po raz wtory tego dnia padly imiona Kamiennych Bogow. Wielkooki walach o dlugiej szyi i foremnej glowie powoli zblizal sie do placu. Byl skupiony na jednej rzeczy: dowiezieniu jezdzca do domu. Jeden zly krok, jedno lekkie potrzasniecie karkiem, a jezdziec zsunie sie z kulbaki w snieg. Shor Gormalin nie zyl. Gdy mezczyzni postapili do przodu, powoli i po cichu, zeby nie sploszyc swietnego bialego wierzchowca, wyraznie ujrzeli jego jasne wlosy. Dwa wielkie belty wystrzelone z bliska niemal odciely mu bok glowy. Jeden pekl, drugi sterczal z miazgi krwi, tkanki i oderwanej kosci niczym zaszczepiony ped. Wojownicy bez slowa staneli polkregiem i pozwolili siwkowi na dokonczenie podrozy. Takiemu koniowi nalezal sie szacunek i dwudziestu dziewieciu mezczyzn dobrze o tym wiedzialo. Gdy cialo Shora przechylilo sie lekko na bok, walach naprezyl miesnie karku i klebu, zeby utrzymac je na grzbiecie. Rozowe i czarne plamy zakrzeplej, czesciowo zamarznietej krwi zlepialy mu grzywe. Raif zobaczyl, ze niewielki miecz Shora tkwi pewnie w jego pochwie. Najswietniejszy fechmistrz w klanie nie mial szansy na dobycie broni. -Kapturnik... - szepnal ktos, moze Corbie Meese.Walach zatrzymal sie przed zebranymi, obrocil bokiem i znieruchomial, prezentujac jezdzca. Nazywal sie Oblok. Konskie imie splynelo do Raifa jak dar. Shor jezdzil na nim od osmiu lat. Cichy szelest rozbrzmial w powietrzu, gdy kruk wybral te chwile na odlot. "Patrzacy na Umarlych" - pomyslal Raif z tepym ukluciem nienawisci do samego siebie. Kruk wiedzial od poczatku. Rozdzial 12 GARSC LODU Ash nekaly nieustanne skurcze brzucha, gdy schodzila z Katia po schodach, kierujac sie ku dziedzincowi. Przez caly czas bylo jej niedobrze, miala dosc zamkniecia w komnacie i pilnowania przez cala dobe. I nienawidzila swoich snow. Nachodzily ja teraz co noc. Co noc. Nie pamietala, kiedy ostatni raz zamknela oczy i zapadla w normalny sen. Nie pamietala, kiedy ostatni raz ocknela sie rankiem naprawde wypoczeta. Budzila sie w srodku nocy, w czasie tych martwych godzin, kiedy na nogach sa tylko zlodzieje i straznicy, czujac sie tak, jakby biegala po ulicach miasta. Zawsze wyzuta byla z sil i roztrzesiona. Pot splywal jej po szyi, serce szamotalo sie w piersiach niczym szalone zwierzatko, a przescieradla tak ciasno okrecaly jej szyje, ze zostawialy pregi, ktore znikaly dopiero po wielu godzinach, a w ich miejscu pojawialy sie since.Ash potrzasnela glowa, chcac o tym zapomniec. -O co chodzi? Panienka zziebla? -Nie. To znaczy, tak. Zimno, to tylko zimno. - Ash zrugala sie w myslach. Mowila jak niespelna rozumu. - Podaj mi rekawiczki, predko. Katia parsknela. Moglaby cos powiedziec, lecz zblizaly sie do dolnej rotundy, a korytarzem ciagneli do Czerwonej Kuzni zbrojni w czarnych skorzanych plaszczach, z krwawa stala u bokow i na plecach. Nikt, nawet taka pyskata panna sluzaca jak Katia, nie lubil sciagac na siebie uwagi Strazy Rive. Juz sam widok mieczy wystarczal, by wrazliwe panny i mezatki popadaly w omdlenie. Powiadano, ze czerwony barwnik wkuwany w stal dlugich sztyletow i dwurecznych mieczy jest mieszanina rteci i ludzkiej krwi. Ash, nagle zdenerwowana, wyrwala Katii rekawiczki z cielecej skorki i zaczela je nakladac z energia duzo wieksza niz byla konieczna. Az szwy zatrzeszczaly. -Nie pada, prawda? - zapytala, wychodzac na korytarz. Jakis tuzin krokow za jej plecami, niczym straszny, milczacy pies, podazal Marafice Oko, protektor Spire Vanis i dowodca Strazy Rive. To bylo naprawde smieszne. Czy nie mial nic wazniejszego do roboty? Dlaczego nie scigal przemytnikow, nie przypalal zlodziejom rak na czarno, nie odrabywal palcow prostytutkom, ktore spoznialy sie z zaplaceniem haraczu powiekszajacego Protektorskie Mienie? -Przecie mowilam, ze na dworze jest zimno i sucho. Ash podskoczyla na dzwiek podniesionego glosu Katii. -Slyszalam - sklamala. Dlaczego czula sie taka slaba? I dlaczego wzdrygala sie na kazdy glosniejszy dzwiek czy skrzypniecie podlogi? Stanawszy przed okutymi zelazem drzwiami, ktore wiodly z Beczulki na dziedziniec, Ash starannie zawiazala ostatnie troczki plaszcza. Penthero Iss od tygodni nie wypuszczal jej na zewnatrz, a ostatni raz po zamknietej przestrzeni dziedzinca jezdzila pozna jesienia. Od tamtej pory zrobilo sie duzo zimniej. Zbierajac sie w sobie, przestapila prog. Duzo, duzo zimniej. Brukowany dziedziniec stanowil dobrze zabezpieczone serce Fortecy Maski. Chronily go cztery wielkie baszty w naroznikach, a otaczaly mury i sciany wielkich sal. Odbywaly sie na nim wyscigi konne, a kazdej wiosny turnieje. Latem wielmoze sprawowali tu sady, zas w posepnych miesiacach zapowiadajacych nadejscie zimy Penthero Iss zasiadal w obsydianowej lozy przed Jasna i przewodniczyl procesom wysoko urodzony zdrajcow. Dziedziniec przykrywala cienka warstwa sniegu. Srogie mrozy w zeszlym tygodniu zeszklily powierzchnie bialego puchu, ktory teraz chrzescil pod nogami. Wieksza czesc dziedzinca byla brukowana, ale wybieg dla koni wzdluz zewnetrznego muru porastala szorstka zolta trawa, ktora przesiala sie ze zboczy Zabitej Gory. Kosmate chwasty polozyly sie w szczelinach miedzy kamieniami, a oleiste zielone mchy porastaly plyty wokol trzech z czterech wiez. W poblizu Drzazgi nic nie roslo, ani jedno zdzblo trawy, ani jedna kepka mchu. Nic. Fundamenty skutej lodem baszty przypominaly korzenie czarnego orzecha, ktory wsacza trucizne gleboko w glebe, zabija wszystko, co zyje i grozi drzewu obrabowaniem go ze swiatla. Ash zadrzala. Skad ta bzdura przyszla jej do glowy? Tutaj grunt byl zbyt mokry, to wszystko. Zbyt wiele wody splywalo po murach. Swiadoma, ze jej mysli kraza niebezpiecznie blisko nocy, w ktora przestapila prog obitych blacha drzwi i szla arkada opuszczonego wschodniego skrzydla, ubrala w slowa pierwsza mysl, ktora jej sie nasunela. -Nie musisz chodzic przy mnie, gdy bede jezdzic konno, Katiu. Mozesz zostac w stajni i ogrzac sie. Katia mruknela cos pod nosem. Jej ciemne lsniace wlosy toczyly z gory wygrana wojne z welniana czapeczka. Bujnym sprezystym kedziorom juz udalo sie przekrzywic nakrycie glowy pod katem, ktory gwarantowal, ze zerwie je pierwszy silniejszy podmuch. Ash zerkala na sluzke katem oka. Nawet na zimnie mrozacym solanke w kadziach Katia wygladala przeslicznie. Jej policzki rumienily sie jak skorka na goracym bochenku, a wargi pelne byly od goracej krwi. Ash wiedziala, ze jej policzki i usta sa blade i bezkrwiste jak srodek wczorajszego chleba, a ostre swiatlo odbite od sniegu tylko podkresla cienie pod jej oczami. Zaczela bac sie wygladu wlasnej twarzy. Sprawiala wrazenie na wpol obumarlej. Nieswiadoma, ze jest obserwowana, Katia spojrzala w strone Noza. Cos przemknelo miedzy nimi - Ash nie potrafila tego nazwac - a po chwili mina sluzki ulegla zmianie. -O rety, ale zimno, panienko. Dalibog, zamarzne na tym mrozie. Nie jestem taka jak panienka, zrodzona w lodach. Pani Wence powiada, ze sadzac po mojej skorze i ilosci wlosow, jakie dla przyzwoitosci wyskubuje z lydek, moja rodzina musiala przy bye z Dalekiego Poludnia. Lepiej, jesli zostane w stajniach. Ziab mi lata po plecach."Zrodzona w lodach". Ash nie spodobalo sie brzmienie tego okreslenia. Przestepujac nad kupka parujacego konskiego nawozu, zmusila sie do pomyslenia o biezacych sprawach. Katia chciala pobyc z Marafice'em Okiem, bez dwoch zdan. Stajnie byly dosc pospolitym miejscem romantycznych schadzek. Za kawalek pasztetu lub gomolke przedniego sera pan Haysticks przymykal oko na to, co sie dzialo w licznych pustych boksach. Niektorzy utrzymywali, ze oko masztalerza nie bywalo tak przymkniete, jak byc moglo, i ze w sciankach dzialowych wydlubal otwory, ktore odstepowal chetnym za okragle sumki. Czasami Ash myslala o tych dziurkach przed zasnieciem. Ciekawilo ja, co mozna przez nie zobaczyc. -Odpocznij w stajniach, Katiu. Poradze sobie sama. Nie bede galopowac, obiecuje. - Ash zerknela na wapienne umocnienia zwienczone zelaznymi poreczami, grzedami dla lucznikow i strzelnicami. Nigdzie nie pojedzie. Katia slicznie wydela usta. -Skoro tak panienka radzi, zostane w stajniach. Ash zerknela przez ramie w strone Marafice'a Oko, patrzacego z cieni pod zachodnia sciana Beczulki. Noz wygrzebal cos spod sniegu - kamien, zamarzniete zajecze truchlo albo kawalek polana - i naciskal na znalezisko obcasem, poki nie peklo. Kiedy zauwazal, ze Ash na niego patrzy, usmiechnal sie. Byl to okropny widok. Wydawalo sie, ze rozciagnieta skora waskich ust peknie i splynie krwia. Ash odwrocila glowe. -Na co czekasz? - fuknela na sluzaca. - Ruszaj do stajni. Powiedz panu Haysticksowi, zeby osiodlal i przyprowadzil Kobylke. Z naburmuszona mina Katia obrocila sie na piecie i pomaszerowala do stajni. Ash natychmiast pozalowala szorstkich slow, ale nie zawolala jej z powrotem. Pocierajac rekawiczka po twarzy, odetchnela pare razy gleboko, zeby sie uspokoic. Wychodzenie na dwor nie bylo dobrym pomyslem. Dziwne, ale podsunal go jej przybrany ojciec zeszlego wieczoru, kiedy zajrzal do jej komnaty po zmroku. "Jestes taka blada, prawiecorko, jak lilia zamarznieta w lodzie. Jutro musisz wyjsc na zewnatrz. Pojezdzij po dziedzincu, rozprostuj nogi, odetchnij swiezym gorskim powietrzem. Twoj pokoj pelen jest kurzu i dymu z lampy. Tak sie o ciebie martwie" - powiedzial. Ash kopnela grude zamarznietego sniegu. Iss zawsze sie o nia martwil. Pan Haysticks wyszedl ze stajni, prowadzac starego bulanego kuca. Masztalerz nosil plaszcz pozszywany ze starych konskich derek i kawalkow skory z uprzezy, jego wielka glowe okrywala czapka utkana z konskiego wlosia. Strzemiona przy siodle sporzadzone byly ze starych wedzidel. W stajniach pana Haysticksa nic nie mialo prawa sie zmarnowac. Pewnego dnia kazal stajennym zbierac nawoz po dziedzincu. -Dobry dzien, panienko - powiedzial, lekko chylac glowe. - Stara Kobylka jest juz gotowa. Niech panienka nie szarpie za wodze, klacz ma poraniony pysk. Znow gryzla drzwi stajni. - Potrzasnal glowa. - Paskudne drzazgi. Ash wziela od niego wodze. Choc nie za bardzo lubila pana Haysticksa, podobal jej sie bezposredni sposob, w jaki ja traktowal. Opiekowal sie stajniami w Fortecy Masce zanim przyszla na swiat, kiedy surlordem byl Borhis Horgo, a Penthero Iss piastowal stanowisko dzis zajmowane przez Marafice'a Oko. Dobrze pamietal, skad sie wziela. Wiedzial, ze jest nikim wiecej, jak znajda. -Panienka podniesie nozke. - Pan Haysticks splotl dlonie i przykucnal. Ash postawila stope na jego rekach, a on dzwignal ja na siodlo. Kiedy sie usadowila, obejrzala sie w strone Beczulki. Marafice Oko zniknal; slady na sniegu wiodly prosto do stajni. Ash odetchnela z ulga. Dobrze bylo uwolnic sie od Noza. -Chodz, Kobylko - powiedziala, tracajac boki starej roboczej klaczy. - Zrobmy kilka rundek wokol dziedzinca. Pan Haysticks spojrzal na nia krytycznym okiem. Zadowolony, ze nie ciagnie za wodze, splunal w snieg i zawrocil do stajni. Ash odprezyla sie po jego odejsciu. Kobylka byla najlagodniejszym kucem, jakiego znala, i ani razu nie udalo sie naklonic jej do kroku szybszego od klusa. Nigdy nie miala imienia. Pan Haysticks nazywal ja po prostu Kobylka. Od zeszlego lata zaczal zwac ja Stara Kobylka, co znaczylo, ze konskie dni byly juz policzone. Skrecajac na wybieg dla koni, Ash przepedzila z glowy wszelkie nieprzyjemne mysli. Teraz, bedac wyzej nad ziemia, widziala fragmenty miasta nad polnocnym murem. Wieze, spadziste dachy i kute w zelazie iglice wznosily sie nad murem jak szpice oreza. Gdyby wytezyla sluch, moglaby uslyszec turkot wozkow na ulicy, gwar i rozgardiasz na targu przy Siwej Bramie. Ash zawsze chciala zobaczyc Siwa Brame. Ze wszystkich bram w miescie, ta uwazana byla za najpiekniejsza. Jej wielki luk wyrzezbiony byl z liczacego tysiac lat krwawego drewna, zwiezionego az z Burzowego Brzegu na zachodnim wybrzezu. Siwa Brama patrzyla na zachod i to wszystko wyjasnialo. Kazda z czterech bram wzniesiono z materialow, ktore pochodzily z tych stron swiata, ku ktorym sie zwracaly. Plonna zbudowano ze zwyczajnego kremowego wapienia z Zabitej Gory; Gniewna, zwrocona na zachod, wycieto z ogromnej plyty granitu z kamiennych pol Trance Vor, a polnocna - Brame Jalmuznikow - odlano z blekitnego zelaza, ktore kopano na ziemiach klanow. Siwa byla jedyna drewniana brama. Wedlug Katii, ktora widziala ja pare razy, budulec bardziej przypominal lsniacy czarny kamien. Ciesle utwardzili i zakonserwowali drewno, nadajac mu twardosc stali. W czasie pelni zimy na kunsztownie rzezbionej powierzchni osiadala gruba warstwa szadzi i stad brala sie jej nazwa: Siwa. Byla tez Plonna, martwa brama zbudowana z pospolitego wapienia, zwienczona para parzacych sie psobojow i srebrzystoniebieskim jajem. Brama, za ktora zostala znaleziona. Ash oderwala wzrok od widoku miasta. Nie warto bylo o nim myslec. Przybrany ojciec ani razu nie pozwolil jej postawic nogi poza obrebem Fortecy Maski. Spire Vanis widziala tylko jako dziecko, gdy wskrobala sie na blanki Beczulki i przecisnela na ganek dla lucznikow na samym wierzcholku. Stamtad roztaczal sie widok na cale miasto: parujace i zadymione, z czerwonymi oczami tysiecy koszy mrugajacych na skrzyzowaniach ulic, ze sniegiem zdeptanym przez ludzi i konie, czarnym od oleju skapujacego z piast niezliczonych fur i wozkow. Spod tego wszystkiego, spod chorobliwie ciemnej przestrzeni Dzielnicy Jalmuzny, spod wspanialych dworow i palacow wielmozow, spod wiecznie rozrastajacych sie targowisk, spod straganow ze skor rozpietych na podporkach z losich kosci, wyraznie wyzieraly rece pierwszych budowniczych. Mury miasta, szerokie niby grzbiety wolow, biegly prosto jak strzelil, kamienie zazebialy sie precyzyjnie niczym tryby zegara. Ulice, plaskie jak stol, brukowane byly plytami tak grubymi, jakby mialy powstrzymac martwych od powstania. Ludzie mowili, ze Robb Claw zlamal grzbiet gory, zeby zbudowac Spire Vanis. Ash zastanawiala sie, czy gora kiedys odpowie ciosem za cios. Kobylka skrecila w strone Drzazgi. Nawet z tej odleglosci dobrze bylo widac smuzki pary bijacej ze scian. Ash zadrzala. Jak pas czarnych sosen na skraju lasu, najwyzsza wieza Fortecy Maski tworzyla wlasny klimat. Przenikliwie zimny. Lodowate powietrze wsliznelo sie do piersi Ash i zacisnelo dlugie blekitne palce wokol jej serca. "To tylko wieza - przekonywala sama siebie. - Kamien, zaprawa i drewno". Nie baczac na zimno, Kobylka z zadowoleniem truchtala ku baszcie. Ash przesunela wodze w dloniach, gotowa zawrocic, ale przypomniala sobie o drzazgach w konskim pysku. Co jej szkodzi podjechac blizej? Zerknela w niebo. Slonce stalo wysoko, w niedalekiej Czerwonej Kuzni i Beczulce krecilo sie mnostwo ludzi, a poza tym wejscie do wiezy z zewnatrz nie bylo mozliwe. Drzwi wiele lat temu zostaly zabite na glucho. Brzmialo to rozsadnie, jednak Ash zeszty wniala w siodle, gdy zblizyla sie do wiezy. Zacisnela uda na grzbiecie kuca. Nie byla zaskoczona, kiedy Kobylka postanowila opuscic wybieg i potruchtala sciezka prowadzaca za baszte. Stara klacz lubila chadzac wlasnymi drogami. Ash wykrecila szyje, rzucila okiem na stajnie. Nadal nie bylo znaku Katii ani Noza. Katia kiedys jej powiedziala, ze kiedy mezczyzna i kobieta maja ochote na zbytki, rozwiazanie i rozpiecie ubrania zajmuje wiecej czasu niz samo zbytkowanie. Ash sciagnela brwi. Sama mogla zdjac suknie w pol minuty.Gdy medytowala nad zagadkowymi slowami sluzki, Kobylka skrecila za rog i znalazla sie w niewielkim zakatku miedzy murem kurtynowym a baszta. Widok sladow na sniegu wyrwal ja z zadumy. Swieze odciski dwoch par stop i dwie szerokie bruzdy wiodly prosto do nie uzywanych drzwi wiezy. Nie zawracaly. -Spokojnie - powiedziala nie tyle do siebie, co do Kobylki. Rozejrzala sie. Slady biegly od poludniowej bramy. Z doswiadczenia wiedziala, ze jesli skieruje sie w tamta strone, zostanie zatrzymana przed koncem muru. Brame patrolowal tuzin straznikow. -Stoj - mruknela, krotko sciagajac wodze. Stara Kobylka zatrzymala sie bez protestow i szybko znalazla cos do obwachania pod murem. Ash zsunela sie z siodla, tupiac po twardej ziemi. Zerkajac w lewo i w prawo, podeszla do drzwi wiezy. Deski zostaly zerwane; zostaly po nich tylko pogiete gwozdzie w futrynie. Z osciezy zwieszaly sie sople i Ash poczula krople wody sciekajace na kaptur. W mosieznej plycie, wielkiej jak leb Kobylki, czerniala dziurka od klucza. Ktos zadal sobie wiele trudu, zeby zdrapac warstwe lodu z zamka. Ash po chwili namyslu cofnela sie o krok, a potem zaskoczyla sama siebie: pchnela drzwi. Byly zamkniete. Powinna odczuc ulge, lecz w pare sekund po oderwaniu rak wstrzasnelo nia drzenie. Wbrew woli naszlo ja wspomnienie nocy, w ktora wedrowala wschodnia galeria. Nie bardzo wiedziala, co wowczas odczula. Wiele razy probowala sobie wmowic, ze doznania byly wytworem jej wyobrazni, wynikiem zimna, strachu i ciemnosci, a jednak teraz wrazenie pozadania powrocilo z sila, ktora przywiodla do ust smak metalu. Cos w Drzazdze chcialo tego, co miala. W glebi duszy wiedziala o tym od poczatku, od chwili, kiedy poczula tajemnicza obecnosc w wiezy, lecz wypierala sie tej swiadomosci z taka determinacja, ze wszystkie wspomnienia splataly sie i zatarly. Teraz jednak byly wyrazne. Doskonale klarowne. Powoli, drobnymi kroczkami dziecka, Ash odsunela sie od Drzazgi. Przyciskala reke do piersi; palce, ktore dotknely drzwi, sprawialy wrazenie zimnych jak lod. -Chodz, Kobylko - powiedziala, zdegustowana slaboscia wlasnego glosu. - Wracajmy do stajni. Kobylka nie zwrocila na nia uwagi, wiec musiala po nia pojsc. Nie chciala odwracac sie plecami do drzwi wiezy. Opadlo ja przemozne pragnienie ucieczki. Musiala zagryzc wargi, zeby je zwalczyc. Nie mogla zostawic kuca na dziedzincu. Uslyszalaby pare niewybrednych slow od pana Haysticksa, gdyby to zrobila. Kobylka nadal weszyla pod murem. Kiedy Ash pochylila sie, zeby zlapac za uzde, dostrzegla przedmiot jej zainteresowania. Resztki ciepla uciekly jej z twarzy. Na sniegu wila sie wstazka, blekitna jak zyla na rece. Poznala ja natychmiast. Pochodzila z nocnej koszuli, ktora dala Katii do zacerowania. Plotno przetarlo sie, kilka wstazek bylo naderwanych. Jedna czy dwie calkiem sie odpruly. Ash podniosla wstazke ze sniegu. Niedawno Katia zapytala ja, czy ma jakies rzeczy, ktore wymagaja naprawy przed zima, a ona dala jej narecze plaszczy, sukienek i nocnych koszul. Nie odzyskala ich, ale to nie budzilo zdziwienia. Szycie nie bylo mocna strona Katii. Obrabienie spodnicy zajmowalo jej cale przedpoludnie. Wstazka byla zimna i sztywna jak jezyk blekitnego lodu. Odwracajac sie do drzwi wiezy, Ash przyjrzala sie dwom bruzdom wzdluz odciskow stop. Wleczono cos wielkiego i ciezkiego. "Jak lozko". Zmarszczyla czolo. Skad taka mysl? Wiele rzeczy moglo zostawic podobne slady na sniegu. Prawde powiedziawszy, to mialo sens. Drzwi we wschodniej galerii byly o polowe mniejsze, bardzo waskie z racji braku miejsca. Nic szerszego od czlowieka nie moglo sie przez nie przecisnac. Jesli wiec Iss chcial, by wniesiono cos wielkiego do Drzazgi, te drzwi byly jedyna droga. Ash przewinela wstazke w palcach. Co mialy do tego jej stare ubrania? "...i, ma sie rozumiec, bedzie nowa komnata..." Nie. Ash potrzasnela glowa, zeby zapomniec o slowach Katii. To szalenstwo. Przeciez przybrany ojciec nie mogl planowac takiej przeprowadzki. Nie do Drzazgi. Kochal ja i martwil sie o nia. Nie dalej jak wczoraj zwrocil uwage na jej bladosc i zachecil do przejazdzki po sniegu. Zmiela wstazke w dloni. Chciala wrocic do swojej komnaty. Nagle poczula sie zagubiona. Niczego nie rozumiala. Zwawym krokiem ruszyla przy Kobylce. Marafice Oko i Katia jeszcze nie wyszli ze stajni, nawet pan Haysticks nie wyslal stajennego po konia. Ash bez tchu dopadla do wrot stajni. Okropnie bolal ja brzuch. Nie wiedziala, co poczac ani co myslec, nie mogla uwierzyc w rzeczy, ktore przychodzily jej do glowy. -Hola, panienko. Czego tu panienka szuka? Ash odwrocila sie. Nie zdajac sobie z tego sprawy, weszla prosto do stajni. Zza kopy siana wylonil sie mlody chlopak stajenny o brzydkiej cerze i splaszczonej glowie. -Lepiej stad wyjdzcie, panienko. Pan Haysticks nie lubi, gdy pod jego nieobecnosc zagladaja tu jasnie panstwo ze dworu. - Parobek podszedl blizej. - Ja wezme Stara Kobylke. Czujac sie jak ostatnia idiotka, Ash podala mu wodze. Co sobie myslala? Przyprowadzila konia do stajni niczym ktos z pospolstwa. Gdy stajenny zlapal wodze, wielki rumor wstrzasnal budynkiem. Ash, juz roztrzesiona, zadrzala gwaltownie. Drugi koniec stajni zalala powodz swiatla, gdy duzy fragment tylnej sciany odchylil sie na zewnatrz. "Oczywiscie - pomyslala odprezona - w stajni sa drugie wrota, wychodzace na kupiecka brame". W tej chwili Marafice Oko wyszedl z najblizszej zagrody. Jego wielkie rece gmeraly przy sprzaczce u pasa. Na widok Ash parsknal i nagle prosta czynnosc zapinania przerodzila sie w cos, na co nie mogla patrzec. Z zarem na policzkach odwrocila sie i wybiegla ze stajni. Dogonil ja rubaszny smiech. Gdy tylko znalazla sie na zewnatrz, rzucila wstazke i wdeptala ja w snieg. Az ja zemdlilo. Nienawidzila Marafice'a Oko i pryszczatego stajennego, i pana Haysticksa. Nienawidzila wszystkiego, co dzialo sie za jej plecami. "Gdzie jest Katia?" -O, panienka. Juz wracamy? Ash odwrocila sie. Katia, bez czapki i z wlosami w nieladzie, z Jeniwym usmiechem opierala sie o drzwi stajni. -Alez sie zgrzalam. Dalibog, przyjdzie mi wykulac sie w sniegu, zeby ostudzic krew. Ash zrobila trzy kroki i znalazla sie przy niej. Zlapala ja za reke i odciagnela od stajni. Katia szarpnela sie. -Boli! Ash wykrecila jej reke za plecy. Przepelniala ja furia, zlosc na wszystkich i wszystko, robilo jej sie niedobrze ze strachu. -Nie dbam o to. Chodz. Katia posluchala, ale milczace posluszenstwo nie lezalo w jej charakterze. -Panienka sama kazala mi isc do stajni! Sama mi gadala, ze nie jestem potrzebna. Nie moja wina, ze panienke skreca z zazdrosci o mnie i o Noza. Nie moja wina, ze panienka plaska jest niby tafla lodu i ze zaden chlop na panienke nie chce spojrzec. Trzeba panience... -Milcz! - Ash mocniej wykrecila jej reke. Sama byla zaskoczona tym wybuchem gniewu. Drzala, ale po raz pierwszy od miesiecy nie ze strachu. Dobrze bylo nad kims panowac, nawet jesli byla to tylko sluzka. - Otworz drzwi. Po cichu. Od czternastu miesiecy, od kiedy znala Katie, nigdy nie widziala, by dziewczyna robila cos w pospiechu. Teraz nacisnela na klamke szybciej niz chowala do kieszeni rozane ciasteczka. Dwaj straznicy szli wielkim kolistym korytarzem Beczulki. Mieli skorzane plaszcze przypiete do kaftanow olowianymi broszami wielkosci wrobli. Obaj nosili plaskie helmy, ktore zacienialy im oczy. Powiadano, ze zaden z towarzyszystraznikow nigdy sie nie usmiechal ani nijak nie reagowal na to, co zobaczyl. Teraz bylo podobnie. Zreszta, cala forteca juz wiedziala, ze dokad by znajda nie poszla, ledwie pare krokow za nia podazal Noz. Ash obcasem zatrzasnela drzwi, potem pchnela Katie prosto na dwoch straznikow, zmuszajac ich do rozstapienia sie przed Ash i sluzka. Wchodzac po schodach do swojej komnaty, Ash byla swiadoma, ze jej serce galopuje jak szalone. Tylko jedno dotkniecie! Wystarczylo jedno dotkniecie, by to cos zamkniete w Drzazdze dowiedzialo sie o jej obecnosci przy drzwiach. Przez cale zycie nie spotkala sie z takim pragnieniem. To cos pozadalo czesci jej jestestwa, czesci nie dajacej sie nazwac. Siegnij, pani. Czujemy cie. Czujemy krew, skore i swiatlo. -O rety, panienko! Panienka lamie mi reke! Ash zrobila duze oczy. Trzymala Katie tak mocno, ze krew przestala naplywac do reki. Puscila ja. Katia odskoczyla, zaczela pocierac obolala reke. I gadac jak najeta, przeplatajac pomstowanie z glosnymi chlipnieciami. Ash puszczala wszystko mimo uszu. Spokojnie, jak gdyby sluzka przez caly czas milczala, polecila: -Za mna. Pokonala pare ostatnich krokow dzielacych ja od progu komnaty. Nie miala cienia watpliwosci, ze dziewczyna potulnie podaza za nia. Drzwi byly uchylone, a kiedy je pchnela, stanela twarza w twarz z pokojowym Penthero Issa, Caydisem Zerbina. Wysoki sluga stanal jak wryty. W smuklych, zadbanych dloniach trzymal dziwny zestaw przedmiotow: zielony welniany kilimek, plaszcz z grubej welny, bursztynowa lampe i srebrna szczotke. Ash przypuszczala, ze jego widok powinien ja zdziwic, ale nic takiego sie nie stalo. Ogarnal ja spokoj. Poderwala brode, wskazujac swoje rzeczy. -Wszystko w porzadku, Caydis. Nie przeszkadzaj sobie. Zdaje sobie sprawe, ze nie spodziewales sie tak szybko mojego powrotu. Wina lezy po mojej stronie. Przepraszam cie. Prosze, skoncz, co zaczales. Caydis Zerbina mial w sobie krew Dalekiego Poludnia, jak Katia, lecz w przeciwienstwie do niej byl cichy i lagodny w obejsciu. Odprawial praktyki religijne z kaplanami w Swiatyni Kosci i nigdy nie nosil odzienia grubszego od plotna, nawet w najzimniejsze dni. Wspolny nie byl jego ojczystym jezykiem. -Prosze o wybaczenie, panienko. Juz wychodze. Wiecej nie sprawie panience przykrosci. - Sklonil sie nisko, kosciane bransolety na jego rekach zagrzechotaly jak padajacy grad. Powoli zaczal sie cofac. Ash podniosla reke. -Nie. Nalegam, zebys robil to, co do ciebie nalezy. Twoje poczynania nie przynosza mi ujmy. Co dziwne, wcale nie byla oburzona. Caydis Zerbina tylko wypelnial rozkazy, jak Katia i Marafice Oko. Jedna osoba rzadzila Forteca Maska, jedna osoba miala wolny wstep do Drzazgi, jedna osoba podsunela jej pomysl przejazdzki po dziedzincu: Penthero Iss. Przybrany ojciec chcial sie jej pozbyc z komnaty, zeby po cichu wyniesc kilka rzeczy. Po powrocie nawet nie musiala zauwazyc ich braku, z wyjatkiem kilimka i lampy, a jedno i drugie moglo przeciez wymagac czyszczenia lub naprawy. Ich nieobecnosc mozna by wytlumaczyc bez wiekszego trudu. Caydis Zerbina z wyraznie nieszczesliwa mina konczyl swoje zadanie. Skryte pod ciezkimi powiekami ciemne oczy o migdalowych bialkach smigaly nerwowo, gdy krecil sie po komnacie. Ash przypuszczala, ze zbieral rzeczy wylacznie dlatego, by spelnic jej zyczenie, nie z prawdziwej potrzeby. Przytrzymala drzwi, gdy wychodzil, i wdziecznie skinela glowa na pozegnanie. -Caydis - powiedziala, gdy oddalil sie o pare krokow - nie powiem mojemu przybranemu ojcu o naszym nieplanowanym spotkaniu. Ufam, ze ty postapisz podobnie. Rozglaszanie wlasnych bledow przynosi niewielkie korzysci. Caydis sklonil dluga, gazela szyje. -Tak, pani. Nim dotarl do schodow, Ash skierowala uwage na Katie. Sluzka stala pod sciana w korytarzu, czerwona, z podpuchnietymi oczami. Pocierala reke ze zdziwiona mina, jakby nie mogla uwierzyc, ze boli. Wystarczyl jeden krok w jej strone, by skulila sie ze strachu. Ash pomyslala, ze powinna byc tym zawstydzona, ale w glebi duszy bojazn sluzki sprawiala jej przyjemnosc. -Do srodka. Natychmiast. Oczy Katii zogromnialy z oburzenia i podejrzliwosci, lecz skwapliwie wypelnila polecenie. I to tak szybko, ze ostatnie spinki wysmyknely sie z jej wlosow i podskoczyly na kamieniu z melodyjnym dzwiekiem, gdy Ash zamykala za soba drzwi. -Siadaj - rozkazala, ruchem glowy wskazujac na lozko. Katia usiadla. Ash stanela tylem do niej. -Zadam ci pare pytan, a ty bedziesz miala wybor. Albo odpowiesz szczerze i wyjdziesz stad za kwadrans, albo sklamiesz, a wowczas zrobie ci krzywde. - Odwrocila sie. - Co wybierasz? -Panienka nie osmieli sie mnie skrzywdzic. Dalibog, narobie wrzasku. Pochylajac sie, az jej oddech omyl twarz Katii, Ash powiedziala: -Smialo. Krzycz. Noz jest na zewnatrz. Uslyszy cie, jak sie postarasz. Ale zanim to zrobisz, zastanow sie przez chwile. Mozesz go sobie znac i z nim sypiac, ale to mnie jest zobowiazany chronic. Mnie. Nie jakas kuchenna dziewke, ktora nie umie poznac, co jest dla niej dobre. Mnie. - Zobaczyla bol w oczach Katii, ale nie zlagodzila glosu. - Przemysl to. Jesli ty krzykniesz, ja zrobie to samo. Jak myslisz, ktorej z nas pierwszej pospieszy z pomoca? Katia nie odpowiedziala. Jej wargi napiely sie na zebach. Ash wyprostowala plecy. -Zaczynamy. Dlaczego moj przybrany ojciec kazal Marafice'owi Oko mnie pilnowac? -Nie wiem - odparla Katia ponuro. - Sam Noz uwaza to za czysta glupote. Powiada, ze robi mu sie mdlo na widok panienki. Ze ma do roboty rzeczy lepsze od patrzenia na taki pasek chudego boczku bez krztyny tluszczu. Nie zwracajac uwagi na docinek, Ash zapytala: -Zatem nie wie, dlaczego? -Nie. Ale gada, ze niedlugo bedzie po wszystkim. Cieleca Skora obiecal, ze lada dzien. Ash sciagnela brwi. Marafice Oko byl protektorem generalnym; bez dobrego powodu nie zgodzilby sie przyjac roli osobistego straznika takiej znajdy jak ona. Cos wiedzial, byla tego pewna. I wbrew temu, co powiedzial Katii, obserwacja i szydzenie z niej sprawialo mu kocia przyjemnosc - choc nie przyznalby sie do tego przed zadna dziewczyna, ktora zaciagnal do lozka. Zdenerwowana tym tokiem myslenia i swiadoma, ze jesli posunie sie dalej, straci odwage i zmieknie, Ash zmienila temat. -Co sie stalo z ubraniami, ktore w zeszlym tygodniu dalam ci do zacerowania? -Iss je zabral. -Dokad? Katia wzruszyla ramionami. -Nie wiem. Powiedzial, ze w ten sposob przeprowadzka bedzie latwiejsza, gdy nadejdzie wlasciwa pora. Powiedzial, ze chce sprawic panience niespodzianke. Mialam panience powiedziec, ze wzielam rzeczy do naprawy. -Jakie inne specjalne instrukcje dal ci moj przybrany ojciec? Bez odpowiedzi. -Pytam, co jeszcze? Katia zaszurala nogami. -Nic. Klamala. Ash zaczerpnela powietrza, namyslajac sie, co zrobic. Pokrecila glowa. -Wiesz, Katiu, moj przybrany ojciec nie jest jedynym, ktory ma nad toba wladze. Nie musze cie zabierac, gdy bede sie przenosic do nowej komnaty. Moge powiedziec przybranemu ojcu, ze juz nie potrzebuje twoich uslug, ze chodzisz do lozka z kazdym napotkanym mezczyzna i ze ukradlas mi... -Nigdy nic nie ukradlam! - Katia poderwala sie z zacisnietymi piesciami. - Sklamiesz, jesli tak powiesz. Sklamiesz! -Cicho, dziewczyno - rzekla Ash glosem, w ktorym, miala nadzieje, pobrzmiewalo znudzenie. - Moge powiedziec wszystko, co mi slina na jezyk przyniesie, i ujdzie mi to na sucho. Naprawde sadzisz, ze moj przybrany ojciec uwierzy tobie, nie mnie? Naprawde tak myslisz? Katia umilkla i popadla w zadume. Jej oczy zmatowialy, usta wygiely sie w podkowke. Ash ujrzala ja taka, jaka naprawde byla: mloda i bezbronna. Miala pietnascie lat, to wszystko. Ash czula, ze jej zdecydowanie slabnie; chciala podejsc do Katii, objac ja i zapewnic, ze nigdy nie powie o niej zlego slowa - nawet gdyby naprawde cos ukradla. Byla prawie o caly rok starsza od niej, a jednak do dzis, do tej chwili, zawsze czula sie mlodsza.Dziwne, ale to samo, co ja przerazalo, zarazem przydawalo jej sily. Musiala wiedziec. I zrobi wszystko - wszystko! - byle tylko poznac prawde. Odzyskujac panowanie, powiedziala: -Mysle, ze obie znamy odpowiedz, Katiu. Wrocisz do kuchni jeszcze tego samego dnia, chocbys nie wiem jak pilnie wypelniala rozkazy mojego przybranego ojca. Ja jestem wychowanica Penthero Issa, jego prawiecorka. Powiedz mi, co musze wiedziec, a przysiegam, ze nie uslyszy ode mnie zlego slowa na twoj temat. Choc Katia nadal stala, wydawala sie mniejsza niz zwykle; ramiona jej opadly, plecy miala zgarbione. Nawet sprezyste kedziory staly sie jakby splaszczone. -Niech panienka obieca, ze wezmie mnie ze soba, kiedy stad odejdzie. Ash zamknela oczy. Bol, jakby otarla miesien, zaplonal w jej piersiach. -Jesli pojde do wspanialej komnaty z kominkiem i mikowymi szybkami w oknach, to obiecuje, ze cie z soba zabiore. - Czula, ze klamie. Mowila prawde, a zarazem sie z nia rozmijala. Katia, sama bedaca niepoprawna klamczucha, uslyszala tylko prawde. Natychmiast sie rozpogodzila. -Dogadalysmy sie, prawda? Ash pokiwala glowa. Nie wiedziala, jakim cudem udalo jej sie powstrzymac rumieniec wstydu. -Ano, niech panienka poslucha. Az dziw bierze... Sama ledwo na tym sie wyznaje, chyba ze wiaze sie z panienki...odnoscia. - Widzac puste spojrzenie Ash, Katia ulegla swojemu nalogowi do rozpowiadaniu sekretow. - Z panienki plodnoscia. Wie panienka, kiedy panienka wreszcie wejdzie w swoja krew, bedzie gotowa do zamescia i figlowania z mezczyznami. Od kiedy Jego Lordowska Mosc mnie najal, a zwlaszcza przez trzy zeszle miesiace, kaze mi co rano sprawdzac nocne naczynie i przescieradla. Mam wypatrywac sladow krwi. Wie panienka, miesiecznej krwi. Powiedzial, ze musi zostac powiadomiony, gdy tylko panienka zacznie miesiaczkowac. Strasznie jest zawziety, jesli o to chodzi. Ciarki mnie oblaza na sama mysl. -Przescieradla? Nocnik? -Tak, i panienki koszule i bielizne. Ash westchnela cicho. Jej stanowczosc zgasla rownie szybko, jak sie pojawila. "Nie bedziesz wiecznie dzieckiem, Asarhio. Juz wkrotce pokaze sie stara krew". Wrocily do niej slowa przybranego ojca, a kazde mrozilo ja jak okruch lodu. Iss czekal na jej miesiaczke. "Dlaczego? Czego od niej chcial? Co zrobi, kiedy wreszcie poplynie krew?" Skurcze scisnely jej brzuch. Opierajac sie reka o sciane, gdyz jej nogi oslably, powiedziala: -Wyjdz, Katiu. Chce zostac sama. Sluzka zacisnela wargi, zrobila krok w jej strone, zawahala sie i cofnela. -Nie wyda mnie panienka Issowi, prawda? Gdyby sie dowiedzial, dostalby wscieklizny, jak zbik zamkniety w klatce. Chociaz po prawdzie nigdy nie podnosi glosu, tylko przewierca czlowieka na wylot tymi swoimi zimnymi slepiami... -Obiecuje, ze nie powiem ani slowa. - Ash przerwala jej ostro. W tej chwili przypominanie o zimnokrwistosci przybranego ojca bylo ostatnia potrzebna jej rzecza. Gdy Katia otworzyla drzwi, dodala: - Przepraszam, ze sprawilam ci bol. Naprawde. To juz sie nie powtorzy. Katia odwrocila sie z usmiechem. -To nic takiego, panienko. Przywyklam do gorszego traktowania u pani Wence. Duzo gorszego. Ash bez powodzenia probowala odpowiedziec usmiechem. Nim zdazyla wymyslic cos do powiedzenia, Katia zniknela. Ash wbila oczy w zamkniete drzwi. Dlaczego nigdy wczesniej nie wspomniala o biciu? Wydawalo sie, ze uplynelo duzo czasu, nim wreszcie dobrnela do lozka. Skurcze przybraly na sile, przetaczajac sie przez brzuch mdlacymi falami. Chciala spac, tylko spac. Pozniej... pozniej zadecyduje, co zrobic. Jej powieki opadly, przynoszac ciemnosc i spokoj. Nim zdazyla sformulowac nastepna mysl, zapadla w gleboki, odretwiajacy sen. Tak zimno, pani. Tak ciemno. Siegnij. Ash przekrecila sie na lozku, odwracajac plecami do snow. Scigaly ja cienie, plynne cienie z rekami, ktore pekaly i splywaly krwia. Ksztalty skupialy sie i przesuwaly, ciemnosc saczyla sie z nich jak woda z lodu. Siegnij, pani, sliczna pani. Siegnij. Znow zmienila pozycje i zobaczyla przed soba jaskinie czarnego lodu. "Nie. Nie tam". Odwrocila sie, poczula cienie slizgajace sie po twarzy, zimne jak woda z najglebszej, najciemniejszej studni. Cos przesuwalo sie na skraju pola widzenia, oslizgle i rozedrgane jak wegorz zywcem odzierany ze skory. Ziemia przesunela sie pod jej stopami i nagle grota znalazla sie pod nia, rozdziawiona paszcza otworu wejsciowego nachylila sie ku morzu lodu; pod lodem przewalal sie ocean czarnej smoly. Ash cofnela sie. Nie pojdzie tam, nie zrobi tego ostatniego kroku. Siegnij, pani. Siegnij. Wilgotne palce zacisnely sie na jej ramionach, ciagnac w gore, w gore, w gore... Ash opierala sie, ale z rownym skutkiem moglaby naprezac miesnie, by zgiac kolana do tylu. Siegnij! Siegnij! Nie. Potrzasnela glowa i sprobowala sie odwrocic. Daremnie. Jej rece nadal wedrowaly w gore, az wzniosly sie na poziom ramion. Cienie napieraly ze wszystkich stron, oczy smigaly jak wezowe jezyki. SIEGNIJ! Ash nie siegnela, tylko pchnela. Jej dlonie opadly plasko na cos, co zalsnilo bladoscia lodu. Odepchnela sie z calej sily. Rozgrzana do bialosci igla bolu skoczyla od rak do jej serca. Cos peklo gleboko w jej wnetrzu, wielki blok lodu zagrzechotal na ziemi, a ona cofnela sie chwiejnie...Otworzyla oczy, zobaczyla swiat zacmiony mgla bolu. Lezala na brzuchu, z przescieradlami skreconymi wokol talii. Rece miala wyciagniete daleko nad glowe, do najblizszej sciany. Goracy, uporczywy bol palil jej dlonie. Jedna byla rozchylona, opuszki palcow czerwone. Oparzone. Przesunela druga reke do oczu. Byla zacisnieta, palce sztywne, jakby zakleszczone. Otworzyla dlon powoli, swiadoma, ze cos twardego kluje jej skore. Kiedy palce rozkulily sie do polowy, kropla czystego plynu splynela po nadgarstku. Drzac, rozprostowala dlon. Lod. Okruch lodu wypadl z jej reki na lozko. "Zrodzona w lodach". Wspomnienie slow Katii wyprzedzilo zdumienie, strach czy potrzebe wyjasnienia. Sparzyl ja lod, nie ogien. Lod mial ksztalt klina, byl blekitny jak szron i warstwowany, jakby zostal poddany ogromnemu cisnieniu. Widziala podobne warstwy na kamieniach wykopanych z podstawy Zabitej Gory. Topil sie powoli na przescieradle. Oderwala od niego wzrok. Ktora godzina? Jak dlugo spala? W mdlym blasku poznego popoludnia wszystko w komnacie wydawalo sie szare. Lampy sie nie palily, ale wegle zarzace sie w malym koszu rzucaly nikle swiatlo. Ash podmuchala na poparzone rece. Po chwili zaczela podnosic sie z lozka. Wtedy to poczula. Zamarla, na wpol podniesiona, wspierajac ciezar ciala ma lokciu i kolanie. Powoli siegnela w dol, pod plotno spodnicy i bielizne. Minelo pare sekund, nim palce znalazly wlasciwe miejsce. Spiela sie. Wilgoc, ciepla tym razem, miedzy nogami. Powoli, jakby musiala pokonac opor wody, nie powietrza, wysunela reke. Nie chciala patrzec, nie chciala zobaczyc, ale sprawy zaszly zbyt daleko. I ze wszystkich zmian, jakie ja czekaly, ta wszak musiala byc najlatwiejsza... Ciemna krew splynela po jej palcach. Miesiaczka. Ash odetchnela gleboko, probujac przypomniec sobie spokoj, jaki czula wczesniej, kiedy stawiala czolo Katii i Caydisowi Zerbinie. Potrzebowala spokoju bardziej niz kiedykolwiek. Czas mijal, a reka nadal drzala. Zrozumiala, ze juz bardziej nie zdola sie opanowac. Powoli scisnela uda, zeby wiecej krwi nie pobrudzilo ubrania, odsunela wilgotna reke z dala od poscieli i wstala. Obejrzala przescieradla. Na szczescie nie zostaly poplamione. Rozebrala sie do naga, odkladajac na bok zabrudzona halke i majtki. Nozykiem do strugania owocow zaczela ciac plotno. Nie bylo to latwe. Noz byl tepy i grube, zimowe plotno nie chcialo mu sie poddac. Na dodatek nadal drzaly jej rece. Przez caly czas zaciskala uda i to cos, co skrywalo sie gleboko w jej wnetrzu i krwawilo. Choc pociete kawalki nie byly tak male, jakby sobie tego zyczyla, zaczela wrzucac je do kosza. Musiala poruszyc wegle i dmuchac co sil w plucach, by w koncu plotno zajelo sie plomieniem. Splonelo szybko, niknac w ciagu paru sekund i zostawiajac gesta mgle dymu. Ash pomyslala, ze powinna otworzyc okiennice i przewietrzyc pokoj, ale miala do zrobienia i przemyslenia mnostwo innych rzeczy. Musiala sie spieszyc. Przytroczyla miedzy nogami pasek plotna i wrocila do lozka. Lod zniknal, zostala po nim ciemna plama wilgoci w ksztalcie oka. W ciagu godziny nawet ona wyparuje i nic nie bedzie swiadczyc o istnieniu lodu. Ash zadumala sie nad znikajaca plama. Oto, co musiala zrobic: zniknac bez sladu. Rozdzial 13 SZLAK BLUDDOW Otoczyla ich mgla, czerwona niczym opary wznoszace sie nad kadzia wrzacej krwi. Powietrze bylo przerazliwie zimne i tak nieruchome, ze trzask lodu pekajacego na jeziorze rozchodzil sie na cale mile. Switalo i Raif przypuszczal, ze gdzies nad szczytami Miedzianych Wzgorz wznosi sie slonce, zalewajace trakt niesamowitym, krwawym blaskiem. Skrzywil sie. Nie siegal wzrokiem dalej, jak na dwoch jezdzcow jadacych wprost przed nim.Szron osiadl na pancerzu i sztywna skora drapala mu kark. Nie spal dobrze. Nikt nie spal dobrze. Zimny oboz rozbity na polnocnowschodnim skraju ziem Dhoone'ow nie byl miejscem, w ktorym moglby porzadnie wypoczac czlonek klanu Blackhail. -Stac! - syk Corbiego Messe'a przecial mgle jak poryw zimnego powietrza. Kamienni Bogowie obdarzyli go glosem, ktory doskonale nadawal sie do tego, co w walce robili wszyscy mlociarze - ryczenia co sil w plucach. Jego szept nie brzmial wlasciwie. Przypominal skowyczenie psa. A jednak wszyscy w promieniu dwudziestu krokow szybko sciagneli wodze. Metalowe elementy uzd okrecone zostaly skora, zeby nie mrozily konskich pyskow, wiec robili niewiele halasu. Nawet mlociarze natarli lancuchy owsiana maka, by grzechotem nie zdradzily pozycji jezdzcow. Dwie noce wczesniej silny wiatr spietrzyl snieg w zaspy i klacz Raifa brodzila po kolana w suchym bialym puchu. Oddzial utworzyl luzny krag na rzadko zadrzewionym stoku. Z nozdrzy wierzchowcow trzymanych na krotkich wodzach buchaly biale pioropusze oddechow, oczy jezdzcow ciemnialy jak wegle pod lisimi kapturami. Ballic Czerwony wyjal luk i zajal sie woskowaniem cieciwy. Drey i kilku innych mlociarzy poprawialo rzemienne plecionki, zeby latwo bylo wyjac mloty. Corbie Meese sciagnal kaptur, wiec wszyscy widzieli jego twarz. Wysuwajac szczeke w kierunku poludniowego wschodu, powiedzial: -Pod nami biegnie trakt, zaraz za tymi sosnami. Znalezienie oslony nie powinno byc trudne, ale w tej gestej mgle trudno odroznic kretowisko od losia. Bedziemy madrzejsi, kiedy wroci Rory. Ostatnim razem, gdy tedy jechalem, po obu stronach drogi rosly drzewa, ale bylo to dziesiec lat temu i wiele sie zmienilo od tej pory. Psi Lord nie jest glupi, dobrze to zapamietajcie. - Rzucil spojrzenie na Raifa i paru innych mlodszych jednorocznych. - I umie na pierwszy rzut oka rozpoznac zasadzke. Mace mowil, ze rozkazal powalic wszystkie drzewa wzdluz szlaku. Ale nie w tym rzecz. Psi Lord dobrze sie wyznaje na niebezpieczenstwach. Mozecie zalozyc sie o wlasne prawice, ze kazdy czlowiek przejezdzajacy ta droga bedzie uzbrojony az po zeby, czujny jak dziewka kucajaca w krzakach i gotow do ataku na pierwszy dzwiek napinanego luku. Teraz mgla dziala na nasza korzysc, ale niechaj was nie rozleniwi. Glowne sily Bludda poprzedzac bedzie szpica, a skoro jezdzcy nie beda widziec nawet konskich lbow, przestana patrzec i zaczna sluchac. Trzymajcie wierzchowce krotko przy pysku i nie ruszajcie sie ani nie dobywajcie stali, dopoki nie zajmiecie pozycji. Zrozumiano? Raif pokiwal glowa wraz z pozostalymi. Zaschlo mu w ustach. W pewnym momencie podczas przemowy Corbiego Messe'a w pelni do niego dotarlo, co bedzie musial zrobic. Nigdy wczesniej nie zastrzelil czlowieka, nigdy nie przymierzyl sie do niczego wiekszego od zbika. Ale w glebi duszy wiedzial, ze bedzie dobry w strzelaniu do ludzi. -I baczcie na mgle. Jesli zerwie sie wiatr, mgla zniknie, nim zdazycie ruszyc tylki w siodle. - Corbie Meese mial ponura mine. Wklesniecie po mlocie w jego glowie wypelniala czerwona mgla. - Najpewniej przyjdzie nam czekac. Oddzial Bluddow moze przejechac tedy o kazdej porze miedzy poludniem a zmrokiem. Musimy sie z tym liczyc i musimy byc przygotowani. Niech nikt nie zsiada z konia. -A pewnie - wtracil Ballic Czerwony. - Dlatego odlac sie teraz albo trzymac w sobie. Gdy nikt sie nie poruszyl, Toady Walker wzniosl brew i dodal: -Zadnego lania na konskich grzbietach, waszmosciowie, bo by wam kuski zaplesnialy. Wszyscy zasmiali sie urywanie, odruchowo; smiech zdradzal wiecej napiecia niz humoru. Gdy wiekszosc wojownikow zajela sie ostatnimi przygotowaniami i poprawianiem broni, Drey spial karego ogiera i podjechal do Raifa. Przytrzymujac kaptur w taki sposob, ze tylko ci na wprost mogli widziec jego twarz, pochylil sie w strone brata i szepnal: -Gdyby trzeba bylo sie rozdzielic, ty idziesz ze mna. - Odwrocil sie, nim Raif zdazyl odpowiedziec. Raif patrzyl na tyl glowy brata. Rozdzielic sie? Po raz pierwszy slyszal, by oddzial urzadzajacy zasadzke sie dzielil. Niespokojnie siegnal pod olejowke do talizmanu. Dotknal go po raz pierwszy od prawie tygodnia - od dnia, gdy kon Shora Gormalina przywiozl cialo pana do domu. Zaczerpnal powietrza i przytrzymal je w plucach. Bol zwiazany ze smiercia Shora nie przeminal. Nadal pamietal wyraz jego oczu, gdy wojownik opuszczal Wielkie Palenisko, nadal widzial, jak wzdrygnal sie w chwili, gdy Raina Blackhail przyznala sie do polaczenia z Mace'em. Nagle puscil talizman. "Patrzacy na Umarlych". Ile smierci ujrzy dzisiaj? Snieg zachrzescil przed nimi, gdzies gleboko poza zaslona mgly. Ballic poderwal luk. Corbie Meese zawolal cicho: -Rory? -Tak! To ja. Nie strzelaj, Ballic. Raif nie mogl powstrzymac usmiechu. Rory Cleet nie mogl z dolu widziec Ballica Czerwonego, ale znajac go, wiedzial, ze rudobrody lucznik juz napial luk. Po paru sekundach niebieskooki Rory Cleet ukazal sie w polu widzenia. Kaptur mial odrzucony, rekawice z owczej skory powalane zywica i oblepione sosnowymi iglami, a skorzana kurte ciezka od grud zamarznietego sniegu. Nie tracil tchu ani czasu. -Droga jest pusta. Ani sladu konia czy wozu od ostatniego sniegu. Po poludniowej stronie lezy piec tuzinow niedawno powalonych sosen, ale drwale albo sie znudzili, albo zmarzli, albo zostali wyslani gdzie indziej, poniewaz nie skonczyli roboty. Teren zostal ogolocony, lecz trzysta krokow dalej nad droga rosnie mlodnik. Sosny sa dosc wysokie, by ukryc konnych, a naprzeciwko jest kepa derenia i jesionow. Wystarczy miejsca na kryjowke dla trzydziestu ludzi. Corbie Meese pokiwal glowa. -Dobrzes sie spisal, mlodziencze. Rory bez wiekszego powodzenia silil sie na zachowanie obojetnej miny. Jego twarz pokrasniala z zadowolenia. Nie po raz pierwszy Raif pozalowal zajscia przy drzwiach Wielkiego Paleniska, kiedy to sila zmusil go do opuszczenia posterunku. -Ballic - podjal Corbie - ty poprowadzisz grupe na poludnie. Ja rusze na polnoc. Wezmiemy po tuzin ludzi, a pozostalych pieciu przypadnie cwierc mili na wschod od zasadzki, zeby odciac droge ucieczki i wylapac niedobitkow. - Corbie uwaznie zlustrowal ludzi. Jego spojrzenie jasnobrazowych oczu twarde bylo niczym krzemien, na policzku drgal miesien. Po chwili spojrzal na Dreya. - Jak myslisz, dasz rade pokierowac odwodem? Drey sciagnal kaptur. Kasztanowe wlosy, plasko przyklejone do czaszki, pociemnialy od potu i szesciodniowego loju. Twarz mial blada i wygladal na duzo starszego niz w dniu, kiedy strzelali do zajecy przy lizawce. Mowienie bez namyslu nie lezalo w jego charakterze. Niespiesznie zdjal rekawice i opuscil kolnierz z losiowej skory. Raif domyslil sie, ze brat siega do swojego niedzwiedziego talizmanu. Zawsze mu zazdroscil niedzwiedzia. Tem byl niedzwiedziem, jak przed nim jego ojciec i wuj. Kazde pokolenie Sevrance'ow wydawalo niedzwiedzia. Patrzac, jak brat wazy w garsci niedzwiedzi talizman, Raif zrozumial, dlaczego Corbie Meese go wybral. Drey slynal z solidnosci, budzil zaufanie i nie bylo w nim ani sladu tej popedliwosci, ktorej wiekszosc jednorocznych pozbywala sie dopiero po pieciu czy nawet wiecej latach. Raif czul, jak wzbiera w nim zazdrosc i duma. "Pewnego dnia - pomyslal - Drey bedzie swietnym naczelnikiem".-Moge pokierowac odwodem - oznajmil spokojnie Drey i wsunal niedzwiedzi talizman za pazuche. Corbie Meese i Ballic Czerwony wymienili spojrzenia. Raif poznal, ze Drey zyskal w ich oczach, nie spieszac sie z odpowiedzia i wazac swoj talizman. Corbie przywolal go ruchem reki. -Niechaj tak bedzie, mlodziencze. Jesli wszystko pojdzie zgodnie z planem, nie bedziesz mial wiele do roboty. Oddzial Bluddow minie cie na dobre trzy minuty przed dotarciem do nas. Masz trzymac sie z dala od drogi, wysoko za linia drzew. Pilnuj, by twoi ludzie zachowywali sie cicho niczym nieboszczyki. Nie bedzie sygnalow. Nie chce uslyszec ani hukania sowy, ani krzyku nura. Niczego. Ze swoich pozycji ruszycie dopiero wtedy, gdy uslyszycie nasz atak. Wtedy zjedziecie jak najszybciej na droge i powalicie kazdego Bludda, ktory wam sie nawinie. Pojmujesz? Slyszac te slowa, Raif w pelni zrozumial, dlaczego mlociarz powierzyl dowodzenie Dreyowi. Nie chcial uszczuplac glownych sil uderzeniowych chocby o jednego doswiadczonego wojownika. To oni beda ryzykowac zyciem, to oni beda walczyc wrecz i to od nich zalezny bedzie wynik starcia. Raif nie mogl go o to winic. Zadanie oddzialu odwodowego mialo polegac wylacznie na wylapywaniu uciekinierow. Drey powoli pokiwal glowa. -Jaki sklad? -Ty, drugi mlociarz, dwaj lucznicy i ktos z mieczem. Pamietaj, ze wszyscy w oddziale beda wyszkolonymi wojownikami. Najpewniej wlocznicy lub mlociarze. Bluddowie walcza zagorzale i ich orez jest ciezki, wiec jesli nie uwazasz sie za cos lepszego ode mnie, trzymaj sie od nich z daleka. - Corbie Meese dzgnal palcem wglebienie na czaszce. - Niech lucznicy raza ich z kryjowki. Corbie i Ballic wybrali swoich ludzi. Kiedy Ballic zaproponowal, zeby Raif pojechal z Corbiem na polnoc, odezwal sie Drey. -Nie, chce go miec przy sobie. Wez zamiast niego Banrona Lye. Corbie Meese patrzyl na niego przez chwile, moze czekajac na wyjasnienie, ale kiedy Drey nie dodal ani slowa wiecej, skinal glowa. -To twoj oddzial. Decyzja nalezy do ciebie. Zabierz chlopaka. Pare minut pozniej ruszyli. Kluczac miedzy brzozami bladymi jak woskowe swiece, kierowali sie na wschod wzdluz zbocza, wysoko nad droga. Wczesniej owczymi skorami owiazali koniom pyski, zeby nie buchala z nich para i zeby ktorys nie zarzal. Raif zalozyl cieciwe na gryf i trzymal luk na leku. Jechal ze strzala w garsci. Niebo przybralo barwe gnijacych sliwek. Mgla zaczela rzednac i ku jego niezadowoleniu zmieniala kolor z czerwonego na rozowy. Powoli, stopniowo, po jednym drzewie i glazie piaskowca na raz, z oparow zaczela wylaniac sie tajga rosnaca na polnocny wschod od ziem klanu Dhoone. Podloze bylo nierowne, pelne wykrotow, skarp i wystajacych skal. Korzenie sosen gleboko rozdrobnily miekki, szary piaskowiec, ktory ustepowal pod ciezarem koni i jezdzcow. Male sadzawki, glebokie i ciemne jak studnie, perlily sie w zaglebieniach. Powinny zamarznac, ale tak sie nie stalo. Raif domyslal sie, ze sole mineralne lub olej skalny nie pozwolily wodzie zakrzepnac. Nikt sie nie odzywal. Raif watpil, czy ma w ustach dosc sliny, by poruszyc jezykiem, nie mowiac juz o wypowiedzeniu slowa. Wszyscy byli jednorocznymi: Bullhammer, Bitty Shank, Craw Bannering, Drey i on. Raif malo znal Crawa, drugiego lucznika. Byl starszy od Dreya, mial bystra, smagla twarz i dlugie, wytatuowane palce. Jak sie zdaje, mial sie ozenic z Lansa Tanner. Poteznego i krzepkiego jak niedzwiedz mlociarza Bullhammera bogowie obdarzyli krzaczastymi brwiami i najbardziej przerazajacym usmiechem, jaki znano w klanie. Wszyscy go kochali; niemozliwym bylo nie kochac czlowieka, ktory potrafil wyrwac z korzeniami piecioletnia sosne jakby to byla lisia kita. Bitty Shank wladal mieczem. Jak wszyscy Shankowie, mial przebiegly wyraz twarzy. Choc byl w wieku Dreya, jego jasne wlosy juz zaczynaly rzednac. Bitty bezustannie miotal sie miedzy nacieraniem ich dziegciem, zeby zapobiec lysieniu, a energicznym wyskubywaniem, zeby pokazac, jak malo dba o urode. Obecnie byl w nastroju "wszystko mi jedno", ale nadchodzila wiosna i sezon uganiania sie za dziewczetami, wiec z pewnoscia znow bedzie nosic dziegiec w woreczku na wosk. Kiedy mgla zrzedla do tego stopnia, ze momentami przegladal przez nia Szlak Bluddow, Raifowi zaczal kurczyc sie zoladek. Dwa glowne oddzialy juz musialy byc na stanowiskach i czekac na Bluddow. Raif dorastal, sluchajac opowiesci o wojownikach z klanu Bludd - o ich zapamietaniu w bitwie, mieczach z wyzlobionym zbroczem do odprowadzania krwi wroga, straszliwych ogluszajacych okrzykach wojennych, broni tak obciazonej olowiem, ze nikt, kto nie byl Bluddem nie mogl jej podzwignac - a jednak nigdy dotad nie widzial zadnego z nich z bliska. Dla niego byli legenda, jak mieszkancy chat z wielorybich kosci na zamarznietej polnocy lub Okaleczeni Ludzie rozproszeni na Pustkowiu, dziesiatkowani przez straszliwe bestie i paralizujace mrozy. Drey nakazal postoj glosem tak cichym, ze brzmial nie glosniej od mysli. Raif wstrzymal konia wraz z innymi. Przywolujac ich ruchem dloni, Drey kazal skryc sie za gestym zagajnikiem mlodych sosen. Ponizej biegl Szlak Bluddow, ciemny i prosty jak bruzda wydrapana w ziemi. Raif spojrzal na zachod, lecz nie dostrzegl sladu oddzialow. Ballic i jego ludzie musieli cofnac sie przed przekroczeniem drogi, zeby nie zdradzil ich zapach i slady konskich kopyt. Raifowi mignela twarz brata. Oczy Dreya pociemnialy i wygladaly teraz niczym dwa zamarzniete punkty. Raif poznal, co wyrazaly, i jego kosci przemienily sie w lod. Drey nie czekal na walke z Bluddami; Drey czekal, by zabic ludzi, ktorzy usmiercili jego ojca. Nie mieli nic do roboty poza czekaniem. Minela godzina, potem druga. Musieli zdjac owcze skory z konskich pyskow, gdyz wierzchowce zaczynaly sie denerwowac. W chwili, gdy Bullhammer odchylil sie w siodle po worek z obrokiem dla niespokojnego ogiera, na wschodzie zabrzmialo niskie dudnienie. Wszyscy spieli sie. Bullhammer wyprostowal plecy i wzial wodze w obie rece. Bitty Shank zdjal gruba rekawice z prawej dloni, odslaniajac spodnie rekawiczki bez palcow. Craw Bannering zacisnal usta i skierowal spojrzenie zimnych oczu lucznika na droge. Drey nie siegnal po mlot. Zerkajac na swoich ludzi, wyrazil wzrokiem jedno slowo: "Spokojnie". Halas przybral na sile i zaczal rozpadac sie na rozpoznawalne czesci. Konskie kopyta, zbyt wiele, by je policzyc, opadaly na ubita nawierzchnie traktu. Galezie krzakow i drzew trzaskaly jak bicze, zrzucajac ladunki sniegu. Psy ujadaly i wyly, wozy poskrzypywaly, dzwonila uprzaz, a ponad tym wszystkim cos dudnilo jak wielka i straszna machina wojenna. Raif i Drey wymienili spojrzenia. Mgla darla sie jak pajeczyna. Trudno bylo zobaczyc droge, prawie niepodobna ujrzec zakret, zza ktorego lada chwila mial sie wylonic oddzial Bluddow. Para snieznych gesi zerwala sie do lotu blisko zakretu, ich krzyki zabrzmialy zgrzytliwie, jak dzwiek pily przeciaganej po metalu. Raif skupil sie na opanowaniu konia. Klacz strzygla uszami i szarpala wodze. Zapach obcych psow wprawial ja w zdenerwowanie. Raif pozalowal, ze nie dosiada Losia; klacz, pozyczona w ostatniej chwili od Longheada, byla zbyt plochliwa. Wszystkie mysli wyparowaly z glowy, gdy podmuch wiatru przesunal late mgly, zza ktorej ukazal sie oddzial Bluddow. Malenkie haczyki strachu wczepily sie w jego piersi. Bluddowie jechali czujnie, jak przez obce wybrzeze czy wrogi oboz. Jezdzcy na szpicy, dosiadajacy muskularnych ogierow o grubych karkach, zaciskali rece na wloczniach z czarnej stali. Drzewca tkwily w rogowych tulejach, ktore zwieszaly sie z siodel wzdluz strzemion. Przed wlocznikami pedzily byczoglowe psy, czarne i podpalane jak piekielny pomiot. Zza zakretu wylonil sie woz z zapasami, potem drugi, pelen beczulek w zelaznych obreczach. Raif wytezyl wzrok, zeby zobaczyc cos wiecej, ale mgla splynela po zboczu i osiadla w najnizszych miejscach. Zdazyl ujrzec tabun koni otoczony przez gromade ciezkozbrojnych mlociarzy. Halas stal sie ogluszajacy. Biale opary zawisly nad droga. Drey jednym plynnym ruchem wyjal mlot z rzemiennej plecionki. Raif zauwazyl, ze metalowa glowica potarta zostala stalowym drutem. Ich spojrzenia skrzyzowaly sie. Drey byl tak bardzo podobny do Tema... Malo brakowalo, a Raif puscilby luk i wyciagnal do niego rece. "Spokojnie - rzekl Drey bezglosnie. - Tylko spokojnie". Zaklopotany, z metlikiem w glowie, Raif staral sie zapanowac nad emocjami. Podniosl luk, umiescil strzale na siodelku. "Jestesmy klanem Blackhail, pierwszym ze wszystkich klanow. Nie kryjemy sie i nie chowamy, i zawsze mscimy zniewagi". Najstarsza wersja klanowego zawolania Blackhailow przebiegla przez jego glowe, gdy patrzyl wzdluz brzechwy. Gniewne slowa. Nie po raz pierwszy zastanowil sie, co je podpowiedzialo. Oddzial Bluddow byl teraz wprost pod nimi. Konie ciagnely cos wielkiego, czesciowo przyslonietego przez mgle. Raif liczyl sekundy. Skrzyp osi dzialal mu na nerwy, zimno napieralo na bolesnie wypelniony pecherz. Spojrzal przed siebie: stal blysnela w mlodniku po drugiej stronie drogi. Grupa Ballica. Psy Bluddow szczekaly i wyly, zataczajac kregi wokol klusujacych koni. Gdy prowodyr stada przystanal, by obwachac cos na polnocnym skraju drogi, mgla zawinela sie jak konski ogon. Raif zobaczyl zaprzeg i ladunek. Oddech zaswiszczal mu w gardle. Ale kolos! Konie ciagnely woz bojowy wielki jak dom, z kolczastymi kolami wysokimi na chlopa, z wiazowymi pniami po bokach. Z miedzianego komina w drewnianym dachu snuly sie smugi dymu. Kola oraly droge, zlobiac glebokie koleiny w pagorkach ziemi i sniegu. Cala konstrukcja kolebala sie na kazdej napotkanej nierownosci. Raif w zyciu nie widzial czegos takiego. Jakby patrzyl na caly okraglak wprawiony w ruch. -Raif, wyciagnij krzemien. - Glos Dreya byl niski i rwal sie jak pasma mgly. - Buli, daj mu gorzalke ze swojej sakwy. Spokojnie. Wszyscy. Raif zrozumial. Nikt nie spodziewal sie tego kolosa, tego wozu wielkiego jak dom. Nikt nie wiedzial, co kryje sie w srodku. Nalezalo go podpalic. Ten sam pomysl musial przyjsc do glowy Ballicowi Czerwonemu i Corbiemu Messe'owi, ale na wszelki wypadek, gdyby im sie nie udalo, Drey postanowil dzialac. Raif oderwal kciuk od rekawicy i naciagnal go jak kapturek na grot strzaly. Bullhammer podal mu srebrna flaszke, ogrzana w miesistych dloniach. Gdy zanurzyl kciuk rekawiczki w klarownym bursztynowym plynie, pies przodownik zwietrzyl zapach grupy przyczajonej w zasadzce. Radosne poszczekiwanie natychmiast przerodzilo sie w niskie, grozne warczenie. Raif czul, jak dzwiek wprawia w drzenie wewnetrzna, miekka tkanke jego kosci. Nim przebrzmial, na drodze rozpetalo sie pieklo. Mgle rozdarl grad strzal wymierzonych w wierzchowce jezdzcow na szpicy. Zwierzeta zakwiczaly ze strachu i z bolu, gdy groty, ponacinane dla lekkosci lotu i szarpania ciala, utkwily w ich bokach. Stawaly deba, kopaly i wierzgaly, rzucajac glowami na boki. Ich strach z szybkoscia pozaru na stepie rozprzestrzenil sie na pozostale konie Bluddow. Zaczely parskac i bic kopytami, lecz jezdzcy i woznice szybko je uspokoili, wypowiadajac ciche, ale ostre slowa, poklepujac po karkach i sciskajac ich boki udami. Jezdzcy szpicy z ociezalym wdziekiem zsuneli sie z poranionych wierzchowcow. Gdy tylko ich buty zadudnily na sniegu, wyciagneli z tulei dlugie na dziesiec stop wlocznie. Zaden nie odniosl obrazen, choc cztery masywne, przerazone konie miotaly sie po zamknietej przestrzeni. Raif nie mial czasu o tym myslec, poniewaz Corbie Meese, Toady Walker i osmiu innych mlociarzy wypadlo na droge. Wrzeszczac co sil w plucach, wyciagajac mloty zza plecow, szerokim lukiem omineli stojacych wlocznikow. Kierowali sie do mlociarzy za ich plecami. Gdy tylko oddalili sie od szpicy Bluddow, powietrze sciemnialo od strzal. Wiekszosc trafila w szalejace zwierzeta i konska krew trysnela czerwonymi lukami, ale tym razem ucierpieli tez ludzie. Jeden wlocznik dostal w ramie, drugi stracil kawalek twarzy. Mimo odniesionych obrazen nie zlamali szyku. Czterej wlocznicy jak jeden maz odwrocili sie, by ruszyc za Corbiem i jego ludzmi. Raif uswiadomil sobie, ze nie mieli innego wyjscia. Stojac z dala od innych, byli spelnieniem modlow lucznika, ale zaden lucznik nie wypusci strzaly w kotlowanine, w ktorej walcza jego towarzysze. Raif pociagnal nasaczony alkoholem kapturek, az metalowy grot przebil czubek. Staral sie zamknac uszy na okropny kwik poranionych koni. Od poczatku wiedzial, ze Ballic i jego ludzie najpierw beda strzelac do zwierzat. -Raif, strzelaj. - Drey. Nie wspomnial, w co ma celowac ani dlaczego, nie wyrazil obaw zwiazanych ze strzelaniem na taka odleglosc. Po prostu suchy rozkaz. Nie - Raif ulozyl w dloni krzesiwo i krzemien - cos wiecej. Mowiac tak niewiele, Drey zalozyl nie tylko to, ze mlodszy brat zna jego mysli, ale rowniez ze jest zdolny do trafienia w cel bez zranienia Corbiego czy ktoregos z jego ludzi. Byla to trzezwiaca mysl. Raif przysunal zakapturzona strzale i uderzyl w krzemien. Alkohol zajal sie z cichym odglosem, ktory zaniepokoil klacz. Raif nie probowal jej uspokajac - Drey pewnie trzymal ja za uzde, przemawial lagodnie i delikatnie gladzil po chrapach. Zakladajac plonaca strzale na cieciwe, Raif skierowal mysli ku toczacej sie w dole bitwie. Teraz brali w niej udzial wszyscy wojownicy Corbiego i Ballica. Purpurowy z wscieklosci Corbie Meese ryczal jak niedzwiedz i krecil mlotem mlynca nad glowa. Krew czerwienila sie na jego skorzanych rekawicach. Z ukluciem spokojnej dumy Raif uznal, ze mlociarz stanowi naprawde przerazajacy widok. To przez wklesniecie od mlota. Bluddowie tanczyli wokol niego, niechetni zetrzec sie z czlowiekiem, ktory otrzymal taki cios i przezyl. Z cieniem usmiechu na ustach Raif podniosl luk. Woz bojowy byl wielkim, nieruchomym celem. Gdyby nie mgla i walczacy wokol ludzie, strzal bylby latwy. Raif nabral powietrza, rozluznil reke zacisnieta na majdanie, wybral na cel gorna cwiartke wozu, potem poszukal wzrokiem nieruchomej linii, ktora miala poprowadzic strzale. Nie probowal przywolac wozu. Byl martwy, zrobiony z martwego drewna i przywolywanie go nie mialo sensu - wiedzial to od dnia przy lizawce i godzil sie z ta prawda. Szukanie serca byloby bledem, za ktory zaplacilby zmitrezeniem czasu i pogorszeniem celnosci. Naplynal tuman mgly. Cieciwa zaskrzypiala i ten dzwiek, dobry dzwiek, przywiodl mu sline do ust. Dlugie plomienie z kciuka liznely go po policzku. Sekunda rozciagnela sie do punktu pekniecia. Potem nagle mgla sie rozwiala, jezdzcy rozstapili i linia laczaca luk z wozem zrobila sie szeroka i zapraszajaca jak otwarta droga. Raif puscil cieciwe. Strzala pomknela do celu. Slyszac cichy spiew cieciwy, czujac twarde szarpniecie odprezajacego sie luku, Raif poznal, ze popelnil blad. W wozie bylo zycie i przez krotka chwile, gdy cieciwa ciela powietrze, a jego oko przywieralo do celu, czul bijace wewnatrz serca. Tuziny serc. Trzepoczacych, oszalalych ze strachu. "Nie mozna zawrocic strzaly". To byla pierwsza rzecz o strzelaniu, jakiej nauczyl go Tem. Raif wreszcie zrozumial, o co mu chodzilo. Lucznik zadawal cios wtedy, gdy jego palce puszczaly cieciwe, a nie chwile pozniej, gdy grot wnikal w cialo wroga. Ta niewielka roznica nie miala dla niego wiekszego znaczenia. Do tej chwili. Nie slyszal, jak strzala uderzyla w drewno, ale widzial plomienie, ktore rozwinely sie niczym plachta po scianie wozu. Ich kolor zmienil sie z blekitnego w zolty. Strzal byl bezblednie wymierzony, ogien z alkoholu dosc goracy, by zapalic drewno, a grot utkwil miedzy dwoma wiazowymi bierwionami, gleboko wprowadzajac plomienie. Nawet wiatr dopomagal, dmuchajac jak miech wzdluz boku. Po minucie cala gorna czesc wozu stala w plomieniach. Fale zoltego ognia plynely po drewnie, jak plynny metal wlewaly sie w szczeliny i rzygaly czarnym, tlustym dymem. Podpalenie wozu bojowego wywarlo na Bluddach porazajacy efekt. Woznica szarpnal lejce, probujac zawrocic woz. Strzelal z bicza i wrzeszczal, smagajac konskie zady. Mlociarze i wlocznicy otoczyli woz, zazarcie broniac zaprzegu i woznicy. Toady Walker spadl z konia, gdy obciazony olowiem mlot strzaskal mu kregoslup. Chwile pozniej wlocznik wrazil grot w jego trzewia. -Raif, Craw, kryjcie nas, gdy ruszymy na dol. Gdy tam bedziemy, zejdzcie nizej i strzelajcie, kiedy uznacie, ze to bezpieczne - rozkazal chrapliwie Drey. Zacisnal rece na trzonie mlota. - Nie pokazujcie sie. Bull, Bitty, za mna. Raif ledwie mial czas pokiwac glowa, gdy brat zawrocil konia i poklusowal w dol stoku. Bullhammer i Bitty Shank ustawili sie po jego bokach. Bullhammer zdarl olejowke, odslaniajac nabijany metalem napiersnik. Nie chcial, by cokolwiek krepowalo jego rece, gdy bedzie robic potezne zamachy mlotem. Raif wyjal z kolczanu druga strzale. Woz bojowy przechylil sie, gdy jedno z tylnych kol zjechalo z drogi. Drzewka zatrzeszczaly jak oparcia krzesel, gdy kolos wtoczyl sie w mlodnik. Klin plomieni i iskier wystrzelil w korony. Woznica smagal konie biczem, ale woz na dobre ugrzazl w rowie. Raif widzial teraz zarys drzwi z tylu i wielka metalowa sztabe, ktora je zamykala. Drzwi dygotaly, jakby ktos napieral na nie od srodka. Cieciwa zamruczala z lewej strony, gdy Craw Bannering wypuscil strzale. Celowal w wojownika, ktory mieczem zamierzyl sie na Dreya i jego ludzi. Strzal byl celny, strzala trafila wysoko w szyje i zabila Bludda na miejscu. Mlociarze walczyli wokol poleglego, ich sobolowe plaszcze falowaly jak plynacy olej, mloty rozbijaly resztki mgly. Raif napial luk i czekal na okazje do czystego strzalu. Nie mogl sie skupic. Czerwien i czern plonacego wozu bojowego stale przyciagala jego oczy. Drzwi nadal sie trzesly. Prawie nie myslac, Raif opuscil luk i wymierzyl w drzwi. Wyobrazajac sobie, ze strzela do zwierzyny, przywolal woz do siebie. Kula goracego bolu eksplodowala miedzy jego oczami, gdy zmuszal je do skupienia sie poza drzwiami. Jakby znow patrzyl przez mgle. Oczy go rozbolaly. Minely sekundy ciemnosci. Gdy juz mial opuscic luk, poczul goraczkowe walenie wielu serc. Groza wypelnila jego usta smakiem krwi. W pulapce. Uwiezieni w wozie bojowym. Zar zakleszczyl zelazne zamkniecie. Wstrzasniety sila przerazenia uwiezionych ludzi, Raif puscil cieciwe. Poczul na jezyku kwasny metaliczny smak. Zerknal na Crawa. Czarnowlosy lucznik przymierzal sie do drugiego strzalu. Plynnym, oszczednym ruchem Raif zamienil strzaly, wybierajac ciezka, mysliwska, zdolna powalic konia. Zbyt ciezka na luk tego ksztaltu i wielkosci - strzelal nimi tylko z dlugiego luku Dreya - lecz mimo to zalozyl ja na cieciwe. Jesli sie przylozy i napnie luk dostatecznie mocno, byc moze strzala trafi we wlasciwe miejsce. Celowal ulamki sekund. Ostatnie wstegi mgly jak petla okrecily mu szyje, gdy szukal linii laczacej grot strzaly z zelaznym ryglem wozu. Leczysko drzalo wraz z jego rekami. Nie smial myslec, nie smial pytac, co robi i dlaczego. Mysl o piekle panujacym wewnatrz wozu byla przytlaczajaca. Linia uspokoila go. Gdy tylko ja zobaczyl, rece znieruchomialy. Z delikatnoscia oddechu czerpanego w czasie snu, puscil cieciwe. Strzala przeszyla kleby dymu i ognia, pedzac w kierunku celu. Choc stal daleko, uslyszal twardy stukot, gdy metal uderzyl o metal. Strzala spadla na ziemie. Po chwili zniknela w dymie, a kiedy znow zobaczyl drzwi, ktos pchnal je mocno od srodka. Po trzech uderzeniach zelazny rygiel ustapil i drzwi stanely otworem. Z wnetrza wylal sie dym. Raif przeciagnal reka po twarzy. Nie wiedzial, czy jego strzala spelnila zadanie, lecz, dziwne, nie mialo to znaczenia. Drzwi zostaly otwarte, a z wnetrza wozu wyskakiwali ludzie. Kryjac twarze w dloniach, przygarbieni, zanoszac sie kaszlem, z krzykiem rzucali sie do ucieczki. Raif zrozumial, ze patrzy na kobiety i dzieci. Z poczatku nie mogl uwierzyc. Przeciez zasadzili sie na oddzial zolnierzy - Mace Blackhail tak powiedzial. Co maja dzieci do wojny? Szukajac sensownego wyjasnienia, zaczal sobie uswiadamiac, ze zaszla okropna pomylka. To nie byl oddzial bojowy. Grupa ciezkozbrojnych mlociarzy, szpica z hartowanymi wloczniami i wojownicy z mieczami z blekitnej stali byli tutaj wylacznie po to, by ochraniac woz. Psi Lord nie przerzucal zolnierzy do okraglaka Dhoone. Przenosil kobiety i dzieci. "A Mace Blackhail o tym wiedzial". Mysl ta zawladnela nim tak szybko, jakby ktos wypowiedzial ja na glos. Nikt nie kwestionowal informacji, ktore staly sie podwalina zasadzki. Corbie Meese powiedzial, ze Mace Blackhail zaslyszal je od podroznych w pieczysku, jednakze skad ktos, kto nie nalezal do klanu Bludd, mogl znac plany Psiego Lorda? Zwlaszcza kiedy dotyczyly one przewozenia jego krewnych? Raif potrzasnal glowa. Wszelkie mozliwe odpowiedzi scinaly mu krew w zylach. -Raif! Dzieci. - Craw Bannering tracil go w ramie. Raif pokiwal glowa. Z lekkim poczuciem zdrady udal, ze dopiero teraz zobaczyl otwarte drzwi wozu. -Lepiej chodzmy na dol. Snieg na szlaku byl czerwony i rozowy od krwi. Cztery konie padly, dwa inne uciekly. W sniegu, twarza w dol, lezalo stratowane cialo Toady'ego Walkera. W rowie lezal Banron Lye. Nie ruszal sie. Psy zatopily kly w jego kolnierzu i rekawach, wydzieraly wielkie kawalki losiowej skory, by dobrac sie do ciala. Wszyscy pozostali Hailowie, lacznie z Ballikiem i jego lucznikami, walczyli wrecz na otwartej drodze. Czarna krew i slina pienila sie na ustach Corbiego Messe'a, jednak wnoszac z sily okrzykow i kregow zataczanych mlotem, wojownik nie zostal powaznie ranny. Drey i Bullhammer, nie tracac czasu, rzucili sie w srodek zametu. Dobrze sie sprawiali, wymachujac mlotami tepymi i popielatymi jak zweglone polana, gdy probowali oskrzydlic Bludda, ktory wlasnie stracil wierzchowca. Najbardziej niebezpieczni byli wlocznicy. Walczac w zwartej formacji, stojac oparci plecami jeden o drugiego, uniemozliwiali podejscie na dlugosc mlota. Sciagajac wodze trzydziesci stop nad droga, Raif wyjal strzale z kolczana. Psy nekajace Banrona Lye byly pierwsze do odstrzalu. Stanowily latwe cele. Kiedy tylko ujrzal ich serca, nie bal sie, ze niechcacy trafi Banrona czy innego ze swoich. Psy padly, jeden po drugim, kulac nogi pod siebie jak wszystkie zwierzeta trafione w serce. Wlocznicy nastreczali wiekszy problem. Strzegac woznice i jego zaprzeg, tworzyli grupe szarawej stali na srodku drogi. Raif nie mogl oddac czystego strzalu do zadnego z nich. Corbie Meese i Rory Cleet byli za blisko. Pot splynal mu po karku. Woz bojowy plonal w ryku ognia, ktory topil snieg z wezowym sykiem i zapalal rzedy sosen. Zajela sie uprzaz i woznica zaczal rabac mieczem skorzane szory, zeby uwolnic konie. Raif juz nie widzial, co sie dzieje z tylu wozu. Katem oka dostrzegl ludzi uciekajacych wysoko miedzy drzewa. Trudno bylo skupic sie na wlocznikach, jeszcze trudniej przywolac ich do siebie w tych ulamkach sekund, kiedy byli dobrze widoczni. Wypuscil jedna strzale i spudlowal. Grot tylko musnal napiersnik Bludda. Miotajac przeklenstwa, sprobowal zapanowac nad szybko bijacym sercem. Rory Cleet zawyl, gdy wlocznia przeszyla mu udo. Przez chwile Raif widzial biale linie obnazonego sciegna i kosci, potem trysnela krew i wszystko zrobilo sie czerwone. Z twarza blada i lsniaca od potu, z reka przycisnieta do rany, Rory zawrocil konia. Raif napial luk, gotow wypuscic strzale w chwili, gdy tylko Rory wyrwie sie sposrod Bluddow i oczysci pole. Wlocznik, ktory go zranil, przesunal sie do przodu, szykujac do drugiego ciosu. Byl ubrany do forsownego marszu, nie na wojne, i nosil napiersnik z losiowej skory gotowanej w wosku. Raif zobaczyl serce. Zapulsowalo w jego glowie. Wstrzasnelo nim niczym fizyczny cios, wypchnelo wszystkie mysli. Nie potrzebowal ich, nie musial myslec: jego wzrok juz zastygl na celu, a palce wiedzialy, kiedy puscic cieciwe. Po chwili bylo po wszystkim. Gdy wlocznik upadl, opadly go mdlosci, w oczach sie zacmilo, kwasy z zoladka zapiekly w gardle. Luk wysunal sie z jego bezwolnej reki. Bal sie, ze gdy sie za nim wychyli, to sam osunie sie pod konskie kopyta. Potrzasnal glowa, skupiony na utrzymaniu sie w siodle. Zabijanie ludzi nie bylo tym samym, co zabijanie zwierzyny. Potrafil tego dokonac, lecz to nie bylo to samo. -Sevrance! Podnies luk i jazda za niedobitkami! Nuze! Raif drgnal, smagniety ostrym glosem jak batem. Glos dobiegal z tylu, ale chwila nie byla odpowiednia, zeby odwracac sie w siodle i patrzec. Utrzymanie sie na koniu wymagalo calej uwagi. Jezdziec wyjechal spomiedzy sosen. Raif zobaczyl fontanne wzbijanego sniegu, potem cos uklulo go w podstawe kregoslupa. -Powiedzialem, jazda za niedobitkami. Mace Blackhail. Nowo mianowany naczelnik Hailow. "Tutaj? - Mysli Raifa lepily sie jak zywica. - Jakim sposobem udalo mu sie ich dopedzic?" -Craw, sciagnij Dreya i Bitty'ego z drogi. Jedzcie we trojke na wschod przez las i wylapcie tych, ktorzy przezyli. Ani Bluddowie, ani ich suki nie wymkna sie z zasadzki. Ruszaj.Gdy Craw Bannering ruszyl w dol zbocza, Raif splunal, by pozbyc sie z ust smaku metalu. Wyprostowal sie w siodle i odwrocil, chcac spojrzec na Wilka. Oczy Mace'a Blackhaila mialy barwe zamarznietego moczu, usta przypominaly hak z bladego miesa. W szarym jak lupek futrze na kolczudze nabitej wilczymi zebami, siedzial dumnie na grzbiecie blekitnego deresza i przypatrywal mu sie z wysoka. Po chwili otworzyl usta. -Jestem twoim naczelnikiem. Przyjalem twoja Pierwsza Przysiege. Rob, co ci kaze. Raif drgnal. Pragnal, by przejasnilo mu sie w glowie. Gdy wychylil sie z siodla, Mace Blackhail pchnal deresza do przodu, uderzyl noga w brzuch klaczy i najechal na upuszczony luk. Klacz stanela na zadnich nogach, kwiczac z bolu. Ostroga Mace'a rozorala jej lopatke. Raif walczyl, zeby utrzymac sie w siodle, ciagnal wodzami za konski pysk. Nim zdazyl uspokoic swojego wierzchowca, deresz rozbil leczysko w drzazgi. -Zmienilem zdanie - powiedzial Mace, patrzac w dol zbocza. - Posluz sie mieczem. Raif patrzyl za nim, gdy odjezdzal. Ledwie widzial - pole widzenia rozmyte bylo na skrajach, a serce wlocznika nadal lomotalo w czaszce. Mace Blackhail dotarl do drogi i z miejsca rzucil sie w wir bitwy. Poruszal sie szybko i choc nie byl tak poteznie zbudowany jak Corbie Meese, Bullhammer czy Drey, wprawnie obracal mieczem. W ciagu minuty powalil jednego z trzech pozostalych przy zyciu wlocznikow. Drey i Bitty powoli zjezdzali ze szlaku, wyraznie unieszczesliwieni rozkazem scigania uciekinierow. Widzac, jak nikna miedzy drzewami, Raif ruszyl za nimi. Nawet nie spojrzal na zniszczony luk. Dobrze, ze przepadl. Dach wozu zapadl sie, gdy go mijal, wysysajac powietrze z jego pluc. Buchnal zar, strzepy plonacej materii zawirowaly miedzy sosnami niczym rozwscieczone szerszenie. Jeden z psow Bluddow przebiegl droge klaczy, wyjac i toczac piane w pyska, z plomieniami na czarnym futrze. Raif stwierdzil, ze cierpienie zwierzecia nie wywiera na nim wiekszego wrazenia. Nie bardzo wiedzial, co robi. Mysli naplywaly i odplywaly bez przeszkod, a choc niemal bez przerwy przelykal sline i spluwal, nie mogl pozbyc sie z ust miedzianego smaku krwi. Niemal wpadl na pierwsza z kobiet. Przycisnieta do pnia starej sosny, trwala bez ruchu prawie do ostatniej chwili. Nie wytrzymala napiecia: nerwy jej puscily i rzucila sie do ucieczki. Gdyby sie nie poruszyla, nie zobaczylby jej. Dlugi zlocisty warkocz tlukl ja po plecach, gdy pedzila w glab lasu. Miala ciemnoczerwony plaszcz ze zlotym haftem przy rabku i skorzane buty ufarbowane pod kolor. Biegla szybko, ale prosto przed siebie, nie korzystajac z przewagi, jaka mogly zapewnic jej drzewa. Klacz szybko ja dopedzila. Raif wyciagnal miecz Tema. "Zatrzymaj go - powiedzial Drey pierwszego wieczoru po powrocie do okraglaka. - Ja mam jego plaszcz i talizman. Wypada, zebys ty wzial miecz". Raif ruszyl za kobieta. Goraczka poscigu cos w nim przebudzila. Cial mieczem powietrze, przyzwyczajajac sie do jego wagi i zasiegu. Zaspa nowego sniegu w plytkiej niecce zapadla sie pod ciezarem uciekajacej. Kobieta stracila rownowage. Slyszac, ze poscig zmniejsza odleglosc, odwrocila sie do konia i jezdzca. Dlugie pasma zlocistych wlosow uwolnily sie z warkocza, okalajac twarz czerwona z wysilku i ze strachu. Raif zobaczyl przed soba dziewczyne, rok czy dwa mlodsza od niego. Rozwarla szeroko jasne oczy, gdy podniosl miecz. Oddychajac urywanie, poderwala reke do szyi. Na pasku brzozowej kory wisial jeleni talizman. Palce miala czarne od sadzy i dymu. Miecz Tema zaciazyl w rece. Dziewczeta w domu tez podkladaly brzozowa kore pod swoje talizmany. Mowiono, ze to przynosi szczescie w znalezieniu meza. Dziewczyna cofnela sie, zaciskajac talizman w reku. Miala mala szrame nad warga, jak po ugryzieniu przez psa. Kiedy zobaczyla, ze jego wzrok zatrzymal sie na bliznie, mimowolnie zakryla ja reka. Raif w tym momencie juz wiedzial, ze jej nie zabije. Byla tak bardzo podobna do znanych mu dziewczat. Wierzyla, ze kazdy, kto na nia patrzy, dostrzega tylko wady. Zabawne, blizna sprawila, ze chcial ja pocalowac. Niezdolny wzbudzic w sobie gniewu, zawrocil klacz i odjechal. Mace nazwal je sukami. Jakich slow uzyje na okreslenie dzieci? Seria wysokich krzykow zawiodla go na polane, gdzie Drey, Bitty Shank i Craw Bannering otoczyli dwa tuziny kobiet i dzieci. Byly ladnie ubrane, w grube welniane plaszcze, sobolowe kaptury i buty z miekko wyprawionej skory. Niektore kobiety trzymaly dzieci przy piersiach, inne chowaly malenstwa za spodnicami. Jedna, wysoka matrona z warkoczem, ktory siegal do jej bioder i z oczami niebieskimi jak lod, stala dumnie wyprostowana i piorunowala wzrokiem napastnikow. Raif odprezyl sie, gdy zrozumial, ze Drey nie ma zamiaru zrobic im krzywdy, tylko je pojmac. Az zakrecilo mu sie w glowie z ulgi. Szalenstwo tego dnia wreszcie zblizalo sie do konca. Marzyl teraz o jednym: zawinac sie w koce i spac. Nie chcial myslec o zabitym wloczniku czy dziewczynie z blizna po ukaszeniu, ani o tratowanych zwlokach Toady'ego Walkera. Z piersia drzaca w wyczerpania, z sercem zabitego wlocznika ciagle walacym mu w glowie, Raif podjechal do brata. Kobiety zwrocily ku niemu twarze pokryte sadza i sniegiem, zaciskajac rece na faldach spodnic. Drey byl ponury. -Podnies miecz. Nim Raif zdazyl posluchac, na polane wpadl Mace Blackhail na spienionym dereszu. Jego miecz lezal w poprzek leku, cienka linia krwi splywala po ostrzu. Spojrzal najpierw na Raifa, potem na Dreya. -Na co czekacie? Kazalem ich wybic. Zaden miesien nie drgnal na twarzy Dreya. Na brzegu polany Bitty patrzyl, co zrobi Drey. -Oni z zimna krwia zabili naszego naczelnika. - Mace Blackhail pchnal deresza do przodu, wbijajac czarnozolte oczy wylacznie w Dreya. - Oni zarzneli twojego ojca w jego namiocie. Bracia Bitty'ego zgineli na miejscu, a ledwie piec dni temu wyslali w nasze lasy swojego kapturnika, by zabijal nasze kobiety i dzieci. Tak, zastrzelili Shora Gormalina, ale pamietaj: gdyby tym szlakiem jechala Raina i Effie, to one wrocilyby martwe do domu. Bluddowie pierwsi zlamali prawo, Drey. Nie my. Jesli puscimy wolno te suki i ich pomiot, smierc naszych ojcow nie zostanie pomszczona.- Mace Blackhail wytarl w spodnie glownie miecza. - Jestesmy Blackhailami, pierwszym sposrod wszystkich klanow, i zycie naszego naczelnika warte jest setek zywotow ich kobiet. Spojrzenie Mace'a Blackhaila bilo w Dreya z niemal fizyczna sila. Drey nawet nie mrugnal, ale cos w jego twarzy uleglo zmianie. Raif nie mogl odgadnac mysli brata, nie wiedzial, co znaczy nagly brak swiatla w jego oczach, ale slowa wypowiedziane w drodze ze zlych ziem wsaczyly sie w jego umysl jak zimna trucizna: "Klan Bludd drogo za to zaplaci, Raif. Przysiegam". Raif nie wiedzial, czy Mace Blackhail wyczytal upragniona odpowiedz w oczach Dreya, ale cos naklonilo go do dzialania. Wbijajac brazowe ostrogi w brzuch deresza, przypuscil szarze. Swiatlo splynelo po swiezo wyczyszczonym mieczu jak woda, mieniac sie zimnymi barwami od bieli do blekitu. Pochylil sie w siodle, wyjac w czasie jazdy i obnazajac zeby jak poldzikie zwierze. Kobiety i dzieci rzucily sie do ucieczki, brnac niezdarnie w sniegu glebokim do kolan. Dopiero pozniej, kiedy wrocila zdolnosc rozumowania, Raif pojal, ze zmuszajac kobiety i dzieci do ucieczki Mace Blackhail przemienil je w lowna zwierzyne. Drey Sevrance, Bitty Shank i Craw Bannering nie mogliby zabic stojacych kobiet i dzieci - byl o tym gleboko przekonany. Musial w to wierzyc. Ale Mace'a Blackhaila charakteryzowala wrodzona przebieglosc jego zwierzecego patrona. Wilki nie poluja na nic, co sie nie rusza, i kiedy slowa nie wywarly zamierzonego efektu, zdal sie na instynkt, przeksztalcajac rzez bezbronnych w polowanie. Raif niemal tez dal sie poniesc. Choc byl zmeczony i glowa pekala mu z bolu, jakas jego czesc chciala popedzic za uciekajacymi, doganiac, ciac mieczem po nogach, przewracac na ziemie. Pragnal tego okropnie, az slina naplywala do ust. Dzieci piszczaly, trzymajac sie blisko matek, jakby to moglo je uratowac. Kobiety bezmyslnie brnely w wysokie zaspy, choc nawet zwierzetom instynkt kaze wychodzic z zasp sniegu i kierowac sie pod oslone drzew. Byly glupie, zatrzymujac sie, by pomagac tym, ktore sie potykaly albo zostawaly z tylu, i dzwigaly dzieci zbyt ciezkie do niesienia. Zachowywaly sie jak stado bezrozumnych owiec. Brnac po pas w sniegu, nawet wygladaly jak owce. Kiedy Bitty Shank wymijajac zawodzace dziecko, z policzkami juz zoltymi od ukaszen mrozu, wbil miecz w jego ramie i wciagnal pod konskie kopyta, goracy napor podniecenia siegnal do piersi Raifa. Lomot w glowie przerodzil sie w szybkie bicie bebna, a zmeczenie w goraczke lowiecka. Chcial dolaczyc do Bitty'ego i wziac udzial w polowaniu. Zamarl na widok Dreya: Dreya z mlotem wirujacym nad glowa, z zapadnietymi oczami, z wargami rozciagnietymi na dziaslach. Miesnie jego twarzy i karku wybrzuszaly skore jak kosci. Drey. Scigal mloda matke z dwojka malych dzieci. Groza wstrzasnela Raifem do szpiku. Kruczy talizman schlodzil piersi, szybko, jak snieg chlodzi rozgrzany do czerwonosci metal. Otrzezwiony jak po uderzeniu w twarz, wyjal strzale z kolczana i siegnal do sakwy po luk. Zamierzal powalic konia Dreya, strzelic mu w serce, zatrzymac jezdzca. Luku nie bylo. Raif zaklal, gdy przypomnial sobie, co zrobil Mace Blackhail. Nie rozumial, dlaczego na to pozwolil. Co sie z nim dzialo? Dlaczego sie nie wsciekl? Potrzasnal glowa. Niewazne. Teraz byl wsciekly. Przymuszajac klacz do galopu, ruszyl przez polane. W uszach huczaly mu odglosy pola smierci: okropne zawodzenie, wrzaski i sapanie, trzask pekajacych kosci i dzwiek ostrzy wyszarpywanych z ciala. Dzieci rozpierzchaly sie przed nim, wczepiajac gole rece we wlosy, zaslaniajac zmarzniete twarze - w trakcie ucieczki pogubily rekawiczki, kapturki i czapki. Mace Blackhail miotal sie po polanie jak cien Kamiennego Boga, zmuszajac wszystkich do ruchu, biegu, ucieczki. Kazdego, kto nie zostal sciety i stratowany, kto nie lezal wbity gleboko w snieg. -Drey! - wrzasnal Raif z calej sily, podjezdzajac blisko skarpy, gdzie brat zapedzil matke i jej dzieci. - Przestan! Drey obejrzal sie, spowolnil bieg mlota. Strumyczek sliny sciekal mu po brodzie. Przez dluzsza chwile patrzyl na Raifa, potem odwrocil sie i spuscil mlot na twarz kobiety. Okropny trzask przeszyl powietrze, gdy szyja pekla i glowa przekrecila sie do tylu. Dzieci wrzasnely. Przytulone, ze splecionymi rekami, glowa przy glowie, probowaly stopic sie w jednosc. Drzenie przebieglo cialo Raifa, jego kosci zagrzechotaly jak kamyki w dzbanie. Okrecajac wodze wokol palcow, rzucil sie w strone brata, ustawil klacz na drodze jego konia. Klacz przekrecila sie w ostatniej chwili i Raif uderzyl barkiem w bok Dreya. Drey pochylil sie w siodle, jego mlot stracil ped i opadl na jego udo. Wsciekly, pchnal brata z calej sily. -Wynos sie! Slyszales Mace'a Blackhaila. Nie my pierwsi zlamalismy prawo. Raif uderzyl go w ramie. -Uciekajcie! - zawolal do dzieci. - Uciekajcie! Starsze tylko wbilo w niego oczy, a mlodsze usiadlo w sniegu i zaczelo potrzasac ramieniem matki, jakby chcialo zbudzic ja ze snu. Raif obrocil klacz, gotow przestraszyc dzieci i zmusic je do ucieczki. Gdy wbil piety w konskie boki, bol eksplodowal mu w pasie, wycisnal powietrze z pluc w ostrym wydechu i zostawil w nich pustke. Pole widzenia skurczylo sie do dwoch punktow, gdy lapiac rekami powietrze runal w tunel wirujacej ciemnosci, gdzie snieg byl twardy jak szklo. *** Ocknal sie. Przeszyl go spazm ostrego bolu, jakby zardzewialy gwozdz zlobil jego kregoslup. Przetoczyl sie, wykaszlnal krew w snieg. Cos cieplego naciskalo na jego ucho, zmuszajac do odwrocenia glowy: klacz, jej wielkie wilgotne nozdrza wciagaly jego oddech, badaly, czy jeszcze zyje. Raif podniosl reke i odepchnal konski pysk. Zaplacil za to dluga walka z przerazliwym bolem. Powoli jego oczy przyzwyczaily sie do blasku sniegu. Trzy ciemne sylwetki, tkwiace w zaspie nieruchomo jak kamienie, przerywaly ciag nieskazitelnej bieli. Zalosnie malo krwi plamilo otaczajacy snieg.Raif zamknal oczy. Serce wydawalo sie nieznosnie lekkie. Te dzieci byly mlodsze od Effie. Dzwieki za plecami powiedzialy mu, ze polowanie trwa nadal. Zwierzynie brakowalo tchu na krzyki; chrapliwe zawodzenie i szlochy niemal ginely w tetencie kopyt ubijajacych snieg. Raif dzwignal sie na lokciu, zobaczyl, ze Corbie Meese i Ballic Czerwony wjezdzaja na polane. Krew przyczernila ich zbroje i konie. Kiedy zobaczyli, co sie dzieje, wymienili krotkie, zaniepokojone spojrzenia. Nadzieja wezbrala w piersiach Raifa. Corbie i Ballic byli przyzwoitymi ludzmi; poloza kres tej rzezi. -Zatrzymajcie ja! Ucieka! - wrzasnal Mace Blackhail. Pedzil przez polane w strone wojownikow, gnajac przed soba przysadzista kobiete. Mogl sam ja powalic - brnela w sniegu trzydziesci krokow przed nim - ale nie na tym mu zalezalo. Raif odgadl to natychmiast. Wilk chcial sie podzielic odpowiedzialnoscia za zabijanie. Chcial, by dwaj starsi wojownicy dolaczyli do jego watahy. Raif przygladal sie przez chwile. Corbie i Ballic ulegli pokusie polowania i dobili zwierzyne, ktora Mace Blackhail swiadomie zapedzil w ich strone. Odwrocil sie. Cicho zawolal na klaczke. Opierajac sie o nia ciezko, podniosl sie i otrzepal ze sniegu. Plecy palily go zywym ogniem. Kiedy pomacal je palcami, lzy naplynely mu do oczu. Jutro bedzie mial siniaka wielkosci obucha mlota. Nie ufajac sobie na tyle, by wspinac sie na siodlo, zlapal klacz za uzde i ruszyl na polnocny zachod. Musial odejsc. Nagle okazalo sie, ze nie zna ani swego brata, ani swego klanu. Rozdzial 14 UCIECZKA "Przyjde do Noza dzis w nocy, a jakze. Co panience do tego?" Slowa Katii kolataly sie echem w glowie Ash. Drobna ciemnowlosa sluzka wypowiedziala je przed czterema godzinami, a ona stala teraz w cieniach za drzwiami swojej komnatki, zeby sie przekonac, czy mowila prawde. Plecy bolaly ja od dlugiego stania, lecz nie smiala sie poruszyc. Tylko nasluchujac, mogla sie dowiedziec, czy Marafice Oko opuscil swoj posterunek. Nie chciala, zeby przylapal ja na wygladaniu za drzwi. Nabralby podejrzen. Lepiej stac i czekac."Katia powiedziala mi, ze wczoraj kosz na wegle zapchany byl popiolem, prawiecorko. Nie palilas niczego, prawda? Nie musze ci mowic, jakie to byloby niebezpieczne". Ash zadrzala. Penthero Iss odwiedzil ja poznym wieczorem i choc mowil wiele roznych rzeczy na wiele roznych tematow, byla pewna, ze w rzeczywistosci przyszedl jej powiedziec o popiele. Byl przebiegly. I to znaczylo, ze od tej chwili bedzie ja obserwowal jeszcze uwazniej. Doskonale wiedzial, ze cos jej chodzi po glowie. Ash zbesztala Katie pod nosem. Popiol w koszu? Czy ta dziewczyna umiala cokolwiek, chocby najblahsza rzecz, zachowac wylacznie dla siebie? Marszczac czolo, skierowala uwage na drzwi. Drobne mysie kroczki po kamieniu. Cos zaskrzypialo. Cisza... potem szybko stlumiony smiech. Katia. Katia byla po drugiej stronie drzwi, rozmawiala z Nozem. "Blagam, zabierz go do swojej izby, Katiu. Prosze". Ash wyobrazila sobie, jak masywne lapska Marafice'a Oko obejmuja szczuple plecy Katii... Znienawidzila sie za te mysli, a jednak chciala, zeby sluzka zajela sie Nozem. Musiala opuscic Fortece Maske. Dzis w nocy. A jedyna okazja wymkniecia sie z komnaty nadarzala sie wtedy, kiedy Katia zwabi Noza do lozka. "Do lozka". Ash przetarla reka oczy, probujac odpedzic obraz, jaki te slowa przywiodly jej na mysl. To nie bylo wlasciwe okreslenie. Czujac, jak krew rumieni jej policzki, zaryzykowala jeszcze jeden krok w strone drzwi. Marafice Oko potrafil mowic bardzo cicho, kiedy chcial, i nie mogla go uslyszec, choc rozmawiali. Teraz mowila Katia, jej glos byl naprzemian niski i wysoki, gdy zapominala o koniecznosci zachowania tajemnicy. Ash wylapala slowa "calus" i "podarek". Po dlugiej ciszy uslyszala wyraznie chrapliwe oddechy. -Czarownica. - Glos Marafice'a Oko przebil sie przez drewno. Slowo zabrzmialo nieprzyjemnie i Ash poczula gesia skorke na ramionach. Pozniej rozbrzmialy jakies nie dajace sie zidentyfikowac halasy, nastepnie kroki oddalajace sie korytarzem. Ash wsparla glowe o drzwi. Kroki ucichly, ale to jej nie uspokoilo. Czy wyobraznia platala jej figle, czy tez rzeczywiscie jedna para nog wrocila po cichutku? Zdajac sobie sprawe, ze takie mysli tylko ja spowolnia, wyrzucila je z glowy. Katia byla z Nozem nie po raz pierwszy. Mala sluzka umiala o siebie zadbac. Ash zakrecila sie po komnacie, sprawdzila poduszki ulozone pod posciela na ksztalt spiacego ciala, wyjela z kufra najgrubszy, najmniej strojny plaszcz i otworzyla okiennice. Moze ci, ktorzy predzej czy pozniej odkryja jej ucieczke pomysla, ze jakims sposobem opuscila sie po scianie Beczulki. Moze dzieki temu poszukiwania zostana skierowane w niewlasciwym kierunku. Zatrzymala sie przy koszu, podniosla mosiezna pokrywe i wsunela dlon w rekawiczce w czarne sadze. Byly gorace, gdy wcierala je we wlosy, gorace i drazniace skore. Drapaly ja w gardle, wlazily do oczu. Szczelnie zacisnela powieki. Kiedy otworzyla oczy przed lustrem, zobaczyla nieznajoma dziewczyne. Matowe, czarne wlosy nie pasowaly do bladej, jakby zakonserwowanej w wosku twarzy. Odwrocila sie. Musiala to zrobic. Co zabrac? Czego bedzie potrzebowac? Przemyslala wszystko wczesniej; od szesciu dni nie myslala o niczym innym, ale z jakiegos powodu nie chciala sie zastanawiac, co z soba wezmie. Wszystko w tym pokoju bylo wlasnoscia Issa. Och... jak najbardziej, mowil, ze rzeczy naleza do niej, dal jej wiele slicznych, choc niedrogich prezentow. Lecz kiedy przyszlo co do czego, odebral je bez skrupulow. Od paru tygodni patrzyla, jak Katia i Caydis Zerbina wynosza rozne drobiazgi z jej pokoju. Ostatecznie nie byla prawdziwa corka Penthero Issa; nigdy nie pozwolil jej o tym zapomniec. Nieodmiennie zwal ja "prawiecorka". I byla prawiecorka. "Znajda - powiedziala sobie w duchu - zostawiona za Plonna Brama na smierc". Rozezlona postawa Issa, zrobila sie mniej sklonna do uciekania z pustymi rekami. Za te srebrna szczotke z toaletki dostanie troche grosza na Jalmuznym Rynku, podobnie jak za cynowa zapinke do plaszcza, ozdobiona czerwonym kamieniem. Spiesznie, zeby nie zmienic zdania, zawinela oba drobiazgi w podszewke plaszcza. Co jeszcze? Rozejrzala sie po pokoju. Ksiazki oprawne w swinska skore, z przymocowanymi lancuchami bibliotecznymi, warte byly po pare sztuk monet kazda. Nie mogla ich zabrac. Zbyt ciezkie. Zbyt halasliwe. Gdyby sprobowala je sprzedac, lancuchy od razu by ja zdradzily. Nagle odwrocila sie do drzwi. Nie miala czasu na robienie spisu inwentarza. Albo wyjdzie teraz, alko okazja minie bezpowrotnie. "Gdybym tylko mogla byc pewna". Nie. Potrzasnela glowa tak mocno, ze chmura czarnej sadzy poderwala sie z wlosow. Musi isc. Bedzie glupia, jesli nie ucieknie. Wszystko, co sie z nia stanie, bedzie tylko i wylacznie jej wina. Byla znajda i nikogo nie obchodzil jej los. Penthero Iss wcale nie dbal o jej dobro. Gorzej, planowal zabrac ja do Drzazgi i... Ash zawahala sie, odetchnela gleboko. Prawda byla taka, ze nie miala pojecia, co zamierzal zrobic jej przybrany ojciec. Wiedziala tylko, ze jej rzeczy zostaly przeniesione do lodowej baszty, a drugi najpotezniejszy czlowiek w Spire Vanis pilnowal jej drzwi niczym pospolity zoldak, i ze co rano, gdy myla twarz i czesala wlosy, jej pokojowka przetrzasala ubrania, szukajac sladow krwi. Ash omiotla pokoj ostatnim spojrzeniem. Nie umialaby wskazac konkretnego powodu odejscia. Do ucieczki naklanialo ja cos, co bylo uwiezione w Drzazdze, cos, co cierpialo z nienawisci i zadzy tak wielkiej, ze wystarczylo przylozyc reke do drzwi, aby to wyczuc. Na samo wspomnienie tej potwornej rozpaczy i niewyslowionej udreki jej zoladek przemienial sie w olow. To cos chcialo tego, co miala ona. A Ash March, znajda i prawiecorka, nie zamierzala oddac ani krztyny siebie. Podjawszy decyzje, pchnela drzwi. Zimno ukasilo ja jak waz i musiala zwalczyc pragnienie powrotu do cieplego wnetrza. Wycienczyly ja tygodnie zlego snu, a taki drobiazg, jak wieczny chlod w Fortecy Masce, oddzialywal na nia gorzej niz zwykle. Niemal jakby miala rzucic sie w wode, nie w ciemnosc, zaczerpnela tchu, przytrzymala powietrze w plucach i wyszla na korytarz. Wokol panowala grobowa cisza. Nad schodami plonela pochodnia z zielonego drewna. Jej blask nie siegal pod drzwi Katii. Ash ruszyla szybkim krokiem. Juz stracila cenne minuty na rozmyslania, a z wczesniejszych obserwacji wiedziala, jak niewiele czasu potrzebuje Marafice Oko. Mogl wyjsc z pokoju Katii w kazdej chwili, zawiazujac rzemienie spodni, z waskimi ustami jeszcze wilgotnymi od sliny kochanki. "Niech panienka obieca, ze wezmie mnie z soba, kiedy stad odejdzie". Slowa Katii sprawily, ze Ash znow poczula zar na policzkach. Byla to jedyna powazna obietnica, jaka zlozyla w zyciu, i choc uzyla slow majacych zwiesc sluzke, wcale nie czula sie lepiej. Jutro Katia wroci do kuchni, a bylo to jedyne miejsce w fortecy, do ktorego nie chciala trafic. "Lepsze kuchnie niz to, dokad ja ide". Tlumiac emocje, Ash zbiegla po schodach. Dzis byla Noc Zabitej; Straz Rive w pelnej sile patrolowala miasto i pilnowala porzadku. W fortecy zostalo niewielu towarzyszy. Noc Zabitej byla najstarszym swietem z Dni Bogow, obchodzonym wylacznie po zmroku. Ash nie byla do konca pewna, co upamietnialo. Przybrany ojciec powiedzial, ze swieto odbywa sie na pamiatke zalozenia Spire Vanis u stop Zabitej Gory przez Lorda Bastarda Therona Pengarona. Wyjasnienie brzmialo dosc rozsadnie i rzeczywiscie ludzie rozgrzewali kamienie z Zabitej w paleniskach lub w koszach, lecz znala tez inne historie. Sedziwi sludzy w Fortecy Masce opowiadali o smierci, o pieczetowaniu ciemnosci i o zamykaniu starych diablow. Slyszala nawet, ze nazwa Nocy Zabitej nie ma nic wspolnego z Zabita Gora i ze w niektorych miastach na wschodzie swieto opatrzone jest prawdziwym mianem: Nocy Zabijania. Ash sciagnela brwi. Co ona wyprawia, w imie Stworzyciela? Noc byla dostatacznie przerazajaca bez wygrzebywania tych starych bzdur. Po co straszyc sie jeszcze bardziej? Zlajala sie w myslach. Czasami byla ciemna jak kopec w lampie. Dzisiejsza noc najlepiej nadawala sie na ucieczke z Fortecy Maski. Przez caly dzien miala nadzieje, ze Katia wywabi Noza spod drzwi, i teraz, gdy pragnienie sie spelnilo i ruszyla w droge, musiala myslec o tym, co robi. Zaciskajac zeby, zblizyla sie do ostatnich schodow. Na podescie nisza z lawa schadzek tworzyla pulapke na cienie. Pochodnie byly nieliczne, gdyz kazdy plomien palony bez kamienia z Zabitej Gory wrozyl nieszczescie. Ash zadrzala. Penthero Iss prawdopodobnie krzywil sie na sama mysl o tych zabobonach. Nie cierpial dawnych obyczajow i tradycji - wszystkiego, co mowilo o barbarzynskich poczatkach i przeszlosci Spire Vanis. Slyszac kroki na dole, wsunela sie w nisze. Czekala, az halasy ucichna. Wapienna sciana ziebila ja w plecy jak plyta zelaza. Kamienna lawa, z twardym siedziskiem i rzezbionym oparciem, nie mogla wygladac mniej zapraszajaco. Zabawna byla mysl, ze wielmoze przysiadali tutaj i flirtowali ze swoimi wybrankami. Zlociste wino styglo w kielichach, gdy kradli pocalunki i wsuwali rece pod jedwab. Wszystko odeszlo w przeszlosc. Penthero Iss dopilnowal, by tak sie stalo. Twierdzil, ze jest czlowiekiem swiatlym, ceniacym kulture, sztuke i tradycje, lecz bezwzglednie tepil dawne obyczaje. Wyrugowal wiele, pospolitych w fortecy w czasach Borhisa Horgo obyczajow - na przyklad tance w barbarzynskim swietle plonacego stosu, pojedynki na smierc i zycie na dziedzincu, doroczne zarzynanie tysiecy zwierzat na koniec zimy - i rzadko w ich miejsce wprowadzal cos nowego. Penthero Iss byl chyba bardziej zainteresowany niszczeniem niz tworzeniem. Skostniala z zimna, Ash wysunela sie z alkowy i pokonala ostatnie stopnie. Kroki ucichly w dali. Przypuszczala, ze to towarzyszstraznik odbywa obchod po Beczulce. Mial powrocic za pare minut. Czarne debowe drzwi nie zostaly zaryglowane na noc, krata byla podniesiona. Choc Ash wiedziala, ze straznicy stale z nich korzystaja, kursujac miedzy Czerwona Kuznia a Beczulka, odetchnela z ulga, kiedy przestapila prog. Jej stopy zapadly sie w snieg. Wiatr szarpnal polami plaszcza, metalowa zapinka przesunela sie pod sama szyje. Lzy zapiekly ja w oczy, gdy zamknela drzwi i wsunela sie w cien pod murem. Snieg byl zlezaly i sliski, wypolerowany przez wichry z Zabitej Gory. Na dziedzincu panowal polmrok, snieg polyskiwal jak ludzka skora. W Czerwonej Kuzni przez cala noc plonal ogien i blask z paleniska laczyl sie ze swiatlem padajacym z okien trzech zamieszkalych wiez. Rogata byla szczegolnie jasno oswietlona. Najbardziej elegancka z czterech baszt, z zelaznymi okuciami i olowianym oblicowaniem, stala na zachod od Beczulki. Katia powiedziala, ze dziedzic Siedmiu Folwarkow wyprawia dzis uczte. "Czyste wszeteczenstwo, panienko. Dalibog, bezwstyd i rozpusta! Beda tam sprzedajne dziewki, zbereznice z ogolonymi glowami i jeszcze gorsze szumowiny!" - zawodzila. Ash sunela pod murem zachodniej galerii, zmierzajac w strone Rogatej. Ciche dzwieki stlumionej muzyki draznily jej uszy. Dobiegl ja spiew i wysoki smiech, wibrujacy jak dzwonki, a potem podmuch wiatru porwal wszystkie odglosy. Ash walczyla z plaszczem. -Trzynascie - szepnela bezwiednie. Trzynascioro drzwi, duzych i malych, wychodzilo na dziedziniec. Jako dziecko siadywala na dziedzincu i liczyla je kolejno. Pamietala czasy, kiedy tylko jedne nie byly w uzyciu, ale potem Penthero Iss zamknal cala wschodnia galerie, zapieczetowal Drzazge i pozostalo tylko osmioro drzwi. I Straz Rive miala klucze do wszystkich. Na wprost, osadzone gleboko w rzezbionej wapiennej fasadzie wschodniej galerii, widnialy zabite deskami szkaradne Drzwi Kaplicy. Prowadzily do niewielkiej krypty niegdys uzywanej przez Krzywoprzysiezcow. Zrobione byly z drewna sprowadzonego az z Dalekiego Poludnia, szarego i twardego jak stal. Zostaly okaleczone przez dluta i miecze, a dodatkowo szpecila je groteskowa podobizna psoboja. Ptak lypal na nia z drugiej strony dziedzinca, pyszniac sie czerwonymi i nabrzmialymi narzadami plciowymi, wcale nie ptasimi. Drzwi byly pokiereszowane i pomalowane jak tylko siegala pamiecia. W czasach Borhisa Horgo rycerze, ktorzy zwali sie Krzywoprzysiezcami, poniewaz odstapili od wszystkich wczesniejszych slubow w chwili wstapienia do zakonu, swobodnie poruszali sie po Spire Vanis. Pomogli Horgowi pokonac Rannocka Hewsa na Psich Moczarach, a czterdziesci lat pozniej Iss ich za to ukaral. Ash dobrze znala opowiesci o dwunastu sedziwych i zniedoleznialych rycerzach, ktorzy zamkneli sie w krypcie i slali wiesci do surlorda, blagajac go o azyl. Penthero Iss poniekad spelnil ich prosbe: rozkazal cieslom zabic Drzwi Kaplicy i trzy okienka krypty, grzebiac tych ludzi zywcem. Ash oderwala spojrzenie od drzwi. Wszystko, na co patrzyla, zdawalo sie zagrzewac ja do odwrotu. Kusilo ja, zeby jak najkrotsza droga popedzic do komnatki i zapomniec o ucieczce. Jakze latwo bylo wyobrazic sobie, ze zostala zamurowana w kamiennej komorze. Nie. Nie. Nie. Zdusila strach, nim zdazyl nia zawladnac. Dzisiejszej nocy albo nigdy, powiedziala sobie, rozmyslnie przyspieszajac kroku. Pionowa smuga mdlego swiatla wskazywala jej wrota stajni, przymkniete, ale nie zaryglowane. Stajnie stojace w polowie drogi miedzy Beczulka i Rogata byly jej celem. Kierujac sie w strone zrodla blasku, uslyszala skrzyp drzwi za plecami. Zamarla, nie smiac sie obejrzec. Serce dudnilo w jej piersiach niczym pekniety dzwon. "Pamietaj o zajacach - przykazala sobie w duchu. - Drapiezniki poluja tylko na te stworzenia, ktore sie ruszaja". Wiatr rwal dzwieki, utrudnial ich zidentyfikowanie. Mogl to byc rutynowy patrol, towarzysze zmieniajacy sie na strazy, sludzy niosacy pieczyste na roznach i barylki czarnego piwa do Rogatej. Nikt nie krzyczal i nie biegal, co niewatpliwie bylo dobrym znakiem. Odkrycie jej ucieczki spowodowaloby halas duzo wiekszy od cichego skrzypniecia drzwi. Odczekawszy minute, zaryzykowala spojrzenie przez ramie. Zobaczyla zamkniete drzwi Beczulki. Lancuchy podtrzymujace krate wisialy nieruchomo. W polu widzenia nie bylo zywego ducha. Zadowolona z wyniku inspekcji, ruszyla ku stajniom. Dzwieki muzyki i smiechu staly sie wyrazniejsze. Z bocznych drzwi Rogatej wytoczyl sie grubas w lsniacych jedwabiach. Zgial sie wpol i zwymiotowal pod sciana. Ash nie zatrzymala sie. Ten czlowiek byl zbyt pijany, by zauwazyc ruch w cieniach pod murem. Polksiezyc plynal nisko nad Zabita Gora, oblewajac Drzazge zimna poswiata. Skuta lodem baszta rzucala wyrazny cien. Ash starala sie na nia nie patrzec. Wolala bladzic wzrokiem po parze wznoszacej sie z wymiocin grubasa, po krysztalkach lodu tworzacych sie na jej butach. Wiedziala, ze zachowuje sie niemadrze, lecz nie mogla sie przelamac. Spojrzec znaczylo myslec, a nie chciala zwracac mysli w strone baszty. Nie teraz, gdy byla tak blisko celu. Zatrzymala sie kilka krokow od masywnych, wzmocnionych belkami wrot stajni. Suchy, przyjemny aromat siana i owsa mieszal sie z ostra wonia konskiego potu i moczu. Ash z ulga powitala znajome zapachy, latwe do okreslenia w przeciwienstwie do dziwnego, lekko chemicznego odoru, ktory wiatr przynosil z Zabitej. Przecierajac oczy, zeby pozbyc sie resztek lez, podeszla do drzwi. Panowala za nimi cisza, wiec po chwili zebrala sie na odwage i zajrzala do stajni. Pan Haysticks i dwaj stajenni siedzieli na drewnianych skrzynkach plecami do wejscia. Popijajac cos goracego z cynowych kufli, rzucali drewniane klocki w skupionym milczeniu ludzi, ktorzy na powaznie podchodza do gry. Kamienna podloga byla starannie zamieciona, wszystkie konie staly w boksach. Na mosieznych kolkach nad glowa pana Haysticksa wisialy dwie latarnie z rogowymi ochronnymi szybkami zoltymi jak zeby starego konia. Ash nie zatrzymala sie, zeby przed wejsciem zaczerpnac tchu. Musiala zaryzykowac. Wymkniecie sie przez stajnie rokowalo najwieksze nadzieje powodzenia, wiedziala to od chwili, kiedy postanowila uciec. Brama za stajniami byla najczesciej uzywana i najslabiej strzezona. Towarzysze, ktorzy ja obsadzali, bardziej interesowali sie wchodzacymi niz wychodzacymi. Ze stajennej bramy korzystali glownie handlarze, dostawcy i straznicy. Wielmoze, drobna szlachta, bogaci kupcy i wszyscy inni, ktorzy uwazali sie za lepszych od pospolstwa, nie znizali sie do tego przejscia. Wjezdzali innymi bramami, choc musieli wolac stajennych po konie. Pan Haysticks i dwaj stajenni nie slyszeli, jak weszla. Parobek o karku czerwonym i blyszczacym jak polec wolowiny rzucil klocki. Pan Haysticks i drugi gracz wpatrywali sie w ich rozklad. Nie wygladali na zadowolonych. Byczy Kark mial dobra passe; Ash odgadla to po dzwieku monet, ktore przeszly z reki do reki. Pieniadze zagrzechotaly sucho, jak potrzasane muszelki.Minela chwila, nim otrzasnela sie po wietrze i zimnie. Polmrok panujacy w stajni zapraszal, a konskie odglosy - parskanie i oddechy, chrzest ziarna w zebach, swist poruszajacych sie ogonow - dzialaly kojaco. Ash lubila konie. Po chwili ruszyla w strone dlugiego szeregu boksow, ktore zaczynaly sie dokladnie naprzeciwko miejsca, gdzie siedzieli gracze. Musiala dotrzec do wrot po drugiej stronie. Kazdy, kto chcial opuscic Fortece Maske przez stajenna brame, musial przejsc przez stajnie, wiec tym samym poddawany byl inspekcji koniuszego i jego stajennych. Z tego wzgledu wartownicy przy stajennej bramie byli mniej czujni. Ash dobrze to przemyslala. Nie chciala zdawac sie na laske przypadku, probujac wyjsc przez inna brame. Straznicy pilnowali ich we dnie i w nocy. Zadawali pytania i predzej wezwaliby dowodce, niz wypusciliby kogos podejrzanego. Sama tylko zachodnia brama obsadzana byla przez pelna druzyne i oswietlona tyloma pochodniami, ze wedlug slow Katii ich cieplo topilo snieg w promieniu trzydziestu krokow. Ash sciagnela usta. Jesli istnial jakis inny sposob opuszczenia Fortecy Maski niz przez jedna z czterech bram, to ona go nie znala. Wspinanie sie po umocnieniach i dachach nie wchodzilo w rachube; kiedy miala szesc lat, zlamala reke w wyniku upadku na zelazna porecz. Dobrze wiedziala, jak zdradliwe sa mury forteczne: oblodzone, najezone metalowymi szpicami, podziurawione strzelnicami oraz otworami do lania smoly i wrzacego oleju. -Hej! Ten rzut sie nie liczy. Ten przeklety szczur przesunal klocek. - Glos pana Haysticksa trzasl sie ze zlosci. - Rzuc jeszcze raz, bo przez tydzien kaze ci wywalac lajno. -Nie moja wina, ze szczur... -Rzucaj! Poskrzypywanie skrzynek i sapanie ludzi zagluszylo cichy trzask kosci w kolanach, gdy Ash przykucnela. Kryjac sie w coraz glebszych cieniach, pelzla w kierunku boksow, ktore ciagnely sie przez dlugosc stajni. Oddzielaly je scianki dzialowe, uniesione na wysokosc pelnej stopy nad podloge. Raz w tygodniu stajnie splukiwano woda i miedzy sciankami a podloga musiala byc luka, zeby nic nie tamowalo konskiego nawozu, siersci i zdeptanego ziarna. Chowajac glowe w ramiona, Ash wczolgala sie pod scianka do pierwszego boksu. Pocieszala sie, ze takie rozwiazanie musi byc bezpieczniejsze niz wspinaczka po oblodzonych kamieniach. Czarny walach spal blisko drzwi na usztywnionych nogach, z zamknietymi oczami i obwislym ogonem. Szelest siana przebudzil go w jednej chwili. Ash znieruchomiala, gdy spoczelo na niej wielkie, wodniste, brazowe oko. Walach opuscil leb i wciagnal w nozdrza jej oddech. Kurz laskotal ja w nosie, a zdzbla siana drapaly w policzek, gdy walczyla z impulsem odsuniecia glowy. Kopyta walacha byly wielkie jak bojowe mloty, lsniace od oleju i podkute zelazem. Kary zarzal i potrzasnal glowa. Tracajac ja chrapami, czekal, zeby zobaczyc, co zrobi. Ash zerknela przed siebie. Pod tylna sciana stal kamienny zlob i skorzany cebrzyk z woda. Aby dotrzec do nastepnego boksu i z daleka ominac kopyta walacha, bedzie musiala przeczolgac sie nad zlobem. Podciagajac wysoko plaszcz, zeby nie zahaczyc polami o drzazgi, ruszyla ostroznie w kierunku przeszkody. "Tylko kawalek" - myslala, przenoszac spojrzenie ze scianki na walacha. Ani chybi byl dobrym koniem, ale przywyklym do widoku szczurow, nie ludzi, pelzajacych w stajni po zmroku. Przejscie nad kamiennym zlobem okazalo sie trudne i bolesne. Ash uderzyla goleniem w ostra krawedz i choc nie smiala tracic minuty na ogladanie obrazenia, wiedziala, ze rana splynela krwia. Walach nie spuszczal jej z oka. Za kazdym razem, gdy wykonywala gwaltowny ruch, zmienial pozycje, stukajac kopytami po pokrytym nawozem kamieniu. Serce Ash bilo nierowno, skora na twarzy wydawala sie nazbyt napieta. Spodziewala sie, ze w kazdej chwili uslyszy krzyk w fortecy i noc zbudzi sie do zycia, rojna od swiatel i uzbrojonych ludzi. Gdzie byl Marafice Oko? Czy wrocil pod drzwi jej komnaty? Czy Katia wsliznela sie do srodka, by skontrolowac ja po raz ostatni przed snem? -Niech to licho! - Ash zaklela pod nosem, gdy jej lokiec trafil w cebrzyk i przewrocil go na kamienie. Podloga nachylala sie lekko i struga wody poplynela prosto pod drzwi boksu. -Ten przeklety kary znow wywrocil kubel! - zawolal pan Haysticks. - Skimmer, rzuc troche swiezego siana, zanim wilgoc wlezie mu w kopyta. Ash przeczolgala sie do nastepnego boksu. Plaszcz zahaczyl rabkiem o kawalek drewna i ledwie zdazyla go uwolnic, gdy drzwi boksu czarnego walacha stanely otworem. Zamarla. Stajenny zwany Skimmerem pogwizdywal, rozrzucajac siano. Walach, rozdrazniony tymi wizytami, parsknal i strzelil kopytem. Skimmer zaklal. Pan Haysticks i drugi parobek wybuchneli smiechem. Ash pomyslala, ze slyszy cichy klekot drewnianych klockow, potem Skimmer zamknal drzwi. -Czarny diabel z piekla rodem - warknal. - Ostatni raz wszedlem do niego po nocy. - Wrocil do skrzynki. - Hej! Kto poprzekladal klocki? Lezaly inaczej, kiedy szedlem po siano! Rozpoczela sie ozywiona wymiana zdan. Pan Haysticks i drugi stajenny kleli sie na wszystkie slepe psy zamarzniete na rogu ulicy, ze nawet nie spojrzeli na klocki, nie mowiac o ich przesuwaniu. Ash rozejrzala sie po drugim boksie. Byl pusty, tylko rzad ze swietnej ciemnej skory wisial na haku przy drzwiach. Nachrapnik zdobily czerwonoczarne tloczenia, przedstawiajace psoboja na Zelaznej Iglicy, co swiadczylo, ze zwykle stal tutaj kon czlonka Strazy. Ash z trudem wstrzymala glosne westchnienie ulgi. Straznicy patrolowali miasto, majac baczenie na tlumy swietujace Noc Zabitej. Wiele boksow bedzie swiecilo pustkami. Szybko ruszyla dalej. Klotnia nad klockami stawala sie coraz zagorzalsza. Pan Haysticks, z poczatku umiarkowanie oburzony, teraz grzmial wsciekle, gdy Skimmer z uporem zarzucal mu szachrowanie. Podniesione glosy gluszyly nieznaczny szmer, jaki robila, czolgajac sie z boksu do boksu. Zgodnie z przewidywaniami tylko niektore byly zajete. Im bardziej oblepialo ja siano, konski nawoz i siersc, tym predzej akceptowaly ja napotykane konie. Sztuka polegala na tym, by po wejsciu do zajetego boksu przekrecic sie na plecy i na chwile zastygnac w bezruchu, zeby kon mogl obwachac delikatna skore na szyi. Poza zlosliwym uszczypnieciem przez zrebna kobyle, ktora spala na lezaco i chciala sie podniesc na widok intruza, Ash uniknela dalszych obrazen. Wreszcie znalazla sie w boksie najblizszym wrot, zajetym przez roczna klaczke, ozywiona, ciekawska i ani troche nie spiaca. Klaczka, poczatkowo ostrozna, po paru minutach nieustannego obwachiwania zaczela szarpac jej plaszcz, szukajac poczestunku. -Przykro mi, mala - szepnela Ash, dziwnie poruszona delikatnoscia i pieknem mlodej klaczy. - Nie mam nic dla ciebie. Szybko zerknela pod drzwiami boksu. Pan Haysticks i stajenni z wigorem wymieniali sie obelgami. Byli zbyt zacietrzewieni, by zauwazyc, ze ktos wymyka sie ze stajni. Pozegnala sie z klaczka i przeczolgala pod scianka. Kulac sie w najglebszych cieniach pod sciana stajni, przyblizala sie do drzwi. Mezczyzni piorunowali sie wzrokiem, gniewnie potrzasali glowami, szurali butami po podlodze. Klotnia stawala sie coraz bardziej zaciekla. Teraz wadzili sie o pieniadze, nie klocki. W jednej lampie dopalaly sie resztki oleju, plomien byl pomaranczowy i nikly. Ash ostroznie stawiala nogi, przyciskajac sie do wilgotnego kamienia i stapajac na palcach. Chciala jak najszybciej dopasc drzwi, ale zdradzilby ja halas i nagly ruch. Jak wrota od strony dziedzinca, te tez byly lekko uchylone, by spoznialscy i straznicy nie musieli sie dobijac. Ash poczula strumien zimnego powietrza na policzku. Jeszcze tylko jeden krok dzielil ja od wyjscia. Raptem drugie drzwi zatrzesly sie gwaltownie. Blyskawicznie skulila sie w cieniach. Ktos wchodzil do stajni. Skrzydlo wrot odchylilo sie i w polu widzenia pojawil sie zwalisty Marafice Oko. Odziany byl w miekkie skory, jak przystalo na czlowieka o jego pozycji. W jednej rece niosl rogowa lampe rzucajaca niebieskawe swiatlo, w drugiej trzymal sztylet z rekojescia z dzikiej jabloni. Pan Haysticks i stajenni zamilkli. Drewniane klocki wypadly z rak Skimmera na podloge. -Ty! - warknal Noz do pana Haysticksa, dzgajac powietrze sztyletem. - Przechodzila tedy wychowanica surlorda? Pan Haysticks energicznie pokrecil glowa. -Nie, panie. Panuje spokoj. Nie przechodzil tedy nikt poza straznikami. Noz chrzaknal. Jego male usta sciagnely sie jak sakiewka. Ash czula, jak kosci w jej nogach zamieniaja sie w wode. Jaka czesc stajni widzial Noz z miejsca przy wrotach? Czy lampy oswietlaly drugie wyjscie, czy swiecily mu w oczy? -Zapalic wiecej lamp! Zamknac wszystkie drzwi i nikogo nie przepuszczac, dopoki nie odwolam rozkazu. Czy to jasne? -A co, panie, z towarzyszamistraznikami... Marafice Oko nie musial nic mowic, by pan Haysticks zapomnial jezyka w gebie. Jego oczy blysnely, to wszystko. Wzruszywszy ramionami, co u kazdego innego byloby oznaka niezdecydowania, u niego zas wyrazalo gleboka pogarde, Marafice Oko odwrocil sie i odszedl. Smuga niebieskiego swiatla pociagnela za nim jak dym. Pan Haysticks postapil ku drzwiom, ogromnie rad, ze mowi do plecow, nie do twarzy Noza. -Jak kazecie, panie. Jak kazecie. Skimmer, bierz sie za lampy. Cribbon, pomoz mi zawrzec wrota. Ash nie czekala dluzej. Gdy trzej mezczyzni patrzyli za oddalajacym sie Marafice'em Okiem, wysmyknela sie w noc. Zimno i ciemnosc spowily ja tak szczelnie, jakby skoczyla w sadzawke czarnej wody. Wiatr syczal nad jej glowa, twardy snieg chrzescil pod butami. Po obu stronach przejscia pietrzyly sie sciany, wysokie i ponure niczym kamienne olbrzymy, niedawno tynkowane i w dobrym stanie. Trzydziesci krokow przed nia wznosila sie brama. Stajenna, handlowa - jak ja zwal, tak zwal - brama przypominala ustawiona na sztorc zelazna zuchwe. Oskrzydlaly ja dwie budki straznicze wyciete z bladego wapienia wygladzonego przez stulecia porywistych wichrow. Brona byla podniesiona, wielkie metalowe zebiska zwisaly nad poprzeczna belka, ociekajac grudkami sniegu i konskiego nawozu. Lancuchy, biegnace od belki do wartowni, owiniete wokol kol zebatych i dzwigni, skrecone w wezly czarnego zelaza, drzaly na wietrze jak metalowe konary. Ash stala i patrzyla, oddychajac plytko i urywanie. Jedyna nadzieja, ze towarzyszestraznicy pilnujacy bramy nie slyszeli o jej ucieczce. Byla pewna, ze nie zostali powiadomieni, lecz wizyta Marafice'a Oko nadwatlila jej przekonanie. Gdyby mogl, zmiazdzylby jej czaszke golymi rekami... "Przestan". Ash uderzyla sie piescia w czolo, probujac odpedzic strach. Snieg pod stopami zajarzyl sie blado, gdy w stajni zapalono lampy. Slyszac grzechot ryglowanych wrot, usunela sie w cien i zaczekala, az halasy ucichna. Forteca budzila sie do zycia. Stajenne lampy nie byly jedynym zrodlem swiatla. Wysoko na murach zaplonely liczne pochodnie. Dzwieki przebily sie przez wycie wiatru: wykrzykiwane rozkazy, terkot trybow i podzwanianie opuszczanych bron, szczek metalowej broni. Ash postapila w kierunku bramy. W marszu doprowadzila sie do porzadku, otrzepala plaszcz z siana i nawozu, utknela wlosy pod kapturem. Cuchnela na odleglosc i nie mogla zadecydowac, czy to dobrze czy zle. W jednej wartowni palila sie lampa; na sniegu pod zakratowanym oknem jasnial prostokat blasku. Do drzwi wiodla wydeptana sciezka. Za krata w oknie pojawil sie straznik. Ash skrecila w jego strone. Przeszkadzala jej swiadomosc, ze zostala dostrzezona. Poruszala sie sztywno, nienaturalnie. Drzwi wartowni otworzyly sie. Straznik byl mlody i czarnowlosy, z ladnie wykrojonymi ustami i zbyt szeroko rozstawionymi oczami. Insygnia w ksztalcie krzyzy wytloczone wysoko na stalowym naszyjniku zbroi oznajmialy, ze jest trzecim lub czwartym synem dziedzica. Wyciagnal miecz. -Kto idzie? Drugi czlowiek widoczny za krata okna podniosl jasno plonaca lampe, oswietlajac Ash i otoczenie. Ash zamrugala. Dygnela po chwili namyslu. Spuszczajac oczy, powiedziala: -Przepuscicie mnie, panie? Wartownik postapil w jej strone. Jak wszyscy czlonkowie Strazy, byl gladko ogolony i na pancerzu nosil miekkie skory. Czerwona stal jego miecza lsnila, damaskinaze na plazie falowaly w swietle. Katem oka Ash zobaczyla, ze spojrzenie straznika przesuwa sie na krag coraz liczniejszych pochodni, plujacych ogniem i dymem. Kiedy za murem rozlegl sie okrzyk, przystanal, zeby posluchac. Ash mocno zacisnela zeby, az zabolala ja szczeka. Wiercac obcasem w sniegu, zmusila sie do zachowania spokoju. Byla sluzaca, dziewka na posylki, szwaczka. Nie mogla sobie pozwolic na okazanie strachu. -Jestes jedna z dziewczyn Tilla Baileya? Byla tak mocno skupiona na wbijaniu obcasa w snieg, ze pytanie ja przestraszylo. Podnoszac glowe, obrzucila straznika trwozliwym spojrzeniem. Nie wygladal na zadowolonego. Halas w fortecy wzmagal sie z chwili na chwile. -Pytam, dziewka od Tilla Baileya? - Machnal mieczem w kierunku Rogatej. - Jedna z tych zabranych na uczte? Ash zaczerpnela powietrza. Uwazal ja za prostytutke. -Mow, dziewczyno. - Ksztaltne usta straznika napiely sie na dziaslach, odslaniajac drobne, zolte zeby. -Tak. - Ash pokiwala glowa, wbila oczy w miecz. - Od Tilla. Straznik splunal. Ash przez chwile myslala, ze ja przepusci. Przelozyl miecz w rekach, chcac schowac go do pochwy, ale w tej samej chwili w fortecy rozdzwonil sie wielki dzwon. Ash zamarla. Byl to Dzwon Zalozycieli, wiszacy w najwyzszej komnacie w Beczulce. Jego bicie oznajmialo wojne, zamieszki lub oblezenie i nakazywalo zamkniecie wszystkich bram. Straznik przyskoczyl do niej, zlapal za reke i pociagnal do okna straznicy. Ostre paznokcie, zolte jak zeby, wbily sie w jej cialo. Drugi straznik odsunal sie od okna. Po chwili zaszczekaly metalowe lancuchy. Brona w bramie zadygotala. -Prosze, panie. Przepuscicie mnie, zanim opadnie? Till na mnie czeka. - Ash uciekla sie do przymilnej kokieterii, jaka poslugiwala sie Katia, kiedy chciala wkrasc sie w jej laski lub dostac rozane ciasteczka. To byl blad. Jej starania wypadly rozpaczliwie. Straznik przyciagnal ja do okna i przycisnal jej twarz do kraty. -Grod, co zrobimy? To dziewka od Tilla. Ten zwany Grodem obslugiwal korbe. Zwolnil, ale nie przestal krecic, gdy skierowal na Ash przebiegle, swinskie oczka. Kepki siwych wlosow okalaly jego wylysiale ciemie. Nie nosil zadnych fantazyjnych insygniow na piersi, ramieniu czy szyi. Wygladal na czlowieka, ktory wiele lat poswiecil zolnierce. Ash patrzyla na niego. Krzyzujace sie prety wbijaly sie w jej twarz, zimny metal wysysal cieplo z policzkow. Powoli, ostroznie, przesunela reke przycisnieta do sciany, siegnela w zanadrze po zapinke z kamieniem. Dzwon huczal; niskie, zawodzace nuty ranily jej uszy. Brona skrzypiala i grzechotala, opadajac drobnymi skokami, wstrzymywana przez grube lancuchy. Gdy palce Ash zacisnely sie na gladkim mosiadzu zapinki, Grod potrzasnal glowa. -Ona nie jest od Tilla. Zobacz, jakie to chuchro. Till lubi pulchne dziewki, sliczne jak malowanie, nie takie czarne i zabiedzone jak ten pasek suszonego miesa. - Grod zmruzyl oczy, skupil je na wlosach, ktore wsunely sie za krate. Puscil korbe, wyprostowal sie i zlapal jeden kosmyk. Przeciagnal palcami po calej dlugosci. Sadza zostala na jego dloni. Rysy Groda stwardnialy, zastygly w zimnym usmiechu, gdy przewijal w palcach wyczyszczone pasmo wlosow. Nagle zacisnal reke. -Dziewka zostanie z nami. Wprowadz ja, Storrin. Zwiazemy ja i zawleczemy do fortecy. Slyszac te slowa, Ash gwaltownie oderwala glowe od kraty. Zapiekl ja bol, lzy naplynely do oczu, kiedy kosmyk wlosow zostal w palcach Groda. Szybko przesunela reke i wbila mosiezna szpilke broszy w ksztaltne usta Storrina. Szpic przeklul tkanke wargi oraz dziasla i zatrzymal sie na gladkiej kosci. Mezczyzna zaklal szpetnie. Krew trysnela z jego gornej wargi, gdy z gniewem poderwal piesc. Ash oberwala w ramie, ale zdolala utrzymac sie na nogach. Musiala przebiec za brone. Grod znow krecil korba, chcac opuscic krate przed ruszeniem z pomoca koledze. Byla to decyzja czlowieka doswiadczonego i trzezwo oceniajacego sytuacje. Ash gardzila nim za to. Pobiegla ku bramie. Storrin byl szybszy, zlapal ja za plaszcz i pociagnal. Padajac na kolana, Ash szarpala troczki pod szyja. Nie mogla oddychac. Krysztalki sniegu kluly ja w kolana jak sproszkowane szklo. Storrin nie puszczal plaszcza, dzgal ja sztychem miecza po plecach i wrzeszczal, zeby przestala walczyc. Ash prawie nie czula bolu. Byla skupiona na rozwiazywaniu troczkow i zmniejszeniu nacisku na gardlo. Krata zadygotala niemal prosto nad jej glowa, nowe grudy sniegu posypaly sie ze szpicow. Ash nie poddawala sie, choc palce, nagle wielkie i niezdarne, odmawialy posluszenstwa. "Do licha, dlaczego te przeklete sznurki nie chca sie rozwiazac?" Storrin szarpnal mocno plaszcz i Ash przewrocila sie na plecy. Zrobilo jej sie czarno przed oczami, ale sprobowala sie podniesc. Storrin dzgnal ja mieczem w zebra. -Przestan sie szamotac, suko! Krew wypelnila jej usta. Glowa zdawala sie ciezka i spuchnieta, naraz zabraklo w niej miejsca na mysli. Siegnij! Siegnij! Glosy syczaly w jej glowie niczym wrzaca para. Napieraly z nieznosna sila, zalewaly twarz krwia i zarem. Kolejne pociagniecie za pole. -Wracaj tutaj. SIEGNIJ! Ash siegnela. Zdretwialymi, zmarznietymi palcami siegnela do gardla i szarpnela plaszcz. Wiazanie peklo. Goraca krew splynela po szyi, parujac w lodowatym powietrzu. Sapiac i dygoczac, zaczerpnela powietrza jak po wynurzeniu z wody. Dzwignela sie na kolana, wbila czubek buta w snieg. Za jej plecami Storrin nadal ciagnal plaszcz. Dopiero po chwili zrozumial, ze sie uwolnila.Sekunda byla wszystkim, czego potrzebowala. Zmuszajac nogi do ruchu, zimne i odretwiale, poderwala sie ze sniegu. I pobiegla. Krata byla w dwoch trzecich opuszczona. Gdy Ash wpadla w jej cien, uslyszala wysoki piskliwy trzask. Lancuchy zagrzechotaly, tryby i bloczki zaczely obracac sie bez kontroli. Krata opadla. Ash wrzasnela. Storrin wyciagnal rece. Dwie tony czarnego zelaza uderzyly w ziemie. Rozlegl sie miekki gulgot, jakby woda wylewala sie z rury. Powietrze, snieg i jeszcze cos innego uderzylo ja w plecy. Byla na zewnatrz. Na zewnatrz! Uslyszala, jak drzwi straznicy otwieraja sie gwaltownie i Grod wzywa Stworzyciela. Dziwne. W jego glosie nie bylo zlosci. Tylko przerazenie. Zerknela przez ramie. Storrin lezal pod krata. Zelazny kolec wniknal w jego kregoslup. Nogi straznika dygotaly, miesnie kurczyly sie i rozkurczaly, jakby wykonywal obsceniczny taniec na lezaco. Krew zbryzgala snieg az do jej stop. Ash zachwiala sie i niemal upadla. Odwrocila sie jednak i pobiegla w noc. Rozdzial 15 W MURACH FORTECY MASKI -Uciekla przez stajenna brame. Grod widzial, jak biegla na wschod. Nim podniosl krate i zawolal posilki, zniknela. Zgubila sie w tlumach Nocy Zabitej.-A ten drugi... Jak sie nazywal? -Storrin. - Marafice Oko wyplul to slowo, wyraznie niezadowolony, ze Iss zdazyl zapomniec nazwisko. - Nie zyje. Zabila go nie spadajaca krata, ale jej podnoszenie. Iss pokiwal glowa, zainteresowany wbrew wszystkiemu, co zaprzatalo mu mysli. -Tak. Widzialem juz takie rzeczy. Czlowiek zyje, dopoki sie nie rusza i szpikulec tkwi w jednym miejscu. W chwili, gdy probuje sie go uwolnic, wewnetrzne narzady rozdzielaja sie i krew zalewa pluca. Pech. Wielki pech. Kazales zabrac cialo? -Ty o tym nie pomyslales, surlordzie. - Usta Marafice'a Oko napiely sie, gdy mowil. Stal przed wielkim kominem w Okraglej Sali, snieg przyniesiony na butach wytapial sie na turkosowozlotym kobiercu. Cale cialo drzalo w furii. Iss postanowil nie wracac do tematu. Marafice Oko byl zagorzalym protektorem swoich ludzi. Tej nocy ogien w Czerwonej Kuzni mial plonac dlugo i jasno ku pamieci utraconego towarzysza. Odwracajac sie plecami do Noza, Iss wbil wzrok w zolte plomienie buzujace w kominie. Dlaczego Asarhia uciekla? Czyz nie wiedziala, ze nigdy nie zrobilby jej krzywdy? Czyz nie mowil jej setki razy, ze miluje ja bardziej niz rodzony ojciec? Niech ja licho! Trzeba ja znalezc. Nie wiadomo, w czyje rece moze wpasc. Moga znalezc ja Fagowie... albo nawet Sullowie. Iss zdjal ze stojaka czarny pogrzebacz i zaczal odwracac plonace glownie. Po chwili opanowal sie na tyle, by wrocic do biezacej sprawy. -Kaz zaniesc cialo Storrina Bialym Szatom. Niech kaplani je poblogoslawia. Wyciagnij ich z lozek, jesli bedzie trzeba. Gdyby utyskiwali, powiedz, ze to rozkaz samego surlorda. I dopilnuj, by wdowa, matka czy ktos, kogo po sobie zostawil, dostala nalezna rekompensate. Marafice chrzaknal. Jego ogrom przytlaczal nawet w komnacie wielkosci Okraglej Sali, ktora zajmowala czwarta czesc najnizszej kondygnacji w Beczulce. Protektor generalny Spire Vanis byl niebezpiecznym zwierzeciem, nie zabawka, i Iss dobrze o tym wiedzial. -Ani razu nie wspominales, jaka to wazna sprawa odciagnela cie spod drzwi Asarhii. -Nie, nie wspomnialem. - Marafice Oko stal nieporuszenie. Jego spojrzenie twardnialo wraz z ustami. Iss wytrzymal jego spojrzenie. W Fortecy Masce wejscie w posiadanie informacji nie wymagalo ani duzego zachodu, ani duzych pieniedzy. Predzej czy pozniej pozna odpowiedz. Zadba o to Caydis Zerbina, poruszajacy sie bezszelestnie w miekkich sandalach i obdarzony dlugimi zwinnymi palcami, wprost stworzonymi do otwierania zamkow. Niewiele bylo rzeczy, ktorych maly Caydis i jego ciemnoskorzy bracia nie wiedzieliby o Marafisie Oko. "Noz woli swawolic z kobietami w ciemnosci, Sarab - wyspiewal kiedys Caydis swoim melodyjnym glosem. - Jego nocny grzyb jest brzydko uformowany". Takie infomacje budzily w nim odraze, zarazem jednak byly uzyteczne i Iss nieodmiennie kazal je sobie przynosic. Odkladajac pogrzebacz na miejsce, powiedzial: -Niewazne. Nalezy ja znalezc. Trzeba wypytac sluzebna. Niemozliwe, by Asarhia na wlasna reke zorganizowala taka przemyslna ucieczke. Moja wychowanica jest bystra dziewczyna, lecz zbyt naiwna i bojazliwa, by bez pomocy wypelnic taki sprytny plan. Sadza we wlosach, czolganie sie z boksu do boksu, bezczelne podejscie do bramy i podanie sie za prostytutke! - Iss urwal, jego blada reka zacisnela sie na uchwycie pogrzebacza. - Sluzaca musiala maczac w tym palce. Popatrzyl na Noza. Twarz olbrzyma niczego nie zdradzala, gdy wymruczal: -Wydobede z niej prawde. -Zawolaj ja. Iss puscil pogrzebacz, gdy Marafice Oko wyszedl z pokoju. Jasna i ciepla Okragla Sale zdobily jedwabne kotary i kilimy. W trzynastu czarnych cynowych lampach plonela wonna ambra kaszalota, wydzielajac slodki, jakby dzieciecy zapach. Tutaj, w swietle lamp, uczyl Asarhie czytac i pisac. Raz, kiedy miala dziewiec lat, wrocila z dziedzinca zmarznieta jak sopel lodu. Zdjal jej wowczas buty i posadzil przed ogniem, grzejac w dloniach jej drobne blade stopy. -Dziewka zaraz tu bedzie. - Noz wrocil do komnaty, wprawiajac w drzenie gobeliny i wiszaca na scianach bron. - Ganron zlozyl meldunek. Potrojono straze przy Jalmuznej, Siwej i Gniewnej. Wschodnia brama... Iss poruszyl dlonia, uciszajac Marafice'a Oko. -Plonna tez trzeba obsadzic. Niech stanie tam potrojna straz. -Plonna wychodzi na pustkowie. Nikt przy zdrowych zmyslach nie opusci miasta od strony Zabitej Gory. Nie bede marnowac ludzi na obsadzanie martwej bramy. -Posluchaj mnie i wzmocnij straze. Marafice Oko spojrzal groznie na swego surlorda. Jego wielkie rece zacisnely sie na broszy wyobrazajacej psoboja. Po chwili miekki, olowiany stop przybral ksztalt czegos, co bardziej przypominalo psa anizeli ptaka. Iss wyjasnil swoje pobudki dopiero wtedy, gdy Noz pokiwal glowa i mruknal: -Rozkaz, surlordzie. -Znasz historie Asarhii tak dobrze jak ja, Nozu. Zostala porzucona za Plonna Brama. Za Plonna. Po raz pierwszy w zyciu moze pojsc tam, dokad chce. Czy, bedac nia, nie bylbys ciekaw miejsca, w ktorym cie znaleziono? Nie chcialbys stanac na zamarznietym gruncie i przez chwile zastanowic sie, dlaczego matka zostawila cie na pewna smierc? Jest wrazliwa dziewczyna. Skrywala rozne rzeczy nawet przede mna, znam jednak dobrze jej uczucia. Niejeden raz krzyczala przez sen, rozpamietujac porzucenie. Marafice Oko przetrawial informacje, opuszczajac rece do pasa, gdzie wisial dlugi, czerwony miecz. Po minucie milczenia przemowil: -Jesli jestes pewien, surlordzie, ze twoja wychowanica pojdzie do Plonnej, nie kaz powiekszac strazy. Na pozor. Dziewczyna nie jest glupia, o czym swiadczy udana ucieczka, i nie pokaze sie przy bramie, jesli uzna, ze nie jest to bezpieczne. Niech podejdzie. Niech zobaczy tylko zebrakow, przekupniow i uliczny brud. Niech podejdzie w dobrej wierze, nie spodziewajac sie niczego zlego. Bede na nia czekac i zatrzymam ja, kiedy tylko sie pojawi. -Nie wolno jej skrzywdzic, Nozu, pamietaj. -Zabila jednego z moich ludzi. Iss zawrzal gniewem, lecz tego nie okazal. Spokojnym glosem powiedzial: -Nie zrobisz jej krzywdy. -Ale... -Dosc! - Iss przeszyl wzrokiem swojego zausznika i nie odwrocil sie, dopoki nie nabral pewnosci, ze Asarhia wroci do niego cala i zdrowa. Ignorujac Noza, spojrzal na relief nad paleniskiem. Z wapiennych slupow patrzyly na niego bestie nadziane na pale, dwuglowe wilki, kozy z kobiecymi glowami i piersiami, weze z graniastymi oczami owadow. Iss zadrzal. "Asarhia! Glupia dziewczyna. Nie skrzywdzilby jej, gdyby zostala. Caydis by dopilnowal, zeby oplywala w dostatki. Jej zycie prawie wcale by sie nie zmienilo". Rozleglo sie pukanie. -Dziewka przyszla, panie. Marafice Oko otworzyl drzwi. Straznik wepchnal do pokoju drobna czarnowlosa dziewczyne. Noz blyskawicznie wykrecil jej reke. Krzyknela, ale byla dosc madra, by z nim nie walczyc. -Zostaw nas - rozkazal Iss straznikowi. Kiedy drzwi sie zamknely, odwrocil sie do sluzki i potrzasnal glowa. -Katia. Mala Katia. Zaufalem ci, a ty mnie zdradzilas. Widzisz, w jakie straszne klopoty popadlas? Katii zadrzaly usta. Jej sliczne ciemne oczy zerknely na Noza. Olbrzym odwrocil glowe. Issowi zrobilo sie zal dziewczyny. Tak bardzo byla przerazona i juz raz tej nocy zostala zbita. -Pusc ja. Noz posluchal natychmiast. Dziewczyna zaszlochala i postapila przed siebie, nie bardzo wiedzac, co robi. Przez chwile rozgladala sie po pokoju, potem padla do nog surlorda. -Prosze, jasny panie. Blagam. Nie wiedzialam, co ona zamierza. Bog swiadkiem, nic mi nie powiedziala. Ani jednego slowa. Gdybym cos wiedziala, przyszlabym do was... jak zawsze. Wszystko bym wam wyznala, panie, dalibog, wszysciutko... - Zaniosla sie cichym placzem. Jej glowa podrygiwala, drobne rece wplotly sie w malowany jedwab jego szaty. Iss pogladzil jej lsniace kedziory. -Cicho, dziecko, cicho. Wiem, ze przyszlabys do mnie. - Wsunal palce pod jej brode i zmusil do podniesienia glowy. - Jestes dobra dziewczyna, prawda? Katia przytaknela. Lzy wezbraly w jej oczach, sluz splywal z nosa do ust. Iss podal jej chusteczke. -Prosze. Wytrzyj twarz... Juz lepiej, prawda? Nie trzeba plakac. Znasz mnie i znasz Noza, i zaden z nas nigdy nie zrobil ci krzywdy, prawda? Nie ma sie czego obawiac. Chcemy tylko uslyszec prawde. Katia uciszyla sie, ale nadal drzala. -Panie, powiedzialam wszystko, co mi wiadomo. Ash... to znaczy, panienka Asarhia nie wspomniala slowem, ze chce opuscic fortece. Dusila to w sobie przez caly zeszly tydzien. Od dnia, kiedy udala sie na przejazdzke po dziedzincu, a po powrocie zastala Caydisa w swoim pokoju... -Widziala go? Katia pokiwala glowa. -Tak, panie. Wprawila go w pomieszanie. Obiecala, ze nie wygada, ze zaniedbal obowiazki, jesli on tez nie wspomni wam o tym spotkaniu. -Rozumiem. A tobie nic nie powiedziala? - Gdy Katia okazala wahanie, Iss nacisnal: - Wyznaj mi prawde, dziecko. -Ano... panienka wykrecila mi reke i zagrozila, ze zada wiecej bolu, jesli nie powiem, o co mnie wypytujecie, panie. - Katia skrecila w dloniach jedwabna chustke. - Rzeklam jej, ze najbardziej chcecie wiedziec, kiedy zacznie miesiaczkowac... to wszystko. Bog swiadkiem, nie dodalam nic wiecej. Tamtego dnia panienka byla jakas dziwaczna. Zimna i rozezlona. Kazala mi isc precz. Iss poklepal ja po glowie. -Dobra dziewczyna. Spisalas sie doskonale. Czy widzialas jakies oznaki miesiaczki? Zastanow sie, dziewczyno. -Nie, panie. Bielizna byla taka czysta, jakby panienka wcale jej nie nosila. Oddech zaszemral w ustach Issa. -Jakby wcale jej nie nosila. - Rzucil znaczace spojrzenie Marafice'owi Oko. Po chwili podjal decyzje. - Jeszcze jedno pytanie i bedziesz mogla odejsc. Zrobilas inwentarz wszystkich rzeczy w komnacie Asarhii? Katia przytaknela. -Czy zabrala cos wiecej poza zapinka i szczotka, ktora znalezlismy w sniegu? -Nie, panie. Brakuje tylko szczotki i zapinki. Iss nie przestawal glaskac jej po glowie. -Nie ma wiec niczego na sprzedanie i nie ma plaszcza, ktory by ja ogrzal. Jej pierwsza wycieczka do miasta okaze sie niezbyt przyjemna. -Najpewniej trafi na Jalmuzny Rynek. - Marafice Oko usadowil sie na filigranowym foteliku obitym atlasem. Wnoszac z sily, z jaka naciskal na porecz, zamierzal ja skruszyc. - Tam tez podwoje straze. Iss pokiwal glowa. Ufal rozsadkowi Noza. Do Katii powiedzial: -Spojrz na mnie, dziecko. Katia podniosla glowe. Takie sliczne, pulchne stworzonko. Doskonale polaczenie szczwanej sluzki i lekliwego dziecka. Asarhia bardzo ja lubila. -Prosze, panie. Nie kazecie mi wrocic do kuchni, prawda? Miejcie litosc...- Wielkie brazowe oczy patrzyly blagalnie, drobne, troche brudne rece zaciskaly sie na jedwabiu szaty. Iss przesunal dlon na jej rozpalony policzek. -Nie. Nie wrocisz do kuchni. Obiecuje. Na twarzy dziewczyny odmalowala sie taka ulga i radosc, ze az przyjemnie bylo na nia popatrzec. Kiedy calowala rabek jego szaty, zalewala sie lzami i mruczala slowa podziekowania, Iss skinal na Marafice'a Oko. Katia byla tak przejeta, ze nie uslyszala, jak Noz do niej podchodzi. Gdy zlapal oburacz jej glowe przez chwile myslala, ze to pieszczota. Nawet podniosla reke, zeby go dotknac. Potem dlonie Noza zacisnely sie z sila imadla i wowczas poznala prawdziwy strach. Spojrzenie, ktore poslala Issowi, rozdarlo mu serce. Jeden szybki ruch wystarczyl, by skrecic jej kark. *** "Ludzie za to umra".Ogien i lod plonal w jego ciele i duszy. Bol byl gleboki i wielowarstwowy jak skala przez miliony lat tworzona na dnie morza. Bezimienny znal bol. Znal jego ciezar i miare, jego posmak i cene. Stawy nekal miekki wapienny bol starosci; nawet ugiecie i nie wspieranie sie na nich nie przynosilo ulgi. Polamane i zle zestawione kosci plonely w ciele jak rozgrzane prety, a wewnetrzne narzady skurczyly sie i stwardnialy, stopniowo tracac swoje funkcje. Juz nie wiedzial, co to znaczy wyprostowac plecy czy oddac mocz bez bolu. Nie pamietal, kiedy ostatni raz odetchnal pelna piersia czy przezul kawalek miesa, jesli nie byl plaski i maly. Znal tylko bol. Nie mial przeszlosci. Wytezal sie codziennie, zeby ja odzyskac, az pekaly naczynia krwionosne w brzuchu i plecach, az szczeki chwytal skurcz, rany splywaly krwia, a drzenie ciala otwieralo wrzody na skorze. Strach, ze zrobi sobie krzywde - niegdys tak silny, ze byl jedyna mysla, ktora przenosil w glowie z jednego roku na drugi - splowial do umiarkowanego niepokoju. Niosacy Swiatlo zawsze go opatrywal. Niosacy Swiatlo z masciami i bandazami, workami gazy i szczypcami. Niosacy Swiatlo nie pozwoli mu umrzec. Bezimienny pojal to po wielu latach, a minelo ich nieporownanie wiecej, nim sie z tym pogodzil. Teraz juz nie odrzucal tej prawdy. Prawda go uwolnila, nie od bolu - od tego nic nie moglo go uwolnic - ale od leku przed smiercia. Bezimienny juz dawno stracil wladze nad miesniami twarzy, lecz nadal wyrazala ona gorycz. Nawet bol tak straszny, ze wydarl z niego pamiec o calych latach zycia, nie mogl sprowadzic smierci. Nie chcial umierac; to byla druga rzecz, ktora wiedzial. Za jakis czas bedzie wiedzial wiecej. Czekanie. Tym bylo jego zycie - czekaniem, bolem i nienawiscia. Czekal na przyjscie Niosacego Swiatlo, czekal na ochlapy swiatla i ciepla, ktore mu przynosil, i zlizywal je jak pies kawalki szpiku. Reka na jego ramieniu, ciepla reka, mogla go teraz sparzyc. Tesknil za cieplem, dotykiem i kontaktem, ale kiedy je otrzymywal, nie mogl ich scierpiec. Kiedy reka sie cofala, odczuwal wylacznie ulge, lecz nim na dobre oderwala sie od ciala, juz tesknil za nia na nowo. Samotnosc nie przypominala bolu. Nie miala stopni ani odcieni; nie przybierala ani nie tracila na sile, nie zmieniala sie z dnia na dzien. Trapila go bezustannie, z chwili na chwile, z godziny na godzine, z roku na rok, gryzac gdzies w glebi gardla, zzerajac go kawalek po kawalku. Przerazalo go to, co zostawalo. Mogl wytrzymac uwiezienie, wytrzymac tortury i wykorzystywanie, a nawet czerwononiebieskie plomienie ognia i lodu, ktore plonely w miejscu jego przeszlosci. Ale samotnosc, zupelna samotnosc, sprawiala mu bol, ktorego zniesc nie potrafil. Przemienila go w cos, czego nienawidzil. Bezimienny poruszyl sie w zelaznej komnacie, ktora byla jego domem, jego nocnikiem i jego lozkiem. Lancuchy, pokryte dziobami i rdza przez lata potu, moczu i fekaliow, nie zagrzechotaly glosniej niz gdyby poruszylo nimi male, slabe dziecko. Nienawisc nie byla dla niego niczym nowym; byla ostatnia znana mu rzecza. Przyszla zbyt latwo i pasowala zbyt dobrze, by byc czyms zrodzonym w zamknieciu. Choc tesknil za kazda wizyta Niosacego Swiatlo, tesknil za swiatem swiatla, ciepla i ludzi, darzyl to wszystko gleboka, zimna nienawiscia. Jego zzerala samotnosc, a sam zywil sie nienawiscia. Nienawidzil lat przezytych w ciemnosci, przetrwania bolesnego bezruchu i katuszy fizycznego bolu. Nienawidzil tego, ze stawial czolo swiatu bez dni i nocy, por roku, swiatla slonca czy chlodnego deszczu. Nienawidzil tego, ze przywieral do tego ostatniego strzepu siebie. "Ludzie za to umra". Liczenie go przerastalo - nie znal liczb i ich rodzajow - ale slowa szeptane w ciemnosc wydawaly sie znajome, wypowiadane wiele razy. Niosly mu pocieche. Sprawialy, ze mogl zniesc mysl o wijacych sie i szczypiacych stworzeniach, umieszczonych pod skora na rekach, plecach, udzie. Slowa przemienialy pilowanie ich chitynowych szczek w miekki, mozliwy do wytrzymania pomruk. Skora na twarzy Bezimiennego popekala i zaczela krwawic, gdy zmusil sie do usmiechu. "Ludzie za to umra". Wystarczy przypomniec sobie przeszlosc, to wszystko. Przypomniec sobie, kim byl. Juz byl silniejszy niz kiedys. Niosacy Swiatlo o tym nie wiedzial; myslal, ze wciaz jest taki sam. Ale grubo sie mylil. Bezimienny gromadzil w sobie cieniutkie jak rogowka skrawki wspomnien, nawarstwial je w ciemnosci jak gnijace, splesniale mieso. Juz potrafil przypomniec sobie mysli z dnia wczorajszego. Placil za to drogo pod wieloma wzgledami, zmuszal cialo do walki z bolem, kiedy jego umysl holubil jakas mysl, i stawy krwawily, gdy narzucal sobie bezruch podczas snu. Jednakze teraz wiedzial pewne rzeczy i mogl oceniac ich wartosc. Przez niezliczone lata rozumial ledwie tyle, co stworzenia, ktore dojrzewaly w jego ciele, nieswiadom niczego procz glodu, bolu i pragnienia. Mial teraz siebie. I spedzal dni czekajac na okazje, by upomniec sie o wiecej. Kiedy Niosacy Swiatlo bral, kiedy schodzil do komory ze swoim swiatlem i z cieplymi pakunkami ociekajacymi miodem i sosem z fasoli, kiedy kradl z jego ciala to, czego potrzebowal, Bezimienny odkrywal rzeke ciemnych pradow. Ta ogladana w przelocie ciemnosc, te przyplywy i odplywy plynnego szkla zaostrzaly jego apetyt. Nurt plynal wylacznie dla niego. I za kazdym razem, gdy Niosacy Swiatlo rozcinal jego skore grawerskim nozem i srebrnymi szczypczykami wyluskiwal to, co bylo mu potrzebne, brzeg rzeki wil sie coraz blizej. Pewnego dnia przyblizy sie na tyle, ze Bezimienny wejdzie w nurt. Pewnego dnia uzyje tych wod, zeby zadusic plomienie, ktore plonely w miejscu jego przeszlosci. Przybierajac jak najwygodniejsza pozycje, z podkulonymi nogami i lancuchami krzyzujacymi sie wysoko na piersiach, zaczal wytezac pamiec, probujac przywolac swoje utracone imie. Czas przychodzil i odchodzil. Ciemnosc zostawala. Wbrew staraniom i najglebszym pragnieniom, umysl oderwal sie od postawionego mu zadania i znow ukasila go samotnosc. W koncu zasnal. Jego sny pelne byly cieplych rak, dotykajacych go, tulacych, niosacych w strone swiatla. Rozdzial 16 GOSC Podczas jego dziesieciodniowej nieobecnosci ziemie klanu przykryla gruba warstwa sniegu. Klaczy nie podobaly sie miekkie, czesto wysokie po piers zaspy i sama wybierala droge, ktora, oglednie mowiac, nie zawsze byla najkrotsza. Raif zdal sie na jej instynkt. Okraglak juz majaczyl w polu widzenia, a on nie mogl wykrzesac w sobie krzty radosci na mysl o powrocie do domu.Niebo nad glowa pokrywaly pasma szarosci i bieli, chmury rozciagniete przez wysoko wiejace wichry. Za horyzontem szalala burza, zrodzona daleko na polnocy, na zamarznietych Wielkich Pustkowiach. Wiatr gnany przed jej czolem kasal niczym wsciekly pies. Klacz srodze cierpiala od silnych podmuchow, chrapy miala oblodzone, oczy szkliste i zalzawione. Mniej wiecej co godzine Raif zatrzymywal sie i czyscil z lodu jej pysk i wedzidlo, zeby nie powstaly owrzodzenia od mrozu. Brakowalo mu energii, by zatroszczyc sie o siebie. Lisi kaptur zesztywnial od szronu, pozlepiana siersc sterczala jak lodowe kolce. Jego policzki zdretwialy w miejscach zetkniecia z zimnym futrem. Oczy go piekly, podraznione krysztalkami sniegu i z powodu snieznej slepoty. Od pieciu dni wszystko, na co patrzyl, bylo jakby rozmyte. Pozostali czlonkowie wyprawy na Szlak Bluddow prawdopodobnie mieli dosc rozumu, zeby przeczekac najgorsze dni burzy, rozbic namioty pod oslona wzgorza i przykryc je sniegiem. Raif zacisnal spekane od wiatru wargi w twarda linie. Nie chcial o nich myslec. Wroca, moze dwa czy trzy dni pozniej od niego, ale wroca, a wowczas jego zycie w klanie dobiegnie konca. Mace Blackhail tego dopilnuje. "Raif Sevrance uciekl z pola bitwy - powie. - Jednoroczny zlamal przysiege". Raif podniosl piesc i wbil w piersi kruczy talizman. Wykonal robote za Mace'a Blackhaila! Nie wiedzial, jak by postapil, gdyby mogl cofnac czas i wrocic na Szlak Bluddow. Zabijanie kobiet i dzieci nie wydawalo sie juz takie haniebne. Piec dni samotnosci, piec dni ciezkiej jazdy zlagodzilo wspomnienie koszmaru. Raif sciagnal wodze, nie pozwalajac klaczy wkroczyc na wybrana sciezke. Zwalczyl watpliwosci. Przeszlosc byla przeszloscia i pragnienie jej odmiany nigdy nikomu nie przynioslo ulgi.Gdy przecinal pastwisko, jego uwage przyciagnela struzka niebieskawego dymu, wznoszaca sie od strony okraglaka. Przetarl obolale oczy, lecz nie wyszlo im to na dobre. Kiedy wreszcie pieczenie zelzalo, skupil spojrzenie na dymie, wysledzil jego zrodlo. Dym snul sie z niebieskiego kamiennego dachu domu kamienia. Zaniepokojony, przymusil klacz do zwiekszenia tempa. W domu kamienia nie bylo paleniska ani komina, tylko otwor w dachu, przez ktory uciekaly opary z lamp. Wnoszac z ilosci dymu, ktos musial palic tam ognisko. Wszystko inne wokol okraglaka wydawalo sie normalne. Longhead i jego zaloga odsniezyli dziedziniec, spietrzajac po bokach snieg w sterty wielkie jak wozy. Szalala w nich gromada chlopakow. Przerwali zabawe i zaczeli mu sie przypatrywac. Berry Lye, mlodszy brat Banrona, wielki czerwonouchy podrostek z glowa w ksztalcie rzepy, otrzepal snieg z kozlowych spodni i wybiegl na powitanie. Chcial sie dowiedziec, jak udala sie zasadzka. Ilu Bluddow wysadzil z siodla Banron swoim mlotem? Jak jego nowy orez spisywal sie w walce? Raif uciszyl go jednym spojrzeniem. Nie byl w nastroju na pogawedki z dzieciakami. Policzki Berry'ego poczerwienialy, dopasowujac sie barwa do uszu, i po chwili chlopak wygladal jak lustrzane odbicie brata. Raif odwrocil sie, nagle zawstydzony. Nawet nie wiedzial, czy Banron zyje. Berry pobiegl do okraglaka, zadny podzielic sie nowina, ze przynajmniej jeden czlonek oddzialu powrocil zywy z wyprawy. Raif zsunal sie z konia i zaprowadzil go do stajni. Bylo mu niedobrze. Co ma powiedziec? Jak ma wyznac wojownikom i kobietom z naleznym szacunkiem swoja przewine? Ze stajni wyszla sliczna, miedzianowlosa Hailly Tanner. Zarumienila sie, gdy ich rece zetknely sie na wodzach. Raif, jak wielu mlodych ludzi w klanie, przez wiele bezsennych godzin marzyl o bladej, lekko piegowatej skorze Hailly i jej pieknych truskawkowych ustach. Wczesniej nawet na niego nie raczyla spojrzec, co dopiero mowic o wychodzeniu po jego wierzchowca. A dzis? Stala przed nim, pytajac niesmialo, czy dac klaczy siana, czy owsa! Raif odpowiedzial jej ponurym usmiechem. Byl teraz jednorocznym, stad brala sie roznica. Przed przysiega byl nikim, mlokosem z pozyczonym lukiem, niegodnym jej uwagi pod zadnym wzgledem. Wzruszyl ramionami, udzielil jej instrukcji i odszedl. Nie baczac na tlum kobiet i dzieci, gromadzacych sie przed glownym wejsciem, skrecil do bocznych drzwi. Nim cos powie czy zrobi, musi zajrzec do domu kamienia. Sam. Anwyn Bird stala w progu, ze splecionymi rekami, przypatrujac mu sie uwaznie. Raif pomyslal, ze zaprosi go na pieczyste, ale jego twarz musiala cos zdradzic, poniewaz siwowlosa matrona przepuscila go bez slowa. Gdy szedl sklepionym przejsciem do domu kamienia, slyszal, jak wola innych na antalek cieplego piwa i polmisek smazonego chleba. Slina naplynela mu do ust. Mial w tobolku suszone mieso, ale nie pamietal, czy jadl je w drodze do domu. Dom kamienia byl otwarty. Poszarpane strzepy dymu i drobiny sadzy przeplynely obok niego, gdy stanal w progu. Po chwili namyslu dokladnie zamknal za soba drzwi. W srodku bylo ciemno od dymu, jak w wedzarni. Zapiekly go oczy. Poczatkowo widzial tylko masywny, kanciasty zarys kamienia przewodniego. Stopniowo przyzwyczail sie do ciemnosci i zaczal rozrozniac szczegoly. Stanal niedaleko kamienia. Granit byl sliski od grafitowego oleju. Twarde, mleczne mineraly w zaskorupialych dziobach lsnily jak odslonieta kosc. Sam glaz wydawal sie jakby ciemniejszy. Moze z powodu dymu. W zachodnim kacie pomieszczenia plonely szczapy polane swinska krwia; krew spowalniala spalanie. Wprost nad nimi widnial otwor do wypuszczania dymu, niedawno powiekszony, ze skrajami pomazanymi smola. Nie palily sie ani oliwne, ani lojowe kaganki. Podloga domu kamienia zaslana byla okruchami skaly, ktore zachrzescily pod jego butami, gdy postapil w strone kamienia. Mimo plonacego ognia w domu kamienia panowal okropny ziab. Spod mdlej woni palonej krwi przebijal sie gryzacy, kwasny smrod. Raif sciagnal miekkie wewnetrzne rekawiczki i uklakl przy kamieniu przewodnim. Nie byl dobry w modlitwach. Tem nauczyl swoich synow, ze nie wypada prosic Kamiennych Bogow o nic dla siebie. Byli twardymi bogami, cierpienie ich nie wzruszalo. Ludzkie zycie i ich problemy nic dla nich nie znaczyly. Zadali przynaleznego im miejsca w kazdym okraglaku, wymagali, by kazdy w klanie nosil u pasa ich sproszkowana istote, lecz niewiele dawali w zamian... i nie odpowiadali na modlitwy maluczkich. Palce Raifa zamknely sie na jelenim rozku, ktory zwisal z jego pasa. Wazac w garsci rozek, nagle uswiadomil sobie, ze nie ma potrzeby sie modlic: Kamienni Bogowie towarzyszyli mu w zasadzce i w czasie dlugiej drogi do domu. Byli tutaj, w sproszkowanym kamieniu przewodnim u pasa. Wiedzieli o wszystkim, co chcial im powiedziec. Niepewny, czy ta mysl przynosi mu pocieche czy napawa niepokojem, polozyl dlonie na kamieniu przewodnim. Kamien byl twardy i zimny jak zamarzniete truchlo. Raif musial zwalczyc pragnienie cofniecia rak, swiadom, ze gest ten bylby przyznaniem sie do porazki. Zwarl szczeki, w calej sily przycisnal dlonie do kamienia. Zgrabialy mu czubki palcow, potem cale rece, gdy naczynia krwionosne niosly chlod kamienia w strone jego serca. Tepy bol zatetnil w lewym ramieniu. Swiatlo wnikajace przez zrenice zafalowalo, w oczach sie zacmilo. Dretwota rozprzestrzeniala sie, laskoczac cialo jak alkohol, ktory paruje po rozlaniu na skorze. Po paru minutach przestal czuc powierzchnie kamienia. Bol w ramieniu tetnil miarowo jak pompa ciagnaca wode. Przez jedna chwile Raif mial wrazenie, ze on sam sciaga cos z przewodniego kamienia. Ogarnal go zupelny spokoj, jakby zapadl w gleboki sen. Zrozumial, ze jesli tylko siegnie "poza" powierzchnie kamienia, wszystko bedzie mu znane. -Czemus pomyslal, ze zdolasz uleczyc kamien? Glos zerwal krucha nic wiezi. Bol ustapil, przyciaganie przeminelo. Spokoj zapadl sie do wewnatrz, wsaczyl sie z powrotem w kamien. Zakrecajacy wir swiatla i ciemnosci tworzyl przelotne obrazy. Raif zobaczyl las wysokich drzew o koronach mieniacych sie blekitem i srebrem niczym morskie fale, potem jezioro zamarznietej krwi, z tafla twarda jak ubity mlotem metal, z nieforemnymi ksztaltami uwiezionymi gleboko w toni. Inne wizje przemykaly zbyt szybko, by mogl pochwycic je czy zrozumiec: miasto bez nazwy i ludzi, para szarycli, przerazonych oczu, kruk, ktory szybowal na polnoc na skrzydlach wiatru, podczas gdy wszystkie inne ptaki uciekaly na poludnie. Nim zdazyl powierzyc obrazy pamieci, ktos szarpnal go za ramiona i odciagnal od kamienia. Rece oderwaly sie powoli, z mlasnieciem, gdyz przyssana skora stawiala opor. Raif nie czul bolu, tylko niejasne uczucie straty. Odwrocil sie i spojrzal w czarne oczy Inigara Stoopa. -Nie powinienes dotykac kamienia, Raifie Sevrance - oznajmil cicho przewodnik. - Nie widziales, ze jest pekniety? Raifowi serce nadal galopowalo po wizjach ukazanych przez kamien przewodni i dopiero po paru sekundach pojal znaczenie slow Inigara. -Pekniety? Nie... nie rozumiem, o co ci chodzi. Przewodnik wyciagnal dlon, ciemna i sekata ze starosci. -Pokaze ci. Raif podal mu reke, choc nie spodziewal sie, ze bedzie potrzebowac pomocy przy wstawaniu. I zdziwil sie, gdyz nogi ugiely sie pod jego ciezarem. Zatoczyl sie na kamien. Inigar podtrzymal go i pomogl zlapac rownowage. Puscil Raifa dopiero wtedy, gdy mogl stanac o wlasnych silach. Patrzac na niskiego przewodnika o zapadnietych piersiach, z posiwiala glowa i skora cienka jak blona, Raif zastanowil sie, jakim cudem zdolal mu dopomoc. Inigar usmiechnal sie bez cienia uprzejmosci. -Za mna. Niknac w dymnej ciemnosci, pozostawil Raifowi niewielki wybor. Zatrzymal sie po drugiej stronie kamienia przewodniego i potrzasnal glowa. -Oto, dlaczego pale dymiacy ogien. Patrz. Raif przesledzil wzrokiem kierunek jego spojrzenia. Od gornej krawedzi kamienia do polowy wysokosci biegla gleboka szczelina, ukazujaca wilgotne i blyszczace wnetrze, pelna cieni jak bezdenna otchlan. Krwawila grafitowym olejem. -Zdarzylo sie to piec dni temu. - Inigar spojrzal na niego ostro. - O wschodzie slonca. Odgadujac pytanie skryte za slowami przewodnika, Raif odparl: -Zasadzka sie udala. Inni wroca za dzien lub dwa. Inigar zignorowalt te slowa. Przeciagnal reka wzdluz pekniecia. -Kamienni Bogowie sprawuja piecze nad wszystkimi klanami. Wbrew butnym twierdzeniom kazdego naczelnika od czasow Wielkiego Zasiedlenia, nie maja swoich faworytow. Blackhailowie, Dhoone'owie, Scarpe'owie, Ganmiddichowie: wszyscy sa rowni w oczach tych, ktorzy mieszkaja w kamieniu. Jesli klan Scarpe odnosi zwyciestwo nad Gnashami, bogowie nie sa niezadowoleni. Jesli Ganmiddichowie oblegaja okraglak Croserow i zajmuja go dla siebie, bogowie nie znajduja powodow do zlosci. Kamienni Bogowie stworzyli klany, wpoili nam glod ziemi i zadze walki, wiec sie nie smuca, kiedy toczymy wojny i przelewamy krew. Wojna lezy tak w naszej, jak i w ich naturze. Kiedy jednakze wydarzy sie cos, co przeczy ich naukom i temu, co w nas zaszczepili, kiedy wydarzy sie cos, co zagraza istnieniu klanu, bogowie wpadaja w zlosc. - Inigar uderzyl dlonia pekniety kamien. - I oto, jak ja okazuja! Raif cofnal sie. -Tak, Raifie Sevrance. Cofnij sie, dla dobra nas wszystkich. Czujac, jak goraca krew naplywa mu do twarzy, Raif zaczal krecic glowa. Nie mogl zniesc widoku rysy w kamieniu. -Ja... ja... -Milcz! Nie chce z twoich ust uslyszec, co sie wydarzylo. Bywa, ze czlek nie jest gotow na przyjecie wiesci lub nie potrafi podzwignac ich ciezaru. - Inigar spojrzal mu prosto w oczy. - Tak jak przysiegi. Raif skrzywil sie. Bol odezwal sie w jego ramieniu, tepy i pulsujacy, jak po naderwaniu miesnia. -My trzej wiedzielismy, prawda? Jedenascie dni temu na placu. Ja, ty i kruk. - Przewodnik zlapal losiowy kaftan na piersiach Raifa, rozdarl go i odslonil kruczy talizman. Zerwal kawalek kosci i zacisnal go w reku. - Nie ja ci go dalem i nie ja musze sie wstydzic. Moze wina spada na was obu, na ciebie i na poprzedniego przewodnika. Tak czy inaczej, nie jestes dobry dla tego klanu, Raifie Sevrance. Urodziles sie pod kruczym znakiem, zostales wybrany do patrzenia na umarlych. I lekam sie, ze jesli zostaniesz wsrod nas, bedziesz przygladal sie, jak umieramy, poki twoje oczy nie nasyca sie widokiem smierci. Juz widziales smierc swojego ojca, dziesieciu naszych najlepszych wojownikow i naszego naczelnika. A jednak to nie wystarczylo, prawda? Musiales jeszcze zobaczyc smierc Shora Gormalina. Shora. Najzacniejszego czlowieka w klanie. Byl orlem. Powiedz mi, jakie prawo ma kruk do patrzenia na smierc orla? Raif wbil wzrok pod nogi. Nie znalazl odpowiedzi. Inigar Stoop jeszcze nie skonczyl. -A co z twoim bratem, Raifie Sevrance? Kto poswiadczyl twoja przysiege i wzial od ciebie twoj kamien slubow? Jakaz to nowa hanbe mu przyniosles? Gdybym to ja mial brata, ktory miluje mnie z cala sila swego niedzwiedziego talizmanu, ktory wstawia sie za mna, gdy nikt inny nie chce tego uczynic, ktory wiaze swoj los z moim bez chwili wahania, uwazalbym sie za wybranca bogow. Czcilbym go i bylbym mu posluszny, i do konca swoich dni odwdzieczalbym mu sie za okazane zaufanie. Nie przynioslbym mu wstydu ani slowem, ani uczynkiem. Raif zakryl twarz rekami. Przez piec ostatnich dni nie chcial myslec o Dreyu. Przewodnik zmusil go do tego. I wiedzial, ze uslyszal z jego ust slowa prawdy. Inigar otworzyl dlon i upuscil kruczy talizman na podloge. -Przyszedles tutaj, by szukac rady Kamiennych Bogow. Popatrz wiec bacznie na kamien przewodni i zobacz, czy nie podsuwa ci zadanej odpowiedzi. - Zatrzymal spojrzenie na szczelinie w kamieniu na tyle dlugo, by Raif zrozumial, o co mu chodzi, a potem odwrocil sie i wszedl w dym. - Kiedy skonczysz, idz do tych, ktorzy wylegli na dziedziniec, zeby cie powitac. Czeka tam na ciebie gosc. Raif zamknal oczy. Stal bez ruchu, bojac sie dotknac kamienia. Minelo sporo czasu, nim podniosl talizman i wyszedl. *** -Dajcie mu spokoj! Wszyscy! - Anwyn Bird parla przez tlum na placu, rozpychajac ludzi taranem zrobionym z pelnej tacy. - Nie widzicie, ze ten jednoroczny musi sie najesc i napic, zanim zanudzicie go pytaniami?Matrona klanu usmiechnela sie z taka duma, ze Raifa zapiekl wstyd. -Prosze, mlodziencze. Oto najprzedniejsze piwo, jakie w zyciu uwarzylam. Wypij na zdrowie. Raif wzial od niej rog z piwem, wdzieczny, ze ma na czym skupic oczy. Odbite od sniegu promienie slonca razily go po wyjsciu z mroku domu kamienia. Rzeka twarzy, rozgoraczkowanych i zasypujacych go pytaniami, pchala go do ucieczki. Nie uciekl. Ci ludzie tworzyli jego klan i mieli prawo poznac los swoich krewnych. Podniosl rog do ust, wciagnal w pluca bogaty, drzewny aromat piwa dlugi czas dojrzewajacego w debowych beczkach, a po spuszczeniu przez trzy dni podgrzewanego przy palenisku. Anwyn miala racje: to bylo jej najlepsze piwo. I wlasnie dlatego postanowil go nie pic. Wspierajac rog na piersi, probowal znalezc w tlumie Raine i Effie. Nie mogl ich wypatrzyc. Grupka ludzi stala w ciemnosci za wierzejami. Moze one tez tam byly. -Chcemy wiedziec, co sie stalo, mlodziencze. - Byl to Orwin Shank; jego duza czerwona twarz wyrazala powage i zmartwienie. - Ale nie musisz sie spieszyc. Opowiesz wszystko w swoim czasie. Raif powoli pokiwal glowa. Dlaczego traktowali go tak zyczliwie? To tylko pogarszalo sprawe. Zmusil sie do spojrzenia na Orwina Shanka. -Bitty zyje i ma sie dobrze. Walczyl dzielnie, jego miecz scial co najmniej dwoch Bluddow. Orwin Shank zacisnal reke na jego ramieniu. Lzy zaskrzyly sie w jego jasnoniebieskich oczach. -Przynosisz wiesci, ktore niczym miod slodza ojcowe serce, Raifie Sevrance. Jestes dobrym chlopcem, dziekuje ci za to. Slowa Orwina Shanka staly w tak wielkiej sprzecznosci z tymi, ktore padly wczesniej z ust Inigara Stoopa, ze Raifa zapiekly oczy. Nie zasluzyl na nie. Omiotl zebranych spojrzeniem i przemowil. Bal sie, ze jesli tego nie zrobi, za chwile zabraknie mu odwagi. -Zasadzka sie udala, wszystko przebieglo zgodnie z planem. Corbie Meese poprowadzil ludzi z polnocnej strony drogi, Ballic Czerwony z poludnia. Moj brat zostal wybrany na dowodce odwodu. Bitwa byla zazarta i Bluddowie walczyli zaciekle, ale pobilismy ich, zepchnelismy w snieg i odnieslismy zwyciestwo. - Jego oczy znalazly Sarolyn Meese, pulchna, dobroduszna zone Corbiego. - Corbie walczyl niczym Kamienny Bog. Serce roslo na jego widok. -Nie zostal ranny? - Sarolyn dotknela jego reki, czekajac na odpowiedz. -Nie. Pare drasniec, to wszystko. -A co z Ballikiem? Raif nie wiedzial, kto zadal to pytanie, ale odpowiedzial najlepiej, jak potrafil. Pozniej padly inne pytania, wszyscy chcieli poznac los swoich najblizszych. Raif odprezyl sie w trakcie mowienia. Omijanie wydarzen, jakie rozegraly sie pozniej na polanie, okazalo sie zdumiewajaco latwe. Dla zebranych wazni byli tylko synowie, mezowie i bracia: czy zyja, czy sa zdrowi i czy dzielnie walczyli. Raif z ulga stwierdzil, ze moze mowic prawde, ktora nie krzywdzi ani jego, ani zadnego z czlonkow wyprawy. Kiedy Jenna Walker wysunela sie do przodu i zapytala o syna, spokoj przeminal bez sladu. -Toady zostal ciezko ranny. Byc moze nie zyje. Jenna Walker odepchnela ludzi, ktorzy podeszli, zeby ja podtrzymac i pocieszyc. Zielone oczy, wyostrzone gniewem, przyszpilily Raifa do miejsca. -Dlaczego nie jestes pewien? Dlaczego przybyles tu przed innymi? Co sie stalo po zasadzce? Raif zaczerpnal powietrza. Bal sie tej chwili od pieciu dni. -Jak sprawil sie Banron? - Wielki, rzepoglowy Berry Lye przepchnal sie na czolo tlumu. - Ile wrazych czaszek otworzyl swoim mlotem? -Powiedz nam, dlaczego wrociles przed innymi, Raifie Sevrance. - Jenna Walker trzesla sie, mowiac te slowa. - Mow. Raif przeniosl spojrzenie z Berry'ego na kobiete. Otworzyl usta. -Dosc! - Raina Blackhail wyszla z cieni za skrzydlem wierzei. Odziana w miekkie skory i delikatna czarna welne, pod kazdym wzgledem wygladala jak zona naczelnika klanu. Sobolowe futro pod szyja i na mankietach falowalo z kazdym jej oddechem, a w srebrnym nozu przy biodrze przegladalo sie slonce. Tlum rozstapil sie przed nia. - Ten jednoroczny ma za soba dluga droge przez kopne sniegi. Niech powie, kto zginal albo zostal ranny, a potem dajcie mu czas na wypoczynek i jedzenie. Stroj miala przeswietny, lecz oczy matowe i twarz wychudzona. Raifa przeniknal dreszcz, gdy zauwazyl, ze jej wdowie pregi nadal splywaja krwia. -Powiedz Berry'emu o jego starszym bracie. Byl to rozkaz, i on go posluchal, oczami wyobrazni widzac lezace w rowie, szarpane przez psy cialo Banrona Lye. Dal Berry'emu i jego bliskim niewiele nadziei, mowiac, ze Banron nie poruszyl sie, nawet gdy psy zostaly wybite. W gruncie rzeczy byl pewien, ze Banron nie zyje. Wspomnial, jak stal po drugiej stronie Szlaku Bluddow, patrzac... "Urodziles sie pod kruczym znakiem, zostales wybrany do patrzenia na umarlych". -A inni? - Glos Rainy przecial jego mysli. Pokrecil glowa. -Nie widzialem, by upadl ktos jeszcze. Rozluznione dlonie i spuszczone oczy wyrazaly ulge. Ten i ow ze starszych pomacal mieszek ze sproszkowanym kamieniem przewodnim, skladajac dzieki bogom. Ale na wielu twarzach Raif ujrzal milczace zapytania, ktore Jenna Walker wczesniej ubrala w slowa. Raina dopilnowala, by nikt ich nie zadal: po prostu zawrocila do okraglaka. To wystarczylo, by wszyscy ruszyli za nia. Anwyn dopomogla, obiecujac gorace piwo i smazony chleb wszystkim, ktorzy wejda do srodka. Raif nie poruszyl sie, patrzac, jak jedna osoba po drugiej niknie w okraglaku. Pragnal nad zycie pospieszyc za nimi, odszukac Effie, wziac ja w ramiona i przytulic do serca. Jednakze juz nie wiedzial, czy ma prawo to zrobic. Raina naumyslnie zatrzymala ja z dala od zgromadzenia na placu, chcac zaoszczedzic bolu i oslonic przed krzywda. Oto, co musial teraz zrobic: oslonic Effie, Dreya i swoj klan przed krzywda. Inigar Stoop wyraznie dal mu to do zrozumienia. -Raif. Poderwal glowe na glos, ktorego nie slyszal od pieciu lat. Z okraglaka wyszedl mezczyzna barczysty jak niedzwiedz, z rudawym zarostem i lekko miedzianymi oczami. Zerkajac w sniezne chmury, powiedzial: -Mialem nadzieje na laskawsze swiatlo. Dalibog, w przychylnym blasku wygladam tak, jakbym wazyl o pol kamienia mniej. -Wuju. Angusowi Lokowi wystarczyly tylko trzy kroki, by dotrzec do Raifa. Zamknal go w poteznym niedzwiedzim uscisku i scisnal tak mocno, ze zatrzeszczaly zebra. Wreszcie puscil go i odsunal na dlugosc reki, po czym przyjrzal sie tak bacznie, jak gdyby byl koniem, o ktorego zamierzal sie targowac. W zamszowych spodniach i plaszczu do jazdy konnej, w wysokich czarnych butach i z tyloma skorzanymi pasami skrzyzowanymi na piersiach, ze wystarczyloby ich na uprzaz dla pary koni, Angus Lok w kazdym calu wygladal na wytrawnego podroznika. Policzki mial zaczerwienione od mrozu, wargi potarte pszczelim woskiem, a uszy owiazane paskami miekkiej skory, zeby ustrzec sie przed wrzodami i odmrozeniem. -Na Kamiennych Bogow, chlopcze! Ales ty wyrosl! - Potarl klykciami dwunastodniowy zarost na jego policzku. - A co to takiego? W twoim wieku mialem tyle wlosow na glowie, ile ty na szczece! Nie bylo na to odpowiedzi. Raif usmiechnal sie. Nie mial pojecia, co zwiastuje obecnosc Angusa, ale wiedzial, ze wujowi mozna zaufac i ze nalezy mu sie szacunek. Ojciec mowil tak wiele razy, nawet gdy zmarla osoba, ktora ich polaczyla: Meg Sevrance, zona Tema, matka Dreya, Raifa i Effie, siostra Angusa Loka. Wyraz twarzy Angusa ulegl raptownej zmianie. Piwne oczy uwaznie wpatrzyly sie w siostrzenca. -Przybylem wczesnym rankiem. Raina powiedziala mi o Temie... Twoj ojciec byl prawym czlowiekiem. Dobrym mezem dla Meg. Uwielbial ja. - Angus usmiechnal sie lagodnie do swoich mysli. - Choc musze przyznac, ze nie lubilem go od pierwszego wejrzenia. Nie bylo rzeczy, ktorej nie robilby lepiej ode mnie. Posluchaj tylko: polowanie, strzelanie, picie, tancowanie... -Tancowanie? Moj ojciec tanczyl? -Jak diabel w wodzie! Wystarczylo, ze uslyszal muzykantow, a zaczynal stukac obcasami i drobic nogami. Pysznie wygladal w swojej niedzwiedziej czapie i w niedzwiedzim serdaku. Pewnikiem dlatego moja siostra sie w nim zadurzyla, bo co jak co, ale uroda to nie grzeszyl. Przynajmniej wtedy tak myslalem. Raif z trudem zapanowal nad lzami cisnacymi sie do oczu. Nie wiedzial, ze Tem byl urodzonym tancerzem. Angus dotknal jego ramienia. -Przejdzmy sie krzyne, moj chlopcze. Spedzilem w siodle dwa dlugie tygodnie i z checia rozprostuje stare nogi. Raif zerknal w strone okraglaka. -Musze zobaczyc Effie. -Dopiero co ja zostawilem. Jest w dobrych rekach, z Raina. Moze zaczekac troszke dluzej na swojego brata. Raif nie byl przekonany, a jednak ustapil, gdyz jasne bylo, ze Angus chce z nim pogadac. Swiatlo slonca przemienilo pastwisko w idealna rownie, biala i gladka niczym kurze jajo. Mlode swierki i sosny wcale nie wygladaly jak drzewa; te dziwaczne, garbate kopce wielu zwalo duchami sosen. Snieg pod nogami byl sypki i ziarnisty, wiatr przesiewal go nieustannie, nie pozwalajac zamarznac. Na powierzchni rysowalo sie pare zajeczych tropow, delikatnych i kretych jak welniane nitki. Raif znalazl pewna pocieche w przechadzce po znajomym terenie. Slowa Inigara Stoopa tlukly mu sie w glowie. "Lekam sie, ze jesli zostaniesz wsrod nas, bedziesz patrzyl, jak umieramy, poki twoje oczy nie nasyca sie widokiem smierci". Zadrzal. Wszystko teraz wygladalo inaczej. Proba uratowania kobiet i dzieci Bluddow od spalenia zywcem byla bledem. Nikogo nie uratowal. Zgotowal im los stokroc gorszy. -Masz. Wypij. Glos Angusa Loka zdawal sie naplywac z bardzo daleka. Raif dopiero po chwili oderwal mysli od polany przy Szlaku Bluddow. Angus wcisnal mu flaszke w reke. Raif wazyl ja przez chwile, potem podniosl do ust. Klarowny plyn byl taki zimny, ze zapiekl go w dziasla, zupelnie pozbawiony smaku i dosc tegi, by pozbawic go tchu. Angus zwolnil kroku. Po paru minutach zatrzymal sie przy strzelistej sosnie i wsparl sie plecami o jej pien. Grudki sniegu posypaly sie z galezi na jego buty. Nieznacznym ruchem reki wskazal na flaszke w kroliczym futrze, zachecajac Raifa do picia. Raif nabral w usta odrobine gorzalki. -Przezyles trudne chwile na Szlaku Bluddow. - To nie bylo pytanie. Angus rozwiazal rzemienie na nadgarstkach i zdjal rekawice z wybornej foczej skory. Jego ubranie, prosty miecz wedrowca przytroczony do biodra i krotko sciete wlosy zdradzaly cudzoziemca. Nie nalezal do klanu. Tem powiedzial, ze Angus i jego siostra wychowali sie pod Ule Glaive, blisko granicy klanu Ganmiddich. Tem byl jednorocznym u Ganmiddichow, gdy ten bogaty klan pograniczny urzadzil letnie tance dla swoich mlodziencow i dziewczat. Angus tez zostal zaproszony - Raif nie przypominal sobie, z jakiej racji - ale pamietal, ze Krab Ganmiddich, naczelnik Ganmiddichow, zakazal mu przychodzic, chyba ze przyprowadzi kobiete do tanca. Angus zabral Meg. Tem ujrzal ja i wedlug slow Gata Murdocka, ktory tez byl obecny, przez cala noc nie pozwolil jej zatanczyc z nikim innym. Pobrali sie dwa miesiace pozniej, kiedy tylko Tema przestala obowiazywac przysiega jednorocznego. Meg Lok juz nie wrocila do domu. W dniu, w ktorym poslubila Toma Sevrance, zostala przyjeta do klanu. -Raina mowila, ze trafiasz w cele po ciemku. - Angus wywrocil rekawice na lewa strone i czyscil nozem podszewke. - Mowila tez, ze kiedy wraz z Dreyem wrociliscie ze zlych ziem, wspomniales, ze wyczules napad. Zar oblal Raifowi policzki. Kto dal jej prawo do powtarzania takich rzeczy obcemu? -Inni powiedzieli mi, ze masz problemy z Mace'em Blackhailem, klocisz sie z nim na oczach wojownikow, nie sluchasz jego rozkazow... -Mow, o co ci chodzi, Angusie. Sam dobrze wiem, jak sie przedstawia moja sytuacja w klanie. Jego zlosc nie wywarla zadnego wrazenia. Angus niespiesznie wywrocil i zalozyl rekawice, oczyscil i schowal noz, i dopiero wtedy powiedzial: -Interesy kaza mi jechac do Spire Vanis. Przyszlo mi na mysl, ze powinienes pociagnac ze mna. Raif spojrzal mu w oczy, w niewzruszone teczowki usiane plamkami mosiadzu. "Ile wie? Rozmawial z Inigarem Stoopem?" -Skad ten pomysl? - zapytal ponuro. - Kto ci go podsunal? Angus Lok rzucil spojrzenie, ktore wprawilo go w przekonanie, ze wcale sie nie powinien sie odzywac. Angus nie nalezal do klanu, ale byl krewnym. Nalezal mu sie szacunek. -Kiedy ktos wraca przed tymi, z ktorymi wyruszyl, zwykle swiadczy to, ze cos ich poroznilo. A ucieczka z pola bitwy jest zdrada wobec klanu. - Twarz Angusa stwardniala wraz z jego glosem. - Nie jestem glupi, Raif. Slyszalem, cos rzekl na placu. O walce wiedziales sporo, ale o rannych tyle, co kot naplakal. Nie byles nawet pewien, kto przezyl, a kto nie. Jasne jak slonce, zes nie widzial zakonczenia bitwy. Cos sie stalo, prawda? Cos, co sprawilo, ze odjechales przed koncem. Angus wyciagnal reke, powstrzymujac go od odpowiedzi.-Nie chce wiedziec, co sie stalo. Sprawy klanu nie sa moimi sprawami. Ale lezy mi na sercu dobro dzieci mojej siostry, a z tego, co dzis rano obilo mi sie o uszy, Mace Blackhail chce sie pozbyc jednego z nich. Wiesz dobrze, ze ucieczka z pola bitwy rowna sie wlasnorecznemu ostrzeniu zerdzi do przewleczenia przez skore na grzbiecie. Raif wbil wzrok w ziemie. Jedno popoludnie, dwoch ludzi. Dwoch ludzi mowiacych mu, ze najlepiej bedzie, jesli opusci klan. Podniosl reke do talizmanu. Klan byl wszystkim. Tutaj bylo wszystko, co kochal i co znal. Ledwie jedenascie dni temu przysiega zwiazal sie z klanem Blackhail na rok i jeden dzien. Gdyby Inigar Stoop odmowil wysluchania przysiegi, gdyby odmowil ogrzania kamienia, wtedy wszystko potoczyloby sie inaczej. Bylby po prostu zwyczajnym chlopakiem, nie zaprzysiezonym nikomu ani niczemu. Gdyby opuscil pole bitwy jako Raif Sevrance, zostaloby mu to wybaczone. Niemal slyszal, jak Orwin Shank lub Ballic Czerwony wstawiaja sie za nim: "Chlopak jest mlody, nie zaprzysiezony i nie wyprobowany. Czy mozna go winic, ze zachowal sie jak niedowazony mlokos?" Niestety, odjechal jako jednoroczny. Nikt nie bedzie strzepil jezyka, zeby znalezc usprawiedliwienie dla jednorocznego, ktory przed koncem walki opuscil pole bitwy. Niewykonanie rozkazu, sprzeciwianie sie naczelnikowi klanu, nawet marnotrawienie strzal na woz bojowy juz stojacy w plomieniach - wszystkie te przewinienia mozna by wytlumaczyc goraczka chwili czy nadgorliwoscia. Wojownicy wybaczyliby takie bledy. Ale nie znajda wybaczenia dla kogos, kto opuscil pole bitwy, gdy walka jeszcze trwala, i odjechal bez slowa... Raif zacisnal talizman w garsci. Angus mial racje. Mace Blackhail kaze go powiesic za skore na plecach. Prawda o polowaniu na bezbronnych, prawda o rzezi kobiet i dzieci popadnie w zapomnienie. Nie moze byc inaczej. Raif wiedzial, ze on sam nigdy nie wspomni o tym we wlasnej obronie. Robiac to, znieslawilby Dreya, Corbiego Meese'a, Ballica Czerwonego i cala reszte. Nie mogl sciagnac takiej hanby na swoj klan. Niech Mace Blackhail na swoj sposob przedstawi to zdarzenie, niech wysnuje jakas pokretna opowiesc, w ktorej kobiety Bluddow beda uzbrojone po zeby; niech wszyscy uczestnicy rzezi wroca do domow z przeswiadczeniem, ze tak bylo trzeba; niech prawda rozpadnie sie w nicosc wraz z poleglymi na Szlaku Bluddow. Tak bedzie lepiej. Palec lodu zaklul go w policzek. "Patrzacy Na Umarlych". Raif po raz pierwszy w zyciu zrozumial, co to znaczy byc urodzonym pod kruczym znakiem. Kruk krazyl po niebie, patrzyl i czekal, a potem szarpal pozbawione zycia szczatki. Inigar Stoop mowil prawde. Jego obecnosc nie byla dobra dla klanu. Piaty kamien przewodni klanu Blackhail, wyciety na kamiennych polach na poludnie od Trance Vor, stojacy w okraglaku od trzystu lat, pekl z powodu jego wystepku. Sam kamien kazal mu odejsc. Raif nie pamietal wszystkich obrazow, ktore mu pokazal, ale jednego byl pewien. Zadne z tych miejsc nie bylo jego domem. Na ziemiach Blackhailow nie bylo krwawoczerwonych jezior ani srebrzystoniebieskich lasow. Kamien przewodni kazal mu odejsc i wskazywal droge. Raif zadrzal, nagle przemarzniety do szpiku. Podniosl glowe i napotkal spojrzenie Angusa Loka. Duza szczera twarz i jasne miedziane oczy nie zdradzaly wczesniejszej irytacji. Teraz Angus wygladal na zmartwionego i popatrywal na wschod, moze wypatrujac powracajacego oddzialu czy nadciagajacej burzy. Minelo piec lat od czasu jego ostatniej wizyty. Effie byla wtedy malutka. Raif probowal sobie przypomniec, co wie o wuju. Mial zone i dzieci, lecz nie pamietal ani ich imion, ani gdzie mieszkaja. Nawet nie wiedzial, z czego sie utrzymuja. Wiedzial, ze Meg darzyla Angusa glebokim siostrzanym uczuciem i za jej zycia Angus odwiedzal okraglak dwa razy do roku. Zawsze przywozil bogate podarki: miecze do cwiczen ze skamienialego drewna, bryly zielonego szkla morskiego, pierscienie wyrzezbione z klow morsa, cieciwy uplecione z ludzkich wlosow i male sakiewki sporzadzone ze skorek lemingow, idealnie nadajace sie do przechowywania krzesiwa. Raif usmiechnal sie na mysl o bijatykach o podarki. Brali sie z Dreyem za lby, jeden drugiemu rozkwaszali nosy. Konczylo sie tym, ze Tem dawal im klapsy, a Angus cudownym sposobem wyczarowywal z sakwy przedmiot taki sam, jak ten sporny. Meg lajala ich wszystkich bez wyjatku i wypedzala na dwor, skad wracali po odzyskaniu zdrowego rozsadku. Usmiech Raifa zgasl powoli. Obejrzal sie na okraglak. Klan byl wszystkim: domem, wspomnieniami, krewnymi. Gdy raz go opusci, nie bedzie juz mial powrotu. Nie mozna bylo zlamac przysiegi, porzucic klanu i spodziewac sie, ze zostanie powitany z otwartymi ramionami. Bol zaklul go w piersiach. Kochal swoj klan. -I co powiesz, chlopcze? Pojedziesz ze mna do Spire Vanis? Nie jestem juz taki mlody i przydalby mi sie byczek do strzezenia tylka. "Tak, Rafie Sevrance. Odsun sie, dla dobra nas wszystkich". Raif zamknal oczy i zobaczyl broczaca rane kamienia przewodniego. Zobaczyl Dreya takiego, jakim widzial go po raz ostatni: z mlotem w dloni, ze slina sciekajaca po brodzie, z ustami pelnymi slow, jakie wlozyl w nie Mace Blackhaih Nie. Oderwal sie od wspomnien, nim zdolaly glebiej wgryzc sie w jego dusze. Na sile przywolal wspomnienie Dreya z poranka, gdy ruszali urzadzac zasadzke. Z dwudziestu dziewieciu obecnych tylko on zgodzil sie poswiadczyc jego przysiege. "Gdybym ja mial takiego brata... nie przynioslbym mu wstydu ni slowem, ni uczynkiem". Raif wyprostowal sie, wsparl dlon na rekojesci miecza. Inigar Stoop mial racje. "Zostan, a niezaleznie, co sie stanie, okryjesz Dreya hanba". Niebo pociemnialo i burza ze zlych ziem ruszyla na poludnie, gdy Raif odpowiadal Angusowi Lokowi. Rozdzial 17 TERAZ MY MUSIMY ZANIESC IMWOJNE Psi Lord mocno sciagal wodze ogiera. Vaylo Bludd mial cieple miejsce w sercu dla starego konia, ktorego nazywal Psim Koniem. Leciwy wierzchowiec niedowidzial i trzeba bylo wskazywac mu droge, ale mimo podeszlego wieku krzepki byl i wredny jak szczupak. Kazdy, czy to czlowiek, czy inny kon, znalazlszy sie w zasiegu jego kopyt musial sie liczyc z poteznym kopniakiem w golen czy w przyrodzenie. Ale choc Psi Kon od dawna mial w glebokiej pogardzie wszelkie zasady szkolenia czy posluszenstwa, pamietal dwie podstawowe rzeczy: nie wolno kopac psow i malych dzieci.Vaylo obnazyl w usmiechu czarne i bolace zeby. Szkolenie ogiera bylo istna mordega. Nic niewart, mowili wszyscy, ktorzy rzucili na niego okiem, a jednak jedenascie lat pozniej Psi Lord i jego nic niewart Psi Kon przemierzali rozlegle przestrzenie w najlepszej komitywie, jaka jest mozliwa miedzy wierzchowcem i jezdzcem. -Zapal pochodnie, czlowieku! Nuze! Jadac na czele dwunastu ludzi, Vaylo slyszal, jak jego szosty syn wola o swiatlo. Jak dzien dlugi, Hanro nic, tylko wywrzaskiwal rozkazy. Vaylo nie byl do konca pewien, na kim probuje wywrzec wrazenie, ale poprzysiagl sobie, ze gdy jeszcze raz syn kaze zapalic pochodnie, zlozyc meldunki zwiadowcom lub zatrzymac sie, by zalatwic naturalna potrzebe, podjedzie do niego na tyle blisko, by ogier mogl kopytem strzelic go w jaja. Wykrzykiwanie rozkazow wcale nie znaczylo, ze jest sie dowodca. Hanro musial wbic to sobie do glowy. Podobnie jak wszyscy jego bracia. Nieskory do rozmyslan nad slabosciami swoich siedmiu synow, Vaylo skierowal uwage na otoczenie. Przedwieczorne swiatlo szybko gaslo, snieg pod nogami robil sie niebieskawy i przejrzysty jak lod. Przed nimi lezaly Miedziane Wzgorza, niegdys bedace podstawa zasobnosci i potegi militarnej klanu Dhoone. Wydobywana tam miedz przysporzyla klanowi bogactwa, pozwolila mu na zbudowanie najwiekszego okraglaka na ziemiach klanow, przegrodzenie rzek tamami, zmiane biegu strumieni, zwiezienie wierzchniej warstwy gorskiej gleby na polnocne nieurodzajne wrzosowiska i przeksztalcenie w zyzne pastwiska nieuzytkow, ktore zostawil po sobie wycofujacy sie lodowiec zwany Jezorem Piekla. Choc Vaylo Bludd pierwszy raz od czasu podboju wyprawil sie na ziemie Dhoone'ow, niewiele baczyl na bujna trawe, jeziora bogate w pstragi czy stada losi, tlustych i lsniacych po dwoch sezonach wypasu na zlych ziemiach, a teraz ciagnacych na poludniowy wschod przez sosnowe lasy. Jego uwage pochlanial Szlak Bluddow. Wnuczeta spoznialy sie juz cztery doby. Trzynascie dni temu wyslal po nie oddzial do rodzinnego gniazda. Juz powinni przybyc do Dhoone. Drybone przypuszczal, ze byc moze zla pogoda zaskoczyla ich na wzgorzach i musieli ustawic woz bojowy na dzwigarach i przeczekac burze. Brzmialo to wiarygodnie, a Drybone byl roztropnym czlowiekiem - jak na Trenchlandczyka - jednak Vaylo nie mogl pozbyc sie uczucia niepokoju. Jego psy zrobily sie swarliwe i skore do kasania, a zapach Sargi Veysa snul sie wokol tronu Dhoone'ow jak torfowy dym. W pewien sposob wyjazd z okraglaka poprawil mu humor. Dom Dhoone' ow nie byl domem. Moze za jakis czas to sie zmieni, kiedy przybeda synowe z dziecmi i po swojemu zagospodaruja okraglak, ale na razie miejsce to pelne bylo dziwnych ech, obcych cieni i wielkich pustych pokoi, ktore nie dawaly sie dostatecznie ogrzac ani oswietlic, niezaleznie od liczby rozpalanych ogni. Siedziba Dhoone'ow przyprawiala go o bol zebow. Na domiar zlego zamieszkali z nim czterej sposrod siedmiu synow, uzerajacy sie jak lisy w norze, spiskujacy, wyklocajacy sie o ziemie i granice, co wieczor pijacy na umor. I kazdy sadzil, ze moglby zajac jego, Psiego Lorda miejsce! Vaylo Bludd wyplul grude czarnego twarogu. Psy klusujace przy pecinach ogiera warknely i zaszczekaly, potrzasajac lbami w skorzanych obrozach. Nie cierpialy, gdy sie na nie plulo. -Szukac - burknal. - Nie po to was bralem, byscie oraly snieg lapami. Szukac. Znalezc. Chcac im dokuczyc, zmusil ogiera, by wierzgnal i strzelil kopytami. Przeklete psiska! Jechali od switu, a one wytropily tylko samotna owce o szerokim grzbiecie, ktora popedzily w gore lupkowego zbocza, i zamarznieta na kamien, zadziobana przez kruka kaczke edredonowa. A jednak, choc Vaylo po grubiansku odnosil sie do swoich psow, w glebi duszy byl rad. Brak zapachow oznaczal brak ludzi, a brak ludzi oznaczal brak obcych na drodze. Snieg na szlaku byl tak bialy i rowny jak piana na mocnym piwie. Przez caly dzien nie widzieli zywego ducha, a teraz, gdy swiatlo gaslo, nie zauwaza ani sladow, ani obozowego dymu. Oto, dlaczego psy musialy zarobic na utrzymanie. Psy wyczuly zmiane nastroju pana i z miejsca wysforowaly sie przed oddzial, w zaleznosci od dlugosci lap skaczac albo przedzierajac sie przez snieg. Vaylo usiadl glebiej w siodle, stara skora zaskrzypiala wraz z jego koscmi. Kamienni Bogowie! Alez zimno! Sprawialo, ze co minute czul napor na pecherz. Wspomnial, kiedy pewnego dnia za mlodu przejechal z granicy Trenchlandu do ojczystego okraglaka, nie zatrzymujac sie ani dla oproznienia pecherza, ani dla wytrzepania z portek zmoczonej sieczki. Niewybaczalna glupota! Forsowna jazda musiala uszkodzic mu cos w bebechach. -Vaylo, dluzej nie mozemy jechac. Nawet z zapalonymi pochodniami. Cluff Drybannock, lepiej znany jako Drybone, podjechal do jego boku. Vaylo uslyszal tetent nastepnego konia. Bez odwracania glowy wiedzial, kim jest drugi jezdziec. Hanro nie chcial uronic ani slowa z tego, co mial do powiedzenia Drybone. -Przejedzmy jeszcze kawalek - rzekl glosno, zeby wscibski szosty syn nie nadwerezyl sobie uszu. - Niech psy powesza jeszcze przez jedna czy dwie mile. Zerknal na czlowieka, ktoremu ufal jak samemu sobie. Drybone byl potezny niczym mur, z barykada ramion i skora barwy czerwonej gliny. Nie nalezal do klanu, nie calkiem. Jego matka byla trenchlandzka dziwka, a ojciec... coz, bekarty rzadko znaly swoich ojcow. Kiedy Drybone skonczyl siedem lat, matka wyslala go z Trenchlandu na ziemie Bluddow i zakazala powrotu. Nie byl jednym z nich, i juz nie chcial tego zmieniac. Vaylo wciagnal powietrze przez popsute zeby. Nienawidzil Trenchlandczykow. Jaka trzeba byc matka, zeby w ten sposob potraktowac wlasne dziecko? Jeszcze dzis pamietal, jak zwalisty Yagro Wike o bulwiastym nosie zlapal pedraka nad Potokiem, gdzie ten lapal pstragi, i przyprowadzil go do okraglaka. Chlopak byl chudy jak tyczka, na wpol zdziczaly z glodu i od slonecznego udaru. Kiedy go zapytano, co robi na terytorium Bluddow, wyrecytowal to, co wbila mu do glowy wyrodna matka: "Jestem zrodzonym w Trenchu bekartem. Moj ojciec byl Bluddem. Szukam go, by przylozyl reke do mojego wychowania". Vayla z miejsca ujela dzikosc jasnoniebieskich oczu i zacisniete z determinacja piesci smarkacza. "Bekart, co? - mruknal, wichrzac jego czarne jak noc wlosy. - Bedziesz pasowac tu jak ulal. Jesli nie upomni sie o ciebie zaden z mezczyzn, wezme cie za swego". Mialo to miejsce przed dwudziestoma piecioma laty. Obecnie Drybone byl w pelni zaprzysiezonym czlonkiem klanu i najlepiej ze wszystkich wladal mieczem, a jednak ciagle tkwila w nim dusza bekarta. Nigdy go nie opuscila. Vaylo to wiedzial. Rozumieli sie wzajemnie, bekart dziwki i bekart naczelnika klanu. Obaj wiedzieli, co to znaczy ustepowac miejsca przy stole, walczyc z prawdziwymi czy wyobrazonymi zniewagami, az krew zalewala usta, i patrzec na smiech i besztanie prawowitych dzieci z zazdroscia tak potezna, ze wysysala sily jak dlugi dzien polowania. Vaylo dopilnowal, zeby Drybone'owi wiodlo sie lepiej niz jemu, ale nie mozna bylo ochronic dziecka przed okrucienstwem innych dzieci. Samo probowanie bylo bledem innego, gorszego rodzaju. Drybone wyrosl na porzadnego czlowieka. Byl bitny, pracowity oraz wyczulony na nastroje i pobudki innych ludzi, tak jak jest to tylko mozliwe u bekarta. Vaylo wiedzial, ze jego synowie go nie znosza, ale mial to w nosie. Lepiej niech sie martwia o to, kto przejmie po nim schede. Moze dzieki temu wyrosna na ludzi. -Balhagro odbilby spory kawalek od traktu, zeby rozbic oboz. - Drybone zmruzyl oczy, wpatrujac sie w ciemnosc za bladymi kregami swiatel pochodni. - I pomyslalby, zeby zatrzec slady wozu. Psi Lord pokiwal glowa. Co prawda mial gorsze zdanie na temat inicjatywy Balhagra, ale nie sadzil, by Drybone sie mylil. Z biegiem czasu zrozumial, ze nigdy nie przejrzy na wylot swoich ludzi i ze nawet ci, ktorych pozna najlepiej, zdolaja go zaskoczyc. Balhagro byl statecznym czlowiekiem; wlasnie dlatego otrzymal zadanie poprowadzenia oddzialu. Poza tym, najstarsza corka powila mu pierwszego wnuka, wiec wiedzial, jak pilnie nalezy strzec przychowku. -Tak - mruknal Vaylo, nagle pewien, ze Drybone na racje i ze Balhagro rzeczywiscie jest czlowiekiem nadzwyczaj przezornym. - Szkoda, ze nie wzielismy jastrzebi. W sniegu sa lepsze od psow. -Ostatnim razem, kiedy patrzylem, brakowalo twojej najlepszej pary. - Drybone zerknal na niego z pytaniem w bystrych niebieskich oczach. Vaylo Bludd nieczesto klamal. Albo mowil prawde, albo milczal. Spojrzal na Cluffa Drybannocka i zobaczyl czlowieka, ktory o powierzchownosc dbal ani nie bardziej, ani nie mniej od innych. Warkocze mial ciasno, ale nie przesadnie splecione; ubieral sie przyzwoicie, ale nie nosil paradnych soboli czy rysiow ani delikatnych skor z poronionych cielat. Poltorareczny miecz u jego pasa byl krotszy niz wiekszosc mieczow opatrywanych tym mianem, lecz lsnil jak nowy i otulala go najlepsza jagnieca welna. Vaylo nie musial sie ogladac, by wiedziec, ze jego szosty syn stanowi zupelne przeciwienstwo Drybone'a. Hanro byl najwiekszym galantem w oddziale. Na nacieraniu warkoczy oliwa spedzal wiecej czasu, niz wiekszosc kobiet poswieca na skubanie wloskow z lydek. Jego ciemie zawsze bylo wygolone tak gladko, ze czasami Vaylo zastanawial sie, czy syn po prostu nie wylysial. Tracajac boki ogiera, Vaylo wysunal sie do przodu i nieznacznym ruchem reki dal znak, by Drybone dotrzymal mu towarzystwa. We dwojke podazali ciemna droga, zostawiajac reszte oddzialu w swietle pochodni. Hanro przez jakis czas krecil sie niezdecydowanie pomiedzy dwiema grupami. Kiedy Vaylo uslyszal, ze syn wywrzaskuje rozkazy rozdraznionym tonem zlekcewazonego partnera do tanca, wiedzial, ze moze rozmawiac swobodnie. Pochylil sie w strone Drybone'a. -Ta para juz dawno powinna byc w domu, Dry. Wyslalem je do Pieczyska Duffa, zeby sie dowiedziec, czy piecmistrz udzielil gosciny Sardze Veysowi. Drybone zastanowil sie nad uslyszana informacja. Jego szczupla, gladko ogolona twarz niczego nie zdradzala. -Burze? Vaylo pokrecil glowa. -Burze szalaly na polnocy. Pieczysko Duffa stoi na poludniu. -Myslisz, ze ktos je ustrzelil? -Mysle, ze ktos je zatrzymal. -Veys? -Jest uzytkownikiem magii, Dry. Oni umieja czarami sciagnac ptaki z nieba. Slowo "magia" wystarczylo, zeby Drybone polecil sie opiece Kamiennych Bogow, najpierw dotykajac powiek, a potem miedzianego flakonika u pasa. Flakonik zawieral miarke sproszkowanego kamienia przewodniego. -Jesli stanowi zagrozenie dla klanu, powiedz, a rusze droga na poludnie i sam zajme sie jego gardlem. Stare serce Vayla jakby sie skurczylo, gdy padly te slowa. Drybone nie byl czlowiekiem, ktory rzuca slowa na wiatr. Dobrze o tym wiedzial. -Nie wiem, czy jest grozny, czy nie, Dry. Nie wiem nawet, czego chce wraz ze swoim panem. Wiem tylko, ze nie ufam zadnemu z nich. I zaniepokoilo mnie, kiedy moje dwa najlepsze jastrzebie nie wrocily do domu z podrozy, w ktora wysylalem je tuziny razy. Drybone z latwoscia moglby wykazac, ze przede wszystkim nie powinien przyjmowac pomocy od Sargi Veysa. Ale jesli nawet tak pomyslal, to milczal. Vaylo Bludd byl mu za to wdzieczny. Nie potrzebowal, zeby ktos wypominal mu bledy. Zycie z nimi bylo wystarczajaca kara. -Myslisz, ze Sarga Veys spotkal sie z kims u Duffa? - zapytal Drybannock. -To mozliwe. Rankiem, kiedy odwiedzil okraglak, tylko weszyl, wypytywal chlopcow stajennych i podkuchennych. Szczwana z niego sztuka. Nie ufam czlowiekowi, ktory gebe ma gladsza od poldupka. -Nie prosil o nic w zamian za pomoc w najechaniu Dhoone'ow? Vaylo popatrzyl na niego. Drybone powazyl sie zadac smiale pytanie. Wielu Bluddow wiedzialo, ze w noc najazdu cos zapewnilo im nienaturalna przewage. Niewielu zdawalo sobie sprawe, ze ich naczelnik to zaaranzowal, a jeszcze mniej liczni domyslali sie, z kim wszedl w uklady. Nikt nie znal warunkow umowy. A teraz Drybone jakby nigdy nic zapytal o tak ponura sprawe. Moze sprawila to ciemnosc i cisza na szlaku, a moze mysl, ze jego wnuki sa gdzies tam na wzgorzach, zmarzniete i glodne, z wozem ugrzezlym w sniegu, z wyczerpanym paliwem do lamp, ale z jakiegos powodu Vaylo chcial sie wygadac. Byl Psim Lordem przez ponad trzydziesci lat i nie przypominal sobie, by kiedykolwiek przyszlosc wydawala mu sie tak niepewna. Przez cale zycie bral bez pytania wszystko, co bylo mu potrzebne. Obawial sie, ze teraz Kamienni Bogowi zazadaja zaplaty. Zamykajac lewa reke na mieszku ze sproszkowanym kamieniem, sciszonym glosem zaczal: -Veys i jego pan knuja jakies bezecenstwo, Dry. Kiedy pierwszy raz przybyli do mnie szesc miesiecy temu, powiedzieli, ze nie chca nic w zamian za pomoc. Rzekli, ze klany musza zostac zjednoczone pod jednym przywodca i ze ja, jako naczelnik najpotezniejszego z nich, nadaje sie na wodza. Veys przysiagl, ze jego pan nigdy nie upomni sie o zaplate. Az do dzis sie nie upominal. Czuje jednak w kosciach, ze to nieprawda. Podejrzewam, ze zostalem wykorzystany, ale chocbys mnie zabil, nie mam pojecia, jak ani do czego. Drybone nie zmienil wyrazu twarzy podczas tej przemowy. Jesli byl wstrzasniety, zly lub rozczarowany, niczego nie okazal. Skierowal swojego walacha na srodek drogi i dopiero wtedy powiedzial: -Musimy zatem byc czujni, obaj. Od tej pory wszystkie nasze poczynania powinny byc starannie przemyslane, a naszym naczelnym obowiazkiem musi byc zabezpieczenie okraglaka Dhoone'ow i przygotowanie sie na nieznane zagrozenie z zewnatrz. Vaylo zacisnal reke na jego ramieniu. Obaj byli bekartami i obaj wiedzieli, co to znaczy bronic swojej wlasnosci przed tymi, ktorzy chca ja wydrzec. Wystarczyla mu swiadomosc, ze wzajemnie sluza sobie wsparciem, Od razu sie rozluznil. W chwili, gdy spojrzal w oczy Drybone'a i wyczytal w nich dawne przywiazanie, wilcze wycie rozbilo szklisty bezruch nocy. Przerazliwe i twarde, przeszylo umysl Vayla niczym brzechwa strzaly. Wlos zjezyl sie na karku, a gleboko w trzewiach resztki ostatniego posilku zaciazyly olowiem. Wilczarz. Biorac nastepny oddech, uslyszal poszczekiwanie innych psow, ktore popedzily w kierunku zawolania. Obrocil sie w kulbace i spojrzal w ciemnosc. Zawodzenie wilczarza dobiegalo z polnocy, z zadrzewionego stoku nad droga. Nie zatrzymujac sie, by wydac rozkazy albo dokonczyc rozmowe z Drybone'em, przymusil ogiera do cwalu. Jak najdluzej jechal traktem, choc oczy bolaly, gdy go wypatrywal. Snieg siegal po konskie peciny i wielkie chmury niebieskich krysztalow strzelaly w jego twarz. Niejasno zdawal sobie sprawe, ze pozostali jada za nim, ale nie zwracal na nich uwagi. Pancerz z gotowanej skory cisnal piersi jak gorset i Vaylo pomstowal na tego, kto go zapinal. Wycie wilczarza doprowadzalo go do obledu. Trzymal psa od trzech lat i ani razu nie slyszal, by podobny dzwiek dobyl sie z jego gardla. Gdy pokonal zbocze, para psow wysforowala sie przed niego. Skowyczaly i miotaly glowami na boki, az piana bryzgala im z pyskow - rwaly sie, by wskazac mu droge. Vaylo odezwal sie do ogiera i stary rumak podazyl w trop za nimi. Limby, zgiete pod ciezarem swiezego sniegu, dygotaly jak wiezione wbrew woli stworzenia, kiedy je mijal. Mlode drzewka, tracane bokami ogiera, pozbywaly sie swojego brzemienia i poduchy sniegu spadaly na ziemie niczym dojrzale owoce. Odsloniete sosnowe igly lsnily ochronna zywica, sycac powietrze zapachem zimy i lodu. Vaylowi oczy lzawily z mrozu i musial je przecierac rekawicami z psiej skory. Futro na kolnierzu zesztywnialo od szronu z oddechu, a welniany plaszcz ciagnal go za gardlo, ciezki od zmarznietego sniegu. Psy wiodly ogiera wzdluz skarpy, gdzie wiosna splywala struga, przez geste kepy czarnych swierkow i kamiennych sosen. Vaylo wyczuwal nierownosci pod sniegiem, ale nie mogl byc pewien, czy to koleiny, czy naturalne faldy podloza. Serce pecznialo w piersiach, jakby rozdete przez jakas nieznana chorobe. Z ledwoscia mogl oddychac. Nagle psy rozdzielily sie, przepuszczajac ogiera na lagodnie nachylony sklon wysoko nad traktem. Wilczarz o poteznym karku i pysku barwy metalu stal na srodku polany. Zawyl ostatni raz, gdy jego pan sie przyblizyl. Vaylo wypuscil wodze i zsunal sie z konia. Za wilczarzem czekaly inne psy, ich ujadanie stawalo sie coraz cichsze, az w koncu zupelnie umilklo. Oczy wilczarza plonely w ciemnosci niczym dwa wegle. Vaylo ruszyl w ich strone, swiadom, ze nie zobaczy niczego dobrego. Byl Psim Lordem i minelo wiele lat od czasu, gdy po raz ostatni mamil sie zludna nadzieja. "Jestesmy klanem Bludd wybranym przez Kamiennych Bogow do strzezenia boskich granic. Smierc jest naszym towarzyszem. Twarde zycie jest nasza nagroda". Bunczuczna piesn klanowa tlukla sie echem w jego glowie. Slowa wypowiadane byly tyle razy w ciagu tak wielu stuleci, ze ich znaczenie przyslonily warstwy stwardnialej skory niepamieci. Vaylo nie chcial rozmyslac nad ich znaczeniem. Nie tej nocy. Z trudem zginajac zesztywniale stawy, w chrzescie lodu wykruszajacego sie z futer, postapil w strone wilczarza. Pies skulil sie i przypadl brzuchem do ziemi. Ciche zawodzenie wibrowalo w glebi jego gardla, gdy lizal i obwachiwal cos, co wystawalo spod sniegu. Vaylo padl na kolana. Smignal biczem, odpedzajac wilczarza. Krzyknal na niego ostro, jak nigdy dotad, pewien, ze zwierze nie wroci do konca nocy. Nie zwracajac wiecej uwagi na niechetnie oddalajacego sie psa i jego ciche, niemal ludzkie skargi, sciagnal rekawice i wbil gole rece w snieg. Kopal, az palce mu zsinialy, a skora dloni popekala i splynela krwia. Kopal, az skorzane mankiety plaszcza zesztywnialy od mrozu. Kopal, az stracil czucie w rekach i zdarl klykcie do kosci, a snieg pod paznokciami ubil sie w soczewki lodu. Kopal, az jego dlonie i przeguby spuchly od mrozu, krew przestala naplywac do palcow i cialo umarlo. Inni przybyli z pomoca, lecz Vaylo nie chcial, by ktorys sie zblizyl. Przyniesli pochodnie, mowili do niego, ale on myslal tylko o wygrzebaniu ciala wnuczki spod sniegu. Miala dziewiec lat. Byla najbardziej niesfornym szkrabem, jaki kiedykolwiek nosil warkocz w gniezdzie Bluddow. Zaczepiala i bila na miecze wszystkich chlopcow w jej wieku, walczac twardo i nieczysto. On sam nadal nosil otarcia na dowod jej zacieklosci. Tuz przed jego odjazdem do Dhoone skoczyla na niego znienacka w spizarni i uderzyla w kolano mieczem cwiczebnym starszego brata. Vaylo usmiechnal sie na wspomnienie jej dzikiego, triumfalnego chichotu. "Taka dziewczyna - pomyslal. - Taka dziewczyna jest Bluddem w kazdym calu". Miala zamkniete oczy, ale usta otwarte i pelne sniegu. Cios mlotem, ktory ja zabil, nie wytoczyl krwi. Kopiac i drapiac, by wydobyc cialo, Vaylo karcil ja za bawienie sie w sniegu. "Co dziadek zawsze powtarzal? Nigdy nie baw sie w sniegu w obcym ci lesie". Kiedy wreszcie skonczyl, zerwal plaszcz z plecow, otulil ja mocno i zaniosl tam, gdzie Psi Kon mogl miec na nia baczenie. Stary ogier nie kopal dzieci; z nim bedzie bezpieczna. A potem wrocil i znow zaczal ryc w sniegu. Przez cala noc uwalnial swoje wnuczeta. Inni zajmowali sie kobietami, jeszcze inni pracowali na drodze, wykopujac mezczyzn, ktorzy polegli w obronie wozu. Vaylo poswiecil im niewiele uwagi. Jego wnuczeta byly zmarzniete i dziadek musial je ogrzac, musial wygrzebac ze sniegu wszystkie drobne cialka. Nastal swit, przynoszac swiatlo, ktore nie bylo mile widziane i nowy dzien jeszcze mniej pozadany. Chmury przyslanialy niebo. Snieg byl perlowy i szary, barwy surowego foczego miesa. Sosny wokol polany zastygly w zupelnym bezruchu. -Tego nie zrobili Sullowie. Vaylo podniosl glowe, kucajac przy ciele najmlodszego wnuka, malca ledwie dziesieciomiesiecznego. Drybone stal nad nim z twarza pociemniala z zalu. -Sullowie nie zabiliby dzieci.Vaylo pokiwal glowa. Wiedzial, co powoduje Drybone'em: byl na wpol Trenchlandczykiem, a oni byli polkrwi Sullami. Odwracajac sie do zamarznietego ciala dziecka, zaczal usuwac lod z delikatnych, czarnych wlosow. -Zrobil to klan Blackhail - wymruczal. - I teraz my musimy zaniesc im wojne. Gdzies, wiele mil na zachod, wilczy pies zaniosl sie przejmujacym wyciem. Rozdzial 18 WYJAZD Z DOMU Effie i Raina wyszly z nimi. Gdy Raif tulil siostre, przyciskajac policzki do jej delikatnych, slicznych wlosow, zauwazyl, ze cos porusza sie w mrocznym korytarzu za drzwiami okraglaka. Zaskrzypialy deski i szczupla postac wsunela sie do groty cieni pod schodami.-To tylko Nellie Moss - powiedziala Effie, nie ogladajac sie w tamta strone. - Zawsze chodzi za Raina. Pewnego dnia zamarznie w sniegu. Raif odsunal sie od siostry, zeby spojrzec jej w twarz. Wielkie granatowe oczy barwy nieba o polnocy odpowiedzialy mu spokojnym spojrzeniem. -Co to znaczy, Effie? Dlaczego Nellie Moss mialaby zamarznac w sniegu? Effie wzruszyla ramionami. W rdzawego koloru sukience utkanej z ciezkiej koziej welny wygladala jak lalka w ubraniu doroslej osoby. -Nie wiem. Po prostu bedzie martwa, to wszystko."O, bogowie". Raif przytulil siostre do piersi. Byla taka malenka - zbyt drobna jak na swoj wiek. Kiedy nauczyla sie z takim spokojem mowic o smierci? Delikatnie postawil ja na ziemi. Powoli odgarnal kosmyki, ktore spadly na jej oczy. Musial uwierzyc, ze bedzie jej lepiej bez niego. Musial. -Effie bedzie bezpieczna ze mna i Anwyn - zapewnila Raina, biorac mala za reke. - Drey wroci dzis lub jutro, a sam wiesz, jak bardzo ja kocha. Raif nie odpowiedzial. Angus dotknal jego ramienia. -Chodz. Wstaje swit. Ruszajmy w droge. - Wyprowadzil na plac Losia i wlasnego konia, muskularnego gniadosza o bystrych oczach. Proszyl lekki snieg i Angus mial zalozony kaptur. Obrzezajace go futro, ciemne i lsniace, pochodzilo z nieznanego Raifowi zwierzecia. Raif po raz ostatni odwrocil sie do Effie i Rainy. Raina przez cala noc szykowala prowiant na droge na poludnie. Ani razu nie zapytala, dlaczego odchodzi, ale wiedziala o kamieniu przewodnim i domyslala sie, ze na Szlaku Bluddow mialo miejsce cos wiecej procz wygranej bitwy. Jak wczesniej Inigar Stoop, nie chciala poznac szczegolow. Raif nie wiedzial, dlaczego postanowila mu pomoc. Mozliwe, ze Inigar powiedzial jej, iz jego obecnosc zaszkodzi klanowi. A jednak w to watpil. Raina Blackhail nie nalezala do kobiet, ktore kieruja sie slowami innych. Mimo to poslubila Mace'a Blackhaila tego samego dnia, kiedy ten zostal naczelnikiem, niecale czterdziesci dni po smierci Dagra. Wedlug Anwyn ceremonia byla krotka i niewesola, ani jeden zaprzysiezony czlonek klanu nie zatanczyl nad mieczami. Sama Raina zaraz potem oddalila sie do domu kamienia i nikt, nawet Inigar, nie zdolal naklonic jej do powrotu na wlasna uczte weselna. Anwyn powiedziala, ze Mace byl wsciekly i gotow wylamac drzwi, gdyby nie odciagnely go mysli o zasadzce.Raif siegnal do pokladow zwyczajnej wscieklosci. Na prozno. Mace Blackhail wygral. Mial wszystko: klan, zone naczelnika klanu, chwale z udanej zasadzki. Wszyscy ci, ktorzy kwestionowali jego przywodztwo, albo nie zyli, albo odeszli, albo mieli zwiazane jezyki. -Wstawie sie za toba u Dreya - powiedziala Raina, przerywajac jego rozmyslania. - Glos mojego meza nie bedzie jedynym, jaki trafi w jego uszy. - Spojrzala mu w oczy i w tej chwili Raif poznal prawdziwy powod jej malzenstwa z Mace'em Blackhailem. Dziwne, wcale nie bylo latwiej mu odejsc. Skoro ona mogla poslubic mezczyzne, ktorego nienawidzila, tylko po to, zeby strzec klanu, to co on mogl zrobic dla Dreya? Wyszeptal pare pozegnalnych slow do ucha Effie, potem podszedl do Angusa Loka, ktory czekal z jego koniem. Usadowil sie w siodle, wsunal wodze w rozciecie w grubych rekawicach z psiej skory, obrocil konia na poludnie. Nie obejrzal sie na Effie ani na okraglak. "Nie jestes dobry dla tego klanu, Raifie Sevrance". Bez slowa mocno kopnal boki Losia i ruszyl. Angus Lok dopedzil go godzine pozniej, gdy Los brnal przez stary snieg na obrzezach pastwiska. Raif przypuszczal, ze wuj zostal, zeby na osobnosci porozmawiac z Raina. Nie chcial sie zastanawiac nad tematem tej wymiany zdan. Skupil sie na drodze przed soba. Dzien budzil sie niemrawo. Rozjasnilo sie, lecz swiatlo nie mialo kierunku ani widocznego zrodla. Snieg szarzal, jasniejszy lub ciemniejszy w zaleznosci od grubosci warstwy, a odleglosc do grzbietu z piaskowca i lezacej poza nim tajgi trudna byla do okreslenia. Raif polowal w wielkim sosnowym lesie wiecej razy, niz moglby zliczyc. Jako dziecko wyobrazal sobie, ze tajga ciagnie sie w nieskonczonosc: chocby sie szlo nie wiem jak dlugo, nigdy nie dotrze sie na druga strone. Angus jechal w milczeniu. Po mniej wiecej godzinie rzucil slowo gniadoszowi i wysunal sie naprzod. Kierujac sie do stop wzniesienia, podazal sciezka lowiecka, o ktorej Raif nie mial wiekszego pojecia. Mysliwi z klanu rzadko brali wzniesienie od wschodu, wolac lagodniejsze sklony po zachodniej stronie. Tutaj pokrywa sniezna byla ciensza i Los po raz pierwszy tego dnia stapal po twardym gruncie. Mlode swierki i kamienne sosny lsnily w szadzi jak ciala wynurzajace sie z wody. Choc kora i igly zamarzniete byly na kamien, ostry, zywiczny zapach przesycal powietrze. Raif trzymal mysli w zelaznych karbach, blokujac dostepu wszystkim poza najblahszymi. Mijaly godziny, temperatura podnosila sie wraz ze sloncem. Pardwa zaskrzeczala na osniezonej karlowatej brzozie, daleko w dali jelen zaryczal jak mul. -Masz dobrego konia. Raif byl tak mocno skupiony na drobiazgach dotyczacych jazdy w gore skalistego zbocza, ze dopiero po dluzszej chwili zdal sobie sprawe, iz Angus przemowil. Podniosl glowe i zobaczyl, ze wuj jedzie niedaleko Losia. Podroze wyraznie nie byly mu obce: caly byl nasmarowany olejem lub woskiem, opatulony, okrecony i zakapturzony w obronie przed zimnem. Jego twarz lsnila powloka pszczelego wosku i losiowego sadla, a gdzieniegdzie oleju kopytkowego. Widzac, na czym zatrzymalo sie spojrzenie Raifa, Angus wyszczerzyl zeby w usmiechu. -Zona przysmazylaby mnie na suchej patelni, a potem dala stratowac oslom, gdyby cos sie stalo mej nadobnej gebie. Raif zmusil sie do usmiechu. Nie chcial rozmawiac. -Ma sie rozumiec, jak przyjdzie co do czego, przymknie oko na te dziwna peknieta zylke. Daruje mi... dopoki nie odmroze polowy nosa. Raif zdawal sobie sprawe, ze Angus chce go rozruszac, ale nie interesowaly go jego zarty. Poza tym, niewiele wiedzial o rodzinie wuja. Pod tym wzgledem Angus byl wielce powsciagliwy w slowach. -Jedziemy do twojego domu? - zapytal, czujac sie jak zdrajca. Jesli Angus Lok rad byl z jego odezwania sie, to niczego nie okazal. Pochylil sie w siodle, zeby lepiej widziec kopyta gniadego, ktorym zagrazaly ostre skaly. -Moze, kiedy zalatwie sprawy na poludniu. Minelo duzo czasu, od kiedy moja zona widziala ciebie i Dreya. Nigdy jeszcze nie widziala Effie. Odcielaby mi uszy, gdyby sie dowiedziala, ze mialem cie przy sobie i nie przywiozlem do domu. Zawzieta z niej niewiasta. Zwlaszcza w zimowe miesiace. "Drey. Ile czasu zajmie mu rozbicie kamienia slubow na proszek?" - Raif uslyszal wlasny glos. -Nie pamietam, czy twoja zona byla kiedykolwiek w okraglaku. -Tak, chlopcze, lecz nie mozesz tego pamietac. Byles tycim brzdacem, a Drey jeszcze nosil futrzane pieluchy. Mial najbardziej umiesnione lydki, jakie widzialem u chlopca w jego wieku. I umial nimi kopac - wykapany tata. - Angus Lok popatrzyl w gore. Rudawa szczecina juz przebijala sie przez loj roztarty na brodzie, nadajac jego twarzy dziki wyraz parzacej ryby. Jego oczy zmienialy barwe od miedzianej po ciemnobursztynowa tak szybko, jakby farba wlewala sie w teczowki. - Tak bedzie najlepiej, wiesz o tym. Effie i Drey poradza sobie bez ciebie. Zadbaja o nich dobrzy ludzie, nie zapominaj. Mace Blackhail jest tylko jeden. Moze stac na czele klanu, ale nie jest klanem. Klan to mezczyzni i kobiety tacy jak Corbie Meese, Anwyn Bird i Orwin Shank. Pojda za Mace'em tylko tak daleko, jak pozwoli im prawosc. Raif chcialby uwierzyc w jego slowa, ale Angusa nie bylo w zasadzce na Szlaku Bluddow. Angus nie wiedzial, co potrafili zrobic przyzwoici ludzie, kiedy stal za nimi ktos taki jak Mace Blackhail. W czasie krotkiej wizyty w okraglaku Angus dowiedzial sie wiele z prywatnych rozmow z Raina, Orwinem Shankiem i innymi, jednak nie znal Mace'a Blackhaila. Raif zacisnal usta w twarda line, smakujac szron, ktory sie na nich zebral. Nikt poza nim nie znal Wilka. Angus juz nie wrocil do tematu. Zajal sie szukaniem jak najdogodniejszej drogi w gore zbocza. Piaskowcowe urwiska byly sliskie od lodu. Woda z podziemnych strumieni wsaczala sie w miekka porowata skale i zamarzala, kruszac ja i tworzac zdradliwe podloze z luznego zwiru oraz spekanych kamieni. Paprocie i trawa smagaly konskie peciny, a wielkie laty zamarznietego mchu sprawialy, ze nawet gniadoszowi trudno bylo znalezc pewne oparcie dla kopyt. Angus zsunal sie z siodla i wzial konia za uzde. Raif pare minut pozniej poszedl jego przykladem. W ciagu trzech godzin podrozy ani razu nie natknal sie na slady, ktore by wskazywaly, ze Angus jechal tedy w drodze do okraglaka. Poprzedniego dnia snieg ledwie proszyl, a tutaj, na zboczu, bylo sporo oslonietych miejsc. Spodziewal sie znalezc jakies wskazowki - zgnieciona trawe, pekniety lod, slady kopyt - swiadczace, ze wuj przebyl te trase. Jednakze na prozno wypatrywal oczy. Gdy osiagneli szczyt wzniesienia i nie zobaczyl nic procz sniegu ciagnacego sie w kierunku wielkiej czarnej tajgi, zrownal sie z Angusem i zapytal: -Dlaczego nie wyjezdzamy z klanu ta sama trasa, ktora przyjechales? Oczy Angusa zmienily kolor drugi raz tego dnia. Raif zobaczyl w teczowkach malenkie plamki zieleni, ktorych nie bylo tam wczesniej. Sciagajac kaptur, wuj powiedzial: -Masz dobre oczy, mlodziencze. Raif wyjal irchowa szmatke i, czyszczac chrapy Losia z lodu i sluzu, czekal na dalsze slowa. Angus wywrocil kaptur, potem niespiesznie wyjal z jukow flaszke w kroliczej skorce. Pociagnal porzadny lyk. Tym razem go nie poczestowal. -Param sie wedrowaniem. Od dwudziestu lat podrozuje po Terytoriach i mam w zwyczaju nie przemierzac tej samej trasy w ciagu jednego sezonu. - Angus pokazal w usmiechu zdrowe proste zeby. - Ma sie rozumiec, nie bylbym soba, gdybym nie wybieral latwej drogi wejscia, totez wychodzic musimy ta wielekroc gorsza. Zawsze tak robie, chlopcze. Z czasem do tego przywykniesz. Raif zdal sobie sprawe, ze ulega sile uroku i zyczliwosci wuja. Nim zdazyl cos powiedziec, Angus zmienil temat. -Co powiesz, jesli wyjme troche tych cielecych watrobek, ktore Anwyn wycisnela do sucha i ugotowala, az stwardnialy niczym podeszwy, i przekasimy je w kulbakach? Chcialbym dotrzec do tych sosen przed nastepnym sniegiem. - Zerknal zezem w martwa biel nieba. - Wyglada na to, ze przed zmrokiem pogoda sie spaskudzi. Co myslisz? Raif w milczeniu wzruszyl ramionami. Uniki wuja mowily wiecej niz jakas prosta odpowiedz. Jeszcze pare zdan, a Angus Lok porzuci ostatni temat, radosnie zaczynajac co najmniej dwa nastepne, zeby na dobre zablokowac droge odwrotu. Bylo to przemyslne posuniecie i zapisal sobie w pamieci, zeby w przyszlosci miec to na wzgledzie. Gdy wsunal but w strzemie, zeby dosiasc Losia, walach odwrocil sie i Raif musial sie okrecic, zeby zachowac rownowage. Nagle stwierdzil, ze patrzy nad grzbietem w kierunku okraglaka. Nie byl na to przygotowany. Przez caly dzien ani razu nie obejrzal sie za siebie. Cos scisnelo mu piersi. Kolisty, pokryty sniegiem dach okraglaka wyraznie odcinal sie od golej ziemi lezacego przed nim placu. Na tle bialego dachu wyroznialy sie czarne pierscienie wokol kominow, ktore pluly para i sadza jak rodzace sie wulkany. Ciemne cetki na pastwisku oznaczaly wyprawe mysliwska wyruszajaca na dziki, pardwy i jelenie. Raif wytezyl sluch, zeby uslyszec setery. Kiedy wreszcie dobieglo go wysokie, znajome ujadanie, nagle pozalowal, ze je uslyszal i odwrocil sie spiesznie. Robil mnostwo halasu, sadowiac sie w siodle i kierujac Losia we wlasciwa strone. Kiedy to nie wystarczylo, powiedzial pierwsza rzecz, ktora przyszla mu na mysl. -Jaka jest twoja corka? Wyszla juz za maz? Angus tez juz siedzial w siodle, przezuwajac kawalek watroby. Skwapliwie skorzystal z pretekstu, zeby go wypluc. -Cassy nie jest zamezna. Nie. - Milczal przez chwile z zadumanym wyrazem twarzy. Po skierowaniu gniadego w wysoki po kolana snieg, podjal: - Ma sie rozumiec, nie wiesz o pozostalej dwojce, prawda? Mam teraz Beth, druga dziewczynke, i malenka Maribel. Choc jak sie tak do niej odezwiesz, nie bedzie wiedziala, do kogo mowisz. Nawet nie zna wlasnego imienia. Jest Mala Moo i Mala Moo pozostanie. - Angus usmiechnal sie cieplo do wlasnych mysli. - Strach pomyslec, co powiedza o tym mlodziency, gdy nadejdzie czas zalotow. Obawiajac sie ciszy, Raif powiedzial: -Tem mowil, ze mieszkasz blisko Ule Glaive. -Tak, nie wiecej niz kilka dni drogi od miasta. - Angus obrocil sie w siodle i odpial tubie z zadu gniadego. - Masz - powiedzial, wyciagajac luk. - Zatrzymaj go na jakis czas. Widze, ze nie masz swojego, a szkoda byloby marnowac jedyny luk w kompanii na tego, kto ledwie umie z niego strzelac. Raif odruchowo wzial luk, choc wiedzial, ze wuj jest przesadnie skromny. Tem lubil opowiadac, jak Angus kiedys ustrzelil dzika z dwustu krokow, i to w wysokiej przytulicy. "Zmierzchalo - mowil. - I nawet cienie mialy swoje cienie". Raif zdjal wierzchnie rekawice i zajal sie mocowaniem lubi do haczykow na skorzanym czapraku Losia. Dopiero wtedy uswiadomil sobie, ze Angus znow zmienil temat. -Orwin Shank powiedzial, ze rankiem, kiedy zbierala sie wyprawa na zasadzke, wrociles do okraglaka z tuzinem zwierzat ubitych strzalem w serce. Niezle, jak na nocne lowy. Tem musial byc dobrym nauczycielem. -Byl. Nie baczac na jego nieprzyjazny ton, Angus mowil: -Niegdys znalem czlowieka, ktory umial trafic zwierza w serce, gdy tylko na niego spojrzal. Nawet w ciemnosci. Polowalismy kiedys razem przez jeden sezon, wiele lat temu. Ilekroc rozbijalismy oboz, ja siadalem przodem do ognia, on zas plecami, z lukiem na kolanach, z pierscieniem luczniczym na kciuku, wypatrujac zwierzyny w ciemnosci. Predzej czy pozniej pojawial sie jakis ciekawski opos albo warchlak, zwabiony swiatlem i zapachem. Wtedy Mors strzelal, pewnie jak w bialy dzien. - Angus polozyl reke na piersi. - Sam nigdy nie widzialem niczego wiecej niz blysk czerwonego slepia czy niewyrazny ruch. Siedzialem przy ogniu z mysla, ze ten, z ktorym dziele oboz, jest szalony niczym pies z drzazga w oku. A jednak gdy odchodzil w ciemnosc, bylo wiadomo, ze piec minut pozniej bedziemy miec swieze mieso do pieczenia. Musze przyznac, ze nie od razu z tym sie pogodzilem. I tak miedzy nami, trafiony w serce opos smakuje jak krowie lajno. Raif usmiechnal sie. Angus wyszczerzyl zeby, jego oczy znow zrobily sie miedziane. -Mawialem do niego: "Mors, nie mozesz strzelac w leb albo gdzie indziej?" A on odpowiadal: "Nie. Tylko w serce". Raif stal sie czujny, gdy Angus obrzucil go szybkim, badawczym spojrzeniem. -Kim byl ten Mors? -Och, kim jest. Mors zyje i ma sie dobrze, choc jest troche inny niz dwadziescia lat temu. Kto wie, moze pewnego dnia go spotkamy. - Angus w milczeniu przeprowadzil gniadosza przez zaspe wysoka do konskiej piersi. Kiedy znalezli sie po drugiej stronie, podjal: - Raz zapytalem, czy w ten sam sposob moze zabijac ludzi. -I? -Rzekl mi, ze to nie to samo. Probowal, ale nie zdolal dokonac tej sztuki. W glebi lisiego kaptura Raifa zapiekla szyja i policzki. Zobaczyl Bludda wyrywajacego wlocznie z uda Rory'ego Cleeta, wspomnial, jak znalazl wzrokiem jego serce... a potem go zabil. Strzala w serce. Nagle zabraklo mu tchu i zerwal lisi kaptur. Slabosc, jaka opadla go po wypuszczeniu strzaly, wrocila z taka wyrazistoscia, jakby to zdarzylo sie po raz wtory, tutaj, na skraju tajgi. -Masz. Napij sie. Podniosl wzrok. Angus Lok podawal mu gorzalke. Potrzasnal glowa. Ile czasu minelo, od kiedy zerwal kaptur? Z pewnoscia tylko chwila... A jednak wuj zdazyl znalezc i odkorkowac flaszke. Wzruszeniem ramion kwitujac jego odmowe, Angus sam pociagnal lyk. Usmiechnal sie czule do flaszki, zakorkowal ja i powiedzial: -Odpoczniemy kapke pod oslona drzew. Nakarmimy konie. Snieg w lesie powinien byc dosc lekki, zdolamy wiec pokonac spory szmat drogi przed zmrokiem. Tym razem Raif byl wdzieczny za zmiane tematu. Serce walilo mu jak oszalale, smak metalu rozchodzil sie po ustach niczym krew z rozcietego dziasla. Choc nie bardzo mial ochote, zmusil sie do mowienia. -Pojedziemy na poludnie przez tajge do Czarnej Toni? Angus pokrecil glowa. -Nie. Pojedziemy kawalek na poludnie, potem odbijemy na wschod. Jest pare miejsc, w ktore musze zajrzec po drodze. -Pieczyska? -Tak. Zawsze tak sie sklada, ze w najbardziej nieodpowiednich miejscach konczy mi sie zapas gorzalki, wiec nigdy nie marnuje okazji, by go uzupelnic. Poza tym, zona piecmistrza Duffa jest wyborna tkaczka. Darra wydrapalaby mi oczy i przezula je jak kawal twarogu, gdybym, bedac w poblizu, nie wstapil po sztuke plotna. Raif pokiwal glowa. Pieczyska byly ostoja na ziemiach klanow. Mogla to byc jurta z filcu i blota, ziemianka zadaszona rozpieta skora, chata z bierwion czy tez wiekowa stodola. Wszystkim, czego potrzebowalo pieczysko, byl piec. Niektore wieksze, jak Duffowe, przypominaly gospody i mialy swojego piecmistrza, ktory w dzien i w nocy trzymal ogien w piecu, a podroznym oferowal prycze do spania, goraca strawe, cieple piwo i stajnie dla koni. Inne byly niczym wiecej, jak tylko pospiesznie skleconymi szopami, ze scianami uszczelnionymi woskiem dla oslony przed wiatrem, z zimnymi piecami, sagiem polan w kacie i suchymi szczapkami na rozpalke utknietymi wysoko w krokwiach, poza zasiegiem niedzwiedzi. Korzystali z nich wszyscy podrozujacy z jednego klanu do drugiego. Byly one podstawa w kraju, gdzie burze z Wielkiego Pustkowia mogly nadciagac w czasie krotszym niz potrzeba na oskorowanie losia. Pieczyska staly na ziemi niczyjej. Kazdy przybysz z kazdego klanu mial prawo azylu we wszystkich pieczyskach. Juz w jego cieniu odkladano na bok wojny, klotnie o granice, wasnie klanowe i zatargi o tereny lowieckie. Prawo pieca bylo swiete na ziemiach klanow i choc wiele legendarnych potyczek i bitew stoczono w lasach i na pustkowiach otaczajacych wielkie pieczyska, nikt nigdy w srodku nie dobywal broni. Wazac sie na cos takiego, okrylby hanba siebie i swoj klan oraz narazil sie na ogolne potepienie. Jadac przez gruba warstwe sypkiego sniegu, Raif myslal, kogo spotkaja u Duffa. Sposepnial. Mogli tam byc wojownicy, polujacy za dnia na wschod od tajgi, a wieczorami grzejacy sie wokol wielkiego miedzianego pieca w ksztalcie kadzi warzelnej. Wsrod nich moga byc Bluddowie. Pierwszy raz tego dnia pomacal kruczy talizman, obracajac go w dloni jak pionek do gry. Nie chcial myslec o tym, do czego dojdzie miedzy Bluddami a Hailami, gdy rozejda sie wiesci o rzezi na Szlaku Bluddow. Prawo pieca zostanie wystawione na ciezka probe. -Masz przygotowany luk? - zawolal z przodu Angus. - Licze na parke lodowych zajecy w zamian za pozyczenie. I to spasnych, pamietaj. Nie chudych jak zabiedzone szczury. Raif spojrzal nad ramieniem Angusa na czarny klin lasu, do ktorego zmierzali. Na przemian rozproszona i gesta, tu wypalona przez pozar, owdzie przetrzebiona przez wichury, tajga ciagnela sie przez setki mil na poludnie i zachod od ziem klanow. Sedziwe, proste jak swiece czarne swierki strzegly polnocnej sciany lasu. Wiatr oslabl, a swiatlo przygaslo, gdy sie do nich zblizyli - jakby wchodzili do mrocznego, zacisznego wnetrza strzelistej budowli. Snieg z kazdym krokiem robil sie twardszy i bardziej plytki. Halasy ucichly. W gorze galezie swierkow laczyly sie w strop otulony sniegiem. Raif przelknal sline i wyjal luk z lubi. Nie mogl pozbyc sie smaku metalu z ust. Angus zwolnil. Po kilku minutach obejrzal sie przez ramie. -Zatrzymamy sie i zalozymy koniom worki z obrokiem? Raif pokrecil glowa. Nie chcial sie zatrzymywac. Juz wypatrywal zwierzyny. Byl to odruch wlasciwy wszystkim mysliwym wchodzacych w tajge, ale przede wszystkim tych, ktorzy wybrali luk na swoja glowna bron. Choc nienawidzil sie za to, w glebi duszy odczul ulge. Polowanie oznaczalo, ze nie bedzie musial myslec. Czas mijal. Angus milczal, z twarza schowana w glebi kaptura. Tajge przecinaly waskie korytarze wiodace do zamarznietych stawow, do kamieni stojacych w pierscieniu bazyn, na polany porosnietych lodowa trawa i niecierpkiem. Zapach smoly osiadal na ubraniu jak kurz, gdy Raif wodzil wzrokiem po ziemi, szukajac swiezych tropow. Pardwa, wielka jak bochen chleba, frunela miedzy swierkami, zrzucajac snieg z igliwia. Podniosl luk, wycelowal w ptaka, a potem przywolal go do siebie. Cieplo krwi naplynelo miedzy jego wargi. Szybkie trzepotanie serca pardwy pulsowalo jak zyla na jego policzku. Ptak byl mlody, silny, z brzuchem pelnym bazyn i miekkich wierzbowych lisci. Raif chuchnal na cieciwe, zeby ja ogrzac, i wypuscil strzale. Rozlegl sie cichy szmer, potem strzala uderzyla w ptaka z taka sila, ze stracila go z nieba. Bez patrzenia wiedzial, ze przeszyla serce. -Niezly strzal - pochwalil Angus. Wbil wzrok w ziemie. Wuj przyjrzal mu sie pilnie oczami koloru starego drewna. Po chwili Angus zawrocil konia. -Zaczekaj tutaj. Przyniose ptaka. Spluwajac, zeby oczyscic usta, Raif patrzyl, jak wuj wjezdza miedzy drzewa. Z roztargnieniem przeciagnal reka po leczysku. Sporzadzone z drewna i rogu, gladkie jak szklo, roznilo sie od wszystkich mu znanych. Jego grzbiet zdobily srebrne i granatowe znaczki nie wiadomo jakim sposobem wytloczone pod gladka powierzchnia. Zanim Angus wrocil z pardwa, zdazyl ustrzelic dwa zajace. Pierwszego widzial wyraznie, gdy uciekal spod kopyt gniadego. Drugi przycupnal w kepie bylicy. Raif wmowil sobie, ze zobaczyl go przed wypuszczeniem cieciwy. -Niezle dzisiaj podjemy - rzekl Angus, wyjmujac strzaly i chowajac zajace do worka, gdzie juz czekala pardwa. - Widze, Raifie Sevrance, ze zabranie cie z soba ma swoje dobre strony. Raif tylko czekal, az wuj napomknie, ze wszystkie trzy stworzenia trafione zostaly w serce, ale Angus zajal sie strzalami. Wyczyscil groty i brzechwy, zanim krew zamarzla. Przytroczyli worki do grzbietow koni i ruszyli w dalsza droge. Jechali do zmroku. Angus zarzadzil nocleg w pustym pieczysku, o ktorym, jak Raif myslal, wiedzieli tylko czlonkowie pobliskich klanow. Byla to ledwie nora wygrzebana w piaskowcu i glinie w srodku kepy kamiennych sosen. Wejscie zaslaniala plyta wielka jak kolo od wozu. Gdy Angus zabral topor i poszedl nad niedaleki staw, by natluc lodu na wode, Raif zaczal usuwac mech i sprochniale drewno, ktore zebralo sie na bloku kamienia. Pracowal bez wytchnienia i, nie czekajac na Angusa, sam odwalil ciezka kamienna plyte. Miesnie go rozbolaly, a welna na plecach byla mokra od potu, lecz to nie wystarczylo. Wyjal toporek z sakwy i poszedl naciac drewna. Angus znalazl go godzine pozniej: w rekawicach i olejowce lepkich od zywicy, z sosnowymi iglami w rekawach, z zakrwawiona prawa reka i zoltymi plamami zapowiadajacymi odmrozenie na skorze. Uginal sie pod ciezarem szczap pocietych niemal na drzazgi. -Wystarczy na dzisiaj, chlopcze. - Angus zabral mu siekiere i poprowadzil do ziemianki. - Chodz ze swoim starym wujem. W piecu juz buzuje ogien, a na nim grzeje sie pyszna strawa. Tej nocy nie bedziesz mial swojego klanu, ale przeciez jestesmy krewnymi. Raif pozwolil zaprowadzic sie do pieczyska. Angus wykonal dobra robote, przemieniajac wygrzebana w glinie jame w miejsce pelne ciepla i swiatla. Wilgotna szmata parowala na mosieznym brzuchu pieca. Angus ciasno owinal nia rece Raifa, zeby nie porobily sie pecherze. Nastepnie wyciagnal zebami korek z flaszki schlodzonej w garnku ze sniegiem. -Pokrzep sie - powiedzial i Raif pociagnal lyk. Alkohol byl taki zimny, ze az palil w gardle. Pieczysko bylo malenkie i niskie. Tu i owdzie korzenie sosen przebily sie przez sciany i sterczaly jak kosci z rozmytego grobu. Raif usiadl na ziemi przed piecem, po czym zjadl i wypil wszystko, co podal mu Angus. Czarna skora pieczonych krolikow pekala w palcach, uwalniajac gorace soki i parzaca pare. Mieso pardwy bylo aromatyczne i tluste. Angus nafaszerowal ptaka dzika szalwia i upiekl go w piorach. Po ziemiance snul sie dym. Piec byl stary i pogiety, z komina sypaly sie sadze. Raifa ogarnelo odretwienie. Nie pamietal, kiedy ostatni raz spal czy odpoczywal. -Niebo w gebie - wymruczal Angus, wysysajac kostke ze skrzydla. - Przypuszczam, ze oskubany bylby jeszcze lepszy, ale chocbys mnie zabil, nie cierpie skubania. - Popatrzyl przez kleby dymu. Jego duza, wyrazista twarz byla juz oczyszczona z ochronnych olei. Odkladajac na bok talerz kosci, zapytal: - Kiedy strzelales do ptaka, czules jakis smak albo zapach? Raif pokrecil glowa. -Nic miedzianego, jak krew czy metal? -Nie - sklamal. - Dlaczego pytasz? Angus wzruszyl ramionami. -Bo tak sie dzieje, kiedy czlowiek czerpie ze starych talentow. -Starych talentow? -Czarow, niektorzy tak to nazywaja. Sam nieczesto uzywam tego okreslnia. Przeraza ludzi. - Wuj rzucil na niego okiem. - Lepiej uzywac nazwy Sullow: rhaer'san, stare talenty. Wloski na ramionach Raifa podniosly sie na wzmianke o Sullach. Rzadko wypowiadano na glos ich miano. Z Trenchlandczykami, ktorzy wszak mieszkali na ziemiach Sullow i czesciowo byli Sullami, bylo zupelnie inaczej. Klany handlowaly z nimi futrami i drewnem, a w okraglakach czesto mowiono o nich bez cienia szacunku, ale Sullowie... Sullowie to co innego. Nikt nigdy nie mial z nimi do czynienia. Dumni wojownicy z Racklandow, uzbrojeni w srebrne noze, miecze z bladej stali, luki o podwojnie podgietych ramionach, nie znizali sie do kontaktow z klanami. -Jakie oznaki swiadcza, ze czlowiek uzywa starych talentow? - Raif silil sie na lekki ton. -Jak powiedzialem, ten, kto z nich czerpie, czuje smak i zapach metalu. Bywa oslabiony. Jego wzrok sie zacmiewa, zoladek wywraca i czesto ma bole glowy. Wszystko to poglebia sie wraz z poziomem czerpanej mocy. Widzialem, jak raz taki jeden spadl z konia. W jednej chwili siedzial, w nastepnej lezal w blocie bez ducha. Minal tydzien, nim mogl ponownie stanac o wlasnych silach. Zaczerpnal zbyt duzo, rozumiesz, probujac zrobic cos, na co nie mial ani sily, ani umiejetnosci. I niemal go to zabilo. Raif czul, jak plona mu policzki. Po strzale w serce wlocznika bliski byl upadku na ziemie. -Swego czasu ci, ktorzy umieli czerpac ze starych talentow, cieszyli sie wielkim powazaniem. Bylo to wtedy, gdy tynki w Gorskich Miastach bielaly jak snieg, a klany mialy krolow zamiast naczelnikow. Znajdziesz takich, ktorzy ci powiedza, ze dawni budowniczowie Spire Vanis tyle samo zawdzieczali swom dlutom i kielniom, co starym talentom. Niejeden nawet przysiegnie, ze w zylach Zalozycieli plynelo wiecej niz pare kropel starej krwi. -Starej krwi? Oczy Angusa zmienily kolor. -To tylko slowa. Stara krew. Stare talenty. Jedno i to samo. Byl to kolejny unik i Raif odgadl, ze Angus szybko zatrze slady. Mial racje. -Oczywiscie, w tamtych czasach nie bylo niczym dziwnym, gdy ktos w klanach czerpal ze starych talentow. Chodzilo o drobne rzeczy w rodzaju leczenia, wrozenia i tak dalej. Dopiero za Hoggiego Dhoone'a klany odwrocily sie plecami do czarow. -Zaden czlonek klanu godzien swojego talizmanu nie wzialby udzialu w nadprzyrodzonych praktykach. -Doprawdy? - Angus podrapal sie po szczece. - A jak myslisz, skad sie biora talizmany? Wybiera je przypadek? Przeznaczenie? A moze przewodnik ciagnie slomki z kapelusza? -Sni. -Ahaaa... Wlasnie. Sni. Jasne, w tym nie ma nic nadnaturalnego. - Angus przekrzywial glowe z boku na bok w przesadnym pokazie myslenia. - I nie zapominaj o samym kamieniu przewodnim. Przypuszczam, ze nikt w klanach nie rozstaje sie z miarka kamiennego proszku. W ten sposob zawsze ma przy sobie niezbedny material. Bywa wielce przydatny, kiedy czlowiek wyprawia sie z domowych pieleszy i napotyka gdzies dziurawa sciane. Pare garnczkow wody, troche popiolu z ogniska, garsc sproszkowanego kamienia przewodniego i zaprawa jak sie patrzy. Nim mrugnie okiem, dziura zalepiona. Raif spojrzal groznie na wuja. -Nosimy z soba kamien przewodni, poniewaz jest on Sercem Klanu. Robimy tak od zawsze. Co dziwne, Angus pokiwal glowa. -Tak, chlopcze, masz racje. Nie powinienem sie naigrawac. Czasami nie moge sie powstrzymac i jestem gorszy od zarazy. Gdyby Darra tu byla, juz bym szuflowal snieg. - Podniosl sie i wrzucil kosci pardwy do pieca. Raif patrzyl, jak w dziurze dla dymu drza plomienie. Krew mu pulsowala w przemarznietym policzku i w palcach, zalewaly go fale zmeczenia, coraz to wyzsze, coraz bardziej zachlanne. Byl zly na Angusa, ale zbyt zmordowany, zeby cos z tym zrobic. -Czy dzisiaj ktos korzysta ze starych talentow? Angus nie przestal zajmowac sie piecem, ale cos w ukladzie jego ciala zmienilo sie, gdy uslyszal pytanie. Wzruszajac ramionami, nie odwracajac sie od plomieni, powiedzial: -Niektorzy. Paru. -W miastach? -Tak, moze. Ale to niemile widziane, podobnie jak w klanach. Miasta maja swego Jedynego Boga i jest on bogiem zazdrosnym. Wszelkie moce nie bedace jego dzielem juz dawno zostaly zepchniete w cienie, ich czasy odeszly w przeszlosc. Hoggie Dhoone poznal sie na tym tysiace lat temu, kiedy wypedzil z klanow wszystkich, ktorzy korzystali ze starych talentow. Jedyny Bog ma dlugie rece. Mieszka w Gorskich Miastach, ale zebys nie popelnil bledu: swym zasiegiem obejmuje rowniez klany. -Alez my czcimy Kamiennych Bogow. -Tak, i mozesz podziekowac za to ostatniemu z wielkich Klanowych Krolow. Raif przegarnal wlosy palcami. Nie rozumial, do czego Angus zmierza. -Dlaczego stale wspominasz Hoggiego Dhoone'a? Nienawidzil miast i ich jedynego zazdrosnego boga. Jego armie wyciely dziesiec tysiecy mieszczan w wielkiej bitwie pod Kamiennymi Kurhanami. Uczynil Gorzkie Wzgorza murem swoich ziem i przysiagl, ze nikt, kto nie nalezy do klanu, nigdy nie wzniesie za nimi dachu. Uratowal klany. I wcale sie nie ukladal z Jedynym Bogiem. Angus zaczal wybierac najwieksze polana, zeby przygotowac piec na noc.-Tak, masz racje co do Hoggiego Dhoone'a: uratowal klany. Wiedzial, czym groza miasta. Wiedzial, jak niewiele trzeba, by przerzucily swoje wojska za Gorzkie Wzgorza i rozbily w pyl klanowe kamienie przewodnie. Wiedzial, co mysla o klanach i ich dziewieciu bogach. Hoggie Dhoone nie byl glupi. Jedna reka walczyl z miastami, a druga wyciagal im na powitanie. -Hoggie Dhoone nigdy do nikogo nie wyciagal reki. -Doprawdy? - Angus wzruszyl ramionami. - A wiec to tylko zbieg okolicznosci, ze zaczal przesladowac stare talenty w tym samym czasie, co Gorskie Miasta? A moze jednak bylo to posuniecie sprytnego czlowieka, ktory widzial, ze swiat sie zmienia i postanowil zmieniac sie wraz z nim, nie wbrew niemu? -Nie rozumiem. -To proste. Hoggie Dhoone gotow byl wyrzec sie Kamiennych Bogow. Wiedzial, ze Gorskie Miasta uwazaja ich za okrutnych i barbarzynskich bozkow. Wiedzial, ze fanatyczne wojny szalejace w Miekkich Krajach na poludniu z latwoscia moga ogarnac tez Polnoc. Zamiast wiec odwrocic sie wraz z Kamiennymi Bogami od swiata i ryzykowac, ze runie na niego dumna potega miast, postanowil poplynac z pradem. Wypedzil lub zaszczul wszystkich, ktorzy uzywali starych talentow. To byla dla niego pestka. Kamienni Bogowie zawsze byli srodzy. Nie znali czegos takiego jak oplakiwanie zmarlych. Jednym sprytnym posunieciem Hoggie Dhoone przemienil Gorskie Miasta w sprzymierzencow. Och, doszlo do wielu bitew - wiesz to lepiej ode mnie - ale zawsze toczyly sie o ziemie, nie o religie. Wspolne przekonania moga byc potezna rzecza. Ale nic tak nie wiaze jak dzielona nienawisc. Raif wbil oczy w Angusa; nie wiedzial, co myslec. Hoggie Dhoone byl ostatnim z wielkich Klanowych Krolow i nikt dotad w ten sposob nie przedstawil jego dziejow. Taka wersja umniejszala jego dokonania. -Skoro Gorskie Miasta sa tak fanatyczne jak powiadasz, dlaczego nie wystapily przeciwko Sullom? Ich bogowie sa starsi od naszych. Angus zamknal drzwiczki pieca, w jamie zapadla ciemnosc. -Wolaly bowiem pozbawic ich ziemi. To bardziej im odpowiadalo. Raif zamknal oczy. Myslal, ze uslyszy cos wiecej, lecz wuj w milczeniu zaczal moscic sobie poslanie pod przeciwna sciana. Chcial sie odezwac, przerwac cisze. Nagle nie chcial byc sam ze swoimi myslami. Po pewnym czasie oddech Angusa stal sie plytki i regularny. Raif domyslil sie, ze wuj zasnal. "Kiedy ja zasne? - zastanowil sie. - Ile czasu minie, nim zaczna sie koszmary?" Rozdzial 19 W CIENIU SZUBIENICY Ash wstrzymala oddech, skrzywila sie i przystapila do trudnego zadania: zaczela scinac wlosy. Nie mogla na to patrzec. Nie znioslaby widoku wlosow spadajacych na snieg. "Glupia, glupia... - powtarzala w myslach. - Prozna, slaba i glupia. To tylko wlosy. Odrosna". A jednak nie mogla zmusic sie do obciecia ich tak krotko, jak zamierzala. Probowala, lecz rece nie chcialy jej sluchac, a noz zsuwal sie w dol i nie miala serca z nim walczyc.Poczatkowo planowala obciac sie na chlopaka, lecz ta decyzja zostala powzieta w bialy dzien, kiedy latwiej jest decydowac i dotrzymywac postanowien. Teraz, w srodku nocy, siedzac na zelaznej lawce na ulicy Pieciu Zdrajcow w Dzielnicy Jalmuzny, schowana w cieniach wysunietych okapow miedzy zwalami czarnego sniegu i blota, nie odczuwala krzty entuzjazmu. I byla bardzo przywiazana do swoich wlosow, nawet jesli nie zwijaly sie i nie lsnily jak kedziory Katii. "Prozna, slaba, glupia" - rugala sie raz za razem, przeciagajac ostrzem po ostatnich kosmykach. Juz. Po wszystkim. Przegarniajac palcami wystrzepione, dlugie do ramion wlosy, probowala przyzwyczaic sie do nowego uczucia i ciezaru. Glowa wydawala sie niezwyczajnie lekka, jakby wypila zbyt duzo wina do kolacji. Jasne, srebrzyste pasma, dlugie jak weze, wily sie w sniegu u jej stop. Kopnela je czubkiem buta, mowiac sobie, ze to naprawde nic takiego, po prostu kupka starego siana. Slyszac kroki i wysoki, urywany smiech, zgarnela obciete wlosy do plociennego worka u pasa. Moglaby dostac za nie niezla sumke na ulicy Strzyzonej Owcy, ale nie byla juz pewna, czy sprzedawanie ich jest dobrym pomyslem. Slyszala rozmowy w miescie. Wszyscy szukali wysokiej, szczuplej dziewczyny z dlugimi jasnymi wlosami, plaskiej jak chlopak. Ash zerknela na klatke piersiowa. Powoli, troszeczke, ten szczegolny aspekt opisu stawal sie nieaktualny. Zdumiewajace, jak szybko cialo potrafilo rosnac, kiedy przychodzila mu na to ochota. Nawet kiedy nie bylo karmione niczym wiecej, jak tylko gesim tluszczem i owsianymi plackami. Ash pilnowala sie, by zachowac spokoj, dopoki kroki i smiech nie ucichna w oddali. Szorstka welniana oponcza drapala jej skore, a zamieszkujace ja zyjatka pelzaly powoli, jak przystalo na mrozna noc wczesnej zimy. Dobrze, ze nie kasaly. Ash przypuszczala, ze powinna byc za to wdzieczna. Stare ubrania sprzedala w noc ucieczki z fortecy, zanim zdazyly rozejsc sie wiesci i jeszcze nikt nie wypatrywal dziewczyn pasujacych do opisu podopiecznej Penthero Issa. Sukienka byla prosta, ale wybornej jakosci, a lepszych trzewiczkow z cielecej skory nie znalazloby sie w calym miescie. Stara przekupka, ktora je kupila, byla taka uradowana, ze w zamian dala jej caly komplet znoszonych ubran: plaszcz z kapturem, grube welniane ponczochy i rekawiczki bez palcow, suknie w pospolitym brazowym kolorze i rozdeptana pare "ulicznych trzewikow". Wedlug przekupki nazwa wziela sie od ulicznic, ktore zakladaly buty na grubych podeszwach, zeby podczas wystawania na rogach nie marzly im nogi. Ash zastanowila sie nad jej slowami. Od czasu do czasu widziala, jak mezczyzni patrza na jej buty. Noski chronil pasek wyjatkowo jasnej miedzi, ktory mozna bylo dojrzec z drugiej strony w miare szerokiej ulicy. Tego samego popoludnia natarla metal weglem drzewnym i konskim nawozem, majac nadzieje, ze dzieki temu uniknie szacujacych spojrzen mezczyzn i krytycznych, zlosliwych zerkniec innych dziewczat. Sprzedala tez skorzany pas ze srebrna sprzaczka, ktory miala na sobie w czasie ucieczki. Wytargowane od przekupki trzy sztuki srebra wystarczyly na to, by co rano przez piec dni kupowac owsiane placki i flak nadziewany tluszczem z pieczonej gesi. Teraz zostal jej tylko jeden srebrnik. W nocy spala obok zebrakow i ulicznic. To bylo latwe, naprawde - wystarczylo obserwowac ludzi, patrzec, dokad chodza i co robia. Wczesnym wieczorem nawet najbiedniejszy i najbardziej chory znikal w znanej sobie norze. Trojkatne przestrzenie pod schodami, zamarzniete scieki, zarwane wieze straznicze kryte prowizorycznymi dachami z losiowej skory, nie uzywane doly do pieczenia wolow, opuszczone przybudowki i wyschniete studnie, jamy wygrzebane w wielkich haldach sniegu pietrzacych sie pod poludniowym murem miasta i szczeliny w samym miescie, wiodace w dol do podziemi z precyzyjnie wycietego kamienia, do labiryntu tuneli, lochow i kanalow: wszystko nadawalo sie na kryjowke. Pierwsza noc byla najgorsza. Opuscila kram przekupki z pieniedzmi w garsci i nie miala dokad pojsc. Nie ufajac miejscom, ktore byly ciemne i wyludnione, postanowila trzymac sie gwarnych, zatloczonych ulic. Przeszla przez cale miasto: przemierzyla wielki kamienny dziedziniec zwany Placem Smutkow, gdzie Garath Lors oglosil sie krolem, a potem zostal sciety przez skrytobojcow naslanych przez brata; pokonala Wiezowa Droge z podupadajacymi kamienicami i sprochnialymi wiezyczkami; trafila w mroczne i blotniste uliczki Dzielnicy Jalmuzny, gdzie wszystkie mury i dachy brudzila sadza z tysiecy ognisk. Nawet padajacy snieg byl czarny, gdyz w drodze ku ziemi porywal drobinki spalonej materii. Uznala, ze Dzielnica Jalmuzny jest odpowiednikiem piekla na ziemi. Katia zawsze mowila o niej z tesknym podziwem, opowiadala, iz mozna tam kupic cale polcie boczku, parujace i gotowe do zjedzenia, ogrzac rece kubkiem piwa tak goracego, ze po postawieniu na ziemi wytapial sie snieg, zobaczyc na ulicach strojne ciemnoskore kokoty w kapturach ze zlotoglowiu i blyskajacych nozami zabojcow o cienkich wargach. Ash wypatrywala oczy za tymi wspanialosciami, ale jak dotad widziala tylko brud, dym i otwarte wrzody na ludzkich twarzach. Nie miala pieniedzy na boczek czy piwo, a wokol niej byly tylko prostytutki wyklocajace sie ze swoimi rajfurami, pomywacze odgarniajacy lopatami czarna breje sniegu, sprzedawcy pieczonego miesa dogladajacy dymiacych ogni i zmeczeni, starzy pijacy. Nikt nikomu nie ufal. Ash szybko nauczyla sie trzymac rece przy sobie i wbijac wzrok pod nogi. Uporczywe przygladanie sie komus lub zbyt dlugie wystawanie przy handlarzu sprzedajacym gorace jedzenie czy zimne piwo rownalo sie zapraszaniu klopotow. Mimo wszystko, pomyslala, podnoszac sie z lawki i wychodzac na ulice, Dzielnica Jalmuzny byla dobrym miejscem, zeby sie zgubic. Tutaj nikt nie zawracal sobie glowy szukaniem wychowanicy surlorda. Iss zaoferowal zloto w nagrode za informacje wiodace do jej pojmania, ale mieszkancom Jalmuzny nawet przez mysl nie przeszlo, ze dama z Fortecy Maski moze trafic pomiedzy nich. Ash slyszala, jak ludzie o tym gadaja. Kobiety zartowaly, ze lugiem wybiela sobie wlosy, obandazuja piersi i pojda po nagrode same za siebie. Mezczyzni rozmawiali sciszonymi glosami, mruczac o Strazy Rive, o szeroko zakrojonych poszukiwaniach z bronia i pochodniami, o tym, jak Marafice Oko kazal oslepic rzeznika, ktory jakoby widzial, ze Asarhia March wchodzi do Swiatyni Kosci i prosi wysokich, milczacych kaplanow o azyl. Ash zadrzala. Czasami zastanawiala sie, czy Marafice Oko nie zrobil tego tylko po to, zeby ja wystraszyc, gdy o tym uslyszy. Powziawszy silne postanowienie, ze nie bedzie sie bac, ruszyla na poludnie przez jatke na brukowane ulice po drugiej stronie. Kiedy blade, proste jak strzala sylwetki Rogatej i Drzazgi przyciagnely jej oczy, nie odwrocila spojrzenia. Z tej odleglosci baszty byly jedynymi widocznymi budowlami w obrebie Fortecy Maski. Wiedziala, ze wystarczy przejsc pare ulic na polnoc, by stracic z pola widzenia Rogata, ale w calym Spire Vanis jeszcze nie znalazla rogu, zaulka czy rynsztoka, z ktorego nie byloby widac Drzazgi. W pewien sposob to bylo dobre. Wystarczylo spojrzec w niebo, zeby zobaczyc przyczyne ucieczki z fortecy. Ash omiotla wzrokiem spadziste dachy, rozmigotane wieze straznicze i zelazne kopuly rysujace sie na poludniowym niebie. Najdalej na poludnie stala Plonna Brama. Plonna. Zbudowana jako ostatnia i najmniej uzywana z czterech bram miasta. Ash nie wiedziala, ile godzin spedzila na wyobrazaniu sobie, jak to byloby przejsc pod kamiennym lukiem i znalezc sie na zboczu lezacej za nim gory. Plonna Brama byla jedyna rzecza laczaca ja z matka, jedyna wspolna rzecza. Obie przeszly przez te brame. Zaczerpnela powietrza i przytrzymala je w plucach. Wszystkie jej dzieciece marzenia zaczynaly sie od tego, ze wychodzila za Plonna. Wyobrazala sobie, ze znajduje miejsce, w ktorym zostala porzucona, przegarnia rekami luzne kamyki i suche krzaki i znajduje cos, czego nikt inny wczesniej nie znalazl. Skrawek pergaminu, zardzewialy medalionik, strzep plotna, cokolwiek, co moglaby zatrzymac i powiedziec: "To niegdys nalezalo do mojej matki". W bardziej wyrafinowanych fantazjach znalezisko pozwalalo odgadnac, kim byla jej matka. Przeszukiwala miasto i znajdywala ja, i okazywalo sie, ze to ciepla, promienna i z gruntu dobra kobieta... choc nigdy nie miala twarzy. Ash usmiechnela sie gorzko. Dzis zrozumiala, ze mrzonki sa tylko mrzonkami. Zaden ukryty znak nie czekal na nia na Zabitej Gorze. Matka zostawila ja w sniegu na smierc; dopilnowala, zeby nie zostalo nic, co mogloby ja zdradzic. W oczach Stworzyciela porzucanie zdrowego dziecka bylo powaznym grzechem. Gdyby nawet cos upuscila - spinke do wlosow, wstazke lub kawalek koronki z sukienki - po szesnastu latach sniegu i nawalnic nie zostaloby po tym ani sladu. Ash nadal patrzyla na poludnie. Nawet gdyby poszla tam i cos znalazla, nie wiadomo, do kogo by to nalezalo. Poza tym, taka wyprawa nie bylaby bezpieczna. Plonna stala zbyt blisko Fortecy Maski. Nikt poza pastuchami owiec, mysliwymi, patnikami pielgrzymujacymi do Podniebnej Swiatyni i uzdrawiaczami wyprawiajacymi sie na poszukiwanie gorskich ziol nie przechodzil na druga strone bramy. Zostalaby zauwazona w jednej chwili. Wbrew wszystkiemu ruszyla na poludnie. Od ucieczki minelo piec dni - dosc czasu, by straznicy sie znudzili i polowali z mniejszym zapalem. Mieli cale miasto do przeszukania. Czy mogli obserwowac wszystkie rogi ulic i targowiska? "Tylko rzuce okiem". Byla polnoc. Mogla przejsc przez miasto i dotrzec do bramy przed switem. Dopoki trzymala sie z dala od Fortecy Maski i wiez strazniczych, byla bezpieczna. Stopniowo przyspieszala kroku. Szla ze spuszczona glowa, reka przytrzymujac kaptur, unikajac wszelkiego kontaktu z obcymi. Kiedy zblizyla sie do rozleglego miasteczka chalup ze skor zwierzecych, losiowych kosci i oblodzonych klod, ktore wyrastalo wzdluz zachodniego muru miasta, zmienila kierunek, zeby je ominac. Won jeleniego sadla, dymu z bydlecego lajna i tysiecy nie mytych cial wystarczala, zeby trzymac sie z daleka. Nawet z bezpiecznej odleglosci widziala wielki krag sniegu wytopiony przez zar i brud. Im dalej na poludnie sie posuwala, tym czystsze stawalo sie miasto. Waskie uliczki ustepowaly szerokim alejom i gladko brukowanym placom, jasno oswietlone zajazdy i szynki - wapiennym dworom i palacom z brazowymi drzwiami i zamknietymi okiennicami. Coraz mniej liczne prostytutki grzaly sie przy koszach z weglem i coraz mniej liczni pijacy oddawali mocz pod murami. Nawet snieg pod nogami zrobil sie jakby lzejszy - nie calkiem bialy, ale jeszcze nie szary. Piec minut zabralo jej przejscie wzdluz nie oswietlonej fasady Sadu Zalozycieli, gdzie wielmoze sadzili wszelkich przestepcow poza zdrajcami. Gmach zostal zbudowany przez dziesiatego surlorda Lewicka Crieffa, pana na Wysokich Folwarkach, ktorego wszyscy zwali Polkrolem. Jego herb, polksiezyc nad ostrym jak noz szczytem Zabitej Gory, widnial na wszystkich gzymsach, wystepach i wspornikach. Ash rozejrzala sie na boki, przystanela i oparla plecami o czarny, pokryty sadza kamien. Byla coraz bardziej zmeczona, a malenkie cwieczki w ulicznych trzewikach wbijaly sie w jej stopy. Przeklela przekupke, ktora je sprzedala, a po chwili zastanowienia przeklela tez wszystkie ulicznice. Juz nie byla taka pewna, ze kierowanie sie w strone Plonnej Bramy jest dobrym pomyslem. Przed nia lezala pusta przestrzen otoczona kregiem stojacych kamieni, ktore zwano Pierscieniem Grozy. W srodku kregu stalo szesc szubienic, ich masywne belki w ksztalcie litery T tworzyly mroczne rusztowanie na tle nieba. Sprawiedliwosc w Spire Vanis byla szybko wymierzana i kiedy ktos zostal skazany, z Sadu Zalozycieli trafial prosto do kamiennego kregu, gdzie ponosil kare na oczach calego miasta. Nikt nigdy nie umarl przez powieszenie - kaci wybierani byli z uwagi na zrecznosc we wladaniu nozami, nie stryczkiem - ale ciala wciagano na szafot, by nasycic oczy gawiedzi. Dzis zajeta byla tylko jedna szubienica. Drobne cialo wisialo na linie jak pusty worek. Zakolysal nim ostry podmuch, lina zaskrzypiala. Ash przesunela sie pod sciana, nagle tracac pewnosc siebie. Uciekanie bylo bledem. Nie miala dokad pojsc, nie miala nikogo do pomocy, zadnych planow poza utrzymaniem sie przy zyciu. Niedlugo skoncza sie jej pieniadze... co wtedy? Nie umiala nic robic. Szukano jej po calym miescie. Wielu towarzyszy-straznikow znalo ja z widzenia. Zdejmujac kaptur, obrzucila szubienice dlugim i twardym spojrzeniem. Glowe miala rozpalona, ostre koncowki scietych wlosow kluly ja w szyje. Tesknila za bezpieczna, zamknieta przestrzenia swojej komnaty, za nieskonczona gadanina Katii, ciepla kapiela, slodkim jedzeniem i miekkimi ubraniami. Brakowalo jej dawnego zycia. Nagle odepchnela sie od muru. Piec dni temu dokonala wyboru, a teraz zaczynala sie lamac, poniewaz byla zmeczona, bolaly ja nogi i nie podobalo jej sie to miejsce. To niemadre. Glupie. Da rade. Dojdzie do Plonnej i zobaczy, gdzie zostala porzucona, a potem znaleziona.Kraa! Kraa! Podskoczyla, gdy cien kruka przesliznal sie po jej twarzy. Spojrzala w gore. Wielki ptak zerwal sie z dachu sadu i opadal w strone szubienic. W kregu starozytnych kamieni rozlozyl skrzydla, chwytajac prad powietrza wznoszacy sie prawie pionowo przy zajetej szubienicy. Unoszac sie przez dluga chwile na wysokosci glowy wisielca, szarpnal dziobem sciegno, ktore urwalo sie z trzaskiem. Z kesem mocno zacisnietym w dziobie uderzyl skrzydlami i wzbil sie na belke szubienicy. Usadowil sie, wyrzucil kes w powietrze, zlapal go wprawnie i przelknal. Miesnie na jego szyi jeszcze sie prezyly, gdy popatrzyl na Ash. Potrzasnal glowa w gore i w dol, zagdakal jak kwoka. "Chodz. Dolacz do mnie. Dobre mieso". Ash zadrzala. Nie bardzo wiedzac, co robi, postapila krok do przodu, potem drugi. Snieg kleil sie pod jej butami, lepki od smoly i krwi. Ksiezycowa poswiata wlewala sie do kamiennego kregu, splywala jak roztopione srebro po poprzeczkach szubienic. Wiatr przycichl, gdy zblizyla sie do srodka, i po raz pierwszy tej nocy poczula chlod. Ptak, czarny jak cegly w glebi paleniska, nastroszyl piora i zakrakal. Cialo wisialo na linie grubosci meskiego nadgarstka. Smolowane sznury przechodzily miedzy nogami, wokol szyi i pod pachami ofiary. Cialo zostalo pomazane czyms ciemnym, co moglo byc ekskrementami lub blotem, wiec Ash dopiero po chwili zdala sobie sprawe, ze jest nagie. Kruki dziobaly je od wielu dni i z rozdartych miekkich tkanek brzucha wyplynely wnetrznosci. Oczy byly ciemnymi, wydziobanymi do czysta dziurami. Korzenie zebow widnialy tam, gdzie zostala wydarta tkanka warg i dziasel. Glowa byla ogolona. Ash przelknela sline. Kobieta. Trudno bylo poznac, gdyz piersi zniknely, a narzady plciowe zaslanial wezel sznura i grudy krwi, lecz resztki talii i bioder ukladaly sie w obwisly worek krzywizn. Przerazona, jeszcze raz zerknela na twarz nieszczesnicy. Wtedy to zobaczyla. Lok wkrecony w line. Ciemne, krecone wlosy. "Niech panienka obieca, ze wezmie mnie ze soba, kiedy stad odejdzie". Ash cofnela sie o krok. "Nie..." Cialo obrocilo sie lekko, uklad cieni zmienil sie i twarz przybrala pozory zycia. Ash zobaczyla znajoma krzywizne policzka, doleczek na brodzie. "Jestescie niedobra, panienko! Taka niedobra!" Ash zaczela potrzasac glowa. Tresc zoladka podeszla jej do gardla i pomyslala, ze zaraz zwymiotuje. Wisielec, trup, to cos, co bylo i nie bylo Katia, obserwowalo ja martwymi oczami, kolyszac sie na linie. "Katia! Katia! Katia!" Kruk wzbil sie w powietrze, bijac ostrymi skrzydlami, z triumfalnym wrzaskiem niknac na nocnym niebie. Ash nie wiedziala, jak dlugo stala w kamiennym kregu, patrzac na zwloki Katii. "Nie dosc dlugo - powiedzial jej cichy glos - i nawet gdybys zostala tu na zawsze, to tez by nie wystarczylo". Kiedy szare slonce pokazalo sie na wschodzie i miasto zaczelo budzic sie do zycia, odwrocila sie i uciekla na polnoc... po raz ostatni opuszczajac swoja mala sluzke. Rozdzial 20 W DUFFOWYM PIECZYSKU Wstali przed switem i ruszyli na poludniowy wschod. Szalala zamiec, silny wiatr podrywal z ziemi tumany starego zamarznietego sniegu. Raif naciagnal lisi kaptur gleboko na oczy i usta, wystawiajac tylko czubek nosa. Malenkie fragmenty tajgi, ktore widzial przez futro, wystarczaly, by kierowac koniem. Wiatr dal z polnocy i dmuchal mu w plecy. Wydawalo sie, ze odpycha go od klanu.Angus prowadzil ich przez wawozy i zamarzniete stawy, znajdujac szlaki od dawna zagubione w sniegu. Obaj milczeli. Garbili sie w kulbakach, znoszac uderzenia wiatru. Raifowi spuchla prawa reka, skora na czubkach palcow zaczela sie luszczyc. We wnetrzu dloni utworzyl sie paskudny pecherz - ciemny i podeszly krwia. Za kazdym razem, gdy poprawial wodze, z bolu zamykal oczy i krzywil usta. Coz, to go oduczy rabania drew w noc zimna jak samo pieklo. Po szesciu godzinach spedzonych w ciemnosci, po niespokojnym snie pelnym koszmarow, gryzaca biel sniezycy i otepiajaca zmysly monotonia jazdy przez tajge niosla ulge. Raif wstal przed Angusem. Zagrzal tluszcz i rosol z pardwy w malym blaszanym garnku i czekajac, az para zrzednie, podjal jedyna mozliwa decyzje. Klan zostal za nim; nie mogl sobie pozwolic na rozpamietywanie, tesknote, wiare, ze kiedys w przyszlosci znajdzie droge powrotu. Sam zgotowal sobie taki los i teraz musial z tym zyc. Juz nie nalezal do klanu. Dlugo i powaznie zastanawial sie nad wyrzuceniem talizmanu, cisnieciu go do zelaznego pieca wraz z resztkami ostatniego posilku lub wyniesieniu na zewnatrz i zagrzebania w sniegu. Ale za kazdym razem, gdy bral go w rece i szarpal sznurek, slyszal glos starego przewodnika. "Nalezy do ciebie, Raifie Sevrance. I pewnego dnia mozesz byc z tego rad". Wiec go zatrzymal. Jechal, z myslami zapieczetowanymi tak szczelnie jak mieso na zime, z kruczym talizmanem ziebiacym mu skore. Minelo pol dnia, a zamiec ani myslala ustapic. Snieg, ubijany przez wiatr w twarde piguly, grzechotal niczym grad o pnie kamiennych sosen. Wielkie bryly sniegu spadaly z galezi, zrzucone gwaltownym pedem powietrza. Raif nie polowal. Reke mial niesprawna, ropa i krew wsaczaly sie w rekawiczke, a rozszalala biala ciemnosc ograniczala pole widzenia. A jednak wbrew woli przylapal sie na wypatrywaniu zwierzyny. Nawet w dzien taki jak ten w lesie pelno bylo zwierzat. Smukla, mlecznobiala lasica obserwowala go spod oslony papierowej brzozy. Lodowy zajac wytknal lebek z nory i, wydymajac policzki, wciagal powietrze. Pod snieznym nawisem nad zamarznietym strumieniem zbik jednym ruchem zebatych szczek zmiazdzyl kosci ryjowki. Raif gotow byl przysiac, ze widzial wszystkie te stworzenia, a jednak kiedy zerkal spod lisiego kaptura, jego spojrzenie napotykalo tylko biala zaslone sniegu. Wczesnie zapadla ciemnosc. Niebo zmienialo barwe z szarej przez grafitowa na czarna. Wiatr zamieral wraz ze swiatlem, las wydawal sie pusty i zniszczony. Wszystkie drzewa odarte zostaly ze sniegu, wiele jednorocznych siewek bylo polamanych. Angus wiodl ich do pasa tajgi, ktory graniczyl z Poludniowym Traktem. Przez pare godzin, w ciemnosci, podazali sciezka w dyskretnej odleglosci od szlaku. Pociety koleinami, zaslany konskim lajnem, ogryzionymi koscmi i smieciami gosciniec przypominal Raifowi, ze wkrotce spotka sie z przedstawicielami roznych klanow. W czasie ladnej pogody w jeden dzien mozna bylo przejechac z okraglaka Blackhailow do Pieczyska Duffa. Dom Dhoone'ow stal tylko o cztery dni forsownej jazdy od Duffa, a Gnash i Dregg byly jeszcze blizej. Kiedy nad wzniesieniem ukazal sie blask z pieczyska, Raif byl zesztywnialy z zimna, w jego szyi tetnil uporczywy, tepy bol, a pecherz palil zywym ogniem. Angus dal znak i wjechali na droge. Cwierc godziny pozniej dotarli do pieczyska. Duffowe Pieczysko bylo przysadzista budowla o zaokraglonych scianach i z zaokraglonym dachem. Zbudowane z wielkich pni wiazow i opasane zelaznymi tasmami, wygladalo jak wielka beczka piwa przewrocona na bok i zakopana do polowy w sniegu. Do srodka prowadzilo dwoje drzwi. Wieksze wiodly do stajni i tam sie skierowali. Raif wyszczotkowal Losia i gniadego, podczas gdy Angus cicho konferowal ze stajennym. Stajenny byl mlody, slepy na jedno oko i mowil cicho, zacinajac sie na kazdym slowie. Raif widzial go wiele razy, ale az do tej chwili nie slyszal jego smiechu. Kiedy wymiana zdan dobiegla konca, Angus zlapal parobka za reke i poprosil: -Postaw konie blisko drzwi. Raif rozejrzal sie po ciemnym, zadbanych wnetrzu. Ponad polowa z dwoch tuzinow boksow byla zajeta, a kilka krepych kucow i gorskich konikow stalo w przyleglej przybudowce. Droga do drugich drzwi pieczyska byla dluga. Sterty swiezo zgarnietego sniegu pietrzyly sie pod scianami. Szron skrzyl sie na belkach, a wysoko na dachu, gdzie gruby ceglany komin przebijal drewno, snieg topil sie z sykiem i skwierczeniem. Kiedy pchnal drzwi i wszedl do pieczyska. Cieplo, dym, zapachy i dzwieki uderzyly go w twarz. Gdy jego oczy przyzwyczajaly sie do swiatla, do ust naplynela slina, zwabiona aromatem smazonego tluszczu, losiowego miesa i cebuli. Zwykle o tej porze w pieczysku panowal wesoly rozgwar i przyjazny nastroj: zapiewajlo zachecal do spiewu, starcy kurzyli fajki, ludzie zasmiewali sie z dykteryjek, swarzyli sie i rzucali kosci. Dzis bylo inaczej. Choc w jasnej, przytulnej izbie o drewnianych scianach stalo lub siedzialo ponad trzydziescioro mezczyzn i kobiet, trzymali sie w osobnych grupkach. Raif poznal oddzial wlocznikow z klanu Scarpe, z wlosami albo czarnymi od urodzenia, albo ufarbowanymi na czarno, z bronia w wymyslnych sznurkowych plecionkach, ktore mialy podkreslac jej ostrosc. Para z klanu Gnash grzala sie przy wielkim piecu z cegly i metalu. Kobieta miala dlugie do pasa rude wlosy rozpuszczone wedlug klanowego zwyczaju. Byla ubrana w miekkie spodnie ze swinskiej skory, a pas wokol jej talii obciazaly trzy sztylety: rogowy, stalowy i krzemienny. W oczy rzucal sie wielki krag Dhoone'ow, masywnych jasnowlosych brodaczy z niebieskimi tatuazami na twarzach. Na plecach, pasach, udach i przedramionach mieli przytroczona bron. Stal blyszczaca jak plynaca woda siala po izbie ostre blyski. -Odsun sie od drzwi, chlopcze - mruknal Angus do ucha Raifa. - Niech klientela nie zastanawia sie zbyt dlugo, kim jestesmy albo po co przybylismy. Raif, jakby wyrwany z transu, posluchal rozkazu wuja i ruszyl na tyly pomieszczenia. Szmer rozmow, ktory zamarl w chwili, gdy weszli, rozbrzmial ponownie z goraczkowym szalenstwem karaluchow pierzchajacych przed swiatlem. Raif przysiadl na lawie jak najdalej od pieca, podczas gdy Angus wital sie z pieczmistrzem. Duff mial w sobie po trosze z kazdego klanu, przynajmniej tak twierdzil. Byl najbardziej owlosionym czlowiekiem, jakiego Raif w zyciu widzial, i w mlodosci slynal ze swoich zebow. Do dzis byly wspaniale, zaskakujaco drobne, ale idealnie rowne, i kiedy przyniosl tace z parujacym miesiwem i goracym piwem, pokazal je w szerokim usmiechu. Raif pamietal, jak Tem kiedys zapytal, skad ma takie silne zeby. "Za mlodu gryzlem nimi lod na stawie" - wyjasnil piecmistrz. -Angus! Stary psie! Ile to juz czasu? - Duff ze zmarszczonym czolem pograzyl sie w wyliczeniach. - Ha, nie bede zawracac sobie tym glowy. Zbyt dlugo, to pewne. -Duff, jestes coraz bardziej tlusty i coraz szpetniejszy. Na Kamienie, czlowieku! Te czarne kudly wymagaja strzyzenia. Gdybym byl twoja zona, przywiazalbym ci dupsko do pieca i ostrzygl cie na lyso. Smiech byl drugim dziwem Duffa. Bogaty i serdeczny, wylewal sie z szerokiej piersi niczym fale przyboju. -Gdybys byl moja zona, Angus, sam przywiazalbym sie do pieca i podpalil! Raif usmiechnal sie szeroko, nagle czujac sie lepiej niz przez caly dzien. Zapomnial, jak bardzo lubil Duffa. Dwaj mezczyzni przekomarzali sie z tak niefrasobliwa swada, ze bylo jasne, iz sa starymi przyjaciolmi. Kilka osob obrocilo sie w ich strone, ale nikt nie przygladal im sie dluzej, niz wypadalo patrzec na piecmistrza i jego goscia. Raif pociagnal lyk gorzkiego pienistego piwa i rozejrzal sie po izbie. Grupka traperow siedziala w dalekim kacie, zajeta zuciem dlugich paskow brzozowej kory i naprawianiem drucianych pulapek. Stary Orrl, z oczami mlecznymi od snieznej slepoty, siedzial z psem blisko pieca. Po drugiej stronie kobieta w szarych skorach i filcu konczyla kolacje skladajaca sie ze smazonej cebuli i losiowego miesa. Jak wszystkie niewiasty Bannenow, nosila na plecach dlugi miecz z czarnej stali. Na wprost niego siedzieli w cieniach dwaj mezczyzni z oproznionymi w polowie kuflami w opatulonych dloniach. Nie zdjeli kapturow i ciemnych olejowek, wiec nie mogl poznac, do jakiego nalezeli klanu. Nie byli Bluddami, co, zwazywszy na krag Dhoone'ow, bylo szczesliwe dla klientow, obslugi i prawa pieca. Raif wiedzial, ze on dla wszystkich tutaj jest Hailem. Klan Blackhail byl najbardziej skromny pod wzgledem klanowych atrybutow. Stracil swoje godlo przed pieciuset laty, kiedy Ayan Blackhail odebral zycie ostatniemu Klanowemu Krolowi. Od tej pory nikt nie nosil Hailowego Wilka. Mimo to srebrna zatyczka rozka, opaska z bitego srebra do wiazania wlosow oraz czarna skora pasa i pochew oznajmialy jego przynaleznosc klanowa tak wyraznie, jak niebieskie tatuaze na twarzach Dhoone'ow. Klan Blackhail byl jedynym, w ktorym kopano srebro, i tym metalem zdobiono rekojesci nozy i mieczy. Krotki miecz Tema mial srebrny drut na rekojesci, a skorzana pochwa byla ufarbowana na czarno, pod kolor grafitowych warstewek w kamieniu Hailow. -Nie bedziesz mial nic przeciwko pozostaniu we wlasnym towarzystwie? - Angus poklepal go po ramieniu. - Duff zabierze mnie na zaplecze, gdzie wybiore sztuke plotna dla zony. -A juzci - wtracil Duff. - Moja biedna polowica nie cierpi sie pokazywac, gdy juz zaplotla warkocze przed pojsciem do lozka. Raif pokiwal glowa. Pomyslal, ze obaj mowia zbyt nonszalancko, ale to nie byla jego sprawa. Angus zarzucil na ramie plaszcz oraz sakwy i poszedl za Duffem do malych drzwi na tylach izby. Raif patrzyl za nimi. Czy Angus po drodze przywital sie z traperami? -Raif Sevrance. Odwrocil sie do dwoch mezczyzn, ktorzy siedzieli w cieniach. Byli Hailami: Will Hawk i jego syn, Bron, usynowiony przez Dhoone'ow na jeden sezon. To on przyniosl wiesci o ich klesce. Raif spial sie wewnetrznie i postanowil miec na bacznosci. Przywital sie uprzejmie, ale nie zapytal, co ich sprowadza do Duff a. Will, ponurak o bladej, pozylkowanej twarzy, przysiadl na stolku zwolnionym przez Angusa. -Widze, ze jestes ze swoim wujem obiezyswiatem. Byl to wstep do rozmowy, nie zapytanie. Raif pokiwal glowa. Will machnal reka na Brona, zapraszajac go blizej. Matka Brona pochodzila z klanu Dhoone i syn odziedziczyl po niej jasne wlosy i jasne oczy. Raif przypomnial sobie, ze slynal z wladania mieczem i, dosc dziwne, z pieknego glosu do spiewania. Pomyslal, ze nie wyglada na czlowieka skorego do spiewu. Kiedy ojciec i syn usadowili sie blizej, Will westchnal ciezko i zagadnal: -Jak sie udala zasadzka, mlodziencze? Raif staral sie zapanowac nad wyrazem twarzy. Spodziewal sie takiego pytania - jako starszy wojownik Will Hawk bral udzial w planowaniu zasadzki - jednak trudno mu bylo mowic. Przez dwa zeszle dni zakladal pieczecie na wspomnienia klanu i nie chcial ich zrywac. Nie tutaj i nie teraz. Spojrzal w oczy Willa Hawka. Wyczytal w nich szczere przejecie i narastajace zniecierpliwienie. Nie znal go dobrze, ale Will Hawk byl pelnoprawnym czlonkiem klanu i tym samym nalezal mu sie szacunek. -Zasadzka poszla dobrze. Bylo tak, jak zapowiedzial Mace Blackhail. -Kto z naszych zostal ranny? -Banron Lye. Toady Walker. Will i Bron dotkneli sakiewek z kamiennym proszkiem. Zapadla cisza. Po paru minutach Will zapytal: -Jedziesz na poludnie, zeby rozpuscic wiesci u Scarpe'ow i Orrlow? Raif pokrecil glowa. Nie chcial go oklamywac. Will czekal na odpowiedz. Raif westchnal. Po minucie milczenia nie mogl juz dluzej patrzec mu w oczy. Bron wzial z talerza owcze serce i zaczal je przezuwac. Katem oka Raif ujrzal, ze Angus wraca z glebi pieczyska. Niosl zgrabny pakunek z przesadna troska, przez co jeden z traperow rzucil zart pod jego adresem. Angus rozesmial sie wraz ze wszystkimi i wdal w swobodna rozmowe, ktora w miare uplywu czasu stawala sie coraz cichsza. -Podrozujesz tedy ze swoim wujem - podjal Will. "Wie - pomyslal Raif. - Will wie, ze zlamalem przysiege". Will wstal. Spojrzenie jego oczu starannie omijalo Raifa, gdy mowil do syna: -Chodz. Nie ma tu godnego nas towarzystwa. - Bron zrobil zdumiona mine, ale przelknal spiesznie ostatnie kawalki serca i razem z ojcem wrocil na swoje miejsce po drugiej stronie izby. Raif nie poruszyl sie. Palil go wstyd. Nie bylo zadnego usprawiedliwienia, zadne slowa nie zawrocilyby Willa do stolu. Zlamal przysiege i nic nie moglo tego odmienic. Klan Blackhail byl najstarszy ze wszystkich, a wielu twierdzilo, ze jest tez najtwardszy. Mial swoich zdrajcow - trzy tysiace lat wojen, sporow o sukcesje i wewnetrznych wasni musialy wydac paru ludzi, ktorzy zlamali przysiegi - jednak nigdy nie wspominano ich nazwisk. Pamiec o nich umarla przed nimi. Raif pamietal, jak kiedys zapytal Inigara Stoopa, skad sie wzielo duze czarne zaglebienie w najdalszym rogu kamienia przewodniego, wielkie jak wilk i pelne oleju, ktory przez stulecia stwardnial w czarne klejnoty. Inigar przeciagnal lepkimi palcami po wglebieniu i odparl: "W tym miejscu wycinamy z kamienia serca zdrajcow".Raif nadal czul palacy zar wstydu. Kiedy Inigar podniesie dluto, by wyciac jego serce? Snieg zachrzescil pod ciezkimi krokami i drzwi pieczyska stanely otworem. Temperatura opadla, gdy zimny wiatr wdarl sie do izby. Raif zobaczyl obwieszonych stala Bluddow. Zatrzymali sie tuz za progiem i zlustrowali wnetrze. Przestrzen jakby zmalala, powietrza ubylo. Dhoone'owie zerwali sie jak jeden maz, ich prawice opadly do dlugich, poltorarecznych mieczy. W dalekim kacie Will i Bron poruszyli sie nieznacznie, gotujac miesnie i bron. Raif czul na sobie ciezar spojrzen przybyszow. Widzial, jak szare i ciemnoniebieskie oczy przywieraja do srebra w jego wlosach i na rozku. Na twardych twarzach malowala sie nienawisc. Gladko ogoleni, z warkoczami opadajacymi na plecy jak smolowane liny, nie przypominali wojownikow z innych klanow. Skory garbowali inaczej, nosili duzo ciezsza bron. Przygladajac sie im z bliska, Raif uswiadomil sobie, jak niewiele dowiedzial sie o nich na Szlaku Bluddow. Klan Bludd byl prawdziwa potega. -Zamknij drzwi, Chokko. Podprowadz swoich ludzi, niech ogrzeja sobie brzuchy przy piecu. - Duff wsunal sie w przestrzen oddzielajaca Dhoone'ow od Bluddow. Ten nazwany Chokko podniosl piesc. -Nie, piecmistrzu. Tej zniewagi nie ulagodzi ani piwo ani cieplo. Nasz klan tej nocy wytoczy krew. -Nie tutaj, Chokko. Zadna zniewaga nie moze byc gorsza od zlamania prawa pieca. Chokko potrzasnal masywna glowa. -Darze cie szacunkiem, piecmistrzu. Wiesz o tym dobrze. I nie przyszedlem walczyc z Dhoone'ami. - Rzucil najwazniejszemu Dhoone'owi dlugie, gorzkie spojrzenie. - Ale bede walczyc tej nocy. Musze. Moje serce nie da mi spoczac, poki nie wytocze krwi Blackhailow. Pomruk zimnego strachu przetoczyl sie przez izbe. Twarze Dhoone'ow pociemnialy. Kobieta z klanu Gnash przyblizyla reke do trzech sztyletow u pasa. Scarpe'owie, zaprzysiezeni wojenni sprzymierzency klanu Blackhail, nastroszyli sie jak siersc na psie. Will i Bron Hawk zarzucili olejowki i wystapili z twarda godnoscia na srodek izby. Raif zacisnal pod stolem reke na mieczu Tema. Serce mu walilo, a jednak, dziwne, czul cos zblizonego do ulgi. "A wiec taki bedzie koniec, w walce z Bluddami". -Prawo pieca dziala na dwa sposoby, Chokko. - Duff stanal na wprost Bluddow, odgradzajac ich od reszty. - Jesli ludzie przy moim piecu przestrzegaja prawa pokoju, nie pozwole nikomu wyciagac ich na dwor wbrew woli. -Smiale slowa, piecmistrzu - rzekl Will Hawk, przechodzac na strone Bluddow. - Ale my nalezymy do klanu Blackhail i nie tchorzymy ani sie nie chowamy, i jesli Bludd chce sie z nami zmierzyc, niechaj tak bedzie. - Ostatnie slowa skierowane byly do Chokka i gdy przebrzmialy, zdawalo sie, ze swiatlo w izbie przygaslo. Chokko nawet nie mrugnal - prawde powiedziawszy, prawie nie oddychal. Przemowil i, choc zwracal sie do Willa Hawka, slyszeli go wszyscy obecni. -Nasz naczelnik przyslal nam suke, do obozowiska przy Losiowym Szlaku z wiescia, co zrobili Blackhailowie. Suka biegla bez wytchnienia przez dwa dni i jedna noc. Zdechla, gdy wyjalem zwitek z jej obrozy. Wiadomosc mowila o zasadzce na Szlaku Bluddow i o tym, jak Hailowie polowali na trzy tuziny naszych zon oraz dzieci niczym na dzikie zwierzeta i wycinali je z zimna krwia na sniegu. Zbiorowy syk, jak szum drzew smaganych wysokim wiatrem, wzbil sie pod sama powale. Duff zamknal oczy i dotknal powiek. Para z Gnash polecila sie pieczy Kamiennych Bogow. Kobieta z Bannen musnela reka czarny zelazny wisiorek z miarka sproszkowanego kamienia i grobowym tonem wyrzekla jedno slowo: -Dzieci. Nawet Dhoone'owie pospuszczali glowy. Will Hawk potrzasnal glowa. -Lzesz, Chokko z klanu Bludd. Moj klan nigdy z zimna krwia nie zabijal kobiet i dzieci. Drugi Bludd wysunal sie do przodu. -Nie lzemy. Nasz naczelnik nie klamie. Jestesmy klanem Bludd i mowimy prawde nawet wtedy, gdy nie chce nam przejsc przez gardlo. - Chokko zlapal go za reke, zeby powstrzymac od wyciagniecia miecza. -To prawda, Hailu - zawolal. - A dowioda jej nasze miecze. Miesien wysoko na policzku Willa Hawka zadrzal. Jego oczy rozblysly w swietle lamp. Raif spial sie, jego muskuly naprezyly sie niczym cieciwa w napietym luku. Will Hawk odwrocil sie ku niemu. -Rzeknij, ze klamia, Raifie Sevrance. Rzeknij, ze moge isc do walki z duma ze swojego klanu. Oczy wszystkich spoczely na Raifie. Bluddowie, od razu pojmujac implikacje apelu Willa, rzucili mu spojrzenia pelne takiej nienawisci, ze odczul je niczym ciosy zadane piesciami. Wszyscy zamilkli na jedna straszna, nieznosnie dluga chwile. Wiedza, jaka posiadal, skazala ich wszystkich. Bluddowie i Hailowie mieli walczyc tej nocy niezaleznie od tego, co powie - to bylo jasne - ale jak moglby poslac Willa i Brona do walki bez honoru? Czterech barczystych Bluddow w kwiecie wieku przeciwko trzem Hailom, z ktorych dwaj byli swiezo zaprzysiezonymi jednorocznymi? Mieli umrzec. Jego, Willa i Brona czekala pewna smierc. Raif z trudem przelknal sline i zebral sie w sobie. Klan byl wszystkim. To, kim byl on, nie mialo znaczenia - jego dusza juz byla stracona - ale nie mogl klamstwem poslac Willa i Brona na smierc. Wstal. -Zrobilismy to, co musielismy zrobic. Rozlegly sie sapniecia. Bluddowie wyciagneli miecze. Wyraz twarzy Willa Hawka byl dla Raifa niczym wyrok smierci. Poznal, ze wyrzeczone slowa nigdy nie zostana mu wybaczone. Will przez chwile zmagal sie z prawda. Kiedy odwrocil sie do Bluddow, juz nie byl tym samym czlowiekiem. -Wstrzymajcie sie, dopoki nie wyjdziemy - rzekl glosem twardym i zmeczonym. - Nie dodam jednego zla do drugiego. Bron. - Popatrzyl na syna. - Nadal obowiazuje cie roczna przysiega wobec Dhoone'ow. To nie twoja walka. Bron pokrecil glowa. -Dzis jestem Hailem. Bol przemknal po twarzy Willa. Nim przemowil, przeminal. -Chodz tedy, synu. Walczmy za nasz klan. Ojciec i syn ruszyli do drzwi. Raif podazyl za nimi. Slyszac zgrzyt stolka i kroki na kamieniu, Will Hawk odwrocil sie i podniosl reke. -Nie, Raifie Sevrance. Siadaj. Wole miecz Bludda w sercu niz zdrajce u swojego boku. Po chwili ruszyl do wyjscia. Bluddowie podazyli za nim. Bron rowniez wyszedl. Ktos zatrzasnal drzwi. Raif szedl jak duch. Powoli. Niepowstrzymanie. Angus chcial go zatrzymac. Zacisnal wielkie umiesnione rece wokol jego piersi, dzgnal kolanami w golenie. Duff zaryglowal drzwi i ruszyl mu z pomoca. Raif walczyl z rekami, nogami i piersiami tarasujacymi mu droge. Zwolnil, lecz nie mogli go zatrzymac. Cierpial i zadawal cierpienie, a jednak wszystko wydawalo sie nierealne niczym sen. Liczyly sie tylko drzwi. Nikt nie watpil, ze do nich dotrze. Patrzyl na nie jak na zwierzyne, przywolujac ich debowe i zelazne serce. Lup nalezal do niego i musial sie do niego przebic. Gdyby Angus i Duff to wiedzieli, gdyby mogl im to wyjasnic, pozwoliliby mu isc. Ale nie wiedzieli, wiec z nimi walczyl, i wszyscy trzej wyrzadzali sobie krzywde. Czasami widzial siebie w oczach innych ludzi. Jeden Dhoone trzymal reke na rozku, jakby na jego oczach rozgrywalo sie cos, co nie da sie wyrazic slowami, jakby patrzyl na zstapienie Kamiennego Boga msciciela. Scarpe'owie wygladali na przestraszonych. Goraca krew splywala z jego nosa do ust, zolta ciecz zalewala oko. Parl jak bojowa machina, bijac taranami z piesci, niepohamowanie stawiajac jedna stope przed druga. Pelen tej samej nieuchronnej sily co wypuszczona strzala, nie mial innego wyboru, jak zmierzac ku drzwiom. Nagle Angus cos powiedzial, wytarl krew z twarzy i potrzasnal glowa. Obaj z Duffem puscili go. Raif ledwie zwrocil na to uwage. To bylo niewazne. I bez tego dotarlby do drzwi. Jego rece jakby same podniosly sie do rygla i po chwili stal w progu, majac przed soba snieg i noc. Zimne podmuchy chlodzily jego skore, gdy patrzyl na ostatnie sekundy walki. Jeden Bludd polegl. Bron polegl. Pozostali Bluddowie zadawali dlugie pchniecia, nadziewajac na sztychy bezwladne, wyzute z sil cialo Willa Hawka. Trzymal sie na nogach tylko dzieki ich mieczom. Wtedy Raif sie zatracil. Pozniej przypominal sobie rozne rzeczy albo moze slowa Angusa staly sie jego wspomnieniem, ale wiedzial jedno: kiedy przestapil prog i wszedl w snieg, stal sie kims innym. Miecze nie dzwiecza, kiedy sie je wyciaga, lecz jemu zdawalo sie, ze jego miecz zadzwieczal. Usta mial suche, zupelnie suche. Kruczy talizman palil skore niczym rozgrzana do bialosci stal. "Patrzacy na Umarlych". To byla ostatnia jasna mysl. Potem jego swiadomosc poszybowala obledna spirala do miejsca, w ktorym liczyly sie tylko bijace serca Bluddow. Rozdzial 21 SARGA VEYS Penthero Iss stal w zimnej marmurowej czerni wysoko na szczycie Jasnej i patrzyl, jak Sarga Veys wchodzi do Fortecy Maski. Nie dla niego skapo obsadzona stajenna brama czy pospolity brud polnocnej. Nie. Veys wybral paradna wschodnia brame, ktorej swietne marmurowe kolumny i kute w zelazie kraty zwykle zarezerwowane byly dla wielmozow, dam i wysokich urzednikow, a nie dla poslednich emisariuszy ze znajomoscia starych talentow. Iss cicho wypuscil powietrze. Sarga Veys byl interesujacym obiektem.Przecinajac dziedziniec, Sarga Veys zwrocil glowe w kierunku Drzazgi. Po chwili zatrzymal sie, obrocil na piecie i przez cala minute kontemplowal skuta lodem baszte. Issowi to sie nie spodobalo. Wcale mu sie nie spodobalo. Drobne zaczerpniecie "poza siebie", jak wciagniecie powietrza nosem czy wystawienie oslinionego palca na wiatr dla sprawdzenia jego kierunku, powiedzialo mu, ze Veys bada Drzazge wylacznie para oczu. Nie czarami, jak sie obawial. Wrociwszy w siebie, poczul smak metalu w ustach i krople moczu zeslizgujaca sie po udzie. Wilgoc byla odrazajaca. Gardzil wlasna slaboscia. Urabiajac sline do wyplucia, zerknal raz jeszcze na obloczona w biel postac Sargi Veysa. Sarga Veys patrzyl prosto na niego. "Stoje w cieniu - powiedzial sobie - i piec pieter nad nim. Skad wie, ze tu jestem?" Czerpanie! Sarga Veys wyczul czerpanie. Issowi twarz pociemniala. Wszak moc, ktora zaczerpnal, byla tak nieznaczna, malenka niczym cma... Nie powinna zostac wykryta. A jednak Sarga Veys usmiechal sie, wznoszac rece na powitanie. Iss odwrocil sie i wszedl do pokoju. Veys teraz bedzie wiedzial, ze w Drzazdze jest cos, co skrzetnie przed nim ukrywa. Schodzac po zimnych jak lod schodach Jasnej, Iss przygotowywal sie na spotkanie z Sarga Veysem. Chociaz slonce dopiero co wstalo nad Zabita Gora, dzien juz przyniosl wiele przykrosci. Ledwie godzine wczesniej, pod mrocznym nachylonym stropem Sali Sadow, pani na Wschodnich Folwarkach i jej przeklety syn Bialy Wieprz wysuneli roszczenia do ziem wzdluz polnocnych granic miasta. "Brat mojego dziadka mial prawo do polowan na Polnocnych Folwarkach - oznajmila przeszywajacym glosem Lisereth Hews, dziedziczka Wschodnich Folwarkow. - I zadam tego samego dla mojego syna". Roszczenie smieszne i bunczuczne, oczywiscie, ale nie zmienialo faktu, ze Lisereth Hews byla niebezpieczna kobieta. Biel i zloto Hewsow pasowalo jej jak kazdemu mezczyznie. W przyszlosci przysporzy klopotow. Z rodu Hewsow wywodzilo sie czterech z dawnych dziesieciu surlordow, i przebiegla dziedziczka zamyslala uczynic syna piatym. Kwestia Polnocnych Folwarkow, swiezo wynikla po smierci lorda Allocka Mure'a, dostarczyla jej wygodnego pretekstu do pokazania zebow. Iss obnazyl wlasne zeby. Lisereth Hews byla idiotka, jesli sadzila, ze zdola go przechytrzyc. Ani myslal siedziec z zalozonymi rekami i czekac na przyjscie zabojcow. Wielkie stare rody Hewsow, Crieffow, Stornowayow, Gryphonow, Pengaronow i Marow juz niedlugo beda walczyc nie o sukcesje, lecz o cos zupelnie innego. Zszedl do prywatnej komnaty, gdzie niespiesznie zmienil ubranie. Plamka uryny na szacie byla prawie niewidoczna, ale Sarga Veys mial bystre oczy i bystry umysl. Iss nie chcial dawac mu satysfakcji, ktora bylaby wynikiem dodania dwoch do dwoch i uswiadomienia sobie, ze surlord wcale nie jest tak potezny, jak chce, aby sie wydawalo. Sarga Veys byl zrecznym i wyrafinowanym uzytkownikiem magii, co znaczylo, ze jest tylez uzyteczny, co niebezpieczny. Iss ubieral sie bez pospiechu, pozwalajac Caydisowi Zerbinie zapinac po tuzinie perlowych guzikow na kazdym mankiecie i wiazac sznurowki jedwabnego plaszcza w misterna jodelke na piersiach. Choc stroje jako takie byly mu obojetne, doskonale wiedzial, jakie wywieraja wrazenie. Dlatego zawsze pamietal, by nosic kosztowne jedwabie, wybornie skrojone i ciezkie od szlachetnych kamieni. Kiedy uznal, ze Sarga Veys juz dosc sie naczekal, dal znak, ze Polczlek moze wejsc do komnaty. Caydis bezszelestnie podszedl do drzwi. -Panie. - Sarga Veys sklonil sie gleboko, chcac zadowolic pyche swego surlorda. Iss przyjrzal sie krzywiznie jego karku, fakturze i zabarwieniu skory. Choc Veys wrocil z podrozy trwajacej siedem tygodni, nie przywieral do niego pyl drogi. Pewnikiem zatrzymal sie w zajezdzie i odwiedzil laznie przed zaprezentowaniem sie w fortecy. Issowi nie spodobal sie ten akt samowoli i zanotowal sobie w pamieci, zeby kazac sledzic Veysa podczas jego pobytu w miescie. Juz wiedzial sporo o Polczleku, ale nie zaszkodzi dowiedziec sie wiecej. -Sarga Veys. Ufam, iz znajduje cie w dobrym zdrowiu? - Veys otworzyl usta do odpowiedzi, lecz Iss mu przeszkodzil. - Nie zauwazylem druzyny, gdy wrociles. Mam nadzieje, ze towarzyszy nie spotkalo nic zlego? -Spytali, czy moga jechac przede mna, kiedy ujrzelismy mury miasta. Nie widzialem powodu, by im odmowic. Klamal. Nikt ze Strazy Rive nie poprosilby o nic Sargi Veysa. Bardziej prawdopodobne, ze porzucili go, gdy tylko uznali, ze nic mu sie nie stanie. Iss pokiwal glowa. -Rozumiem. Podejrzewajac, ze jego klamstwo zostalo odkryte, Sarga Veys wyprostowal ramiona. -Nastepnym razem, panie, gdy wyprawisz mnie w droge, sam wolalbym wybrac sobie druzyne. -Jak sobie zyczysz. - Iss mial to w nosie. Ha, niech Veys probuje! Ciekawe, jak daleko zajdzie, nim Marafice Oko stanie mu na drodze. - Masz dalsze zadania, zanim przejdziemy do rzeczy? Moze chcesz nowego konia albo nowy tytul, albo nowy komplet szat szamerowanych zlotem? Fiolkowe oczy Sargi Veysa pociemnialy. Grdyka przesunela sie na jego szyi i przez chwile Iss nie wiedzial, czy zaczerpnie moc, czy tez przemowi. Jak zauwazyl, sam Veys nie bardzo to wiedzial. Po chwili opanowal sie i przelknal czary czy tez slowa, ktore zebraly sie na jego jezyku. -Wybacz mi, panie. Jestem zmeczony i troche niezdrow. Nie przywyklem do zimnych otwartych przestrzeni Polnocy. -Oczywiscie, przyjacielu, oczywiscie - zapewnil Iss pojednawczo. Dotknal ramienia Veysa. - Chodz. Usiadz. Wino. Musimy napic sie wina. I jedzenie. Caydis. Przynies nam cos dobrego. I zeby bylo gorace. Tak, dopilnuj, koniecznie musi zostac podgrzane. Blogosc w brzuchu jest tak samo wazna jak pelna sakiewka. - Iss z fascynacja przygladal sie, jaki efekt wywiera to male przedstawienie. Sarga Veys lubil, gdy mu nadskakiwano. Przekonanie, ze naleza mu sie specjalne wzgledy, bylo jedna z jego slabosci. Kiedy Caydis wyszedl z pokoju, zamykajac za soba drzwi tak cicho, jak tylko on potrafil, Iss odwrocil sie do Veysa. -I co? Czy w klanach wszystko poszlo zgodnie z planem? Gladka skora Veysa zalsnila jak plotno zanurzone w oliwie, gdy powiedzial: -Uzeraja sie niczym psy na arenie. Iss pokiwal glowa. Milczal przez chwile, przyswajajac wiadomosc. Z roztargnieniem przeciagnal reka po ustach. -A wiec Mace Blackhail wykorzystal informacje, ktore mu podrzuciles? -Natychmiast. To byla istna masakra. Trzydziesci kobiet i dzieci zarznietych z zimna krwia, w wiekszosci krewniakow samego wielkiego Psiego Lorda. Teraz Bluddowie lakna krwi Blackhailow, Dhoone'owie i Blackhailowie lakna krwi Bluddow, a wszystkie inne klany zachodza w glowe, po czyjej stronie stanac. - Veys wygladzil idealnie rowne rekawy bialej szaty. - Psi Lord wkrotce znajdzie ciernie na siedzisku Dhoone'owego tronu. -Moze. - Iss mial duzo lepsze zdanie o Vaylu Bluddzie. Sarga Veys widzial tylko brak oglady, plucie, zlorzeczenie i psy. On dostrzegal bezwzgledna determinacje czlowieka, ktory przez trzydziesci piec lat przewodzil klanowi Bludd i jak krol byl kochany przez zaprzysiezonych mu ludzi. Poza tym, Sarga Veys nie rozumial sedna sprawy. Psi Lord byl tylko jednym sposrod wielu naczelnikow. Wojna musiala ogarnac klany Croser, Bannen, Otler, Scarpe, Ganmiddich i cala reszte. Walka Blackhailow, Bluddow i Dhoone'ow nie wystarczala; musialy wlaczyc sie wszystkie ich zaprzysiezone klany. Kiedy nadejdzie czas wyslania armii na polnoc, wielmozni panowie musza wierzyc w latwe zdobycze ziemi i bogactw. Na poczatek pojda bogate klany pogranicza. Pozniej przyjdzie czas na olbrzymow Dalekiej Polnocy z ich masywnymi kamiennymi okraglakami, stalowymi kuzniami i wychowanymi wsrod lodow wojownikami... pozniej, gdy wykrwawia sie przez lata w bratobojczych wojnach. Iss przeciagnal blada reka po twarzy. Czy zdola tego dokonac? A czy mial wybor? Swiat sie zmienial, Sullowie niedlugo rusza sie ze swoich lezy. Obecnie nadarzala sie jedyna okazja zagarniecia ziemi, stworzenia potegi. Jesli Spire Vanis nie wyciagnie rak po caly kontynent, zrobia to Trance Vor, Gwiazda Zaranna i Ule Glaive. Powstanie cesarstwo. Penthero Iss, syn hodowcy cebuli z Trance Vor i krewniak dziedzica Odlaczonych Folwarkow, nie zamierzal do tego dopuscic. Nie zamierzal stac z zalozonymi rekami i przygladac sie, jak inni biora to, co powinno nalezec do niego. -Bedac na Polnocy, zebralem jedna czy dwie inne informacje. - Glos Veysa przecial jego mysli jak drut do dzielenia sera. - Mysle, panie, ze uznasz je za interesujace. Iss z pewnym wysilkiem wrocil do biezacej sprawy. -Mow. -Nasz stary druh Angus Lok znow przemierza szlaki. Kieruje sie na polnoc do klanow, jak ostatnio slyszalem. To ci dopiero wiadomosc! Angus Lok siedzial jak mysz pod miotla przez szesc miesiecy. Zaden z jego szpiegow nie zdolal go wytropic. "Mieszka wraz z rodzina kilka dni jazdy od Ule Glaive" - tylko tyle mogli mu powiedziec. -Jesli Angus sie ruszyl, to i Fagowie. Sarga Veys spojrzal w oczy swemu panu. -Ciekaw jestem, dlaczego. "Nie watpie" - pomyslal Iss. Nie po raz pierwszy wzial pod rozwage pozbycie sie Veysa. Polczlek byl zbyt przebiegly, zbyt bystry. Juz zdradzil jednego mocodawce. O ile latwiej przyjdzie mu druga zdrada? -Wydaje sie, ze niegdys byles jednym z nich, wiec ty mi powiedz, co zamierzaja. Veys wzruszyl ramionami. -Z Fagami nigdy nic nie wiadomo. Trzymaja sie jeden drugiego jak nietoperze sciany jaskini. W calym Spire Vanis jest prawdopodobnie tylko piec osob, ktore cos o nich slyszaly. A dwie z nich siedza w tej komnacie. - Veys pochylil sie i Iss odgadl, ze moze spodziewac sie drugiej rewelacji. - Byl jeszcze kruk, ktorego ustrzelil piecmistrz Gloon. -Jaki kruk? -Coz, zacny piecmistrz boi sie krukow latajacych nad jego kominem... Wiesz, panie, jacy przesadni sa piecmistrze, gdy idzie o ich przeklete piece. - Veys zaczekal, az surlord pokiwa glowa. - Ilekroc Gloon wlazi na dach, by przeczyscic komin, zawsze zabiera luk na wypadek, gdyby zobaczyl kruka. Lubi do nich strzelac, a potem wiesza je na krokwiach niczym trofea. W kazdym razie, siedem dni przed moim przybyciem do pieczyska, Gloon ubil najwiekszego kruka, jakiego w zyciu widzial. Przechwalal sie tym na okraglo. Naturalnie, przesadzal - mali ludzie zawsze przesadzaja - ale kiedy sciagnal ptaka z krokwi, zeby mi pokazac, zauwazylem sciegno okrecone nad szponami. -Poslaniec. -Tak. I kierowal sie na polnoc w kierunku lodu. -Nie bylo wiadomosci. -Nie. A zatem ptak wracal do domu, do plemienia Lodowych Lowcow. Nikt inny poza nimi i Sullami nie poslugiwal sie krukami. Niewidoczne wloski na ramieniu Issa stanely deba. -Z ktorej strony nadlecial? -Z poludnia. Prosto z poludnia. - Mina Polczleka zdradzala, ze juz dokonal powiazania miedzy ptakiem a Angusem Lokiem. Byl bystry, taki bystry. Ale wiesci istotnie byly poruszajace. I na tym wlasnie polegal problem: Veys umial zdobywac potrzebne informacje. Byl wielce przydatny i tak bardzo wprawny w czarach. Iss zajal sie taca z jedzeniem i winem, ktora Caydis dyskretnie wsunal na marmurowy blat stolu. Wykwintne dania nasycaly powietrze aromatem: wino grzane z gozdzikami, a nastepnie przelane w kielichy natarte cytryna, zoltka jaj drzace jak ostrygi pod ciezarem kurkumy i nasion sezamu, rozszczepione i parujace smazone figi, jagniece jezyki polane rozana konfitura, pizmem i bursztynem. Nikt nie umial przyrzadzac potraw tak jak Caydis Zerbina. Nikt, tak jak on, nie potrafil wywiedziec sie roznych rzeczy. Podajac Veysowi srebrny puchar z winem, Iss rozmyslal nad tym, czego sie dowiedzial. A wiec Nasluchiwacz z plemienia Lodowych Lowcow wyslal kruka? To znaczylo, ze Polnoc przygotowuje sie na taniec cieni. Iss wyprostowal ramiona i oddychal gleboko, przytrzymujac powietrze w plucach, zeby sie uspokoic. "Niech tancza - myslal. - Niech Sullowie tancza z cieniami, a klany z mieczami. Niech ci dosc smiali, by ruszyc podczas gry muzyki, wykradna im swiat spod nog". Sarga Veys wsunal w usta dorodna fige. Wygladal na wielce zadowolonego z siebie. -Slyszalem, panie, ze zaginela twoja wychowanica, slodka i sliczna Asarhia. Jesli chcesz, moglbym pomoc ja wytropic. -Nie - ucial krotko Iss. Nie mial zamiaru tlumaczyc sie temu podrzednemu poslancowi, ktory nie mial nic wlasnego, ani rodziny, ani kawalka ziemi. Mysl, ze moglby tknac Asarhie chocby palcem, przepelnila go niepokojem. Asarhia byla taka mloda, taka nieswiadoma... Iss odstawil nietkniety kielich. Trzeba ja znalezc. Miasto nie bylo dla niej odpowiednim miejscem. Mogla zostac skrzywdzona, zgwalcona. Mogla stracic palce w zimna noc, umrzec z glodu w jakims brudnym namiocie w Dzielnicy Jalmuzny albo skulic sie w snieznej jamie pod polnocnym murem miasta do wiecznego snu. Iss widzial takie przypadki. Kazdej wiosny, w czasie pierwszej odwilzy, wraz z topniejacym sniegiem splywaly do kanalow setki cial. Ci biedni glupcy marli z usmiechami na ustach w przekonaniu, ze zabijajace ich blekitne jezory mrozu sa cieple i kojace jak plomienie ogniska. Iss westchnal ciezko. Musial wezwac Noza. Nalezalo rozszerzyc poszukiwania, podwoic nagrode, zrownac z ziemia Dzielnice Jalmuzny i wszystkie tamtejsze rudery. Asarhia musiala wrocic do domu. Nie wychowywal jej przez szesnascie lat po to, by wpadla w rece kogos innego. Widzac, ze Veys nie spuszcza z niego oczu, ktore wiedzialy i domyslaly sie zbyt wiele, podniosl sie i podszedl do drzwi. Caydis Zerbina czekal po drugiej stronie. Jedno slowo wystarczylo, by wiedzial, co ma robic. -Czy znow poslesz mnie na polnoc, panie? - zapytal Veys. Iss pokrecil glowa. -Nie. Wywolywanie wojen to bardzo delikatna gra. Naciskajac zbyt mocno, ryzykujemy, ze nasze zamiary wyjda na jaw. Lepiej poczekac i zobaczyc, co sie stanie. Blackhailowie stracili naczelnika, Bluddowie kobiety i dzieci, a Dhoone'owie swoje ziemie: niech duma klanow i klanowi bogowie zrobia reszte. -A co z zaprzysiezonymi klanami? Co z Ganmiddichami, Bannenami, Orrlami... -Wszystko w swoim czasie, Sargo Veysie. Jesli tempo gry zmaleje lub zasady ulegna zmianie, ty pierwszy bedziesz o tym wiedzial. Polczlek pochylil glowe. -Jak sobie zyczysz, panie. Iss czekal na kolejne pytanie, doskonale wiedzac, czego bedzie dotyczyc. -A moje nastepne zadanie? -Jeszcze go nie przemyslalem, przyjacielu. Nic naglacego. Oczywiscie, bylbym wdzieczny za wiesci o Angusie Loku i jego rodzinie. Poza tym proponuje, zebys odpoczal po dlugiej podrozy i nacieszyl sie urokami miasta. Iss podniosl wieczko srebrnej szkatulki inkrustowanej szmaragdami, niegdys nalezacej do surlorda Rannocka Hewsa. Przed czterdziestu laty Borhis Horgo zarznal Hewsa na Psich Moczarach z pomoca pieciu Krzywoprzysieglych, ktorzy butami wciskali go w czarne bloto. Wyjal cos ze srodka i usmiechnal sie poblazliwie do Sargi Veysa. -Masz. Wydaj to madrze. Twarz Sargi Veysa miala ciekawy wyraz, gdy wlepial wzrok w rzucona mu sztuke zlota. Nigdy dotad nie postala mu w glowie mysl, ze nie jest potrzebny i ze mozna go odprawic niczym prostytutke. Byl mlodym i blyskotliwym Sarga Veysem, najwiekszym odkryciem Fagow od ponad dekady. Ktoz mogl go nie chciec lub nie potrzebowac? Kiedy indziej Iss usmiechnalby sie z cetek urazonej dumy blyszczacych jak lososiowa ikra w fioletowych oczach. Teraz sie nie usmiechnal. Veys byl niebezpieczny. Nalezala mu sie nauczka, ale trzeba bylo zachowac ostroznosc, gdyz zaliczal sie do osob dlugo chowajacych uraze. Przybycie Marafice'a Oko, sprowadzonego przez Caydisa Zerbine, polozylo kres Issowym rozmyslaniom. Noz ani nie zapukal, ani nie czekal za drzwiami. Wszedl jak do siebie, po czym wbil male niebieskie oczka w zwierzyne: Sarge Veysa. Iss natychmiast pozalowal, ze go wezwal. Co prawda mial zamiar zastraszyc Polczleka i pokazac mu, gdzie jego miejsce, ale pogardliwe rzucenie monety czesciowo spelnilo zadanie. Noz mogl posunac sprawy za daleko. To byloby niebezpieczne. Sarga Veys, ktory jeszcze nie doszedl do siebie po tej demonstracji lekcewazenia, porozowial lekko pod sila spojrzenia Noza. Nie zdajac sobie z tego sprawy, skurczyl sie na krzesle. Noz tylko stal; nie musial robic nic wiecej. Iss przeniosl spojrzenie z jednego na drugiego. Czas zmienic plany. Biorac plytki oddech, zwrocil sie do Noza: -Druzyna wyslana na polnoc z Sarga Veysem wymaga zdyscyplinowania. Dopilnuj tego. Marafice Oko rzucil mu ponure spojrzenie. Iss stanal tylem do niego na znak, ze nie jest juz potrzebny. Kroki wstrzasnely komnata, a potem drzwi zatrzasnely sie z taka sila, ze pekla futryna. Iss odwrocil sie do Sargi Veysa. -Nie bedziesz proznowal zbyt dlugo. Polczlek pokrasnial z zadowolenia; spodobalo mu sie odprawienie Marafice'a Oko. -Bede czekac na wezwanie, panie. - Wstajac, wsunal sztuke zlota w faldy szaty. - Mam nadzieje, iz moj pan rad jest z tego, jak sprawilem sie na Polnocy. Jeszcze mu malo? Chce, zeby go pochwalic? Niechec Issa do Polczleka jeszcze sie poglebila. Z usmiechem otworzyl drzwi. Odlupane kawalki drewna posypaly sie na podloge. -Zrobiles wiecej niz trzeba, by udowodnic swoja wartosc. Sarga Veys promienial, wychodzac z komnaty. Gdy tylko znalazl sie poza zasiegiem glosu, Iss rozkazal Caydisowi przyprowadzic Noza. Rozdzial 22 SPRAWY KLANU Bol towarzyszyl mu jak druga skora. Cialo znaczyly siniaki w ksztalcie podeszew, narzady i miekkie tkanki podeszly krwia. Rany zaszyte czarna nicia pekaly z cichym sykiem, broczac ropa. Bolesci wgryzaly sie w niego jak korniki w drewno. Przecieta warga pulsowala tepo. Podbite oko sprawialo, ze kazde mrugniecie bylo tortura. W spuchnietym uchu zebrala sie skorupa zoltej materii, a pecherz na prawej rece palil ogniem w kontakcie z wodzami.Obolaly, zziebniety i zatracony w sobie, zamkniety w miejscu dobrze strzezonym przed myslami, Raif Sevrance jechal u boku Angusa Loka. Posepne, szare swiatlo padalo na krajobraz blyszczacy od szronu. Drapiezny wiatr przypadl nisko do ziemi, jakby przed przypuszczeniem morderczego ataku czekal, az zimno oslabi jego ofiary. Kepy swierkow o pniach pokrytych warstwa lodu niczym widmowa armia szykowaly sie do spotkania z zapadajaca noca. Angus jechal w milczeniu, z przygarbionymi plecami i glowa skryta w glebi kaptura. Choc Raif nie widzial jego twarzy, wiedzial wszystko o siniakach i otarciach. Zadrzal na ich wspomnienie. Byly tam nawet slady po zebach. Trudno bylo powiedziec, ile dni minelo od nocy w Duffowym Pieczysku. Moze tydzien. Moze wiecej. W tajdze wszystkie dni i noce byly takie same. Raif niewiele pamietal z nocy walki. Niejasno przypominal sobie, ze Angus odciagnal go od porabanych kawalkow miesa, ktore niegdys byly cialami Bluddow. Pamietal strach i groze na twarzach Dhoone'ow, a potem jak obecni w pieczysku Scarpe'owie, Dhoone'owie, Ganmiddichowie i Gnashowie wspolnie rysowali krag przewodni wokol szesciu cial rozpostartych na sniegu. Nie mogli sie doczekac jego wyjazdu. Angus i Duff zabrali go do stajni i opatrzyli rany. Gdy tylko Duff skonczyl szycie ran, Angus wlal mu do gardla flaszke slodowego piwa i posadzil na grzbiecie Losia. Ostatnia mysla Raifa bylo to, ze Duffowi brakowalo jednego z jego slynnych zebow: juz nigdy nie pociagnie nimi san. Pozniej, duzo pozniej zdal sobie sprawe, ze to on jest sprawca wybicia zeba Duffa i ugryzienia na policzku Angusa. Mysl o tym byla nie do wytrzymania. Angus powiedzial mu tyle, ile uznal za konieczne. Raif wiedzial, ze go powstrzymywali i byl z tego rad. Nie chcial poznac wszystkich szczegolow walki. Ostatnio Angus tez stal sie dziwnie milkliwy, wieczorami zajmowal sie piecem, a w dzien rozprawial tylko o pogodzie i podrozy. Zerkajac na zgarbiona, oszroniona sylwetke wuja, Raif czul, jak cos zaciska mu gardlo. "Nie jestes dobry dla tego klanu, Raifie Sevrance". Teraz Angus tez znal te prawde. -Angusie - zagadnal, sam zaskoczony przerwaniem milczenia. Angus odwrocil glowe, wiec Raif mogl zobaczyc jego twarz. Skaleczenia i siniaki zostaly grubo posmarowane woskiem, gdyz spekana i podrapana skora wrecz prosila sie o odmrozenie. -Co? Raif poczul, ze zawodzi go odwaga, dlatego jak najszybciej, zeby nie zmienic zdania, zapytal: -Dlaczego mnie pusciles? Razem z Duffem walczyliscie ze mna do samych drzwi, a tam cos powiedziales i obaj odstapiliscie. Angus chrzaknal cicho i skierowal uwage na droge. -Wiedzialem, ze zapytasz. I ze bedziesz chcial poznac prawde. Zamilkl, prowadzac gniadosza wokol kolczastych chaszczy. W chwili, gdy Raif stracil nadzieje na uslyszenie odpowiedzi, przemowil glosem cichszym od szmeru wiatru. -W pewnym momencie zrozumialem, ze nie damy rady cie powstrzymac, po prostu poczulem to w moich starych kosciach. Walka z toba przynioslaby tylko wiekszy uszczerbek mnie i Duffowi. Jednakze bylo cos wiecej. - Angus westchnal ciezko. Kawalki lodu z plaszcza zsunely sie miedzy jego nogi. - Mam w sobie krztyne starych talentow, Raif. Odrobine, tyle, by wyczuc, kiedy inni wokol mnie uzywaja czarow, i pare innych drobiazgow. Nie jestem uzytkownikiem magii, nie zrozum mnie zle. Nie przesune powietrza ani swiatla, chocby od tego zalezalo moje zycie. Jesli kiedys znajdziemy sie w sytuacji, w ktorej potrzebne jest cos takiego, pamietaj, zeby nie liczyc na Angusa Loka. Ale, jak powiedzialem, kiedy chce, umiem wyczuc pewne rzeczy. I tej nocy, kiedy walczyles jak opetany, walac starego Duffa w zeby i kopiac mnie po przyrodzeniu, poczulem... -Czary? -Nie. Przeznaczenie. - Angus zamilkl na dluga chwile, potem wzruszyl ramionami. - Nazwij to wymyslem starego wloczegi. Nazwij to bzikiem po kopnieciu w samo przyrodzenie. Nazwij to jak chcesz, wolna twoja wola. Wiem tylko, ze nadeszla chwila, kiedy pomyslalem: "To straszne, ale widocznie tak mialo byc". Raif westchnal ciezko i skrzywil sie, gdy napiely sie szwy na ranach. "Przeznaczenie". Nie godzil sie z takim wyjasnieniem. A jednak, gdy rozum gotowal sie do ataku, fragmenty wspomnien wsliznely sie do jego glowy. Zamarzniete czerwone jezioro, srebrnoblekitny las i zaciemnione miasto bez ludzi: miejsca pokazane przez kamien przewodni. -Przeznaczenie napiera - podjal Angus, przerywajac jego rozmyslania. - Czasami, kiedy lezysz w nocy pod gwiazdami, mozesz je wyczuc. Dzieci je czuja - dlatego zawsze sa takie podniecone na mysl o obozowaniu pod golym niebem. One wiedza, choc nie umieja ubrac tego w slowa. Co do mnie, czulem przeznaczenie tylko pare razy i to zawsze odmienialo koleje mojego zycia. W pieczysku odebralem jedno z takich pchniec. -Ale moglem zginac. -Tak. I nie umiem powiedziec, czy skoczylbym ci na ratunek. - Angus popatrzyl na niego, w miedzianych oczach blysnela zielen. - Wiesz, ze wiesc o tym zdarzeniu lotem blyskawicy rozejdzie sie po ziemiach klanow, dotrze do najdalszego zakatka. Zabicie trzech Bluddow jest wyczynem, ktory na dlugo zapada w pamiec. Raif potrzasnal glowa. Nienawidzil tego, co sie stalo, kiedy wyszedl za drzwi pieczyska. Taki mord nie przynosil chwaly; on sam niewiele byl lepszy od wilka rozdzierajacego gardla. Na sama mysl robilo sie niedobrze. Pamietal krew na sniegu przed Pieczyskiem Duffa. -Blackhailowie nie upamietnia mnie w swoich piesniach. -Moze i nie. Ale trzydziesci par oczu widzialo, czego dokonales, a piesni nie zawsze sa potrzebne, zeby slychac bylo spiew. - Angus przez chwile patrzyl na niego twardo, potem kopnal boki gniadego. Wjechal na teren niegdys podmokly, a teraz lsniacy od lodu. Raif podazyl za nim. Wkrotce natkneli sie na zamarznieta struge, ktora tworzyla oczyszczona sciezke. Ruszyli nia przez wzgorza i doliny na skraju tajgi. Nim opuscili lod, by rozbic oboz na noc, zwarty las ustapil luznym skupiskom drzew. Sierp ksiezyca wznosil sie nisko nad widnokregiem, a w jego blasku strumien lodu skrzyl sie blekitnym ogniem. -Co teraz bedzie z Blackhailami i Bluddami? - zapytal Raif, zgarniajac snieg na skrzydlo namiotu, zeby je obciazyc. Rece go bolaly, jednakze ten bol byl drobnostka. Tej nocy pierwszy raz nie zatrzymali sie w pieczysku... Konczylo sie panowanie klanow. Angus zdjal rekawice i zajal sie korowaniem drewna. Jego noz nie zaprzestawal tanca, gdy mowil: -Wiesz, co sie stanie, Raif. Wojna. Walka lezy w naturze klanow. Hailowie spiewaja: "I zawsze mscimy zniewagi". Ich sasiedzi chelpia sie inaczej: "Jestesmy Dhoone, klanem krolow i klanem wojownikow. Wojna jest nasza matka. Stal jest naszym ojcem. A pokoj jest cierniem w naszym boku". Bluddowie twierdza, ze smierc jest ich towarzyszem, Castlemilkowie przysiegaja, ze nie zaprzestana walki, poki Kamienni Bogowie nie rozbija swiata, i nawet przeklety klan Gray utrzymuje, ze strata jest czyms, co zna i czego sie nie leka. - Angus parsknal. - Lza sie w oku kreci. Raif spojrzal na niego wilkiem, jednak on nie zwrocil na to uwagi. Zatrzymujac noz, dodal: -Rzecz w tym, ze klany skacza sobie do gardel od trzech tysiecy lat - a zapewne i dluzej, jesli doliczyc czas, zanim Irgar poprowadzil je na polnoc przez Lancuch. W klanach Withy i Haddo przetrwala pamiec tych dziejow i wierz mi, ze byly one ponure. Ponure. Walczyliscie miedzy soba, z Sullami, z miastami, Krzywoprzysiezcami, Trenchlandczykami - z kazdym, kto sie nawinal, niezaleznie od szans na zwyciestwo. Ostatnie czterdziesci lat bylo inne i mozesz za to podziekowac staremu naczelnikowi Airy'emu Dhoone'owi i ojcu Dagra Blackhaila, Ewanowi. Obaj wychowali sie w czasie Rzecznych Wojen, obaj stracili krewnych na brzegach Wilczego i Wschodniego Potoku. Airy oplakal siostre Anne, ktora milowal nade wszystko, a Ewan dwoch z trzech synow. Takie straty ksztaltuja ludzi. Airy przejechal trzydziesci mil znad Potoku do okraglaka Dhoone, wiozac cialo Anny na grzbiecie kobyly. Jej smierc mocno go dotknela. Niektorzy mowia, ze wpedzila go w szalenstwo i ze trzymal zasuszone zwloki Anny na krzesle z wierzbiny. Angus usmiechnal sie lagodnie i siegnal po nastepna klode. -Kto moze wiedziec, jak bylo naprawde? Z naczelnikami nigdy nic nie wiadomo. Tak czy inaczej, obaj wodzowie nakazali odwrot swoim wojskom, powrocili do swoich okraglakow, odwrocili sie plecami do zdobyczy i zostawili walke zaprzysiezonym klanom. Gullit Bludd dobrze na tym wyszedl, podobnie jak Roy Ganmiddich i Adalyn Croser. Wszyscy dostali ziemie i wode, ktorej chcieli. Minelo piec sezonow, podczas ktorych Ewan Blackhail i Airy Dhoone patrzyli, jak zaprzysiezone klany napieraja na ich granice. W tym czasie Dagro wkroczyl w wiek meski i zlozyl pierwsza przysiege jednorocznego, a Vaylo Bludd wrazil sztylet w serce ojca i przejal wladze nad klanem. Ewan i Airy poznali sie na nim, jeszcze zanim zaczal nazywac sie Psim Lordem i zaplatac wlosy wedlug zwyczajow krolow Dhoone. Zrozumieli, ze klan Bludd moze zawladnac innymi klanami. Vaylo Bludd wyrwal Airy'ego Dhoone'a i Ewana Blackhaila z letargu zaloby. Obaj naczelnicy przejeli komende nad swoimi zaprzysiezonymi klanami. Spotkali sie w Domu nad Potokiem, nad woda brazowa jak bloto, i polozyli kres wojnie, zawierajac przymierze. Spotkali sie tylko raz, a jednak obaj do konca zycia budowali wiezi braterstwa miedzy swoimi klanami. I wiezi te przetrwaly do dnia dzisiejszego. Raif pokiwal glowa. Znal to dosc dobrze. Ledwie dwie zimy wczesniej Drey zostal wyslany na rok do klanu Dhoone. Mannie, bratanek naczelnika Maggisa Dhoone, mial przybyc do Blackhailow na jego miejsce, ale uniemozliwil to nieszczesliwy wypadek. Mannie spadl z konia na polowaniu i przetracil obie nogi. Wstajac i otrzepujac lod z olejowki, powiedzial: -Dhoone'owie dolacza do Blackhailow, zeby pokonac klan Bludd, prawda? Angus rzucil w snieg ostatnie polano i siegnal za pazuche po flaszke w kroliczej skorce. Nie napil sie, tylko obracal ja w dloniach. -Nie umiem ci odpowiedziec, Raifie. Dhoone'owie zostali rozproszeni i zdziesiatkowani. Maggis oraz jego synowie nie zyja i nikt nie wie, kiedy zostanie mianowany nowy naczelnik. Stracili trzy setki wojownikow i jednorocznych. Stracili kuznie, zapas surowego zelaza, swoje stada. - Angus potrzasnal glowa. - Sa tak bliscy wymarcia jak klan Morrow w przeddzien wesela Burniego Dhoone'a. Raif dotknal rozka z kamiennym proszkiem, jak czynili wszyscy w klanach, gdy padala wzmianka o Straconym Klanie. Morrowowie niegdys zajmowali ziemie na wschod od Dhoone'ow, konkurujac z Bluddami i Blackhailami pod wzgledem potegi. Mroczny Krol, Burnie Dhoone, wyniszczal ich przez trzydziesci lat po tym, jak jego mloda malzonka Maida zostawila go dla Shanna Morrowa, najstarszego syna naczelnika. Tylko obcy, tacy jak Angus, zwali klan Morrow jego imieniem. Dla innych na zawsze mial pozostac Straconym Klanem. Tem raz wszedl z Dagrem Blackhailem na teren, gdzie niegdys stal okraglak Morrowow. "Nie ostal sie kamien na kamieniu, Raif, i nic procz bialego wrzosu nie zapuscilo tam korzeni". Angus pociagnal jeden, potem drugi lyk z flaszki. -Blackhailowie beda walczyc samotnie. Klan Dhoone ma wlasne bitwy i wlasne demony. Moze pomoga zaprzysiezone klany, ale mam wrazenie, ze beda zbyt zajete ratowaniem wlasnej skory, by martwic sie o Blackhailow i Dhoone'ow. Raif popatrzyl twardo na wuja. Wiatr przycichl, w mroznym powietrzu oddechy przemienialy sie w obloki lodu i swiatla. -Jak mam to rozumiec? -Nijak. We wszystkich wojnach kazdy musi sam martwic sie o siebie, to wszystko. - Wsuwajac flaszke pod ubranie, Angus pochylil sie po okorowane klody. - Rozniece ogien, bo inaczej przyjdzie nam jesc nerki na zimno. Nie wiem, jak ty, ale ja mam wrazenie, ze po nocy mrozu nerki staja sie lepsza bronia niz posilkiem. - Wyszczerzyl zeby. - Wez taka zamiast kamienia do procy, a pewnikiem utluczesz ptaka. I to nie ledwie opierzonego wypierdka, zauwaz. Moze nawet ges. Raif patrzyl, jak Angus buduje ognisko blisko wejscia do namiotu. Nie warto bylo powtarzac pytania. Angus Lok nie mowil niczego, czego nie chcial powiedziec. Wiedzial duzo wiecej o nadciagajacej wojnie, to pewne, ale pusci pare z ust w wybranym przez siebie czasie. Raif pochuchal na zimne, bolace palce. Juz od paru godzin mrok panowal nad swiatem, lecz mimo to pilnowal sie, zeby nie patrzec na polnoc. Klan zostal za nim i tak musialo pozostac. Wszedl do namiotu. Gdy czolgal sie pod klapa, szwy na piersi napiely skore. Po chwili zwalczyl bol. Zdjal olejowke i runal na koce i losiowe skory. Nie chcialo mu sie jesc, nie mial apetytu ani na zimne, ani na gorace mieso. Ulozyl sie w pozycji, ktora sprawiala najmniej bolu, i czekal na nadejscie snu. "Blackhailowie beda walczyc samotnie". Nie wypoczal, ale jakos przespal cala noc. Rankiem, gdy potrzeba wypedzila go z namiotu, ujrzal przed soba ogromne, czesciowo zamarzniete jezioro. Przybrzezny lod okalal tafle czarnej, oleistej wody, z ktorej buchaly kleby lodowej pary. -Czarna Ton - mruknal Angus, stajac u jego boku. - Najglebsze jezioro w Terytoriach. Ule Glaive rosci sobie prawo do wschodniego brzegu. Ruszymy zachodnim, w kierunku Lancucha. Raif pokiwal glowa, nagle dotkliwie swiadom, jak bardzo oddalil sie od domu. Nigdy nie byl tak daleko na poludniu, nigdy wczesniej nie stapal po ziemi, ktora nie nalezala do klanu. JEffie, Drey..." Nagle odwrocil sie, poszedl nakarmic i napoic Losia. Niedlugo pozniej zwineli oboz i ruszyli na poludnie w kierunku strzelistych wiez Spire Vanis. Ocieplilo sie, wiatr przybral na sile i od polnocy zaczely nadciagac burzowe chmury. Rozdzial 23 PLONNA BRAMA Ash podrapala sie po glowie. Wszy, pomyslala, patrzac na daleki luk Plonnej Bramy. Wlazily wszedzie. I nic nie moglo ich wybic, ani wiatr, ani mroz, niewazne, jak srogi. Mysl o zywych stworzeniach lazacych po jej ciele powinna wzbudzic odraze, ale od ponad trzech dni nie miala nic w ustach i zaczynala sie zastanawiac, czy moglaby pozywic sie wszami.Usmiechnela sie niewesolo, a usmiech sprawil, ze pekla jej warga spierzchnieta od mrozu. Poczula w ustach wlasna krew, ciepla i slonawa jak morska woda. Jedzenie sniegu nie bylo dobrym pomyslem. Zalowala, ze nikt nie powiedzial jej tego wczesniej, zanim spekaly jej usta. Ale choc mroz wraz z glodem ciezko ja doswiadczyl, mialo to swoje zalety. Nie wyobrazala sobie, by ktokolwiek mogl ja teraz rozpoznac, nawet Penthero Iss. Wlosy miala ciemne i tluste, ubranie sztywne od blota, a jej skora czasami przypominala cos, czego stolarz moglby uzyc do wygladzania krzesla. Niebiosa tylko wiedzialy, jak wygladala. Od wielu dni nie widziala wlasnej twarzy i teraz juz nie byla pewna, czy chcialaby sie zobaczyc. Halasliwe burczenie zoladka skierowalo jej mysli z powrotem ku Plonnej. Byl wczesny ranek i wschodzace slonce przemienilo trzypietrowy luk bramy w most zlotego swiatla. Samo patrzenie na sloneczny blask splywajacy po cietym wapieniu przepelnilo ja taka tesknota, ze zapomniala o glodzie. Siegnij, pani. Tak tu zimno, tak ciemno, siegnij. Przestraszyly ja glosy, tlukace sie w jej umysle jak stado mrocznych ptakow. Walczyla z nimi, jak zawsze, lecz ostatnio coraz bardziej brakowalo jej sily. Ostry jak brzytwa skraj ciemnosci przecial jej mysli i szatkowal je, dopoki nie pozostalo nic procz cienkiej linii. *** Zamrugala, budzac sie z omdlenia. Blask razil ja w oczy, oslepial i przyprawial o mdlosci. Klamry bolu scisnely czolo, gdy przekrecila sie na bok i zwymiotowala w snieg. Wycierajac usta, zapomniala o odmrozeniach i skrzywila sie, gdy reka zdarla strup. Kiedy doprowadzila sie do porzadku, znow popatrzyla w niebo. Bylo poludnie. Stracila cztery godziny. Cztery.Przestraszona, usiadla prosto. "W porzadku - powiedziala sobie. - Nikt mnie tutaj nie mogl zauwazyc". Siedziala na plaskim dachu zrujnowanej i opuszczonej garbarni. Od kiedy tydzien temu znalazla ten budynek, stal sie on jej ulubionym miejscem w calym miescie. W okolicy Plonnej stalo pelno nie zamieszkanych budowli, ale wszystkie byly zamkniete, zeby nie zagniezdzili sie w nich bezdomni. Okna garbarni zostaly zabite deskami, a lancuchow, ktore bronily drzwi, wystarczyloby na zawarcie wiezienia pelnego zlodziei. Na szczescie fragment dachu zarwal sie pod ciezarem sniegu, a sezon ulewnych deszczy, mrozow i odwilzy nadwatlil mury. Dzieki temu wejscie do srodka nie stanowilo problemu. W przeciwienstwie do innych budynkow w miescie, ktore dla obrony przed sniegiem mialy spadziste dachy, dach garbarni w wiekszej czesci byl plaski. Ash przypuszczala, ze na plaskich fragmentach rozpinano skory do suszenia - jeszcze teraz kilka kolkow sterczalo jak kamienne chwasty. Budynek nie byl zbyt wysoki, ale stal cwierc mili na polnoc od murow miejskich, wiec roztaczal sie z niego dobry widok na Plonna. Stale ja kusilo, zeby tu przyjsc i popatrzec. Teraz, wodzac wzrokiem po zabitych deskami oknach po drugiej stronie jakby wymarlej ulicy, wiedziala, ze nie moze ryzykowac nastepnej wizyty. Glosy pozbawily ja przytomnosci nie po raz pierwszy i na pewno nie ostatni. Stawaly sie silniejsze... i nauczyly sie napastowac ja na jawie. Zadrzala. "Cztery godziny". A gdyby sie nie zbudzila? Gdyby lezala tutaj, niewidoczna i przez nikogo nie znaleziona, przez caly dzien i w nocy? Jedna noc pod golym niebem wystarczala, zeby zabic. Ostatnia byla tak zimna, ze slina marzla na zebach. Z gardla Ash wyrwal sie ni to szloch, ni stekniecie. Doskwieralo jej pragnienie, ale uznala, ze zjedzenie sniegu do konca znieksztalci jej usta. Probowala nie patrzec na swoje cialo, gdy otrzepywala snieg z plaszcza, lecz kanciaste ksztalty przyciagaly oczy. Smieszne, najbardziej martwily ja piersi. Ledwie dwa tygodnie temu, pelne i zaokraglone, rosly jak na drozdzach, az bolalo. Teraz znow byly male, ledwie zaznaczone. Jakby jej cialo wracalo do czasow dziecinstwa, zarazem pozwalajac starzec sie twarzy i dloniom. Prostujac plecy, stanela pod wiatr i wciagnela w nozdrza wonie miasta. Slina naplynela do jej ust, gdy smakowala zapach drzewnego dymu i smazonego tluszczu. Byla oblednie glodna. Pieniadze skonczyly sie piec dni temu. Jesli nie sprzeda plaszcza i butow, znikad nie zdobedzie ani miedziaka. Coraz bardziej necila ja mysl o kradziezy jedzenia z rusztow handlarzy, ktorzy we dnie i w nocy wystawali na rogach ulic, przypiekajac na weglu drzewnym boczek i kielbaski z gesiny. Ale z obserwacji wynikalo, ze gdyby zostala zlapana, czekalby ja los rownie straszny jak smierc glodowa. Handlarz nie mial litosci dla pochwyconego zlodziejaszka: przytrzymywal jego rece nad krata i opiekal je jak kawalek miesa. Poczatkowo Ash zastanawiala sie, dlaczego dzieci ryzykuja. Teraz wiedziala. Zapach tluszczu i cebuli wystarczal, by doprowadzic wyglodzone dziecko do utraty zmyslow. Przespacerowala sie kawalek, zeby wyprobowac nogi, i jej oczy znow zwrocily sie ku Plonnej. Wieza bramna wygladala tak spokojnie - widziala tylko jednego straznika - a krata byla podniesiona. Latwo byloby sie przesliznac. Nikt jej nie pozna; tego byla pewna. Po paru dniach obserwacji doszla do wniosku, ze nie przedsiewzieto zadnych specjalnych srodkow. Bramy strzegl tylko jeden towarzysz-straznik, czasami dwoch przy zmianie warty. Nawet zebracy i uliczni sprzedawcy nigdy sie nie zmieniali. W brzuchu jej zaburczalo, gdy doszla do murku na obrzezu dachu. Miekkie skurcze scisnely podbrzusze. Ciekawe, czy nie zbliza sie druga miesiaczka. Musiala dotrzec do bramy. W kazdej chwili mogly powrocic glosy. Nie wiedziala, jak dlugo zdola im sie opierac, nie wiedziala, czy przezyje nastepna utrate przytomnosci. Wczoraj dwie godziny. Dzisiaj cztery. Ash potrzasnela glowa. Teraz albo nigdy. Podjela decyzje, czujac naplyw watlych resztek sily. Gdy tylko wyjdzie za brame i zobaczy miejsce, w ktorym zostala znaleziona, wszystko sie zmieni. Bedzie mogla opuscic miasto i pojsc, dokad oczy poniosa. Umiala czytac i pisac; mialo to swoje zalety. Moze znajdzie posade jako panna pokojowa lub dama do towarzystwa czy nawet najmie sie jako skryba. Moze uda sie na wschod do Wiezy Mniszek albo na Sowia Rubiez i poprosi siostry w zielonych habitach o azyl. Gdyby tylko nie to zimno... i wiatr, ktory wtlaczal lodowaty oddech z powrotem do ust. Otulila sie plaszczem i ruszyla na dol przez zdradliwe wnetrze garbarni. Byla Ash March, znajda pozostawiona za Plonna Brama na smierc. *** -Hmm... nie, moj chlopcze. Mysle, ze wejdziemy tylnymi drzwiami. - Angus usmiechnal sie do Raifa jak zawsze, gdy ten mial zamiar zrobic cos, co nie mialo sensu. - Spacer wokol murow wyjdzie koniom na dobre. Przepedzi im kolke z brzuchow.Raif byl za madry, zeby sie sprzeczac. Spedzil z wujem juz dwa tygodnie i na mile wyczuwal jego wybiegi. Angus Lok rzadko wybieral prosta droge. "Jak slepy kruk lata", "jak ranny kruk kustyka" i,jak zdechly kruk gnije" - byly to jego ulubione powiedzonka uzywane do wytlumaczenia ekscentrycznej metody przenoszenia sie z miejsca na miejsce. Jesli byl gosciniec, Angus z niego nie korzystal. Jesli byl most, Angus go omijal. Jesli byla brama, Angus ogladal ja z daleka i potrzasal glowa. -Chodz, mlody Sevrance. Gapisz sie na Siwa niczym wol na malowane wrota. Jak postoisz tak jeszcze troche, straznicy uznaja nas obu za chorych na umysle. Raif dalej wlepial oczy w czarny, oblodzony luk zachodniej bramy Spire Vanis. Byla masywna, wielka jak swiatynia, wycieta z jednego pnia czerwonego drzewa. Wypolerowane drewno blyszczalo niczym obsydian. Spod grubej warstwy szadzi wyzieraly plaskorzezby symbolizujace zachodnia strone swiata - zachodzace slonce, lasy czerwonych drzew, Rownine Burz, Niszczycielskie Morze i rojace sie w nim wieloryby. Raif w zyciu nie widzial takiej wspanialosci. Nic w klanach nie moglo mierzyc sie z ta brama. Od kiedy dwa dni temu ujrzeli mury miasta, Raif czul w trzewiach chlod podniecenia. Kremowe kamienie Spire Vanis przybieraly barwe padajacego na nie swiatla. Inaczej wygladaly w promieniach wschodzacego lub zachodzacego slonca, inaczej w blasku gwiazd i poswiacie ksiezyca. Teraz, w jasnym swietle przedpoludnia, strzeliste mury blyszczaly niczym kuta stal. Cale miasto pulsowalo i oddychalo jak zywe stworzenie. Pioropusze dymu wznosily sie nad skupiskiem kamiennych budowli, a ziemia pod stopami drzala i dudnila, jakby wstrzasalo nia chrapanie smoka spiacego w glebokiej pieczarze. -To Zabita Gora - rzekl Angus, chwytajac Raifa za ramie, wcale nie delikatnie, i odciagajac go od bramy. - Trzesie sie jak rok dlugi. Za jakis czas przywykniesz. Raif z roztargnieniem pokiwal glowa. Ledwie mogl uwierzyc, ze tu jest. Podroz wokol Czarnej Toni zabrala im tydzien. Gorzkie Wzgorza na polnoc od jeziora znaczyly poludniowa granice ziem klanow i wydawalo mu sie, ze z kazdym mijajacym dniem jego ojczyzna coraz bardziej roztapia sie w mgle. Od dawna nie widzial nikogo, kto nalezalby do klanu. Wielkie i ponure pieczyska, w ktorych sie zatrzymywali, tak naprawde wcale nie byly pieczyskami, tylko miejscami z wyszynkiem piwa. Jesli czlowiek nie mial pieniedzy, by kupic piwo czy strawe, piecmistrz wyrzucal go za drzwi. Kiedy wybuchala bojka, nie bylo mowy o prawie pieca czy naleznym szacunku, tylko o koszcie polamanych stolow i krzesel. Siedzial w tych obcych pieczyskach, obserwowal i powoli godzil sie z nowymi prawdami. Tutaj piece juz nie byly swiete. Stare prawa nie obowiazywaly. Jedyny Prawdziwy Bog slepej wiary i swiezego powietrza nie kochal ludzi, ktorzy czcili kamien. Angus, w przeciwienstwie do niego, czul sie tutaj rownie swobodnie jak na ziemiach klanow. Znal wielu ludzi i kontaktowal sie z nimi na rozne sposoby. Z jednymi smial sie i gawedzil na oczach wszystkich, drugich obdarzal prawie niewidocznym skinieniem. Z innymi, niby przypadkiem spotykanymi w drodze do wychodka czy wedzarni, zamienial pare slow podczas naciagania rekawic i kaptura. Niektorzy udawali, ze go nie znaja, ale przez trzy tygodnie Raif mial niewiele do roboty poza przygladaniem sie wujowi i widzial to, czego nie dostrzeglby przypadkowy obserwator. Angus umial witac sie z ludzmi, nawet na nich nie patrzac, umial porozumiewac sie nieznacznym wzruszeniem ramion czy aranzowac spotkanie, lekko mruzac powieki. Cztery noce wczesniej, kiedy sadowili sie przy ogniu w obskurnym pieczysku na zachodnim brzegu Toni, Raif stwierdzil, ze zostawil noz w sakwie przy siodle. Kiedy wybiegl po niego do stajni, natknal sie na czlowieka, ktory wsuwal zlozony pergamin pod czaprak gniadego. Raif udal, ze nic nie zauwazyl. Jesli nieznajomy chcial przekazac list Agnusowi, jemu nic do tego. Mezczyzna, bezzebny przezuwacz brzozowej kory w losiowym plaszczu, nalezal do grupy pieciu poganiaczy, ktorzy pedzili bydlo w poszukiwaniu pastwisk. Przez caly wieczor Angus nawet nie spojrzal w jego strone.Choc Angus lubil odwiedzac pieczyska, rzadko spedzal w nich noce, totez czesto obozowali pod gwiazdami. Blizej miast bylo cieplej niz na polnocy, ale otwarte pola i ogolocone z drzew wzgorza coraz rzadziej oferowaly oslone. Raif zauwazyl, ze Angus lubi osloniete miejsca i czestokroc jechali przez pare godzin po zachodzie slonca, szukajac gestej kepy lip, skarpy wycietej w zboczu czy odpowiedniego zbiorowiska skal. Angus utrzymywal szybkie tempo, z czego Raif byl zadowolony. Strudzony forsowna jazda, szybko zapadal w sen. Dlugie dnie w siodle, smaganie wiatru, burze sniezne i bol pokiereszowanego ciala - wszystko to sprawialo, ze byl zbyt zmeczony, by myslec. Jechal, jadl, odzieral klody na poranne ognisko, topil lod, skorowal zajace, skubal ptaki i zajmowal sie Losiem. Nie polowal. Pecherz na prawej dloni byl purpurowy i wciaz podeszly krwia. Bol nie opuszczal go ani na chwile. Szwy na piersiach zaczely laskotac, gdy zrastaly sie brzegi ran. Niekiedy mial ochote zerwac ubranie i rozdrapac zagojone cialo. I pewnie rozdrapalby piersi do zywego miesa, gdyby nie liczba warstw odziezy dzielaca palce od skory. Pomstowal na rekawice, olejowke, skorzana bielizne, losiowy plaszcz i welniana koszule. Swedzenie doprowadzalo go do szalenstwa. Co gorsza, Angus z uporem smarowal rany sklarowanym maslem i teraz caly cuchnal jak zjelczala slonina. W porownaniu z dokuczliwymi szwami na piersiach skaleczenia i siniaki na twarzy wydawaly sie calkiem znosne. Na policzku pod lewym okiem mial strup wielkosci pijawki, a rozcieta warga drogo kazala mu placic za kazdy usmiech. -Tedy. Bedzie predzej, gdy odsuniemy sie od muru. Raif ruszyl we wskazana strone, prowadzac Losia przez nagi, pociety koleinami teren wokol zachodniego muru. Ze zboczy gory dmuchal ostry wiatr, swiszczac w uszach i rzucajac krysztalkami lodu w twarz. Polnocna sciana Zabitej Gory wznosila sie nad miastem niczym zamarzniety bog, zlezaly snieg odbijal sie blekitem na urwiskach i wysokich plaskowyzach, na zboczach czernily sie sosny. Powietrze pachnialo czyms, czego Raif nie umial nazwac; jakims lekko siarkowym mineralem, ktory powinien zalegac gleboko pod ziemia. Snieg pod nogami byl twardy i nieustepliwy, bez odcieni, ktore zdradzalyby jego grubosc. Samo miasto dreczylo go widokiem zelaznych iglic, czubkow wiez strazniczych i kamiennych lukow, gladkich i bialych jak kosci dawno zmarlego dziecka. Angus milczal, gdy zmierzali na poludnie wzdluz muru. Tego ranka nie posmarowal sie ochronnymi woskami czy olejami, a jednak policzki mial rownie blade. Narzucil gniademu zwawe tempo i niecierpliwil sie z powodu spowalniajacych ich zasp. Raif zerknal w niebo. Poludnie. -Czesto bywasz w tym miescie? Wuj obrzucil go ostrym spojrzeniem. -Nie palam do niego przyjaznym uczuciem. Angus skupil sie na przeprowadzeniu gniadego przez platanine chwastow i zlodzone bloto w kanale burzowym. Najwyrazniej uwazal, ze wyczerpal temat. Raif wiedzial, ze nie powinien dociekac, ale piersi go swedzialy, siedzial w nim diabel i byl zmeczony ciaglymi unikami wuja. -No to dlaczego tu przyjechales? Ramiona Angusa zesztywnialy. Sciagnal mocno wodze, az walach parsknal i potrzasnal glowa. Raif pomyslal, ze wuj nie odpowie, lecz kiedy zblizyli sie do pierwszej z szeregu wielkich przypor pod glownym murem, odwrocil sie w jego strone. -Przyjechalem, bo sa tu ludzie, z ktorymi musze sie zobaczyc i inni, na ktorych musze uwazac. Nie mysl, Raifie Sevrance, ze jestes na tym padole jedynym, ktory wpadl w klopoty i zostal niesprawiedliwie potraktowany. Wydarzenia, ktore rozegraly sie na ziemiach klanow, stanowia zaledwie poczatek. Sa tacy, ktorzy chcieliby, zeby nie tylko klan Bludd i Blackhail skoczyly sobie do gardel. Jedni mieszkaja w tym miescie, inni po nocach knowan rankiem zwa sie klanowymi wojownikami, jeszcze inni skrywaja sie w lochach tak glebokich, ze slonce nie moze ich znalezc. Tutaj grozi mi niebezpieczenstwo, co oznacza, ze ty tez nie jestes bezpieczny. Juz niedlugo przyciagniesz wrogow z wlasnego tytulu. Poki co, ciesz sie, ze brzemie zagrozenia i ochrony spoczywa na moich barkach. Angus zlapal go za ramiona. Twarz mial ponura. -Jestem twoim krewnym i musisz mi ufac. Wstrzymaj sie z pytaniami do czasu, kiedy znajdziemy sie daleko od tych murow. To miasto nie oferuje mi niczego poza zlymi wspomnieniami. Raif uwaznie popatrzyl na wuja. Widzial, jak drzy, czul zar jego ciala przez rekawice z foczej skory. Chcial wiedziec wiecej. Skad Angus wiedzial tyle o Klanowych Wojnach? Czy Mace Blackhail byl jednym z tych, ktorych wymienil? Kim byli ludzie, ktorych slonce nie moglo dosiegnac? Sciagnal brwi. Wbrew woli obiecal: -Zachowam pytania na pozniej. Angus pokiwal glowa. -Wdzieczny jestem za laske. Niebo pociemnialo, gdy prowadzili konie wzdluz przypor w kierunku masywu Zabitej Gory. Sniezne chmury plynace na poludnie przyslonily slonce. Nad zachodnim murem wznosily sie dwie wysokie budowle, jedna ciemna i opasana metalowymi okuciami, druga jasna jak lod i tak wysoka, ze Raif nie mogl dojrzec jej szczytu. -Rogata i Drzazga - wyjasnil Angus, klepiac reka po plaszczu w poszukiwaniu flaszki. - Po drugiej stronie muru lezy Forteca Maska. Siedziba surlordow Spire Vanis. Raif nie mogl oderwac oczu od wiezy zwanej Drzazga. Nie tylko miala kolor lodu, lecz byla nim pokryta. Zamarznieta powloka lsnila na kamieniach jak tluszcz na oskorowanym scierwie, najpierw zoltawa, potem niebieskawa w zmiennym swietle. Zadrzal. Byl zziebniety i pusty. Musial sie napic. Angus podal mu flaszke w kroliczej skorce. Z alkoholu, zaprawionego brzozowa kora, plynal slodki, bogaty zapach swiezo zaoranej ziemi. Jeden lyk wystarczyl. Korkujac flaszke, Raif zapytal: -Czy ktos tam mieszka? -W Drzazdze? Nie, chlopcze. Jest felerna od dnia, w ktorym ja zbudowano. Zbyt wysoka, rozumiesz. Doi burzowe chmury. Wedle powszechnej opinii jest niczym wiecej jak peknieta skorupa. Nie mieszkal w niej nikt z wyjatkiem Robba Clawa, jesli "mieszkanie" to wlasciwe slowo. Pewnej zimy Claw wpadl w jakas dziure i juz nigdy sie z niej nie wydostal. Dziesiec lat pozniej znalezli jego zwloki. Trzeba bylo pieciu chlopa, zeby wyniesc trupa na swiatlo dzienne, bo zrobil sie ciezki jak kamien. - Angus parsknal. - Przynajmniej tak wiesc niesie. Raif odwrocil wzrok. Niewiele wiedzial o Gorskich Miastach i ich historii. Niektore pograniczne klany handlowaly z Ule Glaive, ale malo kto mowil, dobrze czy zle, o miastach i ich pilnie strzezonych wlosciach.-Kim byl Robb Claw? Angus zwolnil kroku, gdy dotarli do poludniowo-zachodniego naroznika muru. Gniadosz musial szukac przejscia wsrod zwalow kamieni, sprochnialego drewna i luznego zwiru, ktory staczal sie z gory. Sciezka zrobila sie bardziej stroma i waska, a potem w ogole zniknela. Raif poczul, jak strumyczek potu splywa mu po szwach. -Robb Claw byl prawnukiem Glamisa Clawa, jednego z Czterech Zalozycieli Spire Vanis. -Byl krolem? -Nie, chlopcze. Krolowie nigdy nie wladali w Spire Vanis, choc to nie znaczy, ze nikt nie chcial przywdziac korony. Zalozyciele Miasta byli bastardami. Ich ojcowie panowali daleko na poludniu i kazdy mial tylu synow z prawego loza, ze nieslubni nie mogli liczyc ani na ziemie, ani na tytuly. Bastardom nie bylo to w smak, ma sie rozumiec. Stoczono wiele bitew, wiele nozy wniknelo w ksiazece plecy. Dwaj z Zalozycieli, bracia Theron i Rangor Pengaronowie, dolaczyli do Glamisa Clawa i Torny'ego Fyfe'a, by zebrac wojenna czerede i pomaszerowac na polnoc przez Lancuch. Theron byl ich przywodca i byc moze koronowalby sie na krola, gdyby pozostali trzej nie patrzyli mu na rece. Tak czy inaczej, powiodl armie na Sullow, zalozyl miasto i zbudowal z kamienia i bierwion pierwszy grod warowny w miejscu, gdzie dzisiaj stoi Forteca Maska. - Angus ruchem glowy wskazal Drzazge. - Ale to Robb Claw wzniosl te cztery baszty. Gdy Raif spojrzal we wskazana strone, gora zadrzala pod ich nogami i rumosz osunal sie po zboczu. Skorupa lodu na wiezy pekla z trzaskiem, rysa zbiegla zygzakiem ku ziemi. -Dlaczego jej nie zburzyli? -Duma, chlopcze. Powiadaja, ze herbowy psoboj Spire Vanis przysiada na wienczacej ja Zelaznej Iglicy. Piecset lat temu za pomoca jakiejs maszynerii wciagano zdrajcow na gore i nadziewano ich na iglice. Powiadano, ze skrzydlate bestie pozeraly ich na sniadanie. - Angus spojrzal w chmury, ktore okrecaly sie wokol baszty. - A moze na kolacje? Nie pamietam. Poprowadzili konie dalej. Raifowi robilo sie coraz gorecej i coraz bardziej nieswojo, gdy szli przez plyte dziobatego wapienia, a potem dnem kanalu. W szerokich kamiennych kanalach, ktore bronily miasta przed splywajaca z gory woda, zalegal mokry, niestabilny lod. Los rozdarl lewa pecine na ostrej krawedzi, lecz Angus nie chcial tracic czasu na opatrywanie rany, przez co zostawiali za soba szlak konskiej krwi. Godzine pozniej w polu widzenia pojawila sie brama. Raif odetchnal z ulga. Szwy swedzialy jak wszyscy diabli, a z pecherza wyciekalo tyle plynu, ze rekawica zrobila sie sztywna jak skorupa i zakrzywila sie na stale wokol wodzow. Raif chcialby zaszyc sie w jakims ciemnym pieczysku i spac. Zmeczenie odpedziloby sny, a gdyby nawet snil, to i tak by nic nie zapamietal. Angus podal mu nazwe bramy i ruszyl sciezka w jej kierunku. Ta byla mniejsza od Siwej, zbudowana ze zwyczajnego kamienia, ktory wyginal sie wdziecznie jak napiety luk. Nie wiodla do niej zadna droga, nikt z niej nie wychodzil - prawde mowiac, nie bylo dokad pojsc, jako ze brama otwierala sie na trawiaste zbocze. Gdy zrownali sie z pierwsza wieza bramna, chrapliwy krzyk przecial powietrze. -Lapac ja! Dziecko wyszlo za brame. Dziewczynka. Slyszac krzyk, zawahala sie, obejrzala i zaczela biec. Dwaj mezczyzni, odziani jak zebracy, ale z mieczami z krwawoczerwonej stali u bokow, wyskoczyli za brame i rzucili sie w poscig. Dziewczynka byla bardzo chuda i wyraznie oslabiona, totez dopedzili ja w niecale dziesiec sekund. Walczyla z nimi w niemal zwierzecy sposob, bez dzwieku i zawziecie. Kopala i szamotala sie dziko, az trudno im bylo ja utrzymac. Zdarli jej kaptur, potem rekawiczki. Dlugie do ramion wlosy zlepione miala brudem, plamy odmrozen przyciemnialy jej usta. Pojawilo sie wiecej ludzi. Dowodzil nimi zwalisty olbrzym z rekami kolyszacymi sie niczym olowiane ciezary i malymi oczami, ktore blyszczaly jak zelazne opilki. Raif z narastajaca zloscia patrzyl, jak wielki mezczyzna zbliza sie do dziewczyny i uderza ja w twarz. Dziewczyna przestala sie szarpac. Krew splynela z jej nosa na wargi. Wielkolud powiedzial cos do swoich pomocnikow, ktorzy zarechotali nerwowo, urywanie. Zdawalo sie, ze smieja sie bardziej ze strachu niz z rozbawienia. Przywodca jeszcze raz uderzyl dziewczyne, tym razem niedbale, na wpol zamknieta piescia. Raif zawrzal gniewem. Wysunal sie do przodu. Angus polozyl mu reke na ramieniu, nie pozwalajac zrobic nastepnego kroku. -Nie chcemy napytac sobie biedy. To Marafice Oko, protektor generalny Strazy Rive. Jesli chce pastwic sie nad zebraczka przed jedna ze swoich bram, ani ty, ani ja nie mozemy nic zrobic. Raif nie zwracal uwagi na wuja. Czlowiek zwany Marafice'em Oko zdarl plaszcz z dziewczyny. Trzasnelo rozdzierane plotno. Dziewczyna sapnela ze strachu. -Spokojnie, chlopcze - przestrzegl Angus, mocniej zaciskajac palce. - Nie mozemy sobie pozwolic na przyciaganie uwagi. Zalezy od tego duzo wiecej niz twoje i moje zycie. Raif zerknal na wuja. Twarz Angusa byla ponura, zmarszczki wokol ust wygladaly jak glebokie blizny. -Gdyby chodzilo tylko o nas, pospieszylbym jej na ratunek. Musisz mi uwierzyc. Nie klamie, gdy w gre wchodzi czyjes zycie. Raif uwierzyl. Zobaczyl prawde w oczach wuja. Angus Lok bal sie ogromnie kogos lub czegos w tym miescie... a nie byl strachliwym czlowiekiem. Zatrzymal sie. Angus opuscil reke. Szesciu zbrojnych otaczalo dziewczyne. Wszyscy poza dwoma mieli na sobie zablocone plaszcze i wy szargane portki, ale Raif zaczal podejrzewac, ze nie sa zebrakami. Ich stal blyszczala od lnianego oleju, wlosy i brody mieli przystrzyzone i czyste, a rece i karki odznaczaly twarde miesnie, ktore wyrabiaja sie tylko podczas dlugich cwiczen z bronia. Ten zwany Marafice'em Oko nosil zgrzebny brazowy habit kleryka czy mnicha. Byl uzbrojony tylko w noz. Wszyscy pozostali odnosili sie do niego z respektem. Dziewczyna stracila rekawy i kolnierz sukienki. Trzymalo ja trzech ludzi, z ktorych tylko jeden mial na sobie natarte olejem, obcisle skory, jakie Raif widzial u straznikow przy Siwej Bramie. Podniesli ja za rece i nogi, glowa w dol, az spodnica zsunela sie wysoko na uda. -Pusccie ja. Raif wyraznie uslyszal slowa Marafice'a Oko. Mezczyzni natychmiast otworzyli dlonie i dziewczyna upadla na ziemie. Milczala, gdy Marafice Oko tracil ja czubkiem buta. -Myslalas, ze uciekniesz, co? Myslalas, ze wyprowadzisz Noza w pole? - Kopnal ja dwa razy w zebra. - Myslalas, ze zbiegniesz, zostawiwszy smierci jednego z moich ludzi. - Opuscil obcas na jej reke, wbil palce w snieg. Cos chrupnelo z miekkim trzaskiem sprochnialego drewna. Dziewczyna nawet nie krzyknela. Raif poczul nawrot gniewu. Wyobrazil sobie, jak zabija tych szesciu lajdakow w powolny i okrutny sposob. W klanach nigdy nie traktowano kobiet w ten sposob. Cichy glos wyszeptal: "A co bylo na Szlaku Bluddow?" - lecz on przepedzil go z glowy. -Dalejze, uciekaj. Zobaczymy, jak daleko zajdziesz. - Marafice Oko wepchnal bucior pod plecy dziewczyny, poderwal jej tulow z ziemi. - Uciekaj, mowie. Grod ma ochote na polowanie. Pamietasz Groda? Zostawilas mu kosmyk swoich wlosow. Dziewczyna sprobowala sie podniesc. Byla taka chuda; Raif zastanowil sie, skad brala sile. Niebacznie wsparla sie na zranionej rece, gwaltownie wciagnela powietrze i z powrotem opadla w snieg. Wtedy ich zauwazyla. Szesciu zbrojnych stanelo luznym polkolem, zeby zrobic jej miejsce, i nic nie dzielilo jej teraz od Angusa i Raifa. Raif po raz pierwszy ujrzal ja bez cieni, jakie rzucaly ich ciala. Cos zacisnelo mu gardlo. Nie byla taka mala, jak z poczatku pomyslal. Burzowe chmury rozstapily sie i swiatlo slonca splynelo na twarz dziewczyny, srebrzac jej skore. Raif poczul, jak krew stygnie mu w zylach. Wlosy jeden po drugim podniosly sie na kregoslupie, a skora pod nimi napiela sie tak mocno, jakby spoczely na niej palce upiora. Gdy otrzasnal sie z chlodu, jego uwage zaprzatnal drobiazg, majacy zarazem ogromne znaczenie. Nie patrzyla na niego. Patrzyla na Angusa Loka. Szare oczy przyciagnely miedziane tak pewnie, jakby laczyla je nic. Sekunda zastygla niczym pylki kurzu w cieplym powietrzu, gdy zwarli sie spojrzeniami. Wszystko zamarlo, wiatr, zimno i swiatlo slonca. Raif czul sie jak cien, jakby go wcale nie bylo. Liczyl sie tylko Angus i ta dziewczyna. Potem uslyszal, jak wuj wciaga powietrze. I slowo - wyrazne, lecz nie pojal jego znaczenia. -Hera - powiedzial Angus. Angus Lok wyciagnal miecz. Prosty, szary jak lupek. Postapil w strone dziewczyny i gdy to zrobil, cos opadlo z niego jak stara skora. Zrobil sie wyzszy, potezniejszy, i bardziej straszny. Jego oczy zalsnily szczerym zlotem. -Trzymaj konie - mruknal, nawet na niego nie patrzac. - Trzymaj i czekaj. Raif odruchowo wzial wodze gniadosza. Strach wypelnial puste przestrzenie w jego piersiach. Nie rozumial. Czy Angus mysli, ze sam pokona szesciu uzbrojonych ludzi? Co tu sie dzialo? Angus szedl, zaciskajac prawice na skorze rekojesci miecza. Trzasl sie, niemal wibrowal. Dziewczyna nadal lezala na ziemi. Marafice Oko tracal ja butem jak mysliwy, ktory nie jest do konca pewien, czy powalona zwierzyna nie zyje. Straznik w czarnych skorach zauwazyl Angusa. Wznoszac czerwona glownie, szturchnal Noza w bok. Marafice Oko poderwal glowe. Dzielilo ich jeszcze jakies trzydziesci krokow. Splunal. Jego oczy zaswiecily. -Zrzuc brone - krzyknal do niewidocznego straznika w wiezy. - Stoczymy te walke za brama. Nie odrywajac oczu od Angusa, ruchem reki kazal ludziom wniesc dziewczyne do miasta. Trzej zbrojni zajeli sie wykonaniem rozkazu, dwaj pozostali staneli po bokach dowodcy. Marafice Oko stal jak wmurowany, patrzac na zblizajacego sie Angusa. Nad jego glowa zajeczaly metalowe tryby, brona zadygotala. Raif pociagnal konie do uschnietej brzozy. Nie odrywal oczu od bramy, patrzyl, jak najezona kolcami, czarna od blota krata zaczyna opadac skokami. Gdy tylko skonczyl wiazac wodze, rzucil sie biegiem ku bramie. Angus wszedl na platforme przed brama. Marafice Oko cofnal sie z lekkim usmiechem, pozwalajac, by jego ludzie pierwsi skrzyzowali miecze. Glownie, czerwone, jak gdyby juz zbroczone krwia, wzniosly sie w gore, do swiatla. Bloczki zawirowaly z wizgiem i brona opadla gwaltownie. Angus skoczyl, w ostatniej chwili przemykajac pod zelaznymi szpicami. Raif biegl co tchu w piersiach. Musial dotrzec do Angusa. Nie zdazyl. Brona trzasnela w ziemie, gdy wskoczyl na platforme. Grudy tlustego sniegu spadly na jego glowe i ramiona, gdy chwycil krate i potrzasnal nia z calej sily. -Angus! Pare krokow za brama pieciu zbrojnych okrazylo wuja. Angus stal z ciemnym, nieruchomym obliczem. Skraj miecza juz mial unurzany we krwi jednego z przeciwnikow, a gdy zatoczyl obronny krag wokol swojej pozycji, zranil dwoch nastepnych. Trzech ludzi w czarnych skorach wypadlo z wiezy bramnej i zajelo sie dziewczyna, odciagajac ja od miejsca potyczki. Raif zliczyl w sumie dziewiec czerwonych mieczy. Marafice Oko stal z boku, obserwujac. Jego male usta skrzywily sie w zlosliwym grymasie, gdy miecz drasnal Angusa w ucho. Raifowi serce tluklo sie w piersiach. Musial cos zrobic. Goraczkowo powiodl wzrokiem dokola. Konie obwachiwaly snieg, szukajac pod nim kepek smacznej trawy. Jego oczy przyciagnal ksztalt skrzydla wysoko na grzbiecie gniadego: luk Angusa. Rzucil sie w strone koni. Cichy krzyk rozlegl sie za jego plecami: Angus otrzymal druga rane. Raif zaczerpnal powietrza. Nie mogl teraz o tym myslec; to tylko go spowolni. Rece nigdy nie wydawaly sie takie niezdarne jak wtedy, gdy manipulowal mosiezna zapinka lubi. Palce, sliskie od smaru z kraty, nie chcialy sie zginac. Mial wrazenie, ze uplynely godziny, nim przygotowal luk. Nawoskowana cieciwa byla zimna i sztywna; nie mogl jej naciagnac na gryf. W koncu uciekl sie do pomocy zebow i zalozyl oporna cieciwe. Przebiegajac palcami po leczysku, sprobowal sie uspokoic. Grzbiet byl wymyslnie rzezbiony, inkrustowany srebrem i granatowym rogiem. Dotyk dopomogl. Napinal ten luk wczesniej; znal jego zasieg i sile. Odwrocil sie po kolczan, przypial go do pasa i popedzil do bramy. Zelazna krata byla gesta. Sztaby grube jak reka w przegubie krzyzowaly sie pod katem prostym, pozostawiajac niewielkie kwadraty wolnej przestrzeni. Wyjal strzale z kolczana. Byl przyzwyczajony do lzejszych pociskow i instynkt mu podpowiadal, ze bedzie musial mocniej napiac luk i celowac nieco wyzej. Po drugiej stronie bramy jeden mezczyzna lezal na ziemi, broczac krwia z rozplatanego ramienia, a dwaj inni krwawili z ran na rekach i nogach. Teraz tylko jeden straznik pilnowal dziewczyny, wykrecajac jej reke za plecami. Siedmiu pozostalych skupialo uwage na Angusie Loku. Angus byl wyraznie zbity z tropu ich taktyka. Gdyby jeden czy dwoch natarlo na niego, pokonalby ich; Raif widzial, jak szybko sie porusza, jak wprawnie obraca prostym mieczem wedrowca. Ale jego przeciwnicy woleli czekac, grac na zwloke, na wyczerpanie. Wiedzieli, ze przeciwnik jest niebezpieczny. Czekanie na jego blad bylo latwiejsze i nioslo mniejsze ryzyko. Marafice Oko nadal trzymal sie z boku, od czasu do czasu wysuwajac noz z rekojescia z dzikiej jabloni. W przeciwienstwie do podkomendnych, z uwaga wybieral chwile ataku i noz za kazdym razem powracal czerwony. Struzka krwi, ciemnej i gestej jak melasa, splywala Angusowi z policzka na szyje. Probowal przedrzec sie do dziewczyny, lecz czerwone miecze nieodmiennie spychaly go do tylu. Raif przelknal sline. Co pchnelo Angusa do ataku? To szalenstwo. Cofnal sie od bramy, zalozyl strzale o olowianym grocie i podniosl luk. Szwy na klatce piersiowej zaplonely jak swiezo zadane rany, gdy ciagnal cieciwe. Walczac z bolem i goracymi, slonymi lzami, skupil sie na wybraniu celu. W kolczanie Angusa bylo piec strzal. Tylko piec. Zadna nie mogla pojsc na marne. Patrzac miedzy krzyzujacymi sie pretami, wybral czlowieka, ktory najbardziej zagrazal wujowi: ciemnowlosego chudzielca o waskiej twarzy lasicy, ubranego w lachmany i gotowana skore. Zniecierpliwiony zaszczuwaniem, stopniowo przyblizal sie do Angusa. Szybki i niebezpieczny, kojarzyl sie ze Scarpe'ami. Raif wymierzyl w gorna czesc piersi, widzac wyraznie w nacieciu na leczysku lasice. Nie chcial strzelac w serce, nie chcial, by cos go oslabilo. Nie chcial dodawac do tej walki jeszcze jednego szalenstwa. Gdy szukal nieruchomej linii, ktora miala poprowadzic strzale do celu, pekl pecherz na dloni i zolta struga pociekla po rece. Puscil cieciwe. Strzala pomknela. Luk odprezyl sie, zatrzepotal w jego rece jak ptak. Trzask! Metal uderzyl o metal, strzelily pomaranczowe iskry. Raif krzyknal z rozpaczy, gdy strzala spadla grotem w dol zaraz za brama. Grot trafil w zelazny pret. Jedno z pior wisialo na bronie jak klab losiowej siersci na krzaku. -Ach! Raif spojrzal na walczacych. Lasica wyszarpnal ostrze z ramienia Angusa, krew trysnela z ciemnego rozciecia w kozlowym plaszczu. Twarz wuja byla szara i skrzywiona z bolu. Czerwone miecze nie zaprzestawaly tanca, krew saczyla sie z licznych drobnych skaleczen. Angus ryknal. Zataczajac mieczem krag, odcial reke jednemu i wbil stal gleboko w udo drugiego napastnika. Zerknal na kolczan. Zostaly cztery strzaly. I siedmiu ludzi. "Bogowie, dopomozcie, nie moge stracic nastepnej strzaly". Pomstujac na drzace rece, ropiejacy pecherz i ogien plonacy w piersi, wyciagnal druga strzale. Angus zwalnial; lewa reke mial bezwladna, oddychal urywanie, z piana na ustach. Patrzac na niego, widzac policzki drzace z wscieklosci i czegos nie nazwanego, czegos posredniego miedzy smutkiem a strachem, Raif zrozumial, co musi zrobic. To juz nie byla kwestia wyboru. To byla kwestia wiezow krwi. Blyskawicznie zalozyl strzale i trzymal ja mocno w siodelku, gdy napinal luk. Lasica urosl w jego oczach, zrobil sie wielki jak olbrzym. Przywolal go blizej. Przestrzen miedzy nimi skurczyla sie, potem nagle wcale nie bylo przestrzeni. Raif poczul pot oraz sekretny zapach krwi i zuzytej materii, ktora kryla sie pod skora ofiary. Potem wszystko stracilo znaczenie, procz serca. Przekrwione, nabrzmiale zyciowa sila, napedzane przez jedyna rzecz, nad ktora bogowie nie maja wladzy, serce wypelnilo mu wzrok jak slonce. Dowiedzial sie wielu rzeczy o ciele, ktore otaczalo to zyciodajne, pompujace jadro. Krew plynela zbyt szybko, mknela jak goraca para szukajaca ujscia. Lasica mial watrobe twarda i pomarszczona, sciemniala od choroby, i tylko jedno jadro wisialo w jego pachwinie. Tego i innych rzeczy Raif dowiedzial sie w czasie krotszym niz uderzenie serca. To nie mialo znaczenia. Nic nie mialo znaczenia. Serce nalezalo do niego. Pocalowal cieciwe i wypuscil strzale. Nim reka poradzila sobie z odprezeniem luku, lasica nie zyl. Zabity strzalem w serce. Nogi sie pod nim ugiely, pecherz wyproznil... koniec. Smak metalu naplynal Raifowi do ust. Bol, taki jak ten, ktory towarzyszy wyrywaniu kosci ze stawu, przedzieral sie przez jego piersi. "Kim jestem? Zimnym zabojca ludzi?" Nie mial czasu na takie pytania. Kolejna strzala juz czekala w reku, choc nie pamietal, kiedy po nia siegnal. Podniosl ja do majdana i napial cieciwe. Bol i szalenstwo zacmiewaly rozum i zdolnosc dokonywania wyboru, totez zatrzymal oczy na pierwszym czerwonym mieczu, jaki sie nawinal. Serce zblizylo sie do niego szybciej niz oko skupia sie na dalekim przedmiocie. Mlode i silne, w ciele dopiero niedawno nawiedzonym przez chorobe - cos ciemnego roslo w najglebszych zakamarkach pluc, jak plat dzikiego miesa. Nie poswiecil mu krzty uwagi, gdy puszczal cieciwe. Furgot pierzyska stopil sie z miekkim charkotem zatrzymanego oddechu i drugie cialo runelo na snieg bez zycia. Wyjal trzecia strzale. Bol go oslepial, slina parzyla dziasla. Po drugiej stronie bramy Angus zyskiwal przewage, gdyz blady strach padl na jego przeciwnikow. Gdy Raif napinal luk, Angus przeszyl mieczem nerke mezczyzny, ktory z oblakanczym wrzaskiem upadl na ziemie. Za kregiem walczacych straznik w czarnym stroju zaczal ulegac panice. Rzucil dziewczyne na ziemie, przylozyl jej sztych do szyi. Piers dziewczyny wznosila sie i opadala, palce oraly snieg. Nieswiadom, co robi, Raif przywolal do siebie serce straznika. Stalo sie to tak szybko, ze tylko w niejasny sposob zdawal sobie sprawe, ze bije ono w ludzkiej piersi. Strzala przemknela miedzy walczacymi i od tylu wniknela w serce straznika, przyszpilajac plaszcz do jego plecow. Raif zachwial sie. Slyszal stlumiony grzechot przedmiotow trafiajacych w metalowa brone, grad miotanych nozy i kamieni. Nie przechodzily na druga strone; krata byla zbyt gesta. Widzial teraz niewiele, tylko ostre krawedzie i blyski swiatla. Ruchliwa plama byla jego wujem, otoczonym przez trzy czy cztery niewyrazne cienie. Mysli rodzily sie powoli, ospale, unoszac sie w jego glowie jak kawalki drewna na falach morza. Jedna strzala, tylko tyle wiedzial. Zostala mu jedna strzala. Jeden strzal. "Musze strzelic". Wzrok go zawodzil, ale nie czucie. Gdy napinal luk, cos w nim przywarlo do najblizszego serca. Stalo sie to z predkoscia i nieuchronnoscia, z jaka kamien rzucony w studnie trafia w tafle wody... i przyprawilo go o mdlosci. Ale rece przestaly drzec i nie musial sie zastanawiac, kiedy zwolnic cieciwe - po prostu wiedzial to z bezwzgledna pewnoscia. "Martwy - pomyslal tepo - martwy w chwili, gdy znalazlem jego serce". Potem upadl ktos inny: jeden z czerwonych mieczy w wyswiechtanych lachach. Angus wymierzyl cios, po ktorym tamten zakwiczal jak swinia. Raif zachwial sie, zatoczyl na brame. Musial przytrzymac sie kraty. Na chwile przejasnialo mu sie w oczach i zobaczyl, ze Marafice Oko patrzy prosto na niego. Zaczerpnal powietrza. Noz stal z dala od walczacych, w cieniu wschodniej wiezy bramnej, jego oczy lsnily blado jak chrzastka w kawalku miesa. Po chwili przeniosl spojrzenie na dziewczyne, potem na Angusa Loka. Zastanawial sie, co zrobic. Dziewczyna lezala trzydziesci krokow od niego. Gdy postapil w jej strone, Angus skoczyl, by przeciac mu droge. Raif poczul, ze omdlewa. Przywolal resztki sil, wbil wzrok w Marafice'a Oko. Pragnal, by Noz sie odwrocil i spojrzal na niego. Kiedy ich oczy wreszcie sie spotkaly, puscil krate i siegnal do kolczana. Marafice Oko widzial, jaka smierc spotkala czterech jego ludzi. Wiedzial, ze zginie. Wiedzial, ze nie zdazy dotrzec do dziewczyny - wczesniej strzala przeszyje mu serce. Wiedzial, ze lepiej wycofac sie, niz umrzec. Raif wyczytal to wszystko w jego spojrzeniu. Gdy siegnal do kolczana i zamknal pusta reke, Marafice Oko wykrzyknal rozkaz i uciekl. Raifowi nogi odmowily posluszenstwa. Osunal sie w miejsce, gdzie sciany zrobione byly z ciemnosci, a skraje tepil bol. Rozdzial 24 BOGOWIE SWIATEL Z wielorybiego tranu plynelo dwanascie tajemnych korzysci i tej nocy Eloko, wdowa po Kulahuku, matka Nolo i Avranna, obiecala pokazac Sadalukowi jedna z nich. Eloko byla urodziwa kobieta, z zebami drobnymi jak u dziecka i brzuchem niedzwiedzicy. Mlodosc miala za soba, ale Sadaluk nie robil z tego ceregieli. Kiedy kobieta z plemienia proponowala, ze pocieszy starego czlowieka, nalezalo to uczcic, a nie rozdrabniac na czesci jak cielsko upolowanego wieloryba. Eloko owdowiala przed dziesiecioma miesiacami i godzilo sie przerwac zalobe ze starszym plemienia. Bylo to wyrazem szacunku. Bog Lodu nie moglby jej winic.Nasluchiwacz pozwolil sobie myslec o Eloko i jej obfitym zapasie tranu jeszcze tylko przez chwile. Eloko czekala dziesiec miesiecy. On czekal znacznie dluzej. Nikomu nie stanie sie krzywda, gdy oboje poczekaja jeszcze troche po obu stronach wioski - ona w chacie z gliny i drewna wyrzuconego przez fale, on w ziemiance wydlubanej w twardym gruncie i wzmocnionej koscmi wieloryba. Mogl jeszcze przez pare godzin popatrzec na iluminacje tworzone przez Bogow Swiatel. Niebo tej nocy bylo czyste, rozgwiezdzone i ciemne jak dziura w srodku ludzkiego oka. Bogowie Swiatel tanczyli na polnocy niczym plomienie pozaru szalejacego tuz za widnokregiem. Migotaly rozowe i zielone swiatla, kolory wszystkiego, co zyje. Kazdej zimy swiatla rozwijaly sie jak proporce na czystym nocnym niebosklonie. Ich powolne, leniwe ruchy przypominaly Sadalukowi wodorosty falujace w glebokiej wodzie, unoszace sie z wdziekiem niewazkich rzeczy. Wystarczylo wytezyc sluch, zeby je uslyszec. Halas przypominal trzask zagli na wietrze. Niektorzy powiadali, ze takie same odglosy czlowiek slyszy tuz przed smiercia, ale Sadalukowi nic takiego nie bylo wiadomo. Wiedzial tylko, ze swiatla sa wiesciami od bogow. "Spojrz na nas - glosily. - Zobacz, jacy jestesmy piekni i straszni. Zobacz, jak przychodzimy do ciebie w pelni zimy, kiedy twoi synowie i corki potrzebuja nas najbardziej". Niepodobna bylo patrzec na polnocne swiatla i zaprzeczac obecnosci bogow. Lootavek, ten, ktory sluchal przed nim, twierdzil, ze Lodowi Lowcy beda wiedzieli, kiedy nadejdzie koniec swiata, bo swiatla zaplona czerwienia. "Bogowie nas ostrzega - rzekl pewnej nocy, gdy w obozie na morzu lodu oprawiali foki. - Zesla nam niebiosa skapane we krwi". Sadaluk pamietal, jak popatrzyl na wilgotne, zakrwawione rece, i zapytal: "A skad to wiesz?" Lootavek obrzucil go jednym z typowych dla niego spojrzen. "Stawiasz niewlasciwe pytanie, Sadaluku. Niewazne, skad, tylko dlaczego". "No to dlaczego?" "Zebysmy byli pierwszymi, ktorzy beda wiedziec". Sadaluk w milczeniu dokonczyl oprawianie. Nie calkiem pojmowal, o co chodzilo Nasluchiwaczowi, lecz nie chcial go wypytywac. Byl wowczas mlodym lowca i jak przystalo, Nasluchiwacz wzbudzal w nim nabozna groze. Teraz, tej nocy, patrzac na taniec Bogow Swiatel na polnocnym niebosklonie, zalowal, ze nie zapytal o wiecej. Swiatla wydawaly sie jakby ciemniejsze, roze glebsze, zielenie mrugajace i dziwnie poskrecane. Czasami myslal, ze widzi blyski czerwieni na najdalszych kresach korony. "To nic - powtarzal w duchu. - Zawsze byly takie smugi czerwieni". Ale czy dzisiaj nie bylo ich wiecej? Niezadowolony z wlasnych mysli, odwrocil sie plecami do nieba i wszedl do ziemianki. Eloko straci cierpliwosc i moze zawrzec mu drzwi przed nosem. Lepiej nie urazac kobiecej dumy; czekanie bylo jedna rzecza, ale zbyt dlugie czekanie nie wrozylo niczego dobrego. I milo bedzie poczuc cieple ramiona na plecach i dotyk kobiecych rak na twarzy. Dlaczego zatem nie mogl przepedzic z glowy glosu Lootaveka? "Zebysmy byli pierwszymi, ktorzy beda wiedziec". Duma kryla sie w tym oswiadczeniu, jak teraz zrozumial. Lodowi Lowcy zawsze wiedzieli pierwsi. "Zyjemy na krancu swiata - rzekl przy innej okazji Lootavek, latem, kiedy chmary meszek przyslanialy niebo i nawet psy nie wystawialy nosow na dwor. - Placimy za to wysoka cene, placimy glodem i smiercia, ale nosimy poslania bogow. Jestesmy im najblizsi, Sadaluku. Nigdy o tym nie zapominaj. Po moim odejsciu ty musisz sluchac snow i czekac na wiesci". Sadaluk syknal. Gdyby byl przy zdrowych zmyslach, siegnalby po niedzwiedzi plaszcz i rekawice, pomaszerowal przez wioske i stanal w drzwiach Eloko. To ledwie pare krokow. Okaze sie glupszy od zgnilego sledzia, jesli nie skorzysta z zaproszenia i przepusci taka okazje. Ale nie byl przy zdrowych zmyslach. Martwili go Bogowie Swiatel, a na domiar zlego minelo juz trzydziesci dni i trzydziesci nocy, a Czarny Pazur nie wracal do domu. Nawet nie przypuszczal, ze kruk moglby nie wrocic. Ogromnie kochal Czarnego Pazura i mysl, ze lezy bez zycia w jakims lodowym cyrku czy na zamarznietym jeziorze, sprawiala mu niepomierny bol. Rodzila tez wiele pytan. Zginal od szponow innych ptakow czy z reki czlowieka? Dostarczyl wiadomosc przed smiecia czy tez pasek swierkowej kory wpadl w niepowolane rece? Nasluchiwacz otrzasnal sie z niepokoju. "To tylko kruk - powiedzial sobie. - Jeden ptak mniej do wykarmienia przez dluga zimowa noc". Wsparl twarde sekate dlonie na oscieznicy, zeby wejsc do ziemianki. Najwyzszy czas wyslac druga wiadomosc. Stara krew musi wiedziec, ze zaczal sie taniec cieni. Musi przyslac do niego Dalekich Jezdzcow, ktorzy stana na morzu lodu i na wlasne oczy ujrza Bogow Swiatel. Sciagajac pasek brzozowej kory z kolka przy drzwiach, Sadaluk rzucil ostatnie spojrzenie na niebo. Zobaczyl czerwien, przestworza rozmigotane czerwienia. *** Zagrzechotaly zelazne lancuchy. Zajeczal metal. Stopy zabebnily po ubitym sniegu.-Pij. Pij. Raif instynktownie oslonil sie przed zimnymi, gryzacymi oparami, ktore plynely w jego twarz. Nie chcial pic. Palce, ani czyste, ani pachnace, wepchnely sie w jego usta i na sile rozchylily szczeki. Plyn wypelnil jame ustna, splynal w dol gardla. Raif zakrztusil sie, wykaszlnal plyn i poderwal glowe. Plujac, oczyscil usta z ohydnego smaku. Angus skarcil go wzrokiem. -Musisz wypic cala porcje, chlopcze. Wiem, ze smakuje jak paliwo do lampy, ale przysiegam, dobrze ci zrobi. Raif rozejrzal sie. Slonce zaszlo za gora, niebo bylo ciemne i srebrzyste, zapadala noc. Lezal w sniegu przy bramie. Brona wisiala wysoko, po drugiej stronie w zdeptanym kregu krwi, blota i sniegu spoczywalo szesc cial. Podniosl reke do kruczego talizmanu. Kosc byla gladka jak wyrwany zab, goretsza od jego skory. Przelknal plyn. Juz po pierwszym lyku cialo zaczelo go mrowic, jakby zostal wychlostany brzozowymi witkami. Umysl wyostrzyl sie. Nagle uswiadomil sobie, ze Angus jest ranny; krew saczyla sie z dziury w kozlowej kapocie. Zaczal sie podnosic. Angus polozyl reke na ramieniu Raifa i zmusil do opadniecia na ziemie. -Spokojnie, chlopcze. Daj upiornicy troche czasu. -Upiornicy? -Twojemu lekarstwu. - Angus odwrocil glowe i skrzywil sie, gdy naprezyly sie miesnie na jego piersi. - Chodz. Prosze. Nie zrobimy ci krzywdy. Dopiero po chwili Raif zdal sobie sprawe, ze wuj mowi do kogos innego. Dziewczyna. Przekrecil glowe i zobaczyl, ze stoi przy slupie bramy, nie spuszczajac z nich oczu. Poszarpana suknia powiewala na wietrze, lod skrzyl sie na bladej skorze. Zaschnieta krew tworzyla czarna kreske na jej policzku. Nie odzywala sie. Angus podniosl sie z trudem i wielkim kosztem, przyciskajac reke do piersi. -Musisz pojsc z nami, z Raifem. Oni niedlugo powroca. Tutaj nie jestes bezpieczna. -Kim jestes? Dlaczego mi pomogliscie? Raif byl zaskoczony spokojem brzmiacym w jej glosie. Szare, chlodne oczy emanowaly pewnoscia siebie, ktorej nie spodziewal sie po zebraczce. Spojrzenie Angusa przesunelo sie na miasto za jej plecami. -Jestem Angus Lok z Ule Glaive, a to moj krewniak Raif Sevrance. Pomoglismy ci, poniewaz bylas w potrzebie. Pomozemy ci znowu, jesli nam pozwolisz. Potrzebujesz jedzenia, ubrania i ochrony. Chodz z nami, zabierzemy cie w bezpieczne miejsce. -Gdzie? Raif prawie sie usmiechnal. Dziewczyna nie dala sie zwiesc wymijajacej odpowiedzi Angusa. Dziwne, Angus tez sie usmiechnal. Calym cialem pochylil sie w jej strone. -Ruszymy do Ule Glaive. Dziewczyna powoli pokiwala glowa. Popatrzyla na Raifa. Za murami zagrzmialy okrzyki i tetent konskich kopyt. Jej rysy stwardnialy. -Prosze - mruknal Angus. - Przysiegam na wszystko, co jest mi cenne, ze nie wyrzadze ci krzywdy; Raif nigdy dotad nie slyszal, by wuj mowil tak lagodnym glosem. To go zaintrygowalo. Dlaczego ryzykowal zyciem w obronie tego chudzielca? -Wyjdziemy przez Plonna Brame? - Opanowanie dziewczyny malalo w miare, jak tupot i szczek broni stawal sie coraz glosniejszy. Skulila ramiona, gdy ktos ryknal: "Do bramy!" -Ty i Raif, tak. Ja opuszcze brone, zeby wygladalo, jakbys nadal byla ze mna w miescie. Zabiore Straz Rive na dlugie polowanie. Spotkam sie z wami na wschodnim trakcie po polnocy. -Nie. Nie zostaniesz sam w tym miescie. - Raif zacisnal piesci i podniosl sie, walczac z bolem i mdlosciami. - Pojde z toba. -Nie. Musisz zostac z dziewczyna. Zbyt latwo jest dopasc uciekinierow za brama miejska. Ktos musi odciagnac straznikow. Zwykle rumiana twarz Angusa byla teraz szara jak popiol. Nagle wuj wydal sie Raifowi kims obcym. -Musisz juz isc. Jako twoj wuj rozkazuje ci. Nie czekajac na odpowiedz, odwrocil sie do bramy. Raif pomyslal, ze chcial dotknac ramienia dziewczyny, gdyz jego reka wyciagnela sie niezdarnie w jej strone, ale tego nie zrobil. Ruszyl do wiezy bramnej. Po chwili zaskrzypialy bloczki i brona opadla z hukiem. Szpice zagrzechotaly w gniazdach niczym kosci w sloju. Tafle lodu, ktore narosly nad kamiennym lukiem, posypaly sie na ziemie, odslaniajac plaskorzezbe wielkiej skrzydlatej bestii. Dziewczyna ruszyla w strone Raifa. Jej jasne oczy poruszyly w nim jakies wspomnienie... staral sie, lecz nie mogl go sprecyzowac. Wzruszajac ramionami, wsunal za pazuche flaszke z resztkami upiornicy. W glowie mu szumialo, czul sie pelen falszywej sily. "Na wszystkich bogow, co to za mikstura?" Po paru sekundach Angus wyszedl z budki straznika. Plama krwi na plaszczu powiekszyla sie; kolysal sie niepewnie przy kazdym kroku. -Jedz konno, nie probuj isc piechota- powiedzial do Raifa. - Upiornica daje zludzenie sily i o zmroku poczujesz sie duzo gorzej. Kieruj sie na poludniowy wschod. Mniej wiecej po godzinie trafisz na zwierzeca sciezke nad kepa swierkow. Trzymaj sie jej. Wyprowadzi cie tam, skad nie bedzie widac murow. Kiedy dotrzesz na wysokosc Gniewnej Bramy, odbij na wschod. Znajde was na drodze. "Pozwol mi pojsc zamiast ciebie" - chcial powiedziec Raif. Domyslal sie jednak, co uslyszy: Angus znal Spire Vanis, on nie. Przybysz z klanu nie znajacy miasta nie mial szans na zgubienie czerwonych mieczy. Patrzac w miedziane oczy wuja, wiedzial, ze moze tylko pokiwac glowa i rzec: -Do polnocy. - Nie wolno bylo opozniac Angusa. Stukot kopyt juz huczal w uszach. Uslyszeli szereg wykrzykiwanych rozkazow, a szmer stali o skore oznajmil, ze dobyto bron. -Zaopiekuj sie dziewczyna - przykazal Angus. Zniknal, nim Raif mogl odpowiedziec. Raif odwrocil sie od bramy. Za krata lezeli czterej ludzie ze strzalami w sercach: nie byl to widok, ktorym chcialby sie napawac. Dziewczyny nie bylo u jego boku. Zeszla z platformy i brnela przez ziarnisty snieg i luzne kamienie na zboczu. Pobiegl po konie. Zrownal sie z nia i zmusil do cofniecia sie pod mur. Na wschodzie zapadala noc, rzucajac na snieg czarne, oleiste cienie. Wapien ziebil mu plecy, gladszy niz przystalo na kamien. Przyciagnal konie blizej siebie, gdy ziemia zadygotala - ciezkozbrojny oddzial dojechal do bramy. Z oddechem uwiezlym w gardle sluchal, jak czerwone miecze wstrzymuja wierzchowce. Jak latwo bedzie podniesc krate... Przez chwile dluga jak wiecznosc panowala grobowa cisza. Domyslal sie, ze czerwone miecze stoja w milczeniu nad cialami, wodzac wzrokiem od serca do serca. Los parsknal. Raif rzucil koniowi Orwina Shanka spojrzenie, ktore zmroziloby nieboszczyka. Snieg zachrzescil pod butami. Brona zadzwieczala cicho, poruszona reka lub wiatrem. "Zawroccie ich - pomyslal. - Bogowie, zawroccie ich". W miescie rozleglo sie zawolanie, wysokie jak wycie wilka. "Angus" - poznal w jednej chwili. Krzyk trwal. Uslyszal poskrzypywanie rzemieni uprzezy, a potem ziemia zatrzesla sie raz jeszcze, gdy wierzchowce ruszyly. Rozpoczelo sie polowanie. Odetchnal, ale zaraz wezbrala w nim zlosc na dziewczyne. To przez nia Angus sam biegal po miescie. Odwrocil sie ku niej... i zobaczyl, ze kleczy na sniegu. Wspierala brode na piersiach, a jej twarz byla osobliwie nieruchoma, miesnie rozluznily sie, jakby spala. Pociagnal konie. Co jej sie stalo? Czyzby byla niespelna rozumu? Dziewczyna nie podniosla glowy, gdy sie zblizyl. Po raz pierwszy zwrocil uwage na jej bladosc, wygladala jak posag wyrzezbiony z lodu. Gdy otworzyl usta, zeby cos powiedziec, jej rece zaczely sie wznosic, sunac w powietrzu jak niewazkie, bezkostne stworzenia, siegac ku czemus, czego on nie mogl zobaczyc. Poczul uklucie strachu blisko swego serca. Miala zamkniete oczy. Nie wiedzial, co sklonilo go do dzialania. Wiedzial tylko, ze dzieje sie cos zlego i ze musi to powstrzymac. Zlapal ja za reke. Siegnij do nas, sliczna pani. Rozerwij nasze krwawe okowy. Juz tak blisko... tak blisko. Siegnij. Glosy zaklebily sie w glowie Raifa. Straszne, nieludzkie glosy, oblakane z zadzy, dyszace zimnym sykiem gazow uciekajacych z rozkladajacego sie ciala. Otworzyl sie przed nim pejzaz czarnego lodu, pustkowie poszarpanych turni, lsniacych grani i ciemnych, bezdennych rozpadlin. Talizman sparzyl go w piersi. Z poczatku, wiedziony instynktem, chcial sie odsunac, zerwac wiez, ktora go tam trzymala: to nie bylo miejsce dla niego. A jednak obecnosc dziewczyny na to nie pozwolila. Jej serce bilo w znajomy mu sposob i nagle przestala byc obca. Raptem kruczy talizman przemienil sie w stal rozgrzana do bialosci. Przepalal skore, zalewal zarem miesnie lezace pod spodem. Raif zassal powietrze. Bylo tak, jakby dziewczyna wnikala w niego, przewiercala sie przez jego piersi razem z talizmanem. Otworzyla oczy. Szare oczy. I poznal, ze juz ja widzial. Kamien przewodni ja pokazal. Wspomnienie schlodzilo mu skore jak kubel zimnej wody. Wzywajac cala falszywa sile, ktora dala mu upiornica, oderwal reke od ramienia dziewczyny. Powietrze trzasnelo, gdy sie rozdzielili. Kropelki jego krwi polaczyly ich czerwonym lukiem. Dziewczyna zachwiala sie i podparla wyciagnieta reka. Raif podniosl do piersi obolala prawice; mial wrazenie, ze zanurzal ja w substancji z innego swiata. Dziewczyna jeknela. Nie zwrocil na to uwagi. Odwrocil sie do niej plecami, rozchylil olejowke i siegnal pod ubranie, z determinacja dazac do skory. Kruczy talizman byl nie zmieniony, ciemny i chlodny: martwy kawalek kosci z dawno martwego ptaka. Nawet skora wydawala sie nienaruszona. Widnialo na niej zaczerwienienie i plytkie wglebienie po nacisku, ale zadnej wielkiej ziejacej rany, ani sladu spalonego purpurowego ciala. Zmarszczyl brwi. Przeciez to czul! Czul nadal, czymkolwiek bylo: oparzeniem, obecnoscia, stygmatem. Jakby rozpalony ozog wwiercal mu sie w skore. Ze strachu zrodzil sie gniew. Odwrocil sie do dziewczyny. -Wstawaj. Musimy jechac. Skierowala na niego nieprzeniknione spojrzenie. Dotknela ramienia, na ktorym wczesniej zamykala sie jego reka. -Jak dlugo? Nie zrozumial. Nie odpowiedzial. -Pytam, jak dlugo? Jak dlugo kleczalam, zanim... - szukala slow - mnie zbudziles? "Zbudziles?" Raif pomyslal, ze w tych okolicznosciach to dosc dziwne slowo. -Pare minut. Dziewczyna pokiwala glowa. Po chwili, kiedy nie poruszyla sie ani nie odezwala, dodal: -Musimy jechac. Czerwone miecze powroca. Nieznacznie skinela glowa w strone bramy. -Czy nic mu sie nie stanie? Chcial powiedziec, ze Angusowi grozi smiertelne niebezpieczenstwo i ze to wszystko jej wina. A jednak uslyszal cos zupelnie innego. -Angus nie jest glupi. Umie o siebie zadbac. Jesli istnieje jakis bezpieczny sposob wydostania sie z miasta, to on z pewnoscia go znajdzie. - Slowa niewiele znaczyly, lecz poczul sie duzo lepiej. Niemal uwierzyl, ze sa prawdziwe. Dziewczyna odprezyla sie odrobine. Otrzepujac podarta spodnice ze sniegu, podniosla sie na nogi. Raif postapil krok, zeby jej pomoc, i zatrzymal sie w ostatniej chwili. Nie wiedzial, czy chce jeszcze raz ja dotknac. -Czy moglbys zostawic mnie na chwile? Dolacze do ciebie przy koniach, gdy tylko... skoncze. Raif z natezeniem popatrzyl w strone bramy. -Szybko. - Nie odwracajac sie ku niej, zabral konie i odszedl. Jej prosba go zaintrygowala - nie sadzil, ze chodzi o wysiusianie sie w sniegu - ale nie chcial zapytac ani podgladac, co robi. Zajal sie wyjmowaniem rzeczy z sakwy Angusa: kocow, zapasowych rekawic, wczorajszej pieczonej siewki owinietej w natluszczona szmatke, brylek owczej krwi i serwatki, buklaku z woda ze stopionego sniegu, ogrzewana przez cieply zad Losia, sloiczka z pszczelim woskiem. Rzeczy dla dziewczyny. Nim wszystko wyjal i przygotowal, palenie w piersiach zelzalo do umiarkowanego bolu. Krew tetnila mu w rece, ale moglo to byc wina zdartego pecherza. Wstrzasnal sie lekko, zeby oderwac mysli od tego, co widzial i slyszal. To sprawa dziewczyny, nie jego. -Juz jestem gotowa. - Stanela obok. Nie slyszal jej krokow i zamaskowal zdumienie pytaniem, czy moze jechac konno. Kiedy pokiwala glowa, splotl rece, zeby podzwignac ja na grzbiet gniadosza. Kiedy gruba, skorzana podeszwa nacisnela na dlonie, nie odczul niczego przykrego. Byl za to wdzieczny. Podal jej koce i sloiczek z woskiem. Przyjela je w sposob, ktory sugerowal, ze jest przyzwyczajona do obslugiwania. Jej wynioslosc zniknela, gdy dostala do reki jedzenie. Z luboscia wgryzla sie w mieso, chrupiac spieczona skorke, miazdzac kostki, zlizujac tluszcz z palcow. Raif usmiechnal sie, dosiadajac Losia. Teraz bardziej mu sie podobala. -Jak ci na imie? -Ash. -Ja jestem Raif. -Wiem, tak nazwal cie ten drugi... Angus. Raifowi zrobilo sie glupio. Zachodzil w glowe, co jeszcze powiedziec, lecz przychodzily mu na mysl tematy zbyt niebezpieczne jak na ten czas i miejsce. -Raif, musisz obiecac, ze zbudzisz mnie, jesli... jesli zasne. - Spojrzala mu w oczy. Polaczylo ich milczace porozumienie: jakims sposobem dziewczyna wiedziala, ze on wszystko widzial i slyszal. Dotknela jego ramienia. - Wolaja mnie. Glosy. Pokiwal glowa. Tyle sam zrozumial. Wiedzac, ze nie ma prawa jej wypytywac, podal jej grudke serwatki i buklak z woda. Ich palce zetknely sie na kremowej powierzchni, ale nie poczul nic zlego. Zwrocil tylko uwage na delikatnosc jej skory. -Bede na ciebie uwazal - obiecal. *** Szczyty Zabitej Gory skryly sie w ciemnosci, stopily z bezksiezycowym, bezgwiezdnym niebem. Czerwona luna swiatel z wiez strazniczych pelgala im po plecach, gdy oddalali sie od miasta, i poruszala ich cieniami. Snieg nie padal, ale wirowal w porywistych podmuchach, ktore przenosily zaspy z wyzszych zboczy na nizsze.Jelenia sciezke nietrudno bylo znalezc. Raif mial wrazenie, ze gniadosz Angusa juz kiedys ja przemierzal, gdyz znal wszystkie zakrety. Z ulga pozwolil mu wybierac droge. Krucha, ulotna sila, ktora przepelniala go wczesniej, odeszla w zapomnienie. Upiornica: warto zapamietac, ze to, co dawala, nie bylo prawdziwe. Czul sie jak po rozjechaniu przez kola wozu. Jedyna rzecza, ktora powstrzymala go przed osunieciem sie w otchlan niepamieci, byl znajomy, uporczywy bol ciala pod szwami. Bol i obietnica zlozona dziewczynie. Popatrzyl na nia. Garbila sie na gniadoszu, opatulona kocami, z podniesiona glowa, podbrodkiem podrygujacym w takt ruchow konia. Nie rozmawiali od czasu wczesniejszej wymiany zdan. Ciazyl na nich cien Spire Vanis. Raif nie moglby zabijac czasu paplanina o drobiazgach, podczas gdy Angus byl uwieziony w miescie. Dziewczyna tez miala wlasne strapienia i polaczylo ich obopolne milczenie. Raif wciaz ja obserwowal, kiedy zaglebili sie w sosnowy zagajnik. Zastanawial sie, jak to sie stalo, ze zaczarowala Angusa jednym spojrzeniem, a jednym dotknieciem sprawila... Co takiego? Raif zerknal na swoja dlon; byla czerwona i opuchnieta. Co sie miedzy nimi zdarzylo, gdy dziewczyna opadla na kolana w snieg? Wiedzial, ze nigdy nie zapomni glosow. Zostaly w jego glowie na cale zycie. "Drey". Nagle opadla go bezbrzezna tesknota za bratem i poczul sie ogromnie zmeczony. Gdyby Drey tu byl, wiedzialby, co zrobic i powiedziec. Nie puscilby Angusa samopas. Usta Raifa wykrzywily sie w nieznacznym usmiechu. A gdyby nawet, to czekalby za brama na jego powrot. Drey zawsze czekal. Ze wszystkich przymiotow, jakie posiadal jego brat, ten nagle wydal sie najwazniejszy. -Gniewna Brama. Glos dziewczyny wyrwal go z zadumy. Popatrzyl na nia, a ona skinela glowa w kierunku rozmigotanej masy ciemnosci, ktora byla Spire Vanis w objeciach nocy. Pierscien blekitnego ognia okalal brame stojaca trzy setki stop ponizej jeleniej sciezki. -Pala lampy oliwne we dnie i w nocy. To najczesciej uzywana brama.-Czy od niej odchodzi trakt na wschod? -Nie jestem pewna. Raif popatrzyl na twarz dziewczyny - Ash, przypomnial sobie. Mieszkala w tym miescie, a nie znala drog? Kim ona byla? W jakie klopoty popadla? Wzruszajac ramionami, powiedzial sobie, ze to dla niego niewazne. -Skrecimy na wschod, a za jakis czas zjedziemy na dol. Jakby zaklopotana swoim brakiem wiedzy, dziewczyna nie odpowiedziala. Raif skierowal uwage na ruchome zwaly sniegu i rumoszu, ktore zalegaly na poludniowo-wschodnich stokach Zabitej Gory. Pragnac jak najszybciej znalezc wschodni trakt i spotkac sie z Angusem, wyprzedzil Ash. Im bardziej odsuwali sie od murow miasta, tym ciemniejsza stawala sie noc. Spire Vanis czailo sie za ich plecami jak wrog. Raif nawet nie wszedl do srodka, a jednak zabil tam ludzi. Kolejnych czterech do jego kolekcji. Gorycz wypelnila jego usta, piekac jak czysty alkohol, dlatego szybko uciekl myslami od tego, co zrobil i kim byl. Liczylo sie tylko spotkanie z Angusem. Pod nimi na tle czerni pojawily sie swiatla, rozproszone w falujacej ciemnosci jak ziarno czekajace na wysiew. Cos sie poruszalo. Wozy, uswiadomil sobie Raif z nieznacznym drzeniem. Swiatlo rzucaly pochodnie plonace na burtach wozow. Wschodni trakt. Zerknawszy przez ramie, czy Ash dotrzymuje mu kroku, ruszyl w strone poruszajacych sie swiatel. Wszystkie rosliny na stokach Zabitej Gory byly karlowate, poskrecane przez wiatr. Los ostroznie stawial kopyta i przystawal niezdecydowanie, ilekroc gora drzala albo gdy natykal sie na wystajace spod sniegu sprochniale kawalki martwego drewna. Raif ledwie trzymal sie w siodle, a na domiar zlego bolaly go oczy. "Angus musi tu byc. Na pewno nic zlego go nie spotkalo". Nim dotarli do goscinca, swiatla wozow dawno zniknely. Wysechl strumien podroznych ciagnacych do miasta i na wies. Zostaly tylko puste pola, ogrodzone pastwiska i nie oswietlone czatownie zbudowane z grubo ociosanego kamienia. Z dali nadciagal samotny jezdziec, ale Raif wiedzial, ze to nie Angus: zbyt chudy, zbyt ciemny, zbyt wyprostowany jak na rannego. Sam gosciniec byl szeroki i lagodnie nachylony, snieg na jego powierzchni ubity i twardy jak lod. Na polnocy lezala dluga na trzydziesci mil, lagodnie nachylona Dolina Iglic, zajeta glownie przez pola uprawne i pastwiska. Angus powiedzial, ze w srodku doliny sterczy dziwna formacja granitowych iglic. Wiekszosc ludzi wierzyla, ze zostaly one uformowane przez sama nature, wyrzezbione przez tysiace lat wiatrow i nawalnic. Niektorzy utrzymywali, ze iglice sa dzielem czarnoksieznikow-budowniczych, ktorzy w Czasie Cieni przez cale zycie obrabiali kamien. Jeszcze mniej liczni poszeptywali o posepnych konskich lordach, o niestworzonych bestiach nadzianych na granitowe szpice. Raif nie wiedzial, co o tym myslec. Czasami gotow byl przysiac, ze Angus mowil mu takie rzeczy wylacznie po to, aby zobaczyc jego reakcje. Wedlug Angusa to od tych granitowych tworow brala sie nazwa miasta i doliny. Zaczekal na Ash i skrecil na droge. Ruszyli na zachod. Wygoda jazdy po rownym gruncie niemal przycmila strach przed otwarta przestrzenia. Panowal siarczysty mroz i Raif czul, jak nici szwow twardnieja w lodowatym powietrzu. Nie baczac na bol, zaczal wyjmowac z sakwy jedzenie i picie. Nie byl specjalnie glodny, ale jedzenie pozwalalo zabic troche czasu. Suszona na wietrze baranina, ktora Angus kupil dwa dni temu, miala smak i fakture starej cieciwy. Latwiej bylo ja ssac, niz przezuwac. Nie wiedzac, jak wycienczony organizm zareaguje na alkohol, popil mieso czysta woda. Gdy wytarl usta grzbietem dloni, opadlo go poczucie utraty i pustki, niemal jakby zapadal w sen. Miesnie lezace wprost pod kruczym talizmanem napiely sie lekko, jakby cos za nie szarpnelo. Nawet o tym nie myslac, odwrocil sie do Ash. Miala zamkniete oczy, jej glowa opadla na piersi. Sciagnal wodze i zeskoczyl na ziemie, zanim Los zdazyl przystanac. Zatrzymal gniadego, a potem sciagnal Ash z siodla. Byla lekka jak piorko. Gdy wzial ja na rece, cos cieplego polaskotalo mu skore. "Oby to nie byla krew" - pomyslal, przyciskajac ja mocno do piersi. Znalazl miekkie miejsce piecdziesiat krokow od traktu, skryte przed przypadkowymi spojrzeniami w zagajniku smuklych brzoz. Polozyl Ash na kocach, w ktore byla otulona. Szybko zawrocil po konie. Gdy prowadzil Losia i gniadego przez krzaki, siegnal do talizmanu. Rog byl zimny i ciezszy niz mial po temu prawo. Ash lezala tam, gdzie ja zostawil, bez ruchu, oddychajac szybko i plytko. Ciemna plama na jej spodnicy powiekszala sie jak kropla barwnika wpuszczona do wody. Konie wyczuly krew. Raif podciagnal rekawy i uklakl w sniegu. Po chwili wahania wyciagnal reke. Nie czul nic, gdy sciagal ja z siodla, lecz co bedzie, jesli glosy wrocily? Z trudem przelykajac sline, odgarnal wlosy z jej twarzy. Siegnij do nas, siegnij. Nie mozemy czekac zbyt dlugo, jest nam zimno, bardzo zimno, lancuchy nas rania, tak bardzo nas rania, pragniemy, potrzebujemy. Siegnij. Chcial cofnac reke. "Uciekaj - cos mu mowilo. - Uciekaj i nie ogladaj sie za siebie". Ale nie uciekl, choc nie umial powiedziec, dlaczego. Zlapal Ash za ramiona i potrzasnal. -Ocknij sie! - krzyknal. - Ocknij! Nie drgnal zaden miesien w jej twarzy czy ciele. Byla bezwladna jak lalka z galgankow. Nie przestawal nia potrzasac; nie wiedzial, co jeszcze mogl zrobic. Stopniowo, w miare jak mijaly sekundy, jej ramiona sztywnialy w jego dloniach. Odgadl, ze odzyskuje przytomnosc, puscil ja i usiadl na sniegu. Zastanowil sie, dlaczego nie poczul ulgi. Minela dluzsza chwila, wiatr przycichl i snieg opadl. Rece Ash zaczely sie wznosic, powoli, metodycznie, jak machiny napedzane przez duchy. Gesia skorka zjezyla Raifowi wlosy na ramionach. Ledwie swiadom tego, co robi, uderzyl piesciami w jej rece. Nie siegnie do nich. On na to nie pozwoli. To bylo istne szalenstwo, z ktorego nic nie rozumial, ale slyszal wolajace ja glosy i wiedzial, ze nie ma w nich cienia milosci. Cialo Ash stawilo opor i walczylo z nim, nie gwaltownie, lecz z nieublagana powolnoscia. Nowa plama zbrukala spodnice, krew przesaczala sie w snieg. Wiedzial, ze jest jej zbyt wiele, by mogla byc zwyczajnym kobiecym krwawieniem. Nie mogl sie tym zajac, wiedzial, ze nie moze puscic jej rak. Nagle Ash przestala sie z nim zmagac. Znieruchomiala. Poczul, jak kropla zimnego potu splywa po jego szwach. Na chwile wszystko zamarlo, gdy noc weszla w nowa faze ciemnosci, a potem Ash otworzyla usta. Wydobyl sie z nich zapach krwi i metalu. Te sama won czul w dzien smierci ojca. Czary, dziewczyna czerpala czary. Raif wykrzyczal w noc imie Angusa. Rozdzial 25 TUNELE SULLOW Penthero Iss stal w Sali Rive, w sercu Czerwonej Kuzni. Patrzyl, jak Marafice Oko lamie miecz na kolanie, kiedy noc ozyla czarami. Noz mial ubranie sztywne od blota i krwi, twarz umazana sadza, pod paznokciami wklinowany brud. Byl wsciekly, choc nie trzasl sie ani nie pienil; bral w rece co popadlo i lamal.-Szesciu moich ludzi nie zyje. Nastepnych trzech odnioslo rany w poscigu. A oni uciekli - cala trojka. - Marafice Oko podniosl polowki miecza. - Tyle mi zostalo po Angusie Loku. Tylko tyle! I wowczas Iss to poczul: silne, metaliczne, rezonujace jak czysty ton dzwonu. Czary. Bombardowaly sale niczym grad niezliczonych strzal. Jezyk mu zdretwial, oczy wyschly i zapiekly od soli i kurzu. Strach rozluznil miesnie w podbrzuszu i malo brakowalo, a struga moczu splynelaby po jego udach. Jednak choc zdjela go trwoga i skora zalsnila od potu jak szmata zanurzona w oleju, sondowal nature czerpania drobnymi mentalnymi pchnieciami. Wessal powietrze przez usta, smakujac jezykiem metaliczny zapach. Od razu dowiedzial sie pewnych rzeczy. Czerpanie bylo chaotyczne - robota nowicjusza. Odbywalo sie gdzies niedaleko na wschodzie. Gdyby byl silniejszym czarnoksieznikiem, moglby opuscic cialo i wysledzic ich zrodlo. Choc w zasadzie nie bylo to potrzebne. Wiedzial, kto i gdzie czerpie. Asarhia. Powietrze mialo jej smak. Laskotalo go w gardle, budzilo drzenie w pachwinie. Jego prawie-corka byla blisko, prawdopodobnie na wschodnim trakcie albo tuz ponad nim, i robila to, do czego zostala stworzona: siegala z tego swiata do tamtego, ktory lezal "poza". Struga czarow wyschla tak szybko, ze az zadygotal. Przez chwile byl zdezorientowany, jakby po przestapieniu znajomego progu znalazl sie w zupelnie obcym pomieszczeniu. Swiadom, ze spoczywa na nim twarde spojrzenie niebieskich oczu rozwscieczonego Marafice'a Oko, zapanowal nad cialem i umyslem. Czary wyczuwali tylko ci, ktorzy mogli ich uzywac. -Wzdelo cie, surlordzie? - zapytal Noz, rzucajac polowki miecza na wybornie utkany kobierzec. - Za duzo przepiorczych jaj na kolacje. Powinienes zaczac jesc prawdziwe mieso. Iss nie odpowiedzial. Grubianstwo Marafice'a Oko nic dla niego nie znaczylo; mial wiecej niz pietnascie lat, zeby do niego przywyknac. By sie uspokoic, powiodl wzrokiem po wielkiej komnacie o kamiennym sklepieniu. Na scianach wisialy rzedy czerwonych mieczy, za krzyze, sztychami ku podlodze. Wykute z krwawej stali wytopionej w wielkim czarnym piecu w sasiednim pomieszczeniu, chlodzone w oleju sciaganym ze smolowych dolow Spojni. Tylko dwaj ludzie w strazy znali sekret wyrobu stali: Zelazny Mistrz i skryba Rive. Powiadano, ze tekst zajmuje trzy arkusze pergaminu i jest zapisany w odwrotna strone, jak czarnoksieskie zaklecia. Odwrocil sie do Noza. -Asarhia opuscila miasto. Jest na wschod stad, na trakcie albo tuz ponad nim. Marafice Oko nieprzyjemnie wykrzywil usta. -Wyrusze w ciagu kwadransa. - Odwrocil sie do wyjscia. -Nie. - Iss byl dziwnie poruszony czerpaniem Asarhii. Nadal zyly w nim echa czarow, toczyly go jak goraczka. Zmusil sie do skupienia na ryku dobiegajacym z kuzni. - Jeszcze nie. Musze wiedziec wiecej o tych, z ktorymi mam do czynienia. Ten obcy... ten ze strzalami... -Ten bekart zastrzelil czterech moich ludzi! Padli jak razeni gromem. Znow ta sugestia wlasnosci: "Moi ludzie". Nie byl pewien, czy podoba mu sie ta nowa protekcja u Noza. -Jak wygladal? -Ciemne wlosy. Proste odzienie, jakie nosza te demony z klanow. Mial srebrna opaske we wlosach. -Hail. - Poczul sie lepiej, znajac ten drobny fakt. - I zastrzelil straznikow przez brone? Marafice Oko postawil stope na kawalku miecza i wgniotl go w kobierzec. -Przez otwor nie wiekszy od dziury w dupie. Iss przeciagnal dlonia po przemyslnie obciazonym jedwabiu szaty. Czul wczesniej cztery szarpniecia mocy: prymitywne, twarde i cuchnace stara krwia. Zalozyl, ze to Angus Lok, stary pies, ktory nauczyl sie nowych sztuczek. Teraz wygladalo na to, ze wtracil sie ktos inny. -Kiedy scigaliscie Loka po miescie, widzieliscie Asarhie lub tego z klanu? -Nie. A wiec prawdopodobnie ci dwoje byli razem. W tej chwili. Mysl o Asarhii w towarzystwie jakiegos nieokrzesanego prostaka, ktory mogl czerpac ze starej krwi, przejela go chlodem. Na domiar zlego, byl jeszcze Angus Lok. Zmial jedwab w palcach. Asarhia nalezala do niego. On ja znalazl. On ja wychowal. Nikogo poza nim nie zwala ojcem. Zbrojny poscig nie wystarczy. -Zabierz z soba Sarge Veysa. Asarhia musi do mnie wrocic. -Polczleka? - Marafice Oko parsknal pogardliwie. -Tak. Polczleka. Wytropi Asarhie w sposob dla was nieosiagalny. -Nie chce go miec w swojej druzynie. -Nie badz glupcem. Jesli ten z klanu jest demonem, jak powiadasz, kto lepiej od naszego wlasnego demona sobie z nim poradzi? Marafice Oko chrzaknal, lecz nie skomentowal. -A ty chcesz ich dopasc, prawda? Cala trojke. Asarhia ma wrocic zywa i zdrowa, ale mezczyzni... -Zabili moich ludzi. -Otoz to. Z tym z klanu mozesz zrobic, co ci sie podoba. Angus Lok trafi do Beczulki, gdzie zostanie poddany torturom. Jest tak wypchany tajemnicami, ze rozerwa mu skore, gdy tylko przywiazemy go do kola. - Iss zerknal szybko na Noza i dodal: - Dostaniesz go, gdy Caydis zrobi swoje. -Nie lekcewaz mnie, surlordzie. Nie jestem jednym z twoich paniatek. -Nie. Ale chcesz dostac Loka i tego drugiego. Wydaje mi sie, ze Sarga Veys moze to zagwarantowac. Iss wpadal w zlosc. Krew stygla w jego zylach na mysl o Sardze Veysie tropiacym Asarhie, ale czas uciekal i w gre wchodzily nowe zagrozenia. Dziewczyne trzeba bylo wytropic. Tak zwana "sucha druzyna" mogla ja zgubic, zwlaszcza teraz, gdy przebywala pod opieka czlowieka, ktory siedmioma strzalami umialby przeszyc serca siedmiu towarzyszy-straznikow. Poscig musial ruszyc w pelnym skladzie: szesciu zbrojnych i jeden uzytkownik magii. Takie niewielkie, mobilne oddzialy niegdys byly plaga Polnocy. Marafice Oko spojrzal na niego groznie. -Niech bedzie. Zabiore go z soba, choc nie recze za jego dobre zdrowie po powrocie. Iss zmusil sie do usmiechu. -Jak sobie zyczysz. - Moze ostatecznie nie jest tak zle. Noz bedzie mial oko na Sarge Veysa... oko i piesc wielka jak caly pies. - Przyslij go do mnie przed wyjazdem. -Tutaj? - Noz przekrzywil glowe, wskazujac sciany pelne czerwonej stali, tloczone tarcze i zelazne ptasie helmy na polkach, naturalnej wielkosci posag psoboja na gzymsie wielkiego komina, wyrzezbiony z marmuru tak czarnego, ze az bolaly oczy, gobeliny przybite do sklepienia z braku lepszego miejsca, przedstawiajace Thomasa Mara, Therona i Rangora Pengaronow oraz Bialego Wieprza z tuzinem innych ludzi, uzbrojonych po zeby i skapanych we krwi. Iss zrozumial jego zastrzezenia. -Nie... powiedz mu, ze spotkam sie z nim w wartowni. Marafice Oko usmiechnal sie. -Bedzie tam pelno rozezlonych straznikow. Iss niewinnie wzruszyl ramionami. -W takim razie nie bedzie samotny, jesli troche sie spoznie. *** -Nie wyjmuj jej szmatki z ust, dopoki sie nie przebudzi. - Angus wyprostowal plecy, krzywiac sie z bolu. Przycisnal piesc do wilgotnej, duzej jak wrobel dziury z przodu plaszcza, policzyl pod nosem do dwunastu i znow przemowil. - Lepiej pociagnij jeszcze jeden lyk upiornicy. Czeka nas dluga noc.Raif kleczal przy nieruchomym ciele Ash. Angus znalazl ich przed godzina, naprowadzony jego krzykiem. Choc trzasl sie ze zmeczenia, palce mial zolte od pierwszych odmrozen, twarz czarna od krwi, od razu zajal sie Ash. Zwinal w kulke irchowa szmatke i wepchnal w jej usta, a potem na sile zwarl szczeki, zeby nic nie moglo sie wydostac, nawet oddech. Raif poczul, ze czary zgasly tak szybko jak plomien swiecy, gdy zdusi sie go reka. Nim rozproszyl sie smrod metalu, Angus poczynil dalsze przygotowania. Rozniecil niewielkie, podsycane alkoholem ognisko, stopil snieg w blaszanym kociolku, po zagotowaniu wsypal do wody garsc suszonych ziol i korzeni. Wywar wnet zrobil sie zoltawozielony i nasycil powietrze aromatem, ktory Raifowi przypominal wiosne w Starym Lesie. -Krwawnik zatrzyma krwawienie, a kozlek uspokoi jej umysl - wyjasnil Angus. Gdy wuj odwrocil sie do Ash, Raif zauwazyl brak miecza. Pochwa z owczej skory byla pusta i bezksztaltna, posiekana i ciemna od krwi. Po chwili odwrocil wzrok. Strach myslec, przez co przeszedl, zeby wydostac sie z miasta. Kiedy zielonkawy wywar byl gotowy, Angus przyklakl u jej boku. Delikatnie wyjal knebel i powolutku wlal parujacy plyn do gardla dziewczyny. Kolysal ja w ramionach i szeptal cos, zbyt cicho, by Raif mogl zrozumiec. Kiedy uznal, ze przelknela dosc plynu, popatrzyl na niego. -Odwroc sie - rzekl ostro. Raif natychmiast posluchal. Uslyszal szelest i trzask dartego plotna. Potem szmer wylewanej wody. Kapanie kropel z wyzymanych do sucha szmat. I kolejne polecenie. -Podaj czysta koszule z mojej sakwy. Wykonal je, nie patrzac w strone Ash. Zastanawial sie, jak Angus wytrzymuje bol otwartej, krwawiacej rany na piersi. Dziura musiala zostac oczyszczona i zaszyta, ale wiedzial, ze wuj nie podziekuje mu za dobra rade. Po szmerze, jaki towarzyszyl zawiazywaniu materialu, posypaly sie komendy. -Potrzebny mi loj. Ogrzany wosk. Srebrny flakonik z mojej sakwy. Przytnij zapasowe ubrania, zeby na nia pasowaly. Obtlucz lod z moich rekawic, potem stop szron przy ogniu. Predko. Mamy niewiele czasu. Raif nie wiedzial, jak dlugo trwalo zrobienie wszystkich tych rzeczy, choc staly spadek temperatury uswiadamial mu uplyw czasu. Zastanawial sie, czy wuj cokolwiek widzi. Noc zrobila sie czarna i nieruchoma jak powietrze we wnetrzu zapieczetowanego grobowca. Ostre niebieskie plomienie podsycanego alkoholem ognia dawaly wiecej ciepla niz swiatla. Kiedy Angus skonczyl opatrywac Ash, z powrotem wsunal szmatke w jej usta i zajal sie swoimi ranami. Jego ruchom brakowalo delikatnosci, z jaka obchodzil sie z Ash. Pociagajac z kroliczej flaszki, oczyscil i zeszyl cialo. Strumien krwi lejacej sie z rany na przemian wprawial go w zlosc i sprawial mu udreke. Przeklinal jak mlociarz. Kiedy skonczyl, jego piersi szpecil gaszcz czarnych szwow. Raif pomyslal, ze wygladaja jak skupisko martwych pajakow, ale nic nie powiedzial. Angus zadusil ogien. -Przygotuj konie. Przebudze dziewczyne. Piles upiornice? Pokrecil glowa. Sila upiornicy byla falszywa jak blizniacze pejzaze, ktore unosza sie nad ziemia w zimne, jasne dni na pustkowiach. Oglupiala zmysly, nic wiecej. Wolal byc wyczerpany i wiedziec, ze jest wyczerpany. Otrzepujac snieg ze spodni z psiej skory, podniosl sie i ruszyl do koni. Los na powitanie parsknal cicho i tracil go chrapami w piersi. Byl dobrym wierzchowcem, w sam raz do dlugich podrozy przez glebokie sniegi. Raif wyszczotkowal go, oczyscil nozdrza i powieki z lodu. -Ty tez masz za soba dlugi dzien - powiedzial, dziekujac Orwinowi Shankowi i wszystkim swietnym koniom, ktore wyhodowal. - Jeszcze tylko kawalek. Cichy jek sprawil, ze spojrzal nad klebem siwka na Angusa i Ash. -Zbudz sie, dzieweczko. Jestes bezpieczna. Bezpieczna i posrod przyjaciol. Ash otworzyla oczy. Zwierzecy lek znieksztalcil jej rysy. Odsunela sie od Angusa. Nie powstrzymal jej, choc Raif odgadl, ze chcial to zrobic. -Nie boj sie - poprosil cicho. - Jestem Angus, a to Raif, i zabieramy cie w bezpieczne miejsce. -Jak dlugo... spalam? - Ash sciagnela brwi i skrzywila usta, jakby poczula jakis nieprzyjemny smak. -Krociutka chwilke, nie dluzej. - Angus wyprostowal sie i podal jej reke. Ash podniosla sie, spojrzala na Raifa, konie, otoczenie, w koncu na swoje ubranie. -Twoja suknia byla sztywna jak deska, kiedy tu przybylem, wiec nie pozostalo mi nic innego, jak ja z ciebie zedrzec. - Angus spojrzal jej w oczy. Ash spuscila powieki, nagle zainteresowana rozwiazanym rzemykiem pod broda. Angus nie podzielal jej zaklopotania. Klasnal w rece i zawolal: - Ruszajmy w droge. Raif, zroluj koce. Zabiore Ash na gniadego. Jego ton nie sugerowal pospiechu, ale mimo to szybko zwineli oboz, zakopali resztki ogniska i napelnili sniegiem puste buklaki. Gdy Raif okrecil Losia, gotow wrocic na gosciniec, Angus zatrzymal go lekkim skinieniem glowy w kierunku Spire Vanis. -Mysle, ze pojedziemy gora. Co znaczylo, ze nie pojada wygodna droga. Angus ruszyl sobie tylko znanym szlakiem przez kepy janowca i poskrecanych sosen nad traktem, wiozac za plecami blada i milczaca Ash. Raif jechal za nimi. Z tempa narzuconego przez wuja i z nieznacznego gestu w strone miasta wynikalo, ze musza liczyc sie z poscigiem. Ta mysl nie ulatwiala jazdy. Zaczal zalowac, ze nie wyjal strzal z martwych przy Plonnej Bramie. Miecz Angusa przepadl, luk byl bezuzyteczny bez strzal i nie mieli do obrony nic grozniejszego od dwoch nozy i krotkiego miecza. Obaj byli w marnej kondycji i nie mieliby najmniejszych szans, gdyby doszlo do walki. Szybka, dlugotrwala ucieczka tez nie wchodzila w rachube, poniewaz gniady niosl dodatkowy ciezar. Raif zwrocil uwage na Ash. Miala na sobie niebieska welniana koszule Angusa oraz skorzany plaszcz i spodnie, ktore niegdys nalezaly do Dreya. Musial przyznac, ze wyglada calkiem niezle. Kosmyki wlosow wystajace spod lisiego kaptura blyskaly srebrem w blasku sniegu. Dlaczego Angus ryzykowal, by ja chronic? I co by sie stalo, gdyby nie przybyl na czas, zeby powstrzymac jej czary? Raif osadzil, ze nie wymysli odpowiedzi i zwrocil uwage na droge. Stok nad wschodnim traktem byl stromy, pociety jarami i wykrotami. Pod sniegiem trudno bylo wypatrzyc nierownosci podloza. W siarczystym mrozie oddychanie, ruszanie sie, a nawet patrzenie wymagalo duzego wysilku. Nikt sie nie odzywal. Angus z determinacja zmierzal do znanego sobie miejsca przeznaczenia i skupienie, z jakim to robil, troche podnioslo Raifa na duchu. Angus zawsze znal boczna droge, ukryta sciezke czy przerwe miedzy skalami. Gdy jechali przez skupisko gibkich sosen, uslyszal halasy na drodze. Tetent kopyt, szczek broni i poskrzypywanie skory, chrapliwe szczekanie czyjegos kaszlu plynelo w gore zbocza wraz z gestniejaca mgla. Angus przyspieszyl bez slowa. Metalowe elementy rzedow Losia i gniadosza jeszcze na polnocy okrecone zostaly owczymi skorami, zeby zapobiec odmrozeniom, wiec konie czynily niewiele halasu. Wreszcie grunt zaczal sie wyrownywac i przed jezdzcami pojawila sie sciezka, waska i uzyzniona odchodami jeleni. Tutaj jazda byla duzo latwiejsza. Raif po pewnym czasie zdal sobie sprawe, ze sa z powrotem na wschodnim zboczu Zabitej Gory. Monotonny ruch konskiego grzbietu ukolysal Ash do snu i jej glowa opadla na ramie Angusa. Raif nie martwil sie o nia; tym razem zasnela zwyczajnie, ze zmeczenia. Po jakims czasie zagadnal Angusa. -Dokad jedziemy? -Wiem, ze chcesz to wiedziec. - Glos Angusa byl cichszy od mgly plozacej sie pod nogami koni. - Jesli staremu wujowi pamiec jeszcze sluzy, jest tu gdzies tunel, ktory wiedzie w dol z gory i pod wschodnim traktem. Raif nie wiedzial, co myslec o tunelach. -A czy ci, ktorzy nas gonia, nie zamkna wylotu? -Nie, chlopcze. Druzyna pewnikiem bedzie trzymac sie drogi i czekac, az zjedziemy. Wiedza, ze nie mozemy zostac tu na zawsze. -Wiedza, ze tu jestesmy? -Jesli to pelna druzyna, to wiedza. -Pelna druzyna? -Szesciu zbrojnych i jeden uzytkownik. W ten sposob przez stulecia polowano na czarnoksieznikow. Robil tak Irgar Rozkuty, Czerwony Kaplan Syrakow, Maormor z Trance Vor i Asanna, zwana Krolowa Gor. Trzeba do tego uzytkownika magii. Sama bron nie wystarczy. Niektorzy obdarzeni starymi talentami umieja poruszac powietrze, wode i ziemie. Moga rozkruszyc lod jeziora pod nogami zolnierzy, zasilic burze, przez ktore przejezdzaja i wstrzasnac ziemia, na ktorej spia w ciemnych godzinach nocy. Potrafia zsylac szalenstwo na psy tropiace i kazac im atakowac wlasnych braci, rozniecic iskierki czarow w sercu ogiera. - Angus rzucil mu szybkie spojrzenie. Raif poczul zar na policzkach. Mocno sciagnal wodze, obcesowo traktujac Losia. -Wyszkolony czarnoksieznik jest niezmiernie grozny. Moze miec malo, ale zrobi duzo. Umie odbijac i gromadzic moce wieksze od wlasnej, oslaniac siebie i innych krwawymi ochronami, wczepiac pazury w podobnych sobie i kawalek po kawalku wysaczac z nich moc. Potrafi zdezorientowac wroga i wprowadzic zamet w jego szeregach, tkajac misterna siatke czarow zwana dopustem. - Angus posepnie spojrzal w mgle. - I tropi innych uzytkownikow magii bez chwili wytchnienia, jak zawziety pies. Raif zadrzal. Mgla, gesta i wilgotna, klebila sie wokol nich jak morze. Widzieli nie dalej niz na dziesiec krokow. -Jak poluja na ludzi? -Poluja na czary, nie na ludzi, Raif. - Angus zerknal przez ramie, przeszywajac go miedzianymi oczami. - Wszystkie czary zostawiaja slad, ktory mozna wytropic. Uzytkownicy umieja smakowac krew osoby, ktora czerpie ze starych talentow, wyczuwac metal, ktory wydycha w powietrze. Nawet po tygodniach resztki czarow moga nadal przywierac do wlosow i ubrania tego, kto je czerpal, pozostawiajac trop tak wyrazny jak pizmowiec w lesie. -Wiec to, co zrobila Ash... -Tak, chlopcze. Niechybnie w tej chwili druzyna tropi slad jej czarow. -W takim razie czy mozemy miec nadzieje na ucieczke? Nawet jesli uda nam sie zjechac z gory, oni beda to wiedziec. Angus w milczeniu przeprowadzil gniadego miedzy ostrymi skalami. Ash, zaniepokojona zmiana rytmu, westchnela cicho i poruszyla sie za jego plecami. Kiedy wuj znow sie odezwal, Raif musial wytezyc sluch. -Sledzenie kogos z czarami niesie z soba ryzyko. Czasami czarnoksieznik musi wziac leki i opuscic wlasne cialo na czas poszukiwan. Cos takiego nie przychodzi mu darmo. Wyzuwa go z sil. Jest slaby jak zajezdzony kon. Czasami ci, ktorzy opuszczaja cialo, nigdy do niego nie wracaja. Firmament mruga do nich kuszaco, wabi w kierunku swego zimnego skraju. Powiadaja, ze leza tam odpowiedzi na wszelkie mozliwe pytania. Wszystkie tajemnice staja sie znane w chwili smierci. Ci, ktorzy nie moga oprzec sie pokusie, po prostu zostawiaja swoje ciala. Ich umysly koncza zywot w chwili zetkniecia ducha z dachem swiata, ale ciala obumieraja powoli, calymi tygodniami. Zimno. Raif czul takie zimno, ze az bolaly go pluca. Zapatrzyl sie w czarny niebosklon. "Tak, rozumiem taka pokuse". Angus dostrzegl jego spojrzenie. -Nie umiem powiedziec, jak bedziemy tropieni dzisiejszej nocy. Cena za uzywanie magii jest zbyt wysoka, by nie przywiazywac do niej wagi. Za kazdym razem, gdy ktos czerpie ze starych talentow, one biora w zamian cos z niego. Cialo drogo za to placi. Widzialem, jak jednym krew rzuca sie z ust, inni drza, jakby opadla ich goraczka. Kiedys znalem czlowieka, jednego z Burzowych Psow zyjacych na zboczach Spojni, ktorego cialo umieralo po trosze za kazdym razem, gdy rozpetywal burze. Jak go spotkalem, pomyslalem, ze zostal spalony. Rece i nogi mial czarne i uschniete. Obumarle. Raif odwrocil sie. Nienawidzil czarow. Nikt w klanach nie chcial miec z nimi do czynienia. W klanach liczyla sie sila umyslu, woli i ciala. Czary byly bronia slabych i przekletych. Kiedys widzial, jak pewnego zimowego poranka Dagro Blackhail oraz Gat Murdock brutalnie obili kijami ciemnowlosa dziewczyne. Nie pamietal, kim byla, moze siostra Crawa Banneringa albo corka Metha Ganlowa, ale wiedzial, ze przylapano ja na przywolywaniu zwierzat bez slow. Zmarla po tygodniu. Nikt jej nie oplakiwal, nawet najblizsi krewni. I byla tez Szalona Binny, mieszkajaca w starej chalupie nad Zimnym Jeziorem, wypedzona z okraglaka na trzydziesci lat. Ludzie powiadali, ze za jej sprawa owce porzucaly jagnieta. Umiala tez przepowiadac, ktora zima bedzie najsrozsza i zbierze najwieksze zniwo. -Wiekszosc uzytkownikow magii musi odpoczac po czerpaniu - powiedzial Angus, przerywajac jego rozmyslania. - Wielu potrzebuje snu. Niektorzy biora leki, by uzyczyly im sily. -Jak upiornica? -Tak, jak upiornica. Raif spojrzal na wuja i nagle uswiadomil sobie, dlaczego Angus mowi mu to wszystko. "Musisz pogodzic sie z tym, kim jestes - zdawal sie mowic. - Wykazalem ci, ze posiadasz stare talenty. Wiesz teraz, jakie sa niebezpieczne i jakie maja granice. Musisz nauczyc sie je akceptowac i zwalczyc odraze do samego siebie". Angus odetchnal, wyrzucajac z ust klab pary. -Nie wszyscy potepiaja stare talenty. Sa takie miejsca, ktore bez nich by nie zaistnialy, tak scisle wplecione w tkanine historii, ze nie mozna oddzielic ludzi od ich czarow. Moze pewnego dnia wybierzemy sie do tych krain. Raif nie odpowiedzial. Nie chcial juz slyszec ani slowa. Tesknil za klanem, wyobrazal sobie, ze jedzie przez gruby snieg na pastwisko, strzela do celu z Dreyem na placu i siedzi tak blisko Wielkiego Paleniska, ze gorace zolte plomienie parza mu policzki. -Dziewczyna sie budzi - powiedzial po pewnym czasie. Angus zmruzyl oczy. Ulamek sekundy pozniej Ash poruszyla sie za jego plecami. Nim zwrocil na nia uwage, spojrzal badawczo w twarz Raifa. Raif odgadl, ze cos w niej wyczytal. Wiedzial, ze Ash sie budzi, zanim wuj cokolwiek poczul. Nagle sciagnal wodze Losia, zostajac z tylu. Angus i Ash rozmawiali cicho przez jakis czas. Ash odwrocila sie, zeby wyjac z sakwy paczke z suszonym miesem i buklak. Raif pomyslal, ze sen dobrze jej zrobil. Biorac z niej przyklad, napil sie wody. Byla gesta i lodowata, i na jakis czas odretwila to cos, co nie dawalo mu spokoju. Teren zmienil sie, gdy wyjechali ponad granice drzew, stal sie surowy i bardziej niegoscinny dla roslin. Nagie skaly wznosily sie po obu stronach sciezki, omiecione ze sniegu przez uparte wichury. Sosny krzewily sie blisko ziemi, pnie mialy gladkie jak kosci, igliwie skurczone i szare. Mgla byla lepka i wonna, jakby wslizgiwala sie w rdzenie drzew i wykradala z nich zywice. Angus pokonal szereg ostrych zakretow i niespodziewanie kazal sie zatrzymac. -Zaczekaj tutaj - powiedzial, podajac Raifowi wodze gniadosza. Nim Raif zeskoczyl na ziemie, Angus zniknal we mgle. Ash patrzyla za nim. Milczeli. Raif nie mial ochoty sie odzywac. Wrzala w nim glucha zlosc. Czul sie tak, jakby ta dziewczyna podkradla sie do niego podczas snu, przeciela skore na jego rekach i podstepnie uczynila go swoim bratem krwi. Nie dala mu wyboru, a jednak czul sie zobowiazany. Byla taka mloda i chuda, twarz miala spalona przez slonce odbite od sniegu, wlosy zlepione brudem. Tylko jej oczy budzily zainteresowanie: wielkie i szare, lsniace jak polerowany metal, w jednej chwili srebrzysty, w nastepnej zelazny. -Dobrze. Zsiadajcie. Dalej pojdziemy pieszo. - Glos Angusa naplywal z mgly. - Raif, natnij galezi na luczywa z tamtego swierka. Zedrzyj kore, zeby poplynal sok. Raif byl zadowolony, ze ma cos do roboty. Przygotowal trzy pochodnie, rabiac galezie, az rekawice z psiej skory nasiakly zywica. Obcial nozem galazki, porobil zadziory, zeby latwo zajely sie skrzesanym ogniem. Dobrze umial rozpalac ogien w sniegu i lodzie, a proste, znajome zajecie poprawialo samopoczucie. Pierwsza pochodnia zaplonela, zanim Angus zdazyl oporzadzic konie. Ash zajela sie Losiem, przemawiala do niego i drapala go za uszami. Los wygladal na wielce zadowolonego, parskajac i gdaczac jak kwoka. Raif spiorunowal go wzrokiem. Zdrajca. Angus wprowadzil ich w gleboki jar miedzy skalami. Blade, oblodzone skarpy robily sie coraz wyzsze, sciezka zwezala sie i biegla coraz bardziej stromo. Wkrotce sciany zaczely sie stykac nad glowami i Raif mial wrazenie, ze wchodza w sama gore. Swiatlo pelgalo po oleistym kamieniu, plomienie z sykiem lizaly wilgoc. Mgla klebila sie wokol konskich pecin jak fale przyboju, szara i zielona w kaprysnym swietle pochodni. Powietrze wyraznie sie ochlodzilo. Wreszcie skaly nad glowa zrosly sie na dobre i jar, ktory mogl byc kanalem odprowadzajacym wiosna wode z topniejacego sniegu, przemienil sie w tunel. Raifa zaswedzialy gojace sie rany. Kruczy talizman ziebil jego piersi niczym skamieniala kosc. -Teraz powoli - powiedzial Angus. - Trzymajcie sie blisko mnie. Sa tutaj drogi, ktorych lepiej nie wybierac. Raif, wysun sie naprzod z pochodnia. Ash, miej oko na Losia. I pamietaj, zeby co jakis czas zuc liscie ruty. Raif zajal miejsce na czele. Podloze zmienialo sie pod jego nogami. To, co pare minut temu bylo szorstka, surowa skala, teraz mialo gladkosc kamienia obrobionego dlutem. Sciany byly ociosane tylko z grubsza, by usunac ostre wystepy. Cos - olej mineralny lub woda - kapalo w dali jak woda z cieknacego dachu. W zaglebieniach, jak deszczowka w rowach, zbieraly sie cienie. Raif uznal, ze Effie bylaby zachwycona. Nikt, tak jak ona, nie znal jaskin na ziemiach klanu. Latem wychodzila z okraglaka tylko po to, by zapuszczac sie w piaskowcowe jaskinie wokol Klina. Usmiechnal sie. Pamietal, jak pewnego letniego poranka wybrali sie razem i musial czekac na nia godzinami, gdy badala jakas dziwna nore nie szersza od wlasnej glowy. Nie mogl sie w nia wcisnac, a Tem spuscilby mu lanie, gdyby wrocil do domu bez siostry. -Co to za miejsce? - zapytala Ash. Z trudem oderwal sie od wspomnien. Tylko dlatego, ze ta dziewczyna nie byla Effie, wezbrala w nim zlosc. Ash nie byla tym, na kogo wygladala. Glos miala dzwieczny i nie znoszacy sprzeciwu, ani troche nie przypominala zebraczki z gawed, ktore snuli Turby Flapp czy Gat Murdock. -To tylko tunel, nic wiecej. - Angus pociagnal lyk ze swojej flaszki. - Wyryty wiele tysiecy lat temu, zanim powstalo Spire Vanis. Ash dotknela reka skaly. -Kto go zbudowal? -Sullowie. Raif zassal powietrze i przytrzymal je w plucach. Angus trzeci raz wspomnial o Sullach, lecz chocby powtarzal to slowo w nieskonczonosc, wcale nie brzmialoby lepiej. Sullowie byli wrogami wszystkich. Nienawidzili Gorskich Miast i klanow. Nienawidzili nawet Trenchlandczykow, choc ich chronili. Zaszyci w swoich rozleglych lasach, w miastach z blekitnego i srebrzystego kamienia, nie chcieli handlowac ani sie ukladac. Wiesc niosla, ze wychodzili z Racklandow tylko po to, by bronic swoich granic i zabierac poleglych. -Co im po tunelu tutaj, na zachodzie? -Myslisz, Raifie Sevrance, ze ta kraina zawsze nalezala do Gorskich Miast? - Ton Angusa sprawil, ze Raif pozalowal zadanego pytania. - Zanim powstaly miasta, zanim przybyly klany, byli tutaj Sullowie. Klan Blackhail moze zwac sie pierwszym z klanow, jednak marna to przechwalka w porownaniu z Sullami. Oni zwa sie Pierwszymi Zrodzonymi, i mowiac to, nie mysla wylacznie o Polnocnych Terytoriach. Ash zapytala po chwili milczenia: -Sullowie byli pierwszymi ludzmi w Znanych Krainach? -Tak mowia legendy. Inne opowiadaja, jak zostali wypedzeni z Dalekiego Poludnia, a potem z Miekkich Krajow srodka, i wreszcie osiedli na Polnocy. Zajmowali cala Polnoc, nie tylko Polarna Dziedzine, Wybrzeze Wielkiego Weza i Czerwone Lodowce, do ktorych dzisiaj roszcza sobie prawo. Cala Polnoc, od Pekajacych Gruntow na najdalszych kresach kontynentu po Przelecz Starego Kozla w Lancuchu. - Glos Angusa brzmial ostro, oczy pociemnialy. - Nic im teraz po tunelu, ktorym schodzili z Zabitej Gory bez narazania sie na wyweszenie przez druzyny Krolowej Gor czy Mokre Plaszcze i ich psy. Ale niegdys dobrze im sluzyl i w Lancuchu sa dziesiatki jemu podobnych. -Kim jest ta Krolowa Gor? - zapytala Ash. - I Mokre Plaszcze? Nigdy o nich nie slyszalam. Angus pokrecil glowa. -To ludzie i sily z innej epoki, sprzed narodzenia Czerwonych Kaplanow i Czterech Zalozycieli, zanim Miekkie Kraje na poludniu poznaly religie, kiedy swiatem rzadzili cesarze i krolowie, a czary byly ich bronia. Raif odsunal pochodnie dalej od siebie. W wilgotnym powietrzu strzelala i plula plonaca zywica. -Mowiles, ze Sullowie znali sie na czarach. Dlaczego w takim razie nie stworzyli wlasnego cesarstwa? - zapytal. -Niegdys je mieli - rzekl cicho Angus. - Dawno. Obecnie... - Potrzasnal glowa. - Dzisiaj chca tylko przetrwac. Raif szedl przez chwile w milczeniu. Slowa Angusa nie pasowaly do tego, czego nauczyl sie w klanie. -Przeciez Sullowie sa najzagorzalszymi... -Tak - Angus ucial krotko. - Sullowie sa najzagorzalszymi wojownikami, ktorzy kiedykolwiek wzniesli orez na Polnocy. Nie moga byc inni. Sa ludem samowystarczalnym, zamknietym w sobie, zdanym wylacznie na siebie. Przez trzynascie tysiecy lat budzili lek w sercu kazdego krola, cesarza i wodza w Znanych Krainach. Spychano ich na polnoc, przez trzy kontynenty, i dzis zostaly im tylko Racklandy. - Glos Angusa przycichl i stal sie dziwnie chlodny. - I szkoda mi kazdego, kto probuje im je odebrac... bowiem nie maja juz dokad pojsc. Raif i Ash wymienili spojrzenia, poruszeni tymi slowami. Oczy Ash wydawaly sie niemal granatowe w blasku luczywa. -Musimy zostawic zaplate za przejscie - rzekl Angus, starajac sie odzyskac dobry humor. - To stary obyczaj, choc moze wydawac sie niemadry, jako ze nie ma tu nikogo procz ciemnoskrzydlych nietoperzy. Ale Darra przerobilaby moje uszy na solniczki, gdybym nie dopelnil obowiazku. -Darra? - powtorzyla pytajaco Ash. -Moja pani malzonka. Ash nie skomentowala i spowila ich cisza. Raif siegnal do karku i namacal srebrna opaske, ktora wiazala mu wlosy. Sciagnal ja jednym szybkim ruchem. -Masz - powiedzial, podajac ja Angusowi. - Wez to na zaplate. Angus zamknal jego reke w wielkiej czerwonej dloni. -Nie, chlopcze. To znak przynaleznosci do klanu. Zachowaj go. Ja zaplace za przejscie. -Wez. Cos dziwnego musialo zabrzmiec w jego glosie, poniewaz Angus obrzucil go twardym spojrzeniem i pokiwal glowa. -Jak sobie zyczysz. Szli dalej w milczeniu. Angus w marszu ugniatal w palcach pasek srebra. Tunel zwezal sie i strop opadal, wiec oboje z Ash musieli uwazac na konie. Wilgoc saczaca sie ze szczelin tworzyla oleiste kaluze, ktore trzeba bylo omijac. Raif zapalil drugie luczywo i w jasniejszym swietle ujrzal znaki na kamieniu. Nie, nie na kamieniu, poprawil sie, w kamieniu. Ksiezyce i gwiazdy, malowane ciemnym blekitem i plynnym srebrem, przebijaly spod warstwy skaly cienkiej jak blona na rybim oku. Tworca wprowadzil barwnik pod powierzchnie, jak tatuaz. Raif pomyslal o luku Angusa; tez mial znaki wyrysowane w glebi drewna. "Czyzby mial luk Sullow?" - zastanawial sie, gdy weszli do tunelu czesciowo zarwanego przez powodz. Probowal dociec, co to moze znaczyc. Co kawalek napotykali odgalezienia: czarne otwory w licu skaly, zawsze wiodace w dol. Angus nalegal, zeby trzymac sie blisko niego. Najwieksza dziura byla ciemna i biegla stromo jak szyb kopalni, z tysiacem waskich stopni, ktore zdawaly sie schodzic prosto do samego piekla. Raif poczul zimny podmuch na policzkach, gdy ja mijali. Ash wygladala tak, jakby poczula cos wiecej. Kiedy Angus siegnal do jej ramienia, nie probowala sie odsunac. -Przezuj kawalek liscia ruty - poprosil. - Pamietasz, co mowilem? -Mowiles, ze tak robia skryby, kiedy musza pracowac po nocach. Mowiles, ze to przejasni mi w glowie. -Prawda. Tak, zuj, nie polykaj. Jak smakuje? Powiedz mi, bo calkiem zapomnialem. Raif uslyszal odpowiedz Ash. Byl pewien, ze Angusowi zalezy na tym, by czyms zajac jej mysli. Po chwili dolaczyl do niego i razem prowadzili dziewczyne przez najglebsza czesc tunelu. W pewnym momencie, kiedy rozmowa zeszla na dlugie zimy - jeden z nielicznych tematow, ktore mogli dzielic bez rozgrzebywania przeszlosci - sam zaczal cos odczuwac. Poczatkowo tylko skurcz miedzy lopatkami, ktory przypisal brakowi snu, ale juz po chwili napiecie zaczelo rozprzestrzeniac sie na piersi, gdzie naciskalo na serce i pluca niczym druga, wewnetrzna klatka piersiowa. Wrazenie narastalo godzinami, tak powoli, ze nie od razu poznal, co to takiego. Byl to strach. Nawet kiedy zamajaczyl przed nimi koniec tunelu i Angus nakazal postoj, by odprawic maly rytual nad srebrna przepaska z jego wlosow, Raif nadal nie wiedzial, czego sie boi. Raptem, nad pochylonymi plecami Angusa, spojrzal w oczy Ash. Ona wiedziala. Wiedziala, co to bylo. -Korzenie Zabitej Gory siegaja gleboko - powiedziala tylko tyle, ale zaczynal rozumiec. Cos bylo z nimi w trzewiach gory. Cos, co wiedzialo, ze oni tu sa. -Ehl halis Milhbann rass ga 'rhal. Slowa Angusa zdawaly sie dochodzic z bardzo daleka. Raif nie rozpoznal jezyka. Po ulozeniu srebrnej opaski na skalnej ostrodze, Angus spryskal ja ostatnimi kroplami alkoholu z kroliczej flaszki i podpalil. Blekitne plomyki zgasly w mgnieniu oka, pozostawiajac na srebrze ciemny osad, wzorzysty jak korytarze kornikow. -Prosze bardzo - mruknal cicho. - To powinno zadowolic sullskich bogow. Najbardziej lubia ofiary z krwi i ognia. Angus wyprostowal sie, zlapal gniadego za uzde i skierowal sie ku wylotowi tunelu. Po chwili Ash ruszyla za nim i Raif zostal sam przy skale. Zwalczyl pragnienie ostatniego dotkniecia opaski. Przegarnal reka rozpuszczone, dlugie do ramion wlosy. Od tej chwili, gdy ktos go zobaczy, nie od razu rozpozna jego klan. Tak bedzie najlepiej, powiedzial sobie, wyjmujac noz zza pasa i odcinajac rzemyk z kolnierza olejowki. Nie bardzo w to wierzyl, ale moze wiara przyjdzie z czasem. Wiazac wlosy rzemykiem, wyszedl z tunelu. Ledwie rzucil okiem na rysunek pary krukow strzegacych wejscia. Rozdzial 26 SEKRETY W KAPUSTNIKU Effie Sevrance siedziala ze skrzyzowanymi nogami w swoim ulubionym miejscu pod schodami i patrzyla na powrot oddzialu. Potezni wojownicy o ponurych, surowych twarzach, z toporami, z ktorych sypaly sie grudy zakrzeplej krwi i zmarznietego blota, wchodzili wielkimi drzwiami do sieni, przynoszac z soba cisze, ktora, jak wiedziala, oznacza smierc.Ze wszystkich sil starala sie odpedzic strach. Sciskajac w raczce kamienny talizman, patrzyla w twarz kazdemu, kto przestepowal prog. Wypatrywala Dreya. Tylu wojow, niektorzy ledwie trzymajacy sie na zakrwawionych nogach, inni z siniakami na twarzach i szyjach, wielu z ranami skrytymi pod olejowkami - tylko powolnosc chodu i sine wargi zdradzaly powage obrazen. Paru przywieziono na wlokach i oczy Effie przeslizgiwaly sie po ich ubraniach. Wiedziala, ze Drey w dniu wyjazdu mial na sobie losiowy plaszcz taty z zygzakowym wzorem. Raina, Anwyn Bird i inne kobiety o naleznym szacunku zajely sie powracajacymi. Opatrywaly rany, przynosily ciemne piwo i cieple ubrania, dobre pozywne jedzenie. Jak zawsze, pod komenda Anwyn nie bylo zamieszania ani zawodzenia innych kobiet. Matrona nie dopuszczala do histerycznych wybuchow, wiedzac, ze to rozdrazni mezczyzn. Raina nie odzywala sie, odliczajac wchodzacych. Jej wdowie pregi byly juz zagojone, grube szramy otaczaly rece w nadgarstkach, nierowne jak wzruszona socha ziemia na zagonie kukurydzy. Ostatnio nieczesto z soba rozmawialy. Raina troszczyla sie o nia, pilnowala, zeby zostala nakarmiona i ubrana, zeby nigdy zbyt dlugo nie byla sama, ale rzadko sama przynosila jedzenie czy koce. Effie wiedziala, ze dzieli je zly sekret. Zlo sprawialo, ze trudno jej bylo zasnac w nocy i coraz czesciej uciekala do zagrody dla psow. Psy Shanka kochaly ja niemal jak Raina... i nie patrzyly na nia martwymi oczami. Wszystkie te mysli przepadly, kiedy zobaczyla w drzwiach wielka sylwetke. Drey. Szedl powoli, lekko pochylony, jakby chcial zmniejszyc bol. Jego twarz skrywala sie pod maska brudu i krwi, w napiersniku ziala gleboka szczerba. Ledwie przestapil prog, jego oczy zaczely smigac po katach sieni. Effie podniosla sie, serce zalomotalo w jej piersi. "Drey". Zobaczyl ja w chwili, gdy wygramolila sie z kryjowki. Cos glebokiego i napietego odprezylo sie w nim i przez chwile wygladal mlodo, jak dawny Drey, jak przed zlem zapoczatkowanym przez odejscie Raifa. Bez slowa otworzyl ramiona. Gdyby nawet zalezalo od tego cale jej zycie, Effie nie moglaby sie oprzec. Jej serce rwalo sie do niego tak mocno, ze az bolalo. Nie biegla; Anwyn tego nie pochwalala. Szla ku niemu powoli, odmierzonym krokiem. Drey czekal. Nie usmiechnal sie - zadne z nich sie nie usmiechnelo - po prostu wzial ja w ramiona i trzymal przez dluzszy czas. Odsuneli sie od siebie bez slowa. Drey zlapal ja za reke. Na chwile odwrocil glowe do nowo zaprzysiezonego jednorocznego, opisal stan rannych i przykazal, jak nalezy sie z nimi obchodzic. Jednoroczny, mikrus niewiele wyzszy od przytroczonego do plecow miecza, chyzo pomknal w glab sieni. Potem podszedl Corbie Meese o wgietej czaszce, by o cos zapytac. Drey zastanowil sie przed udzieleniem odpowiedzi, jak zawsze. Corbie pokiwal glowa i odszedl. Anwyn Bird zwrocila ku nim dluga, konska twarz i rzucila Dreyowi pytajace spojrzenie. On w odpowiedzi podniosl reke, nie wypuszczajac z palcow jej dloni. Effie nie calkiem zrozumiala znaczenie gestu, ale Anwyn najwyrazniej tak, bo pokiwala glowa, zabrala tace z piwem oraz kukurydzianymi plackami i skrecila do grupy mlociarzy siedzacych na podlodze. Drey pociagnal Effie za reke. -Chodz. - Poprowadzil ja przez rzeke wojownikow i kobiet w kierunku domu kamienia. -Bluddowie zagrozili klanowi Croser. -...zginela setka Dhoone'ow. -Musielismy zawrzec z Gnashami przymierze, dopiero wtedy pozwolili nam przejsc. -Corbie odciagnal go od ciala. Od tej pory nie wyrzekl jednego slowa. Jego serce zostalo z bliznim bratem. -Nie, Anwyn. Najpierw zajmij sie Rorym. Ta rana to tylko drasniecie. Effie sluchala cichych glosow, idac u boku Dreya. Trwala wojna i oddzialy bojowe, jak ten poprowadzony przez Corbiego Meese'a, codziennie wyruszaly z okraglaka. Dwie noce temu druzyna Bluddow przerwala granice blisko czatowni na nizinach i wyciela tuzin wiesniakow. Effie widziala ciala. Orwin Shank i jego synowie wyruszyli, zeby odeprzec wroga. Jeden z Shankowych psow znalazl w sniegu zywe niemowle. Orwin powiedzial, ze matka otulila je w owcze skory i ukryla w zaspie pod chalupa, gdy pojawili sie Bluddowie na swoich bojowych rumakach. Teraz Jenna Walker zajmowala sie malenstwem. Orwin zaniosl je prosto do niej. Powiedzial, ze ma silne serduszko oraz twarde piastki i musi byc w nim cos z Toady'ego. Kazda mamka w klanie dawala mu swoje mleko. Effie duzo myslala o dziecku, zastanawiala sie, jak samo lezalo pod sniegiem. Chciala zapytac Orwina, ktory pies je znalazl, ale Orwin byl taki porywczy i wazny... Zabraklo jej odwagi. Drey wciagnal ja w dymna ciemnosc domu kamienia i kazal usiasc na kamiennej lawie, sam zas zblizyl sie do glazu. Jeden czy dwoch wojownikow juz kleczalo, wspierajac czola o twarda, wilgotna powierzchnie. Milczeli. Drey dolaczyl do nich. Milczal przez bardzo dlugi czas. "Przechadzal sie z bogami" - jak zawsze mowil Inigar. Effie dobrze znala kamien przewodni, lepiej niz ktokolwiek inny, z wyjatkiem Inigara Stoopa. Znaczna czesc zycia spedzila w jego obecnosci, skulona pod lawa, na ktorej Inigar rozbijal kawalki na proszek. Patrzyla w lico kamienia. To byla jego twarz, wiedziala. Nie ludzka, gdyz miala zbyt wiele oczu, ale widzaca, slyszaca i czujaca. Dzisiaj kamien byl smutny i ponury. W wymoszczonych krysztalami soli glebokich dolkach, ktore byly jego oczami, lsnily lzy oleju. W ciemnych szczelinach, ustach, zalegaly szare cienie. Nawet rysa, ktora biegla przez dlugosc kamienia i, jak wszyscy mowili, byla zlym znakiem zapowiadajacym wojne, wygladala jak gleboka zmarszczka na policzku starego, bardzo starego czlowieka. Effie szybko odwrocila oczy. Patrzenie na ryse zawsze przywodzilo jej na mysl Raifa. Talizman uprzedzil ja, ze Raif odejdzie, przekazal jej wiedze przez skore na dloni. Musial odejsc, rzekl talizman. Wiedziala to jeszcze przed jego powrotem ze Szlaku Bluddow. Czasami chciala powiedziec o tym Dreyowi, gdyz widziala, ze odejscie brata strasznie go gryzie, ale brakowalo jej slow. Poza tym, Drey byl wsciekly na Raifa. Byl tez zly na Angusa za zabranie Raifa. Juz nawet nie nazywal Angusa wujem, tylko mowil "ten czlowiek, Angus Lok". Effie sciagnela brwi. Tydzien temu widziala, jak Drey stal przed wielkimi wierzejami, patrzac na poludnie. Z poczatku pomyslala, ze sprawdza, czy minela ostatnia burza. Potem zobaczyla jego mine. Wypatrywal Raifa... choc Raina powiedziala mu, ze Raif juz nigdy nie wroci. Na te mysl cos scisnelo ja w brzuchu i reka sama podniosla sie do talizmanu. Kamien spal, zimny i bez zycia jak zamarznieta mysz. Tak bylo lepiej. Nigdy nie mowil dobrych rzeczy. Bala sie, iz powie jej, ze Drey tez odejdzie. -Chodz, malenka. - Drey podnosil sie ciezko i niezdarnie, ale nie probowal wesprzec sie o kamien przewodni. "Przechadzanie sie z bogami" cos mu odebralo, wygladal na bardziej zmeczonego, zgnebionego i starszego niz wczesniej. Effie podeszla prosto do niego i odnalazla w dymie jego reke. -Drey. Obejrzeli sie. Inigar Stoop wylonil sie z ciemnosci w dalekim kacie domu kamienia. Twarz mial szara od popiolu, mankiety i rabek plaszcza przyczernione na wojne. Spojrzenie jego ciemnych oczu ledwie ja musnelo, ale ona wiedziala, ze dokladnie widzialy, kim byla. Przewodnik wiedzial wszystko o Sevrance'ach. -Inigar. - Drey zamknal oczy i przylozyl palce do powiek. -Corbie mowi, ze biles sie meznie i zajadle, i przejales dowodzenie, kiedy polegl Cull Byce. Drey nie odpowiedzial. Effie wiedziala, ze krepuja go pochwaly, ale nie dlatego jego rysy stwardnialy. Zastanowila sie, jak Stoopowi udalo sie tak szybko porozmawiac z Corbiem Meese'em; kiedy po raz ostatni widziala mlociarza, wyklocal sie z Anwyn o wiecej piwa. -Musisz zapomniec o przeszlosci - rzekl Inigar. - Calej. Klan potrzebuje ludzi twojego pokroju. Nie pozwol, by gorycz okradla cie z sil. Jest jak jest. Deliberuj, jak mogloby byc, a zezra cie upiory przeszlosci. Maja ostre zeby i nie poczujesz, jak kasaja, dopoki nie zaczna wysysac szpiku z kosci. Musisz zostawic je za soba. Niedzwiedzie nie ogladaja sie za siebie. -Nie wiesz, co mowisz. Effie wciagnela powietrze; nikt w ten sposob nie mowil do przewodnika. Nikt. Inigar potrzasnal glowa, strzasajac z siebie jego slowa jak krople deszczu z olejowki. -Moim znakiem jest jastrzab, Dreyu Sevrance. Widze dalej niz niedzwiedz. Nie sadz, ze nie wiem, co sie stalo na Szlaku Bluddow. Nie sadz, ze uwazam cie za wolnego od winy. Ale wiedz jedno: to, co sie stalo, juz sie nie odstanie i dla mnie liczy sie tylko to, co bedzie. Drey przeciagnal reka po twarzy. Przemowil ze zmeczeniem: -Powinienem juz isc, Inigarze. Nie musisz sie o mnie martwic. Znam swoje miejsce w klanie. Inigar pokiwal glowa. -Wyrzuciles kamien slubowania? Drey odwrocil sie do niego plecami i dopiero wtedy odpowiedzial: -Nie. Effie czula, ze Inigar odprowadza ich wzrokiem, gdy szli przez dom kamienia. Drey milczal, gdy w kuchni bral chleb i mieso dla nich obojga. Widziala, jak sie skrzywil, gdy naciagnal zraniony miesien, czula, jak jego cialo drzalo, gdy zmagal sie z bolem. -Usiadzmy w jakims cichym zakatku i pozywmy sie - powiedzial. -Moglibysmy pojsc do kapustnika. Tam jest spokoj, a wysokie mury nie wpuszczaja wiatru. - Effie byla uradowana i odrobine niespokojna, gdy Drey pokiwal glowa. Ogromnie chciala mu sie przypodobac. Kapustnik byl niewielkim kwadratem ziemi na tylach okraglaka, wydzielonym pod uprawe ziol. Wysokie mury zatrzymywaly lodowaty wiatr jak rok dlugi, a ktos dawno temu wpadl na pomysl, zeby sklecic dwie ceglane lawki. Zawsze mozna bylo tu przyjsc, usiasc i cieszyc oczy widokiem zagrodzonego nieba. Kapustnik byl teraz domena Anwyn i nie mial prawa tu lezec ani jeden platek sniegu. Wystarczalo, by spojrzala na Longheada, a ten zabieral sie za wymiatanie sniegu. Effie zauwazyla, ze matrona ma podobny wplyw na wielu ludzi. W kapustniku juz nie sadzono jarmuzu, bezglowej kapusty. Zakazal tego Dagro Blackhail, nazywajac jarmuz "tym cuchnacym zielskiem". Effie w zasadzie lubila dlugie, karbowane liscie, choc przyznawala, ze ich przezucie wymagalo czasu. Teraz Anwyn uprawiala tu warzywa i ziola, takie jak por, czarna szalwia i biala gorczyca. Po wyrwaniu wszystkiego na zime zostawala pokryta mierzwa gleba. Effie poczula, jak serce jej przyspiesza, gdy szli wokol okraglaka. Starala sie patrzec pod nogi, nie na szerokie otwarte przestrzenie, ale czasami sie zapominala i przylapywala na spogladaniu w kierunku zlych ziem i Pustkowia... miejsc, ktore nie mialy konca. Dopiero gdy znalazla sie za zamknieta furtka i jej swiat skurczyl sie do wielkosci kapustnika, ktory mogla przemierzyc w niecala minute, poczula sie bezpiecznie. Drey usiadl na najblizszej lawce. Ona, nadal bez tchu, przycupnela na drugiej, naprzeciw niego. Patrzyla, jak brat wodzi wzrokiem po kapustniku, probowala rozszyfrowac jego mine. Wierzba posadzona w kacie zaskrzypiala jak obluzowana okiennica na wietrze. -Ostatnim razem, kiedy tu bylem, dostalem lanie od Anwyn Bird - powiedzial Drey. - Rzucalismy oszczepami za stajnia i wiatr porwal jeden i przeniosl nad murem. Oszczep scial co najmniej tuzin jarmuzy. Oczywiscie, Raif probowal je naprawic. Ustawil je prosto, posmarowal lodygi blotem, zeby byly sztywne... - glos Dreya cichl stopniowo. - Tak czy inaczej, minelo wiele lat, od kiedy tu bylem. Pokiwala glowa. Nie przychodzilo jej na mysl nic do powiedzenia. Nagle Drey pochylil sie w jej strone. -Effie, zostalismy sami i musimy otaczac sie opieka. Musimy trzymac sie razem. Jadac z oddzialem, mialem czas na myslenie. Arlec stracil blizniaka. BuIIhammer przybranego brata... - Potrzasnal glowa. - Nie jestem dobry w gadaniu, jak wszyscy w naszej rodzinie, ale wzrok mi dopisuje. Widzialem, jak coraz bardziej zamykasz sie w sobie. Wiedzialem, ze zle sie dzieje, ale dusilem to w srodku, wmawialem sobie, ze Effie jest dobra dziewczynka, ze nic jej nie bedzie. Teraz uwazam inaczej. Musisz mi powiedziec, co ci doskwiera. Nikniesz w oczach, za kazdym razem, gdy cie widze, jestes coraz mniejsza. Raina mowi, ze bierzesz jedzenie, ale nie wie, czy je zjadasz. Anwyn powiedziala, ze od nocy zrekowin Rainy i Mace'a wychodzisz ze swojej izdebki tylko do psow. Czego sie boisz? Czy ktos ci cos powiedzial? Przestraszyl cie? Prosze, Effie, musze wiedziec. Patrzyla w brazowe oczy brata od chwili, gdy zaczal mowic, ale spuscila glowe, gdy padly ostatnie slowa. Byla to najdluzsza przemowa Dreya. To ja zasmucilo. Nie odpowiedziala. -Tamtego dnia pojechalas z Raina do lasu, prawda? Tamtego dnia, kiedy ona i Mace... - Drey urwal. - Tego dnia, kiedy sie zareczyli. Zdobyla sie na nieznaczne skinienie. Nie chciala myslec o tym dniu. Nie chciala. Drey z trudem podniosl sie z lawy, przyciskajac rece do brzucha, i usiadl obok niej. -Przestraszylas sie czegos, Effie. Wiem. Widzialem, jak chowasz sie w sieni pod schodami. Nie chcialas, zeby ktos cie zobaczyl. Wiem, ze ostatnie miesiace byly ciezkie, wiem, ze brakuje ci taty... i Raifa. Ale mysle, ze jest cos wiecej. Jakas tajemnica. Podniosla glowe. -Prosze, Effie. Jesli to cos zlego, musze wiedziec. -Sekretow nie wolno wyjawiac. -Nie te zle. Te zle wolno i trzeba. Jej reka znalazla talizman. -Zle sekrety traca swoja moc, gdy sie je podzieli - przekonywal Drey. - Zlo staje sie o polowe mniejsze. -Podzieli? -Tak. Miedzy ciebie i mnie. -Ciebie i mnie? Drey pokiwal glowa. W napiersniku z gotowanej skory nabitej zeberkami stali wygladal tak staro jak pelnoprawny wojownik. I tak bardzo cierpial - poznawala to po pocie perlacym sie na czole i nierownym rytmie oddechu. Nie chciala go rozczarowac ani oklamac. Nie chciala go utracic, tak jak utracila tate i Raifa. Uspokoila sie, sciskajac talizman, i zaczela mowic. Opowiedziala bratu wszystko o dniu w Starym Lesie: jak Raina zbudzila ja i zabrala na sprawdzenie pulapek, jak Mace Blackhail przyjechal na spienionym i ubloconym wierzchowcu, jak kazal jej odejsc, chcac porozmawiac z Raina na osobnosci, jak podkradla sie na skarpe nad nimi i co stamtad zobaczyla i uslyszala. Powiedziala, jak Mace jej grozil i wspomniala o martwych oczach Rainy. Nie radzila sobie dobrze ze slowami i brakowalo ich na opisanie tego, co zaszlo miedzy Mace'em i Raina, ale opowiedziala wszystko, jak najlepiej umiala, zachecana milczeniem, cierpliwoscia i niezmiennym wyrazem twarzy Dreya. Kiedy skonczyla, brat pokiwal glowa. Nie wzial jej na spytki, nie dociekal, czy jest pewna. Trzymal ja za reke, siedzial i rozmyslal. W pewnym punkcie swojej opowiesci Effie zaczela dygotac i nadal sie trzesla, z niepokojem czekajac na reakcje Dreya. Niebo pociemnialo, zrobilo sie bardzo zimno, ale prawie nie czula chlodu. Wewnatrz byla goraca i spieta. Po jakims czasie Drey wstal. -Chodz, malenka. Wracamy do srodka. Wstala razem z nim. Obarczala sie wina za zmeczenie, jakie brzmialo w jego glosie, nienawidzila sie za to, ze nie umie mu powiedziec, co czuje. Droga do okraglaka dluzyla sie w nieskonczonosc. Effie patrzyla pod nogi, depczac zmarzniete chwasty. W sieni bylo inaczej niz wtedy, gdy wychodzili. Plonely pochodnie, mezczyzni stali grupkami, rozmawiajac cicho i popijajac piwo. Czterej mali chlopcy siedzieli wokol stosu oblepionej blotem i wlosami broni, w naboznym milczeniu czyszczac glowice mlotow i toporow. Pekaty rudy Paille Trotter spiewal piesn o krolowej Moirze Dhoone i Okaleczonym Czlowieku, ktorego pokochala i utracila. Wszyscy ranni zostali wyniesieni. Myslala, ze Drey zaprowadzi ja do kuchni, do Wielkiego Paleniska albo do jej komorki, lecz przeszedl przez sien do schodow wiodacych do komnaty naczelnika. Zrozumiawszy, co to oznacza, szarpnela sie, ale trzymal ja mocno. Na schodach spotkali plaska jak deska Nellie Moss. Niosla zapalone luczywo i nawet nie probowala go oslonic, gdy sie mijali. Effie czula, jak zar spieka wlosy wokol jej twarzy. Klan Blackhail nie mial tronu jak klan Dhoone. Zaden naczelnik Hailow nigdy nie obwolal sie krolem, choc z czasem zgromadzili atrybuty krolewskiej wladzy. Jednym z nich byl Klanowy Miecz, znany na calej Polnocy jako symbol Blackhailow. Klan Bludd mial swoj Czerwony Topor - tak naprawde wcale nie czerwony, ale, jak powiadano, starszy od samych klanow. Ganmiddichowie posiadali wielka plyte zielonego marmuru, zwana Krabia Tafla, gdyz na srodku widnial wielki skamienialy krab, choc zostala wykopana tysiac mil od najblizszego morza. Effie znala na pamiec wszystkie klanowe skarby i emblematy. Jej ulubiony nalezal do klanu Orrl; nie byl ani bronia, ani polerowanym kamieniem, tylko zwyczajnym debowym kijem zwanym Kosturem. Lubila myslec o tych skarbach. Byly piekne. Bezcenne. Raz, kiedy przy kobiecym palenisku wymieniala Rainie emblematy wszystkich klanow, wszedl Dagro Blackhail. Urwala w pol slowa, ale Dagro kazal jej kontynuowac, wiec przeszla przez wszystkie klany od Bannen do Withy, przerywajac tylko raz, aby okazac szacunek dla Straconego. Kiedy skonczyla, Dagro Blackhail rozesmial sie z calego serca - ani troche nie zlosliwie - potargal jej wlosy i powiedzial, ze nikt, nawet Gat Murdock, nie pamieta wszystkich tych rzeczy. Potem wyciagnal ku niej reke i dodal: "Pojdz ze mna, mala klanowa panno, a pokaze ci nasze skarby. Obejrzysz je sobie dokladnie. Gdyby ktos skradl je kiedys w srodku nocy, poslemy cie prosto do kowala. Dzieki twojej pamieci i rekom Broga w jeden dzien zostana wykute nowe". Effie spodobalo sie, ze naczelnik nazwal ja klanowa panna. Jeszcze bardziej podobala jej sie wizyta w jego izbie. Dagro godzinami opowiadal jej o skarbach klanu, podnoszac je do swiatla pochodni i polerujac rekawem. Wtedy byla tam ostatni raz, rok przed smiercia Dagra Blackhaila. Te i inne mysli przemykaly jej przez glowe, gdy schodzili na dol. Wydawalo sie, ze minelo duzo czasu, od kiedy Dagro Blackhail naczelnikowal klanowi. Siegajac do lsniacych, przyczernionych smola drzwi, Drey zatrzymal sie, by przeganiac reka wlosy. Odetchnal, pchnal drzwi i wszedl do izby. Mace Blackhail poderwal sie z zydla za kamiennym stolem, ktorzy wszyscy zwali Naczelnikowym Kurhanem. Byl sam. Jego oczy blysnely zolto i czarno w blasku pochodni. Gdy przeniosl je z Drey a na Effie, jego dlon opadla do pasa z mieczem. -Co to ma znaczyc? Drey zacisnal reke na jej ramieniu. Zaczerpnal tchu i oznajmil: -Effie opowiedziala mi, co sie stalo w Starym Lesie. Nie jestes godzien mojego szacunku, Macie Blackhailu. Wyzywam cie na plac, tu i teraz, aby rozstrzygnac te kwestie mieczami. Effie zdlawila okrzyk. Drey nie mogl walczyc z Mace'em Blackhailem. Nie teraz, gdy byl ranny. Nigdy. Miecz byl pierwsza bronia Mace'a; bronia Dreya byl mlot. Dlaczego mu powiedziala? Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego? Mace Blackhail popatrzyl na nia, jego cienkie wargi skrzywily sie w czyms posrednim miedzy grymasem a usmiechem. Opuscil palce na blat Naczelnikowego Kurhanu, niedbale, jak gdyby sprawdzal, czy nie ma tam kurzu. -Chcesz skrzyzowac ze mna miecze, Dreyu Sevrance? Tak bardzo cenisz honor Rainy? Drey nie odpowiedzial. Jego cialo drzalo z kazdym oddechem. -Jesli sie nad tym zastanowic, to ty przyniosles ze zlych ziem ostatni dar mojego przybranego ojca. To ty wyprawiles skore i wyczysciles futro. Dla Rainy. Drey dziko poderwal glowe. Effie nie rozumiala, do czego zmierza Mace Blackhail. Oczywiscie, ze Drey troszczyl sie o Raine... jak wszyscy. Komnata naczelnika, mala i przytulna niczym niedzwiedzia gawra, nagle zrobila sie goraca i niebezpieczna jak dol pelen wrzacego loju. Mace Blackhail lekcewazaco machnal reka. Byl odziany w ufarbowane na czarno wilcze skory. -Niewazne, Dreyu Sevrance. Nie jestes jedynym jednorocznym, ktory darzy... wzgledami moja zone. Wiem, jak wielkim cieszy sie szacunkiem, ale podczas gdy troska o jej honor budzi rozrzewnienie, rzucanie bezpodstawnych oskarzen zada krwi. -Nie chodzi o honor Rainy, tylko o twoj - o jego brak. Effie az sie zachlysnela. Z jednej strony, dumna z brata, chciala zakrzyknac radosnie, z drugiej zas bala sie o niego. Mace Blackhail byl smiertelnie niebezpieczny. I roznil sie od innych mezczyzn w klanie. Nie byl ani porywczy jak Ballic Czerwony, ani zawziety jak Corbie Meese. Byl zimny i ostry jak czubki lodowych igiel, ktore na wiosne tworza sie na dnie stawow, zabijajac niedzwiedzie i psy przez akt samego istnienia. -Nie posuwalbym sie do tego, by watpic w honor naczelnika na podstawie slow niedowarzonej smarkuli. -Moja siostra nie klamie. Recze za to wlasnym zyciem. -Nie powiedzialem, ze klamie, Drey. Cos widziala i cos slyszala, ale oczami i uszami dziecka. Nie rozumie, co zachodzi miedzy mezczyzna i kobieta, kiedy sa sami i krew sie w nich gotuje. Tem zyl jak pustelnik. Mala ani chybi nigdy nie widziala, jak jej ojciec poklada sie z kobieta. Nawet nie wie, co to znaczy. Zastanow sie, Drey. Kiedy Effie szpiegowala mnie i Raine w Starym Lesie, co zobaczyla? Zobaczyla, ze Raina udaje wstydliwa i droczy sie ze mna - ktora niewiasta tego nie robi? Sam wiesz, jakie one sa. Kotlowalismy sie w sniegu, nie przecze, i musze przyznac, ze leglem na niej calym cialem, ona zas obila mnie piesciami w nagrode za moje starania. Kobieta taka jak Raina lubi niewybredna gre milosna... -Przestan! - Drey przyskoczyl do niego, krzywiac twarz z gniewu. - Nie bede sluchac, jak obrzucasz Raine blotem. -Nie musialbym tego mowic, gdyby nie twoja siostrzyczka. To nie jej wina. Oczywiscie, ze to, co widziala, wzbudzilo w niej niepokoj. W oczach dziecka namietne uprawianie milosci wyglada jak brutalna bijatyka. -Groziles jej. -Tak, i nie bez powodu. Nie chcialem, zeby ktos poza mna i Raina opowiadal o tym zdarzeniu. Dziecko nie ma prawa glosu. To nie jej sprawa. -Klamiesz. Nie masz honoru. -Doprawdy? Moze powinnismy zawolac Raine i zapytac, jak bylo? Wszak zgodzila sie zostac moja zona. Effie zobaczyla, ze cos w Dreyu zaczyna sie lamac. Jeszcze nie ustepowal, ale wypuscil powietrze i jakby sie skurczyl. Z ulgi zakrecilo jej sie w glowie. Nie dbala o klamstwa Mace'a Blackhaila - wiedziala, ze klamal. Ale Mace Blackhail zabilby jej brata, gdyby staneli do walki. -Drey, posluchaj. Jestem twoim naczelnikiem. Nie bede bezczynnie patrzec, jak idziesz w slady swojego brata. Jestes zbyt cenny dla mnie i dla klanu. Widze, jakim szacunkiem darza cie jednoroczni. Corbie i Orwin nie moga przestac ciebie chwalic. Ledwie przed kwadransem Corbie mowil, jak pod koniec bitwy uratowales zycie Arlecowi. Potrzeba mi takich ludzi u boku. Dobrych ludzi, uczciwych i lojalnych, godnych zaufania. Mozemy zakonczyc to, co sie tutaj zaczelo. Serce, nie glowa, pchnelo cie do dzialania i nie moge cie za to winic. Szanuje twoje wyzwanie do walki na placu. Jesli kiedys trzeba bedzie wymierzyc mi sprawiedliwosc, staniesz na tym samym miejscu i wyzwiesz mnie powtornie. Drey patrzyl na Mace'a dlugo po zakonczeniu jego przemowy. Mace nie zmienil wyrazu twarzy, ale wyprostowal sie na cala wysokosc i podniosl reke do sciany, gdzie na drewnianych kolkach wisial Klanowy Miecz. Oczy mial teraz ciemne; nie bylo w nich wilczych zolcieni. Po minutach, ktore zdawaly sie godzinami, Drey odwrocil sie do Effie. Przyklakl i zlapal ja za rece. -Nie sadzisz, malenka, ze stropilo cie to, co zobaczylas? Naprawde widzialas, jak Mace uderzyl Raine, tak jak ja uderzylbym mezczyzne w walce? Milosc i smutek wezbraly w jej piersi. To ona go narazila. Drey postapil wlasciwie, slusznie pod kazdym wzgledem. Nawet w tej chwili byl gotow stanac do walki. Wystarczyloby jej slowo. Ta mysl byla niemal nie do zniesienia. Jak by nie postapila, wyrzadzi mu krzywde. Jesli sklamie, stanie sie wspolniczka Mace'a Blackhaila i odwiedzie Dreya od prawdy. Jesli powie prawde, Drey umrze i przepadnie... jak tata i Raif. Nie wolno do tego dopuscic, byla o tym gleboko przekonana. Musiala sklamac. Wiedziala, ze to jedyne wyjscie, lecz mimo to zalala ja fala nienawisci, gdy tylko otworzyla usta. Nienawisci do siebie. -Juz nie jestem pewna, Drey. Nie tak bardzo. Myslalam, ze... ale potem Mace powiedzial... -Cicho, malenka. Cicho. - Drey przytulil ja, otoczyl poteznymi ramionami jak plaszczem. Zadrzala z ulgi i okropnego wstydu. Jak gdyby go zdradzila. -Ciesze sie z calego serca, ze sprawa zostala wyjasniona - powiedzial Mace Blackhail, wysuwajac sie zza Naczelnikowego Kurhanu i podajac reke Dreyowi. - Mamy to za soba i nie powinnismy do tego wracac. Drey puscil dziewczynke i postapil do Mace'a. Bez slowa uscisneli sobie przedramiona. Zwarli sie spojrzeniami i Effie niemal czula, jak Mace Blackhail nadal urabia jej brata. Przypominal Broga Widdie, ktory bierze rozgrzany do bialosci metal z paleniska i nadaje mu pozadany ksztalt. Mace poklepal Dreya po ramieniu, gdy odsuwali sie od siebie. -Idz do Laidy Moon. Niech obejrzy rany, ktore chowasz pod napiersnikiem. Potrzebny mi jestes zdrow i caly. Doszly mnie sluchy, ze Psi Lord ruszyl na Bannenow. My pociagniemy na poludnie i znienacka przetniemy mu droge. Mace Blackhail odprowadzil Dreya do drzwi. Effie szla za nimi. Gdy Drey wszedl na schody, palce Mace'a Blackhaila przesunely sie po jej gardle. -Pamietasz, co mowilem? Co cie spotka, jesli zaczniesz skarzyc? - Jego glos byl cichszy od tupotu butow Dreya po kamiennych stopniach. Rozdzial 27 TANCZACY PO LODZIE Zacisnely sie na niej skorzaste rece. Napieraly na nia twarze spalone przez cos ciemniejszego i straszliwszego od plomieni, z rozdziawionymi ustami, blagalne. Zweglona tkanka pekala, odslaniajac rozowe mieso. Dzikie mieso: guzowate i gabczaste, ale pelne zyciodajnej krwi. Pierwsza oznaka gojenia. Siegnij, siegnij. Musimy to miec... potrzebujemy tego... daj nam to, czego chcemy... musisz. zmusimy cie... wiemy, jak cie skrzywdzic... czekalismy zbyt dlugo. Siegnij! W czerwonych oczach blysnela zlosc. Usta rozciagnely sie w koszmarnych usmiechach. Odwrocila sie, ale za plecami bylo ich wiecej. Darla palcami tworzaca ich substancje, rozbijala na strzepy popiolu i ognia, lecz w miejsce jednej zlamanej konczyny podnosil sie tuzin nastepnych. Patrzac w dal, ponad zweglonymi i oslizglymi klodami ramion i nog, ujrzala sciane czarnego lodu. Lodowa jaskinia. Juz nie wydawala sie taka... -Przebudz sie, Ash! Zbudz sie! Szarpnely nia rece z ciala i krwi, przeciagnely przez wiele warstw snu - czula sie jak nurek wychodzacy z glebiny na powierzchnie wody. -Ocknij sie! Prosze, zbudz sie... Otworzyla oczy. Swiatlo wlalo sie w nie jak slona woda - ostra, piekaca i niepozadana. Sen byl czarny jak smola, pamietala. Zawsze snila o nocy. -Angus, budzi sie. Rece dotykaly jej czola i policzka, cieple i szorstkie, zupelnie inne niz rece jej przybranego ojca. Przed jej oczami pojawila sie twarz. "Raif' - pomyslala rada, ze pamieta imie. -To ja, Raif. Jestes bezpieczna. Angus tez tu jest. Obozujemy trzy dni na polnoc od Spire Vanis, w swierkowym lesie na wschod od Toni. Dopiero po dluzszej chwili zrozumiala, co do niej mowil. Patrzyla mu w oczy: jaki mialy kolor? Atramentowoniebieski? W odcieniu miedzy barwa polnocnego nieba a czernia? Po chwili zadala jedyne pytanie, ktore bylo wazne. -Jak dlugo? -Reszte nocy i wieksza czesc poranka. Czujac, ze zwymiotuje, uwolnila sie z jego rak i przekrecila glowe ku ziemi. "Pol dnia! Ile czasu minie, gdy nikt nie zdola mnie dobudzic?" Swiadoma, ze Raif na nia patrzy, wyprostowala plecy. Zadecydowala, ze nie okaze przy nim slabosci. Po chwili poczula sie na tyle dobrze, by usiasc. Ruch sprawil jej bol. Trzeci palec u lewej reki byl spuchniety, obolaly i ujety w lubki. W ramionach tetnil tepy bol, w ustach czula smak skory siodel i koni. -Masz, napij sie. Wziela buklak i pozwolila, by troche lodowatej wody splynelo po jej twarzy. Raif patrzyl na nia, gdy rozchylila wargi, zeby sie napic. Wiedzial o glosach. Nie miala pojecia, jak to mozliwe, ale wiedzial. -Czulem, jak... odchodzisz zeszlej nocy, tuz przed popasem. Probowalismy cie przebudzic, ale bylas daleko. Angus uznal, ze bedzie lepiej, jesli pozwolimy ci spac. -Zawiazal mi usta? Raif pokiwal glowa. -I rece. - Oboje odwrocili oczy. Ash rozejrzala sie po okolicy. Obozowali na skarpie nad lesista dolina. Wielkie kolumny czarnych swierkow, obciazonych tonami swiezego sniegu, wznosily sie wokol nich jak miasto. Na poludniu majaczyly blekitne olbrzymy, migoczace lodem szczyty Poludniowego Lancucha. Niebo zasnuwaly grube sniegowe chmury i trudno bylo odgadnac, gdzie kryje sie slonce. Zadrzala. Nie pamietala, jak i kiedy tu przybyli. Gdy odwrocila sie do Raifa, uslyszala dalekie wycie i szczekanie psow. Spojrzala w dol w najglebsza gestwine swierkow, ktorych igly lsnily czernia nocy. -Lepiej ruszajmy. - Angus wszedl w jej pole widzenia. Z jego szerokiej, pokrytej rudym zarostem twarzy emanowal taki spokoj, jakby slyszal cwierkanie wrobli, nie ujadanie psow. - Ash. - Wyciagnal reke, zeby jej pomoc. Poderwal ja z ziemi bez wysilku, jakby byla sklecona z galazek. - Raif, osiodlaj konie. Ja pozbieram rzeczy. -A co ja mam zrobic? - Bardzo sie starala, zeby jej glos wyrazal opanowanie, ktorego wcale nie czula. Rowniez przed Angusem nie chciala okazywac slabosci. -Napelnij buklaki sniegiem. - Angus wyjal zza pazuchy kozlowego plaszcza pakunek owiniety w plotno. - Wez to i zjedz do ostatniego skrawka, lacznie z tluszczem. Wiem, ze nie masz na to ochoty, ale musisz sie wzmocnic. Nie jadlas ponad dzien. Niezdolna wymyslic odpowiedzi, w milczeniu pokiwala glowa. W dziwny sposob troska Angusa przypominala jej zabiegi Penthero Issa - obaj chcieli ja karmic i nad nia czuwac. Ostatnie trzy dni byly dla niej koszmarem. Jej zycie zmienilo sie calkowicie i nieodwracalnie w chwili, gdy weszla w cienie Plonnej Bramy. Marafice Oko wylonil sie spod sterty zebraczych lachmanow. Dwaj ludzie obslugujacy kosz z weglami wyszarpneli z ukrycia czerwone miecze. Stary pijak lezacy w sniegu zrzucil z grzbietu lata i niedolestwo jak tredowaty, ktory po dotknieciu przez bogow otrzasa sie z choroby. Straznik stojacy samotnie w wiezy bramnej nagle rozmnozyl sie w trzech. W jej oczach wygladalo to jak magiczne sztuczki ulicznych kuglarzy: przedmioty wyczarowywane z powietrza, sztuczne ognie i kleby dymu. Rzucila sie do bramy. Byla tak blisko; gdyby nie sprobowala przejsc na druga strone, ponioslaby kleske najgorszego rodzaju. A potem ogarnelo ja szalenstwo. Pamietala tylko strach i smierc. Kiedy bylo po wszystkim i czlowiek, ktory zwal sie Angusem, poprosil ja o ruszenie z nim i jego krewniakiem do Ule Glaive, dla niej liczylo sie tylko wyjscie za brame. Dlatego w koncu zgodzila sie im towarzyszyc: szli we wlasciwym kierunku. Za brame. Nie przypuszczala, co stanie sie pozniej. Gdy tylko osunela sie na kolana w twardym sniegu za Plonna, zatracila sie w glosach. Nie daly jej chwili spokoju, nie pozwolily pomyslec o matce... po prostu okradly jej umysl do czysta. Raif ja przywolal. Dotknal jej ramienia i w tej samej chwili polaczyla ich wiedza. Ash potrzasnela glowa. Bylo cos wiecej, niemal jakby cos w jej wnetrzu siegnelo ku niemu - niewidoczna macka, sondujaca i wiazaca... Sama mysl budzila w niej taka trwoge, ze odepchnela ja od siebie. Wiedziala, ze zostali zwiazani. I ze to bylo jej dzielem, nie jego. Sciagnela brwi, zgarniajac snieg w rogowa szyjke buklaka. Ujadanie psow stalo sie glosniejsze, bardziej naglace. Niemal wbrew woli podniosla reke do ramienia, ktorego dotykal Raif. -Ash, na kon. Zarzucila buklaki na plecy i podeszla do wierzchowca. Raif bez slowa wzial od niej brzemie. Roznil sie od Angusa; nigdy nie rozmawial dla zabicia czasu. Z trudem wspiela sie na konski grzbiet. Od szybkiego ruchu zakrecilo jej sie w glowie, wrocily przeblyski snow. Bylo w nich jakies przesilenie... cos waznego, cos, co powinna sobie przypomniec, jednak mysl zgasla rownie szybko, jak sie pojawila. Gdy tylko usadowila sie za kulbaka, podszedl Angus. Co prawda nie biegl, ale poruszal sie szybciej, niz to mial w zwyczaju. Jego miedziane oczy smigaly ku dolinie. Popatrujac w te sama strone, Ash ujrzala smuge ruchu na ubitym sniegu. Nieswiadomie scisnela gniadosza kolanami. Druzyna ich dopedzala. Tunel Sullow zapewnil im cwierc dnia przewagi. Angus zarzadzil popas dopiero po calej nocy i nastepnym dniu jazdy. Doskonale orientowal sie w terenie, znal drogi i sciezki, i im blizej byli Ule Glaive, tym wiecej wiedzial. Czytal snieg i lod tak, jak inni czytaja ksiazki. Wiedzial, gdzie snieg zalega na lodzie, nie na twardej ziemi, gdzie zaspy sa najglebsze, a lod na stawie najcienszy i najslabszy. Dostrzegal trop zwierzecy pod dwudniowa warstwa sniegu i z zapachu wiatru zgadywal, kiedy nadejdzie tegi mroz. Zawsze wiedzial, kiedy trzeba ruszyc w droge. Ash siedziala za nim i czula, jak jego ramiona sztywnieja bez widocznego dla niej powodu. Zawsze w takich przypadkach Angus zmuszal gniadego do galopu albo posylal Raifa na wzniesienie, by stamtad rozejrzal sie po okolicy. Angus wiedzial mnostwo rzeczy jak na czlowieka, ktory utrzymywal, ze jest skromnym wedrowcem. Ani razu nie zapytal, co takiego zrobila, ze Marafice Oko scigal ja i torturowal. Nie okazal zainteresowania jej nazwiskiem, pozycja w miescie ani zyciem, jakie wiodla przed ich spotkaniem. I to nie grzecznosc wstrzymywala jego jezyk, raczej pragnienie, zeby nie mowila nic przed dotarciem do Ule Glaive. Pogodzila sie z tym, poniewaz to jej odpowiadalo. Im dluzej nie opowie im o sobie, tym lepiej. Angus Lok nie byl durniem. Moze odgrywal takiego od czasu do czasu, ale na pewno nim nie byl. -Na polnocny zachod przez las, Raif. Potem wzdluz strumienia. - Angus na chwile wstrzymal konia, potem pogalopowal za siostrzencem. Ash trzymala sie mocno, gdy gniady wpadl miedzy swierki. Slyszala sciagajace ich wysokie, podniecone jazgotanie psow. Ryczal rog, butnie i triumfalnie, coraz glosniej z sekundy na sekunde. Wlosy zjezyly sie jej na karku. Czy Marafice Oko byl jednym z siedmiu jezdzcow? -Psy biegna cwierc mili przed druzyna - powiedzial Angus, byc moze chcac ja uspokoic. - I niewatpliwie cala noc spedzili w drodze.Ash nie byla pewna, czy dobrze go rozumie. -To znaczy, ze ich konie sa zmeczone? -Tak. Chyba ze przydali im falszywej sily. -Czyms takim jak upiornica? -Lepiej nie moglas zgadnac. - Angus skierowal gniadego w gore brzegu. Z nozdrzy walacha buchaly pioropusze gestej pary. Raif juz dotarl do strumienia i czekal, az do niego dolacza. -Przeklety chlopak - syknal Angus pod nosem. - Ma to po bracie, to piekielne czekanie. Twarz Raifa pobladla na te slowa, a ona poczula dziwny skurcz w piersiach. Nie wiedziala, ze Raif ma brata, nie sadzila, ze ma jakas rodzine poza Angusem. Z jakiegos powodu uwazala go za sierote... kogos podobnego do niej. Raif siegnal nad zadem Losia i wysunal luk z miekkich skorzanych lubi. Wprawnie przygial leczysko i zalozyl cieciwe, ogrzewajac ja w palcach. Jego twarz szarzala w cieniach, oczy skupialy sie na dolinie. "Widzi druzyne ze swojego miejsca?" Ta mysl przejela ja chlodem. Widziala, jak sobie radzi z lukiem. Tego dnia przy Plonnej, podczas gdy Noz i pozostali patrzyli na strzaly, ona nie spuszczala oka z twarzy Raifa. Nawet przez krate widziala w jego oczach blysk mysliwego, poznala czyhajaca w nich smierc. Nawet teraz, pare dni pozniej, wspomnienie ziebilo ja jak lodowaty oddech na plecach. -Nie - zawolal Angus. - Nie mozesz strzelac. Nie w ludzi. Raif, ktory wyjal strzale z kolczana i zakladal ja na cieciwe, zastygl w bezruchu. Ash zmarszczyla czolo. Myslala, ze nie mial juz strzal. Skad sie wziely? Gdy gniadosz przyblizyl sie do siwka, zobaczyla, ze brzechwa jest wystrugana z sosniny, nie z twardego drewna, opatrzona pierzyskiem z konskiego wlosia i krzemiennym grotem. Sam ja zrobil. Ale kiedy? Odpowiedziala na wlasne pytanie: gdy spala. Angus podjechal do Losia. -Nie celuj w ludzi - rozkazal szorstko. - W nikogo z druzyny. Rozumiesz? Jeden z nich jest uzytkownikiem magii, a my nie wiemy, ktory. Gdy tylko ujrzysz jego serce, dasz mu do reki bron, ktora zabije ciebie. -Ale... -Nie, Raif. Nie probuj ze mna dyskutowac. Nie ma czasu na wyjasnienia. Wystrzelaj psy, jesli bedzie trzeba, ale na razie odloz strzale. Odleglosc jest nasza najlepsza ochrona. - I Angus ruszyl, zostawiajac Raifa na skarpie nad strumieniem. Po chwili Ash uslyszala, jak Los nabiera predkosci za ich plecami. Odetchnela z ulga. Swierki w dolinie falowaly niczym zrobione z wody, nie drewna. Ash probowala wypatrzyc druzyne, lecz kazde drzewo i krzak kolyszacy sie na wietrze wygladalo jak jezdziec. Przed nimi teren zaczynal sie wyrownywac. Strumien zwolnil biegu, sznury lodowego dymu wznosily sie z czesciowo zamarznietej powierzchni. Konskie kopyta tlukly w ziemie z taka sila, ze kruszyl sie lod przy brzegu. Serce bilo szybko. Byla pelna zapalu, chciala jechac i jechac i nigdy sie nie zatrzymac. Nie mogla uwierzyc, ze jest wolna. Szesnascie lat przezyla w Spire Vanis. Szesnascie lat dozoru, rozpieszczania i uwiezienia. Wszystko, co znala, lezalo w obrebie murow miasta; nawet jej marzenia nie wybiegaly dalej jak piec krokow za Plonna Brame. Kiedy byla mlodsza, Penthero Iss dokladal wszelkich staran, przekazujac jej wiedze o otaczajacym swiecie. Przynosil jej ksiazki ilustrowane przez mistrzow rytownikow, mozolnie przepisane i pokolorowane przez zwiazanych przysiega skrybow. W nich obejrzala wysoka spiralna Wieze Mniszek na Sowiej Rubiezy, otoczona pierscieniem skamienialych drzew; ruiny w Gwiezdzie Zarannej; kolosalne schody wiodace donikad i pokryte pedami srebrnego bluszczu, ktore z roku na rok piely sie coraz wyzej; rozlegle kamieniste pola Trance Vor; zapadniete gleboko zelazne kurhany w Wiszacej Dolinie; kamieniolomy Wieza w Linn; strome urwiska otaczajace Krucza Glowe; zlociste mury Ule Glaive z oknami w ksztalcie lez. Widziala swiat w tych ksiazkach, lecz nigdy nawet nie snila, ze stanie sie jego czescia. Spire Vanis bylo jej domem. Forteca Maska byla jej domem. Teraz jechala wokol jeziora, ktore widziala tylko na obrazku, i zmierzala do miasta znanego wylacznie z kart ksiazek. Przypuszczala, ze tak smakuje wolnosc, jesli wolnosc byla skokiem w nieznane.-Przekrocz potok! - zawolal Angus. Raif znow byl przed nimi, kierujac Losia wzdluz brzegu. Na rozkaz wuja zjechal na skraj wody. Strumien zamarzl przy brzegach, ale srodkiem plynela zielona woda, pieniaca sie na niewidocznych skalach. Ash bala sie o Losia. Widziala, jak lamie kopytami kruchy lod, jak sie waha, walczac z instynktem nakazujacym mu powrot na twardy grunt. Raif poklepal go po karku, wypowiedzial lagodne slowa, ktorych nie doslyszala. Los ostroznie ruszyl po lodzie ku srodkowi strumienia. Spojrzala na gniadego. Jesli dobrze wiedziala, mial imie, lecz Angus chyba nie chcial, by poznal je ktos obcy. Walach nie okazywal leku, jakby wychowal sie wsrod lodow. Miala wrazenie, ze kopytami sprawdza wytrzymalosc tafli. Kiedy dotarli do malej sadzawki, gdzie nurt prawie nie burzyl wody, stapal pewnie, jakby wiedzial, ze lod jest dosc gruby, by utrzymac ciezar jego i jezdzca. Angus nic nie mowil, lecz Ash wiedziala, ze jest dumny ze swego wierzchowca, gdyz stale drapal go po karku i lopatkach. Gdy przedzierali sie przez strumien, z lasu wypadl pierwszy pies. Szczekajac i warczac, przyskoczyl do brzegu. Zebra prezyly sie pod jego rdzawoczarnym futrem, ogon podrygiwal niczym drugi pysk. Po chwili ukazal sie nastepny, za nim kolejne. Wysoki, przerazliwy jazgot stal sie nie do wytrzymania. Mialy zwierzyne w polu widzenia. Dotarli do lodu po drugiej stronie strumienia. Lodowata woda bryznela jej w twarz, chwost gniadego smagnal ja po udach. -Jedz wzdluz brzegu! - zawolal Angus do Raifa. - Wyjda duzo dalej. Jesli dopisze nam szczescie, kilka z nich porwie woda. Ash nie zrozumiala, ale Raif szybko zawrocil Losia i ruszyl galopem, trzymajac sie o krok od zamarznietego strumienia. Angus popedzil za nim. Obejrzala sie przez ramie i z miejsca tego pozalowala. Pol tuzina psow roilo sie jak szerszenie na drugim brzegu. Zolte zeby blyskaly w swietle odbitym od lodu. Mokre od sliny czarnorozowe dziasla przypominaly nadpalone mieso. Konie nabieraly predkosci, psy jak cienie sunely po drugiej stronie strumienia. Wkrotce nie musiala odwracac glowy, zeby je widziec, gdyz po paru sekundach zrownaly sie z Losiem. Teraz rozdzielal ich tylko strumien. Raptem pierwszy pies wskoczyl na lod. Ash wbila paznokcie w kozlowy plaszcz Angusa, zeby powstrzymac sie od krzyku. Pies bez wysilku pedzil po lodzie, dosc grubym, by uniesc jega ciezar. Inne poszly za jego przykladem, potrzasajac lbami i wyjac jak opetane. Gdy psy wskoczyly do wody, zaczela rozumiec slowa Angusa. Widzac oddalajaca sie zwierzyne, zamiast kierowac sie do brzegu, zaczely plynac pod prad. Gdyby Angus oddalil sie od strumienia i zniknal im z oczu, przecielyby strumien jak najkrotsza droga. Jadac brzegiem, zmusil je do podjecia proby dotrzymania kroku. Nie wszystkie jednak daly sie wywiesc w pole - kilka skrecilo do brzegu. Widzac ich smukle mokre lby podskakujace blisko przybrzeznego lodu, Raif sciagnal wodze. -Jedz! - krzyknal do Angusa, a sam ustawil Losia na wzniesieniu. Juz trzymal sosnowa strzale. Ash poczula, jak Angus sztywnieje. Wciagnal powietrze, jakby chcial sie odezwac, ale powstrzymal sie w ostatniej chwili. Byc moze uznal, ze lepiej nie powtarzac wczesniejszego ostrzezenia. Mimo zachety Raifa, sciagnal wodze i zwolnil do klusa. -Ile psow? Dopiero po chwili pojela, ze zwrocil sie do niej. Zerknela przez ramie na strumien. Jeden juz dotarl do brzegu i otrzasal sie, rozsiewajac mgielke drobniutkich kropelek. Nastepne dwa slizgaly sie po lodzie. Czwarty probowal wygramolic sie z wody, ale byl wyraznie zmeczony, gdyz nurt ciagnal go w tyl. Piaty nadal plynal pod prad, szalenczo wymachujac lapami. Szosty zostal z tylu. Widziala, jak leb niknie pod woda, dostrzegla panike w bursztynowych slepiach, gdy pies raz jeszcze wynurzyl sie z piany. Uslyszala szmer. Obejrzala sie, zobaczyla Raifa. Siedzial wyprostowany z lukiem drzacym po oddaniu strzalu. Skupial spojrzenie na brzegu. Pierwszy pies nie zyl. Ash przycisnela reke do ust, wstrzymujac oddech. To bylo straszne... straszne... niesc smierc tak nieuchronna. -Piec psow - uslyszala wlasny glos. Nim skonczyla mowic, druga strzala znalazla nastepne psie serce. Gdy trzeci pies skoczyl w strone Raifa, swierki na przeciwnym brzegu zatrzesly sie od ruchu i halasu. Galezie zaswiszczaly, wyrzucajac w powietrze srebrzyste luki sniegu. Siedmiu konnych pojawilo sie w polu widzenia. Szybcy, ciemni jak nocne drapiezniki, jechali w zwartej formacji klina. Ash kiedys widziala, wygladajac z wysokich okien Beczulki, jak takim samym klinem Straz Rive wdziera sie w uzbrojony i rozwscieczony tlum. Powieszono pewnego czlowieka, slawetnego szelme i zdobywce serc niewiescich. Lud Spire Vanis poczul sie osobiscie zniewazony - nie tyle sama egzekucja, ile sposobem zadania smierci. Penthero Iss rozkazal zedrzec skore z urodziwego oblicza i przyszyc ja z powrotem po wywroceniu na druga strone. Ash z trudem przelknela sline. Czasami jej przybrany ojciec robil takie okropienstwa wylacznie po to, zeby zobaczyc, jakie przyniosa efekty. Zamieszki zostaly stlumione w niecala godzine. Marafice Oko jechal na czele pierwszej druzyny. Sama pogloska o jego obecnosci wystarczyla, by w tlumie zgasla chec walki. Nikt w miescie, nawet sam Penthero Iss, nie byl dosc glupi, by lekcewazyc Noza. -Nie, Raif! - wrzasnal Angus co sil w plucach. - Nie strzelaj! - Zawrocil gniadego i druzyna zniknela z jej oczu. Musiala skupic uwage na trzymaniu sie Angusa, podczas gdy przez lod i zamarzniete sitowie pedzili w kierunku Raifa. Nagle, doslownie znikad, wypadl pies. Poczula uderzenie powietrza na udzie, potem pysk zawarl sie z sila zelaznego potrzasku, wyrywajac siersc i skore z zadu gniadosza. Kon zakwiczal i strzelil kopytami. Angus zgarnal wodze w jedna reke. -Wyjmij noz zza mojego pasa. Zrobila, co kazal. Pies zatanczyl wokol tylnych nog gniadego, potem raz jeszcze skoczyl do zadu. Myslala tylko o gniadoszu. Juz widziala dwie krwawe wyrwy w miejscu, gdzie psie kly wniknely najglebiej. Rozwscieczona, gwaltownie machnela reka w strone psiego pyska. Co bylo do przewidzenia, nie wyrzadzila mu najmniejszej szkody. Angus szarpnal wodze, kon obrocil sie tak szybko, ze psie szczeki zatrzasnely sie w powietrzu. Ash zachnela sie, zirytowana swoja bezuzytecznoscia. -Czekaj, az pysk dotknie zadu. - Angus mowil niskim, niemal groznym glosem. Zeby mial zacisniete. Zlapala noz inaczej. Trzonek wyrzezbiony byl z korzenia, ale musial zawierac metal, gdyz ciazyl w reku. Czekajac na atak psa, spojrzala na druga strone potoku. Druzyna juz wydostala sie z lasu. Dowodca wykrzyczal komende i klin jezdzcow ruszyl wzdluz brzegu. Dowodca byl ogromny, odziany w czern i czerwien strazy, z psobojem naszytym nad sercem. Czarny zelazny ptasi helm tworzyl klatke wokol jego twarzy. Gdy spojrzala w cienie pod dziobem helmu, jej zoladek powoli, tak bolesnie powoli skurczyl sie w kule nie wieksza od piesci. Na czele druzyny jechal Marafice Oko. Cos ciemnego oderwalo sie od ziemi. Pysk pelen zebow zblizal sie prosto do jej uda. Ash zamarla ze grozy. Pies zmruzyl pomaranczowe slepia, gdy zatopil kly w jej nodze. Wstrzasnela sie ze strachu i bolu, gwaltownie, jak ugodzona lanca. Gorace lzy wezbraly w jej oczach. Gniew pokierowal nozem. Nie widzac, co robi, nie myslac, gdzie uderzy, z calej sily wbila noz. Kosc pekla z wilgotnym trzaskiem. Oczy psa otworzyly sie, szczeki rozwarly. Gdy osuwal sie na ziemie, wyszarpnela noz. Nie miala zamiaru zostawiac broni w martwym psie. -Konskiego zadu, mowilem. Nie twojego. - Angus byl wsciekly. Jechal w gore zbocza, w milczeniu zmierzajac w strone Raifa. Ash zacisnela reke na udzie. Byla zla. Spodziewala sie pochwaly. Raif czekal na nich na szczycie wzgorza. Schowal luk i teraz mial w dloni krotki miecz. Przy pecinach Losia lezaly dwa zabite psy. I kon, i jezdziec byli pogryzieni i zakrwawieni. Raif dyszal ciezko, rysy mial wyostrzone, twarz szara jak popiol. "Zabijanie cos z niego zabiera - pomyslala Ash z chlodnym przekonaniem. - Sposob, w jaki zadaje smierc, wyrzadza mu krzywde". Wytezyla wzrok, gdy cos zalsnilo w dali nad jego ramieniem. Czarna Ton spoczywala w okowach lodu jak zwierze zamkniete w szklanej klatce. Od szerokich pasow przybrzeznego lodu odchodzily zamarzniete pomosty, siegajace w kierunku srodka Toni. Para unoszaca sie z czarnej wody tworzyla nad powierzchnia drugie, widmowe jezioro.Ash westchnela cicho, rozluznila reke na zranionym udzie. Miala przed soba wschodni brzeg Czarnej Toni, gdzie Stworzyciel Dusz ukazal sie Robowi Ruce, Potepionemu, ktory zamierzal zdobyc Ule Glaive; gdzie Czerwony Kaplan omywal rece z krwi Pieciu Siostr, ktore mialy wizje i mowily w starej mowie; gdzie Samrel ze Spire Vanis spotkal sie z klanowym krolem Hoggiem Dhoone'em, aby wymienic zakladnikow; gdzie Sorissina z Wiazow utonela pod lodem, gdy wolanie kochanka zawiodlo ja w gesta mgle. Jak zaczarowana obserwowala gre swiatel i cieni na powierzchni jeziora. Zawsze czula wiez pokrewienstwa z Sorissina z Wiazow: ona tez byla znajda. -Odciac juki. Glos Angusa przywolal ja do terazniejszosci. Nim osadzila, czy mowi do niej, zeskoczyl z konia. Jego buty zachrzescily na sniegu, gdy ogladal rany na zadzie gniadego. -Odetnijcie juki, mowilem. Ash wymienila spojrzenia z Raifem. -Oboje. Predko. Ash, przesun sie na kulbake. - Angus otworzyl sakwe po swojej stronie i wyjal z niej narecze malych, owiazanych w skore pakunkow, ktore wsunal za pazuche kaftana. Poruszal sie szybko, stale ogladajac sie przez ramie, by sprawdzic postepy pogoni. Marafice Oko byl juz wyraznie widoczny, jego rece w czarnych rekawicach wygladaly jak blizniacze kruki, gdy sciagnal wodze ogiera, by zjechac nad strumien. Pilujac rzemienie jukow, Ash zauwazyla, ze jeden czlowiek zostaje za druzyna. Nosil czarny plaszcz jak inni, lecz nie mial broni i najwyrazniej potrzebowal obu rak do kierowania koniem. Gdy wiatr rozchylil plaszcz, na jego piersiach blysnela biel kleryka lub anachorety. Przebieglo ja drzenie. Juz go kiedys widziala. Poznala blada skore i kanciaste ramiona. Byl jednym z psow Penthero Issa, jednym z tych, ktorych Caydis Zerbina sprowadzal do jego komnaty po zmroku. -Sarga Veys. - Angus przypomnial nazwisko jezdzca. W jego ustach zabrzmialo ono plugawie, niczym przeklenstwo Marafice'a Oko. W miedzianych oczach na chwile zaplonela czerwien, jakby metal rozgrzany w wybuchu plomieni. - Raif, daj mi luk. Natychmiast. Raif, ktory skonczyl zrzucac sakwy z konskiego grzbietu, odpial lubie z kolczanem i podal je wujowi. Angus nie odrywal oczu od druzyny, gdy przyczepial kolczan do pasa. -Musimy sie rozdzielic. Ich jest siedmiu, nas troje. To nasza jedyna nadzieja. Raif, ty pojedziesz wzdluz brzegu na polnoc. Walcz tylko wtedy, gdy bedzie to nieuniknione. Lepiej uciec i zachowac zycie. Jesli zbyt wielu ruszy za toba w pogon, wjedz na lod. Los jest lzej obciazony niz wierzchowce druzyny, nie zalamie tafli. Nie oddalaj sie od brzegu dalej niz na dlugosc czterech koni. - Angus czekal, az Raif pokiwa glowa. -Dobrze. Trzask lodu, ktory zalamal sie pod ciezarem konia Marafice'a Oko, niemal zagluszyl odpowiedz. Podkomendni skoczyli za swoim dowodca i strumien pociemnial od ludzi i koni plynacych do brzegu. Angus przeciagnal palcem po cieciwie, zeby ja rozgrzac. -Ash, ty popedzisz ku srodkowi jeziora. Jestes z nas najlzejsza... -Nie - syknal Raif. - Zginie. Nie wiadomo, jak gruby jest lod... -Nie sadzisz chyba, ze nie zdaje sobie sprawy z zagrozenia, Raifie Sevrance? - zapytal cicho Angus. Miesien drzal na jego policzku. - Znam Ton lepiej niz ty pastwiska wokol okraglaka, a gniady nie ma sobie rownych w ocenianiu lodu. Przewiezie ja bezpiecznie. Odwrocil sie do Ash. -Nie mozesz walczyc, dzieweczko. Masz tylko moj noz. A ja nie moge pomoc ci inaczej, jak prowadzac w bezpieczne miejsce. Nie beda cie scigac daleko po lodzie - niechaj Stworzyciel ma ich w opiece, jesli sie na to powaza. Lodowy dym osloni cie przed strzalami. Musisz zaufac gniademu. Stara krew plynie w jego sercu. Z nim bedziesz bezpieczna. Nie kazalbym ci jechac, gdybym nie ufal mu bez granic. Spojrzala Angusowi w oczy. Drzal lekko, jakby walczyl z samym soba. Wierzyla mu bez zastrzezen. Sama widziala, ze gniady zna sie na lodzie, a gdyby Angus chcial ja zabic, mogl zrobic to tuziny razy. Nie. Chcial, zeby zyla i byla bezpieczna... widziala to w jego oczach. "Ale dlaczego? I dlaczego drzal? Jaka emocje probowal wytlumic? Czy bal sie jej?" Odrzucajac te mysl, popatrzyla na jezioro. Czarna Ton. Nigdy do konca nie zamarzala, nawet w czasie najsrozszej zimy. Sorissina z Wiazow poznala te prawde w chwili smierci. "Porzucona za Plonna Brama na smierc". Wrocily do niej te slowa, jak zawsze, jak swego rodzaju modlitwa. Towarzyszyly jej przez cale zycie. Dzieki nim stala sie tym, kim byla. Zlapala wodze. Angus odetchnal ciezko, bez sladu ulgi. Jego oczy skoczyly w strone strumienia. Ostrogi Marafice'a Oko oraly boki wierzchowca, gdy parl przez resztki lodu do brzegu. Jego male usta byly dobrze widoczne, blade i naciagniete jak masarski szpagat na wedzonym miesie. -Ruszac! Oboje! - Angus trzepnal zad Losia. - Raif, uwazaj na Ash, dopoki bedziesz mogl, ale nie jedz za nia. Los jest dobrym koniem, lecz marny z niego lyzwiarz. Nie forsuj go na lodzie. Dziesiec mil na polnoc stad, gdzie jezioro zakrzywia sie w polksiezyc, nad brzegiem rosnie gaj bialych debow. Jesli nie znajde cie wczesniej, spotkamy sie tam po zmroku. Zlapal uzde gniadego. -Tharra dan mis - mruknal. Do Ash szybko powiedzial: - Zaufaj mu. Poprowadzi cie do swietnego tanca. Kiedy wszystko ucichnie, zawolam cie z powrotem. Ash szarpnela glowa w ruchu, ktory, jak miala nadzieje, choc troche przypominal skinienie. Nie mogla mowic. Chciala go zapytac, co zrobi sam, pieszo, ale zostaly tylko sekundy i bala sie zatrzymywac go bezmyslna rozmowa. Wsunela stopy w strzemiona i zlapala wodze. -Jedz - przynaglil Angus. - I mysl o chwili obecnej. Zawrocila gniadego i pozwolila mu znalezc droge w dol stoku. Juz slyszala skrzyp skory i swist konskich ogonow, gdy jezdzcy i wierzchowce otrzasali sie z wody po wyjezdzie ze strumienia. Znow ustawili sie w klin. Kiedy zerknela przez ramie, zobaczyla Angusa biegnacego w dol zbocza, ku gestej kepie swierkow. -Niechaj Stworzyciel ma go w opiece - szepnela, nagle zalujac wczesniejszego milczenia. Powinna mu powiedziec, zeby na siebie uwazal, zapytac o imie gniadego, dowiedziec sie, dlaczego zabral luk Raifowi w chwili, gdy zauwazyl Sarge Veysa. -Tam jest! Na gniadym! Strzelac w konia! Wszystkie mysli pierzchly z jej glowy na dzwiek glosu Marafice'a Oko. Miala wrazenie, ze piesc uderzyla ja w brzuch. Z glebin przeszlosci wyplynal dzieciecy lek przed tym czlowiekiem. Zaciskajac wodze w rekach, mocno kopnela pietami boki gniadosza - mocniej, niz powinna. Salwa rozkazow scigala ja w dol zbocza. Marafice Oko wrzeszczal co sil w plucach: -Thray, Stagro, za mna. Malharic, Hood, za dzikusem z klanow. Crosshead, w drzewa. Stagro, trzymaj sie Veysa. - Chcial, zeby go slyszala. Wiedzial, ze sie go boi. Gniadosz cwalowal w kierunku zmarznietego na kamien blota na brzegu jeziora. Strzala przemknela przy zadniej nodze, druga poszybowala niedaleko glowy. Ash zacisnela zeby. Swiat wokol niej rozmyl sie w smuge cieni i ostrego, odbitego od lodu swiatla. W ktorym kierunku pojechal Raif? Na polnoc? Spojrzala w tamta strone, ale nie mogla go zobaczyc. "Dzikus z klanu" - tak nazwal go Marafice Oko. W glebi duszy od poczatku znala jego pochodzenie. Zdradzal go stroj, prosty, niemal barbarzynski. Dobrze pamietala przeczytane w ksiazkach opisy klanowych wojownikow. A jednak Raif ani razu nie wspomnial o swoim klanie. Gniadosz zwolnil na lodzie jeziora. Wyciagnal szyje, naprezajac wodze. Pozwolenie mu na wybor wlasnej drogi klocilo sie z jej instynktem. "Zaufaj mu" - powiedzial Angus. Ash zmarszczyla czolo, popuscila wodzy. Zaczynala pojmowac, jak trudna bedzie przeprawa. Lod zadzwieczal jak dzwon pod podkutymi zelazem kopytami gniadosza. Twardy niczym lita skala, ani troche nie ustapil pod ciezarem konia i Ash podskoczyla w siodle, gdy wpadli w sciane mgly. Temperatura natychmiast spadla, mroz sparzyl jej policzki. Charakter swiatla ulegl zmianie, cienie zniknely, nic nie pozwalalo osadzic odleglosci ani glebi. Przerazona, spojrzala w dol. Pod nia lsnila powierzchnia jeziora, porysowana przez wiatr, ktory przesypywal krysztaly sniegu o barwie diamentow i soli. -Za mna! Nie zgubcie jej! Glos Marafice'a Oko niosl sie wyraznie we mgle. Po paru sekundach lod jeziora zaczal wibrowac, gdy inne konie wskoczyly na tafle. Ash uslyszala, jak Marafice Oko zaklal na mleczne opary. Ciszej powiedzial: -Rob swoje, Polczleku. Nie wolno jej zgubic. Zadrzala. Mgla wokol niej rozchodzila sie jak zmurszale plotno. Czy Marafice Oko ja widzial? Nie chciala ryzykowac ogladania sie za siebie. Gniadosz patrzyl na lod, calym jestestwem skupiony na stawianiu kopyt. Ash czula krew tetniaca wzdluz jego kregoslupa, widziala miesnie prezace sie na klebie i karku. Nagle dzwiek lodu pod kopytami stal sie bardziej plaski. Walach zastrzygl uszami i skrecil. "Slucha brzmienia lodu - pomyslala ze zdumieniem. - Skad pochodzi to madre stworzenie?" Konie poscigu zwolnily, ale nadal trzymaly sie blisko. Slyszala za plecami ich wytezone oddechy. Jeszcze bardziej poluzowala wodzy, scisnela udami zebra wierzchowca. Pomyslala, ze czuje cos znajomego, jakby zapach miedzi czy won blyskawic podczas burzy. Wrazenie przeminelo, gdy gniady jeszcze raz zmienil kierunek, skrecajac pod wiatr. Byli juz daleko od brzegu. Ash popatrzyla na szczyty i rowniny lodowego dymu. Czy Sorissina z Wiazow widziala je przed smiercia? Czy ten swiat mlecznego, uwiezionego swiatla byl ostatnim obrazem w jej oczach? Cos zaszczypalo ja w kark, jakby zadlo owada czy paznokiec wbity w kregoslup. Strach ozyl w jej piersiach. Wokol panowala cisza. "Kiedy ostatni raz slyszalam konie druzyny?" Nie mogla sobie przypomniec. Nie chciala sie ogladac. Bala sie tego, co moglaby zobaczyc. -Zatrzymaj sie, Asarhio March. Inaczej zastrzelimy konia. - Glos plynal z niedaleka. Obejrzala sie. Czterej ludzie jechali po lodzie trzydziesci krokow za nia. Marafice Oko, Sarga Veys, towarzysz o chudej twarzy i nosie zeszpeconym przez blizne, a za nim drugi. Chudy trzymal w zgieciu reki napieta i zaladowana kusze. Marafice Oko garbil sie nisko w siodle, przyciskajace rece do bokow. Pod dziobem ptasiego helmu oczy lsnily jak soczewki lodu. Sarga Veys jechal w srodku. Jasna, gola glowa sterczala nad skorzana kryza plaszcza Strazy Rive jak martwy kikut. Dyszal ciezko, blonka szarego potu swiecila na jego nosie i czole. Zamarla. Nie powinna ich widziec - przeciez mgla byla zbyt gesta. Spojrzala przed siebie. Siegnela wzrokiem ledwie na piec krokow. Obejrzala sie. Za plecami otwieral sie tunel czystego powietrza. Z trudem przelknela sline. To nienormalne, sprzeczne z natura, jak woda plynaca pod gore czy slonce wstajace w srodku nocy. Mgla zostala wstrzymana, stopiona, podporzadkowana woli jednego czlowieka. Przebiegly ja ciarki. "Wiec to sa czary? Nie sztuczki na pokaz, kleby dymu i blyskajace swiatla. Prawdziwe czary dajace wladze nad natura". Swist. Strzala wzbila sie lukiem nad glowy czterech ludzi. Ash poznala prymitywna brzechwe z pekiem konskiego wlosia na koncu; przynaglila gniadego do galopu. Angus musial strzelic wysoko, gdyz nie byl pewien, gdzie ona jest, a nie chcial jej zranic. Nie bylo to wiele, lecz zdekoncentrowalo kusznika. Gdy przytulila sie do karku gniadego, uslyszala suchy trzask kuszy. Gniady wlasnie skrecal i belt tylko zadrapal mu zad, wyrywajac kepki siersci i kawalki skory. Zacisnela usta, zeby powstrzymac sie od krzyku. Konska krew obryzgala jej buty. Lod zaczal trzeszczec pod kopytami walacha. Konie poscigu galopowaly jego sladem. Marafice Oko klal na Sarge Veysa. Uslyszala metaliczny terkot, gdy straznik krecil korba, napinajac kusze do drugiego strzalu. Gniady cwalowal coraz szybciej. Ash spojrzala w dol. Lod cienial, przeblyskiwala pod nim ciemna, uwieziona woda. Przybrany ojciec kiedys jej powiedzial, ze nawet lod, cienki jak skorupka kurzego jaja, moze utrzymac ciezar czlowieka. Ale co bedzie z dziewczyna na koniu? Nie przypominala sobie zadnych wiadomosci. Lod poruszyl sie pod nimi. Gniady ostro skrecil w lewo. Jedno kopyto przebilo tafle, zachlupotala woda. Rysy z trzaskiem rozbiegaly sie po lodzie, wibracje piely sie po nogach gniadego niczym szybkie male mrowki. Piana pokryla jego kark, gdy tanczyl po pekajacych taflach. Ash czula na twarzy bryzgi lodowatej wody. Za jej plecami lod trzasnal glosno, jak zlamane drzewo. Ktos wrzasnal. Kon zakwiczal, wysoko i przerazliwie jak zarzynane zwierze. Lod zafalowal, woda jeziora nabrzmiala. Polka lodu, po ktorej galopowal gniady, podskoczyla jak tratwa na fali. Ash zerknela przez ramie. Lodowy dym buchal z powierzchni w fontannie blekitnych iskier. Konie i ludzie przedzierali sie przez pekajace pole lodu. Widziala wyciagniete rece, oczy wytrzeszczone z grozy, palce chwytajace powietrze. Wierzchowiec Marafice'a Oko wpadl do jeziora, dziko wymachujac przednimi nogami. Jezdziec kurczowo przywieral do jego szyi. Ostatnia rzecza, ktora zobaczyla przed odwroceniem sie plecami, byla para rak szukajacych oparcia w zimnej czarnej wodzie. Ash pojechala przez lod, tanczac z gniadoszem. Rozdzial 28 ATAK NA BANNENOW Psi Lord stal w milczeniu, gdy jego piaty syn, Thrago, ubieral go w zbroje. Pancerz mial trzydziesci lat, miejscami byl powyginany, z dziurami zaslepionymi cyna, z czarnym wykonczeniem zdrapanym do zywej stali. I skrzypial jak wszyscy diabli. Vaylo niemal sie usmiechnal na jego widok. Dwa bite kamienie hartowanego zelaza... Towarzyszyl mu dluzej od wszystkich przyjaciol.-Nie tak ciasno, Thrago. Nie jestem kurczakiem wiazanym przed pieczeniem. Thrago Bludd spojrzal na niego oczami Gullita. Vayla przebieglo drzenie. Stary Gullit Bludd od trzydziestu lat lezal w grobie, lecz wciaz o sobie przypominal. Odrodzil sie w swoich siedmiu wnukach. Vaylo czasami myslal, ze Kamienni Bogowie robili mu na zlosc. Spochmurnial, gdy Thrago zacisnal popregi w pasie. Piec zim temu zbroja lezala jak ulal; teraz plyty rozchylaly sie na brzuchu niczym luzne miski. Niech to diabli! Kto by pomyslal, ze zelazny pancerz moze sie skurczyc? -Powinienes kazac Crodowi wykuc nowa zbroje - wysapal Thrago, wytezajac sily, zeby dociagnac rzemienie. - Albo zalozyc te, ktora Gullit kazal zrobic dla swojego... -Nie. - Glos Vayla byl twardy. Nie chcial nosic zbroi nalezacej do kogos innego. "Wymierz tutaj, chlopcze, noz wejdzie w gorna komore serca". Vaylo odetchnal ciezko, gdy opadly go wspomnienia. Mial przed oczami ojca, lezacego na lawie ze starego czarnego drewna. Twarz byla skurczona z choroby, oczy wytrzeszczone od krwi napierajacej w czaszce. "Zrob to! Na milosc wszystkich bogow, zrob to! Obaj wiemy, ze od siedemnastu lat o niczym innym nie marzysz. Teraz, gdy wreszcie podalem ci noz, oblecial cie bekarci strach i jaja ci sie skurczyly w gradowe kulki. Co sie z toba dzieje, chlopcze? Myslalem, ze masz wiecej odwagi". I wtedy noz wniknal w cialo. Do dzis Vaylo nie wiedzial, czy wbil ostrze, czy ojciec sie dzwignal na jego spotkanie. W zasadzie nie mialo to wiekszego znaczenia. To jego, Vayla, dlon zaciskala sie na rekojesci. To jego palce pokryte byly czerwona wilgocia, ktora trysnela z dziury. Tyle krwi... lala sie na lawe i na podloge, plynela miedzy kamieniami. A oczy ojca wyrazaly... triumf. Myslal, ze pograzyl nieslubnego syna. Vaylo potarl reka twarz. Dalej wszystko potoczylo sie gladko niby w piesni minstrela. Jakby na dany znak Arno i Gormalic wpadli do pokoju. On stal z nozem w reku nad ojcem wydajacym ostatnie tchnienie. Mial nadzieje, ze nie zrozumieli usmiechu ojca i wzieli go za posmiertny grymas lub sztuczke przekletego swiatla. Ze wszystkich rzeczy, ktore tego dnia rozegraly sie w komnacie naczelnika Bluddow, ta jedna przesladowala go najbardziej. Triumfalny usmiech. Arno i Gormalic rzucili sie na niego z obnazona stala. Dwa dlugie miecze przeciwko nozowi do obierania owocow. A jednak z reka na sercu mogl wyznac, ze nawet przez chwile nie myslal o smierci. Dobrze znal swoich przyrodnich braci. Arno i Gormalic po dwie godziny dziennie cwiczyli na dziedzincu. On cwiczyl cztery. Arno i Gormalic byli przepelnieni wsciekloscia prawowitych synow, ktorzy widzieli smierc ojca z reki bekarta. On wrzal bekarcim gniewem. "Ojciec wywiodl go w pole!" Gullit Bludd umieral od miesiecy, zeby gnily mu od kosci, brzuch skurczyl sie w luzny plat skory, palce zakrzywily w ptasie szpony. Kiedy zawolal go do komnaty, byl niemal trupem. Nie przezylby miesiaca. A jednak byl Gullitem Bluddem, synem Thraga HalfBludda, i duma nie pozwalala mu umierac samotnie. Pragnal zabrac z soba bekarciego syna. "Uwolnij mnie od bolu, chlopcze. Nie moge go zniesc. Zzera mnie, kawalek po kawalku. Chcesz zobaczyc, jak przemienia mnie w obsrane, zaslinione niemowle?" Pamietal, ze Gullit sam przygotowal noz. Mial go przy sobie na lawie. Blekitna stal osadzona w swietym jesionie. Palcami tak bladymi i wychudlymi, ze juz wydawaly sie martwe, Gullit Bludd przylozyl czubek do serca. Vaylo na chwile zamknal oczy. To moglo zdarzyc sie wczoraj, wspomnienia byly takie wyrazne. Nim dzien sie skonczyl, trzech Bluddow lezalo bez zycia w komnacie naczelnika, a on nawet dzis moglby kolejno wymienic ciosy, ktorymi powalil swoich braci. Pozniej nazwali go Lordem Smiercia. Narodzila sie legenda, jak to sie zawsze dzieje, i nagle przestal byc bekarcim jednorocznym wslawionym kradzieza kamienia przewodniego Dhoone'ow - stal sie zabojca ludzi. Uzurpatorem. Morderca swoich bliskich. Naczelnikiem klanu. Niczego nie wyjasnial, niczemu nie zaprzeczal. Nawet wtedy, trzydziesci piec lat temu, wiedzial, ze lepiej nic nie mowic i pozwolic ludziom myslec to, co chca. Poza tym, kto by mu uwierzyl? Kto uwierzylby, ze zabil ojca wiedziony milosierdziem, a Gullit Bludd sam kierowal nozem i blagal swego bekarta o wbicie go tak gleboko, by przeciac wielka niebieska zyle? Dotykajac ramienia piatego syna, Vaylo rzekl: -Dosc. Sam zaloze helm i naszyjnik. Thrago pokiwal glowa. -Przygotuje konia. Vaylo patrzyl, jak jego piaty syn wspina sie po waskich schodach, ktore wychodzily z komnaty naczelnika Withy. Okraglak klanu Withy byl dziwnym miejscem, wrogim dla przybysza z zewnatrz. Nie mial krzty sensu z labiryntem tuneli, sztolni, szybow, slepych odnog, tajemnych komor i pulapek. Czlowiek mogl sie zgubic, skrecic w niewlasciwa strone i spasc w dol najezony ostrymi palami. Molo Bean skrecil noge w kostce, a Pengowi szpic przeklul policzek, kiedy kamienna plyta ustapila pod ich ciezarem. Vaylo uznal, ze jego drugi syn z dziura w policzku wcale nie wyglada gorzej, lecz zdarzenie do konca zwarzylo mu humor. Najechali klan Withy przed dziesiecioma dniami, nie majac innego powodu procz tego, ze ich okraglak stal na poludniowy zachod od Dhoone. Pengo dowodzil atakiem, wspierany przez trzech ze swoich siedmiu braci oraz przez dziewiec setek mlociarzy i wlocznikow. Vaylo niemal zalowal pokonanych. Dumny lud Whity, ktory przez dwa tysiace lat zyl w cieniu Dhoone'ow, musial pomyslec, ze Kamienni Bogowie odwrocili sie do niego plecami. Moze tak bylo; nie wyznawal sie na takich rzeczach. Ale wiedzial jedno: na Withy skrupila sie furia przeznaczona dla innego klanu. "Blackhailowie". Zesztywnial. W dniu ataku jego czterej synowie walczyli z klanem Blackhail, nie z Withy. Rozbijajac mlotami kosci poleglego naczelnika Withy, widzieli przed soba twarz Mace'a Blackhaila. Patroszac zwloki trojzebami, wyobrazali sobie, ze pastwia sie nad Raifem Sevrance'em, tym, ktory w Pieczysku Duffa stanal i dumnie przyznal sie do wymordowania ich kobiet i dzieci. Pengo, Hanro, Gangaric i Thrago wycieli tego dnia dwustu ludzi, a nastepnych jedenascie setek zginelo z rak innych. Poleglo tysiac trzystu dumnych ludzi Whity, ktorzy nosili kolczugi na plaszczach podbitych blekitnym lisim futrem i chelpili sie, ze ich klan wydaje krolow. Przechwalka byla dosc prawdziwa. To oni obwolali pierwszego krola Dhoone i to oni go koronowali. Vaylo przypial naszyjnik do napiersnika. Jesli Whity obwolywali krolow, to Blackhaile ich wycinali. Och, ludzie o tym zapomnieli. Minelo piecset lat, od kiedy Dhoone'owie mieli krola, i w tym czasie Blackhailowie i Dhoone'owie prowadzali sie niczym dwaj slepcy z laskami. Ich wspolnym wrogiem stali sie Bluddowie. Bezpardonowym, bezlitosnym wrogiem. A jednak to nie Bludd przeszyl strzala gardlo Roddiego Dhoone'a, tylko Hail, Ayan Blackhail. Vaylo zmruzyl niebieskie oczy. Roddie Dhoone moze i byl rozpuszczonym przez matke bachorem, cherlakiem ze skaza okrucienstwa gleboka jak Czarna Ton, a jednak z luku nie godzilo sie usmiercac krola. Zaden Bludd nie zabilby Roddiego Dhoone'e z daleka; podszedlby prosto do niego i wrazil zimna stal w jego czarne serce. "Niewazne, niewazne. Czy cokolwiek jest wazne?" Vaylo zlapal w garsc siwe warkocze i sciagnal je w dol, zeby zalozyc rogaty helm. Inni wiazali warkocze pod helmami, by pomagaly amortyzowac ciosy, ale nie on. Jego warkocze powiewaly w bitwie. Drobiazg, ale takie drobiazgi swiadcza o charakterze. I kiedy tej nocy rozgorzeje bitwa, dwa tysiace zaprzysiezonych Bluddom oczu zwroci sie w strone jego warkoczy. Dotknal skorzanej sakiewki z miarka kamienia, po czym wetknal ja pod pancerz. "Kamienni Bogowie, miejcie tej nocy piecze nad moim klanem". Malenki okraglak klanu Withy nie dorownywal wielkoscia siedzibie Dhoone, ale jego budowniczowie wykazali sie duza pomyslowoscia i sklonnoscia do budowania w dol, nie w gore. Komnata naczelnika miescila sie gleboko pod ziemia, moze nawet na glebokosci stu stop. Vaylo zastanawial sie, gdzie naczelnik Withy ubieral sie na wojne, bo malo prawdopodobne, by z checia wspinal sie po stu dwudziestu stopniach z dwoma kamieniami pancerza na grzbiecie. On wspinal sie i sapal, pilnie patrzac pod nogi. Otrzasal sie z wczesniejszych mysli. Byl Psim Lordem i musial poprowadzic swoj klan do bitwy, jak setki razy wczesniej. Jesli Kamienni Bogowie okaza sie laskawi, o swicie bedzie o krok blizej od zajecia domu Hailow. Jesli zwroca ku niemu swe zimne oblicza, nastepnego dnia uderzy gdzie indziej. Wiedzial, ze musi pokonac Blackhailow. Byl naczelnikiem Bluddow i w nagrode czekalo go twarde dlugie zycie. Co prawda Gullit Bludd zmarl po szescdziesiatce, ale Thrago HalfBludd przezyl osiemdziesiat dwie zimy, a przed nim Wolver Bludd az dziewiecdziesiat cztery. Vaylo spodziewal sie, ze sam pozyje jeszcze ze trzydziesci lat... i jego zdaniem bylo az nadto czasu, by poslac Mace'a Blackhaila do piekla. -Vaylo, czereda Bluddow czeka na twoje slowo. Cluff Drybannock stanal w drzwiach wykonanych z jednego kawalka bialej debiny wielkosci lodzi. Mial na sobie zbroje tylko odrobine mniej pokiereszowana i zniszczona niz pancerz naczelnika. Dostal ja po Ockishu Bullu, ktory nie zyl juz od pieciu lat i swiadczyl wszystkim jego przysiegom. Lampy olejne migoczace w idealnie okraglej sieni podkreslaly twarde kosci policzkowe Drybone'a i zapalaly blekit w jego oczach. Do sieni wpadl jakis pedrak z wielkim mlotem bojowym. Metal lsnil jak lustro i niemal ociekal olejem. Vaylo nie mial serca mowic, iz nie chcial, aby czyszczono jego bron, ze lubil, gdy pasowala do zbroi, miecza i konia. -Przytrocz mi go do plecow - rozkazal chlopcu. Mozliwe, ze byl latorosla Stroma Carvo. Pedrakowi trzesly sie rece, gdy wypelnial zaszczytne zadanie. Z trudem umiescil wielki mlot w kolebce z miekkiego zamszu i zapial stalowe lancuchy. Jak zawsze, kiedy mlot lezal na jego plecach, Vaylo poczul pierwsze uklucie przedbitewnego strachu. Stoczyl tyle bitew, wychodzac calo z najgorszych opalow, a jednak dotad nie nauczyl sie uciszac sciskania w bebechach i walenia serca. Thrago, jak obiecal, okulbaczyl Psiego Konia i, gdy Vaylo z Cluffem Drybannockiem wyszli za debowe drzwi okraglaka w przedwieczorne swiatlo, postapil z nim do przodu. Vaylo przez chwile stal na schodach i patrzyl na morze czerwieni, ktore tworzyli jego ludzie. Byl wsrod nich Pengo, na dorodnym myszatym rumaku bojowym, z mlotem wielkim jak ludzka glowa. Gangaric, trzeci syn, stal na czele, w niedawno wykutym pancerzu. Otaczali go topornicy z klanu HalfBludd. Vaylo poznal klan Otlerow w kasztanowych plaszczach bojowych i z dokladnie ogolonymi twarzami, i ludzi z klanu Frees z miedzianym drutem wplecionym we wlosy, z guzami kosci przodkow na tarczach. Nawet maly klan Broddic wystawil szescdziesieciu ludzi, ktorzy siedzieli dumnie na swych snieznych wierzchowcach, wspaniali w rdzawych skorach i helmach z psich czaszek. Wszystkie zaprzysiezone klany przyslaly mu ludzi, nawet przeklety klan Gray, ktorego ledwo bylo na to stac. Ten stan rzeczy wiele mowil Psiemu Lordowi. Niewazne, ze z dwoch tysiecy konnych skupionych na dziedzincu poltora tysiaca stanowili Bluddowie. Absolutnie niewazne. Wiezy krwi i bitwy zwiazaly Bluddow z klanem HalfBludd, Frees, Otler, Broddic i Gray. Dhoone'owie mieli wiecej zaprzysiezonych klanow, ale w glebi ziem klanow wiezi nie siegaly tak gleboko jak na najdalszych rubiezach. Wszystkie reprezentowane tutaj klany wiedzialy, co to znaczy bronic sie przed Gorskimi Miastami, przed Trance Vor i Gwiazda Zaranna... i przed zimnymi, szybkimi strzalami Sullow. Vaylo westchnal ciezko, schodzac po schodach. Nie chcial myslec o Sullach... nie tutaj, nie teraz. Uzywajac dolnego stopnia jako podnozka, dosiadl starego karego konia. Wierzchowiec byl dzis ozywiony i szarpnal za wodze w chwili, gdy tylko Psi Lord je sciagnal. Vaylo odplacil mu pieknym za nadobne. Psi Kon zarzal i stanal deba, a inne wierzchowce natychmiast sie cofnely, zeby zrobic mu miejsce. Vaylo usmiechnal sie pod wasem. Wyciagajac miecz z pochwy, ktora sporzadzil z psiego ogona, popatrzyl w twarze ludzi i ryknal: -Na poludnie, na Bannen! Towarzyszylo mu wycie dwoch tysiecy wojownikow, gdy jechal, by zajac miejsce na czele kolumny. Narzucil ostre tempo. Dzien byl zimny, wiatr czesto zmienial kierunek, a na bezchmurne niebo niedlugo wzejdzie sierp ksiezyca. Tereny na polnoc od Withy porosniete byly wiazami i bialymi debami, a wiele zagajnikow oczyszczono z krzewow, zeby dzikie swinie mialy latwy dostep do zoledzi. Na polnocy lezaly trawiaste pastwiska i pszeniczne pola. Na polnocnym wschodzie Wschodni Potok toczyl metne, brazowe wody, zakrecajac lukiem w kierunku Dhoone. Od poludniowego zachodu, od strony Bannen, lezaly faliste niziny porosle bialym wrzosem, ostami i owsem. Vaylo wciagal w pluca ogromne ilosci powietrza, rozkoszujac sie chlodem dnia i smakiem lodu na wietrze. Skorupa na sniegu pekala z przyjemnym chrzestem, gdy Psi Kon opuszczal kopyta. Z tylu dobiegalo grzmienie tysiecy kopyt i ten odglos budzil w nim zadze krwi. Bannenowie. Niegdys zlozyli przysiegi Blackhailom, walczyli u boku ich naczelnika w bitwie o Kobyla Skale, jednakze to nie bylo wazne. Liczylo sie tylko to, gdzie mieszkali. Ich ziemie graniczyly z poludniowymi rubiezami Blackhailow. Po zdobyciu okraglaka Bluddowie zyskaja przyczolek do ataku na samego Haila Wilka. Vaylo dlugo nad tym myslal i wiedzial, ze lepiej zaatakowac Blackhailow od poludnia, nie od wschodu. Gnashowie nie daliby sie pokonac; na ich ziemiach pelno bylo Dhoone'ow, a okraglak dorownywal warownemu fortowi. Ale Bannen... to co innego. Ich mozna bylo pobic. Blackhailowie i Dhoone'owie beda sie spodziewac, ze Psi Lord uderzy od zachodu, na Gnashow lub Dreggow. Nie przyjdzie im do glowy, ze zamiast tego ruszy na poludnie. Sami Bannenowie nie beda sie spodziewac takiego ataku; drzwi okraglaka nie beda zawarte, bydlo bedzie na polu, a gruba na stope warstwa darni na dachu bedzie wprost czekac na nasaczenie olejem i podpalenie. Vaylo odchylil sie w siodle, wiatr tarmosil jego warkoczami. Kiedy zdobedzie Bannen, bedzie mogl po kolei rozprawiac sie z zaprzysiezonymi klanami Blackhailow. Najpierw Scarpe. Rodzinny klan Haila Wilka. Nikt nie bedzie po nich plakal. Pozniej Dregg, choc byli urodzonymi wojownikami i Vaylo wiedzial, ze z nimi nie pojdzie latwo. Orrl na koncu. Vaylo szanowal Orrlow; podobnie jak Bluddowie, wiedzieli, co to znaczy zyc na rubiezach. -Chcesz wyprzedzic swoja armie, naczelniku Bludd? Vaylo obejrzal sie. Drybone podjezdzal na swoim siwku. W gasnacym swietle nie wygladal na czlowieka z klanow i Vaylo zastanowil sie, dlaczego jego trenchlandzka matka go odeslala. Bardziej pasowalby do Piekielnego Miasta. Psi Lord zdobyl sie na ponury usmiech. -O co chodzi, Dry, boisz sie, ze dotre do Bannenow przed toba? Drybone pokrecil glowa. -Martwie sie tylko o zasadzke, to wszystko. -Ostrozny jak zawsze. -Powiedz mi, ze sam o tym nie pomyslales. Vaylo nie mogl zaprzeczyc. Zawsze istnialo ryzyko zasadzki. Mimo to powiedzial: -Na tych otwartych polach nie ma gdzie sie zasadzic. Nim ksiezyc zawisnie wysoko na niebie, bedziemy pod okraglakiem. -Jestesmy blisko Gnashow, Scarpe'ow, Dreggow... nawet Ganmiddichow. Te srednie klany sa scisniete. Vaylo lekko sciagnal wodze i zwolnil. Mial dosc rozumu, by nie sprzeczac sie z Cluffem Drybannockiem. Niedlugo zrobi sie ciemno, tarcza slonca juz tonela na czerwonym niebie. Cichnacy wiatr niosl z polnocy zimny zapach zamarznietych jezior, lodowych pol i lodowcow. Jego smak budzil wspomnienia, ozywial stare marzenia. Patrzac w czern za zachodzacym sloncem, Vaylo powiedzial: -Czasami zaluje, ze nie moge po prostu odjechac. Ruszyc na polnoc i juz nigdy nie wrocic. -Dolaczyc do Okaleczonych Ludzi? Wybuchnal smiechem. -To nie byloby najgorsze. Przysiegam, ze za mlodu myslalem o tym tysiace razy. Miec dla siebie zle ziemie i cale Pustkowie, jechac po twardym lodzie z burza za plecami i patrzec w twarze Bogow Swiatel... -I stracic dwoje uszu, trzy palce i nos na rzecz mrozu? Racja. Okaleczeni Ludzie byli bezdomnym, bezimiennym klanem, ktory wedrowal po najdalszych rubiezach zlych ziem. Mowiono, ze nikt posrod nich nie byl taki, jaki sie urodzil, gdyz z uplywem lat mroz zabieral im uszy, nosy, palce, nawet cale konczyny. Powiadano, ze plemie Okaleczonych Ludzi powstalo w tym samym roku, w ktorym Dhoone'owie zakonczyli swoje porachunki z klanem Morrow, i ze wielu z nich pochodzilo wlasnie ze Straconego Klanu. Vaylo nie wiedzial, jaka jest prawda. Bedac dzieckiem, z tuzin razy ruszal na polnoc, by do nich dolaczyc. Byl nieslubnym synem, ojciec nigdy nie pragnal jego narodzin, a wszyscy wiedzieli, ze Okaleczeni Ludzie przyjmuja zdrajcow, wypedzonych i bekartow. Przygnebiony tymi myslami, rzekl: -Dalej pociagniemy klusem. Dwa tysiace ludzi zwolnilo na rozkaz Drybone'a, ktory sam cofnal sie w szeregi, gdyz rzadko lubil jezdzic w pierwszej linii. Vaylo prowadzil ich na poludnie, a potem na zachod, poniewaz tak nakazywalo uksztaltowanie terenu. Wzeszedl ksiezyc i srebrna poswiata poplynela po sniegu. Vaylo juz nie bladzil w marzeniach. Postanowil, ze nie pozwoli sobie na wspominki o innnych podobnych nocach i innej jezdzie przez bezkresna biel. Polnocnowschodnia granice Bannenow wytyczal rozlegly las czarnych swierkow, wysokich na trzydziestu chlopa. Bor skrywal szerokie i wartkie, trudne do przebycia strumienie, pradawne, wyzlobione przez lodowiec wadoly i kamienne ruiny, przez ktore konie baly sie chodzic. Gdy zblizyli sie do bazaltowych urwisk, ktore chronily okraglak Bannenow, Vaylo wyslal szesciu ludzi na zwiady. Powrocil tylko jeden. Maly rudy lucznik z klanu Broddic mial strzale w ramieniu - czysto przeszla przez naramiennik z gotowanej skory. Vaylo nakazal postoj. Wszyscy jego synowie i dowodcy oraz wodzowie zaprzysiezonych klanow zgromadzili sie w wielkim kregu wokol lucznika. -Wiedza, ze nadciagamy - zameldowal lucznik z konskiego grzbietu. - I sa tam nie tylko Bannenowie. -Cawdo! - Psi Lord zawolal uzdrawiacza, ktory zostal daleko w szeregach. - Obejrzyj tego czlowieka. - Lucznika zas zapytal: - Kto jeszcze jest obecny i w jakiej sile? Lucznik przelknal sline. Jego twarz byla upiornie blada. -Widzialem Dhoone'ow... Nie jestem pewien ich liczby. Czekaja ponizej urwiska, cisi jak nieboszczyki. Widzialem wlocznie. - Skrzywil sie, gdy uzdrawiacz kazal mu zsiasc z konia. - Blackhailski lucznik... -Blackhail? - Slowo, ktore padlo z ust Psiego Lorda, zmrozilo zgromadzonych. Nad dwutysieczna armia zalegla cisza. Wszyscy zamarli, nawet wstrzymali oddechy. Nagle sama zasadzka stracila znaczenie, nikogo nie obchodzilo, skad sie wziela ani ktory z zaprzysiezonych Bluddom klanow dal znac Bannenom. Liczylo sie tylko to, ze w dolinie byli Hailowie. Cawdo Salt mocno przycisnal palce do ramienia lucznika, po czym zlamal brzechwe strzaly przy samej skorze. Drewno peklo z mdlacym odglosem. Lucznik zachwial sie i Cawdo musial go podtrzymac. Vaylo nie mogl oderwac oczu od krwi, czarnej i polyskliwej w poswiacie ksiezyca. -Ilu Hailow widziales? -Niewielu. Mniej niz dwie setki. Wiekszosc to Bannenowie i Dhoone'wie. Cawdo podniosl flaszke do jego ust i kazal mu sie napic. Odsuwajac flaszke, lucznik powiedzial: -Zajeli najlepsze pozycje w zwezeniu doliny, wzdluz wzniesienia, za okraglakiem. Stoja na wszystkich wynioslosciach procz urwiska. Zeby do nich dotrzec, trzeba przejechac przez wylot doliny. Psi Lord pokiwal glowa. -Pij, czlowieku - mruknal. Cawdo Salt trzymal noz o srebrnym ostrzu i Vaylo wiedzial, ze gotuje sie do usuniecia grotu. -Musimy zawrocic - rzekl Drybone dziwnym glosem. - Nie znamy ich liczby. Dobrze sie okopali na swoich pozycjach, znaja teren i nie maja za soba pieciu godzin jazdy. -Uderzymy teraz, bekarcie - syknal Pengo Bludd. - W tej dolinie sa Hailowie i chocby nawet zajmowali cala ziemie stad po Morze Nocy, ani troche by mnie to nie obeszlo. Przejechalbym przez pozar na stepie i lodowa burze, byle tylko roztrzaskac mlotem czaszke jednego Haila. Ani jeden miesien w twarzy Cluffa Drybannocka nie drgnal podczas tej przemowy, ale Vaylo wyczytal gniew w jego oczach. Prawdopodobnie jako jedyny sposrod dwoch tysiecy wojow. -Mozemy sie rozdzielic - podsunal Thrago. Lancuchy mlota zagrzechotaly, gdy pchnal konia do przodu. - I wziac urwisko z dwoch stron. Niech lucznicy Broddic nas kryja, gdy ruszymy na dol. Pengo szybko pokiwal glowa, az czarny warkocz wysunal sie spod helmu. -Mozemy tez wyslac oddzial wlocznikow, niech zatocza kolo i zaatakuja ich od tylu. -Tak - zgodzil sie wodz HalfBludd - a drugi na zachod, zeby ich oskrzydlic. -I zatrzymac dwustu pikinierow w odwodzie... -Dosc! - ryknal Psi Lord. - Nie podzielimy sie na kawalki jak swinska noga rabana na stole. Jestesmy Bluddami, jestesmy wybrancami Kamiennych Bogow i nie ruszymy jak tchorze do tej ani innej bitwy. Pengo, wez setke ludzi i jedz na poludnie. Zasadz sie jakas mile od okraglaka, zeby w razie czego oslaniac nasz odwrot. Pengo popatrzyl wilkiem. -Rzekles, ze nie bedziemy tchorzyc, a jednym tchem wspomniales o odwrocie. -Jedna rzecza jest odwaga, calkiem inna zas glupota. Tutaj jest niebezpiecznie. Jak powiedzial Cluff Drybannock, zbyt wiele niewiadomych. Nie pchne ludzi do bitwy bez zabezpieczenia drogi odwrotu. - Vaylo czul na sobie niebieskie jak u Sullow oczy Drybone'a, siedzacego na koniu na dalekim skraju kregu. "Wiem, ze masz racje, Dry - chcial mu powiedziec. - To niemadre, ale czasami musimy kierowac sie zloscia, nie madroscia. Rozumialbys to, gdybys w pelni nalezal do klanu. Ale tak nie jest, ja zas nie chce, by bylo inaczej". Zamiast tego dodal: - Dry, chce miec ciebie i twoich ludzi u boku. Drybone pokiwal glowa.Musieli ruszac, czas naglil. Podczas gdy Cawdo cial na krzyz skore na ramieniu lucznika, przemieniajac kolista rane w taka, ktora latwiej bylo zaszyc, Psi Lord i jego wodzowie planowali atak. Stanelo na tym, ze przejada jeszcze dziesiec mil i zbliza sie do doliny od zachodu, nie od polnocnego wschodu, po czym uderza szybko, przedzierajac sie na poludnie w kierunku pozycji Penga. Nikt nie musial mowic o naczelnym celu. Pietnascie setek Bluddow znalo go doskonale: zabic kazdego napotkanego Haila. Vaylo poprowadzil glowna sile uderzeniowa na zachod. Ziemia drzala pod konskimi kopytami, noc budzila sie od zawolan wojownikow. Wrzaski i straszne gardlowe ryki, powtarzane imiona Kamiennych Bogow, wilcze wycie i rozpaczliwe niskie lamentowanie zageszczalo powietrze jak dym. Vaylo wyciagnal mlot z plecionki i zakrecil nim mlynca nad glowa. Mlot wazyl trzy kamienie - trzy kamienie olowiu, lipowego drewna i stali - lecz z jego rekach tanczyl z gracja boginki. Przepelniala go zadza krwi i po raz pierwszy od jedenastu dni i jedenastu nocy pozwolil sobie na mysl o poniesionej stracie. Siedemnascioro wnuczat utracilo zycie. Kiedy zjechal na dno doliny i czereda Dhoone'ow ruszyla im na spotkanie, zobaczyl strach w ich szaroniebieskich oczach. Mlot trzasnal w okryta zelazem czaszke, wysadzajac z siodla pierwszego napotkanego wroga. Ostrza mieczy liznely go jak zimny ogien. Wokol czarne swierki chylily sie i falowaly w przybierajacym wietrze. Pochodnie wokol okraglaka rzucaly czerwony blask, stonowany przez niebieskawa poswiate ksiezyca na snieznych polach. Vaylo czul zapach zywicy, metalu mieczy i wlasnego strachu. Przed soba widzial straz przednia Dhoone'ow i oskrzydlajacych ich wlocznikow. Nad czarna kopula okraglaka lopotal sztandar Bannenow - Krwawy Ost. Z nieba posypal sie grad blackhailskich strzal o brzechwach czarnych jak noc i grotach okreconych srebrnym drutem. Vaylo zbijal je z powietrza swoim wielkim mlotem, wsciekly, ze ludzie, ktorzy je wypuscili, sa poza jego zasiegiem. Dhoone'owie odczuli jego gniew na wlasnej skorze, gdy wdarl sie w ich szeregi, wyjac, jak na Psiego Lorda przystalo. Szeregi konnych zamknely sie wokol niego, ale kazdy, kto znalazl sie w zasiegu mlota, otrzymywal pocalunek olowiu i stali w nagrode za swoje starania. Stal Dhoone'ow zgrzytala po jego zbroi, warkocze smagaly go po plecach, gdy wrzeszczal, by Blackhaile'owie wyszli w pole. Za jego plecami Cluff Drybannock zabijal ludzi z zimna skutecznoscia, ktora Vaylo uznal za umiarkowanie niepokojaca. Jego dwureczny miecz byl ostry i ciezki, obosieczna glownia mogla roztrzaskac wszystko procz najgrubszego pancerza. Sial wokol spustoszenie, cichy jak sama smierc, z twarza bez sladu strachu czy gniewu, ze wzrokiem zawsze wyprzedzajacym rece. Z Drybone'em za plecami Vaylo czul sie bezpiecznie, wiec coraz glebiej wdzieral sie w szeregi Dhoone'ow. Zobaczyl, ze od wschodu nadciagaja pierwsi Bannenowie, by odciac jego straz tylna. Bannenowie nosili plaszcze z szarej skory lamowane losiowym filcem i miecze slynne we wszystkich klanach, trawione kwasem az do uzyskania czarnego polysku. W marszu w dol zbocza spiewali powolna piesn mowiaca o jakiejs pradawnej bitwie, w ktorej Wilcza Rzeka splynela krwia. Ponura piesn dzialala na nerwy i Psi Lord modlil sie, by jakis sokolooki lucznik przeszyl strzala jezyk zapiewajly. Otoczony przez Dhoone'ow, dreczony widokiem niedostepnych Hailow, zataczal mlotem coraz szersze kregi. Lancuchy grzechotaly wsciekle, gardlo mial zdarte od wrzasku. Widzial martwych ludzi zgarbionych na konskich karkach, z krwia saczaca sie ze szczerb w pancerzach. Do obucha mlota przywarl kawalek ludzkiej twarzy, ale nie mogl tracic chwili, zeby sie go pozbyc. Rozpoczynanie tej bitwy od poczatku bylo szalenstwem, czystym szalenstwem, lecz teraz nie mial innego wyboru, jak walczyc i przec do przodu. Lanca skruszyla sie na jego napiersniku, zasypujac oczy drzazgami i przechylajac go w siodle. Kiedy podparla go czyjas reka, nie musial patrzec przez ramie, by wiedziec, kto pospieszyl z pomoca. Tumany mgly zaczely naplywac znad Wilczej Rzeki i wkrotce geste opary zalegly nad sniezymi polami. Wielki wir walczacych rozpadl sie na grupy. Vaylowi reka omdlewala z bolu i zmeczenia, lecz nie odkladal mlota. Przed nim wojownicy siekali mieczami wlocznie Dhoone'ow. Ktos tkwil nieporuszenie wsrod tego zametu. Psi Lord przyjrzal sie baczniej. Wlocznia weszla w jego gardlo, przeszyla cale cialo i przyszpilila do padlego konia. "Topornik Grayow - pomyslal z drzeniem. - Zaiste, to przeklety klan". Wreszcie przerwali linie Dhoone... i Vaylo ani przez chwile sie nie ludzil, ze to jego dzielo. Tak, mial gniew i mial mlot, ktory nie ustawal nawet na chwile. Ale to Drybone i jego ludzie, walczacy jeden na jednego z Dhoone'ami, uratowali Bluddow przed kleska. Cluff Drybannock tanczyl w blasku ksiezyca. Jego ruchy mialy wdziek, ktorego brakowalo wszystkim innym wojownikom i gdy tylko zlapal rytm, mogl jednym ciosem powalic albo wysadzic z siodla przeciwnika. Kiedy naplynela mgla i Vaylo ledwo siegal wzrokiem na dziesiec stop za uszy Psiego Konia, Drybone wycial droge w bieli, stanal w strzemionach i mruknal: -Szeregi Dhoone'ow przerwane, mamy wolna droge od zachodu. Vaylo zmruzyl oczy, lecz nie dostrzegl nic procz zadow bluddowych koni. Pozwolil Drybone'owi przeniesc walke na poludniu, gdzie Pengo wraz z setka ludzi czekal, zeby wyprowadzic ich z poJa bitwy. Nie mogli zostac i walczyc, musieli sie wycofac. Psi Lord, ktory umial w lot chwytac nadarzajaca sie sposobnosc, nakazal odwrot. Okraglak Bannenow nie zostanie wziety tej nocy... i za malo przelano krwi Blackhailow. Nienasycony, Psi Lord zawrocil do domu. Rozdzial 29 NAD JEZIOREM Raif siedzial w kregu swiatla rzucanego przez plonace szczapy bialego debu i strugal strzaly. Nie byly dobre, gdyz drewno bylo swieze i mialo szerokie sloje - ani chybi rozszczepi sie w chwili uderzenia - lecz mial czym zajac rece. Przy ognisku grzal sie kamien, ktorym rozgrzeje i wyprostuje brzechwe po wystruganiu. Pozniej, duzo pozniej, pomysli o spaniu.Minela polnoc, a blask ksiezyca to jasnial, to przygasal, gdy wiatr gnal chmury po czarnym niebie. Angus kleczal przy przednich nogach gniadego, pocierajac je delikatnie kawalkiem zamszu. Jego rekawice lepily sie od zywicy i krwi, ale byl zbyt pochloniety dogladaniem konia, by je oczyscic czy zatroszczyc sie o siebie. Ash siedziala po drugiej stronie ognia, plomienie zlocily jej twarz. Ramiona otulila czaprakiem Losia, a kolana kozlowym plaszczem Angusa, lecz okrycia nie mogly powstrzymac jej od drzenia. Raif widzial, jak wyjezdzala z lodu, szron skrzyl sie w jej wlosach, spojrzenie pelnych swiatla oczu bylo dzikie. Jakby widzial ja po raz pierwszy. Nie byla juz chuderlawa dziewczyna w pozyczonym ubraniu, lecz mloda kobieta o wyprostowanych ramionach, siedzaca pewnie na grzbiecie rumaka. Oczy przygasly, gdy ruszyli na polnoc w kierunku wyznaczonego miejsca spotkania. Przemoczone ubranie i obolale miesnie zrobily swoje. Gdy Angus znalazl ich godzine pozniej, Ash kucala na sniegu, trzesac sie jak osika. Angus nazwal ja "lodowa dzieweczka" i rozniecil ognisko, by mogla sie ogrzac. Nie bylo wiadomo, jakie zniszczenie zostawila za soba. Wszystko skrywala jeziorna mgla. Co najmniej dwoch ludzi z druzyny nie zylo. Raif sam zabil jednego z nich. Byla to ohydna walka... nie ogrzala mu serca. Po odrabaniu dwoch palcow drugiemu przeciwnikowi, okazal mu laske i darowal zycie. Shor Gormalin dawal mu lekcje milosierdzia. "Musisz nauczyc sie poznawac, kiedy walka jest wygrana - rzekl pewnego wiosennego poranka, fechtujac sie z nim na cwiczebnym dziedzincu. - Niektore rany wypedzaja z czlowieka chec do walki tak pewnie, jak smok dyszacy ogniem. Inne wprawiaja go w zlosc i rozpalaja chec odwetu. Sekret polega na poznaniu roznicy". Raif pamietal, ze czekal na dalsze slowa. Byl pewien, ze maly plowowlosy wojownik kaze mu baczyc na rozlane wnetrznosci, kosci przebijajace skore czy rany, ktore nie przestaja krwawic. Zamiast tego uslyszal: "Prawde zawsze wyczytasz w oczach przeciwnika. Znalem mlociarzy, ktorzy potrafili walczyc od poludnia do zachodu slonca z ranami w piersiach wielkimi jak szczury, i widzialem szermierzy, ktorzy brali ogony pod siebie i umykali z powodu paru drasniec na karku. - Shor podniosl reke do szyi, jakby sprawdzajac, czy nie ma tam jakichs zadrapan. - Kiedy zranisz czlowieka, spojrzysz mu w oczy i zobaczysz, ze przepedziles wole walki, wtedy musisz zadecydowac, czy wziac jego zycie czy tez je oszczedzic". "Milosierdzie to sprawa miedzy wojownikiem a Kamiennymi Bogami. Oni daja ci wybor i nikt poza nimi nie zna nastepstw okazania laski. Bacz, by nie popelnic bledu, gdyz za to beda cie sadzic, i nigdy nie zakladaj, ze darowanie komus zycia na polu bitwy zapewni ci wstep do Kamiennych Dworow, ktore czekaja w zaswiatach. Z naszymi bogami nigdy nic nie wiadomo. Przekleli Bannoga Taya ze Straconego Klanu, poniewaz nie zabil swego brata w bitwie o Skraj". Slowa Shora przemknely mu przez glowe, gdy patrzyl w oczy przeciwnika. Jego czerwony miecz lezal w sniegu obok dwoch tlustych palcow i kaluzy krwi. "Odeszla wola walki" - pomyslal, i cos dziwnego scisnelo jego piersi. Zawrocil konia i uciekl. Obecnie czul w piersiach te sama sciskajaca go obrecz. Nagle cisnal w ogien reszte strzal i patrzyl, jak zolte plomienie owijaja sie wokol drewna i przemieniaja je w wegiel. Nie wiedzial, czy okazal milosierdzie w sposob rozumiany przez Shora Gormalina, gdy jeden wojownik oszczedza drugiego z szacunku. W opowiesci wypadlo to niezle i nawet Angus pokiwal glowa. "Postapiles slusznie, Raifie, i takie miales prawo" - powiedzial. On jednak zastanawial sie, czy nie oszczedzil przeciwnika tylko po to, by udowodnic sobie, ze moze to zrobic; ze nie kazda stoczona przez niego walka musi konczyc sie smiercia, a nie kazda wypuszczona strzala musi odbierac zycie. "Patrzacy na Umarlych". Zadrzal i rzucil w ogien nastepna strzale. -Myslisz, ze Sarga Veys nie zyje? - Glos Ash zaklocil cisze obozowiska jak trzask drzewa lamiacego sie pod ciezarem zimowego sniegu. Raif nie pamietal, kiedy ostatnio ja slyszal. Wymienili z Angusem przelotne, zmartwione spojrzenia. Angus zostawil gniadego, nie zakladajac mu pet na nogi, i przykucnal przy ogniu. Sciagajac zaplamione rekawice, powiedzial: -Nie bede cie oklamywac, Ash. Przeczucie mi mowi, ze przezyl. -Ale lod... widzialam... -Tak, ale czy czulas? Slyszalem trzask lodu i kwik koni, lecz chwile pozniej doleciala mnie won czarow. Sarga Veys jest wprawnym czarnoksieznikiem. I poteznym. Moze i wpadl w lodowate wody Toni, ale takich ludzi nielatwo usmiercic. Mogl zrobic rozne rzeczy, mogl okrasc ciala z ciepla, unieruchomic i usztywnic lod. Ash spuscila oczy. Po chwili zapytala: -A co z Nozem? -Marafice Oko jest prawa reka Penthero Issa. Veys bylby glupcem, gdyby zostawil go na lasce losu. Pragnie wladzy, jednakze wie, ze nic nie zyska, jesli samotnie wroci do Spire Vanis. Jesli istnial jakis sposob na wyciagniecie Noza z wody, to musimy zalozyc, ze Veys to uczynil. Ogromnie watpie, czy ci dwaj darza sie miloscia, ale Sarga Veys ma o sobie wysokie mniemanie i jest czlowiekiem, ktory nie dopuszcza mysli o porazce. -Znasz Sarge Veysa? - zapytal Raif. Angus wbil w niego spojrzenie miedzianych oczu. -Tak, mozna tak powiedziec. Nasze sciezki juz sie kiedys skrzyzowaly... lecz wolalbym o tym nie mowic. - Angus odwrocil sie do nich plecami, jasno dajac do zrozumienia, ze wyczerpal temat. Raif czubkiem strzaly wyrysowal kreske w sniegu. Wuj mial tyle sekretow co Anwyn Bird przepisow na baranine. Wiecznie robil uniki i ustalal granice, ktorych nie wolno bylo przekraczac. Po dzisiejszym dniu tajemnic jeszcze przybylo. Druzyna pod wodza protektora generalnego Spire Vanis scigala ich jak zwierzyne. Na jeziorze uzyte zostaly czary. Raif polecil sie opiece Kamiennych Bogow, dotykajac zamknietych powiek i rozka przy pasie. Angus mogl lekkim tonem mowic o czarach, ale on, wychowany w klanie, podchodzil do nich z powaga. Pewne rzeczy zapuszczaly glebokie korzenie. W klanach wszystko - ziemie, kamienie i bloto - mozna bylo chwycic w reke i zwazyc. Czary byly powietrzem, swiatlem i uluda. Westchnal ciezko. Czary zostaly uzyte w bialy dzien, pod otwartym niebem. I w jakim celu? Z poczatku myslal, ze to wuj jest grubym zwierzem tego polowania, a jednak uzytkownik magii i Noz popedzili za Ash, nie za Angusem. Kim ona byla? Surlord Spire Vanis nie poslalby protektora generalnego za byle dziewka z ulicy. Raif odetchnal, wciagajac w pluca cieple powietrze i siwy dym z ogniska. Niedawno zszyta skora na piersiach napiela sie mocno, gdy napelnial pluca. Szwow juz nie bylo, Angus powyciagal je za pomoca noza. Blizny przypominaly wdowie pregi. Nagle uznal, ze latwiej zapytac, niz zachodzic w glowe. -Dlaczego Marafice Oko cie gonil? Mowil do Ash, ale Angus usztywnil ramiona, jakby to jego zapytano. Przez chwile myslal, ze wuj sie wtraci i zamknie temat. Nic takiego sie nie stalo. Angus zajal sie rekawicami, zdrapujac lod i sosnowe igly ostrzem noza. -Myslisz, ze gonil mnie? - Ash oderwala glowe od kolan. Blonka potu lsnila na jej czole. Najmniejszy ruch wyzuwal ja z sil i przygnebial. Raif juz zaczynal zalowac pytania. Mgla uwieziona w ubraniu Ash w nocy przemieni sie w lod. Potrzebowala swiezej bielizny, goracej strawy i dodatkowych kocow, a niczego nie mieli, wszystko przepadlo z sakwami. Angus zabral pare drobiazgow - troche suszonego miesa i leki, jesli sie dobrze orientowal - jednak nie mial czystych ubran, zeby obandazowac udo Ash i zad gniadego, i zostala mu tylko odrobina alkoholu do przemycia ran. Pokrecil glowa. -Nie. To nie ma znaczenia. Ash skierowala na niego wielkie szare oczy. Po chwili jakby ostrzegawczo podniosla reke. -Ma znaczenie, Raifie. Ma znaczenie, poniewaz nie wiesz, na jakie niebezpieczenstwo sie narazasz. Nawet gdyby Marafice Oko i Sarga Veys zgineli na jeziorze, Penthero Iss wysle innych na ich miejsce. Chce mnie odzyskac... Jestem jego przybrana corka, Asarhia March. Znaczenie jej slow dotarlo do niego dopiero po dluzszej chwili. -Corka surlorda? - powtorzyl glupio. -Jego prawiecorka. - Ash zerknela szybko na Angusa. Angus odlozyl noz. -Zgadza sie. -I dlatego skoczyles jej na pomoc przy bramie? -A jak myslisz? -Mysle, ze nie powiesz mi calej prawdy. -No to dlaczego pytasz? Raif dzwignal sie na nogi. -Pytam, poniewaz robi mi sie niedobrze od klamstw, bo za kazdym razem, gdy zblizam sie do prawdy, ty mnie odpychasz. Lacza nas wiezy krwi, jednak mi nie ufasz. Poszedlbym za toba w ogien, zaufalem ci na slepo, a jednak to nie ty, lecz Ash wreszcie mowi mi prawde. -Nie oklamalem cie w niczym, Raifie Sevrance. Mozesz byc tego pewien. Jesli jestem zbyt oszczedny w slowach, to tylko dla twojego dobra. Jesli czegos ci nie mowie, to dlatego, ze pewnych rzeczy lepiej nie wiedziec. Sam wiem niemalo i dzwigam nielekkie brzemie. Za prawdy, ktore sa mi znane, drogo sie placi. Jakim bylbym krewnym, gdybym podzielil sie z toba wszystkimi okropienstwami, ktore widzialy moje oczy, i wszystkimi lekami, jakich zaznalem? Wyrzeczonych slow nie mozna juz cofnac. Glos Angusa byl niski i grozny, lecz Raif nie dbal o to. Postapil w strone wuja. -Nie traktuj mnie jak durnia, Angusie. Z ukontentowaniem dzielisz sie ze mna niebezpieczenstwem, gdy jest ci to na reke. W ciagu trzech zeszlych dni scigano mnie jak zwierze i atakowano. Co wiecej musi sie wydarzyc, bys wreszcie zaczal mowic? -Im mniej wiesz, tym jestes bezpieczniejszy. -Dlaczego? Przed kim mnie chronisz? Druzyna Penthero Issa z radoscia poderznelaby mi gardlo niezaleznie od tego, co wiem, a czego nie wiem. Nikt nie wstrzymal reki, zeby zadawac pytania. Angus potrzasnal glowa. -Nie popelnij bledu, zakladajac, ze jestes jedyna osoba, ktora musze chronic. Niektore tajemnice nie sa moja wlasnoscia. -Wyznaj mi zatem te, ktore naleza do ciebie. Dlaczego wizyta w Spire Vanis byla taka wazna? Co sie stanie, kiedy dotrzemy do Ule Glaive? Skad znasz Sarge Veysa? I dlaczego zabrales mi luk w chwili, gdy go rozpoznales? Mialem kolczan pelen strzal, moglem ustrzelic szesciu pozostalych. -I gniadosz - wtracila Ash cicho. - Kto go nauczyl tancowac po lodzie? Obaj odwrocili sie, by na nia popatrzec. W goraczce wymiany zdan zdazyli o niej zapomniec. O prawiecorce surlorda, zziebnietej i drzacej jak dziecko. Rysy Angusa zlagodnialy. -Dostalem gniadosza w darze. Niegdys uratowalem zycie pewnemu czlowiekowi, sullskiemu wojownikowi imieniem Mors Stormyielder. Obiecal mi, ze w zaplate wychowa i wyszkoli dla mnie wierzchowca. Sullowie nie skladaja pustych obietnic. Honor zakazywal Morsowi podeslac mi pierwszego lepszego konia, wiec uplynelo jedenascie lat, nim uznal, ze przyszedl na swiat zrebiec godzien splaty dlugu. Szkolil go przez nastepne trzy lata wedlug sullskich zwyczajow, uczac go, jak stac spokojnie, gdy lucznik bierze cel, jak znosic bol zadany przez kamienie i strzaly bez zrzucania jezdzca, jak walczyc w szyku z innymi konmi, tropic slady, czytac snieg i tancowac po lodzie. Kiedy Mors zakonczyl nauke, przyslal mi gniadosza. -Czternascie lat to dlugo jak na splate dlugu - zauwazyla Ash. -Mors zwiazal sie slowem, nie czasem. Lata dzielace moj czyn od splaty dlugu byly dla niego niczym. Jest Sullem, widzi wszystko inaczej niz ty i ja. -Jak nazywa sie gniady? Gniadosz, jakby wiedzac, ze o nim mowa, zarzal cichutko i przestapil z nogi na noge. Juz zdazyl dokladnie obwachac prowizoryczny opatrunek na zadzie i pociagnac go zebami. -Ma sullskie imie, ktore nie daje sie dobrze przelozyc na wspolny. - Angus usmiechnal sie, gdy zobaczyl w jej oczach nastepne pytanie. - Ehl Rhayas Erra 'da Motho. To znaczy: "Ten, ktory zrodzil sie na splate dlugu, ale wychowany stal sie kims wiecej". Ash usmiechnela sie sennie. -Latwiej zwac go gniadoszem - dodal Angus. -Teraz rozumiem. - Ziewnela. Zamykajac oczy, naciagnela koc na piersi i polozyla sie na sniegu. - Ehl Rhayas Erra'da Motho - szepnela, a pare minut pozniej: - Tak mi zimno. Raif i Angus popatrzyli na siebie. Raif zaczal skubac troczki losiowego plaszcza. Juz nie byl zly na Angusa. Porozmawiaja pozniej, kiedy Ash zasnie - obiecywalo to spojrzenie wuja. Na razie musial zajac sie dziewczyna. Obszedl ognisko. Przygotowal sie na uderzenie zimnego powietrza i zdjal plaszcz. Zamarzniete liscie i lesna sciolka chrzescily pod jego nogami jak szklo. Gdy uklakl, by otulic ja plaszczem, reka musnela jej policzek. Skora byla zimna jak lod. Polozyl sie obok, wzial ja w ramiona i naciagnal losiowy plaszcz na oboje. Przytulal ja, drzaca i milczaca, dopoki nie zasnela. Jego mysli unosily sie leniwie w lodowatym bezruchu nocy. Angus czuwal, od czasu do czasu przechodzac miedzy konmi na stromy brzeg schodzacy do jeziora. Pasma mgly znad Toni wily sie po sniegu jak weze. Blask polksiezyca przeswitywal przez siatke chmur. Raif pomyslal o Dreyu. Kiedys zarwal sie pod nim lod Zimnego Jeziora. On trzymal go pozniej w ramionach, tak jak teraz Ash. Tem szalal ze zlosci, zwymyslal Dreya za bieganie po cienkim lodzie. Zdarzylo sie to w miesiac po smierci ich matki. W tym miesiacu wszyscy Sevrance'owie robili dzikie i niebezpieczne rzeczy. -Raif. Podniosl glowe, zaskoczony, ze Angus kuca tak blisko. Zaczal wstawac. -Nie, chlopcze. Lez. Ja bede czuwac dzisiejszej nocy. - Skinal w strone Ash. - Spi? -Tak. -Nic jej nie neka? Przytaknal. Nie pamietal, kiedy Angus dowiedzial sie o zwiazku miedzy nim i Ash, ale pytanie swiadczylo, ze wie. Nie bardzo wiedzac, co o tym myslec, milczal przez chwile. Wreszcie zaczal: -Co do tego, co mowilem wczesniej... -Cicho, chlopcze. Nie mysl, ze nie zasluzylem na slowa nagany. Oboje z Ash mieliscie racje. Masz prawo wiedziec, na jakie niebezpieczenstwo sie narazasz. - Angus wsunal reke za pazuche i wyjal krolicza flaszke; byla to jedyna rzecz, ktora nie przepadla z sakwami. Potrzasnal nia w garsci. - Pusta, niech ja licho. Na smierc zapomnialem. Patrzac na flaszke tak, jak czlowiek moglby spojrzec na ukochanego psa, ktory go ugryzl, powiedzial: -Przede wszystkim wiedz, ze wiaza mnie pewne przysiegi. Nie moge ci wyjasnic, skad i dlaczego znam Sarge Veysa, musisz sie z tym pogodzic. Moze dowiesz sie pozniej. Poki co, powiem ci, ze Sarga Veys jest niebezpieczny i nieprzewidywalny. Gdybys strzelil dzis komus w serce, moglby cie zabic. -Nie rozumiem. Angus westchnal. -Tak, nic dziwnego. Wojownik klanu predzej otworzy sobie brzuch widlami i na tydzien zanurzy sie w occie niz spokojnie pogada o czarach. Mozesz za to podziekowac Hoggiemu Dhoone'owi i calej dynastii bogobojnych Klanowych Krolow. I nie obrzucaj mnie tym znaczacym spojrzeniem Sevrance'ow, chlopcze. Jest, jak jest i niczego nie zmienisz. Musisz pogodzic sie z tym, ze ilekroc podnosisz luk i mierzysz w ludzkie serce, czerpiesz ze starych talentow. Wiem, ze nie to chciales uslyszec i wiem, ze obaj moglismy stracic duzo czasu na krazenie wokol tematu, ale postaraj sie wysluchac, co ma do powiedzenia twoj stary wuj. Oczy Angusa zamigotaly jak swiezo wybite miedziaki. Zdawalo sie, ze w pelni doszedl do siebie po ciosie, ktory mu zadala pusta flaszka. -Najwazniejsza prawda dotyczaca czarow brzmi nastepujaco: wchodzenie w ludzkie cialo w celu wyrzadzenia mu krzywdy jest najniebezpieczniejsza z rzeczy, ktore moze zrobic czarnoksieznik. Nasze ciala staraja sie ochraniac nas na tysiace roznych sposobow. Bol uczy dziecko nie dotykac goracych wegli. Strach sprawia, ze czlowiek porusza sie szybciej i walczy zajadlej. Zimno wprawia w drzenie, by ogrzac krew. Jesli zapadamy na plucna goraczke, cos w nas walczy z choroba, a jesli zjemy zepsute jedzenie, nasze watroby staraja sie pozbyc paskudztwa. Nasze naturalne instynkty walcza ze wszystkim, co zagraza naszemu zyciu. I kiedy czary wnikaja w nasze cialo, jest ono w gotowosci. Angus pochylil sie nad Ash i utknal skraj losiowego plaszcza wokol jej brody. -Wtargniecie czarow jest sprzeczne z natura. Czary sa nienaturalne pod kazdym wzgledem, totez cialo walczy z nimi zebami i pazurami. Nic nie moze ochronic czarnoksieznika przed czysta sila woli danej osoby. Wola moze zerwac nic czerpania w ciagu paru sekund, odeslac ja jak bicz czerwonego ognia. Raz widzialem spalona twarz czarnoksieznika, ktory uwazal sie za lepszego od innych. Szlismy razem przez Sluze - to stara, okryta ponura slawa dzielnica Trance Vor - i obaj bylismy dosc glupi, by myslec, ze nic nam nie zagrozi. W pewnej chwili mlodociany rzezimieszek odciazyl mnie z sakiewki. Popedzilem za nim co sil w nogach, ale Brenn nawet nie drgnal. Zaczerpnal czary, na srodku ulicy. Nie mam pojecia, czy chcial zabic chlopaka, spowolnic go czy po prostu zmusic do rzucenia trzosa. W gruncie rzeczy to nie mialo znaczenia. Wazne, ze nie byl dosc szybki i rzezimieszek przerwal czerpanie. Odeslal czary do Brenna, dziesieciokrotnie silniejsze. Angus zamknal oczy. -To byla dluga noc. Twarz i piersi Brenna byly zweglone. Czarne... Tylko w jeden sposob moglem ulzyc jego cierpieniom. - Angus westchnal, otworzyl oczy i popatrzyl na Raifa. - Miedzy innymi dlatego nie pozwolilem ci mierzyc w nikogo z druzyny. -Przeciez mierzylem do ludzi bez nijakiej szkody. -To czesc twojego daru. To, co robisz, rozgrywa sie w czasie krotszym od chwili. Twoj umysl wnika w cialo innego, laczy sie z sercem i w mgnieniu oka wychodzi. Ty nie niszczysz ani nie zaklocasz pracy serca, tylko je namierzasz. Wszystko to dzieje sie tak szybko, ze ofiara nie ma szans, by zareagowac. A nawet jesli, to sekunde pozniej uderza strzala i jest po sprawie. Czary ci pomagaja, ale nie uzywasz ich jako broni. To w najlepszym wypadku subtelna roznica. Poza tym sama predkosc tego, co robisz, chroni cie przed odbiciem. Raif zadarl glowe i popatrzyl na gwiazdy przeswitujace miedzy chmurami. Jego serce bilo szybko. Slowa Angusa poruszyly nim do glebi; wuj dokladnie opisal to, co sie dzialo, kiedy naciagal luk i znajdywal serce. -Skad wiesz o tym wszystkim? -Znam czlowieka z darem wielce podobnym do twego. -Morsa Stormyieldera. Sulla. Jesli Angus byl zdumiony trafnym domyslem, wcale tego nie okazal, tylko przeciagnal reka po szczeciniastej szczece. -Tak. Potrafi zabic kazde zwierze, gdy tylko je namierzy. -I efekty sa takie same? Angus pokiwal glowa. -Zblizone. Wola przezycia u zwierzat jest taka sama jak u ciebie czy u mnie. Nie mozna z nia igrac. Mors o tym wie. Nigdy nie widzialem, by przygladal sie zwierzynie dluzej niz to naprawde konieczne. -Nie moze namierzac ludzi? -Nie. - Angus zerknal na niego i odwrocil wzrok. Raif czekal, ale milczenie tylko sie poglebilo. Domyslil sie, ze poruszyl temat, ktorego Angus nie lubil. Jemu tez nie za bardzo odpowiadal, wiec nie naciskal. Byc moze wuj mial racje: niektorych rzeczy lepiej nie wiedziec. Przysuwajac sie do Ash, powiedzial: -Nadal nie rozumiem, co to ma wspolnego z Sarga Veysem. Skoro moge namierzac ludzi tak szybko, jak mowisz, w czym lezy niebezpieczenstwo? Angus jakby z ulga powital takie pytanie. Wczesniej, gdy obaj milczeli, popatrywal tesknie na pusta flaszke. -To proste. Nigdy nie powinienes namierzac zadnego czarnoksieznika. Nigdy. Uzytkownik magii od razu pozna, ze w niego wnikasz, i jesli bedzie dosc szybki i bystry, z nawiazka odesle ci twoje czary. Niewazne, ze sam tylko namierzasz, jak przed strzalem z luku. Moc pochodzi z aktu zrywania. Zrywajac laczaca was nic, czarnoksieznik moze nieznacznie zaczerpnac i odeslac nic z potezna sila. Angus jeszcze nie skonczyl. Gdy raz zdecydowal sie mowic, chcial wyrzucic z siebie jak najwiecej i miec to za soba. -Od nocy, w ktora opuscilismy Spire Vanis, wiedzialem, ze jestesmy tropieni przez uzytkownika magii, jednakze dopoki nie zobaczylem Sargi Veysa na zboczu, nie moglem byc pewien, kto to taki. Gdyby to byl ktos inny, moze nie zabralbym ci luku. Dopoki mierzylbys do innych czlonkow druzyny, istniala szansa, ze bedziesz bezpieczny. Ale Sarga Veys rozni sie od wiekszosci czarnoksieznikow. Czary zyja w nim, jak przyszlosc zyje w prorokach, a pieklo w oblakanych. Moze robic rzeczy nieosiagalne dla innych, przebiegle i wyrafinowane, ktore ludzie uwazaja za niemozliwe. Gdyby tylko zdal sobie sprawe, ze namierzasz wzrokiem ludzkie serce, moglby wsliznac swoja moc obok twojej i sprawic, ze twoje czerpanie uderzyloby w ciebie z sila piekielnego ognia. Angus pokazal zeby w usmiechu. -I po czyms takim nawet nie musialby pokrzepiac sie upiornica. Raif sprezyl sie, zeby nie zadrzec. Nie chcial okazac Angusowi strachu, ktory w nim zamieszkal. Nagle zatesknil za Dreyem i Effie, za klanem. -Jesli Veys ma tyle mocy, dlaczego nie uderzyl wczesniej, z daleka? -Sarga Veys zna swoje mozliwosci. Najpewniej oszczedzal sily na czas, kiedy nas dopedzi, na wypadek, gdybys uzyl swojej sztuczki z lukiem albo gdyby Ash zrobila cos, co zmusiloby wszystkich do ucieczki. Niezaleznie od okolicznosci, wolal zostawic zabijanie ludziom z druzyny. Czary sa uzyteczne na wiele sposobow - widziales, co sie stalo na jeziorze, jak rozdzielil mgle, zeby Noz mogl popedzic za Ash - ale jesli chce sie kogos zabic, bezpieczniej jest uzyc strzaly albo miecza. Pare rzeczy uderzylo go w slowach Angusa i rozmyslal o nich przez chwile. "Albo gdyby Ash zrobila cos, co zmusiloby wszystkich do ucieczki". Slowa wyrzeczone zostaly dosc lekkim tonem, ale ich znaczenie trudne bylo do zrozumienia. Co takiego Ash moglaby zrobic, zeby przepedzic pelna druzyne, pol tuzina psow i czarnoksieznika? Raif przytulil ja do siebie. Oddychala rowno, juz nie drzala, pograzona w glebokim snie bez koszmarow. Prawiecorka Penthero Issa. Z poczatku zalozyl, ze scigano ich, poniewaz surlord Spire Vanis chcial odzyskac corke. Teraz wygladalo na to, ze chodzi o cos wiecej. Zerknal na wuja. Sam Angus rowniez dawal do myslenia. Kilka innych rzeczy tez sklanialo do glebokiego zastanowienia. Dwa razy Angus powiedzial, ze czary nie sa dobre do zabijania. A jednak on, Raif Sevrance, mogl nimi zabijac. Prawda, Angus mowil, ze zabija strzala, nie czerpanie. Ale nie mial racji. Dowodem byla Plonna Brama. W pewnej chwili, gdy strzelal do ludzi przez brone, uswiadomil sobie, ze wystarczy zobaczyc serce, by czlowiek, w ktorego piersi bilo, zostal skazany. Strzala byla tylko nosnikiem smierci, jak wino, w ktorym rozpuszcza sie trucizne; akt zabijania juz zostal dopelniony. Kim stal sie dzieki swemu darowi? Powoli pokrecil glowa, wzbraniajac sie przed odpowiedzia. Inigar Stoop wiedzial, moze nawet Angus wiedzial. Lepiej na tym poprzestac. Angus dotknal jego ramienia. -Powinienes odpoczac. Przebudze cie o pierwszym swietle. Raif pokiwal glowa. Nagle bardzo chcial zasnac. -Nie moge ci powiedziec, jaka sprawa przywiodla mnie do Spire Vanis - powiedzial Angus, poprawiajac plaszcz na Raifie i Ash, zeby nie wdzieralo sie zimne powietrze. - To miasto zyje tajemnicami, zostalo na nich zbudowane, i nie powinienes miec pretensji do starego wuja, ze kilka z nich zachowa dla siebie. -A Ule Glaive? - zapytal Raif, walczac z opadajacymi powiekami. -Tak. Miasto Lez. Mieszka tam pewien czlowiek, ktorego musze odwiedzic. Jest wynioslym uczonym i smierdzi jak koziol, ale ma smykalke do odkrywania prawdy. Pamietam, jak raz szukalem szarych lisow przy drodze Chaddi... Raif zapadl w sen. Spowila go absolutna ciemnosc, tworzac bezpieczny azyl, do ktorego nie mialy wstepu ani mysli, ani sny. Czas mijal. Jakies dzwieki zaczely dopominac sie o jego uwage, lecz odwrocil sie do nich plecami. Nadal nie dawaly mu spokoju, coraz glosniejsze, glosy ze snu, zebrzace o cos, czego nie mial i nie mogl im dac. Rozdrazniony, odwrocil sie od nich raz jeszcze. Czy nie wiedzialy, ze spi? Wreszcie odeszly, pozostawiajac go w glebokim odretwieniu, ktore trwalo przez cala noc. Kiedy przebudzil sie o brzasku, opadly go nie glosy, tylko bol. Lezal na brzuchu, cos zimnego i ostrego klulo go w piersi. Myslac, ze to kamien, siegnal, by go odsunac. Gdy tylko palce zetknely sie z powierzchnia, poznal talizman. Ash... Otworzyl oczy i poderwal reke, ale juz wiedzial, ze jest za pozno. Byla zimna, nieruchoma, zatracona w swiecie glosow. Zawolal Angusa i razem probowali ja obudzic, lecz jej oczy nie chcialy sie otworzyc, a cialo bylo ciezkie i bezwladne. Wreszcie Angus dzwignal ja na gniadego i przywiazal do siodla. Ruszyli powoli do Ule Glaive. Rozdzial 30 ODMROZENIA Sarga Veys otworzyl oczy. W przeciwienstwie do tych, ktorzy potrzebuja czasu, by wyrwac sie ze swiata snow i przypomniec sobie o czekajacym ich dniu, on od razu byl w pelni przytomny. Nigdy nie snil. Byl wolny od tej ludzkiej slabosci.Belki ponad nim byly czarne i puszyste od plesni, a cala powala giela sie pod ciezarem sniegu. Chata polawiaczy pstragow stala pusta od co najmniej dwoch sezonow, ale pozostal w niej zapach ryb i sedziwych ludzi. Staroswieckie olejowki, zmurszale i pokryte kurzem, wisialy na scianach obok rakiet snieznych, przegnilych sieci i drabinek do suszenia ryb. Debowa podloge pokrywala skorupa soli. W kacie, skryty za wiazkami drewna i polamanymi skrzyniami, stal lipowy oltarzyk poswiecony Stworzycielowi. Sarga Veys skrzywil sie na jego widok. Rybacy lowiacy w sieci na Niszczycielskim Morzu czy zastawiajacy wiecierze na brzegu jeziora, zawsze zabobonnie podchodzili do Boga. Zbierajac sily, usiadl na podlodze. Nagi pod kozlimi skorami, ktore znalazl w kacie blisko dolu do solenia, trzasl sie z zimna. Cialo nie chcialo go sluchac. Kwas z zoladka naplynal Veysowi do gardla i musial z nim walczyc, zaciskajac zeby i usta. Nie chcial wymiotowac. Nie znioslby takiego paskudztwa w ustach. Po chwili mdlosci zelzaly, lecz wcale nie poczul sie lepiej. W glowie mu lomotalo, a nogi wydawaly sie spuchniete i opite woda. Smrod wlasnego ciala budzil w nim odraze. Cuchnal jak topielec - olejem rybnym, wodorostami i strachem. Odetchnal lekko. Malo brakowalo, a rzeczywiscie by utonal, w topieli tak trafnie nazwanej Czarna Tonia. Pierwsze uderzenie zimna zaparlo mu dech w piersiach. Pamietal, jak lodowata woda scisnela go za gardlo i pachwine, jak ciemnosc okradala go z rozsadku. To bylo pieklo. Zimne pieklo. Wrzaski ludzi, trzask pekajacego lodu, kwik koni... Zadygotal. Czterej dorosli mezczyzni przemienili sie w bezrozumne zwierzeta. Do czasu, pomyslal. Do czasu. On pomyslnie przeszedl probe lodu i ciemnosci. I teraz niewatpliwie musial byc silniejszy. On, Sarga Veys, syn mezczyzny, ktory nie chcial sie do niego przyznac i kobiety, ktora odebrala sobie zycie, tuzin razy wbijajac w brzuch noz zlotnika, wpadl w srodku zimy do Czarnej Toni i przezyl. A nie powinien. Ledwie chwile wczesniej, zanim rozstapila sie pokrywa lodu, wyzul sie z sil, otwierajac korytarz we mgle. Takie czerpanie zawsze duzo kosztowalo. Sarga Veys potrafil robic setki sztuk bardziej widowiskowych, wrecz olsniewajacych, a jego pokazy z ogniem i dymem budzily lek w sercach dzieci i niewiast. Jednakze rozdzielanie mgly, ktore na nikim nie wywarlo wrazenia, zwlaszcza nie na Nozu, kosztowalo o wiele wiecej niz takie blazenstwa. Przez piec dlugich, dreczacych minut jego wola zmagala sie z natura. Zostalo mu sil tylko na to, by oddychac i myslec. Kiedy lod pekl i dzien przemienil sie w noc, gdy czarna woda wzniosla sie, by go pochlonac, byl slaby i bezwladny jak slomiany chochol. Jednakze strach przed smiercia cos w nim przebudzil. Malenka iskierka ukrytej sily zaplonela gdzies blisko serca. Nie bylo to wiele, ale nie bylby Sarga Veysem, najblyskotliwszym czarnoksieznikiem tej polowy stulecia, gdyby z takiej drobiny nie uzyskal calkiem sporo. Kon zdychal, kiedy sie nim zajal. Bezsilne zwierze nie moglo przeciwstawic sie czerpaniu. Gdy wnetrznosci stanely w ogniu, ktory przypiekl i ugotowal cialo, konskie zwloki poplynely w gore, w kierunku swiatla. Sarga Veys wynurzyl sie na nich niczym upior na widmowym rumaku. Rozdete przez gazy cieple cialo ogrzalo go i pozwolilo utrzymac sie na wodzie. Przywierajac do czarnego, cuchnacego miesa, tlukl wode rekami i nogami, kierujac sie ku tafli twardego lodu. Odarty z magicznej mocy i fizycznej sily, z trudem wyciagnal sie na twardy lod. Wolalby mozliwie najszybciej zapomniec, jak czolgal sie po lodzie i w gore brzegu do tego schronienia. Skora na lokciach i kolanach zrobi sie czarna, pecherze i rany po odmrozeniach zsinieja. Najgorsze byly obrazenia na rekach, ale przeczytawszy tajemne historie wszystkich najlepszych czarnoksieznikow wiedzial, ze blizny i deformacje byly wsrod nich powszechne. Wszyscy, ktorzy zrodzili sie do wielkosci, zostali w pewien sposob napietnowani. Dopiero gdy znalazl chate rybakow i zdarl z grzbietu sztywne od lodu ubranie, poddal sie wyczerpaniu. Teraz, wnoszac z natezenia swiatla wpadajacego przez szpare pod drzwiami, przespal prawie caly dzien. Doskwieralo mu pragnienie i parcie na pecherz, wiec postanowil wstac. Wyciagnal nogi przed siebie na pokrytych sola kamieniach. Z oslabienia skulil sie jak dziecko. Wezbrala w nim nienawisc do Penthero Issa. Jak smial ponownie wyslac go na polnoc! Przez niego marnowal swoje talenty tutaj, na wschodnim brzegu Czarnej Toni, tropiac zblakana corke surlorda i wiernego psa Fagow, Angusa Loka. Zlosc przydala mu sil. Wstal, otulil sie szorstka skora i dobrnal do drzwi. Oczywiscie, sam fakt wyslania go na polnoc w druzynie z Marafice'em Oko wyraznie mowil, jak wazne jest sprowadzenie Asarhii March. Ta dziewczyna byla niebezpieczna. Veys dowiedzial sie tego, gdy Iss wezwal go do Czerwonej Kuzni i kazal wyruszyc z miasta na poszukiwania. Tej nocy byla czerpana moc. Ciemna i nieznajoma, draznila jego skore jak powiew z szybu kopalni albo najglebszej w swiecie, najbardziej suchej studni. Czerpanie pochodzilo od prawiecorki Issa i podniecilo go w sposob, ktory nie w pelni rozumial. Od tej pory podazal w trop za echem jej magii. Nawet teraz wilzylo mu jezyk. Znow zmierzala na polnoc. Pozostawiala slad tak wyrazny, ze nie musial zadawac sobie trudu sondowania. Wsparl sie na oscieznicy, przez chwile nabierajac sil. Przeklal utrate sakw. Leki, woskowane bandaze, olejek gozdzikowy, krew maku, swietlik, noze, skrecony drut, woskowe swiece, krzemienie, miod, slodzone mleko, zapasowe ubranie i czysta bielizna... Wszystko przepadlo. Mogl sie obejsc bez kazdej z tych rzeczy procz jedzenia. Nie byl zadowolony z tej mysli. Dziecinstwo spedzone w brudzie i polyskliwym blocie Nieczystego Jeziora sprawilo, ze przywiazywal ogromna wage do luksusow. Zadrzal, ogladajac sie na zamarznieta sterte brudnych ubran. Drzenie napielo mu miesnie w piersiach i pachwinie. Okropnie potrzebowal upiornicy. Pragnal cieplego mleka zageszczonego miodem i kojacego soku swietlika, zakropionego wydrazona igla do oczu. Na razie wzrok mu dopisywal, ale wiedzial, ze niedlugo to sie zmieni. Slabe oczy ze sklonnosciami do zaczerwienienia i infekcji byly jego przeklenstwem. "To przez ich kolor - powiedzial mu kiedys pewien czlowiek w Ule Glaive. - Taki niezwykly... wrecz poruszajacy. U kobiet bylby slawiony, otaczany podziwem. U mezczyzny, jak powiadaja, przynosi pecha. Tak czy inaczej, oczy sprawia ci wiele klopotow. Fiolet jest barwa bogow". Wspomnienie nie budzilo przykrych uczuc. Veys odczepil haczyk, otworzyl drzwi i wyszedl na zewnatrz. Zimne powietrze uderzylo go w twarz, ostry zapach sniegu wypelnil jego nozdrza i usta. Przed zalzawionymi oczami roztaczala sie biala panorama. Zobaczyl jezioro na dole, spowite plaszczem mgly, zobaczyl wysokie swierki i biale deby blyszczace od szadzi, oraz krwawy szlak, ktory jego cialo zostawilo w sniegu. Nie przebyl tak dalekiej drogi, jak mu sie wydawalo. Chata rybakow stala ledwie czterdziesci krokow od wody, w kepie mlodych brzoz. Wzruszyl ramionami. Powiedzial sobie, ze odleglosc nie ma znaczenia; wcale nie umniejszyla jego wyczynu. Katem oka uchwycil ruch. Cofnal sie instynktownie w cienie za drzwiami. Przekrecil glowe w lewo. Znow cos sie poruszylo. Tam, na dole, cos szarego. Oblizal suche usta. Czlowiek... nie, dwoch ludzi. Jeden lezal na lodzie, drugi kleczal. Jego zoladek skurczyl sie twarda kule. Plaszcz kleczacego nie byl szary... Czarna, osniezona skora. Straz Rive. Myslal, ze pozbyl sie ich druzyny. Przez dluzsza chwile rozmyslal o przybrzeznym lodzie, zastanawiajac sie, jaki jest gruby i czy jest pod nim dosc wody, by utonelo dwoch ludzi. Jednakze nie za dobrze znal sie na lodzie, totez odrzucil pomysl o morderstwie, zanim w pelni sie skrystalizowal. -Polczlek! Tutaj! Przestraszony, skupil oczy na kleczacym, ktory machal reka nad glowa. Natychmiast zrozumial, ze cos jest nie w porzadku z jego dlonia. Dwa krwawe kikuty sterczaly w miejscu, gdzie powinny byc palce. Odetchnal z ulga na widok tej slabosci. Uspokojony, wyszedl z cieni w swiatlo slonca. Kiedy brnal przez snieg w kierunku brzegu, przypomnialo mu sie nazwisko tego czlowieka. Hood. Niechlujny straznik z brudem pod paznokciami i resztami jedzenia miedzy zebami. Powolywal sie na pokrewienstwo z dziedzicem Slomianych Folwarkow i na dowod nosil na piersi jasniepanski herb - skrzyzowane rece. Veys mial go w glebokiej pogardzie. Byl psem Marafice'a Oko - jak wszyscy w druzynie - ale wierniejszym od innych. I nie umial otworzyc ust, by nie sypnely sie z nich plugastwa. -Pomoz mi zaniesc go do chaty. Stopa mu zamarzla. Veys niewiele uwagi poswiecil slowom Hooda, idac po zamarznietym blocie. Stad mial lepszy widok na drugiego mezczyzne. Raz jeszcze serce dziko zalomotalo mu w piersiach. Wielka glowa, cienkie jasnobrazowe wlosy i ramiona wielkosci owcy: Marafice Oko. Veys pobladl. Myslal, ze Noz nie zyje, ze przepadl w czarnych odmetach Toni. -Tak, Polczleku. Zostawiles mnie na lasce diabla, ale diabel mnie nie chcial. - Male oko, idealnie niebieskie, lypnelo na niego z wyrazem wielce zblizonym do satysfakcji. Drugie bylo zamkniete, powieki przymarzly do siebie. Noz lezal na boku, do polowy na brzegu, do polowy na lodzie. Skore na twarzy mial zolta jak wosk, policzki i nos spekane, gdyz tkanka rozszerzala sie w trakcie zamarzania. Palce jednej reki zakrzywialy sie jak ptasie szpony, zolte, luskowe i skurczone. Zamarznieta stopa, nadal obuta, lezala na lodzie jak szufla. Marafice Oko wykrzywil swoja zmarznieta twarz w upiornym usmiechu. -Masz powody, zeby robic przerazona mine, Polczleku. Widzialem cie w wodzie z koniem Stagra. Chcialem cie zlapac, patrzylem, jak wyciagasz sie na lod. -Szukalem cie, ale lod sie kotlowal. Niepodobna... -Zachowaj swoje klamstwa dla tych, ktorzy ich potrzebuja, Polczleku. - Marafice Oko skrzywil sie, gdy Hood zaczal ciac skore buta, zeby uwolnic zamarznieta stope. - Dla mnie wazne jest tylko to, czy kierowalo toba tchorzostwo, czy niechec. Nie chciales, zebym przezyl, prawda? A moze byles tak zajety ratowaniem wlasnej skory, ze nawet nie pomyslales o mnie czy o moich ludziach? Veys niespokojnie przestapil z nogi na noge. Hood zastygl w bezruchu, czekajac na jego odpowiedz. Marafice Oko oddychal rownomiernie, zaciskajac zdrowa reke w piesc, by zapanowac nad bolem. Obaj mezczyzni byli ranni, ale nadal niebezpieczni. Veys przelknal zolc podchodzaca do gardla. -Nie zyczylem ci smierci, Nozu. Nie mozesz w to watpic. Nie panowalem nad lodem. Zalamal sie z winy dziewczyny... Poprowadzila nas zbyt daleko. Jej kon niosl mniejszy ciezar i umial tanczyc. Kiedy wpadlem do wody, myslalem tylko o tym, by wyjsc z niej bezpiecznie. Mroz macil moje mysli... Kon Stagra byl blisko... Zrobilem, co musialem. Kiedy wygramolilem sie z wody, nie mialem sily na nic innego. -A jednak dotarles do chaty - zauwazyl Noz. -I zdarles z grzbietu zamarzniete lachy - dodal Hood. -Zrobilem to bez myslenia. Ja... -Milcz, czlowieku. Draznisz mnie jak pchly w kroczu. Twierdzisz, ze jestes tchorzem, nie morderca. W takim razie musisz to udowodnic, poddajac mnie dzialaniu swojej magii. Nie strace nogi ani reki. Nie ma mowy. Uratujesz je dla mnie. -Ale... Noz trzasnal zdrowa reka w lod. -Widzialem, jak poradziles sobie z koniem. Rozgrzales jego cialo. Teraz musisz zrobic to samo ze mna, tylko delikatnie, bez przypalania. Hood bedzie stac obok. Dopilnuje, zebys nie zrobil mi krzywdy. Hood usmiechnal sie szeroko, pokazujac wlokna suszonego miesa miedzy zebami. -Sam diabel ci nie pomoze, jesli go skrzywdzisz, Polczleku. Veys cofnal sie o krok. Uzdrowic Noza? Zdjelo go przerazenie. Nie byl lekarzem, nie posiadal wiedzy na temat krwi i narzadow jak inni czarnoksieznicy. Choroby i wszelkie niedomagania byly mu wstretne. Zolte, opuchniete cialo Marafice'a Oko budzilo w nim taka odraze, jak widok larw na trupie. Do tego dochodzila utrata sily. Zaczerpniecie mocy po tym wszystkim, co stalo sie wczoraj, graniczylo z cudem. Musial odpoczac, potrzebowal snu. -Chodz. Pomozesz Hoodowi zaniesc mnie do chaty. -Nie moge cie uzdrowic. To niemozliwe. Niemozliwe. Marafice Oko potrzasnal glowa. Drogo za to zaplacil, naciagajac tkanki i wiazadla, ktore powinny byc oszczedzane. -Nie, Polczleku, nie daje ci wyboru. Zgineli czterej moi najlepsi ludzie. Jeden ze strzala w watrobie, drugi z dziura od miecza w sercu. Dwaj zmarli tutaj... - trzasnal piescia w lod jeziora - w Toni. I gdybys tylko mial ikre, moglbys ich uratowac. Posluchaj mnie uwaznie, Sargo Veysie. Przejrzalem dobrze twoje czarne serce. Chciales stad odejsc, wrocic do Spire Vanis i sprzedac swojemu panu Penthero Issowi bajeczke, w ktorej ty bylbys bohaterem, a ja i moi ludzie ofiarami jeziora. Ale tak sie nie stanie. Hood co prawda stracil dwa palce, ale lepszy jest z osmioma niz ty z dziesiecioma. Zabije cie na jedno moje slowo i nie mysl, ze to mnie nie kusi. Teraz jestes mi potrzebny wylacznie jako uzdrawiacz. Wiec ulecz mnie, a moze Hood zapomni o utracie zaprzysiezonych towarzyszy i daruje ci zycie. Veys spojrzal w otwarte oko Noza. Nawet lezac na lodzie, byl niebezpieczna bestia. Veys wierzyl, ze jest zdolny do wszelkiego rodzaju przemocy. Nalezal do ludzi, ktorzy potrafia przetrwac, nawet gdy ranni zostana porzuceni na zamarznietej pustyni. "Wyciagnal sie z jeziora!" Juz to mowilo o sile jego woli. -Zbiera ci sie na placz, Polczleku? Veys spiorunowal Hooda wzrokiem. Mial satysfakcje, gdyz zolnierz umknal ze spojrzeniem w inna strone. Nie po raz pierwszy ktos z druzyny komentowal jego zaczerwienione i piekace oczy. Gwaltownie otarl lzy. -Zaniesmy go do chaty. Noz milczal, gdy dzwigali go w gore skarpy. Hood trzymal go za ramiona, a on targal nogi. Byla to trudna przeprawa i Marafice Oko musial cierpiec srodze, ale nie krzyknal, nie zaklal ani nie okazal bolu. Veys przypuszczal, ze niektorzy nazwaliby taki stoicyzm mestwem, lecz on o to nie dbal. Strach przed czekajacym go zadaniem przygniatal mu piersi jak olow. Kiedy wreszcie dotarli do drzwi chaty, uswiadomil sobie, ze cos napiera na jego umysl z uporem i pulsowaniem bolacego zeba. -Zabierz go do srodka - powiedzial do Hooda - i rozbierz. Wyrwij kilka desek z podlogi, rozpal ogien. I to szybko. -Nie ociagaj sie przy drzwiach, Polczleku. Wchodzisz z nami. - Hood wciagnal Marafice'a Oko za prog. Noz sie nie odezwal. Moze stracil przytomnosc. Veys wzruszyl ramionami. -Moj pan mnie wzywa. Musze z nim porozmawiac. Slowa wstrzasnely Hoodem do glebi. Jak wszyscy barbarzyncy w Strazy Rive, bal sie czarow niczym samego Oskorowanego. Podniosl reke do insygniow wielmozy na piersi i wymruczal pod nosem imie Stworzyciela. -Idz - syknal Veys, zadowolony z zabobonnego strachu mezczyzny. Natychmiast postanowil to wykorzystac. - A moze wolisz zostac tu i patrzec na jego widmowego sobowtora? Jak na czlowieka z osmioma tylko palcami, Hood blyskawicznie poradzil sobie z haczykiem na drzwiach. W pospiechu przycial drzwiami pole plaszcza i Veys uslyszal trzask dartej skory - straznik doszedl do wniosku, ze lepiej stracic kawal plaszcza niz narazac sie na zobaczenie widmowego sobowtora. Veys usmiechnal sie pogardliwie. Duchy, widma, upiory, wampiry przydawaly sie do postraszenia dzieci i malo rozgarnietych ludzi. Usmiech zgasl rownie szybko, jak sie pojawil. Veys wsparl sie o zewnetrzna sciane chaty i otworzyl sie na tego, kto go wzywal. Szok i bol pozbawily go tchu. Penthero Iss nagle znalazl sie wewnatrz niego jak nowe serce. Wlosy na ciele zjezyly sie, wszystkie pory otwarly i splynely potem. Jak tego dokonal? Czerpanie na taka odleglosc wymagalo niewyobrazalnej mocy. Nie bylo to zwyczajne dalekie mowienie, bylo to wtargniecie do obcego ciala. I istniala grozba odbicia. To prawda, sam go zaprosil, ale umysl i cialo nie zawsze sie zgadzaly w kwestii czarow, instynkt obrony bywal silniejszy od mysli. Co bedzie, jesli czerpanie peknie? -Uspokoj sie, Sargo Veysie. Czyz nie mowilem ci, ze w drodze bede z toba rozmawiac? Veys zadygotal tak mocno, ze kregi zatrzeszczaly w stosie pacierzowym. Strach palil go czystym i gwaltownym plomieniem, jak alkohol zapalony na skorze. -Co chcesz wiedziec? -Czy Asarhia jest z toba? -Nie. Jedzie na polnoc do Ule Glaive. Noz probowal pojmac ja wczoraj na jeziorze, ale lod zalamal sie pod nami i dziewka uciekla. -A druzyna? -Przepadla. Noz cierpi od mrozu, Hood stracil palce u prawicy. Reszta nie zyje. - Veysowi nawet na mysl nie przyszlo, by sklamac. Iss byl w nim; co moglby zrobic? -Przysle ci druga druzyne. Ruszaj do Ule Glaive i czekaj tam na nich. -Ale musimy wrocic do Spire Vanis. Noz potrzebuje... -Zajmij sie nim, Sargo Veysie. Po to tam jestes. Trzeba ruszyc za Asarhia na polnoc. Nalezy ja sprowadzic. W poblizu Ule Glaive mieszka rodzina Angusa Loka. Malo prawdopodobne, by przejezdzajac w poblizu, nie zechcial zobaczyc bliskich. Ich tez masz znalezc. Veys wiedzial, ze nie moze sie klocic. Penthero Iss wydawal sie potezniejszy od niego. Jego moc byla ogromna, obca. Miala posmak innego swiata. -Nie zawiedz mnie. - Slowa rozciagaly sie na poludnie przez kontynent, gdy Iss wycofywal sie do Spire Vanis i okradal jego cialo z ciepla. Veys osunal sie po scianie, zdrapujac ramionami skorupe lodu z klod. Echo czerpania Issa draznilo wnetrze ust jak piasek, ale nie chcial spluwac, wiec przelknal sline. Skad Iss wzial swoja moc? Byl slabeuszem; Veys wiedzial to od dnia ich spotkania. Dzieki dyskretnemu, delikatnemu sondowaniu dowiedzial sie wszystkiego, co chcial wiedziec. A teraz, ni stad, ni z owad taka potega! Przeciagnal dlonia po szczece, zapanowujac nad strachem. Z niesmakiem wykrzywil usta, gdy poczul pod palcami jednodniowy zarost. -Chodz tutaj, Polczleku! Wzdrygnal sie, slyszac zawolanie Hooda. Odetchnal pare razy, szybko i plytko, odepchnal sie od sciany i wszedl do chaty. Marafice Oko czekal. Stope mial zolta. Odmrozona skora zlazila z jego twarzy w platach wilgotnych i sliskich jak lupiny ze struganych warzyw. Veys zebral sie w sobie. Juz nie odczuwal strachu; byl wsciekly i pragnal udowodnic swoja wartosc tym, ktorzy uwazali sie za lepszych. Hood go zabije, jesli zawiedzie? Akurat! Kto moze zareczyc, ze pewnego dnia po przebudzeniu nie stwierdzi, iz w slad za dwoma zniknelo osiem pozostalych palcow? I kto zareczy, ze pewnego dnia Penthero Iss po przebudzeniu nie stwierdzi, iz ktos lepszy wtargnal w jego cialo i zawladnal jego tajemnym zrodlem mocy? Takie mysli klebily sie w glowie Veysa, dopoki nie ochlonal. Stal przed powaznym wyzwaniem i choc darzyl Marafice'a Oko glucha nienawiscia, duma wymagala, by dokonal jak najlepszego zaczerpniecia. Tlumiac drzenie obrzydzenia, wniknal w zamarzniete kanaly odmrozonego ciala Noza. Rozdzial 31 ILLE GLAIVE Raif poznal Dhoone'ow z odleglosci pieciuset krokow. Odziani jak na wojne w klanowy blekit i miedz, dosiadajacy ciezkich bojowych rumakow, z wloczniami tak wypolerowanymi, ze lsnily niczym szklo, jechali na poludnie Traktem Glaive, spychajac na boki wiesniakow i wozy. Bylo ich tylko dwoch, lecz mieli w sobie sile, ktora przyciagala wzrok niczym stalowa gora. Siedzieli wysoko w kulbakach, z plecami prostymi jak swiece, patrzac przed siebie. W lewych dloniach trzymali drzewce wloczni. Glebokie helmy ocienialy ich twarze pokryte niebieskimi tatuazami.Angus cos powiedzial, moze kazal mu spuscic glowe, gdy sie zblizyli, ale on nie zwrocil na to uwagi. "Wojownicy klanowi tutaj, w domenie Glaive?" Raif odruchowo siegnal do rzemyka, ktorym zwiazal wlosy na karku. Srebro Blackhailow dawno zniknelo. Nawet czarna nic na losiowym plaszczu kryla sie teraz pod skorupa blota. Obecnie jego pochodzenie zdradzala jedynie srebrna przykrywka na rozku z kamiennym proszkiem i kawalek srebrnego drutu wokol rekojesci Temowego miecza. Niedlugo nawet wlosy przestana swiadczyc o jego zwiazkach z klanem. Blackhailowie nosili najkrotsze wlosy sposrod wszystkich klanow, gardzac misternie splatanymi warkoczami, kitami, nacieraniem olejem i czesciowym wygalaniem, bedacym tak nieodlacznym elementem Polnocy jak kobierzec bialego wrzosu, ktory na wiosne rozkwital w tundrze. -Raif, zjedz na bok i przepusc ich. Katem oka Raif widzial, jak Angus sciaga wodze gniadego i skreca. "Nawet Angus ustepuje Dhoone'om". Na te mysl az zabolalo go w piersiach. Masywne podkowy ciezkich koni zadzwonily na ubitym trakcie. Przedwieczorne slonce swiecilo prosto w twarze Dhoone'ow, gdy zblizali sie stepem. Widzial, jak ich oczy przeslizguja sie po jego twarzy. Choc trzymal sie srodka drogi, nawet nie probowali skrecic i jechali prosto na niego, jakby byl niczym wiecej jak pylkiem kurzu. Nagle tracil pieta bok Losia i w ostatniej chwili zjechal z goscinca. Wojownicy zajeli zwolnione przez niego miejsce. Z wysoko uniesionymi glowami, ani razu nie spogladajac za siebie, zmierzali na poludnie. Grudy szarego sniegu wzbite przez wierzchowce Dhoone'ow opadly na ziemie. Raif czul na sobie spojrzenie Angusa, ale nie odwrocil sie w jego strone, nawet kiedy wuj przemowil. -Wracajmy na droge. Chce dotrzec do Ule Glaive przed zmierzchem. Pare razy odetchnal gleboko, wreszcie pokiwal glowa. Wyprowadzil Losia z rowu i wysforowal sie przed Angusa. Wiedzial, ze gniadosz z dwojgiem jezdzcow na grzbiecie za nim nie nadazy. Byl dla Dhoone'ow niczym wiecej jak kurzem na drodze. Okrecil wodze Losia wokol piesci, pokonujac zakrety i wyboje Traktu Glaive. W dole rozposcierala sie Ton. Oleista powierzchnia jeziora przybrala barwe ptasiej krwi w blasku slonca, ktore zaswiecilo po raz pierwszy od wielu dni. Zagrody, mlyny, wedzarnie, pieczyska, zawalone wieze straznicze i fortyfikacje, domy stojace na palach - wszystko to skupialo sie w poblizu drogi. Goscincem ciagneli glownie pospolici woznice, poganiacze i handlarze, ale czasami trafiali sie znamienitsi podrozni: elegancka dama w sobolach i szkarlatnych aksamitach w towarzystwie zbrojnej swity lub para rycerzy zakonu Krzywoprzysiezcow w zelaznych luskowych zbrojach blyszczacych od oleju kostnego, z plaszczami ze skory i welny na ramionach, w kolczastych krezach, ktore zwano pokutnymi. Raif nie zwracal na nich wiekszej uwagi. Angus zawolal z tylu, ze lada chwila ukaze sie miasto, lecz on wcale go nie wypatrywal. Wciaz widzial puste, obojetne oczy Dhoone'ow. Juz nie byl jednym z nich. Choc jego stroj sie nie zmienil, a wlosy byly tylko odrobine dluzsze, tygodnie spedzone z Angusem odmienily go nie do poznania. Jeszcze miesiac temu Dhoone'owie pozdrowiliby go, zapytali o jednorocznego, ktory przebywal u Blackhailow, jakie jeziora zamarzly na ich ziemiach, co robi tak daleko od domu, czy nie potrzebuje pomocy, zywnosci lub towarzystwa. Widzieliby w nim jednego ze swoich. Zobaczyli jednakze tylko czlowieka na koniu, bez okreslonej pozycji czy naleznego szacunku w ich swiecie. Raif westchnal ciezko. Z trudem rozprostowal reke zacisnieta na wodzach i zmusil sie do myslenia o czym innym. Garbiac sie w siodle, skupil sie na prowadzeniu Losia po stromym sklonie na wysoczyzny, ktore lezaly wysoko nad tafla jeziora. Na stromiznie droga byla wyjatkowo podla. Zamarzniete grudy blota odrywaly sie spod kopyt, gdy Los szukal oparcia na sliskim podlozu. Swiecace od pieciu godzin slonce nadtopilo miejscami powierzchnie i Raif omijal zdradliwa wyrwe pelna luznych kamieni i lodu, gdy Angus zagwizdal cicho za jego plecami. Poderwal glowe. Ule Glaive wznosilo sie przed nim jak miasto zbudowane ze zlotego swiatla. Promienie zachodzacego slonca przemienily kamienne mury, kryte lupkiem dachy i cienkie jak igly wieze w lsniacy metal. Tysiace okien w ksztalcie lez mialy barwe ciemnego bursztynu, a pajeczyna kladek, lukow i przypor przypominala ludzkie kregoslupy zanurzone w zlocie. Jezioro rozciagajace sie u stop poludniowego muru odbijalo mniejsza, przydymiona wersje miasta: lustrzany wizerunek ogladany przez stare szklo. Gdy Los pokonal wzniesienie, Raif przyjrzal sie jezioru. Zastanowil sie, ilu trzeba bylo ludzi, by skruszyc i usunac tafle przybrzeznego lodu. Po chwili zwrocil uwage na pare i bable. -Naturalne zrodla - wyjasnil Angus, podjezdzajac do jego boku. - Ule Glaive zostalo na nich wzniesione. Zasilaja jezioro przez okragly rok. Raif pokiwal glowa. Od czasu wizyty pod murami Spire Vanis nie darzyl miast miloscia, ale tutaj nic nie mogl poradzic: patrzyl z podziwem na zlociste piaskowcowe mury Ule Glaive. Dziko podrapal blizny na piersiach. Skora juz sie zagoila, ale stale przesladowaly go duchy mieczy Bluddow. Dwa dni temu, gdy przebudzil sie rankiem, zobaczyl zaschnieta krew pod paznokciami i blizny rozdrapane do zywego ciala. -Mysle, ze skorzystamy z wejscia dla zebrakow - rzekl Angus, wysuwajac sie do przodu. - O tej porze przejazd przez targowisko powinien byc bezpieczny. - Wskazujac na Ash, ktora kiwala sie za jego plecami, dodal: - Im szybciej odstawimy ja do Heritasa Canta, tym lepiej. Raif nie skomentowal. Nie znal sie na miastach i decyzja, ktoredy wjechac i gdzie sie zatrzymac, nalezala do Angusa. Wiedzial tylko tyle, ze Ash potrzebuje szybkiej pomocy i niewiele wiecej mialo dla niego znaczenie. Popatrzyl na nia. Jej stan nie ulegl zmianie. Siedziala zgarbiona za plecami Angusa, wspierajac glowe na jego ramieniu. Oczy miala zamkniete, powieki blade i nieruchome, drobne rozowe usta leciutko rozchylone. Nie odezwala sie od nocy przy bialych debach. Obaj wiele razy w ciagu czterech dni probowali ja przebudzic, jednakze, choc niekiedy reagowala, wzbraniajac sie przed szorstkim czy niedelikatnym dotykiem, jej oczy rzadko sie otwieraly. Angus zadawal sobie duzo trudu, by rozewrzec jej szczeki i wlac sklarowany rosol czy wode do gardla, ale do jedzenia nie mogl jej zmusic. Czasami, jak tego ranka przed zwinieciem obozu, robila sie ozywiona i powoli wznosila ramiona. W takich przypadkach Angus wykrecal jej rece za plecy i wiazal je owcza skora, petal ja niczym narowistego konia. Czasami wpychal jej gleboko w usta irchowa kulke. Raif nie cierpial tego ogladac. Co w niej bylo tak okropne, ze musialo byc krepowane i kneblowane? Przeciagajac reka po tygodniowym zaroscie, sciagnal brwi. Nawet teraz, kiedy na nia nie patrzyl i dzielilo ich dwanascie krokow powietrza, czul, jak napiera na niego jej obecnosc. Zawsze czul ja w swoim talizmanie. Jakims sposobem wdarla sie do jego umyslu, wcisnela sie w miejsce nalezace do Dreya, Effie i Tema. Gwaltownie potrzasajac glowa, powstrzymal sie od dalszego rozmyslania, ktore zmierzalo w niebezpiecznym kierunku. Zeszlej nocy, kiedy ogrzal przy ogniu zwilzona szmatke i wycieral jej twarz z kurzu, Angus powiedzial: "Obchodzisz sie z Ash tak delikatnie, jakby to byla Effie". Rzucil wtedy szmatke i odszedl w cienie za ogniskiem. Asarhia March nie byla Effie! Nienawidzil Angusa za to, ze zestawil je w jednym zdaniu. Zajmowal sie Ash, poniewaz obaj robili to od chwili, kiedy uratowali ja przy Plonnej Bramie. To bylo konieczne, jak szczotkowanie koni i rozniecanie ognia, zeby wysuszyc ubrania. Ash nie nalezala do rodziny. Nigdy nie zastapi Effie czy Dreya w jego sercu. Ale potrafil ja docenic. Nie zataila przed nim prawdy. Podczas gdy Angus tanczyl wokol prawdy tak, jak przewodnik klanu wokol ognisk Nocy Bogow, ona powiedziala mu, kim jest. Bylo to zachowanie godne kobiety klanu. -Trzymaj wodze, Raif, a ja obejrze nasza podchmielona dzieweczke. - Mruzac miedziane oczy, Angus podal mu wodze gniadego. Wczorajszego dnia rano wuj zostawil go z Ash pod oslona gaju siostrzanych osik, sam zas pojechal do zagrody lezacej cwierc mili od drogi. Wrocil po godzinie ze swiezym jedzeniem, nowymi buklakami, stara sakwa ze skruszalej skory, skopkiem jeszcze cieplego mleka i flaszka gryzacej brzozowki, do ktorej mial upodobanie. Teraz wyjal flaszke zza pazuchy, wyciagnal korek zebami i spryskal glowe i ramiona Ash kropelkami czystej gorzalki. -Jesli ktos zapyta, mow, ze w poludnie wyzlopala caly buklak. Raif pokiwal glowa. Oddech Ash byl teraz bardzo plytki, a brak reakcji na zimne krople przepelnil go niepokojem. Spojrzal przed siebie, zeby ocenic, ile czasu zajmie im droga do miasta. -Czy czlowiek, do ktorego jedziemy, potrafi jej pomoc? Angus wbil korek w szyjke flaszki, wyciagnal reke po wodze. -Heritas Cant zna sie na wielu rzeczach: nieobca mu burzowa wiedza, zna prawdziwe imiona wszystkich bogow, umie odczytac tajemny jezyk proroctw i mowic stara mowa Lowcow i Sullow. Jesli tylko zechce, moze kazac jastrzebiom przyleciec na zawolanie, wyrecytowac liste bitew od Czasu Cieni, uleczyc chora krew i umysl, rozszyfrowac jezyk ukladow gwiazd. Jesli ktos moze jej pomoc, to tylko on. -Jest uzytkownikiem magii? Angus z cichym sykiem zassal powietrze. -Zrobi, co bedzie trzeba. Niezdolny rozstrzygnac, co to za odpowiedz i nie bedac w nastroju do zabawy w klamstwa i prawde z Angusem, Raif porzucil temat. Spojrzal przed siebie i zaczal podziwiac Ule Glaive. Miasto lezalo na skraju waskiej rowniny. Rzedy skib pod sniegiem, chalupy ze smolowanych pni i snujace sie w dali smugi sinego dymu wskazywaly, ze okolica jest zagospodarowana. Z gruntami ornymi od zachodu graniczyl mocno przetrzebiony las, a na polnocnym wschodzie ciagnely sie niskie pasma Gorzkich Wzgorz, siegajace po ziemie Bannenow, Ganmiddichow i Croserow. Gdy swiatlo zachodzacego slonca przygaslo, Ule Glaive wydalo sie starsze, mniejsze, mniej wspaniale niz wowczas, gdy ujrzal je po raz pierwszy. Podczas gdy Spire Vanis pysznilo sie wyraznie zarysowanymi konturami, bialym tynkiem i precyzyjnie cietym kamieniem mlodego miasta wzniesionego przez jedno pokolenie budowniczych, Ule Glaive mialo podniszczony, nieporzadny, zlozony jakby z wielu warstw wyglad miasta budowanego na przestrzeni stuleci przez wiele roznych rak. W przeciwienstwie do Spire Vanis, nie zylo wylacznie w obrebie murow: karczmy, stajnie, koszary, kryte targowiska, pojedyncze domy i porysowane piorunami wieze wylewaly sie z pekniecia we wschodniej scianie. Angus sprowadzil gniadego z drogi i ruszyl ku skupisku zabudowan i targowisk. W nozdrza Raifa wpadl zapach dymu drzewnego i przypalonego tluszczu, a potem lekko siarkowa won goracych zrodel. Wiatr niosl urywane strzepy dzwiekow: placz dziecka, skwierczenie pieczonego miesa, ujadanie psow, syk i szum wody plynacej rurami. Gdy zblizyli sie do zabudowan, Angus kazal mu zsiasc z konia. Sam tepa strona noza zdrapal z twarzy olej oraz wosk i zaczal rozplatac skorzane petelki wokol uszu. Snieg nie byl gruby i piesza wedrowka nie przysparzala trudnosci. Raif zrozumial, dlaczego Angus kazal mu isc pieszo: dwaj zbrojni na koniach zwracali uwage. Dyskretnie przesunal pochwe z mieczem Tema, chowajac ja w faldach plaszcza. Angus nie musial mu mowic, by nikomu nie patrzyl w oczy. Idac ze spuszczona glowa, widzial tylko skorzane buty pierwszych napotkanych ludzi. Angus przemierzal targowisko iscie lisia sciezka, pelna niespodziewanych zakretow i naglych przystankow. Kramy z pni, kryte skora lub swierkowymi galeziami, przypominaly Raifowi klanowe jarmarki, ktore co wiosne odbywaly sie na ziemiach Dhoone. Mozna tam bylo kupic wiele takich samych rzeczy jak tutaj: noze o trzonkach rzezbionych w bukszpanie, suszone rybie skory do pokrywania grzbietow lukow, peczki pior cietrzewi na lotki, pierscienie lucznicze na kciuk, rogowe bransolety nabijane blackhailowym srebrem, garnki miodu, pecherze z olejem kopytkowym i jasnozolty olej tungowy sprowadzany w ptasich czaszkach z Dalekiego Poludnia, rysie futra i szuby z wydr morskich, jaskrawo barwione skory z miasta Leiss, bursztynowe paciorki nanizane na sciegna karibu, lsniace purpurowe jedwabie z Hanatty, blekitne muszelki, suszone grzyby, zielone mieso focze, peklowana nerkowke, cale kaczki edredonowe, gomolki zylkowanego zoltego sera, cieple piwo zageszczane jajami, gorace kielbasy z miesa niewiadomego pochodzenia, tluste biale cebule pieczone az do czarnosci. Raifowi slina zwilzyla usta. Od trzech dni jedli niewiele, i wszystko na zimno. Angus natomiast tylko przelotnie interesowal sie jedzeniem i kluczyl miedzy kramami krokiem stalego bywalca. -Sa - szepnal. - Nie patrz. Ja bede gadac. Raif, ktory spogladal tesknie na pieczony barani udziec doprawiony bialym pieprzem i tymiankiem, nie mial pojecia, o kogo mu chodzi. Zwalniajac, by dostosowac sie do kroku wuja, z naglym zainteresowaniem wbil wzrok pod nogi. Buty, dwie pary, zadudnily na zamarznietym blocie. Uslyszal przytlumiony brzek metalu opatulonego w skory, potem zobaczyl, jak czubek sekatej wierzbowej laski dzga w lopatke gniadego. -Kogo my tu mamy, Facie Bollicku? - wyzgrzytal niski glos. -Nowo przybylych, Nouse. Biednych, jak spojrzysz na przyodziewek, bogatych, jesli idzie o konie. Raif podniosl glowe. Przed gniadym stali dwaj mezczyzni w bialych strojach z czarnymi, czerwonymi i stalowymi lzami na piersiach. Nouse, ten z kijem, mial male oczka i czarna glowe sroki. Fat Bollick byl pomarszczony jak skora na czubkach palcow zbyt dlugo zanurzonych w wodzie. Angus zwrocil sie do Nouse'a. -Dobrego wieczoru zycze, panowie straznicy. Jesli waszemu panu zalezy na datkach, z radoscia wpusci nas do miasta. - Choc Angus nie zdjal rak z wodzy, udalo mu sie sprawic, ze w powietrzu zabrzmial brzek monet. -Nasz pan nie potrzebuje datkow - rzekl na to Fat Bollick. - Bierze je, bo takie jego prawo. Sklaniajac glowe, Angus raz jeszcze zwrocil sie do Nouse'a. -Ma sie rozumiec, ani mi przez mysl nie przeszlo, ze wasz pan moze byc w potrzebie. Chcialem tylko powiedziec, ze trzos mi ciazy i poczytywalbym sobie za zaszczyt, gdyby wasz pan troche ulzyl mi w dzwiganiu. Nouse zmruzyl oczy, gladzac palcami bujna, oleista brode. -Co myslisz, Facie Bollicku? Fat Bollick wzruszyl ramionami. -Czlek gada jak sie nalezy, bylbym sklonny odciazyc go z sakiewki i pozwolic mu przejsc. Ale musze powiedziec, ze martwi mnie ta dziewka za jego plecami. Nie chcemy, by do Ule Glaive przywleczono jakas cudzoziemska goraczke. Angus zerknal przez ramie na Ash. -Ona? W goraczce? Chcialbym, zeby tak bylo. Jest opita gorzalka jak scierka do wycierania szynkwasu... I niechaj Stworzyciel ma mnie w swej opiece, jesli dojdzie to do uszu mojej pani malzonki, bo noz do skorowania sam wskoczy jej w rece, a radzi sobie z nim jak malo kto. Nouse tracil laska Ash, az zachwiala sie w siodle. -Pijana, powiadasz? -A juzci, jak bela. - Angus mowil spokojnie, lecz Raif widzial, jak bieleja zacisniete na wodzach palce. -Smierdzi akuratnie - oznajmil Fat Bollick. - Wezmy danine dla pana i puscmy ich wolno. Waskie oczka Nouse'a zwezily sie, gdy patrzyl na Angusa. -Juz cie kiedys widzialem. -A jakze, i pewnikiem znowu mnie zobaczysz. I za kazdym razem ty i twoj pan bedziecie kapke bogatsi. - Angus oderwal reke od wodzy i siegnal po pekata kiese wielkosci owczego pecherza. Rzucil ja, wcale nie delikatnie, Nouse'owi, ten zas zlapal ja w lot i az sie przygial pod ciezarem. - Jesli wybaczycie, panowie straznicy, chcialbym zadbac o potrzeby corki, ktora wymaga otrzezwienia, pacholka, ktory rwie sie do dziewek i wlasnej urodziwej geby, ktora sie tesknila za brzytwa i zoninymi pieszczotami. - Mowiac, kopnal boki gniadego. - Przekazcie waszemu panu wyrazy uszanowania. Wierzbowa laska zadrzala w lewej rece Nouse'a, gdy w prawej wazyl sakiewke. Fat Bollick strzelil na niego oczami. Spojrzenie Nouse'a opadlo na trzos. Wreszcie smignal laska po zadzie konia. -Niech bedzie, mozesz jechac. Bedziemy z Fatem Bollickiem miec na ciebie oko. Wystarczy, ze za wysoko obszczasz sciane, a sie o tym dowiemy. Raif przeprowadzil Losia obok dwoch zbrojnych, starannie omijajac wzrokiem Nouse'a. Nie wiedzial, jak ma rozumiec rozmowe trzech mezczyzn. Angus powiedzial, ze wladza seniora Ule Glaive, rzadzacego miejska domena z Jeziornej Twierdzy, blizsza jest krolewskiej niz w przypadku surlorda Spire Vanis, jako ze tytul seniora przechodzil z ojca na syna. "Threavish Cutler lubi zwac sie Krolem na Jeziorze - rzekl rankiem, gdy szlak, ktorym jechali, zbiegl sie z Traktem Glaive. - A jego synowie i zaprzysiezeni ludzie nazywaja sie wasalami. Zapamietaj moje slowa, niedlugo stary Threavish zbierze cale zloto z danin, stopi je w garnku i wykuje sobie korone. Wielka, zauwaz, dosc wielka, by pasowala na jego nadety leb". -Ano, poszlo w miare gladko - powiedzial Angus, gdy znalezli sie poza zasiegiem sluchu Nouse'a i Fata Bollicka. - Zeszlym razem przejazd kosztowal mnie sakiewke i kulbake. Zirytowany dobrym humorem wuja, Raif warknal: -Nie dalbym im zlamanego grosza. Angus westchnal poblazliwie. -Chlopcze, musisz sie duzo nauczyc. Ci dwaj to stare wygi, ktore dobrze wiedza, co w trawie piszczy. Wiedzieli, ze chcemy niepostrzezenie wsliznac sie do miasta, w przeciwnym razie weszlibysmy przez Plytka Brame. Wymusili od nas haracz za przymkniecie oczu. Raif nie odpowiedzial. Wiedzial, ze spotkanie ze straznikami potoczyloby sie zupelnie inaczej, gdyby Nouse odrobine mocniej szturchnal Ash swoim kijem. -Zabierzmy Ash w bezpieczne miejsce. Angus rzucil mu twarde spojrzenie. -Bedziesz musial przywyknac do miejskich obyczajow i zapomniec o prawie pieca, prawach przejscia, naleznym szacunku... Wszystko to znika szybciej niz snieg w palenisku, gdy tylko opuszcza sie ziemie klanow. Nie mysl, ze ci dwaj Dhoone'owie, ktorzy zepchneli nas z drogi, postapili inaczej. Dzieki ich daninie Fat Bollick przez tydzien bedzie zlopal piwo i opychal sie kielbasa. Zar zalal twarz Raifa. -Wjechali przez brame. -Doprawdy? Dwaj wojownicy uzbrojeni po zeby? - Angus przez dlugi czas potrzasal glowa. - Zaden straznik wart swojego zoldu nie wpuscilby dwoch Dhoone'ow do miasta, nie w czasie, gdy klany ogarnela wojna. Nie, chlopcze. Nouse i Fat Bollick zrobili to za szczodra zaplate. Raif wysunal sie przed Angusa, nie chcac slyszec ani slowa wiecej. Wstyd, jaki odczul w chwili zlekcewazenia przez Dhoone'ow, powrocil z wczesniejsza sila i znowu trawil jego piersi. Byl tak blisko ziem klanow... Po dniu forsownej jazdy znalazlby sie na terytorium Ganmiddichow. Powiadano, ze Krab Ganmiddich, ich naczelnik, plywal na swoja wyspe na Wilczej Rzece, ktora byla znana jako Piedz, wspinal sie na wieze straznicza i z jej czubka widzial w nocy swiatla Ule Glaive. Raif podniosl glowe i spojrzal na polnoc. Niebo nad Gorzkimi Wzgorzami juz bylo czarne i rozgwiezdzone. -Pod lukiem, Raif. Skinal glowa i wprowadzil Losia przez podstemplowana belkami szczeline w murze do miasta Ule Glaive. Swiatla natychmiast ubylo, pozny wieczor przemienil sie w najczarniejsza noc. Nie zwracal uwagi na otoczenie. Kierowal sie rzucanymi co jakis czas wskazowkami Angusa, ktory uprzedzal go o zakretach, skrzyzowaniach i miejscach, ktore nalezalo omijac. Ule Glaive bylo stare, bardzo stare. Cuchnelo minionymi stuleciami, plesnia, sprawianym w rzezniach miesem, butwiejaca skora i staroscia. Brukowane kocimi lbami ulice rzadko biegly prosto. Kamienice z piaskowca popadaly w ruine, mury wykruszaly sie, podparte przez masywne slupy z czerwonego drewna. Z tysiecy szczelin i szpar w scianach saczyl sie dym i swiatlo lamp. Labirynt garbatych mostkow laczyl mury miejskie z basztami i kamiennymi koszarami, a daleko na zachodzie kryte olowiem kopuly Jeziornej Twierdzy chwytaly ostatnie, czerwone promienie slonca. Raif na nic nie baczyl, gdy zaglebili sie w labirynt uliczek tak waskich, ze dwa wieprzki mialyby klopoty, zeby sie wyminac. Cala uwage koncentrowal na postaci zgarbionej za plecami Angusa. Ash oddychala coraz bardziej chrapliwie. Przysunal sie i uslyszal, jak powietrze swiszczy jej w gardle. Po pewnym czasie Angus zatrzymal sie i pasami owczej skory skrepowal jej rece. Nie powiedzial slowa, ale twarz mial ponura i szorstko obchodzil sie z gniadym. Kiedy znow ruszyli, rece Ash naprezyly sie w petach, az skora poczerwieniala i zaczela pekac. Raif przyspieszyl. -Tutaj. Przez zelazna furte. Glos Angusa oderwal jego mysli od Ash. W mroku ledwie widzial kamienny mur i sklepione przejscie. Niezdarnie manipulowal ciezkim ryglem i lancuchem, czyniac wiele halasu. Za furta lezalo skapo oswietlone podworze. Naprzeciwko furty stal waski dwupietrowy budynek z kamienia, zajmujacy cala szerokosc podworza. Sciany pokrywala twarda skorupa gromadzonych od pieciuset lat ptasich odchodow i pnacza martwej winorosli. Okna kryly sie za szczelnie zamknietymi okiennicami. Okute zelazem drzwi byly w tym domostwie jedynym elementem, ktory sprawial wrazenie zadbanego. Angus kazal mu isc przodem i zapukac, sam zas zsiadl z konia i zajal sie Ash. Raif zlapal kruczy talizman w garsc, gdy zalomotal do drzwi. Nie podobala mu sie zamknieta przestrzen podworza. Drzwi uchylily sie bezglosnie na dobrze naoliwionych zawiasach. Oslepiony jaskrawym swiatlem z latarni, zrobil krok do tylu i odruchowo opuscil reke do Temowego miecza. Po chwili rozroznil chuda, skrzywiona, garbata sylwetke sedziwej kobiety. W czepcu z szorstkiej koronki i prostej sukni z granatowej welny przypominala znane mu z klanu wdowy, ktore przywdziewaly surowe stroje przed myciem zmarlych. Jej pokryte bielmem oczy przeniosly sie z jego twarzy na rekojesc miecza. Zaklopotany, odsunal reke. -Mniszka Gannet. - Angus przepchnal sie przed niego i skinal glowa staruszce. Przytulal Ash do piersi. -Minelo czterdziesci lat, od kiedy zbawialam dusze w klasztorze, Angusie Loku. Nie mam prawa do miana, ktorym mnie obdarzasz. - Glos staruszki byl oschly i twardy. Reka, ktora trzymala lampe, nie drzala. - Wejdz. Widze, ze przyniosles panu chora ptaszyne. Mniszka poprowadzila ich ciemnym korytarzem na tyly domostwa i wprowadzila do pokoju. W kominie jakby ze zmeczeniem pelgaly czerwone plomienie. Angus polozyl Ash na kilimku przy ogniu. Raif uklakl obok i ogrzal rece, zanim dotknal dziewczyne. Nie slyszal, jak mniszka wyszla. -Co tu sie dzieje? Co to za zamieszanie? - Wspierajac sie na dwoch kosturach, wlokac za soba poskrecane nogi, wydymajac bezksztaltne piersi, w ktorych bylo wiecej zeber niz trzeba, do pokoju, kustykajac, weszla groteskowa karykatura czlowieka. Stuk, stuk, stuk. Bystre zielone oczy w mniej niz sekunde oszacowaly Raifa, potem szybko skoczyly na Angusa i Ash. Kosc sterczaca wysoko w ramieniu podskoczyla. - Nie przyjmuje gosci po zmroku. Ogrzejcie sie, potem precz. Na wiecej nie macie co liczyc. -Heritasie, to moj siostrzeniec, Raif Sevrance. - Angus przemowil glosem, jakiego Raif wczesniej nie slyszal, sztywnym i pelnym patosu. Szyja wykrzywila sie nienaturalnie, gdy Heritas Cant odwrocil sie i przeszyl go twardym spojrzeniem. Raif, zaklopotany, spuscil wzrok. Jego spojrzenie zatrzymalo sie na bladej, koscistej dloni Heritasa Canta. Dwa knykcie niemal przebijaly skore, a pozostale wykrecily sie w druga strone, przez co palce wygladaly jak szpony. Podniosl glowe i zdazyl zobaczyc, ze Angus i Heritas Cant wymieniaja spojrzenie, ogromnie wymowne spojrzenie: kaleka patrzyl ponuro, Angus zas jak szczeniak, ktory przywlokl do domu jakies paskudztwo wykopane w ogrodzie. -Pewnie bedziesz chcial kolacje? - wycedzil Cant, a kazde slowo bylo ostre jak pchniecie nozem. - O tej porze! Nie dostaniesz nic goracego, pamietaj. Nie kaze rozpalac w piecu dla wloczegi, dzikusa z klanu i niedomagajacej dziewki. Bedziesz musial sie obyc zimna baranina, cienko pokrajana i tak spieczona, ze sam nie dalem rady jej pogryzc. Kobieto! Mniszka stanela w progu. -Wieczerze dla tych ludzi. Nie waz sie zapalac dodatkowej lojowki i daj posledniejsze miski. Mniszka bez slowa pochylila glowe. -I zebys mi sie tutaj nie krecila. Przynies strawe i juz nie wracaj. Nikt nie bedzie wydeptywac mi kobierca po proznicy. - Heritas Cant odwrocil sie do Raifa. - I nie bedzie brac calego ciepla z ognia. Raif zacisnal usta i odsunal sie od komina. Na pewno nie polubi tego wrednego starucha. Gdy tylko mniszka odeszla, Cant zastukal laskami w deski podlogi. -Przyniosles mi tedy chore stworzenie do obejrzenia, Angusie Loku. Tusze, ze nie jest w goraczce, nie mam bowiem zamiaru nabawic sie zarazy pod wlasnym dachem. - Mowiac, kustykal przez pokoj ku Ash. Jego ruchy przypominaly Raifowi starego czarnego niedzwiedzia, do ktorego Drey strzelil z daleka pewnego lata w Starym Lesie. Strzala weszla zwierzowi w krzyze. Kolebiac sie na boki i wlokac zad za soba, zniknal w poszyciu, nim mieli szanse go dobic. Heritas Cant niezdarnie pochylil sie, zeby obejrzec Ash. Chcac odwrocic od niego uwage, Angus powiedzial: -Heritas jest skarbnikiem funduszy zbieranych w Starej Sullskiej Bramie. Heritas wydmuchnal powietrze przez nos. -I za kazdy trzos nie dostaje wiecej jak miedziaka. Marny to pieniadz za takie starania. Wiecej zlota wyciera sie w kieszeniach straznikow w ciagu jednego popoludnia, niz ja widze po calym miesiacu liczenia monet. - Zdrowa reka Heritasa Canta przesuwala sie po ciele Ash, naciskajac podstawe szyi, dolki pod oczami, brzuch, boki, miesnie ramion. Raif udawal zainteresowanie rozmowa, choc w istocie nie spuszczal oczu z reki Heritasa. -Dlaczego nazywa sie Stara Sullska Brama? -Bo tak zawsze byla zwana. - Heritas Cant wsunal cos w usta Ash, cos ciemnego i kruchego jak uschniety lisc. - Senior Threavish Cutler chcial, zeby bylo inaczej. Probowal nazwac ja Krolewska Brama, Jeziorna Brama, a nawet Brama Herona, po tym, jak ten glupiec, jego brat, zginal w glebokim po pas sniegu, walczac z tuzinem Croserow o sporny kawalek ziemi. Nieutulony w zalu Cutler mial nadzieje, ze gdy nada bramie imie brata, wszyscy zapomna, iz miasto to niegdys nalezalo do Sullow. -Myslalem... -Co myslales? - Heritas Cant rzucil mu miazdzace spojrzenie, a potem odpowiedzial na wlasne pytanie. - Ze Ule Glaive zawsze zaliczalo sie do Gorskich Miast? Ze Sullowie zawsze zyli w lasach na wschodzie i nigdy nie zbudowali niczego wiekszego od kamiennej reduty czy pierscienia chalup na palach? Nie. Sullowie pierwsi przecieli Lancuch i zasiedlili Polnocne Terytoria. Na dlugo zanim klany pomaszerowaly na polnoc, Sullowie przybyli na brzegi Czarnej Toni i wzniesli wspaniale miasto wokol jej zrodel. To miasto istnieje po dzis dzien i kazdy, kto chce, moze je zobaczyc. Stanowi opoke pozniejszych budowli, skryta pod grubym tynkiem i spiesznie kladzionymi plytami. Na powierzchni nic sie nie zachowalo - wieze, posagi i ziemne waly zniknely, niszczone systematycznie przez niezliczonych poprzednikow Threavisha Cutlera - ale pod ziemia, w sercu Ule Glaive, leza fundamenty Sullow, tunele Sullow i kamienie Sullow. Raif ledwie mogl sluchac tonu Heritasa Canta. Gdyby ten czlowiek nie byl ulomny, z przyjemnoscia by mu dolozyl. Dla dobra Ash zdobyl sie na wysilek i zapanowal nad zloscia. -A wiec panowie Ule Glaive wypedzili Sullow z miasta? Heritas Cant oderwal reke od brzucha Ash i potarl bezksztaltny garb chrzastek na drugim nadgarstku. -Tak i nie. Bylo oblezenie, stoczono wiele bitew, ale w koncu wasale Ule Glaive osiagneli cel za niewielka cene. Sullowie maja na uslugach demony, ktore nie sa ludzkim dzielem. One walczyly o to miasto i utrzymalyby je, gdyby nie mialy starszych, bardziej naglacych bitew do stoczenia. Wyszlo na to, ze praktycznie poddaly miasto wasalom i ich dowodcy, Dunnessowi Feyowi... Nie po raz pierwszy takie zwyciestwo odbylo sie kosztem Sullow, wszyscy wszakze powinnismy sie modlic, zeby to byl ostatni raz. Raif sluchal go z plonaca twarza. Byl zly, ale wzburzylo go cos wiecej. Niemal wbrew woli siegnal do kruczego talizmanu. Ostre zielone oczy Heritasa Canta zauwazyly ruch, choc wstrzymal reke w polowie drogi. -Jaki jest twoj talizman? Bylo to obcesowe zapytanie i Heritas Cant dobrze o tym wiedzial. Kiedy spotykaja sie ludzie z roznych klanow, nigdy otwarcie nie wypytuja sie o talizmany. Takie informacje zawsze pochodzily z drugiej reki. Raif zastanowil sie nad odpowiedzia. Heritas Cant byl obcy i to, ze Angus mu ufal, wcale nie znaczylo, ze on tez powinien. Wazniejsze jednak od bezceremonialnosci byly implikacje zapytania: ten maly kaleka znal jego pochodzenie. Angus nic o tym nie wspomnial, a on sam wiedzial, ze ubranie i ozdoby juz go nie zdradzaja - obojetnosc Dhoone'ow na Trakcie Glaive utwierdzila go w tym przekonaniu. Jak zatem Heritas Cant odgadl jego pochodzenie? Czy na podstawie czegos tak subtelnego, jak akcent lub maniery, czy tez moze Angus kiedys opowiedzial mu o rodzinie siostry? Tak czy inaczej, zadna odpowiedz nie podnosila na duchu. Raif zerknal na Canta. Przebiegla, rzezbiona bolem twarz lsnila w swietle ognia jak polerowane drewno. -Jestem urodzony pod kruczym znakiem. -Patrzacy na Umarlych. - Cant zastukal laskami. - To twarda dola. Doswiadczy cie dotkliwie, wykorzysta twoje cialo i w zaplate zostawi niewiele wiecej nad poczucie straty. Raif nie poruszyl sie; ani nie zamrugal, ani nie odetchnal, ani nie zadrzal. Slowa zabrzmialy jak wyrok. Wydawalo sie, ze w tej chwili moze tylko go przyjac i sie z nim pogodzic. Ten sam nie dajacy sie nazwac strach, ktory czul chwile wczesniej, gdy Cant mowil o Sullach, scisnal jego piersi. Angus przestapil z nogi na noge, az zaskrzypiala deska w podlodze. -Daj spokoj, Heritasie. Nie musisz byc taki ponury. Kruki sa zmyslnymi stworzeniami. To jedyne ptaki, ktore potrafia przezyc sroga zime na Pustkowiu. Sa silne, skrzydla maja ostre jak noze i takie same glosy. Prawda, nie naleza do najmilszych stworzen, ale gdyby przewodnik klanu, dajac talizmany, kierowal sie samym wygladem, wszyscy nosiliby kocieta i laniookie... lanie. Gdy Angus mowil, Heritas Cant polozyl martwa reke na czole Ash. Teraz zdrowa dlonia szeroko rozcapierzal palce, ukladajac je we wlosach, na nosie, w poprzek brwi. -Moze jest w tym troche racji. Kruk jest szczwanym ptakiem. Woli cienie i czekanie na smierc. Gdy Cant wyrzekal te slowa, zaszla w nim trudna do opisania zmiana. Jakby plynna skala w okamgnieniu zakrzepla w zywe cialo. Obumarla reka, ktora poruszala sie tylko z pomoca drugiej, nagle zacisnela sie na glowie Ash. Cant otworzyl usta. Wydobyly sie nich dzwieki, ktore nie byly mowa. Cale cialo Ash przesunelo sie w jego strone. Glowa oderwala sie od podlogi. Wargi rozchylily sie z sapnieciem, ukazujac martwy lisc na jezyku. Raif widzial, jak sciegna na jej szyi i rekach pracuja, naprezaja sie. W pokoju zawisl zapach wytopionego metalu, tak silny, ze czulo sie jego smak. Drobinki sliny trysnely z ust Heritasa Canta. Kostury zagrzechotaly na podlodze. Wszystko zamarlo na krotka chwile, potem Cant zachwial sie i niemal upadl, a Ash opadla bezwladnie na kilim. Angus przypadl do Canta, podtrzymal go, pomogl odzyskac rownowage, a nastepnie podprowadzil do krzesla. Raif nie zwracal na nich uwagi. Podszedl do Ash i uklakl na cieplym miejscu zwolnionym przez Canta. Gdy wyciagnal reke, by ja dotknac, otworzyla oczy. Ogarnela go niewyslowiona ulga, oddech uwiazl mu w gardle. Poczul sie jak pijany i tak glupio uszczesliwiony, ze moglby wyjac miecz Tema i zatanczyc na ostrzu. Cale gadanie o krukach i smierci popadlo w zapomnienie. Szybko podziekowal Kamiennym Bogom; byli zazdrosni oraz wymagajacy i mogli mu cos zabrac, gdyby nie zlozyl dziekczynienia. Ash byla przytomna. Jej wielkie szare oczy, ukazane mu tygodnie wczesniej przez kamien przewodni, patrzyly, widzialy i poznawaly. -Jestes bezpieczna - powiedzial. - Jestesmy w domu przyjaciela. - Zawahal sie. Wiedzial, ze ich szczegolny zwiazek wymagal, by zawsze mowil jej, jak dlugo spala. Nie chcial denerwowac jej prawda, zarazem nie chcial sklamac. - Spalas przez cztery dni. Ash spojrzala mu w oczy. Jej usta zadrzaly. Przez co przeszla? Ani troche nie podobala mu sie mysl o jej cierpieniach. Powoli, z rozwaga, pochylil sie nad nia i przytulil mocno do piersi. Byla taka zimna, ze to go przerazilo. -Spokojnie, Raif. - Angus polozyl reke na jego ramieniu. - Daj jej odpoczac. Pokrecil glowa. -Nie pozwole im jej zabrac. Angus przykucnal, przysunal twarz do jego twarzy. Patrzyl w nia przez dlugi czas, potem rzekl ze zmeczeniem: -Tak to sie zaczyna. Minal kwadrans, nim Raif dal sie namowic na pozostawienie Ash w spokoju. Rozdzial 32 IMIONA BESTII -W miare moznosci odgrodzilem Ash od tego, co ja wola. Pozniej zrobie cos wiecej. Musicie jednak wiedziec, ze Skutych Ludzi i Bestii Slepni nie mozna powstrzymywac w nieskonczonosc. Wiedza, kim jest Ash i nie dadza jej wytchnienia, poki nie da im tego, czego pragna.Kalekie, polamane kolem cialo Heritasa Canta spoczywalo niezdarnie na krzesle z twardego czarnego drewna. Minela godzina od czasu przebudzenia Ash. Wszyscy zjedli lekki posilek zlozony z rozcienczonego piwa, chleba i pieczonej baraniny, podczas ktorego Cant utyskiwal z ozywieniem na licznych gosci, ilosc pochlanianej przez nich strawy, marnowanie okruszkow, wypluwanie chrzastek, dokladanie do ognia, wycieranie dywanow, foteli, drewnianych misek i lyzek. Po kolacji gospodarz wezwal mniszke i poinformowal ja, ze zabiera gosci do "krolikami", aby pokazac im zbior cudzoziemskich monet. Mniszka gwaltownie poruszyla glowa, jak jaskolka lapiaca owady w powietrzu, lecz choc pochylila twarz o ostrym podbrodku, spojrzenie jej mlecznych oczu podazalo za nimi. Krolikarnia miescila sie po drugiej stronie podworka, ktore lezalo na tylach domu Heritasa Canta. Ulokowana calkowicie pod ziemia, przypominala Raifowi doly kopane na zlych ziemiach, sluzace do wytapiania tluszczu i takie glebokie, ze miescily na raz po trzydziesci losiowych lbow. Blotniste sciany podparte byly krzyzujacymi sie belkami wzrostu doroslego mezczyzny, a strop tworzyly lipowe pnie wsparte na slupach. Miedzy klodami rosly srebrzyste chwasty, ktore poruszaly sie z kazdym oddechem Raifa. Podloge tworzyl kamien, siwy lupek wytarty przez stopy bywalcow. Powietrze pachnialo wilgotna ziemia i staroscia. Heritas powiedzial, ze piwnica zostala zbudowana przed polwieczem przez poprzedniego wlasciciela domu, dziwaka przekonanego, ze pewnego dnia bezglowe demony zaczna grasowac po ziemi i oszczedzeni zostana wylacznie ci zyjacy pod powierzchnia. Raif wybuchnal smiechem. Angus zasugerowal, ze rownie dobrze prawdziwym motywem mogla byc chec oddalenia sie od malzonki. Heritas Cant skwitowal oba komentarze krzywym usmiechem. Byl w zlym humorze, siedzac koslawo na krzesle u szczytu szerokiego debowego stolu. Na blacie pietrzyly sie ksiegi w oprawach zaopatrzonych w lancuchy, rulony skory i miedziane tabliczki cienkie jak blona pecherza. Na scianie za jego plecami lsnilo bloto, ktore pokrylo sie warstewka wody, gdy gesi tluszcz plonacy w latarni ogrzal pomieszczenie. -Nie rozumiem - powiedziala Ash. - Co to jest Slepnia? Heritas Cant i Angus wymienili spojrzenia. Raif pilnie obserwowal twarz wuja, probujac dojrzec, co skrywa maska jego dobrego humoru. Angus i Ash siedzieli blisko siebie na lawie naprzeciwko Canta. On przycupnal pod sciana, zadowolony z tego nie wyeksponowanego miejsca w mrocznej, nisko sklepionej przestrzeni. -Slepnia jest miejscem ciemnosci - rzekl Heritas. - Niektorzy zwa ja swiatem podziemnym, inni granica, gdzie spotyka sie pieklo i ziemia. Bardziej uczeni ludzie powiedza ci, ze to areszt, wiezienie z cegiel i zaprawy starozytnych czarow. Osadzono w nim istoty, ktore nigdy nie powinny zaistniec. Heritas urwal, ukladajac chrome nogi w bardziej wygodnej pozycji. Kiedy podjal, jego glos wibrowal z bolu. Sluchaczom sie zdawalo, ze wszystko zniknelo - ziemianka, blotne sciany, swiatlo latarni, nawet jego bol - pozostaly tylko slowa. -Slepnia jest domem tych, ktorzy winni byc martwi. Zyja tam stworzenia, ktore lakna swiatla i ciepla naszego swiata. Glod jest wszystkim, co znaja. Pragnienie jest wszystkim, co czuja. Przez tysiace lat zadne sposrod nich nie siegnelo do swiatla, ale nie zapomnialy go ani nie zaprzestaly pragnac. Przeciwnie: pragnienie poglebia sie z czasem. Slepnia jest zimna i pusta jak wiecznosc, zasilana przez mroczne rzeki piekla, oblozona zakleciami tak straszliwymi i trwalymi, ze moze zabic samo zblizenie sie do jej muru. Tkwiace tam stworzenia, skute lancuchami krwi, nienawidza zywych ludzi cala substancja duszy. Niegdys same byly ludzmi, ktorzy stapali po naszym swiecie. Nastaly wszakze mroczne czasy... Niektorzy powiadaja, ze swiat pekl, a z rozpadliny wyjechali Wladcy Kresu. Maja oni wiele imion: Panowie Cieni i Wladcy Nocy, Rozkielznani, Przekleci, Mroczni Wojownicy, Porywacze Ludzi. Jedno dotkniecie wystarcza, by Wladca Kresu posiadl cialo i dusze czlowieka. Ich ciala krwawia ciemnoscia. Skalecz je, a wycieknie czarna substancja zla. W Czasie Cieni zgromadzili wielkie wojenne czeredy, ktore parly od morza do morza. Stanowili okropny widok, ludzie, a jednak nie ludzie, z twarzami mezczyzn i kobiet, ktorymi zawladneli, cuchnacy smiercia, z oczami plonacymi czernia i czerwienia, z ruchliwymi cieniami cial. Wladcy Kresu jechali na czele swoich armii, wielkie bestioludy na czarnych rumakach, z bronia wykuta ze stali, ktora nie odbijala swiatla. Powiadaja, ze zrodzili sie w tym samym czasie, co bogowie, i podczas gdy boskim celem jest dawanie zycia, celem Wladcow Kresu stalo sie niszczenie. Nie ma watpliwosci, ze swiat sie skonczy, moze nie teraz, moze nie za tysiac tysiecy lat, ale kiedys Wladcy Kresu zatancza na ruinach. Co tysiac lat przemierzaja ziemie, powiekszajac swoje wojska. Ludzie przez nich dotknieci staja sie Zniweczonymi. Nie umarlymi, poniewaz nigdy nie umra, ale czyms zimnym i pragnacym. Cienie, ktore w nich wnikaja, gasza swiatlo w ich oczach i przepedzaja cieplo z ich serc. Nieszczesnicy traca wszystko po kolei. Najpierw opuszczaja ich wspomnienia, wysaczajac sie jak krew z odartego ze skory miesa. Za wspomnieniami odchodzi zdolnosc myslenia i rozumienia, a za nia wszystkie emocje oprocz pragnienia. Krew, skora i kosci przemieniaja sie w cos, co Sullowie zwa maer dan: cieniocialo. Ci mezczyzni i kobiety zwani sa Noszacymi Cienie, Skutymi Ludzmi, Zjawami i Zabranymi. Wladcy Kresu maja tez na uslugach bestie z zapomnianych wiekow, polludzi, polpotwory, olbrzymy, wampiry... istoty, ktore juz nie chodza po tej ziemi. Zabrani traca wszystko procz swiadomosci, ze niegdys nalezeli do zywych. Pamiec o tym stanowi jadro ich istnienia. Pcha ich do bitwy... i podsyca nienawisc. Byl taki czas, kiedy Noszacy Cienie i ich panowie hulali bez przeszkod po naszym swiecie. Gdy urosli w liczbe i w sile, zaczela sie dluga noc ciemnosci. Wybuchly straszliwe wojny. Byly tak wyniszczajace, ze przetrwalo niewielu tych, ktorzy mogliby przekazac pamiec o nich nowym pokoleniom. Do dzis zachowaly sie jedynie strzepy wiedzy. Ludzie uczeni w historii znaja je jako Wojny Krwi i Cienia, Wojny Ruin, Wojny Slepni. Pochlonely one setki tysiecy ofiar. Zmasakrowane zostaly cale pokolenia czarnoksieznikow. Rzez trwala bez konca. Nad swiatem zalegla glucha, grobowa cisza wszechzniszczenia. I wowczas, gdy nikt juz nie mial nadziei, powstalo Palenisko Dziesieciu. Magowie-wojownicy z najpotezniejszych rodow zeszli sie i radzili, jak polozyc kres wojnom, jak przepedzic Noszacych Cienie i wladcow, ktorzy ich stworzyli. Postawili sobie za cel wypedzenie ich tam, gdzie ich moc zostalaby okielznana i skad nie mogliby juz wyjsc na ziemie. Nie wiem, czy Palenisko Dziesieciu stworzylo Slepnie czy tez ja znalazlo. Niektorzy mowia, ze stamtad na samym poczatku wylonili sie Wladcy Kresu, ze wywodza sie oni z miejsca lezacego poza granicami naszego swiata i ze magowie Paleniska nie zrobili nic nadto, jak tylko ich w nim zamkneli. Inni powiadaja, ze Slepnia jest ludzkim dzielem, tworem sztucznym jak szklane oko i tak potwornym jak klatka o scianach najezonych skierowanymi do wewnatrz szpicami. Jedno jest pewne: Palenisko Dziesieciu zapieczetowalo Slepnie. Dziesiec najwiekszych rodow magow-wojownikow przez dziesiec pokolen pracowalo nad zamknieciem. Zaklecia i czarna magia, ciezka od krwi i gesta od uplywu czasu, wspolnie ponoszone ofiary i straty, zostaly wplecione w potezne zamkniecie. Palenisko Dziesieciu przez trzy stulecia tworzylo nowe czary, wynajdywalo nowe metody widzenia, nowe sposoby laczenia mocy, i doskonalilo je w miare uplywu czasu. Takimi metodami wzniesiono mur wokol Slepni, mur, ktorego oko ludzkie nie widzialo i ktorego nikt sobie nawet nie moze wyobrazic. Nikt nigdy nie zdola stworzyc podobnego dziela. Tajemnica jego budowy umarla wraz z pokoleniami magow-wojownikow, a ich krew, kosci, prochy i dusze staly sie nieodlacznym elementem konstrukcji. I tak oto Slepnia zostala zamknieta i zamknieta jest nadal, a w niej tkwia istoty zywiace sie ludzmi, rozpamietujace, czekajace, zyjac cwiercia zycia pod nieobecnosc swiatla. Slepnia jest ich wiezieniem i byc moze pewnego dnia stanie sie ich grobem. Nikt nie moze tam wejsc: zaden mezczyzna, zadna kobieta, zaden wojownik czy mag. Nikt z wyjatkiem Siegacza. W pewnym momencie tej dlugiej opowiesci Heritas Cant przestal byc kaleka o koslawych nogach i krzywym kregoslupie - przemienil sie w poteznego czarnoksieznika. Gdy skonczyl i wbil spojrzenie zielonych oczu w Ash, czekajac na jej slowa, jakby ponownie sie kurczyl. Jego ramiona sie zwezily, piersi zapadly, a skora napiela na rekach, bielejac na wystajacych kosciach. "Jest w nim dwoch ludzi - pomyslal Raif - jeden kaleki i pokrecony jak jego cialo, a drugi potezny, cierpiacy, rzadko ujawniajacy swoje prawdziwe oblicze". Nikt sie nie odezwal. Ash siedziala sztywno, znoszac spojrzenie Heritasa Canta jak konieczna torture. Od czasu przebudzenia niewiele mowila i wydawala sie rada, ze moze tylko siedziec i sluchac. Teraz, gdy wszyscy na nia spogladali, przygotowala sie do mowienia. Raif mial niewzruszona mine, tak podczas opowiesci Canta, jak po jej zakonczeniu. Nie chcial okazac strachu w obecnosci tego czlowieka... ani Ash. Zwlaszcza nie Ash. Wreszcie dziewczyna poruszyla sie i pochylila nad stolem. Jej twarz znalazla sie w kregu swiatla. Angus polozyl dlon na jej rece, lecz ona strzepnela ja niczym cme lub pylek kurzu. Popatrzyla Cantowi w oczy, wytrzymujac jego spojrzenie, i polecila: -Powiedz mi, kim jestem. Zdrowa reka Heritasa podniosla sie, by podeprzec opadajaca szczeke. Po brodzie sciekal strumyczek sliny. -Aby pojac, kim jest Siegacz, nalezy poznac polozenie Slepni wzgledem naszego swiata. Miejsca te istnieja obok siebie i zawieraja sie w sobie, jednakze pozostaja calkowicie odrebne. Rozdziela je szara rownina, ziemia niczyja zwana pograniczem lub Szarymi Marchiami. -Marchiami... - powtorzyla Ash March, sciagajac wargi. -Tak, "marchia" jest starym slowem oznaczajacym pogranicze. - Heritas Cant usmiechnal sie domyslnie. Angus nie powiedzial mu, kim jest Ash, jednak wyraznie sam to rozpracowal. Stuknawszy laskami, mowil dalej: - Te pogranicza oddzielaja Slepnie od naszego swiata. Moga tam wejsc potezni czarnoksieznicy, paru moze nawet ujrzec mur, ale nikt poza Siegaczem nie moze poznac ich naprawde. I nikt poza nim nie moze polozyc rak na murze i zrobic w nim wylomu. Ash wzdrygnela sie, slyszac jego slowa. Angus mruknal cos do bogow, w ktorych wierzyl. Raif skoncentrowal spojrzenie na blotnistych scianach za plecami Heritasa Canta. Patrzyl na saczaca sie wilgoc, na bezustanny rozklad, i wyobrazal sobie, ze miazdzy piescia twarz Canta. Ten kaleka czerpal chora przyjemnosc z wlasnych slow! Zielone oczy blysnely, gdy Cant zaczerpnal powietrza i podjal: -Siegacz, rodzacy sie co tysiac lat jako mezczyzna lub kobieta, moze wejsc do martwej przestrzeni pogranicza, zblizyc sie do muru Slepni i uwolnic uwiezione stwory. Kiedy Raif zyskal pewnosc, ze jego oczy nie zdradza gniewu, spojrzal na Ash. Prawie nie drzala. Sciegna jej splecionych rak pulsowaly rytmicznie. Powoli odwrocila sie w jego strone. Pytanie wypelnilo jej wielkie szare oczy i nim w pelni je zrozumial, odpowiedzial szybkim, zdecydowanym skinieniem glowy. Przyjmujac jego odpowiedz usmiechem nie dosc chlodnym, by mogl skryc ulge, zwrocila sie do Heritasa Canta. -Myslisz wiec, ze jestem Siegaczem? -Tak. -I myslisz, ze przyszlam na swiat, by uwolnic stwory ze Slepni? -Tak. -A jesli ci powiem, ze przez ostatnie pol roku snilam o przyzywajacych mnie istotach, blagajacych, bym siegnela i im pomogla, wowczas dowiem sie od ciebie, ze w swoich snach slyszalam stwory Slepni? -Tak. Miesien w kaciku jej ust zaczal dygotac. Szybko zapanowala nad nerwowym drzeniem, zaciskajac biale zeby na wardze. -Powiedz mi zatem, Heritasie Cancie, skoro nie jestem pierwszym Siegaczem, dlaczego Slepnia jest nadal zamknieta? Angus i Heritas Cant znowu wymienili spojrzenia. Heritas zmienil pozycje, zdrowa reka przesuwajac nogi. Zrzedliwym tonem powiedzial: -Mur pozostaje nietkniety z kilku powodow. Po pierwsze, wylomy mozna zapieczetowac, jesli podejmie sie szybkie dzialanie i spelnione zostana okreslone warunki. Po drugie, nie wszyscy Siegacze dozyli wieku, w ktorym mogliby uczynic wylom. I po trzecie, istnieje miejsce, w ktorym Siegacz moze rozladowac narastajaca w sobie moc bez szkody dla calosci muru. Raif sciagnal brwi. W porownaniu z innymi odpowiedziami Canta ta byla krotka i wymijajaca. Chcial zapytac, dlaczego niektorzy Siegacze nie zyli dostatecznie dlugo, ale zmienil zdanie. Wszystkie mozliwe odpowiedzi martwily go. Ash milczala, wodzac palcami wzdluz krawedzi stolu, pod paznokciami gromadzil sie wosk. Wreszcie powiedziala: -Nie mam wiec innego wyboru, jak rozladowac te... moc, ktora we mnie narasta? Heritas Cant pokiwal glowa. -Ty jestes Siegaczem, niedawno weszlas w wiek kobiecy i wedlug wszelkich regul juz powinnas spowodowac wylom. Wielka moc gromadzi sie w tobie. Poczulem ja, kiedy polozylem rece na twojej skorze. Napiera z zimna sila, przemieszcza narzady, karmi sie twoja krwia, wyciska powietrze z pluc. Musi zostac uwolniona, inaczej cie zniszczy. -Ale jak dotad ja zwalczala - wtracil Angus. -Tak, i popatrz, co sie dzieje. Moc zzera ja od srodka. Zostala z niej skora i kosci, oddech ma plytki, cialo zoltawe. I nie widzisz tego, co ja moge wyczuc: podziurawione nerki, scisniete gruczoly piersiowe, trucizny gromadzace sie w watrobie, przyspieszone bicie serca. Niedlugo zaschnie jej w ustach, dziasla zszarzeja i popekaja, oczy zapadna sie. Wlosy i paznokcie... -Dosc! - Raif poderwal sie. W gniewie odepchnal krzeslo pod sciane. Angus i Ash odwrocili sie w jego strone. Heritas Cant przyjrzal mu sie z zainteresowaniem, jakby widzial nowy gatunek owada. Ciezkie jak olow spojrzenie Raifa zmazalo z jego twarzy wszelka fascynacje. - Powiedz nam, co musimy zrobic. Po raz kolejny Cant i Angus porozumieli sie bez slow. Raif o to nie dbal. "Pomozesz mi?" - zapytala go wczesniej Ash. "Tak" - odparl bez chwili zastanowienia. Idac do stolu, byl swiadom wielkosci i zdrowia wlasnego ciala w porownaniu z tym polamanym na kole pokurczem. Ujrzal zawisc i zimna iskre strachu w zielonych oczach i nie mogl powiedziec, ze sprawilo mu to przykrosc. Prostujac sie na cala wysokosc, siegnal do miecza. Heritas Cant skulil sie na krzesle. -Raif - rzucil ostrzegawczo Angus. -Trzymaj sie z daleka, Angusie - warknal, nawet na niego nie patrzac. - Jesli komus stanie sie krzywda, to z pewnoscia nie tobie. Wiedziales o wszystkim od poczatku, od pierwszej chwili spotkania przed Plonna Brama. Dlatego ja uratowales: zeby przyprowadzic ja tutaj, do Canta. -Nie. - Angus tez wstal. Raif uslyszal cichy zgrzyt nog krzesla, zobaczyl rosnacy cien wuja na scianie. - Ocalilem Ash z innych powodow. Ja... -Wiem, co chcesz powiedziec. Masz swoje powody, jednak nie mozesz ich podac. - Odwrocil sie do wuja. - Nie mysl, ze, zmieniajac temat lub unikajac odpowiedzi, powstrzymasz mnie od myslenia. Jestes moim wujem i winieniem ci szacunek, ale nie bede stal z zalozonymi rekami i patrzyl, jak oddajesz Ash w rece tego czlowieka. - Uswiadomil sobie, ze powiedzial prawde: Heritas Cant chcial miec Ash. Z polamanymi koscmi i poskrecanymi konczynami wydal mu sie nagle podobny do pajaka. Angus lagodnie pokrecil glowa, choc jego oczy wygladaly jak wykute z twardego zlota. -Nikt tutaj nie chce jej krzywdy. Nikt. Heritas przedstawil nam zagrozenie. Nie klamal, wierz mi. Teraz musimy obmyslic sposob ratunku. Slyszales, co powiedzial - Ash umrze, jesli nic nie zrobimy. Raif machnal reka, odpedzajac slowa wuja. Wierzyl, ze Heritas Cant powiedzial prawde - czesc prawdy - ale byl tez przekonany, ze bardziej interesowal go mozliwy wylom w murze Slepni niz los dziewczyny. Zwrocil sie do niego. -Jak zwie sie miejsce, w ktorym moze bezpiecznie rozladowac swoja moc? Zabiore ja tam. -Czasu jest niewiele. - Cant, rozezlony, ze przed chwila kulil sie ze strachu, mowil przerazliwie piskliwym glosem. - Sam widziales, jak traci przytomnosc. Bedzie coraz gorzej. Podupadnie na zdrowiu. Jak juz mowilem, zalozylem jej ochrony, ktore trzymaja glosy na wodzy, podalem leki, ktore wzmocnily umysl, ale te srodki beda skuteczne tylko do czasu. Rzeczone miejsce lezy na polnocy, kilka tygodni drogi stad. Nawet latem podroz nie jest latwa, a teraz, zima... - Cant stuknal laskami. - Bogowie, miejcie nas w opiece. -Powiedz mi tylko, gdzie to jest. - Ash sprawiala wrazenie zmeczonej. Raif widzial, jak nieswiadomie drapie paznokciami lakier stolu. -Nie znam dokladnego polozenia Jaskini Czarnego Lodu... -Czarnego lodu? - powtorzyla Ash, wyrazne blednac. -Tak. Jaskinia Czarnego Lodu lezy za Rownina Burz na zachodzie. Slyszalem, ze pod Gora Potopu, w rozpadlinie, w ktorej plynie Pusta Rzeka, dziesiec dni na poludnie od terenow Lodowych Lowcow. -Czy ta nazwa cos ci mowi? - Angus, ignorujac Canta, zwrocil sie do Ash. Spuscila glowe. -Jak tylko siegam pamiecia, nawiedzaly mnie sny o jaskini. Okropne koszmary, w ktorych jestem wieziona, miazdzona albo zagubiona. -I sciany jaskini byly z czarnego lodu? - W zielonych oczach Canta zablyslo zainteresowanie. Ash przytaknela, a on chrzaknal z satysfakcja. - Zatem twoje sny pokazywaly ci, jak mozesz przezyc. Jaskinia ta jest stara jak Slepnia i byc moze tworzy ja ta sama substancja. Nie jestem pewien, nie moge tego wiedziec. Wiem tylko, ze korzystali z niej wczesniejsi Siegacze. Powiadaja, ze jaskinia pochlania ich moc, zatrzymuje ja w swoich scianach i uniemozliwia zrobienie szczerby w murze Slepni. Ash nie wygladala na przekonana. Zerknela na Raifa, ale on nie mogl jej pomoc. -Ale koszmary... Cant uspokajajaco machnal reka. Jego glos zabrzmial zaskakujaco lagodnie. -Istoty uwiezione w Slepni moga przenikac w twoje sny, kiedy do ciebie wolaja. Za kazdym razem, gdy zasypiasz, stajesz sie wobec nich bezbronna. Wyczuwajac, ze jestes bliska uwolnienia swojej mocy, nabraly smialosci i teraz oblegaja rowniez twoj umysl na jawie. Ich bronia jest strach. Dotychczas walczylas z nimi dzielnie z sila, jaka ledwie moge sobie wyobrazic. - Lekko wzruszajac ramionami, Cant podkreslil swoja fizyczna slabosc. - Nie pozwol, by powstrzymaly cie od zrobienia tego, co musisz zrobic. Raif oparl sie o stol. W tej chwili nie wiedzial, co myslec o Heritasie Cancie. Nic tutaj nie bylo proste ani jednoznaczne. Za kazdym slowem kryly sie pulapki i tajemnice. Uslyszal prawde, lecz nie cala prawde, i zastanawial sie, ile Cant zachowal dla siebie. Dym z latarni wznosil sie i drzal jak piata osoba w ziemiance. Raif patrzyl, jak Ash wciaga go w pluca i mowi: -Jesli pojde do tej jaskini, czy to polozy kres temu... temu, czego jestem czescia? Cant westchnal ciezko, szeroko rozdymajac nozdrza pieknie uksztaltowanego nosa. Byla to chyba jedyna nie znieksztalcona czesc jego ciala. -Tak i nie. Moc, ktora w tobie narasta, ma tylko jeden cel i gdy zostanie bezpiecznie rozladowana, juz nigdy nie poznasz niczego, co byloby do niej podobne. Ale nadal bedziesz Siegaczem, to sie nie zmieni. Kiedy tylko zechcesz, bedziesz mogla wejsc na pogranicze, uslyszec i poczuc zyjace tam stworzenia, a twoje cialo stanie sie rahkardan, "siegocialem", ktore jest czczone przez Sullow. Nie mam pojecia, dlaczego. I nie umiem ci powiedziec, dlaczego rodza sie Siegacze. Moze w czarach, ktore na poczatku zapieczetowaly Slepnie, byla jakas skaza, albo tez niemozliwe jest zbudowanie wiezienia bez klucza. - Heritas Cant usmiechnal sie lekko. - Moze pewnego dnia, kiedy postawisz mi te same pytania, bede znal odpowiedzi, ktore zaspokoja nasza ciekawosc. Jednego wszakze jestem pewien: jesli Wladcy Kresu i Zabrani zostana uwolnieni ze Slepni, unicestwia nas wszystkich. Oni bowiem chodza po smierci i zywia sie nienawiscia, a ich wspomnienia trwaja tak dlugo jak slonce. Tak, Asarhio March, nic dziwnego, ze sie boisz. Ja, ktory przez cale zycie zglebialem te sprawy, lekam sie bardziej, niz mozesz przypuszczac. Znam imiona bestii. Wiem, co kryje sie w Slepni, choc nie do konca, lecz nawet ten okruch wiedzy pali moj umysl jak piekielne ognie. Ruszaj wiec na polnoc za Rownine Burz z tym mlodym czlowiekiem, ktory nie dosc, ze polamal mi krzeslo, to jeszcze za grosz mi nie ufa. Idz i pokonaj glebokie po pas sniegi, idz i przeczolgaj sie przez czarny lod, idz i bezpiecznie uwolnij swoja moc. A kiedy sie dokona, wroc do mnie, a wtedy moze opowiem ci o wiezniach Slepni, wyrecytuje liste ich imion i zbrodni. Teraz nie wspomne o nich slowem. Wazac sie na to, twoim kosztem uwolnilbym sie od straszliwego brzemienia. I choc jestem ulomnym czlowiekiem, ktory moze poszczycic sie ledwie odrobina wiedzy i ktorego dni sa policzone, nieczesto kieruje sie zloscia. Zielone oczy, blyszczace i przepelnione wielorakimi emocjami, oskarzycielsko spojrzaly na Raifa. -Dobrze, ze ja wiem duzo, a ty wiesz niewiele. Ty dzialaj, ja bede sie martwic. Raif czul krew naplywajaca przez szyje do twarzy. Nie wiedzial, czy slowa Canta przeznaczone byly dla niego, czy dla Ash. Tak czy owak, byl przestraszony i wzburzony. Chcial odejsc, teraz, jak najdalej od Canta i rozwijajacego sie motka jego wiedzy, jak najdalej od Angusa i jego ukrytych pobudek. Chcial wrocic na szerokie przestrzenie ziem klanu. Mial dosc tajemnic, ktore go dusily. Wydobycie prawdy zdawalo sie niemozliwym zadaniem: Cant byl zbyt bystry, a Angus zbyt doswiadczony. Razem zamierzali zapanowac nad Ash i najpewniej nad nim. Drzwi zapraszaly; jedno pchniecie i stana otworem, potem krotki bieg tunelem i stanie pod nocnym niebem. Nie oszczedzajac Losia, w niecaly dzien znajdzie sie na klanowych ziemiach. Blackhailowie nigdy go nie przyjma, ale moze przygarna go Dhoone'owie lub jeden z mniejszych klanow, takich jak Bannen czy Orrl. Wygnancy mogli znalezc schronienie w innych klanach; Ewan Blackhail przyjal Gata Murdocka, ktory zostal wypedzony z klanu po bojce z Wortem Croserem o kobiete i jej wiano w postaci dwoch kiepsko nawodnionych poletek. Raif bezskutecznie probowal przypomniec sobie innych wyrzutkow. W pewnej chwili przeniosl spojrzenie z necacych go drzwi na Ash i gdy tylko ich spojrzenia sie skrzyzowaly, wiedzial, ze nigdzie sie nie wybierze, nie tej nocy. Prosila, by stanal przy jej boku, a on wyrazil zgode. Zwiazal sie slowem, a slowo bylo swiete. Raptem cichy dzwiek, jak urwany oddech, wyrwal sie z jego ust. Kimze on byl, by powolywac sie na dane slowo? On, ktory zlamal przysiege zlozona bratu i swemu klanowi? Na krotka chwile zamknal oczy, pragnac odeprzec nadchodzacy bol. -Znam Rownine Burz jak nikt inny - rzekl Angus do Ash, przerywajac cisze, ktora zalegala w komorze od chwili, gdy ucichly ostatnie slowa Canta. Co dziwne, sprawial wrazenie zaklopotanego i nie wiedzial, gdzie podziac swoje wielkie rece. - Zaprowadze ciebie i Raifa do Gory Potopu. Przyda wam sie ktos, kto pokaze, jak radzic sobie w lodowych krainach. Na Rowninie Burz zima szaleja sniezyce. Latwo sie zgubic, zapasc na zimna chorobe, nabawic sie odmrozen. Naucze cie, jak przeczekiwac burze, pokaze, jak znajdywac jedzenie pod lodem i kopac schronienia w starym sniegu. Na Rowninie Burz grasuja watahy lodowych wilkow, ktore w ciemnej porze roku z glodu atakuja ludzi. Dopilnuje, bys calo i zdrowo dotarla do Gory Potopu. Skonczywszy, popatrzyl na Raifa. Raif nigdy dotad nie widzial w oczach wuja czegos tak bardzo zblizonego do prosby. Wiedzial, ze Angus przewyzsza go umiejetnosciami, jednakze kazdy mieszkaniec Polnocy wart swego talizmanu wczesnie uczyl sie twardego zycia w bialej pustce. Walka z wilkami i sniezycami byla czescia zycia. Dlaczego w takim razie Angus tak bardzo chcial im towarzyszyc? Raif ze swistem zassal powietrze. Ash spojrzala najpierw na niego, potem na Angusa. -Kiedy ruszymy? Przystapili do ukladania planow. Heritas Cant zostawil ich, gdy rozmawiali o zapasach, trasach, ubraniach i koniach. Podnoszac sie niezgrabnie z czarnego krzesla, mruknal cos o rzeczach, ktore trzeba przygotowac. Patrzac, jak wspiera kalekie cialo na dwoch kosturach, Raif zaczal podziwiac sile woli, ktora niczym stalowa plyta kryla sie pod pomarszczona skora Canta. Nie ufal mu, lecz go szanowal i przyszlo mu na mysl, ze w miejskich domenach szacunek moze byc najwyzszym uczuciem, jakie jedni ludzie moga wzbudzac w drugich. Po wyjsciu Canta Angus zaczal ukladac marszrute w taki sposob, by jak najmniej czasu spedzili na ziemiach klanow. Raif domyslil sie, jakie wzgledy nim kieruja i byl mu za to wdzieczny. W miare, jak coraz wiecej dowiadywal sie o Rowninie Burz i posepnych, rzezbionych wiatrami pustkowiach wokol Gory Potopu, skladal dzieki Kamiennym Bogom, ze wuj bedzie im towarzyszyc. Pozno w nocy, kiedy gesi tluszcz wypalil sie w latarni i nikly plomyk pelgal po resztce knota, Cant wrocil do ziemianki z dwoma miedzianymi miskami i nozem z szarej stali. Angus, ktory wlasnie ostrzegal Ash przed przeziebieniem, urwal w polowie zdania i wstal, by pomoc kalece. Jego duza czerwona twarz zdradzala napiecie, a usmiech, do ktorego zawsze byl skory, tym razem jej nie rozjasnil. Wszyscy mieli za soba dlugi dzien. Ash i Raif patrzyli na siebie ponad stolem, gdy Angus i Cant konferowali po drugiej stronie komory. Raif nagle zapragnal zostac z nia sam na sam. Mial jej tyle do powiedzenia... Chcial zadac pytania, ktore nikomu nie przyszly na mysl, chcial wiedziec, czy czuje sie na silach, by ruszyc na polnoc, czy sie boi, na ile wierzy w slowa Heritasa Canta... Ash usmiechnela sie lagodnie i przetarla zaczerwienione oczy. -Wczesniej nie chciales nikogo do mnie dopuscic. Poczul zar na policzkach. -Nie chcialem, zebys znow zasnela. - Nawet w jego uszach zabrzmialo to gburowato. -Ciesze sie, ze ze mna pojedziesz. Z jej slowami noc odmienila sie po raz ostatni. Cant podszedl z miedziana czarka. Jego oczy blysnely niczym okruchy morskiego szkla, gdy powiedzial do Ash: -Poloz sie na lawie. Musze oblozyc cie ochronami. Ash, spogladajac na Raifa, wykrzywila usta ze strachu. -Nie zrobie ci krzywdy - zapewnil Cant. - Tylko ja za to zaplace. -Ale... -Ale co? Wolisz, zebym nic nie robil i dal stworom ze Slepni wolna reke? Ostatnio zawladnely twoim umyslem na cztery dni. Chcesz, zeby to sie powtorzylo? Ash pokrecila glowa. -Poloz sie tedy i pozwol mi zrobic, co trzeba. Po chwili wahania Ash polozyla sie na lawie. Raif zauwazyl, ze drzala. Podobnie jak Cant. -Angus, jesli ten mlody czlowiek ma zostac tu i patrzec, to miej na niego baczenie. Nie zycze sobie, by miotal sie i pieklil o rzeczy, ktorych nie potrafi pojac. -Tak, Heritasie. - Angus przywolal Raifa do siebie. - Chlopak bedzie przy mnie, badz spokojny. Raif nie lubil byc traktowany jak dziecko. Podejrzewal, ze Heritas Cant zachowal sie w ten sposob, zeby ukarac go za polamanie krzesla. Mimo wszystko podszedl do Angusa i oparl sie o brzeg stolu. Stos pacierzowy Canta mial zbyt wiele kregow. Gdy sie pochylil, zeby poluzowac troczki pod szyja Ash, kregi napiely cienkie plotno szaty jak sterczace osci. "Kto go polamal? - zastanowil sie Raif. - Jakie przestepstwa karze sie kolem?" -Poloz to na jezyku. - Cant podal Ash suszony lisc. - Zgryz go, gdy kaze. Ash wykonala polecenie. Raif wpatrywal sie w nia z takim natezeniem, ze poczatkowo nie spostrzegl, kiedy Cant wyjal noz. Gdy zatrzasl sie jak razony gromem, Angus szepnal: -Spokojnie, chlopcze. Rozluzniajac sie, zeby uspokoic wuja, patrzyl, jak Cant przyklada noz do wlasnej reki. Gdy ostrze spoczelo nad zyla cienka i niematerialna niczym pasmo dymu, usta wyrzekaly nieslyszalne slowa. W komorze pociemnialo. Powietrze stalo sie gestsze, zimniejsze, trudniejsze do wyrzucenia z pluc. Won miedzi i krwi zawisla jak mgla nad polem pod koniec bitwy. Raifowi zwilgotnialy usta. Walczac z mdlosciami, z trudem przelknal sline. Twarz Ash blyszczala od potu; oczy miala zamkniete, usta otwarte. Cant odslonil jej rozowa szyje i pochylil sie nad nia, zwiazany z nia substancja, ktora dobywala sie z ust Ash. Raif widzial ja w postaci gestego cienia, mieszaniny slow, powietrza i czegos jeszcze, czego nie umial nazwac. Swiatlo splynelo po ostrzu, gdy Cant przeciagnal nozem po skorze. Krew byla tak jasna i pelna zycia, ze dziw bral, iz wyplywala z na wpol obumarlego, zdeformowanego ciala. Saczac sie po nozu, skapywala do miedzianej czarki z odglosem, ktory przypominal tupot dzieciecych nozek po kamiennych plytach. -Zgryz lisc - polecil Cant. Ash zamknela usta, poruszyla szczeka. Cant upuscil noz i polozyl zdrowa reke na jej gardle. Powietrze w komorze poruszylo sie, jakby przeciag wpadl przez otwierane drzwi. Raif czul, jak kruczy talizman rozgrzewa sie na jego piersiach. Sylwetka Canta stala sie mniej wyrazista, falujaca, jakby patrzyl na nia przez zar nad ogniskiem. Puls mu przyspieszyl, w glowie kolatala sie mysl o niebezpieczenstwie. Ash byla Siegaczem, a z tym wiazaly sie stare talenty, dawna wiedza i moc wyrastajaca nad wszystko, co bylo mu znane. Gdyby postanowila sprzeciwic sie Cantowi, moglaby go zabic. Zerknal na Angusa i w jego oczach wyczytal, ze wuj mysli o tym samym. Ash i Cant stanowili teraz jednosc, polaczeni jak dwa jelenie splecione rogami. Raif zadrzal, gdy porownanie przypomnialo mu o pewnym zdarzeniu. Trzy lata temu u podnoza lysizn natkneli sie z Dreyem na oskubane do czysta szkielety dwoch losi: lezaly glowa przy glowie z lopatami splecionymi tak mocno, ze zadna sila nie mogla ich rozdzielic. Przez niezliczone dni i noce byki walczyly o odzyskanie wolnosci, lecz w koncu, wyczerpane, padly na ziemie i zdechly. Tem nazwal je ofiarami rykowiska. Powiedzial, ze taki tragiczny koniec zdarza sie tylko wtedy, gdy mierza sie samce o rownej sile. Krwawy dym zawisl miedzy Ash i Cantem, gdy zaczela parowac zawartosc miedzianych czarek. Twarz Canta poszarzala z wysilku. Wsciekle poruszal ustami, mamroczac zaklecia i tajemne slowa. Raif nie mogl juz na to patrzec. Zatrzymal spojrzenie na cieniach rzucanych na sciane. Po chwili nawet ich widok stal sie nie do zniesienia. Czary nigdy dotad nie wydawaly mu sie takie zle i sprzeczne z natura. Po raz drugi tej nocy przylapal sie na tesknym popatrywaniu na drzwi. Tylko dzien jazdy na polnoc dzielil go od ziem klanow, lecz rownie dobrze moglyby one lezec w mroznym sercu dalekiego Pustkowia. Nigdy nie czul sie bardziej oderwany od znajomych mu rzeczy niz wowczas, gdy czekal, az Heritas Cant zakonczy swoje czary. Rozdzial 33 SHANKOWE PSY Przebudzil ja talizman. Snila o Raifie, ze bladzi w podziemnym labiryncie, nie mogac znalezc wyjscia, kiedy kamyk nacisnal na jej piersi z taka sila, ze az zabolalo. Natychmiast otworzyla oczy. Odcien mroku panujacego w komorce powiedzial jej, ze nadal jest noc. Marszczac brwi, siegnela pod welne nocnej koszuli i zacisnela talizman w dloni.Pchniecie. Szybko, jakby trzymala goracy wegielek z ogniska, Effie otworzyla reke. Musiala wstac i opuscic swoja komorke. Ta mysl nie przyszla do niej w slowach; prawde mowiac, to wcale nie byla mysl. Po prostu wiedziala, tak jak sie poznaje pore dnia czy smak powietrza w ustach. Spuscila nogi na podloge. Buty czy kapcie? "Buty sa cieplejsze" - podpowiedzial cichy glos. "Kapcie sa cichsze" - podsunal drugi. Effie wyciagnela stope w ciemnosc i szukala po omacku, az palce musnely puszysta miekkosc wiewiorczych kapci. Sciagnela okrycie z lozka i narzucila na ramiona. Nie bylo czasu na szukanie szala. Nogi odmowily jej posluszenstwa, gdy wstala. Miala wrazenie, ze zamienily sie w dwie mokre od deszczu galazki, ktore nie maja nic wspolnego z reszta ciala i nie zamierzaja dzwigac jego ciezaru. Czula drzenie dolnej wargi, gdy powoli, krok po kroku, zblizala sie do sciany. Pchniecie. -Przestan - szepnela, z radoscia dajac zajecie dolnej wardze. - Wiem. Myslac, co uslyszalaby od Inigara Stoopa, gdyby sie dowiedzial, ze rozmawiala ze swoim talizmanem, poczula sie lepiej. Zeszlej wiosny Rufus Pole stal sie posmiewiskiem calego okraglaka, gdyz gadal do swoich owiec. Effie widziala jego owce - byly czyste, zdrowe i opasle jak deszczowe chmury - i zachichotala, gdy powiedzial, ze woli rozmawiac z nimi niz z cwiercia ludzi w calym klanie. Rozmyslanie o owcach podnioslo ja na duchu. Nogi znow byly posluszne, gotowe do biegu. Zaciskajac pod szyja narzute z lozka, ruszyla do drzwi. Byly zamkniete, oczywiscie - otwarte drzwi byly druga zla rzecza po otwartych przestrzeniach - ale Raina i Drey wymogli na niej, zeby nie zaciagala zasuwy. Przesuwajac palce po ryglu, zastanowila sie, czy nie zamknac sie od srodka i po prostu nie przeczekac niebezpieczenstwa, ktore nadciagalo. Ale wiedziala, ze takie rozwiazanie byloby niemadre. Drzwi z latwoscia mozna wylamac. Oddychajac plytko, pchnela je i wyszla w nowa ciemnosc czekajaca po ich drugiej stronie. Noca w okraglaku panowal lodowaty chlod, korytarzami ciagnely biorace sie nie wiadomo skad przeciagi, a wokol rozbrzmiewaly dziwne odglosy. Effie znala je dobrze. Zrodlem halasu byly kamienne bloki w scianach, ktore przesuwaly sie nieznacznie, gdy stygly rozdzielajace je drewniane belki, a przeciagi ciagnely z niewidocznych szczelin w dachu z torfu i siwego kamienia. Longhead mowil, ze wiosna jaskolki wija tam gniazda i przez chwile myslala o ptakach, idac korytarzem od drzwi swojej komorki. Zastanawiala sie, co znajduja do jedzenia, kiedy uslyszala kroki na kamiennych schodach biegnacych wprost nad jej glowa. Z gory opadala aureola swiatla. Ktos, mezczyzna, zakaszlal chrapliwie i charknal sluzem. Effie, stojac w ciemnosci pod sciana, wyciagnela reke, by znalezc najblizsze drzwi. Reka znalazla szorstkie deski, gdy w polu widzenia ukazaly sie buty. Dziekujac wszystkim Kamiennym Bogom - nawet Behathmusowi, ktory zawsze przyprawial ja o ciarki i ktorego imienia nie wymawial nikt procz mlociarzy - ostroznie uchylila drzwi i wsmyknela sie do czyjejs izby. W okraglaku nigdy nie zamykano drzwi na rygle i po raz pierwszy w swym osmioletnim zyciu byla z tego rada. W komorce panowala ciemnosc tak gesta, ze nie widziala nawet reki, ktora zamknela drzwi. Skads z bliska dobiegalo pochrapywanie. Spiacy ludzie. Nie tak dawno znala nazwiska i twarze wszystkich, ktorzy mieszkali blisko jej izdebki, ale teraz nie byla pewna, kto tu spi. Okraglak pekal w szwach, do gniazda Blackhailow sciagneli wszyscy zwiazani z klanem, szukajacy ochrony przed Psim Lordem. Spali, gdzie tylko mogli. Wszedzie bylo ich pelno. Niektorzy wszczynali awantury. Ledwie w zeszlym tygodniu Anwyn Bird zbila kopyscia zone wiesniaka za to, ze smiala spedzic noc w jej kuchni. W powszechnym mniemaniu kobieta wyszla ze starcia bez szwanku; rozlegle since nie byly czyms, czego nie uleczyloby parotygodniowe lezenie w lozku. Wciagajac nosem powietrze, Effie wbila wzrok w cienie. Po paru minutach zaczela rozrozniac ksztalty: siennik ze skulonymi postaciami, czerwony slup podpierajacy strop, szereg pekatych workow zawieszonych wysoko, zeby zawartosc nie naszla wilgocia. Sluchala szmeru oddechow i chrapania, sprawdzajac, czy ludzie pograzeni sa w glebokim snie. I wlasnie wtedy, gdy poczula sie dosc bezpiecznie, by zastanowic sie nad swoim polozeniem, pasek swiatla rozblysnal pod drzwiami. Czlowiek ze schodow skrecil w te strone! Zesztywniala. Kroki przyblizyly sie... swiatlo pojasnialo... Potem kroki przycichly, a blask przygasl, gdy mezczyzna minal drzwi. Effie dopiero teraz zdala sobie sprawe, ze wstrzymywala oddech, i wypuscila powietrze w dlugim westchnieniu ulgi. I w tej samej chwili uslyszala znajome zawodzenie zawiasow tak zardzewialych od wilgoci, ze zadna ilosc oleju nie mogla ich uciszyc. Drzwi jej komorki. Oddech uwiazl jej w gardle. Talizman pulsowal na jej piersi niczym drugie, mniejsze serce. Przyciskajac czolo do drzwi, nasluchiwala dalszych odglosow. Cisza. Co on tam robil? Przywolala w pamieci jego buty: skora byla zielonkawa, splesniala, na noskach widnialy zacieki od wody, a podeszwy oblepione byly zaschnietym blotem z drobinami sieczki. Zaden szanujacy sie wojownik nie zalozylby takich buciorow. Effie potrzasnela glowa. Nawet jednoroczny. Jek zawiasow powtorzyl sie, przepedzajac z jej glowy wszelkie mysli o butach. Spiela sie. Nie mogla oddychac. Jakby ktos zlapal ja za gardlo. Znow kroki. Klap, klap, klap. Tak blisko, ze czula drzenie drzwi pod czolem. Zwolnily. Zatrzymaly sie. Wyobraznia podsuwala jej najgorsze obrazy. Wiedziala, jak wygladaja buty tego mezczyzny, ale co z jego twarza, z zebami? A moze to jakis potwor... Drobne, silne skurcze sciskaly jej brzuch. Czy ma przebudzic spiacych? A moze oni tez sa potworami? Nagle mezczyzna znow ruszyl, oddalajac sie z powolnoscia, ktora stanowila kolejna torture. Effie czekala. Nawet gdy kroki dawno ucichly i zastapily je nocne odglosy, stala z czolem przycisnietym do desek, z cialem tak nieruchomym, ze kurz osiadal na jej plecach. Cichy chrzest siana pod spiacym, ktory zmienial pozycje, przerwal zawieszone w czasie oczekiwanie. Effie oderwala glowe od drzwi i rzucila okiem przez ramie. Przez malenka szczeline w dachu wsaczal sie strumyczek porannego swiatla. Siennik byl teraz wyraznie widoczny. Troje spiacych konkurowalo o miejsce na wypchanym sianem materacu: chudy wiesniak ze srebrzysta broda, ciemnowlosa kobieta o jasnych plecach i ciemnowlose dziecko. Effie po chwili zrozumiala, ze malec nie spi. Mial szeroko otwarte oczy i patrzyl na nia z ciekawoscia, z jaka dzieci patrza na rzeczy, ktore moga, ale nie musza byc niebezpieczne. Podnoszac palec do ust, nakazala mu zachowanie milczenia. Chlopiec byl maly i chudy, duzo mlodszy od niej. Choc normalnie nie zwrocilaby na niego uwagi, teraz wiedziala, ze sa ulepieni z tej samej dzieciecej gliny. Chlopiec tez to wiedzial i odpowiedzial jej podobnym znakiem. Pilnowala sie, zeby nie okazac ulgi. Oboje byli dziecmi, ale ona byla starsza i choc maly wyswiadczal jej przysluge, musiala zachowac nalezny dystans. Trwali na swoich miejscach przez dluzszy czas, patrzac na siebie w coraz jasniejszym swietle, ani przyjaznie, ani nieprzyjaznie, czekajac. Kiedy matka wyciagnela reke, by przez sen przytulic synka, Effie wiedziala, ze pora odejsc. Nie podobala jej sie mysl o wychodzeniu za drzwi, ale rozsadek podpowiadal, ze wstal swit i ze nikt nie osmieli sie zrobic jej krzywdy w swietle dnia. Gestem podziekowala chlopcu z powaga stosowna do jego wyczynu i wyszla. Na korytarzu panowal polmrok. Z gory naplywal klekot metalowych garnkow, tupot stop, ostro wypowiadane rozkazy. Anwyn rzadzila w kuchni, rozniecajac ogien, by podgrzac wczorajsza zupe i podplomyki. Effie spojrzala w strone swojej komorki. Pchniecie. Nie, lepiej na razie tam nie wracac. Pocierajac reka czolo obolale od przyciskania do drewna, zastanowila sie, co zrobic. Drey byl w Wielkim Palenisku, spal blisko ognia jak inni jednoroczni. Ostatnio stal sie kims waznym. Rory Cleet, bracia Shankowie, Bullhammer, Craw Bannering i wszyscy pozostali jednoroczni zwracali sie do niego w sprawie dowodzenia wyprawami, rozsadzania sporow, posredniczenia w rozmowach z Mace'em Blackhailem. Czesto nie bylo go w okraglaku. Wyprawial sie na granice, ruszal na zwiady az do Gnashow, przewozil wiadomosci miedzy Blackhailami a wypedzonymi Dhoone'ami. W zeszlym tygodniu pojechal z Mace'em Blackhailem i dwoma setkami pelnych wojownikow, by bronic Bannenow przed silami Psiego Lorda. Drey powiedzial, ze Psi Lord chce podbic wszystkie klany zaprzysiezone Dhoone'om i umocnic swoja pozycje na podbitych ziemiach. Juz zniosl klan Withy i zajal smieszny maly okraglak pociety szybami, sztolniami i krecimi norami, lezacy dwa dni drogi na poludnie od domu Dhoone. Nawet dla polaczonych sil Dhoone'ow, Blackhailow i Bannenow obrona siedziby Bannenow nie byla latwa. Drey powiedzial, ze Bluddowie walczyli jak wcielone diably, a sam Psi Lord szalal w pierwszym szeregu. "Dobrze, ze go nie widzialas, Effie - wyznal po powrocie. - Dosiadal paskudnego karego konia i wladal pospolitym orezem, a jednak nikt, kto skrzyzowal z nim mlot, nie przezyl, by o tym opowiedziec. - Drzenie przebieglo po jego grzbiecie. Effie zapytala o przyczyne. - Wrzeszczal do nas, Effie. Wrzeszczal, ze laknie krwi Blackhailow". Ona tez zadrzala. Wedlug slow Dreya bitwa ciagnela sie dlugo w noc i choc zjednoczeni obroncy mieli przewage liczebna, Bluddom udalo sie przedrzec przez ich szeregi i zadac straty wieksze, niz sami poniesli. Drey zostal ranny pod sam koniec bitwy. Mace Blackhail poslal go wraz z dwoma tuzinami mlociarzy w pogon za wycofujacym sie Psim Lordem i jego synami. Dziesieciu mlociarzy poleglo. Zaostrzony rab obciazonego olowiem mlota przebil Dreyowi pancerz. Sila uderzenia wysadzila go z siodla i ciezko upadl na kamienista ziemie. Effie wciagnela policzki. Raina powiedziala, ze gdy tylko zniknie opuchlizna i since, szybko wydobrzeje. Mial zlamane tylko dwa zebra. Lekko potrzasajac glowa, podjela decyzje. Postanowila, ze nie bedzie szukac Dreya. Wiedziala, ze poswiecilby jej czas niezaleznie od tego, jak bardzo bylby zajety - wszak to jej wypatrywal, gdy wracal z wypraw do domu i jej imie wypowiadal, modlac sie co wieczor do Kamiennych Bogow -jednak nie chciala byc mu ciezarem. Juz i tak mial zbyt duzo zmartwien. Odejscie Raifa nadal sprawialo mu bol. Nigdy o tym nie wspominal, ale sama widziala, jak sztywnieje z gniewu, kiedy ktos w jego obecnosci osmieli sie wypowiedziec imie brata. Jednakze ostatnimi czasy trudno bylo opedzic sie od opowiesci o Raifie Sevrance. We wszystkich klanach az huczalo o zdarzeniu, ktore mialo miejsce w Duffowym Pieczysku. Trzech Bluddow zginelo z jego reki. Trzech, to nie do wiary! Effie zadrzala. Zwano go teraz Patrzacym na Umarlych. Wspiela sie po schodach do sieni. Tak bardzo chciala, zeby Raif tu byl. Dreyowi nie mogla powiedziec o czlowieku na schodach, gdyz poszedlby prosto do Mace'a Blackhaila i tym razem naprawde doszloby do walki. Pokrecila glowa. Nie wolno do tego dopuscic. Mace byl zlym czlowiekiem. Drey przewyzszal go sila, ale ona dobrze wiedziala, ze to nie wystarczy. Mace umial ranic ludzi na rozne sposoby. Zranil Raine, odmienil ja. Mogl wypedzic Dreya z klanu albo zrobic cos jeszcze gorszego. Uspokoila sie, przechodzac przez sien i mijajac kuchnie. Powtarzala sobie, ze naprawde nie wie, czy Mace Blackhail ma jakis zwiazek z czlowiekiem ze schodow, ze nie moze nawet byc pewna, czy ten czlowiek zamierzal ja skrzywdzic. Bojac sie kolejnego dzgniecia kamiennego talizmanu, niecierpliwie uderzyla go piastka. Nagle ogromnie zapragnela znalezc sie w miejscu, o ktorym wiedziala, ze bedzie bezpieczne. Stapajac na paluszkach, podeszla do bocznych drzwi wychodzacych na plac. Uchylila je, wystawiajac twarz na uderzenie zimnego powietrza. Wirowaly w nim ciezkie szare platki, niesione silnym polnocnym wiatrem. "Kolejna burza - pomyslala, wychodzac na zewnatrz. - Trzecia w ciagu trzech dni". Wielkie wrota stajni byly zawarte i podparte belkami, zeby wiatr ich nie otworzyl. Idac przez plac, nie spuszczala z nich oka. Sniezyca przyslaniala otwarta przestrzen pastwiska, daleki garb Klina i jeszcze dalsza linie horyzontu, ale dobrze wiedziala, ze lepiej ich nie wypatrywac. Sama swiadomosc ich obecnosci sprawiala, ze serce jej przyspieszalo. "Do psiarni nie jest daleko - powtarzala w duchu. - Jeszcze tylko kawalek". Jebb Onnacre, ktory wzenil sie do Shankow i teraz mial w swojej pieczy wszystkie konie i psy, minal ja o pare krokow w drodze ze stajni. Usmiechnal sie i podniosl reke na powitanie. Effie lubila go; byl cichy, dobry dla zwierzat i nigdy nic jej nie mowil, gdy znajdywal ja w psiarni. Zwykle zawsze odpowiadala mu ruchem dloni, ale dzisiaj spuscila glowe i udala, ze go nie widzi. Zauwazyla, ze mial ublocone buty. Mogl siedziec i jesc sniadanie z czlowiekiem ze schodow. Zaniepokojona ta mysla, zaczela biec wzdluz sciany stajni do stojacych na tylach psiarni. Nim dotarla na miejsce, wiewiorcze kapcie zrobily sie sztywne od lodu. Otulajac sie kocem z poslania, ominela dwie najwieksze szopy i skrecila do stojacej za nimi niewielkiej budki. Zbudowana z kamienia na planie kola, zagrzebana gleboko w sniegu, wygladala jak pomniejszona wersja okraglaka. Mala psiarnia. Na jej widok cos scisnelo ja w piersiach. Tak bardzo chciala sie tu znalezc.Loskot burzy jakby przycichl, gdy uslyszala psy. Jeden juz zwietrzyl jej zapach i ujadal jak najety. Effie usmiechnela sie szeroko. Domyslila sie, ze to Czarny Nos; on zawsze jazgotal z byle powodu. Kucnela przed niskimi drzwiczkami i odciagnela zasuwke. Zaskrzypialy zawiasy. Nie zdazyla otworzyc drzwiczek na cala szerokosc, gdy po drugiej stronie ustawily sie wszystkie psy. W jej sercu wezbrala radosc. -Przestancie! Spokojnie. Zadnego gryzienia kapci. Oddajcie mi koc! Zle psiska. Niedobre psiska. Psy witaly ja w swoim cieplym, ciemnym legowisku, energicznie merdajac ogonami i lizac ja rozowymi jezorami. W ich bursztynowych slepiach plonelo zainteresowanie i uczucie. Wiekszosc ludzi w klanie utrzymywala, ze Shankowe psy sa najbardziej zlosliwymi, najdzikszymi, najmniej usluchanymi bestiami pod sloncem. Anwyn zwala je diabelskim pomiotem, ktos inny ogoniastymi niedzwiedziami. Oczywiscie, od kiedy jeden z nich znalazl w sniegu zywe niemowle, otoczyla je swego rodzaju legenda. Zaczeto darzyc je naleznym szacunkiem... zawsze z bezpiecznej odleglosci. Anwyn podsylala im przez Mog Wiley resztki jedzenia z kuchni, a Jenna Walker, ktora teraz matkowala uratowanemu malenstwu, nie pozwolila powiedziec o nich zlego slowa. Orwin Shank, powszechnie uwazany za najmajetniejszego czlowieka w klanie, dal dorodne jagnie Paillemu Trotterowi w zaplate za ulozenie o nich piesni. Effie slyszala te piesn. Jej zdaniem nie byla zbyt dobra i zbyt wiele slow rymowalo sie z "psami", ale nawet ona musiala przyznac, ze melodia brzmiala wesolo. Przy niej psy Shanka byly lagodne i skore do zabawy jak kocieta. Czasami, rzucajac sie na powitanie, zapominaly, jakie sa silne i raz czy dwa wrocila do okraglaka podrapana i posiniaczona. Nigdy sie tym nie przejmowala, a siniaki prawie wcale nie bolaly. Psy byc moze wyczuly jej wczesniejszy strach, poniewaz byly wyjatkowo delikatne, gdy sadowila sie pod zamknietymi drzwiami. Czarny Nos z przejeciem tracal jej twarz wydatnym mokrym nosem. Pani Pszczola przytulila sie, dzielac sie wlasnym cieplem z ta mala istotka, ktora przyszla z zimna. Effie pogladzila jej rdzawy kark. Dawno temu doszla do wniosku, ze Pani Pszczola uwaza ja za jedno ze swych szczeniat. Stary Szatan ulozyl wielki leb na lapach i natychmiast zasnal. Krzykacz i Zebaty tarmosily jej kapcie, cicho posapujac. Kocica przysiadla wyniosle z dala od wszystkich. Effie wiedziala, ze raczy przyjsc dopiero wtedy, gdy zwroci na nia uwage. Siedzac w psiej budzie na twardo ubitej ziemi, ciasno otoczona wszystkimi psami, wreszcie poczula sie bezpieczna. Talizman uspokoil sie, zasnal. Mysl o czlowieku na schodach przestala ja przerazac i zaczela sie zastanawiac, czy przypadkiem nie robi widel z igly. Juz bylo jej przykro z powodu lekcewazenia, z jakim potraktowala Jebba Onnacre. Czarny Nos nie odrywal od niej spojrzenia madrych psich oczu, gdy inne psy moscily sie do snu. Kazdy pies postawil sobie za cel wykorzystanie jakiejs czesci jej ciala jako poduszki. Effie uwielbiala czuc na skorze ich ciezkie glowy i lapy. Przyszla nawet wyniosla i dystyngowana Kocica, zwabiona reka wyciagnieta w jej strone i cichym cmokaniem. Effie kochala Shankowe psy. Byly dobrymi psami. Troche smierdzialy, ale Jebb Onnacre kiedys powiedzial, ze jej zapach jest dla nich prawdopodobnie tak samo niemily. Przykryta cieplym, zywym kocem psich glow i lap, zaczela zapadac w sen. Byla taka zadowolona, ze nie pobiegla do Dreya... Psy ja ochronia. Marzenia o psach ukolysaly ja do snu. Wrrrrr. Warczenie psa stalo sie czescia snu. Ale nie chcialo ucichnac. Wkrotce dolaczyly inne psy i podniosly taki harmider, ze nie sposob bylo go ignorowac. Effie ocknela sie. Przez otwor w tylnej scianie, sluzacy do wyrzucania odchodow, wpadal snop swiatla. Musiala przyzwyczaic oczy do blasku. Rozejrzala sie, jeszcze dobrze nie widzac. Szesc psow otaczalo ja polkolem: staly ze zjezona sierscia, z opuszczonymi lbami, z ogonami przycisnietymi do zadow. Widzac zolte kly i plonace slepia, nagle zrozumiala, skad sie wziely wszystkie te zle rzeczy opowiadane o Shankowych psach. Bez zmruzenia oka moglyby zabic czlowieka. Gdy podniosla reke, zeby je uspokoic, uslyszala dobiegajace z zewnatrz glosy. Dwa. Podniesione, zeby przekrzyczec burze. Meski i kobiecy. -Ta dziewucha to wiedzma. Czarownica. Cutty klnie sie, ze zniknela na jego oczach. Pewnikiem poznala, ze po nia idzie, gdy tylko zaciemnil drzwi okraglaka. To przez ten jej talizman. Jak chcesz wiedziec... Effie wytezyla sluch, zeby uslyszec cos wiecej w halasie, ktory tworzylo zawodzenie wiatru i warczenie psow. Wznoszac rece, starala sie bezglosnie uciszyc zwierzeta. Natychmiast poznala, kto i o kim mowil. Niski, meski glos nalezal do latarniczki, Nellie Moss. Cutty, jej syn, byl mniej wiecej w wieku Dreya, jednak dotad nie zostal jednorocznym. Zeszlego lata przylapano go na kradziezy kurczat z kurnika Merritt Ganlow, a zima wydarzyl sie jakis wypadek, w ktory zamieszane byly dziewczeta Tanna. Effie miala nikle pojecie, o co chodzilo. Ledwie znala Cutty'ego Mossa i byla pewna, ze przez wieksza czesc roku nie mieszka w okraglaku. Przypominala sobie tylko jedna rzecz o nim, mianowicie, ze jedno oko mial piwne, a drugie niebieskie. -Cicho, kobieto! - Twardy meski glos ucial ostatnie slowa Nellie Moss. - Nie bede dluzej sluchac tego zabobonnego jazgotania. Ta Sevrance'owna jest nie bardziej opetana niz ty czy ja. Jesli sie wymknela, to dlatego, ze uslyszala kroki twojego nicponia. Cieplo, jakim obdarzyly ja psy, przepadlo bezpowrotnie. Zastapil je chlod. Effie byla pewna, ze slyszy glos Mace'a. Ziebil ja przez kamienne mury psiarni jak lodowate krople deszczu. -Cutty nie jest durniem - ostro odparla Nellie Moss. - Zrobil, co mu kazales. -W takim razie bedzie musial sie bardziej przylozyc, bo nie zniose, by ta mala suka weszyla po okraglaku, wymyslala niestworzone rzeczy i wodzila za mna slepiami zabitego ojca. Psy z wiekszych psiarni zaniosly sie ujadaniem i wyciem, jednak wystarczylo, by Mace swisnal w powietrzu kawalkiem rzemienia, a zapadla cisza zmacona jedynie brzekiem metalu. Effie domyslila sie, ze Mace przyniosl smycze, chcac przed najsrozszym uderzeniem burzy zabrac najlepsze psy do okraglaka. -Sumienie cie gryzie, co? - W glosie Nellie Moss pobrzmiewalo zadowolenie. -Rob, jak sie umowilismy. -Wszystkim byloby latwiej, gdyby trafila ja strzala kapturnika... jak Shora Gormalina. Nastapila szybka seria dzwiekow. Tupot butow po sniegu, szelest plotna i niski, gardlowy jek Nellie Moss. -Nie radze jeszcze raz wspominac o Shorze Gormalinie, kobieto. Czy to jasne? - Przez dluzsza chwile Effie slyszala tylko wiatr i ciche, uparte warczenie Czarnego Nosa, a potem: - Pytam, czy to jasne? Z trudem zaczerpniety oddech. -Tak. To jasne. Nikt ode mnie nie dowie sie prawdy. -To dobrze. - Po slowie rozbrzmial dziwny dzwiek, jakby szybkie pstrykniecia palcami. Effie skulila sie miedzy psami, wstrzasnieta do glebi. Pani Pszczola zaczela lizac ja po uszach, jak chorego szczeniaka. Stary Szatan, Krzykacz i Zebaty nadal skupialy uwage na ludziach przed buda, stojac pysk przy pysku na wyprezonych lapach. Czarny Nos i Kocica, ktorych Effie zawsze uwazala za przywodcow stada, czujnie dreptaly przed drzwiami, nasluchujace, w pogotowiu. Wszystkie poza Pania Pszczola warczaly. Shankowe psy. Tak nazwal je Shor Gormalin. Effie pamietala, jak sie usmiechnela, kiedy nazwal je tak pierwszy raz. Shor Gormalin znal sie na psach. I o niej tez wiedzial niemalo. Jako jedyny w klanie rozumial, dlaczego czasami musi uciec i schowac sie przed ludzmi. Powiedzial nawet, ze sam tak robil. Jego slowa mialy dla niej ogromne znaczenie. Pomogly zapomniec o niektorych zlych rzeczach, ktore wygadywala Letty Shank i inne dzieci. Nie mogla az tak bardzo sie od nich roznic. Nie mogla. Przeciez najlepszy fechmistrz w klanie powiedzial, ze w chlopiecych latach sam byl do niej podobny. Bol rozdarl jej piersi. Stalo sie cos strasznego. Ze slow Nellie Moss wynikalo, ze tak naprawde Shor Gormalin nie zostal zabity przez kapturnika, a w jego smierci maczal palce Mace Blackhail. Effie zaczela kolysac sie na posladkach. Poczula sie chora, okropnie chora, jakby najadla sie ziemi i brudu. Kiedy Pani Pszczola znow liznela jej ucho, odepchnela ja. "Shor Gormalin. Mace Blackhail zabil Shora Gormalina. Skrzywdzil Raine i..." Przestala sie kolysac, gdy pewna mysl przebila sie przez inne jak kamien przez tafle lodu. Mace zabil Shora z powodu Rainy. Shor kochal Raine. On by ja chronil, nie dopuscil do wymuszonego malzenstwa. Effie teraz przypomniala sobie rozne szczegoly. Shor w lot odgadywal zyczenia Rainy, otaczal ja opieka po smierci Dagra. Robil dla niej wszystko, co bylo mozliwe. Przejal jej obowiazki, dogladal zapasow ziarna i oleju... nawet pojechal do Starego Lasu, zeby sprawdzic zastawione przez nia pulapki. Effie miala wrazenie, ze bryla lodu ciazy w jej brzuchu. Shor zajmowal sie Raina od dnia, kiedy znalazl ja tutaj, w malej psiarni. Wezbrala w niej fala mdlosci, az zakrecilo sie jej w glowie. Odwrocila sie od psow i zwymiotowala. Gdy wycierala usta grzbietem dloni, Pani Pszczola zaczela zlizywac to, czego pozbyl sie zoladek. -Co to? - Glos Mace'a Blackhaila nagle zabrzmial bardzo blisko. -Psy Shanka. Bodaj je zaraza wytlukla. Mace Blackhail chrzaknal. -Zabieraj sie stad, kobieto. I nie przylaz tu za mna. Ludzie moga wyszpiegowac nasze schadzki. - Zadzwonily smycze. - Zajmij sie swoimi sprawami. -Cutty zaczeka do stosownej chwili. Zaczeka, az wszystko przycichnie i dziewucha o nim zapomni, a wtedy zabierze ja w miejsce, z ktorego nie ma powrotu. -Ma zniknac, i to szybko. -Cutty nie da sie poganiac. Nie teraz, gdy wie, ze to czarownica. Mace Blackhail cos powiedzial, ale wiatr porwal jego slowa. -Nie musisz nas uczyc ciemnych sprawek - burknela latarniczka. -A ja nie potrzebuje lekcji meskiego rzemiosla od baby, ktora zapala pochodnie, zeby zarobic na miske strawy. Precz. - Slowo zostalo wypowiedziane szeptem, ale nioslo sie lepiej od wczesniejszych. Brzmial w nim tak dobitny nakaz, ze Effie odsunela sie od drzwi. Nawet psy ucichly. Kroki oddalily sie w kierunku okraglaka. Przez dluzsza chwile panowala cisza, potem Mace zawolal na swoje psy. Zaskrzypialy drzwi, zwierzeta z ujadaniem i wyciem wypadly na snieg. Wilgotny nos zaczal obwachiwac drzwiczki malej psiarni. Potem padl rozkaz i Mace Blackhail zabral swoje brytany. Gleboko w psiej budzie Effie objela kolana. Psy tworzyly wokol niej zywa bariere, jednak po raz pierwszy od wielu miesiecy, od kiedy tu przychodzila, nie czula sie juz wsrod nich bezpieczna. Rozdzial 34 FATALASZKI DLA DZIEWCZYNY -Jak sie czujesz? - Twarz Raifa byla ponura, gdy zadawal pytanie. Wygladzil reka brzeg koca, ktory ja przykrywal.-Chyba... dobrze. - Ash przetarla oczy. - Czuje sie jakby zwiazana w srodku, jakby Heritas Cant okrecil sznurkiem wszystkie moje wnetrznosci. - Raif nie lubil Heritasa Canta; poznala to z ust zacisnietych w chwili, gdy o nim wspomniala. -Dasz rade jechac konno? -A mam wybor? Nie odpowiedzial. Popatrzyl na nia ciemnymi oczami, potem odwrocil wzrok. Siedzieli w pokoju, w ktorym Heritas Cant przyjal ich zeszlej nocy. Sadzac ze smuzek szarego swiatla wpadajacego przez szpary pod okiennicami, bylo juz po poludniu. Ash spala na wyscielanej lawie blisko ognia. Nie pamietala, jak sie tu znalazla, nie wiedziala nawet, czy przyszla na wlasnych nogach, czy zostala przyniesiona. Ostatnim, co zachowala w pamieci, byl plusk, z jakim krople krwi Canta spadaly do czarki. Zadrzala. Nadal czula w ustach smak strachu. -Zostawie cie teraz - powiedzial Raif. - Zjedz sniadanie. - Zmarszczyl czolo. - Rano bylismy z Angusem na targu. Kupilismy ci troche ubran. Sa w koszyku przy stole. - Otworzyl drzwi. - I czeka na ciebie kucyk. Podniosla sie z lawy. -Kucyk? -Tak, z gorskiej rasy. Szary jak burzowa chmura. -Sam go wybrales? Raif przytaknal. Ich oczy spotkaly sie na chwile. -Nie wiaze cie zadna obietnica. Wczoraj wszystko bylo takie... - Potrzasnela glowa. - Nie mialam prawa prosic cie o pomoc - dodala. Chlodne swiatlo rozblyslo w oczach Raifa. Nie zrozumiala ich wyrazu. Przez chwile chlopak wydawal sie starszy, twardszy, jak ktos, na czyj widok ma sie ochote przejsc na druga strone ulicy. -Nie cofne obietnic wymowionych na glos czy zlozonych w milczeniu. Winieniem lojalnosc wujowi i nie powiem przeciwko niemu jednego slowa, chyba ze prosto w oczy. Nie bede tez mowic zle o Heritasie Cancie, szanuje bowiem sile jego umyslu i jestem wdzieczny za wszystko, co uczynil. Ale wiem jedno. Pomoglem ci z innych powodow niz oni. Mnie nie interesuje Siegacz. -Wiem. Dlatego wczoraj zwrocilam sie do ciebie. Dlatego powiedzialam ci prawde nad Tonia. Raif patrzyl na nia bez slowa. Po chwili odwrocil sie do drzwi. -Przepraszam - powiedziala. Zatrzymal sie. -Za co? Walczyla ze slowami. Dal jej tak wiele... cicho i bez zadnych korowodow. -Za to, ze pozwolilam, bys dotknal mnie tego dnia przy Plonnej Bramie. Raif podniosl reke do szyi, szukajac kawalka czarnego rogu, ktory zwal swoim talizmanem. Co dziwne, usmiechnal sie, i byl to widok tak piekny, ze Ash wstrzymala oddech. -Jestes godna szacunku, Asarhio March. Nim mogla osadzic, co to za odpowiedz, drzwi zamknely sie za jego plecami. Nadal wpatrywala sie w miejsce, ktore przed chwila zajmowal. Pozniej zaczela przygotowywac sie do wyjazdu, w przelocie chrupiac kromki zimnego smazonego chleba i kwasne zimowe jablka. Ktos przygotowal wszystko do kapieli, zapewne mniszka Gannet. Miala wrazenie, ze uplynely wieki, od kiedy ostatni raz korzystala z luksusu mydla i grzanej wody. Zrzucila ubranie i stanela nago w miedzianej wannie, rozkoszujac sie uczuciem, jakie powodowala goraca para wsiakajaca w skore. Po pewnym czasie wyszorowala cialo z brudu i natarla mydlem wlosy, az utworzyla sie piana pachnaca owsem i zimowa mieta. Woda szybko zrobila sie szara i przyszlo jej na mysl, by poprosic Katie o zmiane kapieli. Wyszla z wanny, gdyz woda nagle wydala jej sie zimna. Choc sie spieszyla, nie mogla wytrzec sie dosc szybko. Katia nie zyje. Odeszla. Zawisla ma szubienicy, wydana na pastwe krukom, wystawiona na widok calemu swiatu. Penthero Iss zgotowal jej taki los. Ash wrzucila do wanny welniany recznik i patrzyla, jak pije brudna wode. Teraz wiedziala wiecej o swoim przybranym ojcu. Zeszlej nocy, gdy Heritas Cant mowil o Siegaczach, o Slepni i o zyjacych tam stworzeniach, myslala o Issie. Wszystko, co kiedykolwiek zrobil i co jej powiedzial - swiadczone jej dobrodziejstwa, okazywana zyczliwosc, troska, jaka ja otaczal i pocalunki, ktorymi ja obdarzal - wszystko bylo falszywe. Byla Siegaczem i on o tym wiedzial. Dlatego przychodzil do niej pozno w nocy, dlatego przebiegle wypytywal o jej sny. Dlatego kazal Katii zagladac do jej nocnika, Nozowi pilnowac drzwi, a Caydisowi Zerbinie wykradac jej rzeczy. Penthero Iss chcial miec wlasnego Siegacza. Ash stala na srodku pokoju, przyjmujac do wiadomosci ten okropny fakt. Gesia skorka pokryla jej rece i piersi, po chwili wstrzasnely nia niepohamowane dreszcze. Jej przybrany ojciec planowal zamknac ja w Drzazdze i zatrzymac dla siebie. Juz kogos - albo cos - tam wiezil, a ona miala byc nastepnym okazem w jego kolekcji. Od kiedy wiedzial, kim byla? Od zawsze? Czy uratowal ja tylko dlatego? Nie miala pojecia, jak dlugo tak stala, drzac na calym ciele. Nie wiedziala nawet, czy trzesla sie ze zlosci, ze strachu czy z zimna. Slowa Heritasa Canta odmienily jej zycie. Jej wspomnienia byly teraz tak brudne jak woda w wannie. Suchy stuk drewna o drewno wyrwal ja z rozmyslan. -Kto tam? - zawolala ostro, wracajac do dawnych przyzwyczajen tak latwo, jakby nigdy nie opuscila Fortecy Maski. -Heritas Cant. Musze porozmawiac z toba przed waszym odjazdem. -Zaczekajcie chwile, ubiore sie. - Jej glos byl zimny jak cialo. Podeszla do stolu, gdzie lezal koszyk z nowymi ubraniami, i zaczela je przegladac. Dwaj mezczyzni kupujacy fatalaszki dla dziewczyny! Skrzywila sie w szalonym, nabrzmialym lzami usmiechu, gdy zobaczyla, co jej przyniesli. Wyraznie ja rozpieszczali. Sprawili jej czerwone jedwabne spodnice, sliczne haftowane bluzki i plaszcz z welny tak miekkiej i delikatnej, jakiej jeszcze nie widziala. Wszystko bylo w jasnych, zywych kolorach: kaftanik w pawim blekicie, wstazki zielone jak szmaragdy, zamszowe buciki o barwie rdzy. Smiala sie i plakala, ogladajac haftowany kaftanik, przescigajacy uroda najwymyslniejsze stroje dziedziczek widywanych w Fortecy Masce. Byly tez cieple pantofelki, chustki i sliczne welniane mitenki, koronkowe kolnierze, kosciane guziki i trzewiczki: wszystko, co wedlug dwoch mezczyzn potrzebne bylo dziewczynie. Wszystko, co wedlug nich mialo sie jej spodobac. Spodobalo sie jej. Spodobalo sie jej tak bardzo, ze przytulila stroje do piersi jak zywe stworzenia. Na mysl o Angusie i Raifie chodzacych po rynku, wybierajacych kolory, macajacych materialy, oceniajacych rozmiary i dyskutujacych o fasonach rozesmiala sie jak dziecko. Slyszala, jak za drzwiami Heritas Cant posapuje i niecierpliwie stuka kosturem w podloge. Wybrala najprostsza welniana spodnice, biala bluzke wyszywana w malenkie niezapominajki i blekitny serdaczek. Jedynymi rzeczami, jakich nie znalazla w koszyku, byly welniane ponczochy i bielizna. Wzruszyla ramionami. Nie mozna bylo wymagac, by o tym pomysleli. Bedzie musiala poradzic sobie z tym, co miala. Zaczela chowac do koszyka pozostale rzeczy. Gdy skladala spodnice z czerwonego jedwabiu, z fald wysunal sie maly muslinowy woreczek. Podniosla go i rozwiazala. Bielizna. Woreczek zawieral wykwintna bielizne, pachnaca i przybrana kokardkami. "Angus - pomyslala od razu. - Angus pamietal, zeby to kupic". Piec minut pozniej, ubrana i gotowa, otworzyla drzwi. Heritas Cant nie wygladal dobrze. Laski, na ktorych sie wspieral, trzesly sie pod jego ciezarem. Natychmiast opadly ja wyrzuty sumienia, ze kazala mu czekac. Skoczyla mu z pomoca. Odtracil ja i przez pare krepujacych minut brnal w kierunku komina i sadowil sie na krzesle z wysokim oparciem, zrobionym, jak pomyslala, specjalnie dla niego. -Zmarnowane pieniadze. - To byly jego pierwsze slowa. Ash po chwili zrozumiala, ze mowi o jej nowych ubraniach. Nie odpowiedziala. -Dobrze sie czujesz? - Zielone oczy Canta wyluskaly z niej odpowiedz, zanim zdazyla sie odezwac. Nie musiala przytakiwac. - To dobrze. Dobrze. Ochrony, ktore zalozylem, sa na miejscu. Czujesz je? -Chyba tak. Cos sciska mi wnetrznosci. Mam wrazenie, jakby byly skrepowane sznurkami. -W pewien sposob sa. - Cant poruszyl sie, by poprawic nienaturalnie podkulona prawa noge. - Ochrony dzialaja na dwa sposoby. Po pierwsze, skrywaja cie przed uzytkownikami magii i stworzeniami Slepni. Ale pamietaj: nawet gdyby nikt nie chcial czy nie mogl cie znalezc, jesli tylko zaczerpniesz swoja moc Siegacza, to bedzie tak, jakbys zapalila latarnie na najwyzszej gorze, przylozyla rog do ust i zadela. Ochrony sa tylko sztuczka majaca na celu wyprowadzenie w pole tych, ktorzy nie szukaja zbyt dokladnie. Ash zmusila sie do pokiwania glowa. -Po drugie, chronia ciebie. Napiecie, jakie odczuwasz, jest po czesci nastepstwem wzniesionej przeze mnie bariery. Twoje cialo zostalo skrepowane sznurami czarow. Okrecaja one serce, watrobe, mozg i lono, chroniac narzady przed szkoda czy ingerencja. Teraz ochrony sa silne, ale beda slabnac z uplywem czasu. Modle sie, by wytrzymaly do chwili twojego przybycia do Jaskini Czarnego Lodu, ale niczego nie moge zagwarantowac. Mozesz im dopomoc, dbajac o potrzeby ciala. Jedz suto i czesto, spij jak najdluzej, nie forsuj sie i pilnuj, zeby strach nie doprowadzil cie do zaczerpniecia czarow. -Nie jestem pewna, czy rozumiem. -Jako Siegacz urodzilas sie w jednym celu: zeby uczynic wylom w murze Slepni. Moc jest tutaj... - dzgnal sie palcem w piersi - wewnatrz ciebie. Cialo i krew nie zdolaja sie jej oprzec, kiedy zaczerpniesz i siegniesz. - Spojrzenie Canta nagle nabralo twardosci: zielone klejnoty w twarzy tak bladej, ze mogla nalezec do trupa. - Myslisz, ze chce cie przestraszyc, Asarhio March. Ano, moze i tak. Moze sam jestem przerazony. Zyjemy na wiekowej ziemi, na ktorej przetrwaly stare mity i moce. Przed przybyciem klanow i przed powstaniem miast, nawet zanim Sullowie osiedlili sie w swoich grodach z lodowego drewna i kamienia, inni - nie ludzie, nie tacy, jakich my znamy, choc mieli ludzkie oczy i usta - budowali wielkie dwory z ziemi i klod w sercu Pustkowia. Nie umiem ci powiedziec, przez ile stuleci tam mieszkali, wiem jednak, ze wymarli w ciagu jednego, wymordowani lub pozwani przez stworzenia Slepni. Sullowie zwa ten okres Ben Horo, Przedczasem. Posiadaja wiedze o dawnych mieszkancach i przekazuja ja z pokolenia na pokolenie, choc nie laczy ich ani krew, ani powinowactwo. Robia to, by uczcic pamiec Dawnych, jak ich nazywaja, i nie dac umrzec strachowi przed Wladcami Kresu. -Dlaczego mi to mowisz? -Poniewaz musisz wiedziec, co lezy na szali. Kazdy niewyszkolony mag jest niebezpieczny. Zlosc, groza, strach: kazda silna emocja moze skoncentrowac moc. Musisz sie pilnowac przed takimi uczuciami. Uderz w gniewie, a wraz z ciosem moga zostac wyzwolone czary. Nie wolno ci utracic panowania. Zalezy od tego nie tylko twoje zycie. Ash postanowila, ze nic nie powie... i nie bedzie sie bac. -Gdyby bylo wiecej czasu, pokazalbym ci cos, co Sullowie zwa Saer Rahl, Droga Plomienia, ktora uczy panowac nad emocjami i nie dac sie ponosic zlosci czy lekowi. - Cant usmiechnal sie lekko. - Sam nigdy nie stosowalem sie do tych nauk, ale, z drugiej strony, urodzilem sie na zboczach Strzaskanych Gor i zadne znane mi plomienie nie plonely zimnym ogniem. Cant zastukal laskami w podloge. -Nie mam wiec innego wyboru, jak poslac cie na polnoc jedynie z ochronami krwi. I moze oboje powinnismy sie modlic, zeby nastepnym razem, gdy sie spotkamy, twoja moc Siegacza nalezala do przeszlosci i zebys nie potrzebowala lekcji samokontroli od takiego starego dziada jak ja. Wiedz jedno: wszelkie czary zaczerpniete przed dotarciem do jaskini rozerwa sznury moich czarow. - Slina trysnela z jego ust. - Czy to jasne? -Tak. -Ochrony nie opra sie mocy Siegacza. - Po chwili milczenia wymruczal: - Niewiele moze sie jej przeciwstawic. Ash stala wyprostowana. Nie chciala zdradzac swoich uczuc przed tym czlowiekiem. Cant patrzyl na nia przez chwile; wzruszyl ramionami. -To wszystko, co mialem do powiedzenia. - Przystapil do zmudnego procesu podnoszenia sie na nogi. Ash odwrocila sie, zeby czul sie swobodniej. Jego oddech swiszczal jak wypuszczane strzaly. Kiedy wreszcie dotarl do drzwi, zapytala: -Skad moj przybrany ojciec wie, ze jestem Siegaczem? -Chcesz wiedziec, skad wie czy kiedy sie dowiedzial? Zaskoczona jego przenikliwoscia, przyznala: -Tak, chce wiedziec, kiedy. Wyraz zblizony do wspolczucia odmienil pomarszczona twarz Canta. -Proroctwa zapowiadajace narodziny nastepnego Siegacza byly przekazywane z ust do ust od czasu, gdy ostatni zmarl dziesiec stuleci temu. Sam czytalem albo slyszalem wiele z nich. Jedne sa falszywe, napisane przez ludzi, ktorzy czerpia radosc z oszustw i oklamywania naiwnych. Drugie sa pelne tylu archaicznych zwrotow i metafor, ze dwie osoby nie moga zgodzic sie co do ich znaczenia, i te stanowia pozywke dla uczonych. Jeszcze inne, napisane w martwych dzis jezykach, po przetlumaczeniu traca subtelnosc i sens. Nieliczne, tylko nieliczne maja w sobie wydzwiek prawdy. Jednym z takich proroctw jest dziecieca rymowanka, znana i powtarzana na Polnocy od wielu lat. - Cant zawahal sie. -Wyrecytuj ja. Cant pokiwal glowa. Poprawil laski, potem cichym glosem wyznan i sekretow wyszeptal: Zrazu, by odetchnac pod umarla gora Zrazu, by jalowa brama obrzucic spojrzeniem Zrazu, by siegac u innych, obcemu byc cora Na koniec, aby poznac swoje przeznaczenie. Cisza wypelnila pokoj niczym zimna woda. Ash oddychala, rozmyslala i trwala w bezruchu. Cant czekal. Powietrze wokol nich bylo geste i ciemne, przesycone wonia starych rzeczy. Ash spojrzala Cantowi w oczy, a on po chwili odwrocil wzrok. Nie miala ochoty rozmawiac z nim o wierszu. Zostala porzucona na polnocnym zboczu Zabitej Gory, piec krokow od Plonnej, jalowej bramy, a Penthero Iss, Angus Lok i czlowiek stojacy przed nia wiedzieli, kim ona jest, zanim sama sie tego dowiedziala. Tak, Cant odpowiedzial na pytanie, to, ktorego nie zadala. Jej przybrany ojciec wiedzial od poczatku. Co roku w Spire Vanis porzucano dziesiatki dzieci, zostawiano je na progach wspanialych dworow, na schodach Swiatyni Kosci albo u stop posagu Therona Pengarona na Placu Czterech Modlitw. Przez rece Issa przeszly setki niemowlat, on jednakze postanowil zatrzymac tylko jedno. Dziewczynke pozostawiona za Plonna Brama na smierc. Zamknela oczy. Powiedziala sobie, ze musi byc silna. -Idz juz - rzekla do Canta. - Powiedz Angusowi, ze jestem gotowa. Cant otworzyl usta, lecz nie padlo z nich ani jedno slowo. Niczym sluga przywykly do wykonywania rozkazow, sklonil glowe i wyszedl. Dopiero gdy drzwi sie za nim zamknely i Ash uslyszala szczek klamki, wsparla sie reka o stol. Kiedys myslala, ze ojciec ja kochal. Pare minut pozniej, gdy Angus wszedl do pokoju, byla juz opanowana, a twarz nie zdradzala emocji. Zaskoczyla ja radosc, jaka odczula na widok szerokiego, rumianego oblicza. Angus, ktory zadal sobie trud ogolenia brody i przystrzyzenia wlosow, prezentowal sie calkiem niezle. -Wygladasz przeslicznie - powiedzial. Jego bystrym oczom nie umknal zaden szczegol jej uczesania i stroju. - W blekicie ci do twarzy. Tak myslalem. Zapomniala o nowych ubraniach, zapomniala nawet, ze ma je na sobie. Chciala odpowiedziec, ale z jakiegos powodu zabraklo jej slow. Z usmiechem okrecila sie na piecie, zeby pochwalic sie strojem. Gdy welniana spodnica furkotala wokol jej lydek, przyszlo jej na mysl, ze te mala ceremonie wykonywala niezliczona ilosc razy przed Penthero Issem. Angus patrzyl na nia bez usmiechu. Wydawalo sie, ze tez nie jest w nastroju do rozmowy. -Chce ci podziekowac - zaczela Ash - za wszystkie te sliczne rzeczy... -Cicho - przerwal jej wcale niedelikatnie. - To nic takiego. Nic. Nie pojmowala, skad to szorstkie brzmienie jego glosu. -Ruszajmy w droge. Raif czeka z konmi. - Angus zabral koszyk z reszta ubran i wyszedl z pokoju. Ash, zalozywszy nowy plaszcz i rekawiczki, ruszyla za Angusem. W ciemnym korytarzu spotkala mniszke Gannet. Skurczona, odziana w czern staruszka nie przywitala sie, tylko zacisnela male, suche usta w jeszcze wezsza linie. Angus przytrzymal otwarte drzwi. Nadciagala burza i platki sniegu wpadaly do domu, osiadajac na czerwonokremowym dywaniku. "Cantowi to sie nie spodoba" - pomyslala Ash, w pospiechu zapinajac plaszcz. Jej nowe buty gleboko tonely w sniegu, gdy szla przez podworko w strone Raifa. Stal przy czarnej zelaznej furcie, trzymajac Losia, gniadego i wyrosnietego kuca o grubych nogach i silnym karku. Kuc byl siwy jak Los, ale ciemniejszy i nakrapiany - nie tak elegancko umaszczony, jak powiedzialby pan Haysticks. Mial duza glowe, trzy biale skarpety i wcale nie wygladal na wiatronogiego rumaka. Raif usmiechnal sie szeroko. Nie mial nic przeciwko zadymce. Nie drzal ani nie tupal nogami, jak wiekszosc ludzi w czasie brzydkiej pogody. Wskazujac glowa kuca, powiedzial: -Piekna, prawda? -Tak. - Ash zatrzymala sie w pewnej odleglosci, zeby nie sploszyc zwierzecia w czasie pierwszego spotkania. - Jak sie nazywa? -Rakieta Sniezna. - Raif nadal szczerzyl zeby. Odpowiedziala mu nieco szalonym usmiechem. -Doskonale imie. Idealne. - Zdjela rekawiczki i podeszla do kobylki. - Rakieta Sniezna - powiedziala cicho, zeby przyciagnac jej uwage. Opuscila rece i przysunela sie blizej, zeby klacz mogla ja obwachac. Pan Haysticks zawsze zwracal na to uwage. "Kon musi wpierw obwachac nowego jezdzca. Jakby panienka sie czula, gdyby ktos obcy podszedl i poklepal panienke po karku?" Bardzo jej zalezalo, zeby Rakieta ja polubila. Nagle stalo sie to ogromnie wazne. Rakieta przez chwile rozdymala chrapy i lypala okiem, wreszcie potrzasnela lbem. Ash zerknela na Raifa. Gdy pokiwal glowa, pochylila sie i poglaskala Rakiete po karku. Duze brazowe cko przygladalo sie jej uwaznie. Nim zdazyla przesunac reke do klebu, Rakieta wyprezyla szyje, proszac o pieszczote. Serce Ash zalomotalo szybciej. Kiedy Raif podsunal jej male zielone jabluszko, by dala je klaczy, byla o wlos od zalania sie lzami radosci. -Wez - powiedzial. - Poprzedni wlasciciel mowil, ze to jej przysmak.Podala Rakiecie jablko. Klacz potrzasnela grzywa na znak, ze chce byc poglaskana. -Tak, masz w niej przyjaciolke - powiedzial Angus, przynoszac ostatnie pakunki. Usmiechnela sie do niego, gdy juczyl konie. Sladow po psich zebach na zadzie gniadosza juz nie trzeba bylo opatrywac. Z zadowoleniem zobaczyla, ze sa zasklepione i suche. Kiedy podniosla glowe, napotkala spojrzenie Heritasa Canta stojacego w drzwiach domu. -Postaw nozke. - Angus pochylil sie, gotow pomoc jej wsiasc na siodlo. Troche zdenerwowana obecnoscia Canta, postawila stope na splecionych rekach Angusa i usadowila sie na grzbiecie Rakiety. Siodlo bylo wygodne, a Raif przyskoczyl szybko, zeby skrocic pusliska. Rakieta stala spokojnie, jakby spotkanie z nowym jezdzcem w czasie burzy snieznej bylo dla niej czyms powszednim. Kiedy wszyscy siedli na kon, Cant zawolal z progu: -Polnocna droga nie powinna byc zawiana. Jedzcie nia do zmroku, a jak miniecie dwie szopy na granicy z klanami, skreccie na zachod. Angus pokiwal glowa. -Dobrze, Heritasie. Tak zrobimy. Dziekujemy, ze podzieliles sie z nami cieplem paleniska i wiedza. Bogowie pozwola, a spotkamy sie znowu przed koncem zimy. Cant nie odpowiedzial, tylko postukal laska w kamienny stopien. -Jestem twoim dluznikiem, Heritasie Cancie - zawolal Raif glosno, gdyz wiatr porywal slowa. - Kiedy znow sie spotkamy, splace dlug. Cant potrzasnal glowa. -Nie powieksze twojego brzemienia, przybyszu z klanu, upominaniem sie o zaplate. Ash patrzyla na twarz Raifa, gdy sluchal odpowiedzi. Zacisnal szczeke, az zadrzaly mu miesnie policzkow, po czym sklonil sie i odwrocil glowe. Pogladzila kark Rakiety, szukajac jej ciepla. Obracajac kuca w strone furtki, skinela Heritasowi Cantowi na pozegnanie. Ule Glaive roznilo sie od Spire Vanis. Gdy kuc truchtal ulica, mijajac kruszace sie kamienice, kryte lupkiem dwory, zakryte wejscia do kanalow i wyloty olowianych rur, z ktorych buchala para, Ash zaczela dostrzegac warstwy w kamieniu. Dolne, piwniczne poziomy, tylko czesciowo widoczne z ulicy, zbudowane byly ze starannie ociosanego kamienia, czarnego od sadzy i wieku. Widziala ksiezyce i gwiazdy wyciete na podstopnicach schodow i spodnich stronach lukow. Wyzej kamien byl nowszy, lzejszy, latwiejszy do obrobki. Nowsze warstwy pietrzyly sie na starszych, budynki pekaly i chylily sie pod ciezarem dodawanych pieter, wiezyczek i mostkow. W dali nad murem kurtynowym z zelazistego kamienia wystawalo piec olowianych kopul Jeziornej Twierdzy. Na wienczacych je iglicach lopotaly sztywne biale proporce z Trzema Lzami Ule Glaive - Czarna Lza Toni, Czerwona Lza krwi Sullow i Stalowa Lza miecza Dunnessa Feya. Ash pamietala, jak przybrany ojciec mowil jej, ze Jeziorna Twierdza wzniesiona zostala wokol sadzawki czarnej wody zwanej Okiem Toni. Powiadano, ze sadzawka jest glebsza od samego jeziora i ze plywaja w niej dziwne slepe ryby. Im bardziej zblizali sie do polnocnego muru Ule Glaive, tym nedzniejsze stawalo sie miasto. Wiele budynkow przypominalo zamieszkale ruiny. Ash obojetnie przygladala sie zapadnietym dachom, oknom zabitym deskami, zamarznietym rynsztokom. Widziala juz takie rzeczy, wiedziala, co to znaczy zyc na ulicy, bez ciepla, strawy i bratniej duszy. W porownaniu z tamtym doswiadczeniem podroz na polnoc wzdluz brzegow Rowniny Burz wydawala sie fraszka. Szybko, zanim jej mysli zdazyly wrocic do Heritasa Canta i tego, co od niego uslyszala, poklepala Rakiete po karku i szepnela jej do ucha pare konskich bzdurek. Nie chciala myslec o tym, ze jest Siegaczem. Nie teraz. Jeszcze nie. Zadymka przybrala na sile, gdy zblizyli sie do Starej Sullskiej Bramy. Kopce brazowego sniegu pietrzyly sie pod filarami, a z brony i lancuchow zwisaly rzedy sopli, wilgotnych i lsniacych jak zeby potwora. Angus zsiadl z konia, dajac znak, ze ma zostac w siodle. Wygladal spokojnie, ale widziala, ze jego spojrzenie szybko skacze z wiezy bramnej na straznikow w bialych kolczugach i na lucznikow chodzacych po murze. Polnocna brama Ule Glaive, stara i pieknie rzezbiona w miodowym kamieniu, ani stylem, ani barwa nie pasowala do muru, w ktorym byla osadzona. Jej budowniczowie, inaczej niz w Spire Vanis, nie zamierzali nikogo olsnic rozmiarem i wspanialoscia - byla piekna sama w sobie, jak wejscie do swietego miejsca. Relief na slupach i luku przedstawial pejzaz lagodnie nachylonych wzgorz, dolin, gestych lasow i wawozow, w ktorych plynely wartkie potoki. -Ziemie klanow - mruknal Raif. Ash odwrocila sie, by na niego popatrzec. Platki sniegu wirowaly wokol jego twarzy, posluszne kazdej zmianie kierunku wiatru. Wodze Losia trzymal krotko. Przypomniala sobie, jak wygladal, gdy napinal luk. -Tak - rzekl Angus. - To czesc terenow Dhoone'ow, Blackhailow i Bluddow. Kamien zostal wyciety i wyrzezbiony przez budowniczych Sullow. Wszystkie ich bramy opowiadaja historie o lezacych za nimi ziemiach. Raif nie zareagowal na jego slowa. Ash obserwowala go, gdy dolaczyli do strumyczka ludzi czekajacych na wyjscie z miasta. Jego oczy juz nie wrocily do bramy. Przed nimi stala wiesniaczka z psem i recznym wozkiem oraz stary traper w kroliczym futrze, ktore cuchnelo jak samo pieklo. Dwaj straznicy z Trzema Lzami na piersiach przepuscili ich bez wiekszych problemow. Ash spodziewala sie, ze Angus rozluzni sie po przejsciu przez brame, lecz tak sie nie stalo. "Czego sie boi?" - zastanowila sie, gdy ostatni raz obejrzal sie przez ramie. Za murami miasta burza szalala na calego. Snieg zakleil jej oczy i usta w chwili, gdy kucyk wysunal sie spod oslony bramy. Naciagnela lisi kaptur tak gleboko na oczy, ze patrzyla na swiat przez platanine szarej siersci. Polnocna droga, szeroka na cztery wozy, ciagnela sie przed nia prosto jak strzelil. Rozciagajaca sie po horyzont domena Ule Glaive wygladala jak ulepiona ze sniegu. Okoliczne zagrody, przysadziste budowle za murami, malenkie zwarte siola, w ktorych zabudowania stykaly sie bokami - wszystko bylo biale, nawet niebo. Jedynymi ciemnymi latami byly kominy i otwory do wypuszczania dymu na dachach niezliczonych chalup. Angus siadl na kon i zwawo ruszyl na polnoc. Snieg padal koniom w pyski przez cala droge. Wczesnie zapadla ciemnosc, sunac na poludnie niczym druga burza. Wiatr oslabl wraz ze swiatlem, temperatura opadla gwaltownie. Ash skulila sie w olejowce, czujac mroz wciskajacy sie przez kazdy zle zszyty szew i kazda dziurke. Zimno zalegalo w jej piersiach jak choroba. Wydychane powietrze osiadalo na kapturze i przemienialo sie w niebieski lod. Swiatla przydroznych zajazdow necily Ash, ale Angus nie chcial zarzadzic popasu. Nad gosciniec naplywal dym pachnacy pieczonym miesem i spalona na czarno cebula. Slinka naplywala jej do ust, a zoladek burczal jak najety. Mijaly godziny, lecz Angus byl niewzruszony. Zaczela sie roztkliwiac nad bolacymi udami, zdretwialymi palcami, spierzchnietymi wargami i pelnym pecherzem. Spojrzala w bezgwiezdne niebo i zastanowila sie, ile czasu zostalo do switu. Osadzila, ze Angus chce jechac cala noc. Wreszcie Raif powiedzial do Angusa cos, czego nie uslyszala. Poszeptali chwile. Angus potrzasnal glowa. Glos Raifa opadl niebezpiecznie nisko... Ash uslyszala swoje imie. Ramiona Angusa zesztywnialy na chwile i rozluznily z nastepnym oddechem. Zerkajac na nia, powiedzial: -Dobrze, krotki popas nie zaszkodzi. Ash starala sie nie okazac ulgi. Przejechali jeszcze kawalek, za swiatla pobliskich wiosek. Tutaj po obu stronach goscinca ciagnely sie zarosla. Skrecili ku kepie czarnych sosen, od ktorych naplywal ostry, cierpki zapach zywicy. Rakieta z zadowoleniem opuscila bita droge i co chwile pochylala leb, skuszona przebijajacymi spod sniegu zapachami. Ash spojrzala ponad czubkami sosen, czekajac, az klacz podniesie glowe. Na polnocnym horyzoncie rysowaly sie poszarpane szczyty, ciemne cienie na tle niemal rownie czarnego nieba. -Gorzkie Wzgorza - powiedzial Angus, gdy jego buty zadudnily na sniegu. - Za nimi leza ziemie klanow. Po drugiej stronie mieszkaja Ganmiddichowie, Bannenowie i Croserowie. Ash poznala, ze byla obserwowana. Czy Angus zawsze obserwowal ja tak skrupulatnie, ze mogl powiedziec, na czym spoczywa jej wzrok? Zsiadla z Rakiety w milczeniu, nie chcac podejmowac tematu klanow. Cos jej mowilo, ze Raif nie bylby zadowolony. -W pewne dni, gdy patrzy sie na polnocny wschod, mozna zobaczyc swiatlo ponad wzgorzami. Ganmiddichowie maja wieze, choc nie mozna powiedziec, ze ja zbudowali. Blask ognia palonego na najwyzszej kondygnacji widac na calej Polnocy. Ash spojrzala na Raifa. Zeskoczyl z Losia i byl zajety oczyszczaniem jego chrapow i pyska. Jakby nie slyszal slow Angusa, choc glos niosl sie dobrze pod oslona sosen. Angus zaczal sypac owies do konskich workow. -Ostatni raz widzialem oswietlona wieze, kiedy zmarl stary naczelnik Ork Ganmiddich. Polali klody mlekiem, zeby dawaly bialy ogien. Katem oka Ash zobaczyla, ze reka Raifa opada do rozka ze srebrna przykrywka, ktory nosil u pasa. "Na znak szacunku" - pomyslala. Moze Angus takze zauwazyl ten gest, poniewaz przestal mowic o wiezy i klanach. Zajal sie konmi, pojac je woda ze stopionego sniegu i podsypujac ziarna. Ash potupala nogami, zeby pozbyc sie ciarek. Po jakims czasie Raif przygotowal posilek. Skladal sie na niego chleb owsiany, ktory zwal "bannockiem", kruchy bialy ser, zimny czamy boczek, twarde jablka i zwietrzale piwo. Usiedli na zwalonym przez wiatr pniu sosny. Jedzenie smakowalo jak najbardziej wymyslne frykasy. Angus dolaczyl do nich w polowie posilku, z apetytem palaszujac wszystko procz piwa. -Nie moge - powiedzial, walac sie reka w piersi. - Pije cieple piwo, zimne piwo, piwo zageszczone owsiana maka i jajami, ale nie tkne piwa bez babelkow. Czlowiek musi wyznaczyc sobie jakas granice. Rozesmiali sie. Angus puscil w obieg swoja flaszke, nalegajac, zeby oboje lykneli "po kropelce na rozgrzewke". Ash napila sie, choc trunek smakowal jak paliwo do lampy i cuchnal martwymi drzewami. -To brzozowka - wyjasnil Angus, gdy oczy Ash zaszly lzami. - Wior kory lezy na dnie flaszki. Sprawia, ze czlowiek rosnie jak drzewo... a moze robi sie tegi jak pien? Nie pamietam. Usmiechnela sie szeroko. Trudno nie lubic Angusa Loka. Oddajac flaszke, wstala i otrzepala spodnice ze sniegu. -Rozprostuje nogi. -Pojde z toba - zaproponowal Raif. Angus polozyl mu reke na ramieniu. -Mysle, ze nasza lodowa dzieweczka potrzebuje ustronnego miejsca. Raif przez chwile mial zdziwiona mine, wreszcie splynelo nan zrozumienie. Szybko usadowil sie na pniu. Miedziane oczy Angusa zamrugaly, gdy odwrocil sie do Ash. -Idz. Bedziemy tutaj, gdybys nas potrzebowala. Nie bardzo wiedzac, czy zasmiac sie, czy stropic, odeszla miedzy drzewa. Angus Lok duzo wiedzial o dziewczetach. Znalazla krzak derenia i przykucnela pod jego oslona. Troczki nowego ubrania wprawily ja w wielkie rozdraznienie, a na wpol zamarzniete palce nie chcialy jej sluchac. Gdy wrocila na polane, Raif i Angus juz siedzieli w siodlach. Worki z obrokiem i skorzane poidla zostaly spakowane, a jedynymi sladami po obozowisku byly brazowe ogryzki jablek na sniegu. Rakieta, ani troche nie zmeczona, stala spokojnie, gdy Ash wspinala sie na jej grzbiet. Zdecydowana nie zdradzic sie z wlasnym wyczerpaniem, wyprostowala sie w siodle. Angus ruszyl na polnoc przez sosnowy zagajnik. Po jakims czasie skrecili na wydeptany przez zwierzyne szlak, ktory prowadzil na zachod. Jechali przez najciemniejsze godziny nocy, omijajac opuszczone zagrody, zamarzniete strumienie i lasy parujace mgla. W pewnej chwili Angus dal znak, by sie zatrzymali.Obracajac sie na wschod, stanal w strzemionach i obejrzal sie na przebyta droge. Potrzasajac glowa, powiedzial: -Zdarzalo mi sie kluczyc o niebo lepiej, ale tym razem musi wystarczyc. - Tracil boki gniadosza. - Najwyzsza pora ruszyc do domu. Rozdzial 35 ZNAJDYWANIE ZGUBIONYCHRZECZY Psy znalazly zamarzniete truchlo kruka pod gruba na dwie stopy warstwa zlodzonego sniegu. Meeda Longwalker szukala norek dziewietnascie mil na wschod od Serca, kiedy sfora terierow zaczela kopac. Meeda polowala na norki na wysokim plaskowyzu zwanym Zebrem Starca od piecdziesieciu lat i w chwili, gdy psy sie ozywily, wiedziala, ze pod sniegiem znajduje sie nie tylko lita skala.Juz miala je zawolac. Zmierzala na druga strone suchego koryta strumienia, na gesto zadrzewionym brzegu, gdzie rosnace przez dziesiec tysiecy lat pokolenia wierzb i swierkow rozdrobnily skale podloza w miekka, mialka glebe. Wiedziala, ze mieszka tam matka z trzema mlodymi. Jednakze zapal psow wskazywal, ze cos wyczuly. Zawsze istniala szansa na znalezienie zdechlego zwierzecia. Meeda wiedziala, ze owladniete macierzynskim szalenstwem samice potrafia odgryzac samcom konczyny i genitalia. Zamarzniete i zakrwawione futro norki nie nadawalo sie na plaszcz ani na kubrak, lecz po wymyciu mozna bylo podszyc nim rekawice czy kaptur albo sporzadzic worek na upolowana zwierzyne. Warto bylo stracic troche czasu i zadac sobie odrobine fatygi. Wsuwajac pasek brzozowego lyka w usta odbarwione wiekiem, Meeda cofnela sie i czekala, az psy skoncza kopac. Teriery, wzgardzone przez mysliwych z racji niewielkiego wzrostu, malych mozgow i waskich nozdrzy, darly snieg pazurami tak ostrymi i silnymi, ze nawet po piecdziesieciu latach doswiadczenia w hodowli nie pozwalala im zblizac ich do twarzy. Mysliwi mieli racje: rzeczywiscie mialy male mozgi. Ale ona dawno temu zrozumiala, ze maly mozg skupiony na jednym zadaniu czesciej bywa duzo lepszy od wielkiego, rozdzieranego przez wiele mysli. Kiedy cos czarnego mignelo pod sniegiem, wyplula brzozowe lyko i rzucila pare wymyslnych przeklenstw pod adresem Pana Lowionych Stworzen. Czern nie byla tym, czego chciala. Czern nie byla tym, co Slygo Toothripper obiecal wymienic na porzadna pare nowych butow i metalowy grot do wloczni. Slygo chcial bieli. Za ciemne skorki mozna bylo dostac dwakroc tyle grotow do strzal, ile wazyly. Biale futra warte byly dziesiec razy wiecej. -Mashi! - zawolala, odwolujac teriery od wygrzebanej jamy. Nie chciala tracic czasu na wykopywanie ciemnego i zakrwawionego futra. Teriery uwielbialy wykopywac mieso, ale o wiele bardziej baly sie Meedy. Pospiesznie odskoczyly od jamy, pozwalajac pani obejrzec swoje dzielo. Meede otaczala slawa najwiekszej zyjacej lowczyni norek w Racklandach. Piecdziesiat lat doswiadczenia, jedenascie pokolen psow, piec tysiecy mil pokonanych piechota i nastepnych dziesiec tysiecy przejechanych, i tylko dwadziescia osiem dni straconych na polog, zalobe i chorobe. Ktory mezczyzna mogl sie pochwalic takim rekordem? Tego dnia jeszcze nie schowala do worka pierwszego lupu, wiec jak zawsze byla zniecierpliwiona, zla na siebie i na psy, ale wiedziala, ze pewne rytualy musza zostac dopelnione. Teriery byly jak dzieci: kiedy zadaly sobie trud wykopania jamy, to niezaleznie od tego, co sie w niej krylo - niedawno padle zwierze czy chocby nawet stare, ogolocone kosci - nalezalo pochwalic je za starania. Meeda popatrzyla na cztery pary ciemnych gorliwych slepi i choc nie miala na to ochoty, wyciagnela zza pasa kostur z lodowego drewna. -Co my tu mamy? - mruknela, grzebiac w sniegu przykrywajacym ciemne cialo wielkosci norki. Urodzila dwoch synow, ale ich imiona wypowiadala znacznie rzadziej niz te cztery slowa. Miesnie na karkach terierow zesztywnialy. Jeden, osmiomiesieczny szczeniak, z podniecenia spryskal snieg moczem. Meeda sciagnela brwi. Bedzie musiala go tego oduczyc, poniewaz gdyby lezala tutaj piekna biala norka zamiast... Kruka. Z twarza nagle zmarznieta pod rysim kapturem, Meeda Longwalker odwalila bryle sniegu, odslaniajac granatowe lsnienie kruczego dzioba. "Zle wiesci". Mysl naplynela tak szybko, jak gdyby ktos pochylil sie nad jej zgarbionymi plecami i wyszeptal slowa do ucha. Chciala przywolac psy i odejsc z taka predkoscia, na jaka tylko nogi pozwola, w kierunku suchego lozyska i zalesionego brzegu. Byla lowczynia norek, nikim wiecej. Znaki i wiesci to nie jej sprawa. Jednakze, choc szukala wymowek, doskonale wiedziala, ze znalezienie kruka bylo jej przeznaczeniem, a zaniesienie go do domu - obowiazkiem. Na dzis koniec z polowaniem. Mowiac do terierow ostrzej, niz zaslugiwaly, trzymala je z daleka od jamy podczas wykopywania ptaka. Kruk zostal zabity przez pare jastrzebi. Oczy mial wydziobane, a miekki czarny puch na podgardlu sztywny od lsniacej, zaschnietej krwi. Jastrzebie zaatakowaly go w locie i gdy spadl na ziemie, sila uderzenia naderwala jego lewe skrzydlo i wbila zebra w serce. Meeda zaklaskala cicho jezykiem, odgarniajac snieg. Jastrzebie co prawda nie lubily, gdy inne drapiezne ptaki naruszaly granice ich terytorium, ale nieczesto widywala efekty tak gwaltownego ataku. Nigdy zas nie widziala, by zabily kruka. Gdy oderwala ptaka od sniegu, cos srebrnego i luskowatego, jakby rybia skora, blysnelo w zimowym swietle. Meeda Longwalker teraz wiedziala, ze zly omen nie byl jedyna rzecza, jaka kruk przyniosl do Racklandow. Przyniosl tez wiadomosc. Zdejmujac grube robocze rekawice z konskiej skory, ktore chronily pokiereszowane rece przed ostrymi zebami norek, osunela sie na kolana. Nim zdala sobie sprawe, co zamierza zrobic, juz trzymala noz. Do lewej nogi kruka przywiazany byl pakiecik wielkosci dzieciecego palca. Srebrzyste opakowanie sporzadzono ze skory szczupaka - oczy wytrawnej lowczyni zwrocily uwage na ten szczegol, choc umysl skupial sie na czyms innym. Czy powinna rozwinac pakiecik i przeczytac wiadomosc? Kruk przybyl z daleka, wiedziala. Nikt w Racklandach nie uzywal szczupaczej skory do przywiazywania wiadomosci ptakom i tylko dwaj ludzie na Polnocnych Terytoriach uzywali krukow do ich przesylania. O pierwszym wiedziala niewiele; nalezal do Dalekiej Rodziny i zyl na odleglym zachodnim wybrzezu, gdzie latem tuczyl sie na tluszczu wielkich wielorybow, a przez dlugie zimowe noce siedzial w ziemiance i zul focze skory. Drugim czlowiekiem byl jej syn. Wiadomosc zostala wyslana do niego - innej mozliwosci nie bylo. I, sadzac ze stanu kruczej padliny, byla juz jedenascie dni spozniona. Meeda Longwalker odciela zwitek. Suchy, lodowaty wiatr dawno wyssal z ptaka wszystkie plyny, jednak nawet teraz nie zapomniala o ostroznosci lowczyni: nigdy nie nalezy przerywac skory. Wiedziala, ze w tej sytuacji to nie ma sensu, ale byla za stara, zeby zmieniac przyzwyczajenia. Zbyt stara, zeby czekac, az syn otworzy i przeczyta wiadomosc. Przeznaczona byla dla niego - nie mogla nawet udawac, ze jest inaczej - ale to jej psy wykopaly ja ze sniegu. Znalezisko nalezalo do niej. A w swiecie mysliwych, tropicieli, traperow, lowcow norek, fretek i borsukow to znaczylo, ze moze z nim zrobic, co tylko zechce. Rekami nadzwyczaj zwinnymi mimo wieku i blizn, przeciela szczupacza skore w miejscu sklejenia rybim klejem. Kawalek bialej kory, podobny do tego, ktory niedawno wyplula w snieg, spadl na jej dlon. Zostal zmiekczony slina i zwierzecym tluszczem, ktorego nie mogla rozpoznac. Wiadomosc byla wypalona w drewnie. Meeda odczytywala ja powoli przez kilka minut, choc skladala sie tylko z dwoch zdan. Jej ojciec byl swiatlym czlowiekiem, ktory pokladal wiare w sens ksztalcenia synow i corek w pismie, wiedzy ogolnej i historii, ale jak tylko siegala pamiecia, ona wolnosc ciala cenila bardziej od wolnosci umyslu. Jako dziecko uciekala z lekcji, nawet w srodku zimy, gdy ojciec i jego Najwyzszy Mowca zaklinali sie, ze ziab w pare minut zabije delikatna dziewczynke. Meeda nieodmiennie udowadniala im, ze nie maja racji, choc teraz, na starosc, zdejmowal ja umiarkowany wstyd na mysl o takiej samowoli i nieposluszenstwie. Najwyzszy Mowca, w przeciwienstwie do ojca, zyl jeszcze. Byl najstarszym czlowiekiem w Racklandach, pod wzgledem mocy ustepujacym tylko jej synowi. Nie mial oczu, lecz nawet w tym wieku starala sie unikac jego slepego spojrzenia. Drzac, zlozyla wiadomosc i wsunela ja do kieszonki po spodniej stronie pasa. Teriery, przekonane, ze siega do worka z nagrodami, zaczely szczekac i platac sie jej pod nogami. Potrzasnela glowa. Zadnego poczestunku. Nie dzisiaj. -Mis! - powiedziala. Do domu. Dziewietnascie mil, ktore dzielily ja od Serca Sullow, Meeda Longwalker pokonala krokiem ani szybszym, ani wolniejszym niz zwykle, choc droga kosztowala ja wiecej niz wszystkie inne w zyciu. Gdy sciezka wzniosla sie z dna doliny i nad Ogniami Serca ukazaly sie biale kredowe urwiska, dostrzegla w dali dwoch konnych. Ark Veinsplitter i Mai Naysayer. Dalecy Jezdzcy wracajacy z wyprawy, w ktora poslal ich jej syn pod koniec wiosny. Meeda opuscila reke do pasa, macajac palcami wiadomosc. Dwaj mezczyzni jeszcze tego nie wiedzieli, ale ledwie wystarczy im czasu na puszczenie krwi koniom i przyczernienie rak w popiolach Ogni Serca. Beda musieli ruszyc na polnoc. Meeda Longwalker, Corka Sullow, sluchala nauk ojca dosc dlugo, by wiedziec, ze Dalecy Jezdzcy posluszni sa milczacym wezwaniom bogow. *** Jechali na wschod przez cala noc i wieksza czesc dnia. O swicie spadlo jeszcze wiecej sniegu, podrywanego przez niski, porywisty wiatr, ktory dmuchal ze wszystkich stron - trudno bylo sie przed nim oslonic. Im dalej odsuwali sie od Ule Glaive, tym bardziej pusta stawala sie okolica. Rzadko napotykali wioski ukryte wsrod zwalow kamieni, zamarznietych bajor i wysokich, milczacych drzew. Raif nazywal te rozlegle lesne skupiska tajga. Powiedzial, ze podobnie wyglada wieksza czesc ziem klanow.Wieczorem drugiego dnia rozbili oboz niedaleko malenkiego siola, ktore szczycilo sie piwiarnia, kuznia i starym murem zaporowym, chroniacym zagrody i pastwiska przed zwalami sniegu i blota z Gorzkich Wzgorz. Para owiec z jagnietami w kojcu na pobliskim stoku dotrzymywala im towarzystwa w ciagu nocy. Angus zarzadzil pobudke. Panowal jeszcze mrok, ale wstega swiatla na poludniowowschodnim widnokregu zapowiadala dzien. Ash spala na miekkim spietrzonym sniegu, otulona w dwie warstwy olejowek, w masce z natluszczonego plotna na twarzy. Tutaj latwo bylo o odmrozenia i w nocy czula rece, ktore przez tkanine obmacywaly jej nos i policzki. Angus ogladal jej twarz - szorstkie palce szukaly zesztywnialej czy zmarznietej skory. Raif sypnal koniom obroku, potem przygotowal sniadanie. Chleb, ktory wczoraj byl miekki i puszysty, dzisiaj mial w srodku krysztalki lodu. Podczas gdy ona z Raifem napelniala buklaki sniegiem, Angus wybral sie na wzgorze i rozejrzal po okolicy. Wreszcie poznala przyczyne jego czujnosci: nie chcial, by nieproszeni goscie przybyli za nim do domu. Nie ufal Heritasowi Cantowi, nie do konca. Dobrze pamietala, jak przytakiwal, gdy starzec radzil jechac na polnoc, a potem zakrecic na zachod. Jednak wcale nie mial zamiaru tak robic. Gdy tylko osadzil, ze jest bezpieczny, pospieszyl na wschod. "Wstapimy na chwilke - powiedzial wczoraj wieczorem. - Stracimy tylko trzy dni, dzien w jedna strone, dzien z powrotem i jeden w srodku na porzadny odpoczynek pod bezpiecznym dachem oraz wysluchanie litanii narzekan ze strony mojej pani malzonki". Nie probowala kwestionowac jego decyzji. Nie mogla sie sprzeciwic spotkaniu z rodzina - no bo jakze? Dla niej rodzina byla czyms nieznanym, nic a nic nie wiedziala o ojcach i corkach, o kuzynach i ciotkach. Ochrony Canta wytrzymaja kilka dodatkowych dni. Musza. Noca przeciagnela burza i snieg jeszcze nie osiadl. Droga byla trudna, ale przed poludniem slonce wychylilo sie zza chmur, rozpalajac ognie w blekitnych krysztalkach. Wedrowcom poprawily sie humory. Angus nucil cos pod nosem; Ash poznala piosnke o borsuku w norze. Raif milczal, ale juz nie zaciskal kurczowo rak na wodzach i czesto pochylal sie, zeby poklepac Losia po karku i szepnac mu pare konskich slowek. Patrzac na mezczyzn podekscytowanych powrotem do domu, byla coraz bardziej zdenerwowana. Jej zoladek kurczyl sie na mysl o corkach Angusa. -Raif - zagadnal Angus, gdy na horyzoncie ukazaly sie zasniezone dachy wioski - nie wyjalbys swojego pozyczonego luku i nie ustrzelil czegos w sam raz do garnka Darry? Moja czcigodna malzonka gotowa wyrwac mi sciegna i zrobic z nich proce, jesli sprowadze gosci, a nie przyniose prowiantu. Miesnie na szyi Raifa napiely sie i Ash pomyslala, ze zaraz odmowi. Po chwili jednak siegnal do zadu Losia i wyciagnal luk z lubi. Luk byl jedna z niewielu rzeczy, ktore nie przepadly przy jeziorze. Byl piekny, sporzadzony z rogu i drewna, wygladzony tak, ze az blyszczal. Raif zdjal rekawice, zeby zalozyc cieciwe. Pracowal szybko, wiazac petelki, ogrzewajac nawoskowana cieciwe, pocierajac zginane leczysko. W kolczanie tkwilo teraz dwanascie prostych, dobrze wywazonych strzal. Raif wyjal jedna i przylozyl do majdana. Cos w jego twarzy zmienilo sie, gdy lustrowal otoczenie w poszukiwaniu zwierzyny. Ash widziala tylko czarne sosny, swierki, kepy trawy i snieg, jednak jego oczy skupily sie w jednym miejscu i po chwili przesunely, jakby sledzac niewidzialne zwierzeta. Mijaly minuty. Angus zajal sie czyszczeniem paznokci czubkiem noza. Ash nie mogla oderwac spojrzenia od Raifa. Z lukiem w rece stawal sie jakis inny, stawal sie... Mimo wysilkow nie umiala ubrac tego w slowa. Trzask. Luk odprezyl sie i zawibrowal, podczas gdy reka Raifa chlonela sile odrzutu. Ash spojrzala w strone, w ktora poszybowala strzala. Panowala cisza, zadne zwierze nie pisnelo z bolu czy ze strachu. Dziwny smak, jakby siarki czy miedzi, wypelnil jej nos i usta. Zniknal, nim zdazyla przelknac sline. Angus, ktory, jak przypuszczala, wcale nie byl zainteresowany czyszczeniem paznokci, skierowal gniadego w slad za strzala. Gdy snieg wystrzelil spod kopyt, Raif wypuscil drugi pocisk. -Dwie pardwy powinny wystarczyc - mruknal po chwili. Nie wiedziala, co powiedziec. Szybko pokiwala glowa. Odwrocil sie w jej strone. Wyraznie widziala rozowa, swiezo zagojona blizne na jego prawej dloni. -Wygladasz na przestraszona. Sprobowala sie usmiechnac, bez wiekszego powodzenia. -Juz wczesniej widzialam, jak strzelasz. -To nie jest odpowiedz. Mial racje, wiedziala. Spojrzala w jego oczy. Byly ciemne, choc wpadalo w nie slonce. Zdobyla sie na usmiech i zapytala: -Obawiasz sie mnie? Usmiech Raifa rodzil sie powoli, ale kiedy wreszcie sie pojawil, ogrzal jej serce. -Jeszcze nie. Powrot Angusa z ustrzelonymi pardwami przerwal te chwile obopolnego zrozumienia. Choc trwala krotko, wystarczyla. Odjechali od siebie, gdy Lok podniosl nad glowe dwa tluste ptaki i zawolal: -Dzis bede spac w szerokim lozu! Oboje wybuchneli smiechem. Reszta drogi minela jak z bicza strzelil. Podroz umilali sobie pogawedkami. Ash zdziwila sie, ze Raif dotad nie byl w zagrodzie Loka ani nie poznal jego corek. Zapytala Angusa, dlaczego nie zabral dziewczat do klanu Blackhail, zeby zaznajomily sie z kuzynami, lecz on wykrecil sie zartem. Wystarczy, ze wydal siostre za wojownika z Polnocy; nie mial zamiaru w ten sam sposob utracic swoich trzech corek. Ash rozesmiala sie razem z Raifem, choc zaczynala zachodzic w glowe, czego Angus sie boi. Dlaczego tak pilnie ukrywal rodzine przed swiatem? W poludnie zblizyli sie do wioski, ktora wczesniej majaczyla na horyzoncie. Gleba tutaj byla twarda, nadajaca sie tylko do dzwigania kamiennych scian i pod wypas owiec. Na polnocy pietrzyly sie Gorzkie Wzgorza, z ktorych nadciagaly wichry swiszczace w szarej trawie, nie wiadomo jakim cudem wystajacej spod sniegu. Na stokach czernily sie chalupy hodowcow owiec. Powietrze pachnialo dymem drzewnym, gnojem i mokrym drewnem. Rozpiety na wzgorzach naszyjnik zamarznietych stawow przypominal o dawno stopionych lodowcach. Wioska skladala sie z domostw z kamienia uszczelnionego smola, stojacych wzdluz dwoch krzyzujacych sie ulic. Ash poznala, ze wlasciciele dumni sa ze swoich siedzib, poniewaz obejscia byly schludnie wysprzatane, a okiennice i drzwi zadbane. Podobnie jak gniady, ta wioska tez miala swoje imie, lecz Angus wolal go nie zdradzac. Wolal tez nie zblizac sie zbytnio do zabudowan i prowadzil swoich towarzyszy drozynami, szlakami do pedzenia owiec i suchymi korytami strumieni, co najmniej trzy razy zbaczajac z obranej trasy. Nim staneli na brzegu zielonkawej rzeki, Ash stracila poczucie kierunku i nawet gdyby jej zycie od tego zalezalo, nie umialaby wskazac drogi do wioski. Jadac z biegiem rzeki przez mniej wiecej godzine, dotarli do lasu wielkich, starych drzew. Strzeliste wiazy, lipy i czarne deby otoczyly ich niby wojsko. Wiatr ucichl i tylko trzask sciolki pod konskimi kopytami macil gleboka cisze. Ash ostatnia wypatrzyla zagrode. Las nie zrzedl, tylko skonczyl sie, jak nozem ucial. W jednej chwili jechali w glebokim zielonym cieniu stuletnich debow, a w nastepnej drzewa zostaly za nimi. Blask slonca zalal jej oczy. Raif odetchnal urywanie. Angus szepnal jedno slowo: -Mis. Cwierc mili przed nimi widniala zagroda Lokow, stojaca na splachetku ornej ziemi i ocieniona przez bialy wiaz, wysoki i stateczny jak wieza. Dach domu kryty byl szarym lupkiem, a sciany wzniesiono z bladozoltego kamienia. Na srodku frontowej sciany znajdowaly sie niskie drzwi z miodowej debiny, niedawno nasmarowane zywica. Do glownego domostwa lukiem przylegaly przybudowki, szopy i zadaszenia. Drzwi stanely otworem. Na sciezke wyszla kobieta... nie, dziewczyna w niebieskiej welnianej sukience z bialym kolnierzykiem i w mocnych roboczych trzewikach. Kasztanowe wlosy splywaly jej do pasa. -Mamo! Beth! - zawolala glosem wysokim i uradowanym. Angus halasliwie wciagnal powietrze i zeskoczyl z konia. Ash zerknela na Raifa, przekonana, ze zrobi to samo, lecz on rzucil jej spojrzenie mowiace: "Zostane z toba". Byla zaskoczona ulga, jaka ja ogarnela. Jeszcze dwie osoby pojawily sie w drzwiach, kobieta o ciemnozlotych wlosach i dziewczynka w wieku szesciu lub siedmiu lat, ubrana w prosty stroj podobny do siostrzanego. Kobieta trzymala cos w ramionach i Ash dopiero po chwili poznala, ze to male dziecko. Dwie dziewczyny popedzily sciezka, nawolujac ojca. Kobieta czekala w progu, patrzac na przybylych. Ash widziala, jak jej oczy przesuwaja sie z meza na Raifa i na nia. Zadrzala pod wplywem tego badawczego spojrzenia. Angus Lok wbiegl na sciezke i pospieszyl na spotkanie corek. Zamknal je w niedzwiedzim uscisku, poderwal z ziemi i okrecil dokola, nazywajac "najmilszymi pod sloncem pannami". Musiala odwrocic glowe. Raif, ktory tymczasem zlapal wodze gniadego, zaklaskal jezykiem, naklaniajac trzy wierzchowce do postapienia do przodu. Rakieta ruszyla bez przyzwolenia. Ash chciala ja zatrzymac, lecz po chwili zastanowienia zmienila zamiar. "Wszak to rodzina Angusa - powiedziala sobie w duchu. - Nie bede robic zamieszania z byle powodu". Pozalowala tylko, ze Angus ma same corki, ani jednego syna. Angus postawil dziewczyny na ziemi, a one odstapily od niego, zeby mogl przywitac sie z matka. Angus zdjal rekawice, sciagnal kaptur i spojrzal na zone. Z pociemnialymi oczami czekal, az go przywola. Zaprosila go polusmiechem i nagle dzielaca ich przestrzen skurczyla sie w nicosc, gdy Angus ruszyl do drzwi. Ash wtedy sie domyslila, ze lgal w zywe oczy, mowiac o swojej zonie. Wszystkie te niby pogrozki, wszystkie te historie o jej surowosci byly wyssane z palca. Odwrocila glowe i napotkala spojrzenie najstarszej z corek. Byla piekna, z piwnymi oczami i skora, ktora lsnila zdrowiem. Gdy dziewczyna na nia patrzyla, mlodsza siostra zlapala ja za reke. Niby drobiazg, ale dziewczeta nawet na siebie nie spojrzaly, gdy ich rece powedrowaly ku sobie i zlaczyly sie w uscisku. -Darro, przywiodlem gosci. - Glos Angusa polozyl kres tej wzajemnej obserwacji. Trzymajac zone za reke, pociagnal ja z przyzby na drozke. - Raif przebyl szmat drogi, zeby cie zobaczyc. Przyniosl dwie dorodne pardwy. Slyszac, ze Raif zsiada z konia, Ash poszla w jego slady. Jej oczy ani na chwile nie odrywaly sie od zony Angusa. Sukienka Darry Lok byla skromna, welniana, bez zadnych ozdob, a wlosy upiete starannie, ale niewyszukanie - Ash wiedziala, ze taka fryzura wymaga ledwie paru minut zachodu. Gdy ciemnoniebieskie oczy spoczely na Raifie, pani domu opuscila na ziemie najmlodsza corke. Mala blondyneczka podreptala prosto do Angusa, brnac uparcie przez snieg i glosno wolajac: "Tata!" Angus porwal ja w ramiona i podrzucil w powietrze jak woreczek ziarna. Dziecko zapiszczalo z uciechy. Smiejac sie na cale gardlo, wolalo: -Jeszcze! Darra znow spojrzala na Raifa. -Tata odszedl - szepnal chlopak. -Wiem - mruknela. - Wiem. - Ash poznala, ze Darra chce go przytulic, on jednak stal nieporuszenie, wiec tylko siegnela do jego rekawa. - Tem byl dobrym czlowiekiem. Nigdy nie spotkalam nikogo bardziej uczciwego i szlachetnego. Raif pokiwal glowa. Darra usmiechnela sie. -A jak on umial tanczyc... bogowie, jak on plasal... Raif odwrocil sie bez slowa. Reka Darry zawisla w powietrzu. -Cassy, Beth! - zawolal Angus. - Otworzcie stodole. - Wyciagnal ku nim najmlodsza coreczke. - I wezcie z soba Mala Moo. Zwawo. Srednia corka wydela wargi. -Ale, ojcze, chcemy sie poznac z ta panna o srebrzystych wlosach... -Pozniej. W glosie ojca pobrzmiewalo cos takiego, ze dziewczeta zesztywnialy. Najstarsza wziela Mala Moo z jego ramion i siostry razem odeszly. Ash patrzyla, jak nikna za weglem, a zazdrosc zaklula ja w sercu. Kiedy odwrocila glowe, napotkala spojrzenie Dany Lok. Angus zlapal zone za reke i podprowadzil ja do niej. -Darro, to Ash ze Spire Vanis. Zabieramy ja na polnoc. Twarz Darry byla blada i gladka jak wosk. Kobieta zadrzala, jakby z przejmujacego zimna lub wielkiego strachu. Ash nie pojmowala, o co chodzi. Przestraszyly ja wielkie oczy Darry, wpatrujace sie w nia intensywnie, wyraziste, lecz nieodgadnione. Zerknela przez ramie na Raifa, lecz stal teraz kawalek za nia, zajmujac sie konmi. -Ash. - Zdawalo sie, ze Darra smakuje wypowiadane imie. - Witamy w naszych progach. Nie wiedziala, co zrobic. Nie byl to czas najlepszy na usmiechy. Darra Lok sprawiala wrazenie zagniewanej. Slowa powitania ledwie przeszly jej przez usta. -Dziekuje - powiedziala. - Ciesze sie, ze tu jestem. Darra Lok nerwowo machnela rekami, otrzepujac z fartucha nie istniejace pylki. Angus ustawil sie miedzy nimi, kladac rece na ich ramionach. -Moje panie, najwyzszy czas wejsc do domu i posilic sie przy ogniu piwna polewka. Ash nie wiedziala, co to jest piwna polewka. Nagle wszystko stracilo sens. Czy Darra wiedziala, ze ona jest Siegaczem? Co ujrzala w oczach starszej kobiety - strach czy cos innego? Angus ujal je obie pod rece, gdy szli ku domowi. Za nimi Raif prowadzil konie. Kiedy najstarsza corka wrocila ze stodoly, niosac derki i worki z obrokiem, zwrocil sie do niej po imieniu: Cassy. Ash nigdy sie nie dowiedziala, co ci dwoje sobie powiedzieli, czy podali sobie rece, czy sie objeli lub ucalowali, gdyz weszla do cieplego, przytulnego wnetrza, zostawiajac ich na sniegu. W krotkim czasie, ktory potrzebny byl na dojscie do drzwi, Darra odzyskala panowanie. W domu, gdy odwrocila sie do Ash, kazac jej zdjac plaszcz i usiasc blisko ognia, wygladala i zachowywala sie jak zupelnie inna kobieta. Usmiechajac sie lagodnie, pomogla Ash rozpiac plaszcz, jej palce zwinne radzily sobie z haczykami i petelkami. Angus zatrzymal sie w progu, patrzac na nie z nieodgadnionym wyrazem spalonej od sniegu twarzy. -Nie stoj tak, Angusie Loku - powiedziala jego zona. - Dorzuc do ognia i przynies mi ten ciezki zelazny kociolek, ten do grzania wody na kapiel. Och, i moze napelnisz go za jedna droga. Angus usmiechnal sie do Ash. -Mowilem ci, ze to sekutnica. - Pochrzakujac i strojac miny jak czlowiek, ktory jest niewymownie szczesliwy, chociaz udaje, ze jest wrecz przeciwnie, zajal sie poruczonym zadaniem. Ash rozejrzala sie po przestronnej wiejskiej kuchni. Nagie kamienne sciany polyskiwaly w blasku ognia jak stary pergamin. Podloga z niebieskawego lupku zarzucona byla podniszczonymi chodnikami wszelkich rozmiarow, ksztaltow i grubosci; najstarszy, ktory wygladal na wyliniale lisie futro, lezal jak wierny pies przed paleniskiem. Nad kominem wielkim niczym stodola na metalowych hakach wisial arsenal nozy, tarek, szpikulcow, widelcow, kleszczy do lupania orzechow i kosci. Nad zarem na roznych wysokosciach wisialy ruszty, a w samym srodku plomieni lezal poczernialy kamien do podgrzewania. Bylo to miejsce nie oszczedzane, ale zadbane. Wielki brzozowy stol na srodku pomieszczenia az blyszczal, wyszorowany do surowego drewna, a stojace wokol niego krzesla nosily slady czestych napraw - w jednym wymieniono noge, w drugim rozporke, w jeszcze innym kawalek siedziska. -Siadaj - powiedziala Darra, wieszajac plaszcz na oparciu krzesla, zeby porzadnie wysechl. - Zagrzeje troche polewki. Ash siadla na stoleczku, ktory okazal sie calkiem wygodny. Patrzyla, jak Darra leje do dzbanka pieniste bursztynowe piwo, potem zageszcza je garscia owsianej maki. -Przepraszam, jesli moje przybycie sprawilo pani klopot. Nie przerywajac pracy, Darra odparla: -Nie, Ash. To ja powinnam cie przeprosic. Zgotowalam ci marne powitanie. Ja... ty... - zmagala sie ze slowami. - Angus nieczesto sprowadza nam gosci. Ash byla pewna, ze chciala powiedziec cos innego, ale nim miala okazje zapytac, do kuchni wpadl Raif z trzema corkami Angusa. -Patrz, mamo! - zawolala srednia. - Raif ustrzelil dwie pardwy na psich rowninach. Mowi, ze lecialy szybko jak orly. Obiecal, ze nauczy mnie tak strzelac. Raif usmiechnal sie taktownie. Bylo jasne, ze nic takiego nie mowil. -Cicho, dzieci - powiedziala Darra. - Raif, chodz, ogrzej sie przy ogniu. Niestety, nie mamy tutaj ciemnego piwa, tylko polewke. -Zaloze sie, ze jest pyszna. -Nie watpie - wtracil Angus, wchodzac do kuchni z wielkim saganem pelnym wody. - Czarne piwo Tema ani chybi spalilo ci podniebienie i na cale zycie zepsulo zmysl smaku. -Przydawalo sie latem do odpedzania much - powiedzial Raif. -A takze niewiast i dziewczat! Wszyscy wybuchneli smiechem. Ash domyslila sie, ze piwo Tema slynelo z paskudnego smaku. Usmiechnela sie, potem dolaczyla do ogolnego smiechu. Dobrze bylo dowiedziec sie czegos drobnego i swojskiego o zyciu Raifa w klanie. -Ojcze. - Srednia corka wymowila slowo w taki sposob, ze zabrzmialo jak surowy wyrzut. Jej duze szaroniebieskie oczy lypnely w jej strone. - Jeszcze nie poznalysmy naszego goscia. Ash oblala sie rumiencem. Cassy rzucila jej przepraszajace spojrzenie: "Czasami moja siostra zachowuje sie jak ciele". Angus zrobil marsowa mine. Ustawil zelazny garnek na kamieniu w palenisku, przyslaniajac plomienie. W kuchni pociemnialo. Odwrocil sie i powiodl wzrokiem po corkach, ktore staly rzedem przy drzwiach, od najmniejszej do najwyzszej. Po chwili warknal na nie jak stare, zagniewane wilczysko. Mala Moo odpowiedziala mu warknieciem, nasladujac go doskonale. Starszym dziewczetom mimo usilnych staran nie udalo sie zachowac powagi. -Ach, te corki! - poskarzyl sie Angus nie wiadomo komu. - Kto chcialby je miec? -Wrrrr - warknela Mala Moo. Naprawde byla w tym dobra. -Juz dobrze! Dobrze! Poddaje sie! - Potrzasajac glowa, odwrocil sie do Ash. - Ash, oto moje cory. Casilyn, najstarsza, bliska wiekiem tobie i Raifowi. Beth... - Angus teatralnie spiorunowal wzrokiem srednia corke - rzecznik rodziny. I Maribel... -Warczaca wilczyca - dopowiedziala Beth bez namyslu, jak robia to tylko dzieci. Angus niemal przewrocil sie ze smiechu. -Nasze malenstwo. -Moo! Moo! - poprawila z miejsca Mala Moo. -Zgadza sie. Moja najmlodsza latorosl z sobie tylko wiadomych powodow jest posluszna tylko wtedy, gdy nazwie sie ja Mala Moo. -Moo! Moo! - powtorzyla Mala Moo wyraznie zadowolona, ze sprawa jej imienia zostala wyklarowana. Ash usmiechnela sie niesmialo do trzech dziewczat. Cassy odpowiedziala usmiechem, Beth dygnela dwornie, w kluczowym momencie tracac rownowage i osuwajac sie z hukiem na drzwi, a Mala Moo zaszczebiotala, po czym warknela i na wszelki wypadek jeszcze pare razy powtorzyla: -Moo! Moo! -Dziewczeta - podjal Angus - to jest Ash. Podrozuje ze mna i z Raifem. Dzis wieczor bedzie naszym wyjatkowym gosciem i tak tez musi byc traktowana. Zrozumiano? - Dziewczeta pokiwaly glowami. - To dobrze. -Tato, czy Ash moze spac ze mna i Beth? - Cassy podniosla piwne oczy i spojrzala na nia. - Jesli chcesz... Ash pokiwala glowa. Cassy byla niemal jej wzrostu, ale kraglejsza, z wyraznie zarysowanymi biodrami i piersiami. Wlosy miala przepiekne, raz rudawe, raz zlociste, geste, falujace i pelne swiatla. Ash przez krotka chwile myslala o Katii, o jej kedzierzawej ciemnej czuprynie, ktorej nie mogly ujarzmic zadne spinki. Szybko odgrodzila sie od ponurych wspomnien. -Cassy, moze zabierzesz Ash do swojej izdebki? - Darra nalala do drewnianych garnuszkow goracej, zawiesistej polewki. - Pomoz jej w kapieli i przy zmianie ubrania, jesli bedzie chciala. Ma za soba ciezka droge i moze zechce odpoczac przed kolacja. Ash podziekowala jej spojrzeniem. Spotkanie z rodzina Angusa wyczerpalo ja emocjonalnie. -Ja tez moge isc? - Drobna rozowa buzka Beth az promieniala ochota. - Pomoge jej z ubraniem i wlosami. -Nie - sprzeciwila sie Darra. - Tylko Cassy. -Ale... -Zadnych ale. Mozesz pojsc pozniej, gdy Ash wypocznie. Beth zamknela usta. Jej dolna warga drzala. Po chwili w kuchni zrobilo sie tak cicho, ze Ash slyszala syk, z jakim palily sie zanieczyszczenia w polanach. Raif wstal i wyciagnal reke do Beth. -Co powiesz na poszatkowanie paru drewienek? Do zachodu slonca bedziesz trafiac w sam srodek tarczy. Ash popatrzyla na niego z uczuciem. Postapil jak ktos, kto wie, co to znaczy miec siostry i braci. Z wysokim, uradowanym piskiem Beth podbiegla do niego i usciskala mocno. Razem wyszli z domu. Beth juz w progu zasypala Raifa gradem pytan o luki, strzaly, pardwy i panne o srebrzystych wlosach. Angus i Darra wymienili spojrzenia. Angus zalozyl grube rekawice z owczej skory i zdjal z paleniska goracy juz garnek. -Chodzcie za mna - powiedzial do starszych dziewczat. Zaprowadzil je po schodach do malenkiej, dziwnie nieforemnej izby. Postawil na podlodze zelazna wanienke, zapalil lampe olejna i wyszedl. Ash zauwazyla, ze po drodze musnal palcami policzek corki. -Chcesz sie teraz umyc czy wolisz najpierw odpoczac? - Cassy machnela reka w strone dwoch kanciastych prycz pod scianami. Izdebka byla skromnie urzadzona: gole sciany, na podlodze plecionka z sitowia i stol, pierwotnie przeznaczony do robot stolarskich, o czym swiadczyly lebki wbitych gwozdzi, naciecia pila i wglebienia po dlucie. -Przykro mi, ze tu tak pusto. Beth i ja spedzamy tutaj niewiele czasu. Ash potrzasnela glowa, myslac o swojej wybitej jedwabiem, wyslanej kobiercami, ogrzanej bursztynem komnacie w Fortecy Masce. -Nie, bardzo mi sie podoba. A kapiel wyglada kuszaco. Chyba najpierw sie umyje. Cassy pomogla jej rozpiac haftki spodnicy. Rece miala szorstkie i stwardniale, poznaczone starymi bliznami. Ash pomyslala, ze to nic dziwnego: wszak Cassy mieszka i pracuje w gospodarstwie. -Ojciec czesto wyjezdza na dlugo - rzekla Cassy, zauwazajac, na czym zatrzymaly sie jej oczy. - Zeszlej wiosny razem z mama strzyglysmy owce. Wierzgaja jak szalone. Ash nawet nie probowala schowac swoich zniszczonych na ulicach dloni. -Zwykle tata stara sie wyjezdzac zima, kiedy poza karmieniem kurczat i dojeniem owiec jest niewiele do zrobienia. Ale czasami ptaki przylatuja latem i wiosna. Nic nie mozna na to poradzic. -Ptaki? -Poslancy... od ludzi. -Aha. - Ash zamilkla wyczekujaco, lecz Cassy nie chciala dodac nic wiecej. - Czy nikt z wioski nie moze wam pomoc przy owcach? Cassy pokrecila glowa, az zatanczyly jej kasztanowe loki. -Nie. Nie rozmawiamy z nikim z Trzech Wiosek. Trzymamy sie na uboczu. Ash uznala to za dziwne, ale nie skomentowala. Zrzucajac spodnice i halke, patrzyla, jak Cassy sprawdza wode do kapieli. Czego obawial sie Angus? Dlaczego skrywal swoja rodzine przed swiatem? -Obawiam sie, ze woda nie jest zbytnio goraca. Ojciec nadal wyobraza sobie, ze dziewczeta sa jak mezczyzni: szast-prast i po krzyku. Ash usmiechnela sie szeroko. Ogromnie polubila Cassy. -Twoj ojciec jest milym czlowiekiem. -Powiedz mu to, a bedzie zaprzeczal dluzej, niz gdybys przysiegla, ze jest ostatnim hultajem. Przygotowawszy sie na spotkanie z chlodna woda, Ash weszla do zelaznej kadzi. Cassy zaczela robic piane twardym skrajem mydla drzewnego i lniana sciereczka. Ash domyslala sie, ze to jej najlepsza scierka, gdyz zdobil ja szlaczek haftowanych ptaszkow. Cassy zaczela myc jej wlosy zdecydowanymi, umiejetnymi ruchami kogos, kto zna sie na rzeczy. Zapewne co tydzien kapala swoje siostry. -Na jak dlugo wyjezdzasz? - zapytala Cassy, lejac deszczowke na jej glowe. - Jesli wolno wiedziec. -Nie wiem. Niedlugo, mam nadzieje. Moze na miesiac. - Ash przywolala na mysl mape Polnocnych Terytoriow. Rownina Burz lezala daleko na zachodzie, miedzy Nadmorskim Pasmem i Niszczycielskim Morzem. Niewiele wiedziala o tym zakatku swiata, o lancuchu Plywajacych Wysp niedaleko brzegu, jak rok dlugi spowitych przez mgly, gdzie, jak powiadano, umarl krol Sullow Lyan Summerled, i o Lodowych Lowcach z Dalekiej Polnocy, ktorzy w srodku zimy obozowali na lodowym morzu i zuli kostki zamarznietej foczej krwi tak, jak w klanach zuje sie twarog. Daleko na poludniu lezala Morska Warownia, gdzie mieszkali Krolowie Handlarzy. -Zazdroszcze ci. Ash zobaczyla, ze Cassy Lok przyglada sie jej bacznie. Juz chciala powiedziec cos niefrasobliwego, na przyklad ze wedrowka przez grube sniegi w zimie nie jest tym, czego moze zazdroscic ktos przy zdrowych zmyslach, jednak kiedy zobaczyla jej mine, natychmiast zrozumiala, ze corka Angusa wie, co mowi. Cassy Lok nie byla osoba, ktora zartuje na takie tematy. -A ja zazdroszcze tobie - odparla z powaga. Rozdzial 36 KSIEZYC Z KRWI Sniadanie jedli w milczeniu. Chrupiacy chleb, wedzony boczek i grzyby zasmazane w masle popijali owczym mlekiem zaprawionym piniolami. Wszystkie talerze i kubki zrobione byly z bialej debiny, wiec ciszy nie zaklocal nawet szczek naczyn.Angus jadl powoli jak skazaniec, tnac boczek na kawalki tak malenkie, ze wkrotce zawartosc talerza przypominala kopczyk trocin. Raif siedzial przy jedynym w kuchni oknie. Obok niego stal cebrzyk z goraca woda, w ktorej kapal sie wosk. Od czasu do czasu wybieral troche wosku na szmatke i nacieral nim luk. "Dla ochrony przed woda" - wyjasnil wczesniej Beth, ktora bez chwili przerwy zasypywala go pytaniami. Wciaz wygladal przez okno, popatrujac na ciemnoszare niebo. Cassy siedziala obok Ash na lawie przy ogniu. Nie rozmawialy, ale milczenie wcale im nie ciazylo. Cassy trzymala na kolanach Mala Moo, ktora ssala plasterek boczku, twardy jak kawalek drewna. Darra Lok zasiadala za stolem z mezem i srednia corka. Ash co jakis czas przylapywala ja na badawczym spojrzeniu. Udawala, ze tego nie widzi, ale byla zaniepokojona. Co Angus powiedzial zonie? Angus w tej chwili odsunal talerz na srodek stolu. -Czas w droge. Wszyscy zerwali sie z miejsc i po chwili krzatali sie jak w ukropie. Cassy pobiegla na gore po rzeczy Ash, Beth popedzila z Raifem do stajni, zeby osiodlac konie, Angus napelnial swoja flaszke z beczulki przy drzwiach, a Darra zawijala w pasy nawoskowanego plotna resztki pieczonych pardw, ktore zostaly z kolacji. Ash przystapila do dlugiego procesu zapinania, okrecania i otulania sie przed zimnem. Nie wiedziala, czy odczuwa smutek z powodu odjazdu. Bliscy Angusa spelniali jej wyobrazenia o rodzinie, dla niej jednakze nie bylo wsrod nich miejsca i ta swiadomosc przejmowala ja chlodem. Byla Ash March, znajda pozostawiona za Plonna Brama na smierc. Te slowa - jej slowa - przydaly jej sil. Spokojnie pozegnala sie z bliskimi Angusa i wyszla do Raifa. Sakwy i maty do spania juz byly przytroczone. Padly ostatnie slowa pozegnania. Trojka podroznikow dosiadla koni i ruszyla na poludnie przez stary las. Angus nie obejrzal sie. Ash odwrocila glowe. Zobaczyla piwne oczy Cassy przepelnione tesknota i blekitne Darry, wypelnione lzami. Przez wiele mil jechali z biegiem zielonej rzeki, kulac ramiona na wietrze, pochylajac glowy w milczeniu. Burzowe chmury falowaly na niebie jak wzburzone morze. Ash poczula krople deszczu na twarzy. Cieple powietrze gnane z poludnia przed czolem burzy przynioslo odwilz i snieg zrobil sie mokry, a lod na stawach niepewny. Rakieta nie dorownywala w lodowym tancu gniadoszowi, byla jednak bystrym kucem i szybko nauczyla sie stapac krok w krok za walachem. Stopniowo las ustapil otwartym przestrzeniom, usianym kepami karlowatych sosen. Po poludniowym posilku zlozonym z solonej pardwy Angus skrecil na polnocny zachod w kierunku Gorzkich Wzgorz. Ash z trudem znosila nieustanne uderzenia wiatru i deszczu. Z przyjemnoscia porozmawialaby z towarzyszami, lecz wydawalo sie, ze ani Angus, ani Raif nie maja na to ochoty. Gorzkie Wzgorza zmienialy kolor, gdy sie do nich zblizali. Najpierw uznala, ze sa szare, potem ze niebieskie. Teraz, gdy jechali wprost na poludniowe zbocza, zobaczyla, ze skaly sa pozylkowane zielonkawa miedzia, bialym ilowym lupkiem i czarnym zelazem. Pamietala, jak przybrany ojciec mowil jej, ze Gorzkie Wzgorza niegdys przez ludzi z Ule Glaive zwane byly gorami, ale przybysze z klanow wysmiewali sie z tego okreslenia, mowiac: "Te kopczyki? Toz to ledwie pagorki". Jej zdaniem, wzgorza ze szczytami przyobleczonymi w burzowe chmury niczym krol w gronostaje, wygladaly na prawdziwe gory. Gdy zapadl zmrok i deszcz zaczal marznac, Angus znowu zmienil kierunek jazdy. Znalazl sciezke u podnozy wzgorz, ktora biegla tuz nad zamarznietym potokiem, i poprowadzil na zachod wzdluz granicy miedzy ziemiami Ule Glaive a terenami klanow. Jechali przez wieksza czesc nocy. Wzgorza oslanialy ich przed burza. W miare uplywu czasu Ash coraz bardziej odczuwala obecnosc ochron zalozonych przez Canta. Tkwily w jej piersi niczym kawal drutu i czasami sprawialy bol, gdy poruszyla sie zbyt szybko lub odetchnela zbyt gleboko. Nadal nie wiedziala, co myslec o opowiesci Canta, ze jest Siegaczem. Wczesniej nie slyszala o istnieniu kogos takiego. I skoro Siegacz narodzil sie tysiac lat temu, dlaczego nikt w Spire Vanis o nim nie wiedzial? Dobrze znala historie. W tym czasie surlordem byl Haldor Hews, panujacy przez szescdziesiat lat. Przesunal granice miejskich ziem az do poludniowego kranca Czarnej Toni i przysporzyl miastu takiego bogactwa, ze nazwano go Haldorem Szczodrobliwym. Sciagnela brwi. A jednak wlasnie wtedy narodzil sie Siegacz; Cant tak powiedzial. Z kolei tysiac lat wczesniej... przez chwile sprawdzala daty... Theron i Rangor Pengaronowie powiedli swoje wojska na polnoc i zalozyli samo miasto. Zaintrygowana, potrzasnela glowa. Nie wygladalo na to, ze Siegacz sprowadza nieszczescia, o jakich mowil Cant. Zmeczona wiodacym donikad rozumowaniem, tracila pietami boki kuca i zwrocila mysli ku innym sprawom. Niedlugo pozniej Angus zarzadzil popas i rozbili oboz nad strumieniem. Raif rozpalil ogien, ale nikt nie mial ani checi, ani energii na rabanie i korowanie drewna. Zdazyli wytopic tluszcz z miesa na rosol, a potem ognisko wygaslo. Ash zasnela z tluszczem na wargach, otulona szczelnie koldra z gesiego puchu, podarunkiem od Darry Lok. W nocy nad wzgorza nadciagnela z poludnia druga, wieksza burza, i przebudzil ja grad lomoczacy po plecach. Kosmyki wlosow, ktore wymknely sie spod kaptura, przymarzly do ziemi. Temperatura spadla i kiedy kucnela w krzakach za potrzeba, na wpol spodziewala sie, ze mocz zamarznie. Nie zamarzl, a przynajmniej nie wczesniej, niz poprawila ponczochy i rozprostowala spodnice. W milczeniu zwineli oboz. Wiatr zawodzil na graniach i w dolinach, zmieniajac wysokosc jak ludzki glos. Raif i Angus jechali po obu jej stronach, oslaniajac ja przed atakami burzy. Noc niespostrzezenie przeszla w dzien, szary i ponury. Im dalej posuwali sie na zachod, tym nizsze i bardziej zaokraglone stawaly sie kopuly wzgorz. Nad nimi kotlowaly sie chmury, sypiace lodem i sniegiem, ktory szorowal juz wygladzone zbocza. -Za tym walem powinna stac Wieza Ganmiddichow - krzyknal Angus, machajac reka ku chmurom. - Jesli tutaj skrecimy na polnoc, za godzine bedziemy na przeleczy. Spojrzala w tamtym kierunku, lecz zobaczyla tylko sklebione chmury, ktore sialy gradem. Szybko zapadla ciemnosc. Ash popatrywala na polnoc, majac nadzieje, ze zobaczy wieze. Po jakims czasie dostrzegla nikla lune nad wzgorzami. Gruba zaslona chmur skrywala jej srodek i z poczatku wygladala na blask wschodzacego ksiezyca albo polnocnej gwiazdy. Potem wiatr zadal z zachodu, oczyszczajac kawalek nieba, i ukazala sie kula czerwonego ognia. Cos zaklulo ja w brzuchu. Wyciagnela reke, dotknela ramienia Raifa. Gdy spojrzal we wskazana przez nia strone, jego twarz i oczy poczerwienialy w odbitym swietle. -Swiatlo na wiezy - rzekl cicho. - Czerwony ogien klanu Bludd. Byly to jego ostatnie slowa tej nocy. Stado strzal zaswiszczalo w powietrzu jak wedzisko zarzucane przez rybaka. Cos uderzylo w zad Rakiety; klaczka stanela deba i gwaltownie ruszyla. Ash zaczela pilowac jej pysk wodzami, ale kucyk byl przerazony i nic nie moglo powstrzymac jego panicznej ucieczki. Podobne pociski uderzyly w Losia i gniadego. Raif zmagal sie z koniem, mocno sciagajac wodze i zmuszajac go do polobrotu. Zlapal zebami rekawice i rzucil ja w snieg. Jedynie gniady zachowal spokoj. Wyszkolony przez Sullow, przypomniala sobie Ash, gdy wreszcie udalo jej sie zatrzymac Rakiete. Zobaczyla blizniacze blyski stali, gdy Angus wyciagnal noz i miecz. Druga strzala trafila kuca w piers. Tym razem, nim upadla na ziemie, Ash zdazyla ja obejrzec: czubek byl tepy, okrecony welna i obciazony olowiem. Gdy probowala zrozumiec, co to moze znaczyc, oddzial konnych ukazal sie na poludniowym stoku. Ujrzala dlugie, natarte olejem warkocze, sobolowe plaszcze, matowe pancerze i gotowana skore ufarbowana na kolor krwi. Trzask! Jej swiat zrobil sie czerwony i bialy, gdy tepa strzala uderzyla ja w brode. Bol zatetnil w korzeniach zebow. Walczac o utrzymanie sie w siodle, szarpnela wodze, az Rakieta z rzeniem stanela deba. Chlodne powietrze musnelo jej policzek, gdy w poblizu przemknela druga tepa strzala. Nadlatywaly ze wschodu. Na polnocy jezdzcy ustawili sie szerokim wachlarzem, gdy zjechali na rowny teren. Katem oka zobaczyla podnoszacy sie luk Raifa. Teraz to byl jego luk; niegdys nalezal do Angusa, ale widzac, jak gnie sie niczym tancerka w rece chlopaka, Ash wiedziala, ze Angus nigdy nie poprosi o zwrot. Strach wypelnil jej usta, gdy Raif puscil cieciwe. Nie musiala ogladac sie przez ramie - wiedziala, ze grot znalazl serce jednego z wojownikow. Opadl ja chlod. "Jakie to dla niego jest latwe - pomyslala. - Gdyby mial dosc strzal, wybilby ich wszystkich". Nagle Angus znalazl sie u jej boku. Podjechal tak blisko, ze grudy sniegu i zamarznietej ziemi uderzyly ja w noge. -Za mna. Obecnosc gniadego uspokoila Rakiete; przestala szarpac wedzidlo i pozwolila pokierowac sie w obrana strone. Nastepny pocisk uderzyl w szyje gniadego, lecz rosly sullski wierzchowiec nawet sie nie wstrzasnal. Ash spojrzala w jego plynne brazowe oko i ogarnal ja nabozny podziw. "Juz tanczylismy razem, ty i ja". Tuzin wojownikow pedzil na nich przez rownine u stop wzgorza. Gdzies bylo ich wiecej, ukrytych w ciemnosci na wschodzie, strzelajacych tepakami. Ash patrzyla, jak wojownicy wysuwaja z tulei wlocznie o stalowych grotach i chyla je w czasie jazdy. Szpice zaopatrzone w zagiete ku tylowi haki, zeby lepiej szarpac cialo, siegaly na dziesiec krokow przed konskie lby. Raif powalil jednego, po chwili drugiego jezdzca. -Kim oni sa? - krzyknela. Oliwa skapnela z miecza i noza Angusa, gdy poderwal je w gore. -Bluddowie. Podbili Ganmiddichow i chca, by wiedzial o tym caly swiat... dlatego zapalili ogien na wiezy. -Dlaczego nie daja nam przejechac? - Byla bliska histerii. Widok Raifa napinajacego luk mrozil jej krew w zylach. Chciala, zeby Angus go powstrzymal. Wskazujac nozem na Raifa, na nia i na siebie, Angus rzekl: -Okup. We trojke stanowimy lup wart fatygi. Ash nie zrozumiala, o co mu chodzi. Czego mogli chciec od niej wojownicy z Polnocy? A potem: Co takiego zrobil Raif, ze chcieli go upolowac? Ledwie to pomyslala, grad strzal posypal sie na Raifa i jego wierzchowca. Los wierzgnal z kwikiem, gdy strzaly uderzyly go w nogi, uszy i pysk. Raif dostal w szyje i lewa reke, i niemal upuscil luk. Szukajac wodzy, staral sie odzyskac panowanie nad sploszonym koniem. Ash krzyknela cicho. Skora Raifa byla szara i cos bliskiego szalenstwu plonelo w jego oczach. Nie namyslajac sie wiele, kopnela boki Rakiety. Musiala do niego dotrzec. Angus blyskawicznie zlapal ja za reke, tak mocno, ze chrupnely kosci. -Nie! Wsciekla, szamotala sie z nim, smigajac wolna reka i napierajac Rakieta na gniadego. Paznokciami rozorala policzek Angusa, zostawiajac cztery glebokie bruzdy. Nie puscil jej. Kordon wojownikow byl coraz blizej Raifa. W blasku ognia z wiezy stalowe szpice blyszczaly czerwono jak ostrza Strazy Rive. Jadacy pokrzykiwali jeden do drugiego, padaly krotkie, chrapliwe slowa. Pancerze natarte mieli smola, zeby blachy nie odbijaly swiatla, a futrzane plaszcze falowaly jak zywe cienie za ich plecami. Na wschodzie ukazala sie kompania skrytych dotad lucznikow. Klusowali na koniach dobranych z uwagi na ciemna masc, pozwalajaca roztopic sie w mroku. -Opamietaj sie! - zawolal Angus, wykrecajac jej reke, zeby przestala z nim walczyc. - Nie zrobia mu krzywdy. Wtedy Ash uswiadomila sobie, ze zostana pojmani. Rzucila Angusowi oskarzycielskie spojrzenie. -Nie naraze cie przez wdawanie sie w z gory przegrana walke. - Krew splywala mu po policzku, lecz na to nie zwazal. Patrzyl na Raifa. Ash troche ochlonela i przestala sie wyrywac. Raif zapanowal nad Losiem i czekal z mieczem w pogotowiu. Na chwile odwrocil twarz od linii Bluddow, zerknal przez ramie i spojrzal w oczy wujowi. Porozumieli sie bez slow. Raif niedostrzegalnie skinal glowa i odwrocil sie ku Bluddom. Podniosl miecz nad glowe, muskajac ostrzem wolna reke, zeby wytoczyc krew, ktora byla potrzebna jako znak poddania. Dla niej. Ash wiedziala o tym kazda czastka swej istoty. Gdyby jej tu nie bylo, walka trwalaby nadal. Moze Angus znalazlby jakis przemyslny sposob wyjscia z opalow, moze nie. Raif walczylby do konca. Widziala w nim bitewne szalenstwo... nigdy nie byl daleko od smierci. Bluddowie zwolnili, ale nie podniesli wloczni. Dowodca wylamal sie z szeregu. Nie roznil sie od swoich towarzyszy niczym procz tego, ze wysunal sie do przodu. Nie nosil helmu, a wygolone miejsca na glowie pomalowane mial czerwona glina. Kiedy osadzil, ze wystarczajaco zmniejszyl odleglosc, podniosl piesc, zatrzymujac wojownikow i lucznikow. Ash nigdy wczesniej nie widziala Bluddow, ale jak wszyscy inni na Polnocy uwazala, ze sa najdzikszym z klanow. Jej sila woli wystawiona zostala na probe, gdy zmagala sie sama z soba. Ledwo sie powstrzymala, zeby nie zawolac do Raifa. Chciala, zeby odwrocil sie i spojrzal na nia po raz ostatni, nim popadnie w niewole. -Nie wymawiaj jego imienia - przestrzegl Angus z naciskiem, ponownie zaciskajac reke na jej nadgarstku. Zapadla cisza zaklocana tylko przez szum wiatru. Czerwony ogien na szczycie Wiezy Ganmiddichow plonal jak krwawy ksiezyc. Dwaj ludzie stali w odleglosci dwunastu krokow: jeden z mieczem wzniesionym wysoko nad glowa i struzka krwi sciekajaca po rece, drugi z wlocznia wymierzona prosto w jego serce. Bludd wolna reka podniosl talizman z piersi i zwazyl go w dloni. "Jak Raif?" - pomyslala Ash, i gesia skorka zamrowila ja na ramionach. Po chwili wojownik puscil talizman. Chwytajac wlocznie oburacz, zlamal drzewce. Trzask zabrzmial niesamowicie glosno, jak huk rozlupywanego kamienia czy drzewa padajacego na ziemie. Bluddowie uczynili znaki, polecajac sie opiece bogow. Niektorzy dotkneli skorzanych woreczkow i rogowych fiolek, ktore wisialy u ich pasow razem z pecherzami tluszczu, pochwami nozy i hakami do korowania bierwion. Nocna czapla wzbila sie w powietrze, jej skrzydla zakrzywily sie do gory, gdy przecinala rozmyta tarcze kwarwego ksiezyca. Gdzies daleko na polnocy wilk zawyl do swoich pobratymcow, powiadamiajac watahe o znalezionej padlinie. Angus niemal niedoslyszalnie szepnal jedno slowo: -Wiedza. Ogarnelo ja przerazenie. Chciala zapytac, co wiedza, lecz glos odmowil jej posluszenstwa. Raif siedzial w siodle prosto jak swieca. Nawet nie drgnal, gdy rozlegl sie trzask lamanej wloczni. Ash domyslila sie, ze spodziewal sie czegos takiego od chwili, gdy podniosl miecz. -Jestem Cluff Drybannock z klanu Bludd - oznajmil cicho przywodca - i zabiore twoje serce do Psiego Lorda, Raifie Sevrance z klanu Blackhail, za zlo wyrzadzone naszemu klanowi. Przez dluzsza chwile zimne swiatlo plonelo w jego oczach. Wreszcie odwrocil sie plecami do Raifa. Zwracajac sie do swoich ludzi, rozkazal: -Zabrac mu kamien przewodni. Nikt taki jak on nie zasluguje na piecze naszych bogow. Ash spojrzala na Angusa. Po raz pierwszy od czasu, kiedy go poznala, Angus Lok wygladal na przestraszonego. *** Stopa Marafice'a Oko cuchnela. Plyn z pecherzy wielkosci galek ocznych saczyl sie na podloge gospody - trzeciej najlepszej gospody w Ule Glaive. Czarna i purpurowa skora przykrywala opuchnieta tkanke. Spod skorup martwej, luszczacej sie skory wyzieralo pulchne, rozowe mieso. Bylo dobrym znakiem: znaczylo, ze stopa zagoi sie bez szwanku.No, prawie. Czubek palucha, galareta przejrzystego ciala przypominajaca jakis twor z morskiej glebiny, juz odpadl. Sarga Veys zadrzal na to wspomnienie. Nie cierpial chorob, w zadnej postaci. -Kiedy bede mogl wsunac te przekleta noge w strzemie, Polczleku? - zapytal Marafice Oko. Spoczywal blisko komina na wielkim krzesle. Hood, zaprzysiezony towarzysz-straznik i daleki krewny pana na Slomianych Folwarkach, siedzial naprzeciwko swego generala na brzozowej lawie, rozprawiajac sie z antalkiem czarnego zageszczonego jajami piwa i pieczonym, wielkim jak dziecko losiowym udzcem. Hood i Sarga Veys przyjechali do miasta konno, Noz zas kolebal sie na jednokonnym wozku jak snopek siana. Hood byl wybornym jezdzcem i w prowadzeniu konia nie przeszkadzal mu nawet brak dwoch palcow u prawej reki. W istocie wydawalo sie, ze postanowil uczynic z kalectwa swoj atut. Veys uwazal go za niespelna rozumu. Nie dalej jak zeszlej nocy Hood zatrzymal go w korytarzu i pokiwal mu kikutami przed twarza. "Robi ci sie niedobrze na ich widok, co? - wyszeptal, zblizajac wilgotne usta do jego ucha. - Ha, chcialbys zobaczyc, jaka ucieche sprawiam nimi dziewkom". Twarz Veysa pociemniala na to wspomnienie. Mial dosc siedzenia w tym miescie z Marafice'em Oko i jego kamratem o byczym karku. Gdzie sie podziewala druzyna obiecana przez Penthero Issa? Nie watpil, ze surlord opoznial wyslanie ludzi tylko po to, by tym bardziej go udreczyc. Wszyscy sie na niego uwzieli. Nie kryjac zlosci, rzekl teraz do Noza: -Wierzchnia warstwa skory musi odpasc, nim sprobujesz naciagnac but. -A kiedy to nastapi? -Za jaki tydzien - odparl, umyslnie dodajac pare dni. Noz zaklal. Machnal reka, zmiatajac ze stolu naczynia i dzbany. Piwo zasyczalo na kamieniach paleniska. -Tydzien! Tydzien! Mowiles, ze juz sie goi. No, sam zobacz. - Wyciagnal w jego strone pokryta pecherzami, oslizgla stope. - Twoja przebrzydla magia przyprawi mnie o trad. -Mowilem, ze jak najlepiej musialem ogrzac cialo. Nie stracisz stopy. Bedziesz chodzic i jezdzic konno jak wczesniej. To, co sie dzieje teraz, jest naturalnym biegiem wypadkow. Nie moge przyspieszyc gojenia skory. -Tak, ale gdybys mogl, to bys spowolnil. - Hood przewrocil czubkiem buta peknieta miske. - Jesli noga zacznie sie paprac, umrzesz, Polczleku. Dopilnuje tego swoimi osmioma palcami. Veys mocno zacisnal usta. Nie pojmowal psiego przywiazania Hooda do Noza, wiedzial jednak, ze wiernosc ta nie jest udawana. Hood go zabije, i zrobi to powodowany jakas dziwna i wynaturzona miloscia do Marafice'a Oko. Ciskajac bladymi oczami blyskawice gniewu, patrzyl, jak oberzysta - grubas o kobiecych piersiach - popycha do ich stolu jedna ze swoich dziewczat, by posprzatala balagan. Blondynka, pulchna i bezczelna, byla idealnym przykladem tego rodzaju kobiet, ktore on mial w pogardzie, a Hood i Noz ogromnie lubili. Decydujac, ze czas odejsc, wstal od stolu. Nie mial zamiaru przygladac sie, jak Hood i Noz flirtuja z ta sprosna, spasiona dziewka. Patrzac na noge Noza, powiedzial: -Dopoki rana bedzie czysta i co noc okladana szczyrem, skora nie zacznie sie jatrzyc. Marafice Oko chrzaknal. Hood rozchylil usta w leniwym usmiechu, ukazujac wlokna przezutej losiny miedzy zebami. Chwycil blondynke w talii i posadzil ja na kolanach. -Biegniesz do lozka, Polczleku? Nasza mala Moll napedzila ci nielichego stracha! Smiech Hooda dudnil w calym szynku, gdy Veys ruszyl ku glownym schodom. Podkasujac dluga biala szate, zeby rabek nie zmiatal kurzu ze stopni, udal sie do swego prywatnego pokoju. Trzecia najlepsza gospoda w Ule Glaive zwala sie "Pod Padlym Cielakiem" i glownymi elementami wystroju byly cielece skory, cielece chodniki i malowidla cielat. Nawet woskowe swiece plonely w wygotowanych cielecych czaszkach. Sarga Veys nie mogl opedzic sie wrazeniu, ze jego wspinaczke po schodach obserwuja duchy od dawna martwych trawozercow. Ochlonal w cichym luksusie pokoju. Zadnych brudnych plecionek, zadnej tlustej, niepranej poscieli czy robactwa. Wypolerowana sosnowa podloga, loze rzezbione w owocowym drewnie, tuzin swiec z pszczelego wosku bielszego od jego zebow, posciel szeleszczaca jak jesienne liscie... I nic poza zablakanymi pylkami kurzu nie krazylo wokol plomieni swiec. Po przybyciu "Pod Padlego Cielaka" oberzysta omylkowo wzial go za najwazniejsza osobe, co wielce podbechtalo jego proznosc. Marafice Oko i Hood ulokowani zostali na tylach gospody, w izbie z oknem wychodzacym na sasiednia warzelnie octu. Kiedy Marafice Oko po odkryciu pomylki nie przedsiewzial zadnych krokow, Sarga Veys najpierw byl zdziwiony, potem przepelnila go pogarda. Noz nie potrafil myslec o niczym wiecej, jak tylko o Strazy Rive i swoich ludziach. Oczywiscie, z uplywem dni oberzysta zorientowal sie, kto jest rzeczywistym dowodca, lecz Sarga Veys niejednokrotnie pocieszal sie, ze na pierwszy rzut oka to jego wzial za zwierzchnika. Tlusty dym na dole podraznil mu oczy. Podszedl do okna wychodzacego na polnoc i otworzyl okiennice na osciez, zeby wpuscic nocne powietrze. Lodowata ciemnosc podzialala kojaco, jak skok w chlodna wode. Gospoda stala blisko polnocnego muru miasta i ponad blankami roztaczal sie widok na ziemie po drugiej stronie. Linie horyzontu urozmaicaly zaokraglone przez lodowiec szczyty Gorzkich Wzgorz, zwienczone srebrna korona burzowych chmur. Co zime setki burz przewalaly sie na poludnie znad ziem klanow i Pustkowia, niekiedy po trzy jednego dnia. Gorzkie Wzgorza dostawaly srogie ciegi od wszystkich. Moze niegdys byly gorami, jednakze pradawne ladolody i miliony burz starly je do tej nieokreslonej wysokosci, dla ktorej czlowiek nie ma odpowiedniej nazwy. Mieszkancy Polnocy zwali je wzgorzami, jednakze powodowala nimi tylko klanowa duma. A on znal sie na niej dobrze. Krzywiac sie z niesmakiem w grymasie, ktory ukazal swiatu nieskazitelnie biale, lekko zagiete ku tylowi zeby, usadowil sie za debowym biurkiem przy oknie. Na blacie lezala doskonala mapa domeny Ule Glaive w duzej skali. Dal za nia mala fortune mlodemu ambitnemu kartografowi, niejakiemu Siddiusowi Hornowi, ale warta byla kazdej zaplaconej monety, a nawet wiecej. "Sa na niej naniesione i opisane wszystkie wioski w promieniu trzydziestu lig od miasta - chelpil sie Siddius Horn, stojacy za wyswiechtanym, wypalonym kwasem kontuarem w swoim kantorku. - Wszystkie siola, wszystkie zagrody z prawdziwego zdarzenia, wszystkie drogi, szlaki do pedzenia bydla i wzniesienia". Zaiste, byla to bardzo dobra mapa. Veys przeciagnal palcem po wybielonym, jedwabistym papierze, wzdluz polnocnego traktu z Ule Glaive. Droga, starannie wyrysowana pedzelkiem z sobolowego wlosia, wiodla prosto od Starej Sullskiej Bramy do Przeleczy Ganmiddich. Angus Lok i jego dwoje towarzyszy wyjechalo nia z miasta. Veys wiedzial to dobrze. Wiedzial tez, ze zamiast pociagnac na polnoc do przeleczy albo na zachod w strone klanu Blackhail, wedrowcy skrecili na wschod. Pierwsza informacja kosztowala stosunkowo niewiele. Straznicy przy bramie byli przekupni jak male dzieci. Hood szybko znalazl wlasciwa brame i wlasciwego straznika, i kupil potrzebne informacje. Druga czesc Veys zdobyl osobiscie. Wczorajszego dnia rano, po powrocie Hooda "Pod Padlego Cielaka", osobiscie zlozyl wizyte przy Starej Sullskiej Bramie. Monety przeszly z reki do reki. Wszystkie, jak przystalo na pieniadz stale bedacy w obiegu, pokryte byly niedostrzegalna warstewka tluszczu, dzieki czemu lepiej trzymaly sie palcow, jedna wszakze miala na sobie cos wiecej: przymus. Nakladanie przymusow zaliczalo sie do wyzszych sztuk magicznych. Co prawda czesto wystarczaly same slowa, bez koniecznosci przekazywania przedmiotow, on jednak nie dysponowal odpowiednim glosem. Najlepszy byl glos cieply, gleboki, zniewalajacy. Taki, ktory zacheca czlowieka do wziecia udzialu w planach, pozbawia go sily woli, plata sztuczki jego rozumowi i sprawia, ze najbardziej niedorzeczne zadania wydaja sie jak najbardziej rozsadne. Dobry glos i rozkazujaca postawa wykonywaly polowe roboty w przymusie. Bez nich takie czary rzadko odnosily skutek. Oblozenie monety przymusem zabralo mu polowe nocy. Ma sie rozumiec, przymus byl prosty. Dzialaly one tylko wtedy, kiedy zadanie bylo umiarkowane i zgodne z natura ofiary. Najlepiej nadawaly sie do zdobywania informacji. Pod takim przymusem dozorcy wieziennemu moglo sie wypsnac, o jakiej porze jego wiezien jest karmiony i drzwi celi stoja otworem, sliczna pokojowka mogla wyjawic buduarowe sekrety swojej pani, a szacowny oberzysta mogl wskazac droge do pokoju goscia, ktory ledwie przed chwila sowicie zaplacil mu za dyskrecje. Sztuczka polegala na tym, by sklonic dana osobe niejako do dobrowolnego spelnienia wysunietego zadania. Wraz z piecioma srebrnymi monetami, wreczonymi chudemu straznikowi o metnym spojrzeniu, Veys podsunal rowniez sugestie, zeby wszystkim, ktorzy tego ranka wejda do miasta, zadawac proste pytanie. Czy widzieli podrozujacych dwoch mezczyzn i kobiete, mezczyzn na roslych koniach, kobiete na myszatym gorskim kucu? Oczy straznika z metnych zrobily sie puste, gdy wypowiedzial zadanie. Jego glos niczego nie narzucal, lecz moneta zacisnieta w spoconej dloni palila zimnymi czarami. Straznik pokiwal glowa na znak zgody, jeszcze zanim doszlo do opisu kuca. Pol dnia wystarczylo. Po niezbyt obfitym, ale wybornym poludniowym posilku z bazanta zapiekanego w skorupce z wlasnej krwi, Veys wrocil do bramy. Straznik przekazal mu informacje glosem szybkim i speszonym - w glebi duszy wiedzial, ze zle czyni. Paru przejezdnych widzialo troje podroznych kierujacych sie ku przeleczy. Veys juz dochodzil do przekonania, ze Angus Lok wiedzie swoich towarzyszy na ziemie klanow, kiedy straznik zdradzil ostatnia rewelacje. -Trzy noce temu poganiacz i jego syn widzieli takich podroznych zmierzajacych na wschod. Byli jakies dziesiec mil od polnocnego traktu, jechali bydlecym szlakiem znanym tylko miejscowym i poganiaczom. Veys bez slowa - nikt nie dziekuje czlowiekowi dzialajacemu pod wplywem czarow - odwrocil sie i odszedl. Dyskretnie zasiegajac jezyka, poznal nazwisko najlepszego kartografa w miescie i pare godzin pozniej siedzial w wygodnej, bogato urzadzonej komnacie, kreslac marszrute Angusa Loka patyczkiem maczanym w kalamarzu z inkaustem z sadzy. Informacje uzyskane od straznika nie budzily watpliwosci. Kto jak kto, ale Angus Lok znal boczne drogi, bydlece szlaki, mysliwskie sciezki i skroty. Jesli poganiacz twierdzil, ze widzial go w takim a takim miejscu, to w pewnoscia tak bylo. Usatysfakcjonowany przynajmniej pod tym wzgledem, Veys rozparl sie na krzesle i popatrzyl na mape Siddiusa Horna. Jeszcze godzine temu sadzil, ze Lok dazy dokads na wschod. Teraz juz nie byl taki pewien. Trop Asarhii March od dawna byl zimny. Albo wytarly sie czary, ktore do niej przywieraly, albo ktos naprawde umiejetny zalozyl jej ochrony. Ochranianie stanowilo nie lada sztuke. Nie mozna bylo umiescic ochron bez oddawania czesci siebie chronionej osobie. Umieli to tylko nieliczni magowie, najpewniej wylacznie wsrod Fagow. Usta Veysa skrzywily sie mimowolnie, gdy naplynelo niechciane wspomnienie. Tak, byly w tym miescie jedna czy dwie osoby zdolne do chronienia Asarhii March... ale nie to go teraz trapilo. Trapily go inne czary. Godzine wczesniej, gdy siedzial w szynku z Marafice'em Oko i Hoodem, maczajac usta w piwie zbyt ordynarnym, by przeszlo mu przez gardlo, i wykrawajac paski miesa z miekkiej wewnetrznej strony combru losia, wyczul obecnosc innego zrodla mocy. Trzy szybkie pchniecia, jedno po drugim. Nie zaslugiwaly na nazwanie ich czarami - po prostu trzy odruchowe zaczerpniecia. Przybysz z ziem klanow. Veys wyczul go dwa razy wczesniej. Raz, w Spire Vanis, gdy przeszyl serca czterech zaprzysiezonych towarzyszy w cieniach Plonnej Bramy, a pozniej na brzegu Czarnej Toni, kiedy powalil dwa psy. Echo jego czarow cuchnelo stara krwia. Az ciarki przebiegaly po skorze. Czary przestaly dzialac, nim zdazyl sie na nich skupic. Wiedzial tylko, ze moc zaczerpnieto na polnocy. Na polnocy, nie na wschodzie. Na polnocy. Czysty i ksztaltnie opilowany paznokiec Veysa wydrapal kreske w mapie Siddiusa Horna. Po trzydniowej wycieczce na wschod Angus Lok i jego towarzysze wracali ku Przeleczy Ganmiddich. Moglo to znaczyc tylko jedno: Angus Lok zabral swoich nowych przyjaciol do domu. Usmiechajac sie lekko, Sarga Veys zaczal wyliczac, jaka odleglosc troje jezdzcow na dobrych wierzchowcach moglo pokonac w jeden dzien jazdy po kopnym sniegu. Rozdzial 37 W WIEZY Rozdzielili go z Ash i Angusem - za co byl wdzieczny. To jedno podnosilo go na duchu w gestej ciemnosci: Ash nie zobaczy ani nie bedzie wiedziec.Lodz sunela plynnie po wodzie gladkiej i czarnej jak wulkaniczne szkliwo. Burza minela juz dawno i Wilcza Rzeka spala po nocy wycia do ksiezyca. Raif czul zalegajacy nad woda ciezki zwierzecy zapach. Na wiosne rwacy z ogromna sila nurt zabijal wiecej losi, muflonow, zbikow, mlodych niedzwiadkow i drobnej zwierzyny plowej niz najwieksza wilcza wataha na calej Polnocy. Teraz rzeka cuchnela swoim lupem, na wpol zamarznietymi cialami unoszacymi sie w wodzie tak gestej i zimnej, ze hamowala rozklad do nastepnej wiosny. Przed dziobem lodzi majaczyla Piedz Ganmiddichow. Granitowy garb rozdzielal nurt na srodku rzeki, wznoszac sie nad powierzchnie niczym kopula starozytnej, dawno temu zatopionej swiatyni. Na nim przycupnela Wieza Ganmiddichow. Czerwony ogien plonacy na najwyzszej kondygnacji byl jedynym swiatlem, ktore kierowalo sternikiem. Zblizal sie swit. Raif odgadywal to z ukladu gwiazd i nieustannych zmian pradow powietrza, towarzyszacych ustepowaniu nocy przed wstajacym dniem. Lezal zwiazany na dnie lodzi, wcisniety miedzy stopy szesciu wioslarzy. Sznur przeciagniety przez grzbiet nosa utrudnial mu oddychanie, a drugi, okrecajacy miekka tkanke szyi, uniemozliwial niemal wszystkie ruchy. Nie zostal pobity, ale wojownicy obeszli sie z nim brutalnie, co spowodowalo pekniecie sztywnej jeszcze, niedawno zabliznionej rany na piersiach. Slina Bluddow nadal ziebila go w kark i twarz, a krew z zadrapan na skroniach i czole sciekala na dno lodzi. Cluff Drybannock stal na dziobie, z jedna noga na burcie, pochylajac sie w kierunku Piedzi. Wczesniej, gdy jechali na polnoc w kierunku ziem Ganmiddichow, rozpuscil warkocze i teraz w chlodzie przedswitu dlugie do pasa czarne wlosy powiewaly za jego plecami. Raif znal Drybannocka ze slyszenia, podobnie jak wszyscy na ziemiach klanow. Byl prawa reka Psiego Lorda, jego przybranym synem, trenchlandzkim bekartem bez znanego komukolwiek ojca, ktory dostal nazwisko od pierwszego posilku, ktory zjadl w klanie Bludd: dry bannock - suchy chleb. Obecnie znany byl wszystkim takze jako Drybone, sucha kosc. Powiadano, ze jest jedynym czlowiekiem, w ktorym Psi Lord poklada zaufanie, jedynym, ktory umie mowic i walczyc na jego podobienstwo. I na calej Polnocy slynal jako pierwszy wsrod wojownikow wladajacych dwurecznym mieczem. Zgrzyt przerwal cisze, gdy stepka przeszorowala po granitowych kamykach na plyciznie. Wioslarze podniesli wiosla i skoczyli do wody, zeby wyciagnac lodz na brzeg. Cluff Drybannock pracowal wraz z innymi, jego dlugie wlosy zanurzone byly w cuchnacej wodzie, gdy barkiem napieral na burte. Raif popatrzyl na piecioboczna wieze, ktora stala tu od dawien dawna, postawiona w czasach poprzedzajacych zasiedlenie tych ziem przez klany. Dolne partie budowli znaczyly pierscienie wodorostow, blota i mineralnych osadow, a kazdy z nich oznaczal wysoka wode dawnych powodzi. Smrod rzeki na stale przylgnal do kamienia, wzarty w dzioby i szczeliny w granicie. Sople lodu, zielonkawe i pomaranczowe od rdzy, zwieszaly sie z wystepow, zrebow i klamer do cumowania jak polamane przez burze palce. Sternik przywiazal lodz do najblizszego pierscienia i ustawil sie w szeregu z wioslarzami, czekajac na rozkazy Cluffa Drybannocka. Minela dluzsza chwila. Cluff Drybannock stal w milczeniu na granicy wody i ziemi, patrzac na czerwony ogien plonacy trzydziesci pieter wyzej. Zmeczenie malowalo sie na jego twarzy i Raif zastanowil sie nad cena, jaka on i jego ludzie zaplacili za zdobycie okraglaka i ziem Ganmiddichow. Wreszcie przemowil, ani na chwile nie odrywajac spojrzenia bystrych niebieskich oczu od czerwonych plomieni. -Zabierzcie go do srodka i zbijcie. Slowa zostaly wypowiedziane ponurym tonem. Sternik wraz z szescioma wioslarzami, dostosowujac sie do wytworzonego przez nie nastroju, w milczeniu i bez pospiechu przystapili do wykonania rozkazu. Raif poczul, jak wielkie, zimne dlonie lapia go za ramiona, kostki i rece. Gdzies niedaleko zaskrzypialy zelazne zawiasy i po raz pierwszy tej nocy zoladek zaczal go zawodzic, kurczac sie ze strachu. Zagrzechotaly lancuchy, gdy podniesiono go z dna cuchnacej, wilgotnej lodzi. Swieze powietrze dmuchnelo mu w twarz, lecz sznur na nosie i gardle nie pozwalal gleboko nim odetchnac. Bluddowie posapywali urywanie, wlokac go do wiezy. Wewnatrz panowal bezruch i mrok jak w glebokiej sztolni. Wilgotne bloto mlaskalo pod butami Bluddow. Zapach rzeki tworzyl gesta zupe, zlozona z woni padliny, mineralow i blota. Jedynie dym splywajacy ze szczytu wiezy przynosil chwilowa ulge od tego smrodu. Raif patrzyl na przesuwajace sie sklepienie, gdy wlekli go w glab wiezy. Myslal, ze moze zaniosa go na gore, ale ruszyli na dol. Bloto przemienilo sie w sliski szlam, a potem w gesta, krwawa wode. Nikt sie nie odzywal. Nikt nie zapalil kaganka, zeby oswietlic droge. Cienkie nitki szarego swiatla wpadaly przez niedostrzegalne szczeliny. Szum rzeki gluszyl wszelkie inne odglosy. Nawet zima, kiedy woda gestniala od lodu i nurt spowalnialy zimne wsteczne prady, fale bily rytmicznie jak serce ogiera. W wiezy huczalo jak w morskiej jaskini. Ze scian saczyla sie wilgoc. Otwarly sie drugie drzwi. Woda zachlupotala wokol kostek Bluddow, potem Raif zostal rzucony na ziemie. Mocno uderzyl ramieniem i skronia o kamien. Woda wlala sie do jego nosa i ust. Sznur na szyi zacisnal sie, niemal go duszac. Ktos powiedzial:-Rozwiazac go - i zimne ostrza liznely jego skore. Zobaczyl niewyrazny zarys zakrzywionej tylnej sciany, wystepu kamiennej lawy, kraty nad glowa wpuszczajacej tyle swiatla, co dziurka od klucza. Lezal w rzecznej wodzie, cuchnacej, gestej od wodorostow i galaretowatych pasm rozkladajacej sie materii, tworzacej gleboka niemal do kolan sadzawke. Nie zdazyl zarejestrowac innych szczegolow. Otrzymal pierwszy cios. Eksplozja bolu przeksztalcila swiat w smugi szarosci i bieli, goraca krew zalala usta. Po pierwszym nastapily kolejne ciosy, szybkie, dobrze wymierzone, w miekkie partie ciala. Bluddowie stekali z wysilku. Woda uderzala o sciany i bryzgala wysoko, jak spod dziobu okretu na wzburzonym morzu. Raif wznosil sie i opadal na falach, polykajac raz wode, raz powietrze, bezskutecznie probujac przytrzymac sie kamieni. Zaciskal i rozwieral szczeki, przyjmujac ciosy Bluddow. Szpice butow wbijaly sie w jego plecy, piesci mlocily wciaz te same miejsca na zebrach, raz za razem, niezmordowanie, jak machiny. Buty siegaly pod powierzchnie wody, szukajac ud i pachwiny. Raif rzucal sie jak ryba na haczyku, ogarniety zwierzecym strachem, zdezorientowany. Bol oglupial zmysly, sprawial, ze przelykal powietrze i oddychal woda. Ciosy padaly bez przerwy, kopniaki i uderzenia zlewaly sie w jeden nie konczacy sie ciag razow. Plamki bialego swiatla zaplonely przed jego oczami. Wymiociny zapychaly nos i przelewaly sie w ustach jak fala przyboju. Stracil poczucie rzeczywistosci, zapomnial, gdzie jest i co sie z nim dzieje. Ciosy i walka z bolem byly wszystkim, co wiedzial. Woda go kolysala, ale nie niosla ukojenia. Plecy plonely, odarte ze skory i splywajace kwasem zamiast krwi. Zoladek pulsowal w uporczywych skurczach, lecz za kazdym razem, gdy probowal podciagnac kolana do piersi, zeby zmniejszyc bol, byl powalany w wode... przytrzymywany przez obuta stope. Stracil przytomnosc. Ocucily go uderzenia w twarz. Na wpol zamknieta dlon tlukla go po piersiach, wyciskajac wode z pluc. Palce znalazly jego kruczy talizman i zaczely go przekrecac, az sznurek zacisnal sie wokol szyi jak garota. Nie mogl oddychac... Tym razem uplynelo wiecej czasu. Nie otwierajac oczu, ocenil, ze w celi zrobilo sie jasniej. Powieki mial sklejone - nie wiedzial, krwia, sluzem czy opuchlizna. W gardle go palilo, a kazdy oddech powodowal rozdzierajacy bol. Czyjs glos wychrzakal slowa, ktorych juz nie rozumial, potem cos, co moglo byc tylko ludzka reka, nacisnelo na jego glowe, raz jeszcze wpychajac ja pod wode. Kiedy znow doszedl do siebie, juz nie lezal w wodzie. Twardy kamien gniotl jego kregoslup i zebra. Ubranie mial mokre. Swiatlo dnia zniknelo. Ludzie znikneli. Byl sam w ciemnosci ze swoim bolem. Minely godziny, nim zebral dosc sil, by poruszyc prawa reka. Nawet nie probowal rozchylic sinych platow miesa, ktore byly powiekami, ani oblizac warg tak suchych, ze mogly spekac i splynac krwia przy kazdym bardziej lapczywie zaczerpnietym oddechu. Skupil sie na podniesieniu reki do szyi. Z bolu stracil przytomnosc. Kwas z zoladka oblepial jego dziasla. Umieral z pragnienia, marzyl o paru kropelkach czystej wody, ale wazniejsze bylo dosiegniecie kruczego talizmanu. Spuchnietymi palcami siegnal do kawalka kosci, ktora wpijala sie w szyje. Byla sliska od krwi. Odpadly kawalki skory, gdy szarpnal sznurek i zamknal talizman w garsci. "Ash". Natychmiast poczul jej obecnosc, jak cieply podmuch czy cieplo slonca na plecach. Byla blisko i nie stala sie jej krzywda. "Blisko i nie zostala skrzywdzona". Dzieki tym slowom nastepne bicie wydalo sie znosne. Przyszli po niego o niewiadomej godzinie tej nocy lub nastepnej - byc moze spal lub byl nieprzytomny przez caly dzien. Tym razem naciagneli mu kaptur na glowe. Chcial im powiedziec, zeby nie zadawali sobie trudu, bo i tak nie moze otworzyc oczu, ale instynktownie wiedzial, ze wtedy zgotuja mu katusze gorszego rodzaju. Bili go w milczeniu - zawsze w milczeniu - postekujac cicho, kiedy zadawali ciosy, oddychajac ciezko, kiedy zmogl ich wysilek. Ktos przyniosl noz i nacial mu skore na udach i posladkach. Ktos inny oddal mocz na rany. Mijaly dni. Przez pare godzin dziennie wisial na hakach wbitych w sciane celi. Rece mial martwe. Pod szczelnym kapturem kazdy oddech cuchnal uwiezionym potem. Nie dostawal jesc, a wody mial tyle, ile wychleptal z podlogi. Czasami rzeka podnosila sie i opadala, wynoszac jego nieczystosci. "Blisko i nie zostala skrzywdzona". Ilekroc sie budzil, powtarzal sobie te slowa. Nadszedl czas, kiedy przestal pojmowac ich znaczenie, jednak nawet wtedy go uspokajaly, jak modlitwa wymawiana w obcym jezyku. Czesto snil o Dreyu: Drey pedzi przez wysoka letnia trawe na pastwisku; Drey uczy go wiazac przynety na pstragi w srodku zimy, kiedy wszystkie pstragowe jeziora byly zamarzniete; Drey czeka na niego na skraju obozu w dzien, gdy spalili zwloki Tema. Wypadki, ktore rozegraly sie na Szlaku Bluddow, zawsze przebiegaly o jedno uderzenie serca wolniej niz w rzeczywistosci. Co jakis czas widzial dwa punkty oczu brata, podnoszacego bojowy mlot, by strzaskac twarz kobiety. "Nie". We snie jazn Raifa walczyla ze wspomnieniem. To nie jego brat wymachiwal mlotem tego dnia na Szlaku Bluddow. To nie byl Drey, ktorego znal. Glod trawil jego cialo i umysl, odbieral sily i rozsadek, pozbawial prostej zdolnosci spokojnego odpoczynku. Czekanie stalo sie gorsze od bicia. Czekajac, byl sam, zupelnie sam. Dreczyly go mysli i koszmary. Inigar Stoop wyciagal palec, nazywajac go Patrzacym na Umarlych. Tem wychodzil z ognia na zlych ziemiach, z cialem w plomieniach; otwierajac i zamykajac usta, wymienial nazwiska ludzi, ktorzy go zabili. Raif wytezal sluch, lecz nie mogl ich uslyszec. Pozniej Effie byla z nim w celi i, stojac po kolana w wodzie, spokojnie recytowala liste odebranych przez niego zywotow... Nie wiadomo, jakim sposobem na liscie znalazl sie Shor Gormalin i Banron Lye, i chcial jej powiedziec, ze sie myli, ze nie zabil zadnego Haila, ale zniknela, nim zdazyl ubrac mysli w slowa. Jeszcze pozniej pojawil sie Mace Blackhail, ktorego wilcze zeby blyskaly zoltawo pod woda, gdy smial sie i mowil: "Wiedzialem, ze pchniesz mnie zbyt daleko, Sevrance". Bol byl czyms, z czym zasypial i z czym budzil sie kazdego dnia. Since czernily jego cialo, choc nie mogl ich zobaczyc. Pocieta skora sciagala sie i ropiala, gojac sie i ponownie otwierajac, tworzac blizny i pregi, ktore znaly tylko jego palce. Niewidoczni Bluddowie co noc dusili go, trzymali glowe pod woda, az pluca plonely jak piece, skrecali sznurek z talizmanem, az okradal go z oddechu. Wkrotce chorobliwa czern omdlenia stala sie wszystkim, co znal poza snem. Potem pewnego dnia bicie sie skonczylo. Wysokie zawodzenie zawiasow wyrwalo go z polprzytomnego odretwienia. Mgla spowijala jego oslabione zmysly, gdy czekal na pierwszy cios. Cialo mial sztywne, umysl otepialy od nieustannego bolu. Wyprezone nad glowa rece omdlewaly z wysilku dzwigania ciezaru ciala. Drogo placil za kazdy oddech. Skurcz miesnia w kolanie wprawial w drzenie cala noge i tulow. "Blisko i nie zostala skrzywdzona. Kto? Effie? Byla tutaj?" Wszystkie mysli popadly w zapomnienie, gdy poczul na szyi ruch powietrza. Nienawidzil swojego ciala za drzenie, nienawidzil strachu, ktory sparalizowal go w jednej chwili, jakby byl dzieckiem nasluchujacym w ciemnosci czlapania potworow. Spodziewany cios nie padl. Rece odwiazaly sznur, ktory mocowal jego nadgarstki do hakow. W ustach zapiekl go kwasny smak bezradnosci. Z reguly bili go, gdy wisial, dopiero pozniej, gdy juz nie mial sil, by bronic sie przed upadkiem, pozwalali mu osunac sie na kamienna lawe czy podloge. Zmiana taktyki wzbudzila w nim lek. Kiedy silne rece zlapaly go za ramiona, uslyszal zwierzecy odglos. Plynal z jego wlasnego gardla. Palce zlapaly za kaptur i szarpnely jego glowe do tylu. -Nie pora na fochy, Hailu. - Mezczyzna mial szorstki glos, z obcym akcentem. Podtrzymal go, przecinajac ostatnie peta, i polozyl na lawie. Ulga wymyla wszystkie mysli z jego glowy, pozostawiajac zimne i bezwladne cialo. Gdy nastepna para rak zlapala go za gardlo, ledwie to poczul. Choc raz zbija go na lezaco... Czubek noza wbil sie w jego szczeke, gdy przecinano sznur konopnego kaptura. Krew splynela miedzy wargi Raifa. Bludd z nozem pachnial ostatnim zjedzonym posilkiem. Czujac przypalony zwierzecy tluszcz i pieczone pory, Raif przelknal sline zmieszana z krwia. Bludd przecial sznur, wsunal palce pod brzeg kaptura i sciagnal go. Raif jeszcze mocnej zacisnal powieki. Minelo wiele dni, od kiedy po raz ostatni widzial twarze oprawcow, i nie pragnal zobaczyc ich teraz. Swieze powietrze uderzylo go w twarz - nie sprawilo mu przyjemnosci. Nagle ogromnie zapragnal rozpoczecia bicia. Zachlupotala woda, gdy ten, ktory sie nim zajmowal, opuscil cele. Raif uslyszal jek zamykanych drzwi, jednak nie ufal swoim zmyslom. Lezal bez ruchu. Jak dotad ani razu nie zostawili go przytomnego. Minely minuty. Wilcza Rzeka przewalila sie jak plynny grzmot po zewnetrznej scianie wiezy. Gdzies wysoko krople wody spadaly w odmierzonym rytmie pulsu. W celi nic sie nie poruszalo. Raif skupil sie na oddychaniu... przynajmniej tyle mogl zrobic. -Otworz oczy i spojrz na mnie. Glos dobiegal od strony drzwi. Nie nalezal do tego samego czlowieka, ktory odezwal sie wczesniej, choc oba naznaczone byly akcentem Bluddow. Ten byl twardszy, starszy, bardziej zmeczony. Woda uderzyla w sciany celi. -Powiedzialem, popatrz na mnie! Raif posluchal. Skora pekla i splynela krwia, gdy zmusil sklejone powieki do rozchylenia. Przez blonke krwi zobaczyl czlowieka sredniego wzrostu, krepej, niemal otylej budowy, z warkoczami, ktore wydawaly sie splecione ze srebra, nie z ludzkich wlosow. Psi Lord. Raif wiedzial to od razu. Emanowal moca jak kamien przewodni. Niepodobna bylo nie patrzec w jego glebokie niebieskie oczy i nie kulic sie w jego obecnosci. Jak dlugo stal, patrzac w calkowitej ciszy, nie dajac znaku zycia? Psi Lord milczal. Patrzyl na jenca i na wskros niego, jego oczy wydobywaly odpowiedzi, cala jego istota napierala z sila tak wielka, ze wrecz uniemozliwiala oddychanie. Raif wytrzymal jego spojrzenie. Myslal o czterech Bluddach w Pieczysku Duffa, o kobietach i dzieciach biegnacych przez snieg w dzien zasadzki. Palil go wstyd. Psi Lord nadal patrzyl, widzac i wiedzac. Jego ciezki oddech sprawial, ze gleboka do pol lydki woda falowala jak po wrzuceniu kamienia. Nagle poruszyl sie. Raif przygotowal sie na cios, ale Psi Lord odwrocil sie do niego plecami. Zimny sztylet wniknal w jego serce. "Nie jestes godzien mojej piesci - dawal do zrozumienia Psi Lord. - Nie warto tracic na ciebie jednego oddechu". Nie mogl okazac jencowi wiekszej pogardy. Gdy Psi Lord otworzyl drzwi celi i wyszedl na swiat czekajacy po drugiej stronie, Raif poczul sie tak, jak musi sie czuc skurczony i martwy lisc zmieciony z drzewa. Byl niczym. Pogarda naczelnika Bluddow odarla go z tego, z czego nie moglo odrzec go bicie. Zlamal przysiege, byl wyrzutkiem i zabojca ludzi. Jak zapowiedzial Angus, wiesci o zdarzeniu w Pieczysku Duffa rozeszly sie szeroko. Wszyscy znali imie Raifa Sevrance'a i jego czyny. Wszyscy wiedzieli o jego udziale w zasadzce na Szlaku Bluddow i o zdradzie klanu. Podciagnal kolana do piersi i modlil sie o odretwiajaca laske snu. Nie chcial czuc ani myslec. Bol jednak nie wystarczyl. Bol zaropialych oczu, polamanych zeber, rozcietego ucha i wargi, naderwanych miesni w rekach i udach stal sie nagle znosny. Lezal w polmroku i cierpial, sluchajac glosow z przeszlosci. "Nie jestes dobry dla tego klanu, Raifie Sevrance - mruczal Inigar Stoop. - Zostales wybrany do patrzenia na umarlych". "Wiedziales, ze bede musial odejsc! - zawolal w odpowiedzi. - Dlaczego wiec nie powstrzymales mnie od zlozenia Pierwszej Przysiegi?" Inigar Stoop potrzasnal glowa w miejscu za cieniami, srebrne medaliony naszyte na plaszczu ze swinskiej skory zadzwonily jak tluczone szklo. "Wypros laske u Kamiennych Bogow, Raifie Sevrance. To oni wykuwaja twoje przeznaczenie, nie ja". Raif odwrocil sie, przesuwajac konczyny, ktore parzyly w dotyku. Glosy nadal go przesladowaly. Raina mowila o Effie: "Uwazaj na nia, Raifie Sevrance. Ma tylko ciebie i Dreya". A Drey mowil do niego na placu: "Ja poswiadcze jego przysiege". Raif zawyl w ciemnosc. Godziny pozniej goraczka zabrala go w sen. Kiedy sie przebudzil, swiat spowijala mgla. Ktos postawil obok niego na lawie miske z gestym szarym plynem. Wbil w nia oczy. Nie poruszyl sie. Goraczka plonaca w piersiach wprawiala jego cialo w drzenie. Pragnienie rozdzieralo mu gardlo, jednak nie mogl nic zrobic, by je zaspokoic. Mogl tylko patrzec na miske i robil to z takim skupieniem, ze az sie zatracil. Z calego swiata zostala tylko ta jedna miska. Rozdzial 38 LORDOWIE I PANNY Vaylo Bludd wsunal w usta kostke czarnego twarogu i zaczal ja przezuwac. Wilczarz i pozostale psy siedzialy kregiem wokol niego, mocno zaciskajac szczeki i kladac uszy po sobie na znak poddanstwa. Od czasu do czasu popiskiwaly cicho, jakby doskwieral im bol.Vaylo siedzial w milczeniu, zujac twarog. Przed nim w dali lezala rozmigotana czarna wstega Wilczej Rzeki, przedzielona czarnym garbem, Piedzia Ganmiddichow. Panowal przejmujacy ziab, lecz on niewiele sobie z niego robil. Nocne powietrze zalegalo nieruchomo, niebo bylo bezchmurne, rozswietlone przez zakrzywiony pazur ksiezyca i miriady lodowatych gwiazd. Ze swego miejsca na bloku zakrzeplej lawy, ktory sluzyl do scierania krawedzi mlotow i patroszenia zlowionych w rzece pstragow, widzial Wieze Ganmiddichow i okraglak. Jedno i drugie teraz nalezalo do niego. Podobnie jak ziemie lezace na poludnie stad, po same Gorzkie Wzgorza. Snieg zachrzescil za jego plecami. Nie musial sie ogladac, zeby wiedziec, kto sie zbliza. Reakcja lezacych psow powiedziala mu wszystko, co chcial wiedziec. -Zyw jeszcze? Cluff Drybannock nie odpowiedzial, jednak Vaylo doskonale wiedzial, ze uslyszal i zrozumial pytanie. Drybone kucnal przy psach i, grzejac rece o gardlo wilczarza, spojrzal na rzeke. Po chwili rzekl: -Nadal trawi go goraczka. Cawdo nie ma pojecia, jakim cudem przezyl piec ostatnich dni. Mowi, ze kazdy Hail bylby juz dawno trupem. Vaylo wyplul twarog na rekawice. Nagle zapragnal znalezc sie pod dachem. Mial dosc zimna. Chcial ogrzac sie przy kominie, tulac do piersi dwoje pozostalych mu wnuczat. Podniosl sie bez slowa. Psy, ktore jak siwe warkocze byly jego nieodlaczna czescia, podniosly sie jednoczesnie, gdy tylko uslyszaly skrzyp skorzanych butow. Drybone tez sie wyprostowal. Cluff Drybannock dowodzil oddzialem, ktory zdobyl gniazdo Ganmiddichow, i otaczal go teraz szacunek tak wielki, ze nie musial wstawac w niczyjej obecnosci, nawet wlasnego naczelnika - a jednak zerwal sie z dawna chyzoscia. Inni mogliby uznac, ze kieruje nim sila przyzwyczajenia, ale Vaylo wiedzial lepiej. Cluff Drybannock wstal, poniewaz byl bekartem, i taka byla bekarcia dola. Polozyl reke na jego ramieniu i obaj, wojownik i jego naczelnik, ruszyli do niedalekiego okraglaka.Okraglak Ganmiddichow byl nieduzy w porownaniu z domami Dhoone'ow i Bluddow. Zbudowany z bazaltu i zielonego rzecznego kamienia, gorowal na wysokim brzegu nad rzeka i stara dabrowa zwana Gniazdem. Glowny budynek wznosil sie szesc pieter nad ziemie, co pasowalo do klanowego zawolania Ganmiddichow: "Wznosimy sie nad gory i nad naszych wrogow". Jak wiekszosc mieszkancow polnocy, Vaylo podchodzil z nieufnoscia do okraglaka, ktory wspinal sie chmurom na spotkanie. Sila kazdego okraglaka powinna pochodzic z ziemi, w ziemi bowiem mieszkali Kamienni Bogowie. Jednakze wiele poludniowych klanow budowalo wysokie siedziby, co odzwierciedlalo wplyw Gorskich Miast i boga nieba, powietrza i nicosci, do ktorego modlili sie ich mieszkancy. Psi Lord potrzasnal glowa, wchodzac z Drybone'em w wierzeje osadzone w wygladzonej przez burze poludniowej scianie. Zawladniecie okraglakiem sprawilo mu niewiele radosci. Krab Ganmiddich, naczelnik klanu, doszedl do wladzy ledwie piec lat po nim. Lubil go, choc klal jak traper, wszczynal bojki z kazdym, kto krzywo na niego popatrzyl, i splodzil wiele nieslubnych dzieci. Krab nigdy nie klamal, nigdy nie wyparl sie bekarcich synow, a raz przed dziesiecioma laty, kiedy w sasiednim klanie Withy mokra ospa wytlukla jagnieta z wiosennego pokotu, poslal im w darze szescdziesiat sztuk czarnych karkow. Vaylo possal bolacy zab. Nie mial powodow, by uskarzac sie na Kraba Ganmiddicha, pomijajac niedawno przypieczetowane przymierze z Hailem Wilkiem. Po ataku na Bannenow naczelnik Krabow poczul sie zagrozony. Ochrona ze strony Dhoone'ow przestala mu wystarczac i zaczal paktowac z Blackhailami. Dhoone'owie byli slabi, zlamani i wywlaszczeni. Blackhailowie byli potezni i wciaz rosli w sile. Kto moglby miec do niego pretensje za gre na dwie strony. A co do Mace'a Blackhaila... coz, walczyl u boku Dhoone'ow w obronie Bannenow. Kiedy bitwa dobiegla konca i wrocil do swojej mrocznej, cuchnacej nory, z pewnoscia skierowal oczy na poludnie i zadal sobie pytanie: "Co dostalem za swoj klopot?" Psi Lord potrzasnal warkoczami. Kiedy nastepnym razem Blackhailowie pospiesza z pomoca zaprzysiezonemu Dhoone'om klanu, ogromnie watpil, czy Hail Wilk wroci do domu z pustymi rekami. Mlody naczelnik mial swoje ambicje. Vaylo poznawal te ceche na mile. -Krab uciekl na wschod do Croserow - rzekl Drybone, jak zawsze nadazajac za myslami swego naczelnika. - Zebral osmiuset ludzi i wzial w posiadanie stara fortalicje. Vaylo chrzaknal. Powoli wrogowie zbierali sie na granicach podbitych przez niego ziem. Dhoone'owie rozproszyli sie wsrod Gnashow, Bannenow i Castlemilkow, a Ganmiddichowie znalezli schronienie u Croserow. Kiedy indziej te fakty pochlonelyby go bez reszty, teraz jednak nie mogl sie skupic. Ten Hail byl zbyt blisko. Okna polowy izb z okraglaka Ganmiddichow wychodzily na wieze i Piedz. Wystarczylo podniesc glowe i spojrzec. I spojrzal po raz ostatni, nim Drybone zawarl wielkie wierzeje, broniac dostepu mrozowi i nocy. Trzydziesci kondygnacji zielonego granitu wznosilo sie nad powierzchnie rzeki jak palec Kamiennego Boga wskazujacy w niebo: Wieza Ganmiddich. Tam, na poziomie wody, wieziony byl Raif Sevrance. Patrzacy na Umarlych. Drzenie wstrzasnelo cialem Psiego Lorda, az zagrzechotal kazdy z jego siedemnastu zebow. Gdy przemierzal z Drybone'em wielka sien, podeszla do nich kobieta w srednim wieku. Miala warkocze szorstkie jak okretowa lina, nawet w zblizonym kolorze. Niosla piwo i moczone w mleku owsiane placki. -Nan, przyprowadz do mnie maluchy. Bede w komnacie naczelnika. Kobieta spojrzala mu w oczy, pokiwala glowa i odeszla. Nan Culldayis przybyla z nim z bylego okraglaka Dhoone'ow. Zajmowala sie jego wnuczetami po smierci matki i starszej siostry. Ufal jej bezgranicznie. Opiekowala sie jego zona przez ostatni rok choroby, a pozniej dbala o wnuczeta i synowe. Przez wiele lat zaspokajala tez jego bardziej osobiste potrzeby. Byla juz w wieku, kiedy nie grozilo jej poczecie i rodzenie dzieci, i to mu odpowiadalo. Trzydziesci piec lat wczesniej, w dzien zaslubin, poprzysiagl sobie, ze nigdy nie splodzi bekarta. Rozmyslania przerwal mu cichy szmer glosu Drybone'a. -Rzeknij slowo, a zbiore oddzial mlociarzy i wyprawie dzieciaki z powrotem do Dhoone. Przystajac przy drzwiach komnaty naczelnika, Psi Lord odwrocil sie i spojrzal w blekitne, sullskie oczy mezczyzny. -Uwazasz, ze nie powinienem ich tu sprowadzac. Nie bylo to pytanie, ale Drybone odpowiedzial. -Tak. Ten okraglak nie jest odpowiednim dla nich miejscem. Krab sprobuje go odbic, to tylko kwestia czasu. -A co by bylo, gdybym zostawil je w Dhoone z ich ojcem? Bylyby bezpieczne? -Bardziej niz tutaj, na granicy z miejskimi ziemiami, w okraglaku lezacym tylko dzien drogi od Bannenow i Croserow, niewiele dalej od Gnashow. Vaylo uderzyl piescia w drzwi. Psy podkulily ogony i przysiadly na zadach. -Sadzisz, ze nie zdaje sobie sprawy z zagrozenia? Co noc leze bezsennie, na okraglo myslac o niebezpieczenstwach. Drybone nie zareagowal na gniew naczelnika. Z podniesiona glowa, cichym glosem powiedzial: -Kazda podroz, w ktora zabierasz dzieci, jest dla nich ryzykowna. Najlepiej byloby im w Sercu Klanu, w okraglaku Dhoone. Mial slusznosc i Vaylo o tym wiedzial. Wchodzac do komnaty, odwrocil sie jeszcze raz do Drybone'a. -Boje sie stracic je z oczu, Dry. Mam teraz tylko te dwojke. Cluff Drybannock pokiwal glowa. Nie spieszyl ze slowami pociechy, nie probowal przypominac, ze jego synowie sa jeszcze mlodzi i moga splodzic tuziny dzieci. Byl mu za to wdzieczny. Po raz drugi tej nocy dotknal jego ramienia. -Za pare dni je wywieziesz. Gdy Drybone usmiechnal sie nieznacznie, jak zawsze, dwojka dzieciakow dopadla do drzwi. Nie zwracajac najmniejszej uwagi na dziadka, z miejsca popedzily do psow. Silowaly sie, fikaly koziolki, skrzeczaly z uciechy i targaly za uszy potezne psiska, na calej Polnocy zwane piesciami Psiego Lorda. Vaylo usmiechnal sie szeroko. -Nie moge powiedziec, ze beda za mna tesknic. Cluff Drybannock odwrocil sie do odejscia. Vaylo, zatrzymujac go nieznacznym ruchem dloni, dodal: -Jak dziewczyna? -Dobrze. Nan byla dzis w jej pokoju. Mowi, ze ona nie z tych, co sie glodza albo wpadaja w histerie. Mysle, ze calkowicie panuje nad soba. Vaylo potarl szczeke, chcac zlagodzic bol zeba. Zastanawial sie przez chwile. -Ile ma lat? Drybone wzruszyl ramionami -Nie wiem, ledwie wypierzony podlotek. Chuda, wysoka. -Kaz ja do mnie przyprowadzic, Dry. Sam chcialbym spojrzec na corke surlorda. -Tutaj? - Wzrok Drybone'a przeniosl sie na dzieci, ktore chichotaly dziko, bebniac pietami po brzuchu wilczarza. -Tak. Skoro Nan ma o niej dobre zdanie, scierpie ja przy swoim palenisku. Drybone wyszedl, zamykajac za soba drzwi tak cicho, jakby byl sluga, nie czlowiekiem, ktory ledwie siedem dni wczesniej zdobyl dla Bluddow ziemie Ganmiddichow. "Daj mi dwie setki wojownikow - powiedzial w przeddzien wymarszu - i milczace przyzwolenie, dopoki sie nie dokona". Nawet teraz Vaylo nie wiedzial, jak zdolal osiagnac cel. Z dwustoma ludzmi zdobyl tak duzy okraglak... I to bez krwawej lazni, jak w przypadku Withy. Sadowiac sie na stolku blisko ognia, poklepal sie po udach, zapraszajac dzieci i psy. Dzieciece stopy i psie lapy na wyscigi zatupaly po kamieniach. Gdy dzieci przycupnely u jego stop, odpial od pasa skorzane smycze. Psy nie cierpialy, gdy ograniczalo sie im swobode, i Vaylo osiagnal cel kosztem licznych zadrapan. Kiedy skonczyl, zarzucil glowna smycz na hak w scianie komina. -Dziadku, dlaczego je uwiazales? - Casha, starsza od brata, rzucila psom dlugie, wspolczujace spojrzenie. Vaylo pogladzil wlosy malej. Jej matka miala w sobie krew z Dalekiego Poludnia; dziecko bylo sniade, ciemnookie i sliczne. -Poniewaz spodziewam sie goscia, a psy rzadko uprzejmie przyjmuja obcych. Chuda suka, ktora, jak sie wydawalo, skladala sie wylacznie z zebow i pomarszczonego pyska, warknela groznie. Vaylo syknal na nia, choc prawde mowiac, nie byl zagniewany. Gdy skierowal spojrzenie na wnuczke, jego uwage przyciagnal czerwony blask wpadajacy przez waskie okno na przeciwna sciane: ogien Bluddow w gornej komnacie wiezy. Plonal juz siedem dni i nocy, dosc dlugo, by wszyscy na ziemiach miast wiedzieli, ze teraz Psi Lord stal u ich granic. Vaylo daremnie probowal oderwac oczy od krwawej poswiaty. Byl taki czas, kiedy zagarniecie ziem Ganmiddichow cos by dla niego znaczylo, kiedy mysl o wojnie i najazdach co rano podrywala go z lozka i co noc zatrzymywala do pozna na naradach z wodzami. Walczyl, poniewaz mial do tego smykalke i nad zycie uwielbial wygrywac. Teraz jednakze walczyl z nienawisci. I ze strachu. Podniosl sie i zatrzasnal zelazne okiennice, kolejno zalozyl wszystkie siedem haczykow i zasunal rygiel. Cluff Drybannok powiodl zbrojnych na Ganmiddichow z powodu Blackhaila. Dry byl z nim tej nocy, kiedy niedaleko szlaku znaleziono ciala kobiet i dzieci. Pomagal odkopywac ciala. Kazdy klan, ktory mogl sprzymierzyc sie z Hailem Wilkiem i jego ludzmi, musial otrzymac przeslanie smierci. Drybone to wiedzial. On, Psi Lord, to wiedzial. I choc nie padlo miedzy nimi zadne slowo, obaj wiedzieli, ze wojna nie dobiegnie konca, dopoki Blackhail nie zostanie zniszczony. Vaylo wsparl ciezar ciala na zelaznych okiennicach. Czerwony ogien Wiezy Ganmiddichow nadal plonal w jego zrenicach. Mysl o Hailu, ktory lezal w niej uwieziony, wciaz trawila mu dusze. Byl ledwie chlopcem. Kiedy wszedl wczoraj do wiezy, nie wiedzial, czego sie spodziewac. Patrzacy na Umarlych - tak zaczeto zwac go po tym, jak usmiercil trzech Bluddow u Duffa. Walczyl jak sam Kamienny Bog, powiadali, i z wlasnej woli przyznal, ze bral udzial w zasadzce urzadzonej na Szlaku Bluddow. Reka Vayla ochlodzila sie do temperatury zelaza. Teraz mial tutaj tego Haila, uwiezionego na Piedzi. Widzial go na wlasne oczy, widzial jego rany i wachal jego smrod. Cluff Drybannock i inni spodziewali sie, ze go wykonczy. Wyczytal to w ich twarzach, pozniej, kiedy wyszedl z wiezy, a oni stali w polkolu przy lodzi. Drybone nawet przykazal, zeby bicie nie zagrozilo zyciu jenca: przywilej jego odebrania nalezal do Psiego Lorda. On jednak nie skorzystal z tego przywileju. Ledwie sam wiedzial, dlaczego. Widzac Haila wyciagnietego na lawie, poturbowanego, w lachmanach ciemnych od krwi i rzecznego brudu, dreczyl sie: Czy Hailowie umyslnie wybili kobiety i dzieci? Czy moze ktoremus puscily nerwy i zabil dziecko niechcacy, ze strachu lub zaskoczenia, a inni poszli jego przykladem? Czy kobiety walczyly? Jak dlugo umieraly jego wnuki? Vaylo zamknal oczy, jeszcze mocniej oparl sie o okiennice. Nie. Nie zabil Haila. Chcial - byl Psim Lordem i smierc z jego reki czekala kazdego, kto mordowal jego krewnych - lecz liczne pytania nie dawaly mu spokoju. A odpowiedzi znal jedynie ten, kto byl owego dnia na szlaku. Psy poderwaly sie i warknely. Vaylo spojrzal na drzwi. Po paru sekundach rozleglo sie kolatanie. Do pokoju wszedl Drybone, prowadzac przed soba dziewczyne. Zostawil ja na srodku komnaty i bez chwili wahania odwrocil sie do wyjscia. Vaylo wiedzial, ze bedzie czekac za drzwiami, w odleglosci, w ktorej nie doslyszy ani jednego slowa. Przybrana corka Penthero Issa zmierzyla sie z nim wzrokiem. Jak zapowiedzial Drybone, wysoka byla i szczupla, ale Vaylo znal sie dosc dobrze na kobietach i wiedzial, ze jej figura szybko sie zaokragli. Wystarczy pare tygodni o smalcu i owsianych plackach. -Co zrobiles Raifowi Sevrance i Angusowi Lokowi? Glos dziewczyny byl chlodny i przez krociutka chwile przypominal mu glos jej przybranego ojca, Penthero Issa. Nic dziwnego, surlord wychowywal ja od urodzenia. Nie odpowiedzial. Podszedl do paleniska i usiadl w towarzystwie swoich psow. Wnuczeta zerwaly sie szybko na nogi, chlopczyk szarpal go za skorzane spodnie, domagajac sie wziecia na kolana. Vaylo wiedzial, ze dzieci sa zaniepokojone - przejely strach od psow. Zwykle, kiedy na terytorium ich pana pojawial sie ktos obcy, psy z miejsca pokazywaly zeby. Warczaly, prezyly smycze, opuszczaly ogony i wbijaly w intruza slepia, w ktorych blyszczalo wspomnienie stadnych polowan w zamarznietej tundrze Pustkowia. W chwili, gdy do komnaty weszla przybrana corka Penthero Issa, psy nawet nie drgnely. Ani jeden nie warknal, nawet wilczarz. Lezaly na brzuchach, zadami opierajac sie o palenisko, z uszami przyklejonymi do czaszek. Gdy podniosl wnuka na kolana, jedna z suk zaskomlala cicho i schowala sie miedzy psami. Vaylo patrzyl na dziewczyne, ktora czekala na odpowiedz. Srebrne wlosy siegaly jej do ramion, proste, jak gdyby kazde pasmo obciazal olowiany paciorek. Oczy miala szare jak niebo przed burza, wielkie i czyste, ze srebrnymi nitkami w teczowkach, ktore odbijaly swiatlo. Zdawalo sie, ze cala jest ulepiona ze srebra, wody i twardego kamienia. Ale byla ledwie podlotkiem, zaleknionym podlotkiem; Vaylo nie dal sie zwiesc pozorom. Widzial, jak mnie plotno spodnicy, by powstrzymac rece od drzenia, jak pulsuje miesien na jej szyi, jak przelyka sline... Ciekawe, ze pierwsze postawione przez nia pytanie dotyczylo jej towarzyszy, nie jej samej. -Zostalas dobrze przyjeta przez moj klan? - zapytal. -Odpowiedz na moje pytanie. -Najpierw ty na moje. Drgnela, wystraszona ostrym brzmieniem jego glosu. Vaylo polozyl rece na ramionach wnuczat, chcac je uspokoic. Zawsze baly sie zagniewanego dziadka. -Traktowano mnie dosc dobrze. Zostalam nakarmiona. Ubrana. Uwieziona. - Srebro w oczach dziewczyny przemienilo sie w cos ciemniejszego, jak stal. - Teraz powiedz mi, co sie stalo z moimi przyjaciolmi. Kazal jej czekac na odpowiedz. Jej odwaga wywarla na nim duze wrazenie - nie pamietal, kiedy po raz ostatni ktos od niego czegos zazadal - lecz zbyt dlugo byl Psim Lordem, by corka surlorda mogla zmusic go do udzielenia spiesznej odpowiedzi. Kiedy uznal, ze uplynelo dosc czasu, powiedzial: -Angus Lok siedzi w celi wprost pod moimi nogami. Dokucza mu tylko wilgoc czterech scian i uboga dieta. Wydaje sie, ze niezbyt lubi surowe pory i maczane w wodzie owsiane placki. -Co z nim zrobisz? Juz mial odpowiedziec: "Co tylko zechce", gdy dziewczyna podniosla reke, by odgarnac wlosy. Byl to niewinny gest dziecka, nie kobiety. Dla Asarhii March wlosy nadal byly utrapieniem, czyms, co trzeba odpedzac jak komara czy pylek kurzu, nie bronia w walce z mezczyznami. Malo brakowalo, a usmiechnalby sie na ten widok, lecz powstrzymaly go duchy utraconych wnuczat. -Zatrzymam Loka w okraglaku, dopoki nie uznam, ze nalezy go przeniesc. Kiedy bede gotow, wezme za niego okup albo go sprzedam. Na Polnocy jest paru takich, ktorzy nie poskapia grosza za jego glowe. Jesli jego slowa byly dla niej czyms nowym, to tego nie okazala. Zamrugala tylko i rzekla: -A Raif? -Umrze z mojej reki. Dziewczyna zaczerpnela powietrza. Ogien w jej oczach przygasl, jakby zabraklo w niej czegos, co dotad go podsycalo. W glebi psich gardel zrodzil sie odglos, jakiego Vaylo w zyciu nie slyszal. Gesia skorka podniosla mu wlosy na ramionach, gdy sluchal tego przerazajacego lamentu. Zdjal wnuczka z kolan i podniosl sie ze stolka. -Raif Sevrance i jego klan wycieli nasze kobiety i dzieci na Szlaku Bluddow. Z zimna krwia dobyli bron, z lodem w sercach zarzynali moje wnuki niczym owce. - Nie odrywal oczu od corki surlorda. Instynkt przestrzegal go przed zagrozeniem, ktore stanowila ta chuda dziewczyna, a on nigdy nie watpil w jego podszepty. Nie zostalby Psim Lordem, gdyby tak robil. Dziewczyna zastygla w bezruchu. Swiatlo ciagnelo ku niej, jakby zasysala je z paleniska. Powietrze w pokoju poruszylo sie, stroszac psia siersc i jedwabiste czarne wlosy dzieci. Wytracony w rownowagi, mowil dalej, coraz glosniej, zblizajac sie do srodka pokoju. -Raif Sevrance jest zabojca dzieci. Morderca. Wrogiem mego klanu. Zabije go, poniewaz nie mam wyboru. Zada tego dziewieciu bogow. - Zatrzymal sie o krok przed dziewczyna, wyciagnal reke i dotknal jej policzka. Jakby dotknal kamienia. Miesnie na jej szyi zaczely sie poruszac. "Czary". Poznajac, z czym ma do czynienia, gwaltownie cofnal reke i opuscil ja do szarego, zelaznego miecza u pasa. Gdy wyciagal glownie z pochwy sporzadzonej z psiego ogona, dziewczyna otworzyla usta. Cos ciemnego i plynnego jak stopione szklo zebralo sie na koniuszku jezyka. Cienie zyly w tym plynnym oku, unoszac sie jak drobiny pylu w oleju. Chlod oziebil mu skore. Gleboko, w szpiku kosci i w naczyniach krwionosnych laczacych umysl z sercem, czul bliskosc czegos, co mogl nazwac tylko zlem. Psy tez to wyczuly. Slyszal je za plecami, slyszal skamlenie i drapanie pazurow po podlodze. Wiedzial, ze wilczarz przenosi sie na miejsce przy jego wnuczetach. Znal swoje mozliwosci, wiedzial, ile czasu zajmie przeciagniecie mieczem po gardle dziewczyny... i wiedzial, ze nie zdazy. Dlatego przemowil. -Na razie daruje mu zycie. Wypowiedziane szeptem slowa zakluly ja jak zadla, przy kazdym mrugala powieka. Swiatlo w jej oczach pojasnialo. Ciemna kropla zawisla na koniuszku jezyka, na wpol w swiecie Psiego Lorda, na wpol w wilgotnej jamie ust. Powierzchnia blyszczala jak goraca smola. Vaylo ujrzal w niej swoja smierc, gdy raptem dziewczyna wciagnela powietrze i wessala substancje, ktora wytworzyla w swoich plucach. Komnata naczelnika zadrzala. Belki powaly zatrzeszczaly i zadygotaly, pyl z tynku posypal sie na palenisko. Psy zaczely wyc. -Dziadku! Ta pani jest chora! - Wnuczka przemowila dzieciecym szeptem, donosniejszym od jej normalnego glosu. - Mam przyniesc jej stolek? Vaylo przyjrzal sie corce surlorda. Wczesniejsza pustka ustapila z jej twarzy i teraz wygladala jak mlodziutka dziewczyna, ktora po dlugiej zabawie zbyt pozno poszla do lozka. Zachwiala sie i Vaylo odruchowo wyciagnal prawice, zeby ja podtrzymac. Zerkajac przez ramie, rzekl do wnuczki: -Tak, przynies stolek, szybko. - I do psow: - Cisza! Schowal miecz. Rece drzaly, ale sztych trafil do pochwy przy pierwszej probie. Co sie tu stalo? Po czesci wiedzial, poznawal, co zrobila dziewczyna, jednak w pokladach pamieci nie znalazl zadnego odpowiednika. Wrazenie zla zniknelo. Dziewczyna byla tylko dziewczyna. Z trudem stala na nogach. Gdy wnuczka targala stoleczek od komina na srodek pokoju, musial ja podtrzymywac. Krew splynela jej z nosa do ust, gdy posadzil ja na stolku. Kazal wnuczetom isc do Nan Culldayis po slodowe piwo. Byl rad, ze wyprawil je z pokoju. -Masz. - Sciagnal z szyi czerwona chustke i podal ja dziewczynie. - Wytrzyj sie. Patrzyl na nia i oddychal gleboko, by uspokoic zmeczone serce. Musial sie napic. Okropnie. W pokoju unosil sie lekki zapach uryny - swiadectwo strachu ktorejs z suk. Nie mial sily ani ochoty, zeby ja skarcic. -Powinienem cie zabic, corko surlorda. Wyswiadczylbym uprzejmosc calym Polnocnym Terytoriom. Podniosla na niego szare, czyste oczy dziecka. -Ale tego nie zrobisz. Nie mylila sie; potrzebna mu byla cala i zdrowa. Jednakze nie chcial, by o tym wiedziala. -Kim ty jestes? -Nie chcesz tego wiedziec. Znow miala racje. Byl Psim Lordem, zyjacym w swiecie ziemi i gliny, gdzie okraglaki rzadko wystawaly wiecej niz trzy poziomy nad powierzchnie terenu i gdzie wszyscy czczeni bogowie mieszkali w kamieniu. To, co widzial na jej jezyku, nalezalo do innych ludzi i innego miejsca. I gdy ta mysl wpadla mu do glowy, wreszcie w pelni uswiadomil sobie to, czego po trosze sie domyslal. Ta dziewczyna nie nalezala do Penthero Issa ze Spire Vanis. Ta dziewczyna nalezala do Sullow. Surowy bol przeszyl jego siedemnascie zebow, gdy pomyslal o swoich dawnych wrogach. Bluddowie sasiadowali z Sullami, a wlasciwie z Trenchlandczykami - po czesci Sullami, po czesci ludzmi klanow, po czesci kazdym innym, kto zatrzymywal sie w ich sadybach na tyle dlugo, by urodzic dziecko czy rozsiac swoje nasienie. Ale Trenchlandczycy to jedno, a Sullowie cos zupelnie innego. Prawdziwych Sullow - Sullow czystej krwi - lekal sie niby piekielnych demonow. Dokladnie pamietal dzien, trzydziesci cztery lata temu, kiedy najechal trenchlandzkie osiedle Cedarlode. Niecaly rok naczelnikowal swojemu klanowi, gdy sucha wiosna wypedzila Trenchlandczykow z lasow na jego rubieze w poszukiwaniu zwierzyny. Trenchlandczycy polowali przy uzyciu ognia. Wypalali w lasach szerokie korytarze, zmuszajac zwierzeta do ucieczki. Jesli ogien palil sie jak trzeba i wiatr wial w dobrym kierunku, w jeden dzien mogli zabic dosc zwierzyny, by na sezon wystarczylo dla calej sadyby. Podczas gdy mysliwi z oszczepami czekali przy ujsciu ognistego leja, popielarze przemierzali dymiace pogorzelisko, zbierajac do workow upieczone zwierzeta. Vaylo zadrzal. Nienawidzil Trenchlandczykow. Widzial, jak w pol dnia potrafia zniszczyc tysiacletnie ostepy. Kiedy zaczeli palic ognie na jego granicach, szybko przystapil do dzialania. Stu szescdziesieciu najlepszych mlociarzy i wlocznikow pojechalo z nim na wschod do Cedarlode. Przypuscili atak, mozna powiedziec, ze stoczyli potyczke. Trenchlandczycy nie mogli sie z nimi rownac i rzucili sie do ucieczki, zanim bitwa na dobre sie zaczela. Usta Vayla rozciagnely sie w grymasie podobym do usmiechu. Kamienni Bogowie! Jaki byl wtedy zadufany w sobie! Latwe zwyciestwo przewrocilo mu w glowie. Dlaczego poprzestac na wypedzeniu Trenchlandczykow za granice? Dlaczego nie pognac ich dalej? Dlaczego nie siegnac po ziemie nad rzeka Kaganiec, na ktore Bluddowie zawsze patrzyli pozadliwym okiem? Przeciez to takie latwe! Doskonale pamietal, jak smial sie z Jonem Grubberem i Masgro Faa, gdy maczugami rozbijali trenchlandzkie czaszki na czerwonych blotnistych brzegach Kaganca. Zabralo im to cztery godziny. Cztery godziny, by przebyc rzeke i wspiac sie na wysokie urwiska po drugiej stronie. Pozniej tanczyli na plyciznach. Masgro Faa znalazl kobiety, jak zawsze, i choc sam Vaylo nie bral udzialu w gwaltach, patrzyl, jak robia to inni. Kiedy skonczyli z kobietami, spili sie do nieprzytomnosci zzielenialym losiowym mlekiem i piwem wodnistym jak szczyny. Rankiem, nadal pijani zwyciestwem i oparami wczorajszej gorzalki, zawrocili do wlasnego okraglaka. Niecala godzine poznej zatrzymali ich Sullowie. Otoczylo ich pieciuset wojownikow. Sullowie czystej krwi, w puszystych i miekkich rysich skorach - zdawalo sie, ze zywe drapiezniki przycupnely im na plecach. Ich konie nie przypominaly innych: potezne, ciche, lsniace niczym naoliwione machiny. Dlugie podwojnie wygiete luki, blyszczace od wilczego sadla, wznosily sie nad zadami rumakow jak maszty. Pojawili sie znienacka, nic nie zapowiedzialo ich przybycia. Poruszali sie jak duchy, jakby ich wierzchowce nie stapaly po ziemi. Vaylo doskonale pamietal, ze ani jeden Sull - nawet na szpicy - nie wyjal strzaly z kolczana. Nie musieli. Po ich stronie byla liczba, znajomosc terenu, zaskoczenie, strategia. Vaylo wiedzial tez, ze gdyby mial dwa, a nawet trzy razy wiecej ludzi, Sullowie mieliby przewage. Byla to pierwsza prawdziwa lekcja, jaka otrzymal jako Psi Lord: Sullom nie nalezy wchodzic w droge. Do dzis Vaylo nie wiedzial, jak dlugo dwa konne oddzialy staly naprzeciwko siebie. Czasami myslal, ze moze tylko pare minut. Kiedy indziej byl pewien, ze uplynely godziny. Nagle, bez rozkazu czy sygnalu, Sullowie zawrocili jak jeden maz i znikneli w lesie. Vaylo nadal pamietal podmuch powietrza i gliniany pyl wzbity przez kopyta ich koni, nadal pamietal mieszanine strachu i podziwu. Nie zamieniono ani slowa, nie dobyto broni, a jednak przeslanie nie budzilo najmniejszych watpliwosci: Trenchland jest ziemia Sullow. Trzymac sie z daleka. Vaylo od tej pory ani razu nie postawil nogi na trenchlandzkiej ziemi. Strzegl swoich granic - bronil ich zazarcie - jednak nigdy ani on, ani zaden podlegly mu Bludd nie wysunal roszczen do skrawka sullskiej ziemi. Granica od tej strony byla swieta. Wiedzial o tym, gdy jechal do Cedarlode ze swoim ludzmi, jednak byl nowo okrzyknietym naczelnikiem, rozpierala go duma i myslal, ze moglby ich pokonac. Wracajac myslami do tego zdarzenia, wiedzial, ze wyszedl z niego obronna reka. Sullowie mogli ich wybic do nogi. A jednak zamiast tego postanowili udzielic im lekcji. A Psi Lord nigdy jej nie zapomnial. Marszczac brwi, przypatrywal sie bacznie corce surlorda z bezpiecznego miejsca przy palenisku. Siedziala na stolku i trzymala zakrwawiona chustke przy nosie. Jesli plynela w niej sullska krew, to ani rysy, ani karnacja o tym nie swiadczyly. Mimo wszystko nie mogl zlekcewazyc podszeptow instynktu. Sullowie nie byli ludzmi ziemi i gliny jak czlonkowie klanow, mieszkali w kraju zimnych nocy i srebrnych ksiezycow, otoczeni przez oceany falujacych lodowych lasow wysokich jak gory i bladych jak szron. Czary mieszkaly w ich krwi. Wszystkie ich miasta wpuszczaly poswiate ksiezyca. Sullowie byli noca i zmierzchem, cieniem i mrokiem. Vaylo czul po kosciach, ze poznaliby substancje, ktora utoczyla Asarhia March, i uznali dziewczyne za swoja. -Vaylo - dobiegl cichy glos zza drzwi - przynioslam jedzenie i piwo. -Wejdz, Nan. Majaca prawie piecdziesiat lat Nan Culldayis poruszala sie z wdziekiem wiekszym niz wszystkie inne kobiety w klanie. Vaylo patrzyl na nia, gdy szla przez pokoj, podnoszac wysoko pieknie uksztaltowana glowe. Zauwazyl, ze drobne zmarszczki na jej czole poglebily sie, gdy popatrzyla na dziewczyne. Miala mocno zakorzeniony nawyk otaczania potrzebujacych opieka. Jednak jak Cluff Drybannock godzine wczesniej, opuscila pokoj bez slowa. Vaylo napil sie piwa z dzbana. Jego przysmaki - przysmazona na czarno krwista kielbasa i wieprzowa nozka pieczona tak powoli, ze mieso odchodzilo od kosci - sasiadowaly na polmisku z owsianymi plackami i wykwintnymi miodowymi ciastkami, ktore uwielbialy wszystkie kobiety poza Nan. Pociagnal drugi lyk piwa, pozwalajac, by slodkie, piekielne plomienie palily mu jezyk. Nan myslala, ze to poczestunek dla dziewczyny. Wzruszajac ramionami, nalal piwa na przykrywke od dzbanka i podal dziewczynie. Wypila i poprosila wzrokiem o wiecej. Vaylo przyniosl dzbanek. -Masz tu frykasy, jak chcesz - mruknal, zakladajac pokrywke. - Miod, korzenie i inne takie. Dziewczyna spojrzala na niego. -Wolalabym mieso. To wtedy, pod badawczym spojrzeniem tych czystych szarych oczu, Vaylo Bludd zaczal zalowac tego, co zrobil. Asarhia March nie nalezala do Penthero Issa w Spire Vanis, nie pasowala do swiata wybitych jedwabiem scian, pachnacych rozami swiec i nocnikow z przykrywkami dopasowanymi tak szczelnie, ze nawet swiatlo nie moglo do nich zajrzec. A jednak zamierzal tam ja odeslac. Odlamujac kawalek wieprzowiny, powiedzial: -Wyslalem rybolowa do twojego przybranego ojca z wiadomoscia, ze tu jestes. Druzyna przybedzie po ciebie w pare dni. Twarz dziewczyny nie zdradzila zdziwienia. -Co? Bez okupu? -To moja sprawa. - Odparl Vaylo szorstko. Zeby bolaly go nieznosnie, wiec odepchnal tace z jedzeniem. Dziewczyna miala racje: nie zostanie uwolniona za okup, tylko przejdzie z reki do reki jak miedziaki, ktorymi traper placi dziwce za usluge. Psi Lord zaciagnal dlug u surlorda. Och, Iss i jego diabelski pomagier zaprzeczali goraco. Nieodmiennie slyszal: "Moj pan nie chce nic w zamian za pomoc w najezdzie na Dhoone'ow" albo: "Myslimy, ze jestes najlepszy, by przejac wladze nad klanami". Jednakze slowom tym brakowalo wydzwieku prawdy. Vaylo byl naczelnikiem zbyt dlugo, by nie wiedziec, ze takich rzeczy nie dostaje sie za darmo. Iss czegos chcial. Vaylo nie byl pewien, czego, ale podejrzewal, ze wojna na ziemiach klanow jest mu na reke. I pomoc naczelnikowi Bluddow w zajeciu okraglaka Dhoone'ow byla tak samo dobrym sposobem jak kazdy inny, zeby ja rozpoczac. Niezaleznie od motywu, dokonalo sie. Vaylo nie chcial spogladac w przeszlosc i pragnac, by sie odmienila. Nie chcial ulec takiej slabosci. On i jego klan prowadzili wojne, ktora z dnia na dzien stawala sie coraz wieksza, gdy kolejne klany przystepowaly do tanca z mieczami. Rozdrapywano stare rany, zadawano nowe, a on byl dosc wyrachowany, by wiedziec, ze jesli wystarczy mu sprytu i energii, duzo moze zyskac w tym szalenstwie. On, Psi Lord, nieslubny syn Gullita Bludda, ktory przyszedl na swiat z polowa nazwiska i polowa przyszlosci, mogl mimo wszystko zostac pierwszym naczelnikiem, ktory okrzyknie sie Lordem Klanow. Teraz jednak przyswiecal mu mniejszy cel. Popatrzyl na dziewczyne. Nie cierpial byc niczyim dluznikiem, zwlaszcza gdy dlug byl tak metny jak trenchlandzkie piwo i podobnie smierdzial. Penthero Iss zyskal nad nim przewage, lecz teraz, dzieki bystrosci Cluffa Drybannocka, Vaylo mial sposob, aby ja zniwelowac. Corka surlorda. Zwroci ja Issowi i wszystkie dlugi zostana splacone z nawiazka. Juz nigdy wiecej diabelscy pomagierzy nie beda kolatac do jego drzwi, draznic jego psy i glosami bardziej pasujacymi do mleczarek niz mezczyzn sugerowc kroki, ktore moglby przedsiewziac. On i surlord uwolnia sie od siebie. I to mu odpowiadalo. Jak najbardziej. W dniu, w ktorym wiesci o pojmaniu dziewczyny dotarly do okraglaka Dhoone, Vaylo sam rzucil rybolowa w powietrze. Byla to urodziwa samica, ciezka jak noworodek, wyszkolona przez mniszki w gorskiej wiezy, zdolna do szybowania na zimnych pradach brzasku i zmierzchu, z wrodzonymi wspomnieniami Spire Vanis. Juz byla w miescie albo moze wracala do domu, z lewym szponem odciazonym z wiadomosci, ktora zaniosla na poludnie. Wypielegnowane palce surlorda prawdopodobnie pogladzily jej szarobiale lotki, gdy ktorys z jego pomocnikow lamal pieczec. Zirytowany tymi myslami, Vaylo zabebnil piescia w drzwi, przyzywajac Drybone'a. Nie mogl juz patrzec na te dziewczyne. Wyslal wiadomosc, zanim ja zobaczyl. To, co sie stalo, juz sie nie odstanie. Odbiegala od jego wyobrazen o przybranej corce surlorda, lecz to wcale nie musialo sklonic go do zmiany planow. Spojrzenie dziewczyny palilo go w plecy, gdy czekal na Drybone'a. Nie odezwala sie, ale uslyszal, jak pokrywka dzbana poturlala sie po podlodze. Duchy utraconych wnuczat znow nawiedzily komnate i przez chwile spodziewal sie, ze uslyszy: "Dziadku, nie odsylaj mnie". Drybone wszedl do komnaty naczelnika. Spojrzal Vaylowi w oczy i wyczytal w nich rozkazy. Szybko podszedl do dziewczyny, zlapal ja za reke i zmusil do powstania. -Zabierz mieso i dopilnuj, zeby je zjadla. - Vaylo skinal glowa w strone tacy. Drybone podprowadzil dziewczyne do stolu i zlapal wieprzowa nozke. Jeden z psow zaskowyczal cicho, gdy Drybone, dziewczyna i, co najwazniejsze, kosc, zblizali sie do drzwi. Dziewczyna odwrocila sie w progu. Podnoszac wysoko glowe, czekala, az zwroci na nia uwage. -Kiedy zamierzasz zabic Raifa Sevrance'a? Vaylo odetchnal gleboko. Nagle poczul sie bardzo stary i bardzo zmeczony. Dziewczyna tez byla wyczerpana; kaciki jej ust opadly, gdy czekala na odpowiedz. -Wstrzymam sie z egzekucja do dnia twego odjazdu. - Zaskoczyly go wlasne slowa, jednak z powaznym wyrazem twarzy i nieustepliwym glosem dodal: - Masz moje slowo. Dziewczyna patrzyla na niego przez dluzsza chwile, wreszcie odwrocila sie i wyszla. Wspierajac sie reka o zielony rzeczny kamien sciany, Vaylo czekal, az uslyszy szczek klamki. Nie spodziewal sie, ze mu podziekuje, ale jej brak reakcji oziebil jego serce. Byl pewien, ze tej nocy nie zaczerpnie wiecej czarow, wiedzial jednak, ze moze wymknac sie spod kontroli. Jak w przypadku Sullow pod Cedarlode, byla to kwestia przewagi. Lepiej sie jej pozbyc. Jak najszybciej. Po jakims czasie odepchnal sie od sciany i chwycil psie smycze. W glebi duszy pragnal pokonac trzy pietra, ktore dzielily go od pokoju Nan, i zatracic sie w jej pachnacym sianem ciele. Nan dobrze go znala. Dalaby mu znajoma, swojska pocieche, z ktorej bylby zadowolony. Z drugiej strony, ciagnelo go na dwor, chcial isc z psami przez ostre, pachnace rzeka powietrze. Nikt go nie zatrzymal ani nie zagadnal, gdy szedl przez sien. Okraglak Ganmiddichow byl wysoki, wilgotny, oswietlany rybim olejem, przez co sciany sliskie byly od tluszczu. Vaylo z przyjemnoscia sie od nich uwolnil. Gdy tylko wielkie drzwi zamknely sie za jego plecami, spuscil psy ze smyczy. Zwykle rozbiegaly sie we wszystkie strony, wciagajac w miechy pluc zapach lisow, zajecy i szczurow. Dzisiejszego wieczoru trzymaly sie blisko pana. Vaylo szturchnal je noga, kazal im isc precz i znalezc sobie jakas kolacje, on bowiem nie mial zamiaru ich karmic, ale nie chcialy odejsc. Klnac po nosem, pozwolil im zostac. Zaprowadzil je na brzeg rzeki, gdzie razem, pan i jego psy, patrzyli na Wieze Ganmiddichow przez ciemne godziny nocy. *** Zabojczyni siedziala na krzesle w miejscu dobrze oswietlonym przez bursztynowy kaganek, jednakze Penthero Iss prawie jej nie widzial. Z poczatku uznal, ze byc moze zanieczyszczenia przyciemnily plomien, lecz dymu wcale nie bylo wiecej niz zwykle. Po paru minutach przypatrywania sie doszedl do wniosku, ze Magdalena Crouch jest kobieta, ktora trudno zobaczyc.Magdalena Crouch, zwana Kucajaca Panna przez te nieliczne osoby, ktore wiedzialy o jej istnieniu i mogly wylozyc po sto sztuk za glowe za jej uslugi, czekala na jego slowa. Miala moze dwadziescia, nie - trzydziesci, nie - czterdziesci lat, i wlosy brazowe, rude lub zlote w zaleznosci od kaprysow swiatla. Jej oczy niczego nie zdradzaly. Spojrzal w nie, gdy tylko otworzyl drzwi, i zobaczyl jedynie wlasne odbicie. Byla szczupla, ale zarazem krzepka, niewysoka, ale z czlonkami i postawa duzo wyzszej osoby. A moze jednak byla wysoka? Nie byla atrakcyjna, ale go pociagala. Nie byla odrazajaca, ale budzila w nim wstret. -Mialas dobra podroz z... - zawiesil glos, gdy uswiadomil sobie, ze nie wie, skad przybyla. Plotka mowila, ze mieszkala w miescie. Ale plotki na temat Kucajacej Panny z gruntu mijaly sie z prawda. Panna bez mrugniecia powiedziala: -Kazda podroz, krotka czy dluga, moze zmeczyc o tej porze roku. Tylko jej glos dawal sie okreslic i sklasyfikowac: piekny, gleboki, potoczysty jak miod. Iss usmiechnal sie na znak, ze przyjal odpowiedz. Byl tez zadowolony, ze wreszcie ma cos na nia. Mial juz wczesniej do czynienia z Kucajaca Panna, ma sie rozumiec, ale tylko przez posrednika. Caydis Zerbina dzieki siatce wielkookich braci, kaplanow, podskrybow, osobistych slug, laziebnych, chlopcow na posylki i muzykow dowiadujacy sie roznych rzeczy o wiekszosci ludzi, ktorzy mieszkali w Spire Vanis lub przejezdzali przez miasto, zawsze zajmowal sie szczegolami. Spotykajac sie z zabojczynia w miejscach przez nia wybranych, przekazywal jej instrukcje i placil zlotem. Nieodmiennie zlotem. Tym razem Iss postanowil wezwac ja do siebie. Nie bylo to latwe zadanie, gdyz Kucajaca Panna nie lubila byc przez nikogo wzywana i wysoce cenila sobie swoja oslawiona anonimowosc. A jednak przyszla. W tydzien po wyslaniu wezwania, przyszla. Dlaczego? Mogl tylko spekulowac. Najpierw zalozyl, ze przyszla, gdyz byl surlordem Spire Vanis i nikt nigdy nie odmawial komus takiemu jak on. Teraz jednak, stojac w ruchliwych, dymnych cieniach jej obecnosci, wiedzial, ze nie mial racji. Kucajaca Panna przyszla, poniewaz miala ochote. -Napijesz sie wina... a moze wolisz likier lub filizanke rozanej wody zaprawionej gozdzikami? -Nie. - Slowo zabrzmialo lagodnie, ale Kucajaca Panna sprezyla sie jak tundrowy kot popisujacy sie przed rywalem. Byla zatem kobieta interesu. Iss uszanowal te ceche. A nawet uznal ja za zachwycajaca. -Mam problem, Magdaleno - rzekl, zamykajac palce na kawalku kosci psoboja. - Sa ludzie, ktorzy stoja mi na przeszkodzie, ale nie znam dokladnie miejsca ich zamieszkania. Dzieki jednemu z informatorow mam dobre pojecie o lokalizacji zagrody... ogolne, musze przyznac. Iss urwal, pewien, ze uslyszy pomruk zachety. Panna milczala i byl zmuszony mowic dalej. -Zagroda lezy mniej wiecej dzien jazdy na polnocny wschod od Ule Glaive. Moj informator nazwal trzy okoliczne siola. - Podal jej nazwy. - Chce, by ktos objechal te Trzy Wioski i dyskretnie, bardzo dyskretnie, wywiedzial sie, gdzie mieszka ta rodzina, i zrobil co trzeba, zeby wszystkich zabic. Nastapila przerwa. Iss nie byl przyzwyczajony do braku odpowiedzi ze strony rozmowcow i zaczal wpadac w zlosc. To prawda, Kucajaca Panna byla najslynniejsza zabojczynia na calej Polnocy i ci, ktorzy korzystali z jej uslug, naboznym szeptem wymawiali jej imie, on jednak byl surlordem Spire Vanis. Juz mial ja upomniec, gdy sie odezwala. -Ule Glaive lezy dziewiec dni drogi na polnoc. To bedzie kosztowac wiecej. Odczul umiarkowana ulge, choc tego nie okazal. -Oczywiscie. -A rodzina? Jak liczna? -Nie jestem pewien. Matka, jedna corka, to wiem na pewno. -Niepewnosc kosztuje wiecej. Iss tego tez sie spodziewal. -Zaplace, ile zechcesz. Kucajaca Panna poruszyla ustami, pokazujac suche zeby. Iss zwalczyl pokuse, zeby sie cofnac. Jej obecnosc zaczynala go meczyc. Patrzenie na nia wymagalo duzego wysilku. Jak patrzenie na krajobraz przez znieksztalcone szkielko. Wiekszosc ludzi utrzymywala, ze Kucajaca Panna swoje sukcesy zawdziecza wygladowi. Wygladala jak sluzaca. Kiedy wymykala sie po zabojstwach popelnionych w dworach, ratuszach, siedzibach cechowych, palacach i prywatnych domach, wszyscy swiadkowie ucieczki brali ja za sluzaca, poslanca, kuchte, stara praczke, piastunke, mamke, pomywaczke. W przeciwienstwie do nielicznych zabojczyn, ktore mozna bylo wynajac na Polnocnych Terytoriach za garsc zlota czy rubin wielkosci muchy, Kucajaca Panna nie zachowywala sie jak dziwka. Nigdy nie uwodzila mezczyzn, nie wsuwala ostrza w plecy, gdy mezczyzna wsuwal w nia swoja meskosc, nie uciekala sie do kokieterii, by zyskac dostep do zakazanych miejsc, nie chowala noza pod koronkami glebokiego dekoltu. Nie musiala zastawiac kobiecych pulapek. Jej atutem byla powierzchownosc. Ludzie, ktorzy na nia patrzyli, widzieli to, co spodziewali sie zobaczyc: kogos pasujacego do ich otoczenia. I, ma sie rozumiec, byla przebiegla jak lisica. W noc, w ktora Sarga Veys przyslal wiadomosc, ze zagroda Loka lezy w poblizu jednej z Trzech Wiosek, Iss pomyslal: "Musze poslac po Panne". Sarga Veys nie bylby dobry do tej roboty. Nikt z wlasnej woli nie udzielilby mu informacji, a gdyby nawet, to Polczlekowi brakowalo ikry, zeby przelac krew. Noz mial ikre, ale nie grzeszyl chytroscia. Gotow byl lamac kosci dla zdobycia informacji, przerazic wszystkich wiesniakow i oglosic calemu swiatu, ze przyszedl, aby zabic. Iss odlozyl kosc psoboja na biurko. Poza tym, Noz i Polczlek mieli inna sprawe na glowie. Musieli przywiezc Asarhie z ziem Ganmiddichow. Nie wolno dopuscic, zeby znow zniknela. -Wprowadz mnie w szczegoly - rzekla Kucajaca Panna swoim jedwabistym glosem. Iss pomyslal o Angusie Loku, pomyslal o Fagach, o dawnych nienawisciach i starych zmartwieniach, ktore ciazyly mu od szesnastu lat. Podal szczegoly. Pare minut pozniej spotkanie dobieglo konca. Rozdzial 39 PATRZACY NA UMARLYCH Raif plonal. Skore mial goraca, wilgotna, napuchnieta. Kiedy dotknal obitego ciala na ramionach, mial wrazenie, ze dotyka pieczeni wyciagnietej z ognia. Caly byl obolaly, choc ledwie zdawal sobie sprawe z bolu. Przez wiekszosc czasu uciekal w sen. Goraczka rosla, przeszywajac jego piersi krwawymi sztychami i wprawiajac kosci w drzenie tak silne, ze czul je nawet przez sen.Juz nie snil o znajomych ludziach i miejscach. Przemawiali do niego obcy, zwac go Patrzacym na Umarlych. Ogromne, srebrzyscie umaszczone wilki pedzily za nim przez lasy drzew o bladych lisciach i przez zamarzniete jeziora o taflach tak gladkich, ze przegladal sie w nich ksiezyc i gwiazdy. Nad glowa szybowala para krukow, wiodac go na polnoc, zawsze na polnoc. Czasami nad czubkami drzew widzial spekane mury i szkielety lukow zrujnowanego miasta. Raz spojrzal pod nogi i zobaczyl, ze kroczy po morzu zamarznietej krwi. Miotal sie miedzy snem a jawa, budzac na krotkie, polprzytomne chwile, kiedy nawet poruszenie jezykiem przekraczalo jego sily. Nikt go juz nie bil. Przychodzili raz lub dwa razy dziennie, przynoszac rybie pecherze ze slodka woda i owsiane placki gotowane w piwie. Spluwali, wracajac do drzwi, jak gdyby zajmowanie sie z nim zostawialo im w ustach zly smak, ktorego nie chcieli zaniesc do domow, do swoich kobiet i palenisk. Niektorzy polecali sie opiece Kamiennych Bogow, jesli przypadkiem go dotkneli. Inni kleli pod nosem, zwac go pierwszym psem Haila Wilka, nie szczedzac innych obrazliwych wyzwisk. Pragneli jego smierci; widzial to w ich zimnych, czarnych zrenicach. "Blisko i nie stala sie jej krzywda". Nawet teraz, gdy juz od dawna nie pamietal ich znaczenia, slowa te mialy nad nim wladze. Slyszal je nawet wtedy, gdy zapadal sie w glebokiej studni goraczkowej blogosci, jego pluca syczaly jak kowalskie miechy, a goraczka pokrywala czolo twardymi pecherzami. Wyrywaly go z najglebszego snu. Budzil sie z suchoscia w ustach, z trudem rozklejajac powieki, z reka pod szyja i palcami zacisnietymi na talizmanie. Dzieki tym slowom nie stracil rozumu. Kiedy nadeszla najgorsza noc i lezal, drzac, na kamiennej lawie, w lachmanach mokrych jak ubranie topielca, miotajac sie miedzy prawdziwymi snami a halucynacjami, jakie zsylala goraczka, poczul, jak zsuwa sie blizej skraju swiata. Blada obecnosc Smierci zamajaczyla w celi. Nie musial patrzec, by wiedziec, ze przed nim stoi. Jakby byla blizniacza siostra, z ktora rozdzielono go zaraz po narodzinach, poznal ja w jednej chwili. Jestesmy podobni, ty i ja. Slowa pochodzily znikad, slizgaly sie po jego kregoslupie niczym lodowe paciorki. Polistoty, wysokie i nieproporcjonalne jak cienie dzieci o zachodzie slonca, tanczyly na skrajach pola widzenia. Oblizal usta suche jak pergamin. Pomyslal, ze powinien sie bac, ale ani jego cialo, ani umysl nie byly zdolne wykrzesac strachu. Zamrugal, tylko to bowiem mogl zrobic. Czy mam cie zabrac, Patrzacy? Glos rozbrzmial gdzies pod jego szczeka, sprawiajac delikatny, intymny bol, jak ugryzienie kochanki czy siostrzany prztyczek. Cieniste istoty falowaly i rosly z kazdym slowem. Raif lezal nieruchomo. Cos musnelo go w policzek. Wydychany oddech skroplil sie na zebach i oczach. Slodki zapach kwasnego mleka wypelnil jego usta. Zapach Smierci. "Blisko i nie zostala skrzywdzona". Nie wiedzial, skad pochodzily te slowa. Po prostu tlukly mu sie w glowie, domagajac sie jego uwagi jak dziecko, ktore szarpie pole ojcowego plaszcza. "Blisko i nie zostala skrzywdzona". Wytezyl pamiec. "Kto?" Cieniste istoty wypelnily pole widzenia, ich niematerialne jak dym konczyny okrecaly sie wokol jego palcow i ud, puste oczodoly i usta wysysaly z niego cieplo zycia. Zimno wniknelo przez pory, przesaczalo sie coraz glebiej przez warstwy tluszczu, miesni, blon i kosci ku temu, czego chciala Smierc: jego duszy. Raif sapnal i poznal, co to jest prawdziwa groza. Widok, ktory Smierc roztoczyla przed jego oczami, zatrzymal jego serce. Smierc objawila mu sie w calym swym koszmarnym majestacie. Kazda czastka swojej istoty wiedzial, ze nie chce podazyc jej sciezka, nie chce odwiedzic piekla, ktore czekalo w jej ramionach. "Blisko i nie zostala skrzywdzona - slowa zalomotaly mu w czaszce. - Blisko i nie zostala skrzywdzona. Blisko i nie zostala skrzywdzona..." Raif rzucil sie na kamiennej lawie. Musial wiedziec, musial sobie przypomniec... musial znalezc powod, by walczyc. Cieniste istoty rozpoczely uczte. Nie sprawiajac bolu, jak komary pijace krew, zatopily diamentowe kly w jego ciele. Struzki sliny, blyszczace niczym jedwabista pajeczyna, z sykiem ladowaly na jego skorze. Parzyly zimnem. Raif podniosl reke do gardla. Tuzin stworzen Smierci zerowal na jego ramieniu, chlepczac krew i wysysajac cialo, lecz tylko zacisnal zeby. Byl Raifem Sevrance'em, urodzonym pod kruczym znakiem, Patrzacym na Umarlych, i nic nie moglo go powstrzymac od siegniecia do talizmanu. Zawrzal w nim gniew, zasilajac goraca krwia najdalsze czesci ciala, ktore juz zaczely obumierac. Cieniste istoty opadly go jak muchy, zwabione biciem serca. Machnal reka, rozszczepiajac na dwoje ich cienista substancje. "Blisko i nie zostala skrzywdzona". Dzgajac palcami w puste oczodoly, siegnal do talizmanu. Smierc walczyla z nim, gdy szukal po omacku chlodnej czarnej kostki, ale byl zbyt blisko celu i zbyt wielka plonela w nim wscieklosc, by mogl jej ulec. Wyszarpnal reke i zlapal kruczy talizman. "Blisko i nie zostala skrzywdzona". Chwila rozciagnela sie do granic pekniecia, gdy zamknal talizman w dloni. Stworzenia nadal zerowaly, ale nie zwracal na nie uwagi. Jego serce zabilo rownym rytmem, gdy talizman wyszeptal imie przeznaczone tylko dla jego uszu. "Ash". Ash byla blisko i nie zostala skrzywdzona. Dla niej chcial walczyc ze Smiercia, zebami i pazurami. Wypuszczajac talizman na piersi, Raif przygotowal sie do wojny. Zlozyl Ash obietnice i nie chcial jej sprawic zawodu. Nie sprawi, jesli tylko pokona swoja imienniczke. Gdy oderwal tors od kamiennej lawy, polistoty wydaly gluchy pomruk. I w jednej chwili przepadly, uciekly. Miekki smiech zadzwieczal w celi. Cienie urosly w cieniach, coraz ciemniejsze, az wreszcie zdalo sie, ze sama substancja czasu zapada sie pod ich ciezarem. Moze jeszcze cie nie wezma, Patrzacy. Walczysz na moje podobienstwo, zabijasz na moje konto i zyjesz w moim cieniu, jesli wiec zostawia cie tam, gdzie jestes, dostarczysz duzo swiezego miesa dla moich dzieci. Wiem. - Smierc odsuwala sie z usmiechem. - Zabij dla mnie cala armie, Raijte Sevrance. Spraw sie mniej dobrze, a przyzwe cie do siebie. -Nie! - zawyl Raif w pustke swojej celi. - NIEEEEEEE... *** Przebudzil go promyk na twarzy. Zanim otworzyl oczy, wiedzial, ze goraczka ustapila. Lezac bez ruchu, cieszac sie cieplem slonca, otworzyl sie na cierpienie zmaltretowanego ciala. Wspomnienia krazyly blisko, wiedzial, ze moglby je odzyskac, ale najpierw musial rozprawic sie z bolem.Pragnienie sprawilo, ze pomacal lawke, szukajac pecherza z woda. Jezyk wypelnial mu cale usta, rozdety i poraniony. Kiedy znalazl wode, wiecej wylal, niz wypil - kojaca struga chlodnego plynu pociekla mu po brodzie i szyi. Pierwszy lyk zapiekl go w gardle, nie mial ochoty na wiecej. Braklo mu sily, zeby odlozyc pecherz na miejsce, wiec rzucil go do wody. Pecherz unosil sie przez chwile, a potem zatonal. Spal przez jakis czas, a kiedy sie przebudzil, w celi panowal mrok. Zatesknil za sloncem. Nie chcial spac. U jego stop lezal nowy pecherz z woda i owsiane placki. Ich widok podniosl go na duchu: swiat, ktory znal, pozostal nie zmieniony. Wypil wode - tym razem do ostatniej kropli - lecz nawet nie tknal plackow. Bol przeszyl jego reke, gdy odsuwal miske, i z bolem naplynely wspomnienia nocy. Stworzenia karmiace sie jego cialem. Kly zimne jak lod. Raif potrzasnal glowa, odpedzajac koszmarne obrazy. Zalatwil sie w kacie celi, potem znow ogarnal go sen. Nie snil, a jesli tak, to o zwyczajnych rzeczach, pozbawionych wiekszego znaczenia. Spal dlugo i gleboko, a kiedy znow otworzyl oczy, powital go swit. Tym razem zsuniecie sie z lawy wymagalo mniejszego wysilku. Glowa tez jakby mniej bolala. Kiedy siegnal po pecherz z woda, spial sie, ale bol byl mniejszy, niz sie spodziewal. Napil sie, obejrzal skaleczenia, siniaki i otarcia. Zebro pekniete w czasie pierwszego bicia juz zaczelo sie zrastac. Bolalo, kiedy go dotknal, ale zrost wydawal sie zaskakujaco gladki. Siniak wielkosci i ksztaltu owczego serca barwil skore nad lewa nerka. Skrzywil sie, badajac go palcami. Na rozerwanych ranach na piersiach odznaczala sie twarda skora, a rece i nogi poryte byly niezliczonymi skaleczeniami w roznych fazach gojenia. Bolaly go wszystkie miesnie. Kiedy macal gruczoly pod szczeka, palce musnely sznurek z talizmanem. Ash. Jest blisko i nie stala sie jej krzywda. Nawet nie musial dotykac samego talizmanu, zeby to wiedziec. Przestal ogladac rany i polozyl sie na lawie, zeby odpoczac i pomyslec o Ash. Swiadomosc, ze jest bezpieczna, uspokoila go i wkrotce zasnal. Przebudzil sie ze swiadomoscia, ze nie jest sam. Nie otwierajac oczu ani nie zmieniajac rytmu oddechu, przez powieki sprawdzil natezenie swiatla i posmakowal powietrze na jezyku. Bylo ciemno, srodek dlugiej zimowej nocy. Powietrze smakowalo psimi skorami i topionym psim tluszczem. Raif wiedzial, ze przyszedl do niego Psi Lord. Otworzyl oczy. Blask ksiezyca srebrzyl cele, migoczac na wodzie i przemieniajac kamienne sciany w bloki lodu. Psi Lord patrzyl prosto na niego, z twarza na wpol ukryta w cieniach, z oczami koloru inkaustu. Odetchnal, napelniajac piersi powietrzem, ktore cuchnelo smiercia -Powiedzieli mi, ze goraczka cie nie zmogla. Raif poruszyl szczeka na znak, ze uslyszal slowa. Ruch rozdraznil Psiego Lorda. Bludd kopnal wode, siejac bryzgami w twarz jenca. -Dlaczego ty zyjesz, wszyscy zas, ktorzy wchodza ci w droge, umieraja szybciej od niemowlat w wilczej paszczy? Strzasajac krople wody z twarzy, Raif usiadl prosto na lawie. Nie odpowiedzial. Cisze burzyl tylko szum wody uderzajacej o sciany celi. Psi Lord przeciagnal wielka czerwona reka po twarzy i warkoczach. Przez chwile wygladal bardzo staro. Kiedy przemowil, jego glos drzal. -Powiedz mi, jakie zlo lezy w sercu twego klanu, ze rodza sie w nim tacy jak ty i Hail Wilk? Hail Wilk. A wiec tak nazywali Mace'a Blackhaila. -Nie wiaz mojego imienia z jego - powiedzial Raif. -Dlaczego? W jego imie zabijales na Szlaku Bluddow, potem znow w sniegu przed pieczyskiem. Raifowi zar zaognil policzki. Nie mial nic do powiedzenia. -Odpowiadaj! Wzdrygnal sie, ale milczal. Gdyby cos powiedzial, byloby to zdrada wobec klanu... wobec Dreya. Prawda umarla tamtego dnia na Szlaku Bluddow. On nie mogl jej wskrzesic. Psi Lord wzburzyl rzeczna wode. Przypadl do niego i poderwal rece do jego gardla. Naciskajac kciukami tchawice, krzyknal: -Zabiles moje malenstwa! Tam, w zimnie i sniegu. Dzieci... przeciez to byly tylko dzieci... Przerazone, drzace, chwytajace sie matczynych spodnic. Glos ranil uszy, straszny, chrapliwy z gniewu, tak potezny, ze kazde slowo wstrzasalo nim niby goraczka. Obraz wymalowany slowami byl tak bliski prawdy, ze Raif nie mogl spojrzec mu w oczy. -Wolaly dziadka na pomoc. A dziadek ich nie slyszal. Nagle Psi Lord puscil go i odwrocil sie. Miesnie na karku tetnily w poteznych skurczach, lecz po sekundzie odzyskal panowanie. Raif splunal krwia. Ogien palil mu gardlo, ale zmusil sie, by glos zabrzmial twardo. -Ty zabiles naszego naczelnika na zlych ziemiach, jego i tuzin innych. Ty zaczales taniec mieczy. Ty zadales pierwszy cios. Bludd przecial reka powietrze, odpychajac od siebie jego slowa. -Klan Bludd nie najechal Blackhailow. Byc moze Hailowi Wilkowi pasuje tak twierdzic, ale Dagro Blackhail nie zginal z mojej reki. Raif wstal. Wiedzial, ze slowa Psiego Lorda powinny wzbudzic w nim zdziwienie, lecz wcale nie byl zaskoczony. Narosla w nim zimna wscieklosc i skrzywil sie gniewnie, wbijajac wzrok w plecy Psiego Lorda. -Dlaczego nie zaprzeczyles? -A kto by to zrobil? Wstalbys i zaprzeczyl, kiedy polowa ludzi w klanach slawi cie pod niebiosa za taki najazd, a drugiej polowie szczyny marzna ze strachu na dzwiek twojego imienia? - Psi Lord potrzasnal glowa. - Bo ja nie. -Zatem kto? Kto to zrobil? Cos w jego glosie sprawilo, ze Psi Lord sie odwrocil. Jego oczy byly twarde niczym szafiry, lecz Raif bez wysilku zniosl jego spojrzenie. Czlowiek stojacy przed nim posiadal wiedze, ktora mogla polozyc kres wojnie. Warkocze wzniosly sie i opadly na piersiach, kiedy Psi Lord nabral powietrza. Jego glos nie zdradzal skruchy. -Nie uslyszysz ode mnie slowa o napasci na zlych ziemiach. To nie ja powrocilem z miejsca rozlewu krwi i obwolalem sie naczelnikiem. Gniew Raifa zmalal. Psi Lord na glos wypowiedzial jego wlasne mysli. Starajac sie doszukac w tym sensu, zapytal: -A co powiesz o ranach? Bron Hawk byl w domu Dhoone'ow w noc waszego najazdu. Mowil, ze wasze miecze wchodzily w cialo, ale nie toczyly krwi. To samo widzialem w obozie na zlych ziemiach. Klatka piersiowa mojego ojca zostala porabana na kawalki, jednak tylko pare kropli krwi barwilo jego koszule. Psi Lord zaklal. Polozyl reke na scianie celi, wsparl ciezar ciala na starozytnym kamieniu Wiezy Ganmiddichow. -Powinienem wiedziec - mruknal. - Ten diabel gra na dwie strony. Wlos zjezyl sie Raifowi na karku. W ciagu sekundy przypomnial sobie wszystko, co powiedziala Smierc: "Zabij dla mnie cala armie, Raifie Sevrance". Raif zadrzal. Uslyszal wlasny glos: -Co to znaczy? Psi Lord odwrocil sie do niego. -Co to znaczy? Co to znaczy? Ty smiesz mnie o to pytac? Ty, ktory z zimna krwia zabiles dzieci i pokiereszowales trzech moich wojownikow tak paskudnie, ze nie pozwolilem wdowom zajac sie zwlokami? - Slina tryskala z jego ust, a warkocze smagaly ramiona jak weze. - Nie odpowiem na zadne pytania Patrzacemu na Umarlych. Cluff Drybannock mial racje. Trzeba z toba skonczyc, i to szybko. Dlaczego nie zarznal cie w miejscu, w ktorym cie znalazl? Dlaczego oszczedzil cie dla mnie? Dlaczego musze splamic rece twoja przekleta krwia? Raif stal wyprostowany i milczacy w obliczu furii Psiego Lorda. Zastanawial sie, jaki byl jego udzial. Naczelnik Bluddow nie wiedzial o ranach w obozie na zlych ziemiach. Jednak dowiedzial sie teraz i wiedza ta nim wstrzasnela. Psi Lord postapil trzy kroki i stanal naprzeciwko niego. Wyciagnal rece i zlapal jego talizman. -Powiadaja, ze wasz przewodnik nazwal cie krukiem. - Jednym szybkim ruchem zerwal sznurek. - Gdybym nie zlozyl obietnicy surlordowej corce, umarlbys tej nocy, Raifie Sevrance. Wiedz o tym. Pomysl o tym. I przez nastepna noc modl sie do Kamiennych Bogow, blagajac o milosierdzie, kiedy bowiem nadejdzie czas, ode mnie go nie uzyskasz. Odwrocil sie i pobrnal do drzwi. Po drodze rzucil kruczy talizman do ciemnej, tlustej wody pod nogami. Raif zachwial sie, ale poddal sie niemocy dopiero po wyjsciu Psiego Lorda. Rozdzial 40 W KOMNACIE NACZELNIKA KRABA Vaylo Bludd zauwazyl, ze dym z rybiego oleju podraznia oczy Sargi Veysa, rozkazal wiec przyniesc jeszcze dwie lampy. Sam nie cierpial ich smrodu - mieszkal w tym przekletym wysokim okraglaku juz szesc dni i jego ubranie i warkocze przesiakly zapachem rzecznych pstragow - ale niech go diabli, jesli choc troche ulatwi zycie Polczlekowi. Niedoczekanie. Predzej nazwa go Rybim Lordem!Ani Marafice Oko, ani Polczlek nie wygladali na rozluznionych. Noz juz zajal kat komnaty naczelnika i uznal go za swoj. Wracal do niego teraz, a jego masywne miesnie prezyly sie pod zmiekczonymi moczem skorami. Od czasu do czasu rozgladal sie, zatrzymujac spojrzenie na tepych przedmiotach, metalowych ozogach i ceremonialnej broni, jakby byl wiezniem rozwazajacym mysl o ucieczce. Psi Lord zauwazyl, ze utyka lekko, choc stara sie to ukrywac. Co do Polczleka - wygladal tak samo jak ostatnim razem. Mimo dlugiej jazdy z Ule Glaive, jego biala szata i giemzowe buty byly nieskazitelnie czyste. I musial sie ogolic, gdyz szczeke mial gladsza od jedwabnej sakiewki. Przybyli w poludnie. Dziesieciu ludzi: Noz, Polczlek, zaprzysiezony towarzysz z trzema palcami u prawej reki i pelna druzyna Strazy Rive. Pojawienie sie zbrojnych na urwisku na poludnie od okraglaka spowodowalo poruszenie w klanie. Straznicy Rive, z krwawoczerwonymi mieczami, w czarnych skorzanych plaszczach i z psobojem wyhaftowanym na piersiach, reprezentowali w oczach klanu potege Spire Vanis. Nosili ptasie helmy, ktorych nie zdjeli, dopoki tuzin wlocznikow nie zatrzymal ich sto krokow od drzwi okraglaka. Vaylo kazal im zaplacic za ten akt arogancji i wrogosci. Po czterech godzinach czekania w zagrodzie dla owiec zachowanie druzyny uleglo jakby niewielkiej poprawie. Byl wczesny wieczor. Silny wiatr grzechotal okiennicami i posapywal w kominie, az plomienie wyskakiwaly z paleniska na pokoj. Druzyna i czlowiek z osmioma palcami zostali zaprowadzeni do kuchni, gdzie Molo Bean wzial ich w obroty. Vaylo niemal im wspolczul, Molo bowiem, doskonaly mlociarz i niedoscigniony kucharz, z gruntu nie cierpial miastowych. Osiemnascie lat temu oddzial bialych helmow z Gwiazdy Zarannej zabil jego brata podczas najazdu na ojcowa zagrode w klanie Otler. Biale helmy zajely stanowiska obrony przy grobli, ktora Shaunie Bean zbudowal wlasnymi rekami, by skierowac wode z Wilczej Rzeki na polnoc, na swoje pola. Vaylo possal bolace zeby. Miasto Gwiazda Zaranna nie bylo przyjacielem klanu Bludd. Bedzie musial pamietac, zeby wyslac rybolowa do pierworodnego syna, Quarra, z rozkazem wzmocnienia posterunkow na poludniowej granicy. Wielmozny Rising i jego koguciki w bialych helmach nie wydra Bluddom ani piedzi ziemi. Strapiony tym rozmyslaniem, zwrocil uwage z powrotem na Marafice'a Oko i Sarge Veysa. Zostawil ich na pare dodatkowych godzin w komnacie naczelnika, zeby nieco skruszeli, sam zas poszedl nakarmic i zamknac w psiarni swoje psy. W owym czasie wydawalo sie to przednim pomyslem, teraz jednak zalowal, ze zwlekal. Te sprawe nalezalo zalatwic od reki i miec ja za soba. -Dostala juz kolacje? - zapytal Sarga Veys glosem wysokim i przerazliwie piskliwym. -Nie jestem jej nianka. - Vaylo siedzial u szczytu stolu. Role mebla pelnil blok zielonego rzecznego kamienia pelen skamienialych ryb i muszli. Tuzin doskonale zachowanych krabow tworzyl krag pod jego reka. - Skad mam wiedziec, czy zostala nakarmiona? I co to ciebie obchodzi? - Gniew zrodzil sie szybko, gdyz nekal go lek o wnuczeta. Wyruszyly do Dhoone, pod eskorta Drybone'a i jego ludzi. Towarzyszyla im Nan. Wedlug jego wyliczen oddzial pokonal juz polowe drogi. Kamienni Bogowie, miejcie ich wszystkich w opiece. -Obchodzi - rzekl Sarga Veys, klapiac szczeka - poniewaz musze podac jej leki. Psiemu Lordowi nie spodobalo sie brzmienie jego glosu. -Jakie? -Nic takiego. Ot, ziolka nasenne. -Jakie, pytam? Marafice Oko przestal chodzic i opuscil reke do pasa. Nie znalazl broni, oczywiscie - druzyna i ich dowodca zostali rozbrojeni przez pierwszych napotkanych Bluddow - umial jednak nadac temu gestowi grozna wymowe. Vaylo uwazal go za niebezpiecznego czlowieka, lecz bardziej bal sie tego drugiego. Sarga Veys rzucil Nozowi wyniosle spojrzenie, ktore mowilo: "Zaprzestan okazywac swoja wrogosc". Noz go zlekcewazyl, i nic dziwnego. To on dowodzil. Ci dwaj nie darzyli sie szacunkiem. -Dobrze - rzekl Polczlek. - Jesli musisz wiedziec, zamierzam dac Asarhii krew maku i sproszkowane nasiona lulka. Mial wiec zamiar zabrac ja z okraglaka bez jej wiedzy i zgody. Nim otepiajace umysl narkotyki przestana dzialac, beda daleko od ziem Ganmiddichow, po drugiej stronie Gorzkich Wzgorz. A sama dziewczyna bedzie tak oslabiona, ze tylko z duzym szczesciem zdola przelknac lyk wody i utrzymac sie w siodle. Vaylo wyjal z sakiewki grudke czarnego twarogu. Widzial na wlasne oczy, do czego jest zdolna corka surlorda w sytuacji zagrozenia i rozumial wiec koniecznosc zachowania ostroznosci. Jednak lulek w duzych dawkach bywal trujacy. Nie chcial, by stalo jej sie cos zlego. -Nie podasz jej lulka pod moim dachem. -Dlaczego nie? - Noz lypnal na niego drwiaco. - Co, ty tez sie w niej zadurzyles? Vaylo wstal. -Chce, zeby dziewczyna bezpiecznie dotarla do twojego pana. Gdybyscie wlasciwie wykonali swoja robote i znalezli ja sami, nie mielibyscie teraz ze mna do czynienia. Ale jestescie tutaj, na nowej ziemi Bluddow, i poddacie sie woli naczelnika klanu. Marafice Oko wysluchal go w milczeniu. Sarga Veys parsknal. -Znam zyczenia swego pana. Dziewczyna musi... -Milcz! - ryknal Noz i postapil w jego strone. - Rob, co ci kaze! Polczlek cofnal sie o piec krokow i zrobilby ich wiecej, gdyby nie zatrzymala go sciana. Klapiac zebami, wydukal: -Dobrze. Jak sobie zyczysz. - Smukle palce odpiely brunatna sakiewke od pasa i wyjely z niej maly flakonik dlugosci straczku grochu, zapieczetowany brazowym woskiem. Veys wyciagnal go w strone Psiego Lorda. Vaylo zastanowil sie, czy nie rozgniesc fiolki na podlodze. Nienawidzil narkotykow i czarow - wszystkiego, co moglo robic sztuczki z ludzkim umyslem - teraz jednak mial niewielki wybor. Nie z powodu sily stojacych przed nim ludzi ani nawet potegi ich pana w Fortecy Masce. Nie, raczej z uwagi na moc dziewczyny. Wolal nie wiedziec, co zrobi, gdy beda ja zabierac od Raifa Sevrance. Lepiej, zeby nie byla przytomna. Wzial flakonik i zawolal Stroma Carvo, ktory stal na strazy za drzwiami. Sarga Veys poinstruowal ciemnoskorego wojownika, by zuzyl cala zawartosc fiolki, czesc rozpuscil w piwie i wodzie do picia, czesc zmieszal z maslem i miodem do smarowania chleba. Vaylo wyplul przezuty twarog. Czul niesmak w ustach. Gdy Strom wyszedl, Sarga Veys zaproponowal: -Lepiej z nim pojde, bede nadzorowac przygotowania. Mam wieksza wprawe. Vaylo nie watpil. -Nie. Zostaniesz z nami i zaczekasz tutaj. - Zatrzasnal drzwi. Nie zyczyl sobie, by Polczlek walesal sie po okraglaku. Drybone i jego oddzial odjechali do Dhoone, wiec brakowalo mu ludzi. Nie chcial, by ktokolwiek sie o tym dowiedzial. -Mow, ile chcesz za dwoch wiezniow - powiedzial Marafice Oko, a jego male usta zasznurowaly sie jak sakiewka; natomiast rece - najwieksze, jakie Vaylo widzial w zyciu - naparly na sprochniala belke w scianie. Vaylo nagle zatesknil za swoimi psami. Jedna suka miala cieczke, inne szalaly z zazdrosci, a psy byly na wpol oblakane z zadzy. Musial zamknac je na noc w psiarni. Nie lubil obywac sie bez ich towarzystwa, ale na prawach natury znal sie lepiej od walki. Marafice Oko przedstawial soba problem innego rodzaju. Odrzekl: -Nie trzymam Angusa Loka i Haila dla okupu. Noz usmiechnal sie. Zdawalo sie, ze jego twarz peka niczym flak pieczonej na ogniu kielbasy. -Pytam, ile chcesz za wiezniow, Psi Lordzie. Gdy Marafice Oko odepchnal sie od sciany, Vaylo dostrzegl wybrzuszenie noza ukrytego na wysokosci prawej nerki. -A ja powiedzialem, ze nie trzymam ich dla okupu. -Jestes dluznikiem mojego pana - syknal Sarga Veys. - Nie bedzie zadowolony, kiedy to uslyszy. Poradze mu, zeby wstrzymal sie z pomoca... -Prosze bardzo! - ryknal Vaylo. - Nie chce zadnych wzgledow od krola Spire Vanis. Kamienni Bogowie, szczerze zaluje, ze dalem mu posluch i uleglem jego namowom. Powiedz mu ode mnie, od Psiego Lorda, ze kiedy jego przybrana corka tej nocy opusci ziemie Bluddow, wszystkie nasze umowy przestana obowiazywac. Dziewczyna jest wystarczajaca zaplata. Sarga Veys otworzyl usta, ale zamknal je, gdy tylko Marafice Oko i Vaylo Bludd ruszyli groznie w jego strone. Noz i Psi Lord przez chwile mierzyli sie wzrokiem. Wspolny cel i jednakowe zdanie o Polczleku uczynilo z nich chwilowych sprzymierzencow. Marafice Oko byl doswiadczonym wojownikiem. O wiele za madrym, zeby skrzeczec jak sroka i sypac pogrozkami, kiedy mial niewielu zolnierzy i byl daleko od domu. Z szyderczym uklonem Vaylo cofnal sie i pozwolil, by Noz przemowil Polczlekowi do rozumu. Marafice Oko zblizyl sie do Sargi Veysa i stanal tak blisko, ze zetkneli sie ramionami. Przysuwajac usta do jego ucha, wyszeptal: "Milcz" glosem tak zimnym, ze az skurczyly sie plomienie w Palenisku Kraba. Sarga Veys usiadl... i milczal. Vaylo nalal dwa kieliszki slodowej gorzalki. Jeden zatrzymal dla siebie, drugi ofiarowal Marafice'owi Oko. Noz przyjal poczestunek. Dwaj wojownicy stukneli sie kieliszkami. Kiedy indziej Vaylo moglby napawac sie milczacym towarzystwem czlowieka, z ktorym dzielil przedni trunek, ale w tej chwili jego umysl byl zbyt ozywiony. Wypil gorzalke pospiesznie i bez wiekszej radosci. Kiedy Marafice Oko odstawil pusty kieliszek na kamienny blat stolu, Vaylo rzekl: -Chcialbym, zebys zaniosl wiadomosc do swojego pana. Noz podniosl brode na znak, ze slucha. -Powiedz mu, zeby trzymal rece z dala od ziem klanow. Wiem, do czego dazy i jesli nie przestanie knowac, zbiore wszystkie wierne mi klany: Broddicow, HalfBluddow, Otlerow, Freesow i Grayow, rusze na poludnie na Fortece Maske i rozedre bramy. Iss raz wystrychnal mnie na dudka, lecz na tym koniec. Jestem za stary i zbytnio sie powazam, by pozwolic powtornie sie wykorzystac. Wiem, ze nie jestem jedynym naczelnikiem, do ktorego zwrocil sie z brudnymi obietnicami czarow i pomocy. Podczas gdy jedna z jego wielu twarzy szeptala mi sekrety Dhoone'ow, druga namawiala do zdrady Haila Wilka. Mace Blackhail wraz z twoim panem, Issem, uknuli plan napadu na wyprawe mysliwska Dagra na zlych ziemiach. Urzadzili wszystko tak, zeby wygladalo na robote moich ludzi. Hail Wilk dostal naczelnikostwo za swoje starania, a Iss wciagnal Blackhailow do wojny. Nie mam pojecia, ktorych jeszcze naczelnikow nachodzil i jakich dobil targow, ale wiem, ze na tym koniec. Klany to juz nie jego sprawa. Przekaz mu to ode mnie, od Psiego Lorda. Powiedz mu, ze od dzis wszystkie wojny, ktore prowadzimy, beda nasza sprawa. Vaylo trzasl sie ze zlosci, gardlo go rozbolalo. Nie byl dobry w przemowach, ale nalezalo wyslac ostrzezenie. Penthero Iss musial wiedziec, ze klany juz nie sa jego placem zabaw.Marafice Oko przez dluzsza chwile patrzyl mu w oczy, potem powiedzial: -Przekaze twoja wiadomosc, Psi Lordzie, choc nie widze latwego zakonczenia klanowych wojen. Mial racje. Linie podzialow zarysowaly sie zbyt wyraznie, a nienawisc zapuscila zbyt glebokie korzenie, by jeden naczelnik mogl spojrzec w twarz drugiemu i wypowiedziec slowa pokoju. Jednak nie o to chodzilo. -Teraz to sprawa klanow. Marafice Oko pokiwal glowa, pojmujac od razu. Vaylo szanowal go za to. Czekali w milczeniu godzine. Marafice Oko w tym czasie nie usiadl nawet na chwile, choc, krazac po komnacie, czesto dawal odpoczac lewej nodze i wspieral ciezar ciala na prawej. Sarga Veys siedzial dokladnie tam, gdzie Noz go posadzil, i ani sie nie poruszyl, ani nie odezwal. Vaylo z trudem odpedzil mysl o drugim kieliszku. Czekanie dzialalo mu na nerwy. Tesknil za towarzystwem Nan i swoimi psami. Martwil sie o wnuczeta i zachodzil w glowe, czy Drybone kaze im jechac po nocy. Od czasu do czasu zerkal na poludniowo-wschodnia sciane komnaty i wbijal wzrok w okno z zamknietymi na rygle okiennicami. Caly czas pamietal o Raifie Sevrance. Samo patrzenie w kierunku Piedzi budzilo w nim uczucia tak silne, ze czul w ustach ich smak. Zalowal, ze Drybone raz w zyciu nie stracil zelaznej samokontroli i nie zatlukl chlopaka na smierc. W ten sposob zostalaby wymierzona bezmyslna, ale za to szybka sprawiedliwosc. Zaoszczedzilaby mu tej powolnej, coraz bardziej skomplikowanej tortury prawdy i klamstw. Vaylo przeciagnal reka po warkoczach. Popelnil blad, zachodzac do wiezy na Piedzi. Nie spodziewal sie, ze w cuchnacej smiercia celi ujrzy chlopca, mlodego jednorocznego broniacego honoru klanu. Chcial zobaczyc bezwzglednego Haila, chcial zobaczyc morderce. Vaylo zawolal Stroma Carvo i rozkazal mu zajrzec do dziewczyny. Kiedy ta mala zniknie z jego zycia, a nad okraglakiem wstanie nowy dzien, bedzie mogl przylozyc stal do gardla Haila. -Spi, wodzu - powiadomil Strom pare minut pozniej. - Zawolalem ja po imieniu, ale nie odpowiedziala. Potrzasnalem za ramie, ale nie przebudzila sie. Vaylo pokiwal glowa. -Przynies ja tutaj, Strom. Zaloz jej plaszcz i buty... -I zwroc uwage, ile zjadla. Psi Lord wzniosl brew, patrzac na Veysa. Czy nikt mu nie powiedzial, ze nie nalezy przerywac naczelnikowi klanu? Ciemna, pobruzdzona twarz Stroma pojasniala na mysl o awanturze, ale Vaylo puscil uwage Veysa mimo uszu. Szkoda mu bylo slow na Polczleka. Kladac reke na ramieniu Stroma, wyszedl wraz z nim z komnaty. Kiedy znalezli sie poza zasiegiem sluchu, powiedzial: -Zrob, co kaze Polczlek, Strom. Ale najpierw znajdz Ranalda i kaz mu przetrzasnac juki Polczleka. Niech usunie z nich wszelkie proszki i mikstury. Nie bylo to wiele, ale zawsze cos. Zdobycie lulka zima graniczylo z cudem i Sarga Veys bedzie mial nie lada klopot. Strom pokiwal glowa. -I powiedz Branonowi, zeby wszyscy co do jednego, mezczyzni i kobiety, przywdziali wojenne stroje i w kwadrans byli gotowi siasc na kon. Kiedy Marafice Oko i jego druzyna beda opuszczac Ganmiddich, niech na pozegnanie zobacza zbrojna potege Bluddow. - Gdy Strom sie odwrocil, Vaylo zatrzymal go ostatnia uwaga. - Musimy byc ostrozni, Strom. Marafice Oko ma zolnierska glowe. Pozna, ze jestesmy nieliczni, jesli damy mu taka okazje. Strom Carvo, brat krwi Cluffa Drybannocka i jeden z najlepszych szermierzy w klanie, znowu pokiwal glowa i powiedzial: -Juz zostaly przedsiewziete srodki ostroznosci. Vaylo poczul sie lepiej, slyszac jego slowa. Dzieki nim w miare dobrze zniosl nastepne minuty. Silny wiatr lomotal w mury okraglaka, gdy Noz, Polczlek i Psi Lord w milczeniu czekali, az Strom przyniesie dziewczyne. Kiedy grad zaczal bebnic w okiennice, Vaylo nie byl ani zmartwiony, ani zaskoczony. Burza wspolgrala z jego nastrojem. Rozbrzmialo szybkie, jakby naglace kolatanie do drzwi. Sarga Veys wysunal jezyk i zwilzyl usta. Marafice Oko przestal chodzic po komnacie i obrocil masywne cialo ku wejsciu. -Wejsc - zawolal Psi Lord. Strom Carvo wniosl dziewczyne. Opatulil ja szczelnie przed burza i jej smukla sylwetka peczniala od wielu warstw welny i plotna. Niewiasty nie szczedzily jej odzienia. Strom pomyslal nawet o tym, by utknac jej sliczne popielate wlosy pod kolnierzem, gdzie wiatr ich nie znajdzie. Dziewczyna leciala mu przez rece, a glowa kolysala sie bezwladnie w takt jego krokow. Sarga Veys skoczyl jak oparzony. Vaylo uslyszal oddech podniecenia. Zrobilo mu sie niedobrze. -Poloz ja na stole. Strom posluchal Polczleka, choc Vaylo dostrzegl blysk gniewu w jego oczach. Strom nie chcial oddawac dziewczyny tym ludziom. Sarga Veys podszedl do niej pierwszy, sciagnal nalozony przez Stroma lisi kaptur. -Och, tak, to ona. - Do Stroma powiedzial: - Ile zjadla? Miesnie na twarzy wojownika przesunely sie ze zwodnicza plynnoscia lodowej kry na wzburzonym morzu. -Nic. Wypila tylko wode. Vaylo zamknal oczy. "Tylko wode. Jak silny jest narkotyk, ktory dal jej Polczlek?" Sarga Veys rozchylil jej powieki, podniosl reke i puscil. Marafice Oko zblizyl sie do stolu. Jego twarz pociemniala, gdy spojrzal na Asarhie March, a wielkie rece splotly sie, miazdzac powietrze nad jej piersiami. Patrzac na te rece, Vaylo niemal powiedzial: "Nie mozesz jej miec". Sarga Veys wyjal druga fiolke krwi maku z sakiewki. -Pare kropel, ktore wypila z woda, nie wystarczy. Przebudzi sie w nocy, jesli nie bedziemy ostrozni. Strom popatrzyl na swojego naczelnika. Vaylo rozkazal: -Zabierz mu fiolke i spusc dwie krople na jej jezyk. Strom w milczeniu wykonal polecenie. Kiedy skonczyl, a Marafice Oko zajal sie naciaganiem palcow, az strzelaly stawy, szykujac sie do podniesienia Asarhii, Psi Lord zblizyl sie do stolu. Twarz dziewczyny byla blada, usta sine - zmarzniete. Latwo bylo wyobrazic sobie te usta pelne sniegu... Nagle odwrocil sie. -Idzcie juz! - rozkazal, przepedzajac duchy i ludzi. - I nie zapomnijcie powtorzyc swojemu panu, ze wszystkie dlugi zostaly z nawiazka splacone. *** Raif przebudzil sie."Ash". Podniosl reke do gardla, szukajac talizmanu. Nie bylo go. Wrocilo do niego wspomnienie: Psi Lord rzucil go do stojacej wody u swoich stop. W tej chwili szukanie go nie wydawalo sie wazne. Kruczy talizman zawsze wracal. Przygotowujac sie na walke z bolem i slaboscia, Raif podniosl sie z kamiennej lawy i pobrnal przez gleboka do kolan wode. Burzowa ciemnosc wypelniala cele. Nie widzial nawet wlasnych rak. Po chwili stracilo to znaczenie, gdyz zanurzyl je w czarnej wodzie i zaczal szukac talizmanu. Wodorosty, sliskie jak surowe mieso, okrecily sie wokol jego palcow. Inne rzeczy unosily sie przy jego rekach, miekkie rzeczy, galaretowate, kawalki czegos gladkiego jak wydrazona kosc. Wdychal smrod wlasnych nieczystosci i odchodow tych, ktorzy byli tu przed nim, jednak to go nie zniechecalo. Musial znalezc talizman. Cialo mial slabe, bardzo slabe, i przeklal je tuziny razy w ciemnosci. Kiedy nogi zaczely trzasc sie pod jego ciezarem, kontynuowal poszukiwania na kleczkach. Obmacywal palcami podloge celi, badal szczeliny, rysy i wyzlobione przez rzeke dziury, poruszajac stuletnia warstwe szlamu i fekaliow. Woda byla gryzaco zimna, lecz ledwie ja czul. Na zewnatrz burza wyla jak dzikie zwierze, drapala wieze pazurami wiatru i gradu, jednak loskot nie gluszyl szmeru jego wlasnego oddechu. Ash stalo sie cos zlego. Lodowata woda odretwila palce, przemienila je w nieczule drewniane patyki. Skora pekala, gdy oral nimi w szlamie. "Gdzie on jest? Porwal go prad?" Potrzasnal glowa. "Nie". Jako dziecko tuzin razy wyrzucal talizman, jednak przewodnik klanu zawsze go znajdywal i przynosil. Musial gdzies tu byc. Woda zachlupotala pod scianami, gdy zaczelo ogarniac go szalenstwo. Ubranie mial mokre, smierdzace. Naciecia zrobione nozem na udach i brzuchu palily go bialym ogniem. Klatka piersiowa wydawala sie wielka i spuchnieta, kosci trzaskaly denerwujaco za kazdym razem, gdy czerpal powietrze. Mial wrazenie, ze slyszy chichot Smierci, wysoki, dzwieczny smiech, ktory zmrozil go tak, jak nie mogla zmrozic lodowata woda. "Ash..." Gdy przesuwal reke pod sciane, sznurek zaplatal sie miedzy jego palce. Zacisnal je i podniosl reke. W chwili, gdy piesc przebila powierzchnie, wiedzial, ze talizman do niego powrocil. "Nalezy do ciebie, Raifie Sevrance. Pewnego dna mozesz byc z niego rad". Kawalek ptasiej kosci wylonil sie z wody. Raif trzymal ja za sznurek, dopoki nie wrocil na sucha wysepke lawy. Serce tluklo o zebra ze spokojna sila. Pomyslal, ze reka mu zadrzy, gdy rozplatywal sznurek, ale nie zadrzala. Woda z ubrania zbierala sie w kaluzy na lawie. Chcial siegnac do powiek, odwolac sie do Kamiennych Bogow, poprosic ich o opieke nad Ash, lecz zmienil zamiar. Kamienni Bogowie byli bogami klanow, a ani on, ani Ash nie nalezeli do klanu. Zaciskajac usta, zamknal talizman w garsci. Natychmiast przyszla do niego wiedza, ciepla jak krew, wslizgujaca sie w jego umysl z latwoscia kolejnej mysli. Ash odeszla. Juz nie byla blisko i dziala sie jej krzywda. Ktos ja zabral. Spluwajac, by pozbyc sie z ust smaku rzeki, Raif podniosl sie z kamiennej lawy. Powoli podszedl do drzwi celi. Zatrzymal sie dwa kroki od obitych zelazem debowych desek. Naprezyl sie i nabral powietrza w pluca. Potem, tak szybko, ze stojaca woda rozstapila sie na boki, uderzyl ramieniem w masywne wierzeje. Ash odeszla... i bedzie musial zburzyc wieze, zeby do niej dotrzec. Rozdzial 41 ZWROCONA WLASNOSC Raif pozwolil, by ogarnelo go szalenstwo. Przez dlugie godziny miotal sie w ciemnosciach celi. Kiedy jedno ramie przemienilo sie w posiniaczona i krwawa miazge, zaczal taranowac drzwi drugim. Kiedy nie ustapily, a antaba czy zasuwa trzymajaca je z drugiej strony nie pekla ani nie wyskoczyla z klamer, rzucil sie na lawe i zaczal szarpac zelazna krate. Prety, grube jak rece w ramionach, osadzone gleboko w gniazdach wypelnionych palonym wapnem, nawet nie drgnely mimo jego staran.Krzyczal, poki nie ochrypl, lecz nie przyszedl nikt, kogo moglby zabic. Rzucal sie na sciany, kopal je, a kiedy nie zdalo sie to na nic, darl rzeczny kamien golymi rekami. Krew splywala mu spod paznokci, saczyla sie po dloniach, skapywala z przegubow do rzeki. Pot piekl go w oczy i przemienial lachmany na grzbiecie w sztywna od soli skorupe. Chcial, zeby ktos przyszedl - ktokolwiek. Ogarnela go zadza mordu i wyobrazal sobie, jak tlucze glowami Bluddow o kamienne sciany, do utraty przytomnosci, a potem ich wlasnymi mieczami wycina im serca. Patrzacy na Umarlych, tak go nazywali. Dobrze, niech przyjda i zobacza na wlasne oczy, jak szybko umie odebrac zycie. Mijaly godziny, a wscieklosc nie mijala. Wstrzasalo nim drzenie, nogi uginaly sie z wyczerpania, oczy widzialy rzeczy, ktorych w rzeczywistosci nie bylo. Tem lezal w celi na kamiennej lawie, rece mial czarne, spalone, usta otwarte i pelne robakow. Kiedy Raif spojrzal powtornie w to samo miejsce, zobaczyl, ze to nie Tem, tylko jego matka. Skore miala zolta i luzna, oczy zaklejone siarkowa pasta. Wkrotce nogi odmowily mu posluszenstwa. Osunal sie na kolana i zaczal zlobic zaprawe talizmanem. Liczyla sie tylko Ash. Musial do niej dotrzec. Niejasno zdawal sobie sprawe, ze najlepiej bedzie przyczaic sie do rana, zaczekac na straznika, ktory wejdzie do celi - w jednej rece trzymajac pecherz z woda i miske owsianki, druga otwierajac drzwi - i rzucic sie na niego po wejsciu: trzasnac drzwiami w twarz, chwycic jego bron i uciec. Jednak mysl o bezczynnym czekaniu do switu byla nie do zniesienia. Wszystkie plany nieodmiennie wracaly do Dreya... nie mogl zlamac nastepnej przysiegi. Walczyl ze snem. Umysl wylaczal sie na pare sekund, a on bezmyslnie mrugal w ciemnosci, z talizmanem w dloni. Po jakims czasie szyja juz nie mogla utrzymac ciezaru glowy i broda opadla na piersi. Nie przerwal pracy. Zamknal oczy, ale nadal dzgal zakrwawionymi palcami kamien, a bol nie pozwalal mu zasnac. Wreszcie utracil nawet zdolnosc odczuwania bolu i granica miedzy snem a jawa zaczela sie zacierac. Przysypial na sekundy, minuty, potem cale godziny. Walczac, zapadl w sen. W jego snach rozbrzmial klekot przypominajacy dzwiek zderzanych drewnianych cwiczebnych mieczy. Zobaczyl Shora Gormalina fechtujacego sie z Banronem Lye na placu: martwi ludzie pojedynkujacy sie mieczami. Klap! Klap! Klap! Raif przekrecil sie na drugi bok. Klekot nie umilkl. Teraz brzmial inaczej; dzwieki byly wyzsze, bardziej dzwieczne, jakby stal spotykala sie ze stala. Ktos wrzasnal. Kroki zadudnily w dali. Zawyly psy. Wycie narastalo, wibrowala w nim rozpacz, az przestaly przypominac glosy stworzen wychowanych przez czlowieka. Zawodzily jak wilki. Potezny loskot wstrzasnal wieza. Gdy prawa reka zsunela sie z kamiennej lawy do wody, Raif otworzyl oczy. Blade swiatlo zimowego switu wypelnialo cele niby szary dym. Cos czerwonego i krwawego lezalo wprost przed jego twarza. Patrzyl przez dluzsza chwile, nim uswiadomil sobie, ze to jego lewa reka. Uslyszal wykrzykiwane rozkazy. Miecz zagrzechotal na kamieniach. Kroki podciagnely blizej. Oddech wyrwal sie w gwaltownym syku. Cos, najpewniej cialo, upadlo z gluchym odglosem rzuconego na podloge zrolowanego kobierca. Gdy Raif usiadl na lawie, drzwi celi otwarly sie na osciez. Metal glowni blysnal jak ciety lod. Piesc w czarnej rekawicy trzymala obciazony olowiem miecz blisko piersi zakutej w posrebrzana stal. Z mroku za drzwiami wylonila sie twarz, ocieniona przez kolczasty helm z przyczernionego kwasem zelaza. "Blackhail". Duma wezbrala w sercu Raifa: jego klan odbil ziemie Ganmiddichow. -Wstawaj. Zamarl. Duma opuscila jego piersi rownie szybko, jak wydychane powietrze. Znal glos, ktory plynal spod helmu. -Zdejmij helm. Wojownik pokrecil glowa. Oczy blysnely zimno pod siatka zelaznych kolcow. Wznoszac szpic miecza, powiedzial: -Podnies sie. Raif wstal i obrocil sie twarza do postaci przy drzwiach. Trzasl sie, w przeciwienstwie do przybysza. Reka zacisnieta na mieczu byla nieruchoma jak skala. Piers pod pancerzem wznosila sie i opadala w glebokim, miarowym oddechu. -Drey? Przybysz zesztywnial. -Bracie. - Bylo to prawie, choc nie do konca, pytanie. Wojownik prawie nie przypominal Dreya; glos mial nizszy, ramiona szersze. Nawet ubrany byl inaczej. Nie nosil juz przechodzonych rzeczy, co bylo znamienne dla wszystkich jednoroczych i synow klanu. Odziany na wojne w hartowana stal i czarne skory, stal sie pelnoprawnym wojownikiem. -Nie jestesmy bracmi. Krew przestala laczyc nas w dniu, w ktorym zlamales przysiege. Raif zapanowal nad miesniami twarzy. Zmrozil go wewnetrzny chlod. Drey nie przybyl mu na ratunek. Byla to dziecinna mysl. Nagle zrozumial, ze ci, w ktorych poklada sie wiare, moga wyrzadzic krzywde. Poczul sie tak, jakby Drey trzasnal go w twarz. Wiedzial, ze nie powinien byc zaskoczony, ale przyzwyczajenie do lojalnosci brata gleboko zapuscilo w nim korzenie. Drey zawsze byl w poblizu, zawsze wyciagal go z tarapatow, skrywal zakrwawione kolana przed Temem i polamane drzewka przed Longheadem, popieral niewiarygodne historie o ucieczce przed niedzwiedziem po kruchym lodzie i o samotnym losiu tratujacym namioty. Drey zawsze czekal. Miecze zadzwieczaly w komorze na gorze. Strop zatrzasl sie, gdy cos ciezkiego, moze kosz do wegli lub stojak na bron, z brzekiem upadlo na podloge. Drey postapil do przodu, dzgnal mieczem powietrze przy jego szyi. -Ruszaj sie! Raif przeklal odruch, ktory kazal mu sie skulic. Patrzac w oczy brata, ledwie widoczne za siatka helmu, ominal sztych. -Po schodach. Jeden krok przede mna, nie wiecej. W milczeniu pokonal schody. Swiatlo zaklulo go w oczy. Swieze powietrze i dawno nie slyszane dzwieki sprawily, ze zakrecilo mu sie w glowie. Raz potknal sie i musial przytrzymac sie sciany. Miecz dzgnal go w plecy, przebil skore i wytoczyl krew. Juz ani razu nie potknal sie, ani nie zwolnil. Dwaj Hailowie stali na strazy przy drzwiach. Obaj mieli pogiete napiersniki, a naszyjnik jednego byl przekluty i zlany krwia. Na skrajach ich mieczy zaschly kepy wlosow i kawalki skory. Raif poznal Rory'ego Cleeta i Arleca Byce'a. Gdy podszedl blizej, zobaczyl, ze przystojna twarz Rory'ego szpeci gruba biala blizna, biegnaca od kacika oka do ust. -Kamienni Bogowie! - wydyszal Rory. - Co oni mu zrobili? - Nie otrzymal odpowiedzi i juz sie nie odezwal. Drey rzucil mu spojrzenie, ktore go uciszylo. Raif zachowal niewzruszona mine. Nie mogl im zabronic ogladania ran na jego ciele, ale to bylo wszystko, co mogli zobaczyc. -Do lodzi. Slyszac, jak Drey wypowiada te slowa, Raif uswiadomil sobie, ze brat zmienil sie nie tylko z wygladu. Arlec Byce, pelnoprawny wojownik od pieciu zim, posluchal go bez slowa. Wyszli z wiezy, mijajac dymiace pochodnie, drzwi wyrwane z zawiasow, zwloki Bludda bez glowy. Czarny dym buchal z wyjscia, zakrecal i kotlowal sie, przepelniajac powietrze sadza i smrodem wyziewow. Raif spojrzal na pasmo ciemnosci, zauwazyl, ze Rory Cleet podniosl siatkowa przylbice, zeby przetrzec piekace oczy, a Arlec Byce zaslonil nos, broniac sie przed odorem plonacego ciala. Tak latwo byloby ich pokonac. Zabij dla mnie cala armia, Raifie Sevrance. Raif z niema sila pokrecil glowa. Nie zabije swoich wspolbraci. Nie, nawet dla Ash. Kiedy wychodzili w szare burzowe swiatlo nad Piedzia, dolaczyl do nich czwarty Hail. Raif nie poswiecil mu wiekszej uwagi, wiedzial jednakze, ze to Bev Shank w nowym pancerzu obwieszonym lancuchami. Jego miecz mial paskudna szczerbe. Bev bedzie musial wyslac go do Broga Widdie na przekucie. Z drugiej strony, moze ojciec sprawi mu nowy; Orwina Shanka bylo na to stac. Raif czul na sobie spojrzenie Beva, jednak nie odrywal wzroku od miecza. Krople rzecznej wody zbryzgaly mu policzki, gdy czekal na wejscie do lodzi. Silny wiatr marszczyl powierzchnie, scinal czuby grzywaczy i pchal ciernne fale w kierunku Piedzi. Grad tlukl w wieze, przytlumiajac odglosy toczacej sie na polnocy bitwy. Na brzegu okraglak Gartmiddichow, oswietlony kregiem ryczacych plomieni, jarzyl sie pomaranczem i zielenia. To ognie zaporowe majace uniemozliwic Bluddom utworzenie szyku. Lodz zakolysala sie pod jego ciezarem. Na dnie stala woda, gleboka co najmniej na dwie dlonie, on jednak prawie jej nie czul. W porownaniu z woda w jego celi byla ciepla i pachnaca. Grad wielkosci grochu burzyl powierzchnie rzeki. -Zwiaz mu rece. - Glos Dreya brzmial twardo. Spojrzenie brazowych oczu niemal rzucalo Rory'emu Cleetowi wyzwanie, niemal mowilo: "Tylko sprobuj sie sprzeciwic". Rory nie byl czlowiekiem rzeki i kiedy podniosl sie, by wypelnic rozkaz Dreya, lodz zakolysala sie na spienionej wodzie. Bev Shank i Arlec Byce chwycili wiosla i osadzili je w dulkach. Raif bez sprzeciwu pozwolil zwiazac sobie rece. Pomyslal, ze traci rozum. Wszedzie, gdzie tylko spojrzal, widzial smierc. Jakze latwo byloby mu wypchnac Rory'ego za burte i wywrocic lodz. Wszyscy wpadliby do wody. Niektorzy by potoneli. Bev Shank umial plywac, ale nowa zbroja musiala wazyc dwa i pol kamienia, poszedlby wiec prosto na dno. Czterej Hailowie mieli helmy i pancerze. Woda byla zimna jak lod. Lodowata. Prady denne i burzowe wiry wciagnelyby ich w jednej chwili i roztrzaskaly o brzeg Piedzi. Raif wiedzial, ze on wyszedlby z zyciem. Zimna woda byla dla niego niczym... i mial na grzbiecie nie stal, tylko lachmany. Siedzial bez ruchu. Sol z rzeki palila jego skore. Patrzyl na Dreya, ale go nie widzial. Myslal o smierci, lecz nie robil nic, zeby ja sprowadzic. Dluga droga dzielila ich od brzegu. Wojownicy chwycili za wiosla. Zamiast walczyc z pradem, Drey wykorzystywal jego sile. Plyneli w dol rzeki, powoli zblizajac sie do brzegu. Roili sie tam konni, sylwetki falujace w zarze ogni jak demony. Hailowie i Bluddowie. Raifowi wydalo sie, ze zobaczyl beczkowata piers i kasztanowe warkocze Corbiego Messe'a w zamecie, ktory tworzylo szescdziesieciu ludzi. Slyszal kwik rannych koni i wsciekly grzechot lancuchow mlociarzy. -Podniesc wiosla. - Drey dal rozkaz, choc byli jeszcze w znacznej odleglosci od polnocnego brzegu i lodz niosla ich w dol rzeki. Nim stepka zazgrzytala o przybrzezny zwir, znalezli sie dalego od okraglaka i walki. Raif przenosil wzrok z twarzy na twarz, podczas gdy wojownicy ciagneli lodz do brzegu. Zaden nie chcial odwzajemnic spojrzenia. Mace Blackhail. Ta mysl nadeszla z sila i predkoscia odruchowej reakcji. Mace Blackhail chcial rozprawic sie z nim po cichu, z dala od walki i innych czlonkow klanu. Duzo lepiej pozbyc sie zdrajcy samemu, skonczyc z nim raz na zawsze bez przeszkod ze strony klanu. Raif omiotl wzrokiem brzeg, jego wzrok bladzil ponad zalesionymi zboczami i podmoklymi lakami Ganmiddichow. Spodziewal sie, ze lada moment zobaczy Mace'a Blackhaila, galopujacego na swoim dereszu. Drey przycumowal lodz, a potem zwrocil sie do swoich ludzi. -Rory, Arlec. Idzcie brzegiem, znajdzcie Corbiego i Hugha Banneringa i powiedzcie im, ze Piedz zostala wzieta. - Obnazyl miecz. Byl to ten sam, ktory zawsze nosil na plecach razem z mlotem, lecz rekojesc pokrywala nowa ircha, a glownia natarta byla olejem i wypolerowana. Metal mienil sie wszystkimi kolorami burzy. - Bev, pojdziesz z nimi. Przyprowadz mojego konia i kuca dla wieznia. Wracaj co tchu. Arlec Byce i Rory Cleet wymienili spojrzenia. Drey uderzyl sztychem w kolano Raifa. -Ruszajcie - mruknal, dzgajac rzepke. - Przypilnuje wieznia do waszego powrotu. Bev Shank pierwszy ruszyl na wschod. Rory Cleet i Arlec Byce ociagali sie z odejsciem, a Arlec kilka razy obejrzal sie, idac brzegiem rzeki. Raif zastanowil sie, co sie stalo z bratem topornika; blizniacy rzadko sie rozdzielali. Drey patrzyl, jak trzej wojownicy brna po mokrym zwirze i sliskich od wody kamieniach na brzegu. Grad bebnil po jego napiersniku, odmierzajac uplywajacy czas. Raifowi zaschlo w gardle. Czul czubek miecza na kolanie, ale nawet nie spojrzal, zeby sprawdzic, czy nie plynie krew. Wpatrywal sie w brata. Twarz Dreya kryla sie w cieniu. Rekawica zacisnieta na mieczu byla naprezona, az bielaly szwy. "Ja poswiadcze jego przysiege" - nagle w glowie Raifa zadzwieczaly slowa brata. Zobaczyl, jak Drey daje ostroge czarnemu ogierowi i wyjezdza na plac, jeden czlowiek sposrod dwudziestu dziewieciu. Tylko jeden chetny mu sekundowac. Nie zauwazyc, kiedy zostal przeciety sznur krepujacy rece. Drey przecial postronek z konskiego wlosia, lecz wyraz jego twarzy nie zmienil sie ani na jote. Zerknal ku wschodowi, w strone gaju sedziwych debow, ktore zaslanialy Rory'ego, Arleca i Beva. Powoli, nie patrzac Raifowi w oczy, zmienil chwyt na mieczu. -Bierz. Raif zamrugal. Drey pchnal miecz rekojescia w jego strone. -Bierz, mowie. Skonsternowany, Raif pokrecil glowa. Drey z sykiem zassal powietrze. Jego oczy smignely na boki. Gwaltownie chwycil za ostrze i trzasnal glowica w piersi Raifa. -Zatnij mnie! "Nie". Raif cofnal sie o krok. Zobaczyl, ze ostrze przecielo rekawice i skaleczylo dlon Dreya. Stal poczerwieniala. Drey przyskoczyl do niego, zlapal go za reke i zacisnal ja na rekojesci. Raif stawial opor, lecz Drey zawsze byl silniejszy i nim zdazyl sie odsunac, Drey nadzial sie na sztych. Sztych przebil metal z cichym sykiem. Drey spial sie. Jego oczy pociemnialy, a usta wykrzywily, gdy powstrzymywal krzyk bolu... jak nauczyl go Tem. Raif, przerazony, wyszarpnal miecz. Krew, lsniaca i niemal czarna, pociekla z poszarpanej dziury w napiersniku brata. Raif puscil miecz, stal zagrzechotala na kamieniach z dzwiekiem, ktory wydawal sie zbyt glosny. -Idz - rzekl Drey, probujac rozwiazac rzemienie napiersnika. - Walczylismy. Odebrales mi bron, zraniles i uciekles. Raif chcial pomoc, lecz brat powstrzymal go. Oczy mial szare. Krew splywala po zbroi, zbierajac sie w rowkach i zakladkach. Rana byla wysoko na brzuchu, tuz pod zebrami. Jak gleboko wniknelo ostrze? Czy moglo przebic zoladek lub pluca? -Idz! Raif zachwial sie pod sila jego glosu. "Jak mozesz sie spodziewac, ze zostawie cie, gdy broczysz krwia? - chcial zawolac. - Jestesmy bracmi, ty i ja". Drey wciagnal powietrze, zrywajac napiersnik. Trysnela krew. Przycisnal reke do rany, przez dlugie sekundy walczac z bolem. Raif zmusil sie do patrzenia. Nie mogl uwierzyc, ze Drey to zrobil. Drey Sevrance nie byl czlowiekiem, ktory z lekkim sercem dopuszcza sie zdrady. Zyl dla klanu, jak przed nim Tem, wierny nakazom niedzwiedziego talizmanu. Drey podniosl glowe. Spojrzenie mial pochmurne. Rekami czerwonymi od krwi siegnal do sakiewek wiszacych u pasa. -Masz - powiedzial, zrywajac z mosieznego haczyka rozek z proszkiem. - Wez to. Inigar wycial pamiec o tobie z kamienia przewodniego. Wycial kawalek wielkosci i ksztaltu ludzkiego serca. Dal go Longheadowi, ktory mial go wyrzucic. Mace kazal rozbic serce w pyl. Raif wstrzymal oddech. Usuniety z kamienia przewodniego, jak Ayan Blackhail, drugi syn Ornfela, ktory zabil ostatniego klanowego krola, Roddiego Dhoone'a. Ayan Blackhail myslal, ze ojciec mu podziekuje za przeszycie strzala szyi Roddiego, ale spotkal sie z gniewem. Stary Ornfel odcial mu obie dlonie. "Strzalami nie zabija sie krolow - powiedzial. - Powinienes uzyc miecza albo wcale nie zaczynac". -Juz nie jestes moim bratem ani nie nalezysz do mojego klanu - rzekl Drey cicho, przywolujac go do rzeczywistosci. - Tutaj sie rozstaniemy. Na zawsze. Wez moja porcje kamienia przewodniego... Nie podoba mi sie, ze jestes bez ochrony. Ich oczy sie spotkaly. Raif patrzyl na brata i widzial czlowieka, ktory moglby byc naczelnikiem. Nie odezwal sie. Nie byla to pora ani miejsce na pytania o Angusa, Effie i klan. Byl czas patrzenia na Dreya, na zapamietanie jego twarzy. Okazalo sie, ze nawet na to nie wystarczylo czasu. W dole rzeki rozlegl sie krzyk. Jakis jezdziec wspial sie na wysoki brzeg, pchajac przed soba swoja podobizne z dymu. Na napiersniku widnial rysunek wilczego lba, natarty kwasem, az poczernial, a potem czystym weglem, zeby zyskal glebie czerni pustych oczodolow, otwartych ust i zweglonej welny. Mace Blackhail. Jeszcze ich nie zauwazyl. Przez jedna krotka chwile Raif wyobrazal sobie, ze Drey odchodzi razem z nim, ze obaj jada przez Polnocne Terytoria, z mieczami w dloniach, wojownicy i banici. Niemozliwe. Byla Effie i klan... i Ash. I dni ciemniejsze od nocy. Wzial rozek od brata. Musial odejsc, natychmiast, zanim Mace Blackhail zobaczy ich razem. Nie dbal o siebie - on z radoscia spotkalby sie z Wilkiem - ale nie chcial narazac Dreya. Nie po tym, co dla niego zrobil. Nigdy. Palce Dreya byly lepkie od krzepnacej krwi. Przez chwile, kiedy ich dotykal, czul, jak lgna do jego palcow. -Idz, Raif - przynaglil go brat. - Ja bede strzec klanu. Drey mowil cichym, ledwie slyszalnym glosem. Raif po raz ostatni spojrzal mu w oczy i odwrocil sie. Gdy zarobil pierwszy krok, Drey chwycil go za reke, wcisnal w nia cos malego i chlodnego. Pomyslal, ze zaraz peknie mu serce. Kamien slubow. Drey caly czas mial go przy sobie. Opuszczajac glowe w obronie przed burza, ruszyl na zachod. Rozdzial 42 PRZELECZ GANMIDDICHOW Sarga Veys lezal pod wystepem sprasowanego, pofaldowanego lupku. Wielkie jezory ladolodow, ktore niegdys siegnely z Pekajacych Gruntow po Gorzkie Wzgorza, zaburzyly warstwy podloza. Nawet po tysiacach lat niektore miejsca swiadczyly o gwaltownosci, z jaka napieral lod. Przykladem mogly byc polnocne zbocza Gorzkich Wzgorz tuz pod Przelecza Ganmiddichow. Tylko porosty zapuszczaly korzenie w twarda szklista skorupe, jednak ani drzewom, ani krzakom nie udalo sie zakorzenic wsrod wygladzonych skal. Wiatr wydmuchiwal nasiona.Okrecony w koce utkane z najdelikatniejszej koziej welny, Veys bronil sie przed wiatrem. Za jego plecami, w glebi schronu - w zalomie pod samym nawisem - tkwil Hood. Zajmowal najcieplejsze miejsce. Veys cierpial z powodu jego bliskosci, strapiony swoja fizyczna reakcja na sasiedztwo cieplego, oddychajacego ciala. Nie przyszlo mu na mysl, ze moglby sie odsunac. Stad, lezac pod peknieta plyta lupku, walczac ze snem, mogl miec oko i na Noza, i na Asarhie March. Gdy wczorajszego wieczoru opuscili Psiego Lorda, Marafice Oko gnal ich bez chwili wytchnienia az do jedenastej w nocy. W Ule Glaive kupili kuca, ktory mial dowiezc bezwladne cialo Asarhii z powrotem do Spire Vanis, lecz Noz postanowil wziac dziewczyne na siodlo. Uznal, ze dzieki temu beda posuwac sie duzo szybciej. Chcial jak najspieszniej "zostawic za soba smrod klanowych kundli". Veys byl sklonny przyznac mu racje. Sniezyca, ktora z loskotem nadciagnela z polnocy, zatrzymala ich dwie mile od przeleczy. Z poczatku Noz probowal sie z nia zmagac, oznajmiajac hardo, ze zadna burza nie spowolni towarzysza-straznika, ale kiedy diabelski poryw zdarl sakwy z konskiego zadu, nie mial innego wyboru, jak przelknac harde slowa i nakazac popas. Rozbili oboz w glebokim skalistym jarze. Veys przypuszczal, ze w tych okolicznosciach to najlepsze miejsce i, nie tracac czasu, zajal nisze pod waskim wystepem, ktory nie zainteresowal nikogo z druzyny. Juz zalozyl, ze nikt nie zechce dzielic z nim schronienia, gdy Hood wcisnal sie w ciemna, pozbawiona powietrza jame za jego plecami. -Dopoki ja jestem za nim, a nie on za mna, dopoty nic mi nie grozi. - Hood ryknal smiechem, a Veys zarumienil sie w ciemnosci. Mysli o zemscie ukolysaly go do snu. Teraz wstawal swit i czerwone, zmeczone slonce podnosilo sie na wschodzie. Druzyna, ktora w nocy z takim zapalem zasmiewala sie ze slow Hooda, stracila rezon. Skorzane plaszcze stanowily marna ochrone przed burza, a baranice w pospiechu zakupione w Ule Glaive byly mokre i cuchnace. Jeden z zaprzysiezonych towarzyszy, krzepki, powolny olbrzym, topil grude losiowego tluszczu w blaszanym garnku. Zapach przyprawial Veysa o mdlosci. Marafice Oko nie spal. Wyszedl za oboz, zeby zalatwic potrzebe, i teraz wracal na swoje miejsce przy podsycanym welna i alkoholem ogniu. Przez chwile grzebal kijem w weglach, probujac wykrzesac z nich troche wiecej ciepla, a nastepnie skupil uwage na Asarhii March. Dziewczyna lezala obok niego na macie, okryta owczymi skorami i plaszczami. Jakas nieprzyjemna zmiana zaszla w jego twarzy, gdy sie jej przygladal. Veys pomyslal, ze najpewniej wspomina ludzi straconych przy Toni. To do niego podobne. "Moi ludzie" - mowil o swoich towarzyszach-straznikach. Zeszlej nocy, kiedy wiatr zerwal sakwy z jego bojowego rumaka, dwa czerwone miecze zagrzechotaly na lupku. Veys poznal je w jednej chwili: byly to miecze Crossheada i Malharica. Noz zamierzal zawiezc je do kuzni, rozgrzac w wielkim czarnym palenisku i zwrocic ich stal strazy. Jak gdyby moglo to pomoc Crossheadowi i Malharikowi. Veys parsknal cicho, szukajac w twarzy Asarhii March oznak przebudzenia. Krew maku, ktora wypila wieczorem w okraglaku Ganmiddichow, byla silnym srodkiem nasennym. Osobiscie ja przedestylowal, przemieniajac plyn zwykle rzadszy od wody w taki, ktory plynal wolno jak smietana. Byl silniejszy, niz przypuszczal Psi Lord, za co zreszta pogratulowal sobie wtedy, gdy odkryl, ze przetrzasnieto jego juki i skradziono zapas nasion lulka tak przemyslnie ukryty w rekojesci pejcza. Psi Lord chcial chronic dziewczyne w drodze do domu. Veys usmiechnal sie, pozwalajac, by lodowate krople deszczu zabebnily mu po zebach. Mala miarka krwi maku, ktora nosil przy sobie - tyle, by umoczyc kotlet jagniecy - wystarczala az nadto, by pozbawic Asarhie March czucia na cala dluga droge przez obsydianowe pustkowia Dalekiego Poludnia. Usmiech zgasl, gdy Veys zobaczyl, ze opatulona w rekawice dlon dziewczyny wysuwa sie spod okrycia. Czyzby palce sie poruszyly? Marafice Oko nie spostrzegl tego ruchu. Byl zajety przewlekaniem sznurkow kaftanika przez oczka i zaciaganiem kolnierza sukienki. Usta mial zacisniete jak miesien zwieracza. Straznik podgrzewajacy losiowy smalec odwrocil sie, by popatrzec. Veys wsunal reke pod koce, szukajac fiolki z krwia maku. Choc fizycznie skupiony byl na tym zadaniu, jego umysl wyslal sonde w strone Asarhii. Musial wiedziec, czy naprawde odzyskiwala przytomnosc. Po takiej dawce krwi maku przecietna dziewczyna w jej wieku i o jej wadze spalaby do poludnia. Jednakze im wiecej dowiadywal sie o prawie-corce surlorda, tym czesciej dochodzil do przekonania, ze niewiele w niej przecietnosci. Zimne powietrze przegnalo te mysli, gdy musnal umyslem jej skore. Szybko zapuscic sonde i szybko wycofac, upomnial sie, gdy strach pelzl po jego krzyzu niczym zimna woda. Sapnal urywanie, wnikajac w cialo Asarhii i plynac z jej krwia. Jej klatke piersiowa przeszywaly przeciwne sily. Narzady miala oplecione mocnymi pasmami czarow, podobnymi do szklanych wezy. Ochrony, uswiadomil sobie, wyrafinowane, zalozone przez mistrza. Napierajac od zewnatrz ku srodkowi, przejely kontrole nad jej watroba, plucami, sercem. Cos pchalo w druga strone. Veys cos wyczuwal... slaba, gietka sile, polyskujaca matowo jak skorupa, ktora tworzy sie na stygnacej lawie. Ciemnosc. Nie poruszyl sie. Nie zadrzalo ani jedno wlokno koca, gdy wycofywal swoja eteryczna substancje z ciala Asarhii March. Posuwal sie powoli, jak dworak wychodzacy tylem z sali tronowej. Gdy wyciagal ostatnia macke z gornych warstw jej skory, sila napierajaca od wewnatrz wyciagnela ku niemu palec ciemnosci. Nie wzbranial sie. Pelna czci groza zacisnela jego piersi. Przepelniala go surowa moc, bedaca zupelnym przeciwienstwem swiatla. Usta mu zwilgotnialy. Sciegna podtrzymujace moszne zadrzaly ze slodkiego bolu. Oto wreszcie napotkal potege godna Sargi Veysa. Lacznosc zakonczyla sie zbyt szybko. Veys wyciagnal szyje, probujac jak najdluzej trzymac sie ostatniego wlokna mocy. Robiac to, byl swiadom, ze cos zimnego cieknie mu przez palce. Deszcz, pomyslal, zirytowany tak prozaiczna rzecza w owej podnioslej chwili. Pragnal, by moc powrocila. Przepadla jednak, wiez zostala zerwana i Veys nie mial innego wyboru, jak wrocic do wlasnego ciala. Bol zaatakowal jego umysl, gdy z powrotem zajal swoja klatke kosci, i jego wzrok opadl na reke. Rozowa ciecz, krew maku zmieszana z jego krwia, sciekala po nadgarstku. Kawalki szkla tkwily w jego dloni. Veys syknal. Fiolka pekla! Pozbawiony tchu po kontakcie z ciemnoscia i rozdrazniony strata tak waznego narkotyku, ledwie zwrocil uwage na to, co dzialo sie na srodku obozu. Wokol Asarhii March i Noza zebrali sie inni towarzysze. Jeden z nich rechotal z zazenowaniem, inni zas, co bylo nietypowe, milczeli. Veys malo o to dbal. Obracal powoli reke, zeby rozowy plyn splywal wokol przegubu jak miod wokol dzbana. Dopoki nie spadnie w snieg albo nie rozmaze sie po kocu czy ubraniu, da sie odzyskac. Gdy tylko obeschnie, zdrapie ja i schowa jak dziwka roz miedzy dwa kwadraciki nawoskowanego papieru. Nie mial nic przeciwko czekaniu. Objawienie ciemnosci wypelnialo jego mysli. Taki ogrom mocy... Do wziecia. Hood poruszyl sie za jego plecami, pochrapujac cicho. Sarga Veys odsunal sie odrobine. Ciemnosc obecna w Asarhii March wyjasnila wiele rzeczy: dlaczego Issowi tak bardzo zalezalo na odnalezieniu dziewczyny, dlaczego wyslal po nia samego protektora generalnego Strazy Rive, dlaczego odizolowal ja od ostrych spojrzen i paznokci dworakow w Spire Vanis. Dziewczyna byla niebezpieczna... Potezna. On sam ledwie pojmowal ogrom jej mozliwosci. Ktokolwiek nad nia zapanuje, zagarnie moc dla siebie. Przekrecil reke, zeby rozowa kropla nie skapnela na ziemie. Wspomnial ostatnia rozmowe ze swoim panem. Sila, z jaka Iss przejal kontrole nad jego cialem, sprawila, ze poczul sie zbrukany. Zgwalcony. Na mysl o tym wtargnieciu slodki bol w kroczu przemienil sie w cos gorzkiego, pozadliwego. Zerknal w strone Asarhii March. Iss mial juz jedno zrodlo mocy. Po co mu drugie? -Rozbierz ja. Veysowi serce zamarlo, gdy uslyszal komende Marafice'a Oko. Poderwal glowe, ale Asarhii March juz nie zobaczyl. Zaslanialy ja ciala straznikow. Noz stal w srodku czarno-czerwonej gromady, z twarza mroczna, pocieta twardymi liniami. -Zabila naszych towarzyszy-straznikow - wymruczal. - Iss chce ja zywa, i niech mu bedzie, ale znam jeden sposob na zniszczenie zycia bez koniecznosci jego odbierania. Podekscytowany pomruk zgody zjednoczyl druzyne. Dwaj towarzysze przepchneli sie ku dziewczynie. Ich oczy blyszczaly od wiatru, policzki czerwienialy z podniecenia, rece siegaly ku lezacej. -Nie! - wrzasnal Veys, zrywajac sie na rowne nogi. Wyobrazil sobie, jak Asarhia March budzi sie i posyla ich wszystkich do piekla. Ochrony, ktore wzmacnialy jej cialo, byly niczym w porownaniu z... z tym, co w niej mieszkalo. Jesli Marafice Oko sprobuje ja skrzywdzic, nie wiadomo, co ona zrobi. - Przestancie! Zabije nas wszystkich. Marafice Oko i jego druzyna odwrocili sie w jego strone. Przez jedna chwile Veys widzial siebie w ich oczach: waska w ramionach postac odziana w klerycka biel, z pieknymi oczami i dlonmi, tulaca koc do piersi jak matka niemowle. Wyprostowal sie, rzucil na ziemie koc z koziej welny. Noz powiedzial cos do swoich ludzi. Wszyscy wybuchneli smiechem. Dwaj towarzysze pochyleni nad dziewczyna wyprostowali zgarbione grzbiety. Noz poklepal ich po ramionach, zachecajac do kontynuowania. Veysowi mignelo cialo dziewczyny, blada skora wygladajaca spod welny. Krople deszczu padaly na zamkniete powieki, szare, pokryte podobna do sliny piana. -To nie twoja sprawa, Polczleku. Nie jestes jednym z nas. Jesli takie rzeczy cie gorsza, to sie odwroc. Veys poczerwienial. -Glupcze! Nie slyszales, co rzeklem? Ta dziewczyna jest niebezpieczna. Czary... -Hood. Jedno slowo Noza wystarczylo, by zbudzic straznika. Veys uslyszal chrzest sniegu pod butami. Poczul cuchnacy oddech na karku. -Przypilnuj go. Zadbaj, zeby nie zobaczyl nic, czego rodzona matka nie chcialaby mu pokazac. Hood niemal z uczuciem klepnal go po ramieniu plazem miecza. -Wyglada na to, ze obaj schowamy sie przed burza, Polczleku. - Do Marafice'a Oko powiedzial: - Zostawcie mi kasek na sprobowanie. Noz pokiwal glowa. Rzucil rozkaz i bracia zajeli sie dziewczyna. Sam patrzyl, jak Hood prowadzi Veysa z powrotem pod nawis. -Narkotyk przestal dzialac - krzyknal Veys, podejmujac slaba probe wyrwania sie Hoodowi. - Zabije nas wszystkich! -Ucisz go. - Marafice Oko sciagnal czarne skorzane rekawice. Hood uderzyl Veysa w kregoslup. -Slyszales Noza, Polczleku. Przestan jeczec. Veys wcisnal sie pod nawis. Jego oczy zaszly lzami po ciosie w krzyz, lecz duma powstrzymala go od placzu. Hood stanal przed nim, zaslaniajac widok swoim miesistym tulowiem pijaka. Wiatr przyniosl metaliczny szczek sprzaczki od pasa. Zabrzmial nerwowy smiech, zapadla cisza. Veys czul, jak wlosy na jego ramieniu podnosza sie jeden po drugim. Miedzy nogami Hooda widzial, jak Marafice Oko odsuwa sie od grupy i opiera o lupkowa sciane, a potem sadowi sie, zeby obserwowac widowisko. Oczywiscie, pomyslal, Noz robi to wylacznie dla swoich ludzi. Sam nie wezmie w tym udzialu. Wszyscy wiedza, ze woli zabawiac sie na osobnosci. Ciekawe, dlaczego. Wszystkie te mysli pierzchly, gdy pierwszy mezczyzna pochylil sie nad dziewczyna. Pozostal tylko strach. Wiatr zmienil sie. Podmuchy zaczely wirowac w przestrzeni miedzy skalami... i nagle wiatr ucichl. -Raif! Veys wyraznie uslyszal krzyk dziewczyny, ale nie tak, jak czlowiek zwykle slyszy dzwieki. Krzyk przeniknal przez skore, nie przez bebenki w uszach, z taka sila, ze miesnie sie skurczyly, a cialo ogarnal chlod. Hood przesunal sie i Veys zobaczyl, ze straznicy stoja spieci, wbijajac wzrok w dziewczyne. Zaden nie slyszal jej krzyku. "Przestancie! - chcial zawolac. - Nie widzicie, co sie dzieje? Nie czujecie tego?" Zapach metalu wypelnil powietrze. Szron zamrugal na pobliskich zboczach jak tysiace oczu, gdy towarzysz-straznik opadl na dziewczyne. Veys poczul pierwsze pchniecie jej mocy: nieznaczne, lekkie tracenie, gdy probowala sie zbudzic. Wystarczylo, by zmrozic oddech w plucach. Przemienic powietrze w lod. Po cichu, niezwykle dyskretnie, zaczal czerpac. Uchwycil migniecie ciemnosci, ktora byla w niej, i choc fascynowala go i pociagala, wiedzial, ze bylby glupcem, gdyby sie jej nie bal. Powoli, przez wiele sekund, przyciagal do siebie male skrawki mocy. Nie moglby mierzyc sie z dziewczyna, to bylo jasne, skupil sie wiec na jednej rzeczy, ktora miala znaczenie: na uratowaniu wlasnego karku. Natychmiast poznal, kiedy sie ocknela. Na ulamek sekundy zapadla absolutna cisza, gdy otworzyla oczy i spojrzala w twarz kleczacego nad nia mezczyzny. Veys ledwie sobie radzil z naporem strachu. Od kiedy siegal pamiecia, czary byly jedyna rzecza zapewniajaca mu przewage nad kazdym mezczyzna, kazda kobieta i kazdym napotkanym w zyciu dzieckiem. Nawet Penthero Iss, uzytkownik magii i surlord Spire Vanis, nie mogl sie z nim rownac pod wzgledem czerpania mocy. Talent ten byl zrodlem jego arogancji i jego duma. Niewazne, na jakie ponizenia narazal go Marafice Oko wraz z jemu podobnymi, zawsze pocieszal sie mysla, ze kiedy nadejdzie czas ostatecznego starcia, on wyjdzie z niego obronna reka. Czlowiek nie moze walczyc, gdy nieznana sila zrywa rogowki z jego oczu. Nie moze skupic sie na zwyciezeniu, gdy powietrze w plucach zamarza jak lodowy upior. Teraz jednakze, czujac potezne pchniecie Asarhii March, widzac, jak wiatr, powietrze, nawet samo swiatlo naginaja sie jej woli, Veys uswiadomil sobie, ze nie moze liczyc na swoje czary. Ciemnosc w niej nie walczyla dluzej. Chcial zawolac po raz ostatni, ostrzec druzyne, krzyknac, zeby sie skryli albo uciekli, ale szybko przypomnial sobie pogardliwy smiech i w koncu postanowil zachowac sily dla siebie. -Pusc mnie! - krzyknela dziewczyna glosem piskliwym z przerazenia. Veys zobaczyl blade piesci tlukace w piersi straznika, uslyszal trzask dartego plotna, a potem glos mezczyzny, niski i roztargniony: -Zamknij sie, suko. Byly to ostatnie slowa w jego zyciu. Veys nie umialby opisac tego, co sie wydarzylo. Opadla go panika, skulil sie jak przerazone dziecko. Swiatlo i powietrze rozszczepily sie, rozdarla sie tkanina swiata. Z rozdarcia wylala sie ciemnosc obcego rodzaju, niosaca slodkawy, zimny zapach rozkladu, falujaca jak czarna oliwa, przybierajaca ksztalt grzyba. Ciemnosc uderzyla w druzyne, rzucila ciala ma lupkowe sciany. Konie rzaly i bily kopytami, stawaly deba i rzucaly lbami na boki. Ludzie wrzeszczeli bez konca... a potem zapadla cisza. Chmura sniegu wzbila sie pod niebo, gdzie psy burzy rozdarly ja na strzepy. Veys myslal, ze przygotowal sie na wszystko, lecz nie mial racji. Uderzylo w niego cialo Hooda, zebra trzasnely jak suche patyki. Powietrze ucieklo z jego pluc i przemyslne drobne czerpanie, ktore wymyslil sobie na ratunek, wyszlo na wpol uksztaltowane, zle wymierzone i bez sily. Wystarczylo ledwie do osloniecia mozgu i serca. Pedzacy snieg zalepil mu usta, wciskal sie w uszy i w oczy. Chcial zobaczyc, co wyjdzie ze szczelin rozdartych przez moc dziewczyny, ale krysztalki lodu razily jego fioletowe teczowki i w koncu musial mocno zacisnac powieki. Sila uderzenia wbila go w kat pod nawisem. Byl unieruchomiony przez cialo Hooda. Strach tak silny, ze wcale nie przypominal strachu, obrabowal jego gardlo z wilgoci. Oto, czego chcial. Tego. Zaszumialo mu w uszach, gdy powietrze wypchniete przez ciemnosc zaczelo powracac na swoje miejsce. Podmuch o temperaturze ciala zmierzwil jego wlosy. "Wycofuje to". Cos zawylo, wysoko i przerazliwie, niemal poza granicami sluchu. Veys poznal, ze to cos nie pochodzi z tego swiata. Zadne znane mu zwierze nie wydawalo dzwieku, ktory mogl zatrzymac bicie ludzkiego serca. Potem wszystko sie uspokoilo. Zapadla cisza. Snieg wzbity w wielkiej bialej chmurze opadal ku ziemi, powoli i delikatnie, jakby po raz pierwszy. Zerwal sie wiatr, niezdecydowanie dmuchajac to w jedna, to w druga strone. Veys ostroznie zaczerpnal powietrza. Klatka piersiowa stanela w ogniu, ale nie smial sie ruszyc, by zmniejszyc bol. Udo Hooda miazdzylo mu stope, krysztaly lodu wdzieraly sie do gardla. Nie poruszyl sie, tylko otworzyl oczy. Przez zaslone spadajacego sniegu zobaczyl, ze dziewczyna podnosi sie na nogi. Suknie miala rozdarta do pasa, piersi obnazone. Jasne wlosy falowaly wokol jej twarzy, jak gdyby kazde pasmo unosilo sie w wodzie, nie w powietrzu. Szare oczy omiotly oczyszczona ze sniegu ziemie, potem rozrzucone, skrwawione ciala straznikow. Zamknela usta. Przez chwile jej rece poruszaly sie bezcelowo, ale szybko dala im zajecie, zaciagajac strzepy kaftanika. Veys zauwazyl since pod jej oczami, bedace nastepstwem zazycia krwi maku, gdy odwrocila sie w jego strone. Mozliwe, ze dostrzegla go w cieniach pod nawisem, lecz nie dala po sobie niczego poznac. Postapila pare krokow w jego strone i podniosla plaszcz z koziej welny, ktory wczesniej upuscil. Pewnymi juz rekami zarzucila okrycie na ramiona i odwrocila sie plecami do Veysa. Po drugiej stronie obozowiska ktos jeknal. Asarhia March zesztywniala. Pomyslal, ze zaraz sie odwroci. Nie zrobila tego. Ruszyla przez oboz w kierunku spetanych koni. Sarga Veys czekal cicho i bez ruchu. Wspomnienie ciemnosci przycmilo bol w piersiach i nodze. Ciemnosc wolala go tak wyraznie, jak gdyby na glos wymawiala jego imie. Ruch uswiadomil mu, ze Hood jeszcze zyje. Slyszac stlumiony stukot konskich kopyt oddalajacych sie na polnoc, Veys uwolnil stope. -Hood? - syknal. - Hood? Hood zacharczal. Znalezienie jego noza zabralo Veysowi kilka minut. Czubek zlamanego zebra wbijajacy sie w pluca uniemozliwial wykonywanie szybkich ruchow, a na domiar zlego Hood przyciskal jego bok. Musial go odsunac, zeby siegnac do pasa i pochwy. Straznik mial rozdarty kaftan, jego nagi brzuch stykal sie z lodowatym podlozem. Skora juz przybrala zoltawoszary odcien odmrozenia. Veys stwierdzil, ze Hood nie ma powodow, zeby sie tym przejmowac. Przylozyl noz do jego gardla. Odmrozenie nie bylo problemem dla trupa. Rozdzial 43 SPOTKANIA Gull Moler, wlasciciel karczmy "U Poganiacza Jacka" sprzatal balagan po wczorajszej bijatyce. Mial porzadna miotle, ale nawet sztywne konskie wlosie nie moglo sobie poradzic ze zdrapaniem zaschnietych wymiocin z podlogi. Guli z irytacja potrzasnal glowa. Nie mial nic przeciwko bojkom na piesci, ale dlaczego nieodmiennie znajdowal sie jakis przeklety duren, ktory kopal drugiego w przyrodzenie? Taki kopniak gwarantowal, ze zoladek poszkodowanego pozbedzie sie kolacji, co bylo razacym nietaktem wobec gospodarza. Wyraznym brakiem uszanowania, gdyz wlasciciel musial na kolanach zdrapywac z podlogi lepka, czesciowo strawiona owsianke.Oczywiscie, to wina Desmi. Sposrod wszystkich swoich talentow jego corka miala jeden wyjatkowy: dar prowokowania awantur. Byla zbyt urodziwa. Kto by przypuszczal, ze okaze sie taka odrodna corka swojej nieboszczki matki? Co nie znaczy, ze Pegratty Moler nie byla przyzwoita niewiasta i przykladna zona. Na nieba, nie! Po prostu nie grzeszyla uroda, to wszystko. Czujac drobne uklucie winy, Guli odlozyl miotle i podszedl do pieca. Potrzebowal kubla cieplej wody do splukania podlogi i lyka slodowej gorzalki dla pokrzepienia ducha. Karczma "U Poganiacza Jacka" miala tylko jedna izbe. Kuchnia, skladzik na piwo, stoly do jedzenia i do gry, podwyzszenie dla minstreli i wielka miedziana wanna miescily sie na powierzchni nie wiekszej od skromnego warzywnika. Gullowi przyszlo na mysl, ze moglby pozbyc sie podestu i wanny bez szkody dla interesow. Jego karczma stala trzydziesci mil na polnocny wschod od Ule Glaive, w cieniu Gorzkich Wzgorz, gleboko w sercu kraju. Zagladalo do niej niewielu muzykantow, by przygrywac gosciom do kolacji, a ci, ktorzy juz tu trafiali, wcale nie interesowali sie podwyzszeniem. Woleli siadywac przy piecu, a jakze, albo krecic sie wsrod gosci podczas muzykowania. Mimo wszystko, nawet wobec tego wolajacego o pomste braku zainteresowania, Guli nie mogl sie zmusic do rozstania z podestem. Szczycil sie nim, jako jedyny w Trzech Wioskach. Podobnie bylo z wanna. Przybytek "U Poganiacza Jacka" byl w zasadzie wylacznie szynkiem: oferowal jedzenie, napitki i cieplo. Zadnych noclegow. Na nieba, nie! Guli Moler ani myslal nocowac podroznych. Podrozni sprawiali klopoty, placili zagraniczna moneta, mowili z obcym akcentem, ktory razil jego jedyne zdrowe ucho, i zawsze wszczynali bijatyki. Prawda, miejscowi z Trzech Wiosek bywali wcale nie gorsi, od kiedy Desmi rozkwitla, ale to nie mialo nic do rzeczy. Miejscowi to miejscowi; Guli wyznawal sie na ich sposobach walki i nawet ich rozumial. Nigdy nie narazali na uszczerbek pieca, antalkow z piwem ani samego gospodarza. Podrozni niszczyli wszystko, co nawinelo im sie pod reke. Ten tok rozumowania skierowal mysli Gulla ku miedzianej wannie. Nikt z wyjatkiem Radrowa Peela nie korzystal z niej od pietnastu lat, kiedy to stanela w kacie pod wiszacym u powaly suszonym miesem i schnacymi ziolami. A nawet Peele sie nie kapal, tylko uzywal jej do rozmrazania owczego miesa. Mimo wszystko miedziana wanna byla miedziana wanna i Guli nie zamierzal sie z nia rozstac. Nie dosc, ze blyszczala jak swiezo wybity miedziak, rozjasniajac cieplym blaskiem kat, ktory niegdys byl ciemny, to jeszcze stanowila powod do dumy. "U Poganiacza Jacka" mozna bylo rozgrzac zmarzniete czlonki, schlodzic goraczke, zazyc kapieli siarkowej, jesli kogos oblazly owcze kleszcze albo cierpial na skrofuly lub robaki. Przejety podziwem i duma, Guli podszedl do wanny i poklepal zakrzywiona krawedz. Jego bystre oczy wylowily niebieskawe plamki na obrzezu. Jego opasly brzuch zatrzasl sie z oburzenia. Sniedz! Desmi klela sie, ze wyszorowala wanne w zeszlym tygodniu, on jednakze po blizszej inspekcji wykryl co najmniej miesieczne zaniedbanie. Ta dziewczyna sprawia same klopoty! Bijatyki konkurentow mogl wytrzymac, dziewczece fochy mogl wytrzymac, ale brak dbalosci o wyposazenie "Poganiacza" zdecydowanie przekraczal granice jego wytrzymalosci. Nalezy przywolac ja do porzadku, wziac w karby. Uroda przewrocila jej w glowie! -Desmi! - zawolal, zadzierajac glowe ku debowej powale. - Chodz tutaj, corko!Brak odpowiedzi. A juz prawie poludnie! Guli Moler przeniosl oczy z powaly na wanne. Moglby wejsc po schodach i sciagnac Desmi na dol, ale zeby to zrobic, musialby zaryglowac drzwi karczmy i zostawic brudna wanne, a te nienawistne niebieskie plamki nadal klulyby go w oczy. Stanal przed trudnym wyborem. Zza cennego szynkwasu z czerwonego drewna wyjal kosz ze scierkami, miekkimi i szorstkimi, ziemie fulerska, wosk sosnowy i sproszkowany pumeks, bialy ocet i lug. Kochal swoja corke i byl z niej dumny, ale wanna byla jego skarbem. Nie slyszal, kiedy weszla kobieta. Kleczal na ciemnej debowej podlodze, skupiony na usuwaniu sniedzi, kiedy uslyszal: -Mleko z fosforem byloby lepsze, a pare kropel oleju tungowego wtartego w powierzchnie po wyczyszczeniu zapobiegloby sniedzeniu. Guli Moler odwrocil glowe i spojrzal w twarz niskiej... nie, sredniego wzrostu kobiety w wieku, jak sadzil, okolo trzydziestu lat. Poczatkowo byl rozczarowany. Slyszac jej piekny, aksamitny glos, spodziewal sie kogos nadzwyczajnego. Kobieta miala pospolita twarz i odziana byla w bezksztaltny, golebioszary stroj. -Przepraszam, ze przeszkadzam - dodala. - Drzwi byly otwarte, wiec weszlam. Guli Moler zerknal ku wejsciu. Nie zaciagnal zasuwy? -Chcialam zapukac, ale powiedzialam sobie: "A jesli gospodarz jest zajety? Czy mam prawo odrywac go od pracy?" Guli Moler odlozyl miekka szmatke i wygladzil kolnierz, caly czas myslac o zasuwie. Wyprostowal plecy. -Takie wzgledy dobrze o was swiadcza, panno... Wlosy kobiety, ktore z poczatku wydawaly mu sie ciemne i siwiejace, a teraz popielatokasztanowe, zatrzesly sie zyczliwe. -Dziekuje, gospodarzu. I nie jestem panna, tylko wdowa. -Och, przykro mi to slyszec. Czy moge zaproponowac kieliszeczek slodu? -Nigdy nie pije. Guli Moler zaczal sie marszczyc. Doswiadczenie mowilo mu, zeby nie ufac abstynentom. -Niczego mocniejszego od tegiego wina. Grymas Gulla przemienil sie w skinienie aprobaty. Taki umiar przystawal wdowie. Kiedy wyszedl zza szynkwasu, niosac na lipowej tacy dwa kubki mocnego czerwonego wina, kobieta na kolanach szorowala miedziana wanne. -Mam nadzieje, ze sie nie gniewacie - rzekla, nie przestajac trzec metalu ruchami tak plynnymi i pewnymi, ze ogarnelo go pelne winy podniecenie. - Ale wydaje mi sie, ze taki gospodarz ma na glowie wiele wazniejszych rzeczy. Szkoda marnowac czas na zdrapywanie niebieskiej luski z miedzianej wanny. -Zwykle polerowaniem zajmuje sie moja corka, ale... -W tym wieku woli zajmowac sie soba niz karczma. Guli westchnal. -Otoz to. Oczy kobiety pociemnialy. Guli nie umial powiedziec, jaki maja kolor - po prostu pociemnialy. -Potrzeba wam kogos, kto popracuje tutaj przez pare dni w tygodniu. Odciazy was i corke. Do mlodej dziewczyny nie mozna miec pretensji za to, ze zachowuje sie jak podlotek, prawda? A gospodarz powinien zajac sie pilniejszymi sprawami. Guli kiwal glowa. Nie byl pewien, czy w szynku w rodzaju "U Poganiacza Jacka" sa jakies pilniejsze sprawy, ale to nie przeszkodzilo mu przyznac jej racji. -Przydalaby sie wam pomocnica, zeby ulzyc strudzonym nogom. Takie obslugiwanie gosci to nie lada klopot... Nagle pojmujac, do czego zmierza rozmowa, Guli polozyl tace na najblizszym stole. Z jakiegos powodu czul sie tak, jakby zostal wystrychniety na dudka. -Nie moge was przyjac, pani. Od smierci zony gospodarujemy tu razem z corka. Nie stac mnie na placenie dodatkowej parze rak. Karczma nie przynosi az takich dochodow. Kobieta z rozczarowaniem pochylila glowe. -A slyszalam takie dobre rzeczy o "Poganiaczu Jacku". Przyszlam tutaj, zeby na wlasne oczy zobaczyc te piekna miedziana wanne i piekny podest dla minstreli... - Nagle odlozyla scierke i podniosla sie z kleczek. - Lepiej juz pojde. Guli przeniosl spojrzenie z kobiety na miedziana wanne. Blyszczala jasniej niz w dniu, kiedy Rees Tanlow przywiozl ja na furmance z Ule Glaive. Nawet relief wokol pierscieni dla rak zostal wyczyszczony z gumiastych resztek wosku i czyscidel. Guli wbil wzrok w powale. Desmi przysparzala coraz wiecej klopotow - wystarczy wspomniec zeszly wieczor: Burdale Ruff kopnal Clyve'a Wheata w przyrodzenie, poniewaz nie spodobalo mu sie spojrzenie, jakim ten obrzucil jego corke. Jeszcze raz popatrzyl na kobiete. Urode miala dosc pospolita, by goscie z jej powodu nie brali sie za lby, a zarazem nie byla na tyle brzydka, zeby odstraszac klientow. Poza tym wygladala na uczciwa i robotna. -Zaplace wam piec miedziakow za tydzien. - Bylo to zalosnie malo, tak malo, ze zarumienil sie ze wstydu. -Zgoda. - Kobieta, ktora z poczatku uwazal za sredniego wzrostu, teraz nagle wydala sie wysoka. - Zabiore sie za szorowanie blatow. Ten, kto je ostatnio czyscil, nalozyl zbyt duzo wosku. Potem przypasze fartuch i bede uslugiwac przy obiedzie. Wasi klienci pochodza z Trzech Wiosek, prawda? -Tak, pani. -To dobrze. - Kobieta usmiechnela sie, ukazujac suche, nie zwilzone slina zeby. - Nie wypada, zebyscie sie tak do mnie zwracali. Jestem Maggy. Maggy Sea. *** Ash jechala na polnoc, potem na polnocny zachod. Kiedy dotarla na brzeg Wilczej Rzeki, skierowala konia w nurt i przeplynela na druga strone. Kon, kudlaty walach o grubych nogach i dlugich uszach mula, zdecydowanie nie lubil plynacej wody. Ash nie zwracala uwagi na jego fochy. Gdyby miala bicz, to by go wychlostala. Nie mogla sobie pozwolic na postoje i myslenie. Jesli raz sie zatrzyma, to byc moze wroci na przelecz i policzy ludzi, ktorych zabila. Jesli zacznie myslec, to byc moze wysunie stopy ze strzemion, odepchnie sie od siodla i pozwoli, by ciemny nurt zabral ja do samego piekla.Gesta, czarna woda niosla ich w dol rzeki przez dluga mile. Ash opuscila reke w wode i patrzyla, jak tlusta blonka faluje wokol jej palcow, tworzac cos na ksztalt rekawiczek. Suknia unosila sie wokol niej, coraz ciemniejsza, gdy nasiakala woda. Dziwne, nie bylo jej zimno... ale, z drugiej strony, powinna czuc mnostwo rzeczy, jednak nie czula niczego. Kiedy dotarla do polnocnego brzegu, zsiadla z konia i zdjela mokra kulbake. Walach otrzasnal sie, smagajac sie grzywa po karku i uderzajac zadnimi kopytami. Ash popatrzyla na niebo. Burza dawno minela i w popoludniowym sloncu cienie rozciagaly sie na mile. Nawet wiatr ucichl i wokol panowala cisza, macona tylko trzaskiem lodu na dalekich rozlewiskach. Teren na polnoc od rzeki byl trudny. W gorze rzeki Ash zobaczyla deby i zielone laki, sady jablkowe i ciemna, uprawna ziemie. W dole rzeki, dokad sie kierowala, widnialy drzewa iglaste i bazaltowe skaly, grzaskie bajora i pajeczy mech. Na polnocno-zachodnim horyzoncie kolysaly sie czerwone i zielone korony zywicznych sosen, ktore rozsiewaly nasiona dopiero wtedy, gdy umieraly, w wyniku pozaru lasu lub ze starosci. Na poludniowym zachodzie sterczal ciemnozielony palec Wiezy Ganmiddichow. Z komnaty na szczycie wylewal sie dym czarny jak noc, jakby plonela smola i skamieniale drewno. Blackhailowie. Ash wiedziala to od chwili, gdy zwrocila dlugouchego walacha na polnoc i wyjechala z obozu. W okolicy znalazloby sie niewiele miejsc, z ktorych nie byloby widac wiezy, jednak dym widoczny byl zewszad. Czerwony ogien Bluddow zostal wygaszony i w jego miejscu buchal czarny dym. Czarne plomienie nie istnialy, wiec Hailowie oglaszali swoja obecnosc za pomoca dymu. Ash nie byla pewna, co moze oznaczac dla Raifa pokonanie Ganmiddichow. Prawie jej to nie obchodzilo. Raif juz odszedl z wiezy, wiedziala to, i czekal gdzies, by sie z nia spotkac. Nie zastanawiala sie, skad pochodzi ta wiedza. Byla Siegaczem. Raif przysiagl, ze bezpiecznie doprowadzi ja do Jaskini Czarnego Lodu. Oboje byli zwiazani ta obietnica i dotknieciem, ktore polaczylo ich za Plonna Brama. Pamietala, jak go wolala, gdy... gdy obmacywaly ja pozadliwe dlonie, a wszystko wokol przyslaniala mgla. Nie mogla myslec, jej rece wydawaly sie ciezkie jak olow, tak ciezkie, ze nie mogla nimi ruszyc. Slyszala, jak ktos mowi: "Jesli sie ocknie, zabawa bedzie tym bardziej przednia". Wtedy zesztywniala. Myslala, ze na glos wykrzyknela imie Raifa, lecz jej usta nie chcialy sie otworzyc, a jezyk poruszyc, wiec krzyk zabrzmial wewnatrz niej. Potem podniosla powieki i zobaczyla twarz kleczacego nad nia mezczyzny, oddychajacego chrapliwie i urywanie, a jego oczy... jego oczy... Przelknela sline. Nie chciala teraz o tym myslec. Nie chciala. Dzwigajac mokra kulbake, prowadzila konia w dol rzeki. Swiatla ubywalo powoli, godzinami, i pierwsze gwiazdy zajasnialy na niebie, nim slonce skrylo sie za horyzontem. Ksiezyc wzniosl sie za jej plecami, blady, jeszcze nie w pelni. W miare posuwania sie na zachod tereny po obu stronach rzeki stawaly sie coraz bardziej plaskie, a gdzieniegdzie widnialy kanciaste zarysy zabudowan, drzewa owocowe i swieze odciski kopyt na sniegu. Nie przejmowala sie, ze moga ja zobaczyc tutejsi mieszkancy czy poganiacze. Nie wiedziala, czy ta obojetnosc jest wynikiem zmeczenia czy przeswiadczenia o wlasnej mocy. Kto moglby zrobic jej krzywde? Kto osmielilby sie sprobowac? W marszu wyprostowala plecy. Uzytkownicy magii moga ja teraz wytropic, Sarga Veys czy jeszcze ktos, kogo jej ojciec wyslal na poszukiwania. Ale nastepnym razem beda czujni, beda przygotowani. Nagle pozalowala, ze nie wypytala Heritasa Canta dokladniej. Niewiele wiedziala o wlasnej mocy, nie miala nawet pojecia, co zrobila. "Zabilas ludzi - podszepnat cichy glos. - Zabilas ich sama mysla". Raif zobaczyl ja pierwszy. Powoli, przez ponad godzine okrazala przeklete jezioro, ktore wyrastalo z boku rzeki niczym peczniejacy wrzod. Gdy wrocila nad rzeke, uswiadomila sobie, ze sie do niego zbliza. Gesia skorka pokryla jej ramiona i po raz pierwszy od czasu opuszczenia obozowiska ogarnal ja chlod. Brzuch rozbolal ja z oczekiwania. Gdy lustrowala wzrokiem brzeg rzeki, majac nadzieje, ze zobaczy Raifa na tle rozswietlonej powierzchni wody, uslyszala swoje imie. Odwrocila sie w kierunku, z ktorego naplynelo, i zobaczyla ciemna sylwetke wylaniajaca sie z kepy zywicznych sosen jakies piecdziesiat krokow dalej na polnoc. Przez chwile sie bala. Postac byla wysoka, znieksztalcona, ciemniejsza niz wszystko inne w polu widzenia. Cofnela sie lekko, przytulila do konskiego boku. Poczula sie troche razniej. Postac podniosla rece. -Ash, to ja, Raif. Strach pierzchnal, gdy zobaczyla jego twarz. Bol scisnal jej piersi. Siodlo wysunelo jej sie z rak, uderzajac o ziemie z cichym loskotem. "Co oni mu zrobili?" Odeszla spokojna sila, ktora przepelniala ja podczas jazdy, wezbrala w niej fala wyczerpania. Nogi drzaly jak slomki, gdy biegla ku niemu przez snieg. Raif w milczeniu przycisnal ja do piersi. Pachnial jak lod. Twarde grudki blizn na jego szyi i rekach drapaly ja w policzki, platki zaschnietej krwi osypywaly sie z jego wlosow. Cialo Raifa bylo takie zimne. Ash musiala powstrzymac sie od drzenia. Odsunal ja na dlugosc ramion i przyjrzal sie uwaznie. Ash zobaczyla jego wychudzona twarz, zapadniete piersi: sama skora i kosci. Wygladal o wiele starzej, ale zaszla w nim takze inna, powazniejsza zmiana. Kruczy talizman na jego szyi lsnil granatowa czernia w blasku ksiezyca... i tylko ten drobiazg sprawial wrazenie nowego. Ciemne oczy wedrowaly po jej twarzy. Po chwili Raif powiedzial: -Poszukajmy jakiegos schronienia. Glos zdradzal zmeczenie, ale brzmial lagodnie. Ash zastanawiala sie, co sie stalo w Piedzi, lecz nie smiala zapytac. Wrocil po jej konia i siodlo. Patrzac na jego wymizerowane, skatowane cialo, patrzac, jak sunie brzegiem rzeki niczym widmo, poczula gniew rozpalajacy sie w jej piersiach. Moglaby zabic ludzi, ktorzy to mu zrobili, z przyjemnoscia i bez cienia zalu. Kiedy wrocil, podala mu koc, ktory miala na ramionach, lecz on potrzasnal glowa. W milczeniu poprowadzil ja na polnoc od rzeki. Ksiezyc wznosil sie coraz wyzej, rozlewajac po sniegu kaluze niebieskiego swiatla. -Znasz okolice? - zapytala. Zaprzeczyl ruchem glowy. -Ganmiddichowie sa pogranicznym klanem, zaprzysiezonym Dhoone'om. Blackhailowie nie mieli tu czego szukac. Ash pomyslala o czarnym dymie wylewajacym sie z wiezy. -Do dzis? -Do dzis. Taki byl koniec rozmowy. Raif prowadzil przez pole zwietrzalego lupka, niedawno porosnietego psimi porostami i kepami trawy o barwie moczu. Pokrywa sniegu scieniala, poniewaz wiatr wysuszyl gorne warstwy na proszek i wydmuchnal je na poludnie, ku Gorzkim Wzgorzom. Lodowy dym kotlowal sie nad ziemia, wirowal wokol konskich pecin, gdy wspinali sie na nadrzeczna wysoczyzne. Kiedy dotarli na krawedz, Ash zobaczyla w dolinie zagrode i pol tuzina rozproszonych zabudowan. Sciany wzniesiono z tego samego zielonego rzecznego kamienia, co okraglak Ganmiddichow, a dachy pokryto szaroniebieskim lupkiem. Raif skrecil w tamta strone, przechodzac przez szereg smolowanych niskich plotkow, tworzacych zagrody dla owiec. -Nikt tam nie mieszka? - zapytala szeptem Ash. -Nie. Przed zajeciem okraglaka Blackhailowie najpierw zajeli sie zagroda. -Dlaczego? Czy wiesniak mogl zagrozic wojownikom? -Kiedy jeden klan podbija drugi, bierze wszystko. -A co z tymi, ktorzy tu mieszkali? Raif wzruszyl ramionami. -Nie zyja. Popadli w niewole. Uciekli do Bannenow albo Croserow. -Co sie stalo z ich inwentarzem? -Jesli wiesniak zostal zabity albo pojmany, jego zwierzeta trafily w rece napastnikow. Jesli dopisalo mu szczescie i zdazyl uciec, odda wiekszosc zwierzat klanowi, ktory go przygarnal. Ash zmarszczyla czolo. -Mowiles, ze Croserowie sa sprzymierzencami Ganmiddichow. Nie przyjeliby ich bez zaplaty, w imie honoru? Raif spochmurnial, slyszac slowo "honor". -Trwa wojna. Wszystkie klany robia to, co musza. Slowa te przypomnialy jej, ze Raif pochodzi z innego swiata niz ona. Byl dzieckiem klanu, wychowanym na omiatanych przez wichry surowych ziemiach, zyjacy w strachu przez dziewiecioma bogami, ktorzy mieszkali w kamieniu i gloryfikowali wojne. Spochmurniala. Jej bog zyl w powietrzu i glosil pokoj - co nie znaczy, ze mieszkancy Gorskich Miast go sluchali. Zerknela na Raifa. Jego bogowie byli dla niego ogromnie wazni. Jej bog prawie nic dla niej nie znaczyl. Po chwili zastanowienia powiedziala: -Jesli chcesz zostac i walczyc dla swojego klanu, nie bede cie zatrzymywac. -Nie mam klanu. Zadrzala, slyszac ton jego glosu. Czekala, lecz Raif nie dodal nic wiecej. Zagroda skladala sie z szeregu kamiennych szop, niskich, ledwie wystajacych nad ziemie owczarni i kojcow. W domu brakowalo drzwi, okiennice tlukly sie na wietrze. Gdy zblizyli sie do wejscia, Raif przystanal, zeby wydlubac peknieta dachowke z zamarznietego blota. Ash starala sie nie patrzec na poszarpana, zakrwawiona skore na jego dloniach, czarne paznokcie i biale knykcie, ktore wygladaly jak odarte ze skory. Podniosl kawalek lupka i kazal jej czekac na dworze, sam zas poszedl sprawdzic, czy dom jest pusty. Z kazda minuta robilo jej sie coraz bardziej zimno. Byla juz ciemna noc, zimna i sucha, jakby nierzeczywista. Zamarzniete zielsko chrzescilo pod jej butami, gdy przytupywala, pragnac sie rozgrzac. Taka zimna noc, taka zimna. Rozgrzej nas, pani, sliczna pani. Siegnij do nas. Jestesmy juz blisko. Czujemy cie, czujemy cieplo krwi i swiatlo... -Ash! Ash! Potrzasnely nia szorstkie rece, budzac ze snu. Juz nie stala przy dlugouchym koniu, tylko w drzwiach domu. Raif, z ustami zacisnietymi w prosta kreske, wyciagal ja z otchlani. -Jak dlugo? -Pare sekund. Ash odwrocila wzrok. Bylo jej niedobrze, jak po ciosie w glowe. Ochrony Heritasa Canta przepadly. Zerwalo je to, co zrobila w obozowisku. Teraz nic nie stalo miedzy nia a Slepnia. -Wejdzmy do srodka. - Glos Raifa byl cichy, lecz rekom, ktore ja podtrzymywaly, nie brakowalo sily. - Nikogo tu nie ma. Bedziemy bezpieczni. Bezwolnie pozwolila wprowadzic sie do ciemnego, wonnego wnetrza domu. Raif kazal jej usiasc, a sam rozbil stolek i podarl na pasy parszywa owcza skore, zeby rozpalic ogien. Zadrzala, widzac gwaltownosc jego ruchow. Patrzyla, jak przetrzasa czarna paszcze paleniska, szukajac czegos do skrzesania iskier. Znalazl stary zelazny garnek z chropawym dnem, spietrzyl wokol niego klaki welny i strzepy ubrania, potem mocno uderzyl w dno kawalkiem lupka. Po dlugim dmuchaniu nikle blyski swiatla przemienily sie w plomienie. Ash skupila sie na obserwowaniu Raifa. Obawiala sie, ze jesli pozwoli myslom blakac sie w ciemnosci, glosy zabiora ja w miejsce, do ktorego nie chciala trafic. Bolaly ja miesnie, gdy mocno przyciskala lokcie do bokow. Kiedy wreszcie buchnal zywiczny dym i zajely sie drzazgi z polamanego stolka, Raif wyszedl na poszukiwanie jedzenia. Ash siedziala bez ruchu dluzszy czas po jego wyjsciu. Bala sie odsunac od ognia. Kuchnia byla zaniedbana, tynk spekany, belki osmalone. Cienie tanczyly po czarnych od sadzy scianach. Zadrzala. Brakowalo jej Angusa... i Rakiety, i Losia. Gdzie teraz byli? W niewoli u Psiego Lorda czy moze zabrali ich Blackhailowie? Na chwile zamknela oczy, potem zajela sie poprawianiem ubrania. Kaftanik byl rozdarty i brudny, rabek spodnicy sztywny od lodu. Sciagnela poszarpany material, wiazac supelki i wyplatajac nitki z koca, zeby zasznurowac stanik. Minie duzo czasu, nim spojrzy na swoje piersi... nie wczesniej, nim znikna siniaki. Ze spodnica poszlo latwiej - po prostu zdjela i uderzyla nia o sciane, zeby wykruszyc lod. Raif wrocil, gdy podsycala ogien ostatnimi kawalkami drewna. Przyniosl rondel pelen sniegu, korzen cykorii z dlugimi liscmi oraz cieple, ale nie krwawiace zwierze. Bylo wielkosci psiaka, mialo ostre, ciemne pazurki, lisi pyszczek i geste, czarno-zlociste futro. Zastanawiala sie, jak je zabil - wiedziala, ze nie ma broni. Potem zobaczyla krwiak nad sercem stworzenia. Raif popatrzyl na nia. Sprobowala wytrzymac jego spojrzenie, lecz w koncu opuscila wzrok. "Moze to zrobic nawet bez luku - pomyslala. - Nawet wyszczerbionym kawalkiem dachowki". Raif szybko oprawil zwierze. Powiedzial, ze to kuna, wysoko ceniona przez Dhoone'ow, "gdyz ich krolowie nosili plaszcze z przedniej welny, niebieskie jak kwiaty ostu, z kolnierzami z kuniego futra". Ash lubila go sluchac i cieszyla sie, ze nie poprosil jej o pomoc przy sprawianiu zwierzecia. Jakims sposobem, choc mial tylko kawalek lupka, udalo mu sie obedrzec kune ze skory, wypatroszyc i oczyscic. Krew zachowal na sos. Podczas gdy mieso brazowilo sie na blaszanej tacy, oskubal liscie z cykorii i kulal je w dloniach, az popekaly i puscily sok. Wycisnal je do garnka z topniejacym sniegiem, a po paru minutach dodal krew i sok z miesa. Tluszcz zaskwierczal, wpadajac do wody. Para pachniala pieczonym miesem i gorzka lukrecja. Slina naplynela jej do ust. -Znasz sie na gotowaniu. Raif wzruszyl ramionami. -Obozowanie. Oprawianie zwierzyny. Nim chlopak zlozy pierwsza przysiege jednorocznego, usluguje zaprzysiezonym wojownikom. Oni poluja, przynosza zwierzyne do obozu, a oprawiane i przyrzadzanie zostawiaja tym bez przysiegi. Tak bylo zawsze. Ludzie, ktorzy przysiegli oddac zycie w obronie klanu, zasluguja na szacunek. Chciala zapytac, czy zlozyl przysiege jednorocznego, jednak cos w jego ruchach przestrzeglo ja przed poruszaniem tego tematu. Zamiast tego powiedziala: -Wiesz, co sie stalo z Angusem? Raif zesztywnial. Po dlugiej chwili milczenia przemowil: -Byc moze zostal pojmany przez Blackhailow, nie jestem pewien. A nawet jesli nadal pozostaje w rekach Bluddow, powinien byc bezpieczny. Zywy jest dla nich cenniejszy niz martwy. Ash chcialaby mu wierzyc. -Co teraz zrobimy? -O brzasku ruszymy na zachod. -Nie mozemy! Co z Angusem? I z toba? Nie nadajesz sie do podrozy. Popatrz na swoje rece, na twarz... Raif zaczal krecic glowa, jeszcze zanim skonczyla mowic. -Nie ma czasu na pielegnowanie ran czy szukanie Angusa. Ochrony Canta przepadly. Stworzenia ze Slepni juz zaczely cie wzywac, a jesli mozna wierzyc slowom Canta, nie to jest twoim najgorszym problemem. Powiedzial, ze umrzesz, pamietasz? Powiedzial, ze walka z nimi drogo cie kosztuje. Dzis juz raz toba zawladnely. A jesli powtorza to tej lub nastepnej nocy? Jesli co noc beda nad toba panowac? Jak myslisz, kiedy nadejdzie dzien, w ktory juz nie bede mogl cie sprowadzic? Ash nie znalazla odpowiedzi. Nie mogla z nim walczyc. Mial racje, niestety. Chcialaby odlozyc wedrowke co najmniej o jeden dzien - tylko o jeden dzien - by posiedziec i pomyslec, zapomniec o koszmarze, ktory mial miejsce w obozie na przeleczy. Mimo woli przeciagnela reka po sukni. -A co z ubraniami? Z prowiantem? Mamy konia, ale nic wiecej. Raif wskazal kunia skorke wiszaca wysoko nad ogniem, zwrocona wewnetrzna strona ku plomieniom. -Do jutra powinna obeschnac. Po oskrobaniu tluszczu zrobie z niej pare przyzwoitych rekawic albo kolnierz. Gdy sie rozwidni, rozejrze sie po obejsciu. Moze znajde cos, co sie nam przyda. -A jedzenie? Raif usmiechnal sie zimno. -O to sie nie martw. Ash zachowala niewzruszona mine. Przez chwile cisze zaklocalo jedynie skwierczenie plonacej welny. Raif nadzial pieczone serce na patyk, przekrecil je tak, ze widac bylo zyly. -Co sie stalo dzisiaj o swicie? Podniosla glowe. -Dlaczego pytasz? -Poczulem cos po opuszczeniu wiezy. Jak w dniu, kiedy zmarl moj ojciec... tylko inaczej. Rzeka wezbrala i zlamala przybrzezny lod, i poczulem zapach metalu, jak po wyjeciu stali z paleniska. -Wiedziales, ze to ja? -Tak. - Raif spojrzal jej w oczy. - Jesli ktos zrobil ci krzywde, zabije go. Przeniknal ja chlod. U kogos innego slowa te nic by nie znaczyly, ale w ustach Raifa Sevrance'a mialy wydzwiek szczerej prawdy. Zastanowila sie gleboko przed udzieleniem odpowiedzi. -Mysle, ze zostalam uspiona. Nie pamietam, jak opuscilam okraglak. Pamietam, ze zrobilo mi sie niedobrze i zimno, ze chcialam tylko polozyc sie i spac. Snilam... wszystko mi sie pomieszalo. Potem poczulam czyjes rece... pomyslalam, ze to dalszy ciag snu. Ale bylo inaczej. - Ash wbila wzrok w okruch zwiru na klepisku. - Wpadlam w panike. Mezczyzni tloczyli sie wokol mnie, chcialam, zeby odeszli... narastala we mnie zlosc... - Potrzasnela glowa, nie odrywajac wzroku od kamyka. -Co sie stalo pozniej? -Naprawde chcesz wiedziec? Naprawde chcesz wiedziec, co zobaczylam? -Musze wiedziec, czy siegnelas. Ash przelknela sline. Zapach piekacego sie miesa przyprawial ja o mdlosci. Przemowila cicho: -Poczulam, jak pekaja ochrony Canta. I w tym momencie, w tym jednym momencie, wcale o to nie dbalam. Chcialam, zeby ci ludzie odeszli. Zyczylam im smierci. Nie myslalam o Slepni. Nie wiem, czy siegnelam, czy nie. To sie stalo tak szybko, a ja bylam skupiona tylko na jednym. - Urwala, zerkajac na jego twarz. - Potem poczulam, jak skads wylewa sie moc. Uslyszalam halas, wysoki, jak zgrzyt noza pociaganego po szkle. Cos sie rozdarlo... powietrze... nie wiem, co. Po drugiej stronie czekaly same okropienstwa, Raif. Byli tam ludzie, ale z oczami plonacymi czarno i czerwono, o cienistych cialach. Widzialam ich. Wiedzialam, kim sa. - Zadrzala. - I oni nie bali sie mnie. Tluszcz zasyczal, skapujac w plomienie. Buchnely kleby czarnego dymu. Raif odsunal sie od ognia. Po chwili Ash poczula ciepla reke na ramionach i druga w talii. Uslyszala szept: -Kamienni Bogowie, miejcie nas w swej opiece... - I choc klanowi bogowie nie byli jej bogami, powtorzyla cicho te slowa. Szybko, bojac sie, ze straci odwage, opowiedziala mu wszystko do konca, jak spanikowala i uciekla, jak czarny ogien w oczach istot przygasl, jak wrzeszczaly, gdy odsylala je tam, skad sie wziely. Czula, jak Raifowi jeza sie wlosy na karku. Liczyla sekundy, czekajac, az odsunie sie od niej. Myslala, ze odwroci sie plecami, podejdzie do ognia i zajmie sie pieczonym miesem. Nie spodziewala sie, ze zostanie i spojrzy jej w oczy. Wlasnie tak zrobil. Niewiarygodne, ale usmiechal sie. Lagodnym, szalonym usmiechem zrodzonym przez dzielone trudy, nie konczace sie zle wiesci i nie zadane pytanie: "Co dalej?" Oczy mial ciemne, ale spojrzenie cieple. I prawie nie bylo widac w nich strachu. Ujal jej rece i zamknal je w dloniach. -Juz sie mnie boisz? - zapytala. -Nie. Ale jestem tego bliski. Ich smiech graniczyl z rozpacza, ale i przed nia chronil. Po chwili Raif puscil jej rece i wstal. -Nie jestes sama, Ash March. Musisz o tym pamietac. Dotrzemy do Jaskini Czarnego Lodu i zakonczymy ten koszmar. Przysiegam na oblicza dziewieciu bogow. Ash pokiwala glowa. Patrzyla, jak zdejmuje z ognia garnek z rosolem i stawia go z boku paleniska, zeby wystygl. Pozniej zdjal z zaru polmisek z pieczona kuna i podrobami, zaczal dzielic mieso ostrym kawalkiem lupka. Po raz pierwszy zauwazyla nakryty srebrem rozek u jego pasa. Byl wiekszy niz ten, ktory znala, ciemniejszy, obtluczony i porysowany. Sama widziala, jak Cluff Drybannock zerwal rozek. Teraz mial drugi. To musialo cos znaczyc, ale wiedziala, ze nie czas i miejsce na pytania. Byl czas na jedzenie, a potem na sen. Rozdzial 44 ZGUBA Effie Sevrance zgubila swoj talizman.Szukala go wszedzie, we wszystkich swoich tajemnych schowkach, w malej psiej budzie, pod schodami w wielkiej sieni, nawet w dziwnie pachnacej piwnicy, gdzie Longhead hodowal grzyby i plesn. Byla pewna, ze miala go wczoraj rano - dokladnie pamietala, jak zdejmowala z szyi szary kamyk i chowala do filcowego woreczka razem z reszta kolekcji. Byla tego pewna. Ale nie byla pewna, co stalo sie pozniej. Pamietala, ze przed poludniem nie rozstawala sie z filcowa sakiewka; moglaby przysiac, ze miala ja przy sobie, gdy w poludnie jadla legumine z krwi. Klopot w tym, ze Anwyn Bird przez caly dzien nie dawala jej chwili spokoju, pedzac do obowiazkow, ktore wiazaly sie z wyprawieniem w droge polowy w pelni zaprzysiezonych wojownikow. Dlatego wszystko jej sie poplatalo. Do tego stopnia, ze teraz juz nie wiedziala, czy legumine jadla na kolacje, w poludnie czy rano. Mozliwe, ze jadla ja trzy razy. Byla zimna i tlusta i trzeba bylo zuc ja do upadlego, gdyz inaczej nie dawala sie przelknac.Effie nie miala nic przeciwko obowiazkom... dopoki nie zmuszaly jej do wychodzenia na dwor. Przyjemnie bylo czuc sie potrzebna. Wypelnianie niektorych polecen nie sprawialo jej przykrosci i bylo latwe, na przyklad liczenie zapasu oliwy i drewna, rozdzielanie jaj i mleka, przenoszenie wiadomosci miedzy Raina, Anwyn i Orwinem Shankiem. Czasami na cale godziny zapominala o swoim talizmanie i wszystkich zlych rzeczach, ktore jej pokazywal. Przyjemnie bylo wchodzic do czyjejs izby, gdy ktos czekal na wiadomosc albo rachunki, gdy ludzie sluchali, co miala do powiedzenia. Dzieki temu bylo mniej czasu na martwienie sie i rozmyslanie. Nie dalej jak wczoraj rano sedziwy, pomarszczony Gat Murdock zatrzymal ja w drzwiach kuchni i powiedzial, ze przypomina mu jej matke z czasow, gdy zaraz po slubie z tata zamieszkala w okraglaku. "Tak, powinnas wtedy widziec Meg Sevrance - rzekl stary wojownik. - Lepsza w rachowaniu od niejednego mezczyzny, ale taka nadobna, ze czlek z miejsca o tym zapominal i myslal tylko o jej ciemnych oczach". Powtorzyla sobie jego slowa chyba po raz setny. Nie chciala ich zapomniec. Jej matka byla dobra w rachowaniu. Tak samo jak ona. -Effie! Nie stercz na tych schodach jak kolek w plocie, dobrze? - Glos Anwyn Bird niosl sie w gore niczym ryk zardzewialego rogu. Effie zerknela w dol, ale dostojnej matrony nie bylo w polu widzenia. Jej siwiejace plowe warkocze i beczkowaty brzuch skrywaly sie za slupami z czerwonego drewna. - Wiesz, co spotyka tych, ktorzy stoja na schodach i snia na jawie? Zastanawiala sie przez chwile. -Zostaja stratowani, jesli wybucha pozar. Pelne oburzenia parskniecie wystarczylo, by sploszyc golebie siedzace na krokwiach. Effie wyobrazila sobie, ze Anwyn Bird z dezaprobata kreci duza zolta glowa. -Z toba, moja mala, bedzie nie lada klopot, gdy wejdziesz w swoje lata. Mowisz ledwie dwa slowa na dzien, ale jak juz sie odezwiesz, to czlowiekowi jezyk kolkiem staje. -Przepraszam, Anwyn. Anwyn sapnela glosno. -Nie przepraszaj mnie, mloda damo. "Przepraszam" to slowo w sam raz dla niewiernych mezow i marnych kucharzy. - Nastapily dalsze sapniecia. - Biegnij i poszukaj Inigara Stoopa. Powiedz mu, ze Orwin Shank zwoluje zgromadzenie w Wielkim Palenisku i ze potrzebna bedzie jego rada. -Juz biegne, Anwyn. - Effie ruszyla na dol. Wiedziala, ze Anwyn tak naprawde wcale sie nie zezloscila, a przynajmniej nie w jakis wyjatkowy sposob. Anwyn wsciekala sie na ludzi przez wiekszosc czasu i tylko dzieki temu udawalo jej sie tak sprawnie zarzadzac okraglakiem. Nim doszla do ostatniego zakretu schodow, matrona juz wrocila do kuchni, ciskajac gromy na glowe jakiegos nieszczesnika, ktory mial pecha wejsc jej w droge. Effie skrecila w krotki kamienny korytarz, ktory laczyl glowny budynek z domem kamienia. Musiala schylic glowe, zeby nie uderzyc w ociekajaca smola belke z czerwonego drewna. Bylo pozne popoludnie. O tej porze nieczesto tam zagladala, poniewaz Inigar Stoop zawsze siedzial przy kamieniu do zachodu slonca. Choc uwielbiala ciemne, zadymione, ciche wnetrze, za kazdym razem ogarnialo ja zimno i przechodzily ciarki w poblizu czlowieka, ktory zwal dom kamienia swoim. Inigarowi towarzyszyl niesamowity zapach. Od kiedy zaczela sie wojna, wlasnorecznie zarzynal swinie i lal ich krew w palenisko, zeby drwa plonely dlugo i wydzielaly gesty dym. A oczy mial ciemne jak lustra i kiedy ktos sie w nich przegladal, wydawal sie sobie bardzo maly, i mial wrazenie, ze stary przewodnik przenika wszystkie jego najtajniejsze sekrety i odczytuje zle mysli. Po okraglaku calymi dniami i nocami, od kiedy Mace Blackhail rozkazal Brogowi Widdie i jego zalodze przetopic kazdy dostepny kawalek metalu w groty strzal albo glowice mlotow, niosl sie huk i syk z klanowej kuzni. Ale gdy zblizyla sie do zaplamionych zielenia drzwi okraglaka, halas przycichl do nieglosnego szczeku, jaki w porze posilku dobiega z kuchni. Nie lubila goracej i jasnej kuzni, gdzie pod okiem Broga Widdiego mozolili sie najtezsi z zaprzysiezonych mezczyzn klanu. Przywykla jednakze do halasu. Kiedy milkl, wydawalo sie, ze w okraglaku robi sie zbyt cicho. Jak w przypadku innych przybudowek okraglaka, do korytarza zakradala sie wilgoc. Brakowalo ludzi do gacenia scian. Raina Blackhail zakazala kobietom tracic czas na zatykanie szpar, gdyz w czasie wojny bylo wiele pilniejszych spraw. Najwiekszy problem stanowily zapasy zywnosci. Choc zaprzysiezeni wiesniacy i nawet wolni wloscianie dostarczali inwentarz i ziarno do klanowej warowni, wciaz brakowalo swiezych jaj, masla i mleka. Zarznieto na mieso tyle jagniat z wiosennego pokotu, ze w okraglaku nie mozna bylo znalezc jednego pomieszczenia, w ktorym nie wisialyby wietrzace sie skory. Raina staczala wiele utarczek z wiesniakami. "Chcecie poslac ludzi do walki o sloninie i owsie?" - zawolala, gdy Hays Mullit zagrozil, ze zabierze czterdziesci swoich czarnych karkow z powrotem do zagrody. Zawstydzila go i zostal, podobnie jak wielu innych, choc wystarczylo zejsc na dolne poziomy okraglaka, zeby uslyszec utyskiwania i zlorzeczenia hodowcow owiec. Effie nachmurzyla sie. Dzisiaj rano Raina polecila zarznac co piate roczne zwierze. Nie mial kto polowac, w tym sezonie nie zabito ani jednego losia, wiec stale brakowalo miesa. A roczne owce w ciagu tygodnia zjadaly tyle paszy, ile wazyly. Mysli o wojnie uciekly z jej glowy, gdy stanela przed drzwiami domu kamienia. Zaczerpnela powietrza jak nurek przed skokiem do wody. Dym, niebieski niczym lod, saczyl sie ze szpary, napelniajac oczy i nos zapachami i cieniami wnetrza. Odruchowo podniosla reke do piersi. Talizmanu nie bylo. -Nie nosisz swojego talizmanu, Effie Sevrance? - Inigar Stoop wylonil sie z cieni, rozrywajac pasemka dymu. Ze smugami czarnej farby pod oczami i na zapadnietych policzkach wygladal jak czlowiek dotkniety choroba i gotow na smierc. Mankiety plaszcza ze swinskiej skory mial przyczernione na znak wojny: jako przewodnik klanu nie mogl walczyc ani podniesc broni we wlasnej obronie, lecz za kazdym razem, gdy rozpalal dymiacy ogien, kierowal modlami wojownika lub odlupywal kawalek z kamienia przewodniego, robil to rekami naznaczonymi smiercia. - Wejdz. Zamknij drzwi i zbliz sie. Posluchala. Dym piekl ja w oczy. Nagle okropnie pozalowala, ze nie ma swojego talizmanu. Inigar Stoop stal w milczeniu, gdy szla przez dom. Za kazdym razem, gdy przechodzila obok kamienia przewodniego, gladzila jego lico... ale tak bylo przed wojna. Obecnie kamien byl inny. Zimniejszy. Jego powierzchnie zwilzaly blade, saczace sie plyny, ktore zbieraly sie w zaglebieniach i dziurach, gdzie twardnialy w malenkie zeby. Nawet sama bryla kamienia ulegla zmianie; dluto znieksztalcilo jego liczne oblicza i szczeliny. Wielu wojownikow poleglo daleko od domu, ich ciala spoczely na ziemi wroga, i Inigar Stoop nie mial innego wyboru, jak wycinac z kamienia namiastke ich doczesnych szczatkow. Rodziny potrzebowaly czegos, nad czym moglyby zaplakac. Wdowy, nie majac kosci, potrzebowaly kamienia. Gruba warstwa kamiennego pylu i sadzy tlumila kroki, gdy Effie szla, by stanac przed przewodnikiem. Ostatnimi czasy Inigar stale mell kamien, palil ogien i rozmawial z umarlymi. -Nie odpowiedzialas na moje pytanie, Effie Sevrance. Dlaczego nie nosisz swojego talizmanu? Przez chwile patrzyla w czarne oczy przewodnika, a po namysle wbila spojrzenie we wlasne stopy. -Zgubilam go. -Sznurek pekl? -Nie. -Zdjelas go z szyi? -Tak. Inigar milczal. Effie czula zar w piersiach. Spojrzenie przewodnika przypominalo reke zaciskajaca sie mocno na jej karku. Zmusilo ja, by podniosla glowe, czekajac na nastepne pytanie. -Dlaczego? Chciala sklamac, lecz czarne oczy ani na chwile nie odrywaly sie od jej twarzy i Effie widziala w nich wlasne odbicie. Stwierdzila, ze nie moze oklamac samej siebie. -Noszenie go nie zawsze jest latwe, nie po smierci taty... i odejsciu Raifa. Ramiona Inigara Stoopa zesztywnialy na wzmianke o Raifie. -Nasze talizmany doswiadczaja nas ciezko w czasie wojny. Dlaczego stajesz przede mna i twierdzisz, ze twoja dola jest ciezsza niz innych? Pokrecila glowa. Przeciez nic takiego nie powiedziala. -Czy talizman pokazuje ci rzeczy, Effie Sevrance? Czy wlewa w twoje uszy niedowarzony sos przyszlosci? - Kosciste palce Inigara zacisnely sie na jej ramieniu. - Powiedz mi prawde, corko klanu. Kiedy w nocy lezysz na poslaniu, z talizmanem na piersiach, czy snisz o tym, co wydarzy sie pewnego dnia? Wyszarpnela sie. Oddychala szybko i urywanie, czula palce dymu sciskajace jej pluca. -Nie. Jest inaczej. Nie pokazuje mi niczego. Nigdy nie wnika w moje sny. Pcha mnie. Tutaj... - Uderzyla sie w piersi. - I kiedy biore go w reke, wiem rozne rzeczy. Drobiazgi, jak... jak... -Jak co? Effie stropila sie. Wpadla w pulapke wlasnych slow. Talizman nie mowil jej o drobiazgach. Musiala zastanowic sie przed udzieleniem odpowiedzi. -Kiedy Mace Blackhail wrocil ze zlych ziem na koniu przybranego ojca, powiedzial, ze nikt procz niego nie przezyl... Ja wiedzialam, ze jest inaczej. Wiedzialam, ze Drey i Raif powroca. Oczy przewodnika zajarzyly sie jak dwie grudki wegla. -Co jeszcze? Rozpaczliwie szukala w pamieci. Nie chciala powiedziec, co sie stalo w Starym Lesie tego dnia, gdy Raina wybrala sie sprawdzic pulapki, ani o nocy, kiedy talizman zbudzil ja i kazal uciekac z komorki. To byly zle sekrety, a nauka, ze nie powinna ich zdradzac, nie poszla w las. Podnoszac brode, powiedziala: -Wiedzialam, ze Raif opusci klan. Wiedzialam to w dniu, kiedy zlozyl przysiege. -To takze. - Twarz przewodnika ani troche nie zlagodniala, ale kiedy znow sie odezwal, jego glos byl mniej gniewny. - Twoj brat musial nas opuscic, dziecko. Nie ma miejsca dla kruka w tym klanie. -Wroci? -Nie taki, jakim go znasz. Effie przelknela sline. Nie zrozumiala Inigara, lecz slowa sprawily jej duzy bol. Przez cale dlugie miesiace nieobecnosci Raifa z nikim o nim nie rozmawiala. Jego imienia juz nie wymawiano w klanie. -Widze go czasami, kiedy trzymam talizman. Widze lod i burze, wilki i martwych ludzi... chce go ogrzac i powiedziec mu, zeby na siebie uwazal, lecz jego nie ma. - Lzy zaszczypaly ja w oczy. - Nie ma go tutaj...-Dlatego nie nosisz swojego talizmanu, dziecko? Bo pokazuje ci rzeczy, ktorych nie chcesz widziec? Pokiwala glowa. -Szturcha mnie przez caly czas... Boje sie. Nie chce zobaczyc, jak cos zlego spotyka Raifa i Dreya. -Jednak to twoj talizman, dany ci przez czlowieka, ktory byl przewodnikiem przede mna. Zadna kobieta w klanie nie odwraca sie plecami do swojego talizmanu. -Wiem. Zdjelam go tylko na troche. Jest najgorzej, gdy Dreya nie ma w poblizu. Za kazdym razem, gdy pcha... mysle... -Cicho, dziecko. Wiem, jak bardzo kochasz swego brata. "Braci" - poprawila w mysli. -Musisz nosic swoj talizman, Effie Sevrance. Nasz klan prowadzi wojne. Jesli bogowie postanowia przekazac ci wiadomosc, czy masz prawo sie od nich odwracac? Nasi wojownicy walcza i narazaja zycie: czy ich brzemie jest mniejsze od twojego? Effie nie znalazla na to zadnej odpowiedzi. Inigar powiedzial prawde. Wystarczylo pomyslec o Dreyu, by wiedziec, ze jej strach jest glupstwem w porownaniu z tym, co on musi odczuwac. Jezdzil z klanu do klanu w sniegu i ciemnosci, nigdy nie wiedzac, kiedy dojdzie do nastepnej bitwy ani jaki bedzie jej wynik. -Zaloz talizman - rzekl przewodnik. - Juz nie bede nekac cie pytaniami. Jestes corka tego klanu i masz kamien za talizman, a to znaczy, ze jestes jak on twarda i milczaca. Wierze, ze nie bedziesz rozmawiac o tym z nikim innym. W klanie nie brakuje takich, ktorzy nie zrozumieliby wiedzy plynacej z twojego talizmanu, i opatrzyliby cie mianem, na ktore nie zaslugujesz. Pokiwala glowa. Rozumiala, o co mu chodzi. Szalona Binny, mieszkajaca w domku na palach nad jeziorem, obrzucano brzydkimi wyzwiskami. Anwyn Bird powiedziala, ze Szalona Binny byla niegdys najpiekniejsza panna w klanie. Nazywala sie Birna Lorn, a Will Hawk i Orwin Shank walczyli na pastwisku o jej reke. Orwin wygral, ale kiedy ogloszono zrekowiny i wyznaczono date slubu, zaczely rozchodzic sie pogloski, ze Birna jest wiedzma. Zawsze wiedziala, ktora krowa zdechnie od wzdecia i ktora owca przed czasem zostawi swoje jagnie. Kobiety zaczely sie jej bac, bowiem raz rzuciwszy okiem na brzemienna, umiala powiedziec, czy dziecko urodzi sie zdrowe. Miesiac przez weselem z Orwinem Shankiem Birna spotkala sie z pierwsza zona Dagra Blackhaila, Norala. Wedlug Anwyn brzuch Norali juz pecznial dzieckiem, ale ona o tym nie wiedziala. Birna spojrzala na nia i powiedziala: "Malenstwo, ktore nosisz, umrze w twoim lonie". Trzy tygodnie pozniej, kiedy z brzucha Norali wypadl krwawy worek, rozwscieczony tlum wypedzil Birne Lorn z okraglaka. Norala obwinila ja o rzucenie uroku na pierworodne dziecko naczelnika. -Effie Sevrance... - Zimny, irytujacy glos przewodnika wdarl sie w jej mysli. - Zaloz talizman. Wstrzasnela sie. -Nie wiem, gdzie jest. Zdjelam go i wlozylam do filcowego woreczka z innymi kamykami. Nie pamietam, co z nim zrobilam. -Twoj filcowy woreczek lezy pod moja lawa. Przynies go i juz nigdy tutaj nie zostawiaj. Zbyt zawstydzona, zeby odczuwac zadowolenie, przesunela sie obok Inigara Stoopa w kat domu kamienia, gdzie przewodnik lupal i mell kamien. Ale z niej gluptas! Oczywiscie, przyszla tutaj zeszlego wieczoru! Bylo za zimno, zeby ryzykowac wyprawe do psiarni, a chciala pobyc sama. W ciszy, spokoju, bezpieczenstwie. Gdy podniosla filcowy woreczek z podlogi, Inigar zapytal: -Uwazasz, dziecko, ze jestem surowy? Odwrocila sie i pokrecila glowa, ale on na to nie zwazal. Oczy mial skupione gdzies za chmura dymu. -Mace Blackhail jest naczelnikiem i robi to, co naczelnik musi robic w czas wojny, lecz jego wzrok nie siega zbyt daleko. Mierzy przyszlosc dlugoscia wlasnego zycia. Mysli o tym, co moze zyskac dla siebie, dla swojej rodziny, dla swojego klanu. Nie winie go. To znamienne dla wszystkich naczelnikow. Nie pora myslec o tych, ktorzy przyjda pozniej. Jednak nadchodza mroczne czasy i cienie zbieraja sie na Pustkowiu. Wkrotce niebo zaplonie czerwienia, Miasto Duchow podniesie sie z lodu i miecz zostanie wyciagniety z zamarznietej krwi. Gdybym powiedzial o tym Mace'owi Blackhailowi, nic by z tego nie zrozumial. "Klan walczy z ludzmi, nie z cieniami" - odparlby. Nie mialby racji. Kamienni Bogowie nie odwroca sie plecami do tej walki. Starajac sie zrobic to bezszelestnie, Effie przytroczyla woreczek do pasa. Nie pojmowala, dlaczego Inigar mowi jej takie dziwne rzeczy. -To ja musze przeprowadzic klan przez czekajaca nas dluga noc. Moim talizmanem jest jastrzab i siegam wzrokiem dalej niz inni. Wlasnie dlatego, gdy twoj brat przyszedl do mnie szukac przewodnictwa, wypowiedzialem slowa, ktore uwolnily go od zobowiazan wobec klanu. Moim obowiazkiem jest sluzyc Blackhailom i bogom, ktorzy mieszkaja w kamieniu. Effie dyszala szybko, sluchajac przewodnika. Inigar byl stary i madry, ale wiedziala, ze nie same slowa wypedzily Raifa. -Jastrzebie nie widza w ciemnosci - rzekla cicho. - Tylko sowy maja ten dar. Drobna, pomazana farba twarz Inigara Stoopa odwrocila sie w jej strone, jego oczy odszukaly ja w klebach dymu. -Masz slusznosc, dziecko, jednak nie ma posrod nas sowy. Gdybys urodzila sie dwa lata pozniej, po smierci starego przewodnika i przejeciu przeze mnie jego obowiazkow, wybralbym ten znak dla ciebie. Effie jeszcze nie slyszala z ust Inigara takich zyczliwych slow. W jej oczach zakrecily sie lzy litosci nad soba i Raifem. -Przeciez przewodnik nie wybiera talizmanow dla malych dzieci, tylko bogowie ukazuja mu je w snach. -Dla ciebie i Raifa snilbym drugi raz. Lza splynela jej po policzku. -Idz, dziecko. I nos talizman we dnie i w nocy. Effie minela przewodnika, pilnujac sie, zeby nie dotknac ani jego, ani kamienia. Dopiero przy drzwiach przypomniala sobie polecenie Anwyn. -Orwin Shank zwoluje zgromadzenie w Wielkim Palenisku. Prosi o twoja obecnosc. Inigar Stoop pokiwal glowa. -Powiedz mu, ze przyjde, gdy tylko doloze do ognia. - Jego suche brazowe palce pogladzily zweglona skore rekawa. - I, Effie, uwazaj na siebie. Sila jego spojrzenia niemal rozwiazala jej jezyk. Jak dobrze byloby powiedziec komus o synu Nellie Moss, ktory przyszedl do niej w srodku nocy. Nie mogla wyznac tego Dreyowi, gdyz honor nie zostawilby mu innego wyboru, jak isc prosto do Mace'a Blackhaila i wyzwac go do walki. Na te mysl zaklulo ja w brzuchu. Drey nie moze sie o tym dowiedziec. Nagle opuscila reke do filcowej sakiewki u pasa. Miala swoj talizman; on ostrzeze ja, gdyby Cutty Moss znow przyszedl... jesli przyjdzie. Od czasu podsluchanej rozmowy Nellie Moss z Mace'em przed psiarnia talizman nie kazal jej uciekac. Moze byla bezpieczna. Moze robila z igly widly. Szczegoly zaslyszanej rozmowy juz zaczynaly zacierac sie w jej pamieci. -Nic ci nie jest, dziecko? - Glos Inigara byl niemal lagodny. Przemogla sie i poklepala filcowy woreczek. -Ciesze sie, ze odzyskalam talizman. Nie czekajac na kolejne pytanie, wymknela sie za drzwi, w chlod wilgotnego korytarza. Swieze powietrze sprawilo jej przyjemnosc i popedzila w podskokach. Musiala dostarczyc wiadomosc Orwinowi Shankowi, ale najpierw chciala zrobic to, co przykazal przewodnik: zalozyc talizman na szyje. Tego nie mozna bylo zrobic byle gdzie. Ustanowila sobie wlasne tajemne prawa i byla im posluszna. Musiala znalezc jakies ciche miejsce, potrzymac talizman w dloniach, by nadrobic czas rozstania. Przestrzen pod schodami w sieni byla dobra; mogla tutaj posiedziec bez zwracania niczyjej uwagi. Dobra i ciemna, pelna wszelkiego rodzaju pajakow, na ktore mozna bylo popatrzec. Effie wcisnela sie w najglebszy, pelen kurzu kat, gdzie nie siegala miotla Anwyn, i wsunela reke do woreczka. Palce napotkaly gladkie, martwe kamyki i okruchy skal. Marszczac brwi, siegnela glebiej i rozcapierzyla palce, lecz nie mogla wymacac talizmanu. Szybko odczepila woreczek od pasa, wysypala zawartosc na podloge. Chlod sparzyl jej policzki, gdy patrzyla na osiadajacy kurz. Talizmanu nie bylo. Rozdzial 45 ZELAZNA KOMNATA Sekret krwawych czarow, myslal Penthero Iss, wieszajac fiszbinowa lampe na gwozdziu wbitym gleboko w sciane, polega na usunieciu blonowej muchy w calosci. Byle glupiec potrafilby przylozyc skalpel do skory zywiciela, zrobic naciecie nad ruchliwym zgrubieniem pasozyta, szybko chwycic szczypcami i wyciagnac krwawa blone. Klopot w tym, ze mucha prawie nigdy nie chciala wspolpracowac. Gdy tylko ostrze skalpela zaglebialo sie w skore, pasozyt zaczynal sie wiercic. Wymachiwal nozkami o podwojnych stawach, rozkladal skrzydelka, okrywajace odwlok niczym ochronny pancerzyk do czasu, gdy owad gotow bedzie opuscic zywiciela. Zatapial w miesniu masywne szczeki i zaciskal je z calej sily. Zadanie bylo paskudne, wyjatkowo paskudne. Niezaleznie od tego, jak byl ostrozny, bardzo rzadko udawalo mu sie wyciagnac muche w calosci. I niezaleznie od tego, jak bardzo sie staral wydlubac resztki, czesto cos pominal. A kawalki muchy blonowej pozostawione w ciele zywiciela zwykle dawaly poczatek jatrzacym sie wrzodom i gangrenie. Marszczac brwi, Iss odwrocil sie i omiotl wzrokiem zelazna komnate, ktora zajmowal przykuty lancuchami Spetany. Zdawalo sie, ze tutaj, na "szczycie" Odwroconej Wiezycy, pochodnia swieci inaczej, a powietrze jest ciezsze i trudniej nim oddychac. Spetany wciagal je ze swistem, skora na jego gardle napinala sie tak mocno, ze Iss moglby policzyc zyly. Postapil krok ku niemu. W rece trzymal filigranowe szczypczyki z czubkami czarnymi od sadzy po godzinie trzymania nad plomieniem i jubilerski noz w ksztalcie klina - na wszelki wypadek. Miesien cienki jak drut we wnyku napial skore na przedramieniu, gdy Spetany sprobowal wyciagnac reke w strone swego pana. Jedno oko mial martwe i biale jak mleko. Drugie bylo zmacone, teczowke miejscami plamila biel, ale widzial. Iss sprawdzil to dawno temu. Iss przyklakl na zelaznym stopniu i rozsunal luzne faldy kaftana Spetanego. Wysoko na plecach przymocowany byl bandaz, wielkosci i ksztaltu latki na oko. Chcac wyjac muche w calosci, nalezalo ja poddusic: zatkac kropelka rybiego kleju kanalik, przez ktory wpadalo powietrze, przylozyc plasterek na pecherz, a nastepnie oblozyc jego skraje klejem. Zwykle po osmiu godzinach mucha zapadala w sen. Usmalonymi w ogniu szczypcami Iss zdjal latke z pecherza. Zolta i wiotka skora Spetanego prawie nie trzymala sie ciala, musial wiec uwazac, zeby jej nie rozedrzec w trakcie pracy. Po zdjeciu latki i zdrapaniu kleju Iss kciukiem i palcem wskazujacym nacisnal skore po obu stronach nabrzmienia. Gdy poczul pod opuszkami twarde luskowate cialo muchy, podniecenie ogrzalo mu twarz. Ta byla w pelni wyksztalcona. Przepoczwarzyla sie w ciele. Jeszcze pare dni, a wygryzlaby sobie droge na zewnatrz. Byla ciezka, opita krwia. Doskonaly pasozyt, w calosci zbudowany z tkanki zywiciela.Wlasnie to bylo prawdziwym powodem starannego wyluskiwania muchy. Podczas wyjmowania nie powinno sie stracic ani jednego odnoza, ani kawalka skrzydelka czy jednego wloska. Wprawdzie z pomoca zdekompletowanego owada mozna bylo czerpac krwawe czary, lecz nigdy nie dorownywaly one moca tym, ktore uzyskiwalo sie wtedy, gdy mucha nie zostala uszkodzona. Pod kazdym wzgledem mucha byla dzielem Spetanego, jego czarodziejskim dzieckiem. Podczas osmiu tygodni inkubacji karmila sie jego cialem, koncentrujac jego moc i destylujac krew. Iss czytal, ze niektorzy zyskiwali dostep do mocy uwiezionych czarnoksieznikow, uzywajac innych stworzen, takich jak pijawki, wszy czy tasiemce, on jednak uznal, ze muchy bardziej mu odpowiadaja. Trzymaly sie blisko skory, latwo bylo je znalezc i wydobyc, i dwa ze swoich trzech cyklow zyciowych przezywaly w ciele gospodarza. Naciskajace palce wypychaly muche ku powierzchni skory. Juz bylo ja widac, jej ciemne, fasetkowe oko spogladalo na niego przez kanalik powietrzny. Dobrze. Byla bliska smierci, ale drobniutkie wloski na odwloku falowaly w pradzie czystego plynu, ktory wyciekal z czyraka. Iss poruszyl szczypczykami. Gdy siegnal przez dziurke, szukajac odwloku, z ust Spetanego wydobylo sie ciche sapniecie. Iss nie zareagowal. Spetany czasami halasowal. Nie mowil. Mowa, wspomnienia, wiedza - wszystko to zostalo odebrane mu szesnascie lat wczesniej, w czasie trzydziestu jeden dni lamania. Pod koniec trzydziestego pierwszego dnia zostaly tylko zwierzece potrzeby. Stekal jak zwierze, kiedy sie bal lub cierpial z powodu bolu. Wystarczylo wypowiedziec cicho pare slow, zeby sie uspokoil. Mucha wydostala sie z wilgotnym mlasnieciem. Juz zaczela ciemniec i powiekszac sie w przygotowaniu do rozmnazania. Pancerzyk pokrywajacy skrzydla byl arcydzielem: czerwonawy, przejrzysty, podzielony na trojkaty siecia krzyzujacych sie szwow. Iss podniosl owada do swiatla. "To dla ciebie, prawie-corko. Zebym mogl zobaczyc, jak daleko siegnelas wczoraj o swicie". Spetany jeknal, gdy Iss cofnal dlonie. Reka znow sie poruszyla i przez chwile Issowi wydawalo sie, ze widzi blysk czystej nienawisci w jego oku. Nie byl sklonny do drzenia, ale tym razem poczul, jak kurcza sie jego miesnie na piersiach. Z pewnoscia sie pomylil... Spetany widzial, ale nie rozumial, istnial, ale nie odczuwal. Nie moglo byc inaczej w przypadku zniewolonego czarnoksieznika. Nalezalo go zlamac - cialo i umysl dokladnie w tej samej chwili. Iss znal niebezpieczenstwo wiazace sie ze zlamaniem ciala przed duchem. Wyrywanie kosci udowych z miednicy, naprezanie kregoslupa na kole, wbijanie igiel w ucho wewnetrzne, zeby przemiescic malenkie kosteczki - to nie wystarczalo, by zniszczyc umysl. Wiedzial. Stracil dwoch ludzi, zeby sie tego nauczyc, i szkliwo spalilo sie na jego zebach, gdy czary wydobywajace sie z ust zostaly cofniete. Potrzasnal glowa, zeby odpedzic te wspomnienia. Jego blade zajecze oczy skupily sie na twarzy Spetanego, szukajac sladow wrazliwosci na bodzce zmyslowe. Zdrowa zrenica byla metna i nie skupiona - czarna dziura, z ktorej nic sie nie wylewalo. -Wiesz, kim jestem, Spetany? - zapytal. - Wiesz, co ci zrobilem? Reka Spetanego znow sie poruszyla, tym razem w strone pakunku z fasola w nawoskowanym plotnie, ktory wisial u jego pasa. Przepelniony dziwna mieszanina podejrzliwosci i ulgi, Iss pokiwal glowa. -Glodny, co? Oczywiscie, oczywiscie... Oto bestia, ktora poznaje. Odwracajac sie plecami do Spetanego i jego zelaznych okowow, przez chwile uspokajal sie przed czerpaniem. Bliskie, zakrzywione sciany zelaznej komnaty przypominaly mu dno suchej studni. Nawet na tej glebokosci ci, ktorzy wycinali skale, pamietali o stopniowym zwezaniu wiezy. Wystarczylo zamknac oczy, zeby wyobrazic sobie forme odwroconej wiezy: pal wbity w serce gory. Idealnie zaokraglony pal. Wiesc niosla, ze Robb Claw, Lord Czwartej Iglicy, budowniczy Fortecy Maski, prawnuk Glamisa Clawa, rozpoczal wykopywanie Odwroconej Wiezycy piec lat po wzniesieniu Drzazgi. Miasto Spire Vanis bylo wowczas nowe, wielkosci jednej dziesiatej obecnego. Czterech Lordow Bastardow przebylo Lancuch czterysta lat wczesniej i wydarlo Sullom Zabita Gore. Robb Claw zajal wzniesiona z bierwion i kamieni warownie Lordow Zalozycieli, wokol ktorej powstalo miasto. On stworzyl plany, w jego glowie zrodzila sie wizja i powiadano, ze mur kurtynowy otaczajacy miasto bylby dwa razy wyzszy, gdyby Robb Claw doczekal ukonczenia swojego dziela. Iss odetchnal. Robb Claw czegos sie obawial. Czlowiek nie spedza trzydziestu pieciu lat z piecdziesiecioletniego zywota na budowaniu fortecy nie majacej sobie rownych w swiecie, jesli czegos sie nie leka. Theron i Rangor Pengaronowie, Torny Fyfe i Glamis Claw nie zywili takich obaw. Po prostu ruszyli na polnoc i podbili tutejsze ziemie. I wbrew chwalebnym opowiesciom o nadzianych na pale bestiach, o polach sphywajacych krwia i bitwach, ktore toczyly sie przez dziewiec dni i dziewiec nocy, Iss podejrzewal, ze wzieli Zabita Gore i Doline Iglic bez wiekszych trudnosci. Lordowie Zalozyciele wzniesli swoja pierwsza warownie zaledwie w siedemdziesiat dni po zejsciu z gor. Siedemdziesiat dni. Byl to niezwykly fakt. Sullowie, znani w calym zamieszkalym swiecie z tego, ze nikomu nie oddaja swojej ziemi i z zimna furia bronia jej granic, oddali Zabita Gore wlasciwie bez walki. Och, historycy mowili co innego i moglby wymienic z tuzin strasznych i krwawych bitew rzekomo stoczonych w czasie Wojen Zalozycielskich: bitew, podczas ktorych niebo ciemnialo od strzal Sullow, ksiezyc zniknal, przepedzony ich magia, a straszliwe polbestie krazyly po polu bitewnym, mrozac walczacych oddechem zimnym jak smierc i gaszac im swiatlo rozumu w oczach. Iss czytal te opowiesci... ale nie byl pewien, czy w nie wierzyc. Dwa tysiace lat temu Sullowie oddali Zabita Gore Lordom Zalozycielom. A tysiac lat wczesniej oddali ziemie, zwane pozniej klanowymi, dzikim, odzianym w zwierzece skory wojom, ktorzy zostali wypedzeni z Miekkich Krajow przez Irgara Rozkutego. Historycy utrzymywali, ze Sullowie pogodzili sie z Wielkim Zasiedleniem, poniewaz klany nie stanowily zagrozenia; nie byly agresywne wobec sasiadow i zajely twarda, niegoscinna ziemie w srodku kontynentu, z ktorej Sullowie nie mieli zadnego pozytku i ktorej wcale nie kochali. Takie tlumaczenie brzmialo w uszach Issa jak falszywa nuta. Wychowal sie w Trance Vor. Wiedzial wszystko o Sullach. Na wlasne oczy widzial, jak sullscy wojownicy wrazili tuzin strzal w plecy jego ojca. Czterej wojownicy. Kazdy po trzy strzaly. W mgnieniu oka. Oddech wyrwal sie z jego gardla jak kulka bialego lodu. Ojciec byl glupcem! Kradziez cienkich jak wlos skrawkow w czasie kazdego sezonu nie byla dobrym sposobem na zabieranie ziemi Sullorn. W tych sprawach mieli szosty zmysl, zawsze dokladnie wiedzieli, gdzie i kiedy obcy wdzieraja sie do Racklandow. I doskonale pamietali kazdy strumien, polane, wrzosowisko i gaj wytyczajacy ich swiete granice. Ediah Iss postapil tak samo, jak przed nim uczynilo tysiace wiesniakow z Trance Vor: u siebie widzial tylko bagniste, zle osuszone poletko, a potem spogladal w dal i widzial miekka, zyzna glebe nalezaca do Sullow. "Oni jej nie uprawiaja - skarzyl sie, uzywajac slow wyswiechtanych od ciaglego uzywania. - Dobra ziemia lezy odlogiem, podczas gdy ja na tym jalowym polu codziennie wypruwam z siebie bebechy". Ostrzegli go, to oczywiste. Sullowie zawsze ostrzegali. Ci sami czterej wojownicy, ktorzy go w koncu zabili, przyjechali o brzasku do zagrody Issow. Penthero Iss pamietal, ze przebudzil go loskot, z jakim metalowy grot uderzyl o krate paleniska. Mial wtedy osiem lat, spal na sienniku w nogach poslania rodzicow. Strzala wpadla przez szczeline w okiennicach nie szersza od ust malego dziecka. Ediah Iss od wiosny nosil sie z zamiarem zalatania dziury. Iss stal u boku matki, gdy ojciec otworzyl drzwi. Czterej konni wojownicy odziani w rysie futra, wilcze szuby i zamsz granatowy jak niebo o polnocy stali w polkolu przed domem. Mieli czarne, lakierowane luki ozdobione sierpami ksiezyca i wizerunkami krukow, srebrne noze do puszczania krwi, ktore wisialy na lekach siodel i brzekaly na wietrze jak dzwonki, strzaly o snieznobialych lotkach rybolowa. Patrzac na nich, Iss dowiedzial sie, co to znaczy bac sie jak dorosly. Do tej pory znal tylko dzieciece leki. Sullowie nie odezwali sie - nie mieli tego w zwyczaju - po prostu stali ku przestrodze przez pewien czas, a potem zawrocili na wschod i odjechali. Matka Issa pierwsza sie poruszyla i odezwala. Iss pamietal, ze pchnela meza tak mocno, ze uderzyl czolem o framuge. "Ty glupcze! Ty beznadziejny glupcze! Mowilam ci, ze dowiedza sie o naszym cebulowym zagonie w chwili, gdy tylko wzruszysz ziemie motyka. Biegnij tam, zanim dotra na wzgorze, i powyrywaj cebule". Wcale mu nie mowila, Iss wiedzial to na pewno. To ona dziesiec dni wczesniej namawiala go do posadzenia cebuli na ziemi Sullow, a potem stala nad nim, gdy przez cztery dni przemienial zachwaszczona lake w pole. Byc moze ze zlosci na zone Ediah Iss zostawil dwa rzadki cebuli - a moze wierzyl, ze te dwa rzadki, najblizsze granicy i ukryte w najglebszym cieniu stuletniego mlecznego drzewa, nie zostana zauwazone. Tak czy inaczej, zostawil na ziemi Sullow czterdziesci osiem cebul. Iss znal ich dokladna liczbe, poniewaz w godzine po smierci ojca wyrywal jedna po drugiej z zyznej, czarnej gleby. Sullowie wrocili niecale dwa dni pozniej. Jeszcze dzis pamietal, jak jego matka wrzeszczala, gdy czterej wojownicy odcinali z lukow stare cieciwy i wyrzucali je jak brudne szmaty. Wystarczylo, ze zamknal oczy, a widzial ojca lezacego brzuchem na sciezce z gaszczem strzal w plecach - strzal zlocistych jak klosy pszenicy. Napial usta na spekanych i odbarwionych zebach. Byla to glupia smierc i ojciec sam sie o nia prosil, ale on, Penthero, odniosl z niej korzysci. Po pierwsze, rodzina matki szybko sie go pozbyla, wysylajac na wychowanie do dalekiego wuja, ktory mial folwark pod Spire Vanis, i po drugie, do konca zycia zapamietal lekcje dana przez Sullow. -Biedny ojciec - mruknal, podnoszac muche do swiatla. - Nikt nie zabiera ziemi Sullom kawalek po kawalku. Nalezy zaczekac na wlasciwa pore i zabrac wszystko od razu. Pomachal reka nad mucha, zeby powietrze ja zbudzilo. Tylne odnoza owada zesztywnialy, cztery w pelni wyksztalcone skrzydla poruszyly sie w czerwonym pancerzyku. Mucha wiedziala, ze juz nie przebywa w swoim zywicielu. Chciala rozwinac skrzydla i leciec na poszukiwanie partnera. Iss nie byl tym rozczarowany. Obecnosc silnego i uniwersalnego instynktu mogla tylko zwiekszyc sile czerpania. Usiadl na czarnoksieskim siedzisku, przed dwoma tysiacami lat wycietym przez kamieniarzy, ktorym przed smiercia wylupano oczy i wyrwano jezyki, zeby nawet ich duchy nie mogly wyjawic sekretow Wiezycy. Siedzisko bylo waskim zaglebieniem w scianie komnaty, ledwie szerokosci bioder, z oparciem z tego samego falistego granitu, ktory tworzyl sciany Odwroconej Wiezycy. Dodatkowo wylozone bylo plytami matowego zelaza. W metalu nie wyryto niczego znaczacego, zadnych runow, symboli czy legendarnych scen. Siedzisko samo w sobie stanowilo legende. Iss lubil wyobrazac sobie, ze bylo ostatnia rzecza, ktora Robb Claw rozkazal zrobic budowniczym. "Wytnijcie czarnoksieskie siedzisko, gdzie moglbym zasiadac i naradzac sie z bogami". Naciskajac jezykiem na podniebienie, Iss przygotowal sie do czerpania. Choc mial za soba lata doswiadczenia, nie mogl uwolnic sie od zdenerwowania. Pokladal ufnosc w Odwroconej Wiezycy i znal moc Spetanego tak dobrze jak wlasna, ale zawsze przed wzieciem muchy do ust zoladek zaciskal mu sie niczym wnyki na szyi zajaca. Prawda, niebezpieczenstwo odbicia nie istnialo. Odwrocona Wiezyca pelnila role izolatora. Skala gory, ktora ja otaczala, plyty licowania pochodzace ze zniszczonej wiezy czarnoksieznikow w Linn i zwienczona zelazem konstrukcja czynily z Odwroconej Wiezycy azyl odciety od zewnetrznego swiata. Czary z zewnatrz nie mogly go spenetrowac. Zadne odbicie nie moglo sie przedrzec do wnetrza. Nikt nie mogl wysledzic zrodla czarow, ktore stad rzucano. Kazdy, kto tutaj czerpal moc, mial swobode dzialania rowna boskiej. Iss podniosl muche do ust. Gdy wargi rozchylily sie, by przyjac krwawy posilek, zoladek i pluca skurczyly sie, gotowe wyrzucic moc. Rozwarl szczypczyki i polozyl owada na jezyku. Owad wiercil sie przez chwile, dopoki Iss nie przegryzl go na dwoje. Spetany zaczal wrzeszczec, jego wysoki, zalamujacy sie krzyk tlukl sie o sciany komnaty niczym ptak uwieziony w studni. Gorzka ciecz wypelnila usta Issa, lepkie odnoza drapaly go w zeby. Skrzydelka pekly z cichym chrzestem lamanych wafli, a potem przepelnila go cala moc muchy, kradziona z ciala gospodarza przez osiem tygodni zycia, jedzenia i wydalania - przepelnila go niczym woda powodzi, wypierajac na zewnatrz jego eteryczna substacje. Iss w stanie nieopisanej ekstazy rozstawal sie z cialem i koscmi. Jakby jednoczyl sie z bogami. Penthero Iss, surlord Spire Vanis, dowodca Strazy Rive, kasztelan Fortecy Maski, pan Czterech Bram wzniosl sie w miejsce, gdzie juz nie slyszal wrzaskow Spetanego. Moc wylewala sie z muchy jak krew z rozcietej zyly. Iss spojrzal w dol i zobaczyl powiewajace dziko wlosy oraz szate. Zaczerpnal powietrza cialem, ktorego juz nie zajmowal, i posmakowal nowej wolnosci. Wznosil sie coraz wyzej, ryk czerpania przepelnial uszy porzuconego ciala. Granatowa kopula firmamentu opadala mu na spotkanie, zakrzywiajac sie kuszaco, z powolna przebiegloscia nieskonczonosci zapraszajac go do zimnej krainy poza smiercia. Odsunal sie od tej polyskliwej krawedzi. Gdyby raz wstapil na te droge, juz nigdy by nie powrocil. Gdy zwrocil sie do wewnatrz, w glab siebie, szukajac ciemnej sciezki, ktora miala zaprowadzic go na pogranicze, w jego umysle nadal ociagala sie barwa firmamentu. Widzial juz kiedys ten szczegolny odcien blekitu... na brzuchach Sullow w dniu, w ktorym wrazili dwanascie strzal w kregoslup Ediaha. Poltora swiata pod nim cialo zadrzalo na siedzisku z zelaza i kamienia. Pchajac eteryczna substancje na spotkanie z wirujacymi szarymi cieniami pogranicza, Iss nie zwracal najmniejszej uwagi na swa doczesna powloke.Pogranicze mialo wiele nazw. Fagowie zwali je Szarymi Marchiami, kaplani w Swiatyni Kosci opatrywali je mianem Rozstajow Niczyich, a Sullowie uzywali nazwy, ktorej lepiej nie wymawiac. Nasluchiwacz z plemienia Lodowych Lowcow wcale jej nie nazywal, tylko mowil, ze jest to miejsce, gdzie "czlowiek moze krasc sny". Tak wlasnie czul sie Iss, zblizajac sie do bladych granic: jak zlodziej. Kreska swiatla, rozowa niczym cialo noworodka, znaczyla prog pogranicza. Dym przyslanial jego skraje, klebiac sie i falujac, wysuwajac sie i cofajac. Tutaj nie bylo zapachow ani dzwiekow, lecz cisza ta nie niosla spokoju. Wobec braku bodzcow oddzialujacych na zmysl powonienia, smaku, dotyku i sluchu Iss mogl tylko patrzec, z determinacja i brakiem wyboru, jak heretyk na Dalekim Poludniu. Wiedzial, ze ciemnoskorzy kaplani wyprowadzaja nieprawowiernych na pustynie, przywiazuja do wbitych w ziemie kolkow i zostawiaja na smierc. Wczesniej czarnym jedwabiem przyszywaja im powieki do lukow brwiowych, zeby, umierajac, mogli ujrzec twarz prawdziwego Boga. Iss czul sie tak, jakby jego powieki zostaly przyszyte. Mruganie czy odwrocenie spojrzenia nie bylo mozliwe. Nie mial innej mozliwosci, jak tylko patrzec. Przed nim rozciagalo sie pogranicze, pejzaz szarych mgiel, gor lodowych, cienistych rozpadlin ginacych w dalekiej ciemnosci. Wiedzial o nim wiele rzeczy: garsc ludzi w kazdym pokoleniu moze odwiedzac jego skraje, rozni ludzie przychodza tu, kierowani odmiennymi powodami, i niektorzy, jak na przyklad Nasluchiwacz z plemienia Lodowych Lowcow, moga zobaczyc tutaj wypisana przyszlosc. On, choc wspomagala go moc Spetanego, mial ograniczone mozliwosci. Byl intruzem, zlodziejem. Nie mial tu wstepu, nawet na prog. Jesli otaczaly go dojrzale owoce wizji przyszlosci, nie mogl ich zerwac. Jesli widzial w przelocie sciezke wiodaca do wewnatrz, mogl tylko zawrocic. Asarhia March, znajda urodzona na gorze i wychowana w wiezy, byla jedyna zyjaca osoba mogaca bez obawy wejsc na teren pogranicza. Stanowila jego czesc. Jej cialo zostalo stworzone dokladnie w tym celu. Jej umysl mogl spostrzec przecinajace je sciezki, a jej rece mogly dotknac muru Slepni i nie splonac. Mur Slepni wznosil sie daleko po drugiej stronie, gdzie szarosc ustepowala ciemnosci, gdzie nie mogli dotrzec nawet najpotezniejsi czarnoksieznicy, z Nasluchiwaczem wlacznie. Tutaj graniczyly z soba wszystkie swiaty, tedy przechodzily wszystkie umierajace dusze w drodze do ostatecznego spoczynku albo zaglady. Iss kiedys slyszal, ze czasami, w najczarniejszych godzinach nocy, ludzie snia o tej drodze. W przeciwienstwie do Nasluchiwacza, ktory zyl dla swoich snow, oni nie posiadali ani wiedzy, ani zdolnosci, ktore pomoglyby im znalezc droge. Ich spiace jaznie snuly sie jak mgla, napedzane tesknota za ukochanymi, ktorzy odeszli. Nie mieli tu zadnej wladzy zarezerwowanej dla Asarhii March i bogow, choc rozpacz, ktorej doswiadczali, pozwalala im otrzec sie o tajemnice pogranicza. Iss, pchany moca skradziona drugiemu czlowiekowi, przeplynal nad progiem i omiotl spojrzeniem wszystko, co lezalo pod nim. Nie znal dobrze pogranicza, ale odwiedzil je juz z tuzin razy i jego taksujace spojrzenie chlodnych oczu od razu poznalo, ze cos sie zmienilo.Asarhia tu byla. Kanaly otwarly sie w dymie. Zimne prady dely z ta sama sila co kiedys, ale przecinaly je prady poprzeczne, tworzace falujaca siatke skaz. Szara masa pogranicza nabrzmiewala i przesuwala sie, wysoko wyrzucajac wielkie platy materii i wciagajac inne rzeczy pod spod tak szybko, ze zostawialy ogony dymu jak u komet. Pod wzburzona powierzchnia zalegaly kieszenie ciszy, ktore wygladaly jak ciemne smugi w szarosci. Jeszcze nizej, wijac sie na podobienstwo ogromnego i muskularnego weza, plynela rzeka tak czarna, ze pochlaniala swiatlo. Iss zadrzal. Przeniosl spojrzenie dalej. Kanaly otwarte przez Asarhie prowadzily w kierunku centrum szarosci. Przeszukal widoczny horyzont, starajac sie dostrzec choc fragment muru Slepni. "Jak daleko siegnelas, prawie-corko? Na Polnocy nie ma czarnoksieznika, ktory wczoraj o brzasku nie odczulby twojej mocy. Nikt nie moze sie z toba mierzyc, teraz to wiem, ani Fagowie, ani Sullowie, ani nawet sami Pierwsi Bogowie. Przez szesnascie lat chowalem cie z dala od wszystkich, rozpieszczajac i chroniac, a ty myslisz, ze mozesz uciec i zapomniec o Spire Vanis? Wiedz jedno, Asarhio March: niewazne, jak szybko bedziesz uciekac i jak daleko zajdziesz, kiedy siegniesz, zrobisz to dla mnie". Gdy konczyl ostatnie zdanie, podmuch wiatru wdarl sie gleboko w szarosc. Dym rozstapil sie. Przez jedna chwile jego oczy skupialy sie na solidnej formie. Byla ogromna, wysoka, idealnie gladka i czarna jak noc... Sapnal. Jego cialo na szczycie Odwroconej Wiezycy opadlo bezwladnie, gdy moc Spetanego nagle zafalowala. Iss zacisnal szczeki, wysysajac muche do sucha. Mial przed soba mur Slepni. Byl kolosalny, zapieral dech w piersiach, ale czyzby dostrzegal malenka ryse u jego podstawy? Musial wiedziec. Spetany wrzasnal przerazliwie, przeszywajaco, glosem tak wysokim, ze moglby roztrzaskac szklo. Iss zmiazdzyl zebami glowe muchy. Ped powietrza i swiatla zamazal wszystko przed jego oczami. Mur Slepni zniknal. Pogranicze zniknelo. Moc uwolniona z muchy nie wystarczyla, by utrzymac go na miejscu, i cialo pociagnelo go ku sobie. Wniknal w nie z szarpnieciem. Bezwladne konczyny zalomotaly o sciane. Zeby przegryzly jezyk. Wezbraly mdlosci bedace nieuchronnym nastepstwem powrotu do ciala, i Iss wyplul gesta sline z kawalkami muchy. Przez jakis czas mogl tylko siedziec zgiety wpol z glowa na kolanach. Minely minuty, nim zdolal ja podniesc. Wzrokiem powolniejszym i bardziej nieruchomym niz ten, ktorym dysponowal poza cialem, przyjrzal sie Spetanemu. Spetany lezal bez zycia, zlany potem. Oczy mial otwarte, lecz wywrocone w tyl glowy, blyskaly tylko bialka. Otarcia od kajdan na rekach sliskie byly od krwi, a na metalowych scianach wierzcholka widnialy slady drapania. Jego piers poruszala sie... ledwie. Iss podniosl sie z siedziska. Z trudem wytrzymywal smrod wlasnego ciala. Cuchnal jak starzec. W komnacie wisial fetor uryny i kalu. Zawsze, kiedy wracal do swojego ciala i odzyskiwal wladze nad piecioma zmyslami, pierwsze atakowaly go zapachy. Jak ludzie mogli z nimi zyc? Zlosc i odraza sprawily, ze trzasnal mocno piescia w piersi Spetanego. Czarnoksieznik szarpnal sie odruchowo, zsuwajac nizej, w glab wierzcholka. Seria szybkich oddechow na chwile ozywila jego twarz, potem znow pograzyl sie w nieswiadomosci. Iss przyjrzal mu sie uwaznie. Co tu sie stalo? Zwykle moc Spetanego nie wyczerpywala sie tak szybko - nawet na pograniczu, gdzie z natury byla duzo mniejsza. Zastanowil sie, czy nie uderzyc go drugi raz, na probe. Czy mogl udawac brak czucia? Czy cofnal swoja moc umyslnie? Czy to mozliwe, ze on tez widzial mur Slepni? A jesli zachorowal? Byl stary, skore mial zolta, czlonki zesztywniale. Nalezalo liczyc sie z tym, ze jego moc bedzie slabnac. A jednak... Wrocil na czarnoksieskie siedzisko. Siedzial, patrzyl i czekal. Dopiero po godzinie, gdy Spetany nie poruszyl nawet palcem, ocenil, ze moze odejsc. Spetany po raz pierwszy nie zalowal, ze Iss zabral swiatlo. Rozdzial 46 POCZATEK PODROZY Raif zbudzil sie w lodowatej ciemnosci przed switem. Wiedzial, ze juz nie zasnie, wiec wstal i wyszedl na dwor. Oproznil pecherz pod sciana stodoly, potem zgarnal garsc sniegu i natarl nim twarz. Zimno, ktore go przeniknelo, szybko odeszlo. Niebo bylo czarne, ale daleko na wschodnim horyzoncie, ponad linia drzew i lupkowymi turniami Ganmiddichow, rozowiala lodowa mgla, zapowiedz brzasku.Raif odwrocil sie i zajal praca. Owiazal skaleczenie na przedniej nodze walacha, potem opatrzyl wlasna pocieta i skrwawiona skore. Jego rece pachnialy jak surowa wolowina. Palily zywym ogniem, gdy wbil je w snieg, aby je oczyscic i znieczulic przed obandazowaniem. Zima najwiekszym niebezpieczenstwem dla spekanej skory bylo odmrozenie. Kiedys Gata Murdocka ugryzl pies, zostawiajac na jego palcu slad nie wiekszy od dzioba po ospie. Gat stracil palec, poniewaz nie przyszlo mu na mysl, by go obandazowac w zimna noc. A zeszlej zimy Arlec Byce przez cale Swieto Bogow paradowal ze swinskim smalcem na twarzy, poniewaz w godzine po ogoleniu wybral sie do Starego Lasu. Srogi mroz bardzo go martwil. Ash potrzebowala dobrej ochrony. Wazyla mniej niz powinna, a mieso lodowych zajecy i kun nie wystarczalo, zeby odpedzic mroz. Niedostatek jedzenia mogl szybko spowodowac wycienczenie organizmu. Dwa lata temu Drey i Rory Cleet wrocili z dziesieciodniowego polowania na lysiznach zwinieci w pol przez skurcze i niestrawnosc. Zwierzyna nie dopisala i caly tydzien zywili sie tylko cienkim piwem i miesem krolikow. Raif pamietal, jak z Bittym Shankiem i Tullem Melonem stali przed wychodkiem, wyspiewujac: "Nic nie biega szybciej od czlowieka ze sraczka", gdy Drey i Rory stekali w srodku. Usmiechnal sie na to wspomnienie... i w tej samej chwili lzy zakrecily mu sie w oczach. To przez ten lodowaty wiatr. Drey nie czekal. Wczoraj, kiedy oddalal sie od brzegu Wilczej Rzeki, obejrzal sie na zakrecie, zeby ostatni raz spojrzec na brata. Dreya juz nie bylo. Drey odszedl. Mignal mu tylko cien, wolno przesuwajacy sie na wschod, brnacy na spotkanie z Hailem Wilkiem. Teraz stal w sniegu, dyszal ciezko i staral sie nie myslec. Po chwili odwrocil sie i ruszyl do domu, koncentrujac sie na tuzinach rzeczy, ktore nalezalo zrobic przed rozpoczeciem podrozy na zachod. Ash juz nie spala. Siedziala przy palenisku, podsycajac plomienie i podgrzewajac resztki wieczornego posilku. Usmiechnela sie do niego niesmialo, a on nie mial serca mowic jej, ze nie chcial grzac jedzenia, zeby zebrac z wierzchu zakrzepniety tluszcz i posmarowac nim twarze dla ochrony przed wiatrem. Mieso kuny, pociete na paski, suszylo sie przez noc, lecz, sadzac z wygladu, nie bylo jeszcze takie jak trzeba. Musi wystarczyc. Skorka zesztywniala, ale nie mial czasu na zmiekczenie jej moczem, wiec pokazal Ash, jak kulac ja po kamieniach paleniska niczym walek ciasta i obijac piesciami. Gdy zajela sie jedzeniem, przetrzasnal dom w poszukiwaniu ubran, nozy i zywnosci. Panowal dojmujacy ziab. Kilimy i koce znalezione w schronie burzowym byly sztywne i oszronione. Wybral dwa najlepsze koce i wytrzepal je z lodu. Na dnie skrzyni z czerwonego drewna znalazl pare kozlowych rekawic. Wlasciciel nie wysuszyl ich dobrze i skore porosla szara plesn, ale i tak je zalozyl. Nawet pasowaly, choc niemal nie nadawaly sie do noszenia i smierdzialy stechlizna. Znalazl jeszcze staroswiecki welniany plaszcz przypalony na ramieniu, dzieciecy kapturek z owczej skory, blaszany kubek z lanolina i woskiem pszczelim oraz noz z nadzartym przez rdze zelaznym ostrzem. Dom zostal dokladnie spladrowany - mozliwe, ze dwa razy, przez Bluddow i Hailow - i nie zostalo w nim nic uzytecznego czy wartosciowego. I ani odrobiny jedzenia. Raif patrzyl, jak Ash zaklada rdzawy plaszcz i kapturek. Podczas jego nieobecnosci owinela mieso w liscie szczawiu, natopila sniegu, ogrzala buty i ponczochy nad ogniem. -Nie masz plaszcza - powiedziala. -Wystarczy mi koc. Gdy tylko naostrze noz, potne futro kuny na kaptur. Ash sciagnela brwi. -Powinnam zabrac zapasy z obozu. Wszystkie sakwy lezaly w sniegu. Moglam zabrac tyle, ile dusza zapragnie. -To niewazne - powiedzial i naprawde tak myslal. Skierowala na niego spojrzenie szarych oczu, potem odwrocila glowe. Raif chcial powiedziec: "Jesli ktos znow cie dotknie, rozedre go na sztuki golymi rekami", ale zmienil zamiar. -Wylej wode w plomienie i zadus ogien. Ja pojde okulbaczyc konia. Rozwidnilo sie. Zrywajacy sie wiatr niosl zapach lodowcow. Snieg pod nogami miejscami byl miekki, a czesciowo stopiony przez krotkotrwala odwilz. Raif okryl derka grzbiet walacha, zalozyl siodlo i zapial popreg. Rece wydawaly sie wielkie i niezdarne. Kiedy zacisnal je na trzonku, chcac naostrzyc noz na kamiennym progu, musial zagryzc wargi, zeby nie jeknac. Metal byl niewiele wart. Rdza wgryzla sie gleboko w niehartowne zelazo i skraj nie dawal sie naostrzyc. Raif usunal widoczne plamy rdzy i jak najlepiej wyostrzyl czubek. Ash wyszla z domu, gdy konczyl robic kaptur, zdzierajac siersc z dwoch paskow do wiazania pod szyja. Przerwal prace, zeby na nia popatrzec. Rabek nadpalonego plaszcza zamiatal snieg, gdy szla. Wiatr zarozowil jej policzki, zaszklil oczy lzami. Pasma srebrzystych wlosow powiewaly wokol kaptura. Czas spedzony w okraglaku Ganmiddichow wyszedl jej na dobre i twarz Ash zyskala miekkosc, ktorej wczesniej nie widzial. -Czy Psi Lord dobrze cie traktowal? - zapytal, pomagajac jej wspiac sie na siodlo. Szare oczy odrobine pociemnialy. -Nie mogl sie doczekac, kiedy sie mnie pozbedzie. W milczeniu opuscili zagrode. Raif prowadzil walacha przez labirynt wybiegow dla owiec, kojcow, kamiennych murkow i drewnianych szop, smakujac w marszu powietrze. Chmury byly brzemienne sniegiem, jednak bardziej martwil go zapach lodowcow. Kiedy tak daleko na poludniu powietrze pachnialo Pustkowiem, oznaczalo to tylko jedno. Narzucil ostre tempo. Im dalej na zachod beda w chwili uderzenia burzy, tym lepiej. Gorzkie Wzgorza pochwyca burze, zatrzymaja ja miedzy terenami HalfBluddow na wschodzie i Bannenow na zachodzie. Musieli jak najszybciej dotrzec pod oslone zachodniej tajgi, zeby kamienne sosny i czarne swierki przyjely na siebie glowny impet sniezycy. Idac u boku konia, wypatrywal tropow posrod karlowatych brzoz i derenia. Nawyk ten tkwil w nim gleboko. Zeszlej nocy przekonal sie, ze nie potrzebuje strzal, by zabic zwierze ciosem w serce. Kawalek lupka, ciezki jak zelazo i niebieski jak oczy Dhoone'ow wystarczyl, by usmiercic kune. Myszkowala przy zagrodzie dla owiec, przyciagnieta zalegajacym tam zapachem rzezi. Wyweszyla go, uslyszala chrzest zamarznietego blota pod jego butami - jej czule uszy mogly uslyszec nawet oddech czerwonej myszy polnej, siedzacej w norze pod dwoma stopami sniegu. Zobaczyl ja, gdy uciekala pod murem. Wyrwal kamien z blota i ogrzal go w garsci, nie spuszczajac jej z oczu. Ash tak bardzo potrzebowala jedzenia.Bylo inaczej niz w chwili wypuszczania strzaly. Wystapila tylko prymitywna namiastka przywolywania. Najkrotsza chwila bezruchu nie polaczyla go ze stworzeniem, nie przeniknela do niego zadna wiedza o ofierze. Niespodziewanie zobaczyl serce, plonaca bryle wegla, a wtedy liczyla sie tylko predkosc, zdyscyplinowana wspolpraca oka i reki. Nic nie wiazalo go ze zwierzeciem. Cisnal kamien. Serce przygaslo. Nie slyszal uderzenia. Zrobilo mu sie niedobrze, gdy tylko opuscil reke. Soki zoladkowe zabulgotaly mu w gardle. Osunal sie w bloto, zeby zwymiotowac, splunac i oczyscic usta. Minelo pare minut, zanim nabral sil, by wstac i odszukac zwierze. Mdlosci minely jeszcze przed powrotem do domu, ale wstyd pozostal. Zabijanie zwierzyny w ten sposob bylo niegodne mysliwego. -Nie przejdziemy za wzgorza na miejskie ziemie? Myslalam, ze Angus chcial ominac ziemie klanow. Glos Ash przerwal jego rozmyslania. Podniosl glowe, by na nia popatrzec. Lanolina na jej twarzy zrobila sie woskowa i nieprzejrzysta pod wplywem lodowatego wiatru. -Zyskamy na czasie, jesli bedziemy zmierzac prosto na zachod. Stracilibysmy pol dnia na przejscie przez wzgorza. -Ale Angus powiedzial... -Angusa tu nie ma. Ja jestem. I nie wiem nic o domenie Glaive. Znam za to ziemie klanow az po tereny Orrlow na zachodzie i szlak wiodacy na Rownine Burz. - Mowil szorstko, nie bardzo wiedzac, dlaczego. Nie chcial tlumaczyc Ash, ze Angus wybral trase przez ziemie nalezace do miasta tylko dlatego, zeby nie narazic go na spotkanie z Hailami. Dziesiec dni temu byl z tego rad. Teraz o to nie dbal. Blackhailowie wycieli z kamienia pamiec o nim. Jesli w drodze napotka jakiegos Haila, bedzie musial go zabic albo sam zostanie zabity. I, co dziwne, ta mysl wcale nie sprawila mu przykrosci. Teraz znal swoja sytuacje. Marzenia o powrocie do domu umarly. -Jak uciekles z wiezy? Zastanowil sie, dlaczego postanowila zapytac go dopiero teraz. Nie odpowiedzial. -Wymusilam na Psim Lordzie obietnice - podjela Ash po chwili. - Przysiagl, ze nie zrobi ci krzywdy przed moim odjazdem. - Usmiechnela sie przelotnie, rozpamietujac przeszle wydarzenia. - Jest dzikim, nieokrzesanym i gwaltownym czlowiekiem. Ale mysle, ze bal sie mnie bardziej niz ja jego. -Nie podbil Dhoone'ow na wlasna reke. Ash sciagnela brwi. -Co to znaczy? -Dom Dhoone'ow, zbudowany przez klanowego krola Thorniego Dhoone'a, jest najlepiej ufortyfikowany sposrod wszystkich okraglakow. Ma mury grubosci szesnastu stop i dach z zelaznego kamienia. W noc ataku przebywalo w nim pieciuset wojownikow, a wielu innych strzeglo pobliskich fortow i pogranicznych czatowni. Jednakze Psiemu Lordowi udalo sie przelamac obrone, podniesc Ostowa Brame i wyciac trzystu ludzi. -Co wcale nie znaczy, ze mial pomoc. -Znaczy. Z ran zadanych mieczami Bluddow nie wycieklo dosc krwi, by zbrukac pancerze. -Nie rozumiem. -Rzucono czary, ktore spowolnily bicie serc Dhoone'ow. Czary sprawily, ze nie mogli podniesc broni we wlasnej obronie. Psi Lord wiedzial, ze Dhoone'owie nie beda zdolni do walki. Odniosl zwyciestwo, ale stracil honor. - Raif mowil twardym glosem. Widzial, jak Ash pochyla sie w siodle, gotowa bronic Psiego Lorda. Widzial i wcale mu sie to nie podobalo. Spojrzala na niego z niedowierzaniem. -Jesli nawet uzyto czarow, jak twierdzisz, to skad mozesz wiedziec, ze pochodzily z zewnatrz? Mogl pomagac ktos z klanu. -Klany nie uzywaja czarow. -Do czego zmierzasz? -Ta sama osoba, ktora pomogla Psiemu Lordowi zajac okraglak Dhoone'ow, zabila mojego ojca, mojego naczelnika i dziesieciu innych czlonkow mojego klanu. Ash westchnela cicho. Mowil dalej, utwierdzajac sie w tym przekonaniu. -Bylo nas pietnastu. Obozowalismy na zlych ziemiach, przy starym szlaku losiow. Co roku w pierwszym miesiacu zimy, kiedy stada ciagna na poludniowy wschod, Blackhailowie ruszaja po nalezna im czesc zwierzyny. Tej zimy razem z bratem bralismy udzial w lowach. Byl to wielki zaszczyt. Sam Dagro Blackhail kierowal polowaniem. Po raz pierwszy od pieciu lat wyruszyl na losiowe szlaki. Polowanie szlo kiepsko. Tem powiedzial, ze losie wyczuly nadejscie srogiej zimy i pociagnely na poludnie miesiac wczesniej niz zwykle. -Kto to jest Tem? -Moj ojciec. - Slowa te prawie nie sprawily mu bolu. - Byli sobie bliscy z Dagrem Blackhailem. Mace Blackhail tygodniami chodzil za swoim przybranym ojcem, namawiajac go, zeby ruszyl z nimi na polnoc, ale to moj ojciec w koncu go przekonal. "Jedzmy na polnoc ostatni raz, Dagro. Bedziemy siedziec w siodlach, poki nie poobcieramy tylkow, pic slodowa gorzalke, poki glowy nie zaczna nam pekac, i strzelac do losi, poki nie skapiemy sie we krwi". - Slyszac w uszach glos ojca, Raif odezwal sie szybko, zeby go uciszyc. - Dzien przed planowanym powrotem Drey i ja urwalismy sie z obozu, zeby postrzelac do zajecy. Urzadzilismy zawody, kto dalej strzeli i kto zabije wiecej zajecy, gdy... gdy cos poczulem. -Czary? Pokiwal glowa. Nagle trudno mu bylo mowic. -Popedzilismy do obozu co tchu, lecz oni juz nie zyli. Wszyscy. Na broni nie bylo krwi, ani kropelki. Dwunastu martwych mezczyzn i ani jeden nie dobyl miecza, zeby sie bronic. Ash nie probowala okazac wspolczucia i byl jej za to wdzieczny. Nie rozmawiali juz wiecej o przeszlosci i to tez wydawalo sie kolejnym powodem do wdziecznosci. Nie chcial dzielic pewnych wspomnien wyniesionych z obozu na zlych ziemiach. W milczeniu zmierzali na zachod, dnem rzecznej doliny wchodzac na terytorium nastepnego klanu. W poludnie natkneli sie na kamienny slup, gleboko zatopiony w sniegu, z wyrytym znakiem Bannenow, skrzyzowanymi dwurecznymi mieczami. Klan Bannen byl maly, ale bogaty, mial wiele jezior obfitujacych w pstragi, polacie wyzynnych lak dobrych do wypasu owiec i kopalnie zelaza, siegajace na setki stop w glab Gorzkich Wzgorz. Przysiagl wiernosc Dhoone'om, ale nie byla to przysiega wiazaca. Kiedy to im odpowiadalo, dawni naczelnicy czesto opowiadali sie po stronie Blackhailow, i Hawder Bannen walczyl u boku Ornfela Blackhaila przeciwko krolowi Dhoone pod Kobyla Skala. Bannenowie slyneli z walki na miecze. Tem niegdys powiedzial, ze cwicza fechtunek, stojac po szyje w rwacej wodzie. Raif spojrzal ku polnocy. Dom Bannenow byl niski, przylegal do stromego urwiska z piaskowca i z rzeki nie bylo go widac. Zgadywal, ze stoi jakies dziesiec mil na polnoc, gdyz widzial dym snujacy sie nad czubkami drzew. Za dymem, na najdalszych krancach widnokregu, ciemnialo czolo burzy nadciagajacej z Wielkiego Pustkowia. Dotknal buta Ash. -Gotowa do galopu na starym Mulim Uchu? -A co bedzie z toba? -Tez pogalopuje, na wlasnych nogach. Chce dotrzec do tych drzew... - wskazal na polnocny zachod, gdzie wysoczyzna schodzila na spotkanie ze starym sosnowym borem - w ciagu godziny. Musimy miec kryjowke w chwili uderzenia burzy. - Klepnal walacha po zadzie. - Ruszaj! Ash nie miala innego wyboru, jak popuscic wodze. Grudy sniegu uderzyly Raifa w piersi, gdy kon gwaltownie ruszyl. Patrzyl za nim przez chwile, zadowolony, ze Ash radzi sobie z jazda przez snieg z taka predkoscia, potem sam pobiegl. Odzwyczail sie od szybkiego ruchu i nogi mu drzaly pod ciezarem ciala. Nie do konca zrosniete zebra chrzescily, gdy sadzil sus za susem. Rozzloszczony wlasna slaboscia, pedzil na zlamanie karku, wyrzucajac fontanny blekitnych krysztalkow i brylki zamarznietej ziemi. Ash wysforowala sie daleko. Wiatr juz przesiewal suchy snieg i sniezne kity powiewaly na graniach. Wiatr przybral na sile, niskie zawodzenie lomotalo w uszach. Tutaj Wilcza Rzeka zakrecala szerokim zakolem na polnoc i splycala sie, zasilajac tuziny lososiowych jezior, rozbijajac rzeczny kamien na zielony piasek i tworzac obronna linie wokol poludniowych kresow Bannenow. Pod pewnym wzgledem Raif cieszyl sie z nadejscia burzy. W inny dzien wojownicy, gornicy kopiacy zelazo i traperzy wedrowaliby miedzy domem Bannenow a wzgorzami. Twarz i rece palily go w czasie biegu, palce puchly w parowej lazni uwiezionego w rekawicach potu. Nim dopedzil Ash, sciagnal rekawice zebami i zatknal za pas. Zebra przy kazdym oddechu bolaly go tak, jakby zaraz mialy popekac. Ash zsiadla z konia i opierala sie o pien trzydziestoletniej jodly. Dotarla do drzew kwadrans przed nim i miala dosc czasu, by oczyscic chrapy konia, wytrzepac snieg z plaszcza i powiesic kaptur na najnizszej galezi, zeby sie przewietrzyl. Usmiechnela sie szeroko, gdy sie zblizyl. -W taki dzien mnie znaleziono. Biala pogoda mi nie przeszkadza. Nie mogl sie z nia nie zgodzic. Jej oczy skrzyly sie jak morski lod. Przysiadl na pietach, zeby zlapac oddech. Ash wyjela blaszana miske zabrana z chalupy, pelna swiezego, czesciowo stopionego sniegu. Raif zastanowil sie, gdzie go trzymala, ze rozgrzal sie tak szybko. -Co dalej? - zapytala. Spojrzal na niebo pomiedzy strzelistymi wiezycami czarnych swierkow. -Idziemy dalej na zachod. Nie stac nas na tracenie polowy dnia przez burze. Ash energicznie pokiwala glowa. -Teraz ty bedziesz jechac. Chcial zaprotestowac, powiedziec jej, ze jest wojownikiem, a wojownik nie bedzie jechac konno, gdy kobieta idzie piechota, lecz zebra mu trzeszczaly, rece palily zywym ogniem i sama mysl o wstaniu przyprawiala go o bol ud. Aby zachowac resztki dumy, polecil: -Wyjmij z worka troche miesa. Musimy posilic sie przed dalsza wedrowka. -Nie jestem glodna. -Nie obchodzi mnie to. Nie mozesz polegac na tym, co mowi ci zoladek. Bedziesz jadla na kazdym popasie. Tutaj, na ziemiach klanow, wycienczenie przychodzi dwa razy szybciej niz w murach Spire Vanis. Ash spiorunowala go wzrokiem i bez slowa komentarza zaczela przezuwac pasek kuniego miesa. Raif niemal sie rozesmial, ale jego uwage przyciagnela plamka swiezej krwi na bandazu walacha. Zostawil Ash, zeby sie tym zajac. Mule Ucho zniosl jego zabiegi z apatia starego konia, dla ktorego nie ma juz nic nowego pod sloncem. Oczyszczajac rane i obmacujac ja w poszukiwaniu sladow odmrozenia, Raif przylapal sie na rozmyslaniu o Losiu. Mial nadzieje, ze walach jest w drodze do okraglaka Blackhailow, do Orwina Shanka, a nie do domu Dhoone'ow. Nie chcial, zeby Psi Lord mial cos, co nalezalo do niego. Ash podeszla i patrzyla, jak okreca noge walacha. Wiatr tarmosil jej plaszczem, rdzawa welna lopotala za jej plecami jak sztandar. "Sztandar klanu Free" - pomyslal Raif bez zwiazku. -Wczesniej, kiedy bylismy na otwartej przestrzeni, powiedziales, ze Mace Blackhail pojechal na zle ziemie ze swoim ojcem. Dlaczego wiec nie zginal wraz z innymi? Nie potrzebowala duzo czasu, zeby dojsc do sedna. Wiazac ostatni supel na bandazu duzo mocniej, niz bylo potrzeba: -Mace twierdzil, ze tropil czarnego niedzwiedzia, gdy nadciagneli napastnicy. Powiedzial, ze minal sie z nimi o sekundy, i ze, widzac lezace w sniegu cialo przybranego ojca, mogl myslec tylko o jednym: o powrocie do domu i ostrzezeniu klanu. - Sam sie zdziwil, ze slowa padaly tak latwo. - Nim wrocilismy z Dreyem do okraglaka, wszyscy juz byli przekonani, ze sprawca napasci byl klan Bludd. To klamstwo. Wszystko klamstwo. Mace nie wiedzial nic o poleglych, ani gdzie lezeli, ani jakie otrzymali rany. Wyruszyl przed rozpoczeciem ataku. Pojechal do domu na wierzchowcu przybranego ojca. -Przeciez wy dwaj mogliscie wszystko wyjasnic, otworzyc ludziom oczy. Raif usmiechnal sie gorzko, skora na jego twarzy napiela sie mocno. -Nie znasz Haila Wilka. Urodzil sie w klanie Scarpe. Obraca jezykiem szybciej niz mieczem. -Ale skoro Bluddowie nie byli winni, to dlaczego Psi Lord po prostu wszystkiemu nie zaprzeczyl? -Poznalas go. Jak myslisz? Ash przegarnela reka wlosy. -Duma. Spodobala mu sie mysl o przypisaniu sobie zaslugi. Raif posmakowal gorycz w ustach. -Mowisz jak Psi Lord we wlasnej osobie. -Tak ci powiedzial? -Tak. - Raif wstal. - A co powiedzial ci o mnie? Nie zamrugala, choc srebro w jej oczach nagle sie ozywilo. -Powiedzial, ze zabijales kobiety i dzieci na Szlaku Bluddow. Nazwal cie morderca. Nie skomentowal. Nie chcial znieslawiac brata ani klanu. Kiedy stalo sie jasne, ze nie zaprzeczy oskarzeniu, Ash zabrala plaszcz i ruszyla przez las na zachod. Patrzyl za nia. Zaczal proszyc snieg, ciezkie biale platki wirowaly miedzy drzewami. Po paru minutach Ash zniknela za sniezna zaslona. Raif dosiadl walacha i ruszyl w slad za nia. Burza szla ich tropem gleboko w tajge, zrzucajac snieg z galezi, gnac do ziemi mlode drzewka i ryczac jak rzeka na skalnych progach. Jazda wymagala wiekszego skupienia niz wedrowka na piechote, gdyz konskim nogom stale zagrazaly skryte pod sniegiem wykroty. Snieg nie byl zlezaly i trudno bylo ocenic grubosc pokrywy; Ash czesto musiala wybiegac do przodu i gruntowac snieg cienkim kijem. W koncu oboje szli na wlasnych nogach, chylac glowy w obronie przed wiatrem. Zapadl wczesny zmierzch, tajga rozmigotala sie blekitem i szaroscia. Raif czul, jak rozek Dreya przy kazdym kroku uderza go w biodro. Wydawal sie ciezszy, niz powinien. Wkrotce mogl myslec wylacznie o kawalku rogu i miarce proszku z kamienia przewodniego. "Bogowie, blagam, niech Dreya nie spotka nic zlego - myslal. - Niech rana zagoi sie czysto i niech nie sprawi mu bolu". Trudno bylo zajac sie szukaniem schronienia na noc. Chcial isc dalej, isc i nigdy sie juz nie zatrzymac. Powstrzymala go tylko mysl o buzujacym ogniu, o grzaniu rak nad zoltymi plomieniami i o ich cieple na twarzy. Zima nikt nie mieszkal w tajdze. Traperzy, zbieracze i drwale spedzali w lasach wiosne i lato, ale na chlodne miesiace sciagali do kamiennych domow. Czesto budowali letnie chaty, ale Raif nie mial wiekszej nadziei na ich znalezienie w czasie zamieci. Zatrzymal sie przy kepie mlodych sosen w waskiej niecce i zaczal odzierac miekkie galezie z pobliskich drzew, zeby wymoscic jame. Ash oporzadzila Mule Ucho, potem pomogla Raifowi sklecic prymitywny daszek z przygietych sosen. Wiatr bil w nich bez litosci, wydzierajac z rak cale galezie. Za kazdym razem, gdy Raif mocniej zaciskal dlonie, bol zapieral mu dech w piersiach. Burza przycichla, nim umocnili schronienie. Jego rekawice lepily sie od bialej zywicy, a pod rekawicami palce lepily sie od krwi. Ash zrzucila kaptur, ktory natychmiast wypelnil sie sniegiem. Oddychala szybko i plytko, wiec kazal jej odpoczac, a sam zbudowal dlugie ognisko w poprzek wejscia do schronu. Fakt, ze nie protestowala, tylko bez slowa usiadla na wysciolce z igliwia, bardzo go zmartwil. Miala since pod oczami. W pospiechu zbyt luzno nakladl paliwa. Dobrze zbudowane dlugie ognisko moglo plonac przez cala noc: wsparte na slupkach polana kolejno podsycaly ogien, gdy spalily sie podporki. Jednak Raif bardziej przejmowal sie stanem Ash niz calonocnym cieplem, dlatego spietrzyl chrust oraz polana szybko i byle jak. Rozniecil ogien i dmuchal, by szybciej zajely sie galezie. Posiekal mieso kuny tepym nozem i ugotowal rosol. Mowil do Ash w trakcie pracy, poniewaz nie chcial, zeby zasnela z pustym zoladkiem. Byla zima i czul mroz, wiec mowil o wiosnie, opowiadal jej o ziemiach Hailow po pierwszej odwilzy, o kobiercach bialego wrzosu, ktore pojawialy sie w ciagu jednej nocy, o pierscieniach fiolkow kwitnacych w topniejacym sniegu. Opowiadal o ptakach, o niebieskich czaplach wysokich jak czlowiek i uszatych sowach, ktore potrafily uniesc w dziobie doroslego zajaca, i o malych brunatnych jezykach, ktore zwisaly z galezi glowami w dol jak nietoperze. Nie wiedzial, jak dlugo mowil, lecz gdy raz zaczal, to jedna za druga przypominaly mu sie rzeczy dosc wazne, aby o nich opowiedziec. Ash sluchala w milczeniu. Po pewnym czasie jej oddech stal sie plytszy, oczy zaczely sie mruzyc, az wreszcie zamknely sie na dobre. Raif zdjal rosol z ognia. Pochylil sie nad nia i dotknal jej ramienia. -Masz. Wypij przed snem. Wziela od niego miske i przycisnela do piersi, zeby para grzala jej twarz. Po dluzszej chwili powiedziala: -Nie wierze w to, co Psi Lord powiedzial o Szlaku Bluddow. Nie wierze, ze zabiles kogokolwiek z zimna krwia. Pokiwal glowa. Wmawial sobie, ze jej slowa nie maja wiekszego znaczenia, lecz nie do konca bylo to prawda. Pozniej juz nie rozmawiali. Jedli i pili w milczeniu, patrzac w roztanczone plomienie dlugiego ogniska. Burza zamiatala ogonem, wstrzasajac szalasem. Ash zasnela, gdy Raif wciaz trzymal w spekanych i bolacych rekach miske z resztka rosolu. Okryl ja jak najlepiej, sprawdzil, czy skora nie styka sie ze sniegiem, a potem usadowil sie przed ogniem. Nie mogl spac. Byl ogromnie znuzony, ale sen nie nadchodzil. Patrzyl na nocne niebo nad plomieniami. Byla bezksiezycowa, bezgwiezdna noc w srodku zimy; nie byla to noc, ktora czlowiek przy zdrowych zmyslach z wlasnej woli spedza pod golym niebem. Moze wobec tego on nie byl przy zdrowych zmyslach, poniewaz wstal z miejsca przy ogniu, naciagnal kozlowe rekawice i skorzane buty i wyszedl z cieplego, suchego szalasu. W niecala minute znalazl odpowiedni kawalek zielonego kamienia: poszarpany, z zyla olowiu. Czyszczac go ze sniegu, wszedl do ciemnej, strzelistej swiatyni lasu. Burza minela i nocne zwierzeta buszowaly w poszukiwaniu jedzenia, a on byl Patrzacym na Umarlych. *** Nasluchiwacza przebudzil syk ploz. Serce trzepotalo w jego piersiach niczym sniezna ges. Starcze usta byly suche jak wyprawiona skora, a oczy, niegdys ciemnobrazowe, teraz niebieskie od snieznej slepoty, przez dlugi czas nie chcialy mu ukazac otaczajacego swiata. Nad saniami wisialo ciemne, rozgwiezdzone niebo: zaczela sie dluga noc zimy.Znow snil stary sen, ten, w ktorym Harannaqua prowadzi go w ciemne miejsce, gdzie czekaja krolowie Sullow. Byli tam Lyan Summerled, Thay Blackdragon i Lann Swordbreaker, a takze krolowa Sullow, Isane Rune. Nasluchiwacz wiedzial, ze nie sa to jego krolowie, a jednak go nawiedzali. Nie byli martwi, nie do konca, gdyz cialo miejscami nadal przywieralo do kosci i poruszali sie jak ludzie, nie duchy. Usmiech Isane byl piekny, dopoki krolowa nie rozchylila ust, ukazujac jame pelna skrwawionych zebow. Lyan Summerled, niegdys najslawniejszy ze wszystkich krolow, polozyl mu na ramieniu skorzasta reke i wydyszal do ucha jedno slowo: Niebawem. Sadaluk zadrzal. -Nolo - powiedzial, odwracajac sie do czlowieka, ktory kierowal saniami. - Musimy zawrocic. To nie jest dobra noc na blaganie o blogoslawienstwo bogow, ktorzy mieszkaja pod morzem lodu. Nolo nie okazal zaskoczenia, jego brazowa twarz ani troche sie nie zmienila; moze tez wyczuwal zle sily. Wolajac na psy, szarpnal hamulce i zaczal wprowadzac sanie w szeroki zakret na szarym przybrzeznym lodzie. Sadaluk, opatulony w niedzwiedzie skory, w wiewiorczej czapce na glowie, siedzial z przodu i przygladal sie, jak psy zwalniaja i zmieniaja kierunek. Byly spasione - Nolo je przekarmial - jednak tym razem powstrzymal sie od krytyki. Spasione psy swiadczyly o dobrym sercu wlasciciela, a po mroku nieproszonego snu Nasluchiwacz rad byl z towarzystwa czlowieka, ktory kochal swoje psy jak wlasnych krewnych. Sanie sklecone z rogu i drewna wyrzuconego przez morze, powiazane foczymi sciegnami, wyszly z zakretu i zatrzymaly sie z poslizgiem. Psy, zaprzezone jeden za drugim, zlamaly szyk, sklebily sie i zaczely tarmosic szory. Zeby mialy spilowane, mogly wiec tylko ssac i zuc rzemienie. Nolo sciagnal grube rekawice i podszedl do Nasluchiwacza. Brakowalo mu tchu, jego piers szybko wznosila sie i opadala. -Jestes niezdrow, Sadaluku? Milczales przez dlugi czas. Nasluchiwacz potrzasnal glowa. -Snilem. Zapadla cisza. Nolo mial skruszona mine, jakby to jego sanie byly winne za sen. Nasluchiwacz nie widzial powodu, by temu zaprzeczac: nie zasnalby, gdyby sanie nie sunely tak gladko i cicho. Powiedzial: -Kiedys, wiele zywotow temu, kiedy zima trwala kilka sezonow i Bogowie Swiatel ploneli czerwienia, nasz lud zjadal skory z grzbietow i z namiotow, zeby przetrwac. Wszystkie psy zostaly zabite. Matki usmiercaly wlasne dzieci, zeby zaoszczedzic im cierpien, gdyz glod trawil je od srodka. Starcy, tacy jak ja, wychodzili na morze lodu i juz nie wracali. Mlode pary, swiezo poslubione, zamykaly sie w lodowych domkach i marly z glodu w swoich objeciach. Nim wrocily cieple wiatry i peklo morze lodu, przy zyciu zostalo tylko dwanascie osob. Jeden mezczyzna, Harannaqua, ktory stracil zone i trojke dzieci, rozzloscil sie na bogow za to, ze nie zeslali zadnego ostrzezenia. "Gdybysmy wiedzieli, zgromadzilibysmy wieksze zapasy - zawolal. - Mniej bysmy jedli pod koniec lata". Bogowie wysluchali go i choc nie znosza, gdy ludzie wytykaja im bledy, przyznali mu racje. "Od dzis twoj lud bedzie uprzedzany, Harannaquo Czterech Strat - odrzekli. - Odrzemy cie z ciala i zabierzemy z soba twoja dusze, a ilekroc beda sie zblizac ciezkie czasy, poslemy cie do Lodowych Lowcow, bys ostrzegl ich w snach". I tak oto bogowie zabrali go i przyuczyli do tego zadania. Nasluchiwacz spojrzal uwaznie na swojego mlodego przyjaciela. Chmura zamarznietego oddechu chwiala sie miedzy nimi jak trzecia osoba. -Tak, Nolo z Milczacych San, dzisiaj snilem o Harannaqua, o nim i o czterech krolach. Nolo powoli pokiwal glowa. Po dlugim namysle zapytal: -Co mamy zrobic, Sadaluku? Nasluchiwacz niecierpliwie machnal reka. -Uwazac na siebie. Byc czujnym. Mniej karmic psy. - Nolo zarumienil sie, ale jego zaklopotanie nie sprawilo Sadalukowi zadnej satysfakcji. Bal sie i jego glos zdradzal strach, gdy polecil: - Ruszaj. Nolo nie szczedzil bicza i przeklenstw, ustawiajac psy w rzedzie. Musial zalozyc uprzaz i ciagnac jak jeden z nich, zeby przypomniec zwierzetom, co maja robic. Sadaluk szczelniej otulil sie niedzwiedzia skora, gdy sanie szarpnely i ruszyly. Czterej krolowie Sullow. Nie jego, przypomnial sobie, jakby to moglo cos zmienic. Laczyla ich krew, ale krew stara, bardzo stara. Mogla rozcienczyc sie w wode w ciagu trzynastu tysiecy lat. Prawda, Lodowi Lowcy i Sullowie wywodzili sie z tego samego miejsca za Morzem Nocy, ale opuscili je dawno, w zamierzchlej przeszlosci. Wielkie lodowce cofnely sie na polnoc, slonce spalilo pustynie na popiol, a zelazne gory wzrosly z nasion skaly i kamienia... Wydarzylo sie wiele wiecej, od kiedy Sullowie i Lodowi Lowcy zwali sie krewnymi. Dlaczego zatem ich przeznaczenie nadal sie splatalo? Nasluchiwacz chmurnie wpatrywal sie w gwiazdy, snieg, rozmigotany blekitny pejzaz lodowego morza. Gdzie byli Dalecy Jezdzcy? Kruk ruszyl w droge dwa ksiezyce temu; powinni juz tu byc. Wazylo sie ich przeznaczenie, nie jego. -Smignij biczem psy, Nolo! Smialo! - Nasluchiwacz patrzyl, jak Nolo smaga biczem zwierzeta, i probowal na chwile zapomniec o snie. Eloko obiecala, ze po powrocie pokaze mu trzecia sekretna korzysc plynaca z wielorybiego tranu i juz ustawila kamienny garnek nad lampa do podgrzania, gdy razem z Nolo pakowali sanie. Dwie pierwsze korzysci ogromnie mu sie spodobaly i nic nie moglo byc przyjemniejsze od mysli o poznaniu trzeciej. Ale gdy sprobowal wyobrazic sobie szeroka i gladka twarz Eloko, zobaczyl oblicze kogos innego. Thay Blackdragon, Krol Nocy, spogladal na niego oczami Sullow: granatowymi jak niebo o polnocy, pocietymi zylkami lodu. Pasy ciala zwisaly z jego policzkow, ledwie przyslaniajac biale skraje kosci. Jechal na rumaku z cieni i czarnego oleju, ktory falowal pod dotknieciem reki. Sciagnal wodze i zwierze otworzylo pysk, odslaniajac najezone kolcami stalowe kielzno. Krol Nocy usmiechnal sie upiornie, jak wczesniej Isane Rune. Niebawem - wysyczal. - Nasze tysiac lat prawie przeminelo. Po raz pierwszy w swoim stuletnim zyciu Nasluchiwacz nie wiedzial, czy spi, czy sni na jawie. Rozdzial 47 ODZIENIE Z GRZBIETU MARTWEGO Przed switem byli juz w drodze, przemierzajac gory i doliny sniegu, ktory oblepial pnie sosen jak sople wosku swiece. Dzien wstawal powoli, rozswietlajac na przelotne chwile oszronione igliwie oraz bialka i zeby Ash. Wiatr, lagodny i zimny, dal z poludnia. Gdzies za horyzontem samiec pardwy wrzeszczal na rywala, ktory za bardzo zblizyl sie do jego terytorium.Raif niosl na plecach dwa zabite lisy, ktore szybko zamarzaly w zimnym, suchym powietrzu. Wypatroszyl je, ale nie odarl ze skory. Chcial przytroczyc je do tylnego leku siodla, lecz stary walach chrapal nerwowo, zaniepokojony zapachem dzikich zwierzat. Ash prowadzila konia za uzde. Nierowna pokrywa sniegu utrudniala jazde, dlatego wolala wedrowac na wlasnych nogach. Raifa martwily cienie pod jej oczami i zoltawy odcien skory. Powoli zblizali sie do poludniowo-zachodniego skraju tajgi, gdzie osiadly snieg umozliwi jazde wierzchem. Przypuszczal, ze moga juz byc na terenach Scarpe'ow, choc nic nie potwierdzalo domyslu: wszystkie znaki kryly sie pod gruba pokrywa sniegu. Bannenowie i Scarpe'owie sasiadowali z soba, lecz nie darzyli sie miloscia. Choc Scarpe'owie byli zaprzysiezeni Blackhailom, przysiega nie powstrzymywala ich od patrzenia lakomym wzrokiem na poludniowe kresy ziem sprzymierzencow. Naczelnikowala im Yelma Scarpe, ktora w ciagu dziesieciu lat rzadow zagarnela ziemie Bannenow i Dreggow, a takze przejela kontrole nad pagorkami, ktore przez osiem dekad pozostawaly w rekach Orrlow i stanowily doskonale tereny lowieckie. Symbolem Scarpe'ow byla czarna lasica z mysza w pysku. Ich zawolanie brzmialo: "Nasze slowa tna rownie ostro jak nasze miecze". Yelma Scarpe nie toczyla bitew z Bannenami, Dreggami i Orrlami. Nie. Po prostu podstepnie wydzierala im ziemie kawalek po kawalku. A teraz czlowiek z jej klanu zostal naczelnikiem Blackhailow. Raif niemal sie usmiechnal. Skora na dloniach pekla, gdy zacisnal je w piesci. -Spojrz! - zawolala Ash, wskazujac na polnocno-zachodnie niebo nad czubami drzew. - Dym. Popatrzyl w tamta strone. Dym, oleisty i gesty od sadzy, buchal w wielkich klebach w odleglosci kilku mil. Dom Scarpe'ow. To nie moglo byc nic innego. Okraglak stal blisko granicy z Bannenami, na urwisku otoczonym pasem trujacych sosen. Zimna fala niepokoju omyla jego policzki. Kto napadl na Scarpe'ow? Bluddowie dotarli na zachod nie dalej jak do terenow Ganmiddichow i byli teraz w odwrocie. Hailowie nie zaatakowaliby jednego z zaprzysiezonych klanow, zwlaszcza tego, z ktorego pochodzil Hail Wilk. Czyzby zatem zrobili to Bannenowie lub Gnashowie? Albo wypedzeni z wlasnego okraglaka Ganmiddichowie? A moze bedacy w podobnej sytuacji Dhoone'owie? Niezaleznie od tego, kto byl agresorem, atak oznaczal eskalacje klanowych wojen. A atak na klan sprzymierzony z Blackhailami oznaczal, ze musza zareagowac. -Raif! Stoj! Dlaczego jedziesz na polnoc? Musial sie obejrzec, zeby zobaczyc Ash. Szla wiele krokow za nim, w kierunku wytyczonym z samego rana. Popatrzyl na slady swoich stop na sniegu - odbijaly na polnoc od szlaku. Wzial sie w garsc. "Co ja robie? Podpalenie domu Scarpe'ow nie powinno mnie obchodzic". Zly na siebie, zawrocil na szlak. Narzucil szybkie tempo. W poludnie wyszli z tajgi i wedrowali wzdluz zamarznietych pol lezacych na polnoc od rzeki. Od poludnia skaliste garby i urwiska, stanowiace zachodni kraniec Gorzkich Wzgorz, rzucaly na wode ciemne, ruchliwe cienie. Gdzies pod nimi lezaly Zelazne Jaskinie, wygrzebane przez Mordraga Blackhaila, Naczelnika Kreta, i zagarniete przez Krzywoprzysiezcow sto lat pozniej, kiedy poklady zelaza byly juz na wyczerpaniu. Tem mowil, ze sciany Zelaznych Jaskin sa czarne i skrzace, i ze nikt nie wnosi tam noza z obawy, ze ucieknie mu z reki. Krzywoprzysiezcy oglosili jaskinie miejscem swietym. Wierzyli, ze Jedyny Prawdziwy Bog spedzil tam jedna noc po Przebudowie Swiata. Wypedzenie ich zajelo Aranowi Blackhailowi, wnukowi Mordraga, ponad dwadziescia lat. Na wprost, na zachodzie, blekitnawe szczyty Nadmorskich Pasm wygladaly jak okrety zbudowane z lodu. Tego dnia Raif czesto na nie spogladal. Latwiej bylo spogladac w przod niz za siebie. Od czasu do czasu mijali resztki scian, spekane luki, bloki ociosanego kamienia. Ruiny. Staly na ziemiach klanow dluzej od najstarszego okraglaka. Podobne szczatki widzial na ziemi swojego klanu, z tego samego mlecznego kamienia, ktory zawsze, nawet w najcieplejszy dzien, wydawal sie bardzo zimny w dotyku. Tem mowil, ze w wielkich bialych lasach Dhoone'ow i Bluddow snieg skrywa cale miasta. Powiadano, ze od jednego z takich miejsc pochodzi nazwa klanu Castlemilk, czyli Mleczny Zamek. Raif po drodze zbieral wszystko, co nadawalo sie do jedzenia. Przeszukiwal trawiaste kotliny i zarosla, zbierajac jagody macznicy, owoce dzikiej rozy, liscie miety i male huby rosnace na prochniejacych pniach. Wprawdzie upolowal lisy, ale zwierzeta mialy oblozone jezyki i nie podobala mu sie mysl o zjadaniu ich miesa. Raz czy dwa widzial lsniace biale pardwy kryjace sie w sniegu, lecz nie probowal na nie zapolowac. Ash wiedziala, ze moglby zabic je kamieniem, co wcale nie znaczylo, ze chcial, aby to widziala. Zarzadzil odpoczynek, gdy dotarli do kepy starych wierzb. Postanowil wyciac sobie kij. Mial tylko noz znaleziony w zagrodzie Ganmiddichow i sporo sie natrudzil, zmagajac sie z twardym drewnem. Odpilowanie jednej galezi i obciecie bocznych galazek kosztowalo go wiele minut wytezonej pracy. Ash, ktora od chwili opuszczenia tajgi jechala wierzchem, nie zsiadla. Skulila sie w siodle, wspierajac brode na piersiach. Kiedy zauwazyla, ze na nia patrzy, wyprostowala plecy i sprobowala sie usmiechnac. Nie odpowiedzial jej usmiechem. Wspominal, co powiedzial Heritas Cant, ze narastajaca w niej moc bedzie naciskac na wewnetrzne narzady, az zaczna pekac. Byc moze odczytala te mysli z jego twarzy, gdyz powiedziala: -Nic mi nie jest. Jestem troche zmeczona, to wszystko. -A glosy? -Walcze z nimi. - Skierowala na niego czyste szare oczy i nagle pozalowal, ze te glosy nie naleza do prawdziwych ludzi, z ktorymi moglby walczyc i zabijac. Niestety, byly cienista nicoscia, ktorej nie mogl nawet zobaczyc. -Musisz jesc - powiedzial po chwili. - Masz. Wez to. Podal jej galazke z zamarznietymi jagodami macznicy i pare owocow dzikiej rozy. Wszyscy wyjezdzajacy na zle ziemie w sezonie lowieckim zabierali do sakiewki suszona dzika roze. Twarde rozowe owoce powstrzymywaly chorobe, nawet gdy nie bylo zadnej zieleniny do jedzenia. Ash skrzywila sie, gryzac owoc. -Przywykniesz do nich szybciej niz do lisiego miesa - zapewnil. Usmiech, jakim go obdarzyla, rozgrzal i zarazem zmrozil jego serce. - Idziemy. Mamy jeszcze godzine swiatla. Noc spedzili pod oslona wzgorza, w jamie wygrzebanej w zaspie. Kiedy Ash zasnela, Raif poszedl na polowanie. Zabil wyploszonego z nory lodowego zajaca i tlusta biala pardwe, ktora zerwala sie do lotu, kiedy potknal sie o jej gniazdo. Zadowolony z lupu, zawrocil do jamy, marzac o goracym posilku. Zupa z ciemnoczerwonego lisiego miesa na wodzie ze sniegu nie byla zbyt udana. Wyczul cos zlego, gdy wspial sie na wzgorze. Noc pociemniala, zgestniala, jakby skurczyla sie do polowy. Jama wygladala tak, jak ja zostawil, a przed wejsciem plonelo ognisko, lecz cos sie zmienilo. Powietrze stalo sie chlodniejsze. Z pobliskiej kepy osik dobiegal szelest i grzechot, gdy wiatr targal galeziami. Nagle worek ze zwierzyna zaciazyl mu na plecach. Rzucil go w snieg. "Ash". Zaciskajac w dloni kruczy talizman, popedzil do jamy. Na sniegu przed wejsciem widnialy tylko slady jego stop, lecz choc do schronienia nie wszedl ani czlowiek, ani zwierze, wiedzial, ze Ash odeszla. Jej cialo lezalo na macie z wierzbowych witek, ktore rozlozyl dla ochrony przed zimnem. Miesnie jej ramion i rak dygotaly tak gwaltownie, ze tulow podskakiwal na macie. Usta miala otwarte, a w nich poruszalo sie cos ciemnego, podobnego do smoly. "O, bogowie..." Raif scisnal talizman. Opadla go instynktowna chec ucieczki. Czul moc, tak jak pies wyczuwa chorobe. Heritas Cant mial racje: cos takiego nie powinno istniec. Zabij dla mnie cala armie, Raifie Sevrance. Potrzasnal glowa, zatrwozony szybkoscia, z jaka naszla go mysl o zabijaniu. To bylby akt milosierdzia - podszepnal cichy glos. - I zyskalbys wdziecznosc swiata. -Nie - powiedzial glosno. Nie mial brata, nie mial klanu, pamiec o nim wycieto z kamienia. Ale mial Ash i przysiagl ja chronic. I kim byl, by oceniac wartosc zycia innej osoby? Myslac o Angusie, wyobrazajac sobie, co by zrobil, gdyby byl tutaj, w dolinie rzeki na zachod od ziem Scarpe'ow, sciagnal rekawice i uklakl przy Ash. Ilekroc zaczynala czerpac czary, Angus wkladal w jej usta klebek welny, wiec on tez musial to zrobic. Szybko odcial kawalek materialu z plaszcza Ash i uformowal go w kulke. Staral sie byc delikatny, gdy wpychal kulke w jej usta, lecz rece mu drzaly, a pragnienie pozbycia sie tego, co widzial na jej jezyku, kazalo mu wepchnac knebel gleboko w gardlo. Ash poderwala sie, nekana skurczami zoladka. Polozyl reke na jej zebrach i nacisnal mocno, zeby powstrzymac odruch wymiotny. Choc panowal chlod, krople potu splywaly po jego twarzy. Nogi Ash zadrzaly. Sciegna napiely sie na szyi, gdy walczyla z kneblem. Trzymal ja, az wreszcie przestala sie prezyc. Jej miesnie zwiotczaly. Jeszcze jej nie puszczal, oddychajac urywanie, z sercem walacym o zebra. Wreszcie odsunal sie od maty, zeby podrzec lisie skory na pasy i zwiazac jej rece i nogi. W ustach czul smak czegos, co moglo byc strachem. Wciaz mial przed oczami oleista czern tego, co niczym plynny metal przesuwalo sie po jej jezyku. Delikatnosc popadla w zapomnienie, gdy ja krepowal. Pozniej, kiedy siedzial przy wejsciu do jamy i grzebal w ognisku koncem wierzbowej laski, zastanawial sie, co by sie stalo, gdyby wrocil z polowania duzo pozniej. Ash lezala spokojnie, jej rece spoczywaly nieruchomo pod kocem. Siegacz, tak nazwal ja Cant. Raif nie wiedzial, co to oznacza. Slyszal, co mowil Cant, lecz jego slowa niczego nie wyjasnialy. Odlozyl kij i wyciagnal rece, chcac ogrzac je nad plomieniami. Probowal myslec o czyms innym, o lodowym zajacu i pardwie, ktore lezaly porzucone w sniegu, o kurczacym sie zapasie drewna, o ubraniach wymagajacych przewietrzenia, lecz nie mogl sie zmobilizowac do zabrania za ktoras z tych rzeczy. Lepiej, zeby siedzial tutaj i mial oko na Ash. Czas mijal, ognisko przygasalo, male czerwone plomyki pelgaly po weglach. Raif doszedl do wniosku, ze nie zasnie. Bol w zebrach dokuczal mu znacznie mocniej niz dotychczas, rece bolaly i splywaly sluzem. Mimo to oczy mu sie zamknely, mysli przestaly sie rodzic i zapadl w gleboki sen bez marzen. Przebudzil sie w ciemnosci pare godzin pozniej, caly obolaly, ale dziwnie wypoczety. Zanim wyszedl na zewnatrz, zeby sie zalatwic i dolozyc do ognia, przecial skorzane pasy, ktore mocowaly rece Ash do bokow. Knebel byl mokry od sliny i musial sila rozchylic jej szczeki, zeby go wyciagnac. Otworzyla oczy, gdy odsuwal reke od jej twarzy. Szybko schowal knebel za plecy. Potarla reke, na ktorej widnialy glebokie slady po wiezach. -Jak dlugo? -Przez noc. Tylko przez jedna noc. Spuscila oczy. Usta jej zadrzaly, ale po chwili sie opanowala. Pomogl jej usiasc. Juz liczyl dni. Jeszcze dwa i dotra na Rownine Burz. Za tydzien stana u stop Gory Potopu. -Jak sie czujesz? -Jestem zmeczona. Rece mnie bola. - Skrzywila sie. - I mam brzydki smak w ustach. -Przyniose ci troche wody. -Raif. Odwrocil sie w jej strone. -Myslisz, ze sie uda? Mialam szczescie, ze... sie zbudzilam. - Ostroznie pokrecila glowa, jej oczy pociemnialy od wspomnien. - Tak trudno z nimi walczyc. Sa teraz silniejsi. Ten dzien na przeleczy ich odmienil. Byli blisko przedarcia sie i czuli to. Nie wiedzial, co powiedziec. Ash musi wierzyc, ze cala i zdrowa dotrze do Jaskini Czarnego Lodu. Ale Tem nie nauczyl go klamac. W koncu rzekl: -Zabije konia na mieso, wezme cie na plecy i tak ruszymy, i predzej stopy pozolkna mi od mrozu, niz poddam sie czy zawroce. Sklonil glowe i wyszedl na mroz tak siarczysty, ze kazdy oddech palil go w gardle niczym kwas. Wyruszyli z jamy, zanim sie rozwidnilo. Ksiezyc juz dawno zaszedl, lecz snieg jarzyl sie niebieskawo, jak gdyby oswietlalo go jakies dalekie zrodlo swiatla. Raif kazal Ash jechac klusem na walachu, a sam biegl, zeby dotrzymac im kroku. Czesto zostawal z tylu, gdyz potluczone zebra pozbawialy go tchu. Gdy slonce wzeszlo na czyste blekitne niebo, granitowe szczyty Nadbrzeznych Pasm wydaly sie bliskie na wyciagniecie reki. Zimowe slonce tylko go denerwowalo, zwlaszcza kiedy widzial, jak Ash rozluznia kolnierz plaszcza, jakby bylo jej cieplo i potrzebowala powietrza. Wcale nie bylo cieplo. Bylo zimno, dosc zimno, by lzy zamarzaly na policzkach. W klanie Blackhail nie brakowalo ludzi, ktorzy mogliby duzo powiedziec o niebezpieczenstwach wiazacych sie ze zludnym przekonaniem, ze slonce oznacza cieplo. Pod blekitnym niebem odmrozono tyle samo uszu co w najglebsze, najciemniejsze noce. Raif ani na chwile nie mogl zapomniec o wlasnym ciele. Rece bolaly go nieustannie, ale przynajmniej nie byly zdretwiale. "Klopoty zaczynaja sie wtedy, gdy ich nie czujesz - mawial Tem - nie wtedy, gdy bola". Uksztaltowanie terenu zmienialo sie stopniowo w ciagu dnia. Wielka, ciemna przestrzen tajgi rozciagala sie po same Nadbrzezne Pasma, ale w miare zblizania sie do wododzialu nabierala innego charakteru. Drzewa byly mniejsze, skarlowaciale z powodu poznowiosennych przymrozkow, odwilzy w srodku zimy i trawiacej je snieznej plesni. Swierki ustepowaly poskrecanym sosnom i limbom. Podloze zrobilo sie twardsze, na dnie doliny zalegaly ogromne glazy spekane od mrozu. W szczelinach rosly poszarpane brody trawy i zoltego mchu. Rosochate wierzby tulily sie do ziemi bardziej na podobienstwo krzewow, nie drzew. Twardy i suchy snieg chrzescil pod nogami jak piasek. Okolica przypominala Raifowi zle ziemie. Czul tutaj te sama zimna suchosc. Nim slonce osiagnelo zenit, nie byl juz pewien, przez czyje ziemie wedruja. Byc moze nalezaly do Orrlow, klanu mieszkajacego najdalej na zachodzie. Z drugiej strony wiedzial, ze gdzies tutaj plynie strumien zwany Czerwona Struga. Do ziem lezacych za strumieniem roscili sobie prawo Blackhailowie. Na poludniu plynela Wilcza Rzeka i czasami widzial jej czarne oleiste wody. Wiekszosc doplywow wyschla albo zamarzla. Dolina Wilczej Rzeki przecinala Nadbrzezne Pasma i Raif wiedzial, ze stanowi ona najkrotsza i bezpieczna droge na Rownine Burz. W poludnie zrobili krotki popas i zjedli resztki pieczonego ptaka. Raif uwaznie obserwowal Ash. Skore miala zolta i cos zlego stalo sie z jej twarza. Zmiana byla subtelna, jednakze dostrzegl ja i poznal od razu. Malenkie zmarszczki w kacikach oczu i ust zniknely. Podskorne plyny wygladzily skore i sprawily, ze spuchly policzki. Widzial wczesniej podobne objawy u Braidy Tanny, starszej siostry Lansy i Hailly, ktorej cialo zlozone zostalo w wydrazonym pniu lipowym w miesiacu przysiegi Dreya. Trucizna, powiedzial Inigar Stoop. Organizm dziewczyny ulegl zatruciu. Po poludniu Raif kazal Ash jechac przez dlugi czas galopem. Sam biegl za nia, walac stopami po zamarznietej ziemi, z uszami plonacymi w zimnym powietrzu. O zachodzie slonca Ash zatrzymala konia. Byl spory kawalek za nia, lapiac oddech pod masywna wychodnia wapienia, kiedy uslyszal wolanie. Nim dotarl do konia, zsunela sie na ziemie i ruszyla w kierunku kamieni lezacych na wzgorzu na polnoc od sciezki. Nieznaczny ruch jej ciala zmrozil mu krew w zylach. Stanela z rekami przycisnietymi do bokow i z zacisnietymi ustami. Raif sekunde pozniej dotarl do glazow. Szare, z leciutkim odcieniem blekitu, pokryte szronem i ziarnistym sniegiem... wcale nie byly glazami. Na wzgorzu lezalo szesciu Orrlow, sadzac z paskow bialego lyka wplecionych w warkocze i jasnego, polyskliwego plotna plaszczow. Na podstawie glebokosci i wygladu sniegu osadzil, ze zwloki leza tu niecale dwa tygodnie, jednakze zimne, suche powietrze juz zaczelo je mumifikowac. Zlapal Ash za reke. Jego wzrok powedrowal ku cieniom pod skorupa szronu: blekitne, idealnie zakonserwowane oko, usta otwarte dosc szeroko, by widac bylo rozowa kluske zamarznietego jezyka, piesc zacisnieta wokol slupa powietrza. -Co zrobimy? - zapytala szeptem Ash. Raif w tej samej chwili zwrocil uwage na krazek bitego srebra lezacy niedaleko cial. -Nic. -Nie trzeba ich poblogoslawic, pochowac? Widzial, ze jest zdenerwowana, ale pokrecil glowa. -Zabil ich moj klan. Nie bede zajmowac sie cialami, ktore zostaly porzucone. -Skad wiesz, ze zrobili to Blackhailowie? -Ten kawalek srebra nalezy do Blackhailow, nikogo innego. Oni zabili tych ludzi, a kiedy bylo po wszystkim, jeden z nich otworzyl swoj rozek i wyrysowal krag na sniegu. -Aby oddac hold poleglym? -Nie. Nie oddaje sie holdu temu, kogo wlasnie sie zabilo. Krag ma przyciagnac oczy Kamiennych Bogow, aby wiedzieli, ze sa tutaj dusze do zabrania. Ash wyrwala sie i odsunela. -Dlaczego zabili tych ludzi tutaj, gdzie nikt nie mieszka? -Poniewaz jestesmy na ziemi Blackhailow, a w klanach trwa wojna. Cos musialo rozzloscic lub przestraszyc Haila Wilka. Przeciagnal rekami po twarzy. Orrlowie byli sojusznikami Hailow. Oba klany od dwoch tysiecy lat sasiadowaly ze soba i jak tylko siegal pamiecia, wszelkie spory rozwiazywano przy Palenisku. Jak widac, to sie zmienilo. Do czego zmierzal Mace Blackhail? Co takiego sie stalo, ze kazal zabic tych ludzi? Naczelnik Orrlow, Spynie Orrl, nie byl glupcem. Byl najstarszym naczelnikiem w klanach, przezyl cztery zony, dwoch synow i corke. Dagro Blackhail lubil go na tyle, by zaprosic go na oba swoje sluby, a kiedy przed pieciu laty Spyniemu urodzila sie pierwsza prawnuczka, naczelnik Orrlow przyslal Dagrowi dziesiec sztuk czarnych karkow dla uczczenia tego radosnego wydarzenia. Raif nie wyobrazal sobie, by Spynie Orrl mogl zaatakowac Hailow. Czlowiek, ktory podejmowal zbyteczne ryzyko, nie dozywal tak sedziwego wieku. Klan Scarpe. Na wspomnienie dymu wznoszacego sie nad ziemiami Scarpe'ow jego twarz ochlodzila sie tak szybko, jakby przylozyl do niej lod. Jesli z jakiegos powodu klan Orrl skrzyzowal miecze z klanem Scarpe, Mace Blackhail dopilnowal, zeby Orrlowie drogo za to zaplacili. Mogl zwac sie Hailem Wilkiem, ale byl Scarpe'em z krwi i kosci. Raif zamknal oczy. Czul sie tak zmeczony, ze moglby polozyc sie na zamarznietej ziemi i zasnac obok martwych. Wiedzial, ze nie ma pewnosci, czy podpalenie okraglaka Scarpe'ow ma zwiazek ze zmumifikowanymi cialami na wzgorzu. Scarpe'owie przyciagali wrogow, tak jak scierwo muchy. Ale jesli nawet te dwa wydarzenia nie byly powiazane, nic nie zmienialo brutalnej prawdy. Klanowe wojny rozprzestrzenialy sie jak pozar na stepie. Mace Blackhail rozkazal zabijac Orrlow. Okraglak Scarpe'ow stanal w plomieniach. Ziemie Ganmiddichow zagarniete zostaly najpierw przez Bluddow, potem przez Blackhailow. Niedobitki Dhoone'ow nadal byly rozproszone, jednakze ich zebranie i uderzenie na Bluddow pozostawalo wylacznie kwestia czasu. Kiedy to sie skonczy? Kiedy kazdy kamien przewodni rozbity zostanie w proch, a wszyscy w klanach polegna? Raif popatrzyl na polnocny wschod ku ziemiom Blackhailow. Po paru minutach linie wokol jego ust stwardnialy i zabral sie za odzieranie martwych z ubran. *** Tej nocy nie znalazl zwierzyny. Mysl o Ash nie pozwalala mu oddalac sie zbytnio od obozu. Noc byla ciemna, bezksiezycowa, i niebo zdawalo sie wisiec na wyciagniecie reki. Wiatr splywajacy z gor mrozil sline na zebach, a oczy napelnial piekacymi lzami. Para oddechu zamarzala na kunim kapturze w ciagu kilku minut.Wrocil do obozu, orzac snieg odretwialymi stopami. Oddalili sie od Orrlow tylko na tyle, by stracic ich z oczu. Obozowali w suchym kanale burzowym oslonietym daszkiem z wierzbowych witek, wyslanym wierzbowymi liscmi i mchem. Raif wytrzepal z lodu ubrania zdarte z Orrlow i rozlozyl je na grzbiecie walacha, zeby rano byly cieple i suche. Ash zaproponowala, ze mu pomoze, lecz Raif kazal jej rozpalic ognisko i przygotowac suszone mieso lisa na kolacje. Wraz z ubraniami zostala zdarta skora i choc wcale nie przypominala ludzkiej, nie chcial, zeby ja widziala. Ash nie spala, gdy wszedl do szalasu. Siedziala z kolanami podciagnietymi wysoko pod brode. W powietrzu snulo sie pelno dymu, ktory nie nadazal uciekac, a ogien buzowal jak szalony. Raif poznal, ze Ash dokladala do ognia. Zdjal rekawice i uklakl obok niej. Drzala gwaltownie, jak wyciagnieta z lodowatej wody. -Masz - powiedzial, otulajac ja kocami - musisz sie dobrze okryc. Usmiechnela sie blado. -Nie polujesz? -Nie. - Jego spojrzenie przesunelo sie po stercie wierzbowych galezi, ktore zebral na opal; nie wystarczy na reszte nocy. Ash spalila ponad polowe zapasu. - Czy glosy wrocily? Pokiwala glowa i spuscila ja na piersi. -Teraz nie opuszczaja mnie ani na chwile. Czasami nie sa silne i moge je odepchnac. Kiedy indziej brzmia tak glosno, jakby ci, ktorzy mowia, stali obok mnie... i czuje ich zapach... sa zimni, oczy maja czarne i martwe. "To takie latwe - mowia. - Takie proste. Wystarczy siegnac". -Wiesz, kim oni sa? -Ludzmi. Przynajmniej niegdys byli ludzmi... jakby cienie z zewnatrz znalazly droge do srodka. - Z trudem przelknela sline. - Oni nas nienawidza, Raif. Od bardzo dawna przebywaja w zamknieciu i marza o wolnosci. Wlasciwie nie robia nic innego, tylko wyobrazaja sobie, co to znaczy byc wolnym... Tam jest zimno i ciemno, nie dociera do nich nawet odrobina swiatla... A oni sa skuci lancuchami, lancuchami z krwi. Nazywaja mnie "pania" i mowia, ze mnie kochaja, ale to wierutne klamstwo. Sa ich tysiace, tysiace tysiecy, i kazdy czeka, zebym siegnela. Raif dorzucil witek do ognia. Teraz rozumial, dlaczego Ash tak bardzo pragnie sie ogrzac. Gdy zolte plomienie ogarnely nowe drewno i cienie zatanczyly po glinianych scianach schronu, Ash powiedziala: -Dlaczego ja istnieje, Raif? Skoro to, co moge zrobic, jest takie straszne, dlaczego w ogole przyszlam na swiat? Jej oczy jasnialy w blasku ognia. Zagryzla spierzchnieta i spekana dolna warge. Raif chcial wziac ja w ramiona i trzymac tak dlugo, az sie rozgrzeje, poczuje bezpieczna i pozbedzie sie strachu. Chcial powiedziec: "To niewazne, do czego jestes zdolna. Jesli tej nocy zrobisz wylom w murze i wypuscisz ze Slepni cala armie, ja zostane u twego boku i bede cie chronic. Teraz jestes moim klanem". Zamiast tego powiedzial: -Wszyscy rodzimy sie z darem zadawania smierci i cierpienia. Niektorzy musza starac sie bardziej od innych, zeby nikomu nie wyrzadzic krzywdy. Ash oczekiwala innej odpowiedzi, a jednak widzial, jak mysli nad jego slowami, odganiajac reka dym od twarzy. -Ty tez sie starasz, prawda? -Tak. Przysunela sie do niego, az zetknely sie ich ramiona, i patrzac w ogien, powiedziala: -Dlaczego ze mna zostales, Raif? Nie chcesz niczego ode mnie. Nie czeka cie nagroda za doprowadzenie do jaskini. Byc moze oboje umrzemy w zimnie i sniegu, a nim ktos natknie sie na nasze ciala, bedziemy wygladac jak ci Orrlowie na wzgorzu: sini, biali i zamarznieci. Raif siedzial bez ruchu, w milczeniu. Co mial rzec? Byla dla niego wszystkim, mial tylko ja, lecz nie mogl jej tego powiedziec. Byc moze zaczelaby mu wspolczuc, a on nie potrzebowal niczyjego wspolczucia. Pochylil sie i pogrzebal kijem w ogniu. -Chyba bedzie lepiej, jesli pojdziemy spac. Ash patrzyla na niego dlugo, bez mrugania, on jednak udawal, ze tego nie zauwazyl. Skulil sie pod kocem i czekal na sen. Przed switem przebudzilo go wycie wichury. Ogien zgasl juz dawno, temperatura w schronieniu spadla ponizej punktu zamarzania wody. Lodowy dym wisial nad nim w powietrzu niczym kawalek jego duszy. Przez pewien czas lezal bez ruchu, sluchajac wichru, jak nauczyl go Tem. Wysoki swist mowil o powietrzu przepychanym przez gorskie przelecze i cienkie jak igla szczeliny w skalnych scianach. Niski szum, miekki jak glos matki usypiajacej dziecko, mowil o lodzie. Wiatr niosl krysztaly lodu. Wstal, choc wcale nie mial na to ochoty. Bol przeszyl rece, gdy naprezyl zesztywniale z zimna miesnie. Nie mogl otworzyc lewego oka, a kiedy potarl brode, martwy naskorek i krysztalki lodu posypaly sie na jego reke. Musial zagrzac wode i wytopic ostatnie krople tluszczu z lisa, jednak mysl o wychodzeniu na zewnatrz i zbieraniu opalu ciazyla jak niestrawny posilek. Tarl lewe oko, az go rozbolalo i szkarlatne plamy rozkwitly pod powieka, a potem rozwarl je na sile. Wraz z kawalkiem lodu zerwal czesc rzes. Przeklinal zimno. Okrecil sie kocem jak plaszczem, podszedl do Ash spiacej pod sciana schronienia. Oddychala plytko, jej piersi ledwie sie poruszaly. Wypowiedzial jej imie, glosno, bojac sie, ze sie nie przebudzi. Zamrugala. Raif ukryl ulge. -Jest ranek. Za cwierc godziny musimy byc gotowi do drogi. Okryj sie dobrze. Wiatr niesie dzisiaj lod. Zostawil ja sama, jak zawsze, swiadom, ze kobiety po przebudzeniu potrzebuja troche czasu dla siebie. Rozerwal wierzbowa strzeche i wyszedl na lodowa burze. Otoczyla go ruchliwa biel zlodzonego sniegu niesionego wiatrem, ktory mozna bylo zobaczyc i dotknac. Wielkie sople lodu zwisaly z pochylonych, poskrecanych sosen. Wszystko, co zylo, pokrywala puszysta plesn szadzi. Twardy i suchy snieg pekal pod nogami jak tafle szkla. Z pochylona glowa, z rekami skrzyzowanymi na piersiach, Raif brnal ku plozacej sie wierzbie, gdzie przywiazal konia. Walach byl w marnym stanie. Od wczoraj nie dostal jedzenia. Zyly wokol pyska i oczu popekaly od mrozu i mimo wielu derek i ubran rozlozonych na grzbiecie wstrzasaly nim dreszcze. Gdy tylko uslyszal jego kroki, zarzal cicho i postapil ku niemu na niepewnych nogach. Raif pogladzil go po chrapach, dziwnie poruszony tym powitaniem. Troche pozniej dolaczyla do niego Ash, opatulona w kazdy skrawek welny i skory, jaki mogla znalezc. Mdle, nie podkreslone cieniami swiatlo uwydatnialo zolta barwe jej skory. Usta mialy taki sam kolor jak reszta twarzy. Usmiechnela sie blado. -Teraz rozumiem, dlaczego nazywaja te ziemie Rownina Burz. Raif nie mial pojecia, jak mu sie udalo odpowiedziec usmiechem. Nie mial serca mowic jej, ze Rownina Burz lezy dopiero za gorami, nad samym morzem. Ash wskazala stos ubran upchnietych pod derka walacha. -Musisz zalozyc te rzeczy, te, ktore zdjales z... - jej glos sie wyciszyl. "Martwych" - dokonczyl w myslach. Ash zadrzala, jakby powiedzial to na glos. On tez dygotal, ale odwrocil sie i zaczal odkrywac konia. Pasowaly. Ubrania zabitych lezaly na nim jak uszyte na miare. Bialy plaszcz Orrla mial niebieskawy odcien sniegu i w tej zawierusze Raif stal sie niewidoczny, co sprawilo mu pewna satysfakcje. Orrlowie byli zawolanymi mysliwymi i nawet w srodku zimy jadali swieze mieso, podczas gdy wszystkie inne klany lamaly sobie zeby na wedzonej losinie. Za godlo mieli lodowego zajaca, a Tem mowil, ze nikt nie porusza sie tak szybko i bezglosnie po sniegu jak Orrl. Raif dotknal pokrywki na rozku z szacunku dla tych umiejetnosci. Klan Orrl byl twardy, zyl na trudnej ziemi i przez tysiac lat pozostawal wierny Blackhailom. Odpedzil te mysl. To nie jego sprawa, co zrobili Blackhailowie, ani co zrobil jakis inny klan. Zmuszajac sie do myslenia o terazniejszosci, zmuszajac zmysly do walki z burza, osiodlal walacha i przygotowal go do podrozy na zachod. Ubrania zdarte z martwych cial grzaly mu plecy. Rozdzial 48 NOC "U POGANIACZA JACKA" -Ta twoja nowa dzierlatka to wiedzma - powiedzial Gyve Wheat.-Nie. To aniol - sprzeciwil sie Burdale Ruff. - Zgadywanie, czego czlowiek chce, jeszcze zanim on sam zda sobie z tego sprawe, jest darem niebios, a nie przeklenstwem dwunastu piekiel bez jednej parszywej owcy. - Popis elokwencji zepsulo bekniecie, na ktore Burdale Ruff pozwolil sobie pod koniec wypowiedzi. Usmiechajac sie glupawo, wielki kudlaty owczarz przeprosil, a potem z satysfakcja drugi raz ulzyl przeciazonemu zoladkowi. Guli Moler docenil komplement wyrazony tym zdrowym beknieciem, ale byl zbyt mocno zainteresowany tematem rozmowy, by ryzykowac, ze przerwie ja jedno ze slynnych Ruffowych przedstawien dawanych po obfitej i suto zakrapianej kolacji. Nim jasnowlosy Cly ve Wheat i maly Silas Craw o szczurzej twarzy zdazyli zadrwic z blazenstw Burdale'a, Gull wtracil z ozywieniem: -Nie zwalbym Maggy dzierlatka. Dawno juz wyrosla z rozowych wstazek i przyciasnych trzewiczkow. Jest wdowa, jak wiesz. Wdowa. Clyve Wheat, ktory nie byl tak pijany jak Ruff, choc wcale przez to nie madrzejszy, tracil Silasa Crawa z taka sila, ze maly owczarz niemal spadl z beczulki piwa, na ktorej siedzial z powodu braku krzesel. -Wdowa, powiada! Wdowa! Ano, ja moge rzec ci tylko tyle, ze musiala wyjsc za maz, zanim odstawiono ja od cycka. Powiadam ci, ze ta niewiasta nie starsza jest od mojej siostry Bell. Silas Craw, ktory wyprostowal sie z szybkoscia czlowieka przywyklego do popychania, chrzaknal na zgode. -Bell! - zawolal z uczuciem. Wszyscy czekali, ale nie dodal ani slowa. Guli Moler sciagnal brwi, przenoszac spojrzenie z jednego na drugiego. Mieli niezle w czubach. Co oni mogli wiedziec o kobietach i ich wieku? Z parsknieciem, jego zdaniem pasujacym do wlasciciela karczmy, przecisnal opasle cielsko miedzy krzeslami Burdale'a Ruff'a i Clyve'a Wheata, zeby pozbierac ze stolu puste kufle, dzbany i misy. Burdale Ruff zlapal go za ramie. -Wpadla ci w oko, prawda, Guli? Bedac od czternastu lat jedynym wlascicielem karczmy "U Poganiacza Jacka", Guli Moler byl przyzwyczajony do pijakow i pijackiej gadki. Z doswiadczenia wiedzial, ze najlepszym sposobem postepowania z czlowiekiem, ktory za duzo wypil i za duzo gada, jest sciagniecie ust na znak glebokiej zadumy, a potem glosne przyznanie: "A juzci! Pewnikiem masz racje". Nic nie gasilo zapalu lepiej jak przyznanie racji. W tym jednakze przypadku nie mogl sie do tego zmusic. Nie wtedy, gdy chodzilo o Maggy. Po prostu nie wypadalo. Chrzaknal. -Maggy jest przyzwoita niewiasta, Burdale'u Ruffie. I dobrze sie prowadzi. Nie pozwole jej obrazac, wiec ukroc swoj niewyparzony jezyk. - Staral sie mowic cicho, ale, jak to zwykle bywa, wiesc o wybuchu konfliktu rozeszla sie po karczmie niby aromat wieprzowego pasztetu. Nim skonczyl ostatnie zdanie, w calej izbie zalegla pelna wyczekiwania cisza. Nagle zdal sobie sprawe, ze jest goraco. Trzy tuziny klientow "Poganiacza", w wiekszosci w ubraniach mokrych i parujacych po wejsciu z burzy, czekalo na reakcje Burdale'a Ruffa. Burdale Ruff nie byl najwyzszym mezczyzna w Trzech Wioskach - ten honor nalezal do przyglupiego Broda Hauncha, ktory zarabial na zycie lupaniem kamieni - ale otaczala go slawa najwiekszego rozrabiaki. Byl pijakiem najgorszego rodzaju, gdyz nie sposob bylo przewidziec jego zachowania. W czasie krotszym niz potrzeba na spuszczenie kwarty piwa, potrafil przeskoczyc od zartu do grozby. Guli czul, jak wielkie niczym kielbasy palce Burdale'a wbijaja sie w jego ramie. Male oczka zmniejszyly sie do wielkosci lebkow od szpilek i nagle owczarz przestal wygladac na pijanego. Nie puszczajac szynkarza, kopnal stol, zeby zrobic wiecej miejsca. Guli zdazyl pomyslec o nogach stolu; trzeba bedzie natrzec je piaskiem, a potem wypolerowac. Wilgotny, cuchnacy torfem oddech Ruffa owional mu policzki. Klykcie trzaskaly jeden po drugim, gdy zaciskal w piesc wolna reke. Guli martwil sie o polamane stoly i krzesla. O krew na pieknej debowej podlodze. Pogiete dzbany. Rozlane piwo. Klientow, ktorzy moga wymknac sie bez uiszczenia naleznosci. Dopiero gdy prawa reka Burdale'a Ruffa - umiesniona jak byczy kark od strzyzenia owiec - cofnela sie kawalek, robiac zamach do poteznego ciosu, Guli Moler pomyslal, ze warto by zatroszczyc sie o siebie. Zamknal oczy. Modlil sie do duchow dawnych oberzystow, zeby mieli w opiece jego krzesla, jego kufle i jego skore. Majac zamkniete oczy, nie widzial, co sie stalo. Uslyszal kroki, raptem ich rytm sie zalamal i rozbrzmial kobiecy krzyk. Krzeslo przewrocilo sie z glosnym hukiem. Nastapil rumor, gdy metalowe kufle podskoczyly na stolach i twarde przedmioty posypaly sie na podloge. Gyve Wheat syknal glosno: -Niech to licho! Guli zaryzykowal uchylenie powiek. U jego boku stala pochylona Maggy Sea, zajeta masowaniem nogi, z pusta taca przycisnieta do piersi. -Wybaczcie mi, szlachetni panowie - zagruchala swoim najslodszym glosem. - Rano skrecilam kostke na Gospodarskiej Drozce. Nie przypuszczalam, ze zawiedzie mnie wieczorem. Guli przesledzil wzrokiem kierunek jej spojrzenia. Zwracala sie do Clyve'a Wheata i Silasa Crawa, zmoczonych do suchej nitki, ociekajacych piwem. Mokre wlosy oblepialy im czaszki, wasy zwisaly znad ust jak kawalki sznurka, pod lokciami na stole tworzyly sie kaluze. Guli zamrugal ze zdumienia. Maggy Sea rzucila w nich taca pelna piwa. Dopiero pozniej przyszlo mu na mysl, ze to istny cud, ze ani jedna kropelka nie spadla na Burdale'a Ruffa. Spojrzal na swego oponenta, gdy z jego ust wyrwalo sie dziwaczne sapniecie. Burdale nie patrzyl na niego. Burdale patrzyl na swoich dwoch kompanow. Piesc mial zacisnieta, ale niezbyt mocno. Na jedna chwile wszystko zamarlo w bezruchu. Zaden z trzydziestu szesciu klientow karczmy nie poruszyl sie ani nie odezwal. Burdale Ruff stal, oddychal i deliberowal. Potem wybuchnal smiechem. Bylo to jak wybuch wulkanu. Rozdziawil wielkie usta, rozdal nozdrza, zadarl glowe, a z jego gardla buchnal dzwiek przypominajacy dudnienie lawiny schodzacej ze szczytu gory. Co wazniejsze dla Gulla, puscil jego ramie i trzasnal piescia we wlasny wielki brzuch, kolyszac sie z uciechy. W ciagu paru sekund wszyscy pokladali sie ze smiechu. Jeden z gosci az mial lzy w oczach, drugi sie zakrztusil, inny spadl ze stolka i kulal sie pod stolem, poki jego polowica nie postawila mu buta na gardle. Guli Moler nigdy nie smial sie z klientow, poniewaz interes mogl na tym ucierpiec. Sciagnal brwi, patrzac na kaluze na stole i podlodze, probujac oszacowac straty. Ale z jakiegos powodu rachunki, ktore zwykle nie sprawialy mu klopotow, teraz plataly sie w glowie i jedynym, o czym mogl myslec, byla piesc Burdale'a Ruffa. Maggy Sea tez sie nie smiala. Odlozyla tace i dyskretnie wycierala rozlane piwo. W ciagu dziesieciu dni pracy "U Poganiacza" nie rozlala bodaj kieliszka piwa. Do dzis. Guli przyjrzal sie jej uwazniej. Czyzby zrobila to umyslnie, zeby odwrocic uwage Burdale'a Ruffa? -Hej, Maggy! - zawolal Burdale Ruff. - Pozwol, ze ci pomoge. Daj odpoczac tej kostce. Sam dwa dni temu bylem na tej drozce, jest kostropata jak poldupki mojego ojca. Dziw, ze nie zlamalas nogi.Guli Moler w zdumieniu patrzyl, jak Burdale Ruff na czworakach zbiera z podlogi cynowe kufle. Jego przemowa zakonczyla przedstawienie i goscie wrocili do swoich stolow z chyzoscia szczurow umykajacych z tonacego okretu. Guli, nagle rozumiejac, ze stoi i gapi sie na tych dwoje o wiele za dlugo, otrzasnal sie i popedzil po reczniki. Maggy Sea pracowala u niego od dziesieciu dni. Dziesiec dni bez jednej bijatyki, bez zadnych zgrzytow. Interesy nigdy nie szly lepiej. Kurki beczek byly takie czyste, ze mozna by karmic z nich oseski. Debowa podloga lsnila jak taca, olej w lampach zostal przecedzony przez druciane sita tak geste, ze prawie nie dymil. Wszystko bylo dzielem Maggy. Nawet jedzenie sie poprawilo, gdyz Maggy codziennie wstawala przed switem, zeby ugotowac swieza zupe na fasoli, grochu oraz boczku i przyrzadzic jagniece udzce z mieta. A jakby tego bylo malo, sama wypiekala chleb! Wyczyscila i wypolerowala szyld "Poganiacza", odepchala scieki burzowe, zlokalizowala tajemniczy przeciek w dachu i zalatala go pakulami z wprawa zeglarza uszczelniajacego burte okretu, nawet zabrala sie za destylowanie osadu z beczek i pedzenie ostrej, ale zaskakujaco smacznej zytniowki, ktora nazwala Gorzalka Molera. Ta kobieta byla cudowna pod kazdym wzgledem. Dlaczego zatem czul mrowienie niepokoju, gdy zdjal cieple reczniki z kociolka i odwrocil sie w strone izby? Byla taka cicha - wlasnie o to chodzilo. Slowa skierowane przed chwila do Clyve'a Wheata i Silasa Crawa byly w zasadzie jedynymi, jakie wyrzekla przez caly wieczor. Co za pomysl, zeby nazywac ja dzierlatka! Ha, przeciez byla co najmniej w wieku matki Clyve'a Wheata i prawdopodobnie starsza od samego Gulla. Czy aby na pewno? Trudno powiedziec. Jej pospolita twarz nie budzila westchnien adoratorow, ale umiejetnosci, z jakimi radzila sobie przy palenisku i beczulce piwa staly sie czyms w rodzaju miejscowej legendy. Juz sciagaly klientow z "Jagniecej Nozki". I to nie byle jakich klientow. Ludzi z fachem w reku. Takich, ktorzy woza z soba zony oraz starsze corki i zawsze placa brzeczaca moneta. Wystarczylo rozejrzec sie po gospodzie, zeby zobaczyc, ile zmienilo sie na lepsze. Maggy byla nieocenionym skarbem. Ledwie pare minut temu zapobiegla awanturze, ktora grozila uszkodzeniem nie tylko stolow i stolkow, ale i jego zdrowia. I, patrzac na kaluze, poznal pospolity cienkusz - najtansze piwo w gospodzie. Zapominajac o niepokoju, pogratulowal sobie szczescia. Maggy Sea swiadomie rozlala tanie piwo! Gdy podal cieple reczniki Clyve'owi Wheatowi i Silasowi Crawowi, zauwazyl, ze Maggy rozmawia z kims przez prog. Zaskoczyl go fakt, ze Maggy mowi wiecej od przybysza. Uklucie zazdrosci naprezylo miesnie w jego piersiach, gdy patrzyl, jak jej usta poruszaja sie przy uchu mezczyzny. Czyjas reka wcale nie lekko opadla na jego ramie. -Guli! Zgoda, co? Sam nie wiem, co mnie naszlo. Glupiec ze mnie. Nie chcialem ci przylozyc, wiesz. A gdyby nawet, to i tak pewnikiem bym chybil. - Burdale Ruff zaslonil widok na Maggy, usmiechajac sie jak urocze i wyjatkowo nieusluchane dziecko. Wcisnal w reke Gulla pare monet. - Za rozlane piwo, przyjacielu. Wiecej niz przyjacielu, co? Guli wzial sie w garsc. Burdale Ruff byl awanturnikiem, ale tam, gdzie pil, tam pili wszyscy owczarze z Trzech Wiosek. Krygowal sie, ale wreszcie przyjal monety: kiedy jeden mezczyzna daje cos drugiemu, obraza byloby nie przyjac prezentu. Guli dobrze o tym wiedzial. Wiedzial tez, ze Burdale Ruff chcial go uderzyc i ze na pewno by nie chybil. Jednakze jako wlasciciel i gospodarz "U Poganiacza" nie mogl sobie pozwolic na chowanie urazy. Zdobyl sie na wysilek. -Tak, niedzwiedziu. Przyzwoity z ciebie czlek, ze pomyslales o mojej stracie. Podejdz ze mna do szynkwasu, poleje ci gorzalki. - Monet owczarza nie wystarczyloby na gorzalke, ale w gospodzie liczyl sie zysk dlugofalowy. Dopiero kiedy napelnil alkoholem dwa drewniane kieliszki, przypomnial sobie o Maggy i czlowieku, z ktorym rozmawiala. Zerknal ku drzwiom. Mezczyzna siedzial w kompanii. Na jego twarz padalo wiecej swiatla i Guli Moler poznal jednego z nowych klientow, ktorzy przybyli spod "Jagniecej Nozki". Thurlo Pike. Rzemieslnik. Dekarz, jesli dobrze pamietal, z wypchanymi kieszeniami i wydatnymi ustami. Guli tracil sie kieliszkiem z Burdale'em Ruffem. Thurlo Pike rozmawial z innym przybyszem z "Jagniecej Nozki" i zasmiewal sie glosno z wlasnego dowcipu. -Ten Thurlo Pike nie przyszedl tu bez powodu - powiedzial Burdale Ruff, patrzac w te sama strone. Guli wypil gorzalke i zrobil umiarkowanie zaciekawiona mine. -To znaczy, niedzwiedziu? -Dekarz, co? Po tych zawieruchach i odwilzach, jakesmy tu mieli, nabije sobie kabze szczerym zlotem. Prawie u kazdego dachy gnija albo brakuje im dachowek. Na przyklad moj dach - ciurka jak baba na szmate. Wedle Silasa, Thurlo jest jedynym dekarzem w Trzech Wioskach, ktory ma drabine dosc wysoka, zeby wlezc wyzej niz na wychodek. I jest znany ze swoich narzedzi. Kiedy matka zostawila mu w spadku cztery sztuki zlota, pogrzebal kobiecine w skrzynce po jablkach, a pieniadze wydal na komplet dlut i mlotkow. I teraz nie musi sie na nikogo ogladac. Z wyjatkiem msciwego ducha swojej matki! Usmiechajac sie w uznaniu dla zartu, Guli siedzial i czekal, az Burdale dopije gorzalke. Gawedzili o tym i owym, kiwali glowami i zapewniali sie o wiecznej przyjazni. Wreszcie Guli osadzil, ze wystarczy tego obopolnego pokazu dobrej woli, nalal wiec Burdale'owi drugi kieliszek, a sam wrocil do pracy. Burdale zaskoczyl go po raz drugi tego wieczoru, lapiac go za ramie. -Jestes dobrym czlowiekiem, Gullu Molerze. I masz przyzwoita karczme. Gdybym kiedys cie uderzyl, to bodajby drzwi ciemnego domu stanely otworem, a z nich wypadly upiory i mnie z soba porwaly. Guli poczul, jak lod sunie mu po krzyzu. Slowa Burdale'a byly stare, od pokolen wypowiadane przez mieszkancow Trzech Wiosek. Nie wiedzial, skad pochodzily ani co znaczyly, ale gdy slyszal, jak ktos sie nimi zarzeka, opadal go strach. Slowa mialy moc, wszyscy to wiedzieli, i raz wymowione, nie dawaly sie cofnac. Wiele go kosztowalo zachowanie usmiechu, gdy wymykal sie spod reki Burdale'a. Gorzalka palila go w brzuchu jak kwasny ocet i nawet swiadomosc, ze Burdale Ruff i jego kompania sa teraz mocniej zwiazani z "Poganiaczem" niz wczesniej, ani troche nie poprawiala mu nastroju. Kiedy natknal sie na Maggy przy kociolku z zupa, z ktorej zbierala tluszcz, odezwal sie do niej bardziej szorstko, niz zamierzal. -Maggy, biegnij na gore i przynies mi welniany plaszcz. W nocy zrobi sie zimno. Maggy Sea spojrzala na niego oczami, ktore mogly byc zielone lub szare. Palcami zawsze czystymi mimo ciezkiej pracy starla z czola delikatna blonke potu. Guli poczul, ze rumienia mu sie policzki. Choc juz sam jej gest swiadczyl o cieple przy kuchni, pokiwala glowa i powiedziala: -Tak, przy drzwiach jest bardzo zimno. "Tam, gdzie siedzi Pike" - pomyslal z drugim rumiencem zaklopotania. Podniosl oczy, na wpol spodziewajac sie, ze Maggy patrzy znaczaco na dekarza, ale ona juz odwrocila sie ku schodom. Troche mu ulzylo. Nie lubil oszukiwac i doskonale wiedzial, ze nie jest w tym dobry, a jednak jako wlasciciel oberzy czesto musial uciekac sie do drobnych klamstw. Czlowiek nie poradzi sobie z trzydziestoma szescioma pijanymi klientami, gdy mowi sama prawde. Ale przeciez chodzilo o cos wiecej, jak doskonale wiedzial. To jednak nie powstrzymalo go od popedzenia do Thurla Pike'a w chwili, gdy drobne, schludnie obute stopy Maggy zniknely z pola widzenia. -Panowie! Witam was "U Poganiacza Jacka" w te ponura i burzowa noc. - Na te slowa przybysze z "Nozki" przestali rozmawiac i odwrocili sie ku niemu. Guli usmiechnal sie promiennie i kontynuowal: - Jestem Guli Moler, wlasciciel i gospodarz tego skromnego przybytku, i jesli w jakis sposob moge powiekszyc wasza wygode albo obwod pasa, wystarczy jedno slowo. Thurlo Pike odchylil sie na krzesle. -A jakze! Mozesz nam powiedziec, gdzie jest Poganiacz Jack! - Glosny wybuch smiechu zjednoczyl ludzi z "Nozki". Thurlo Pike, ubrany w drogie, ale marnie farbowane sukno, z bobrowym kolnierzem wokol rozowej, pryszczatej szyi, rechotal z wlasnego dowcipu. Gull zdazyl przywyknac do zartowania z nazwy karczmy, jednak z jakiegos powodu trudno mu bylo okazac dobry humor. -Nigdy nie bylo Poganiacza Jacka, panowie. To imie moja nieboszczka zona wybrala z uwagi na przyjemne brzmienie. - "W czasach, kiedy razem z Peg mielismy nadzieje na syna i marzylismy o nadaniu mu takiego imienia". Thurlo Pike wciagnal policzki. -Pozwol mi cos wyjasnic. Ty nie jestes Jack i, bez obrazy, przyjacielu, nie wygladasz tez na poganiacza. A zatem szyld nad twoimi drzwiami nie mowi prawdy. - Jeden z jego kamratow parsknal glosno. Thurlo polerowal paznokcie o bobrowy kolnierz, szykujac sie do wbicia ostatniego zadla: - Jak zatem mozemy byc pewni, ze kiedy poprosimy o najlepsze ciemne piwo, to naprawde dostaniemy najlepsze ciemne piwo, a nie zlewki z poprzedniego wieczoru? Guli musial zacisnac zeby, zeby powstrzymac sie od wrzasku: "Precz!" Zarty z nazwy szynku mogl wytrzymac. Komentarze na temat tuszy bolaly go coraz mniej z kazdym mijajacym rokiem. Ale kwestionowanie jego uczciwosci jako wlasciciela i gospodarza "U Poganiacza Jacka" bylo jak sztylet wbity w serce. Z natury nie byl porywczym czlowiekiem, ale przez chwile bawila go mysl o trzasnieciu Thurla Pike'a w zeby. Karczma "U Poganiacza Jacka" byla uczciwa karczma, gdzie czlowiek mogl kupic doskonale piwo i zjesc swietna kolacje, tudziez ogrzac sie za darmo przy kominie. I jej wlasciciel nigdy w zyciu nie rozcienczal piwa. A ten tutaj dekarz z "Nozki", dumny jak traper z norka w sidlach, smie wlasnie to insynuowac! Guli chrzaknal. -Ja nigdy sie nie zabiore za krycie dachow, Thurlo Pike'u, a ty, jesli nie chcesz dokladac do mojego ognia i czyscic moich kurkow, to lepiej nie wsciubiaj nosa w moje interesy. Ludzie z "Nozki" zamruczeli z aprobata. Ten, ktory chwile wczesniej parskal - maly, ale muskularny czeladnik garncarza imieniem Slip - powiedzial: -Tak, Thurlo, gospodarz ma racje. Thurlo milczal. Gull patrzyl, jak dopija piwo z powolna bezczelnoscia, potem wstaje. -Mysle, ze wroce pod "Nozke". Tam przynajmniej wolno czlowiekowi pozartowac bez obawy, ze kogos obrazi. - Tracil cynowy kufel, potoczyl go po stole w jego strone i wyszedl. Guli stal w wirze sniegu, ktory wpadl przez otwarte drzwi. Co sie z nim dzisiaj dzieje? W czasie krotszym niz potrzeba na wypieczenie bochenka chleba niemal sprowokowal dwie burdy. To irytujace. Ogromnie irytujace. Guli odruchowo postawil kufel i wytarl rekawem rozbryzniete kropelki. -Nie macie czego zalowac - powiedzial czeladnik garncarza, kiwajac glowa ku drzwiom. - Nigdzie za nim nie przepadaja. Dorri May z "Nozki" nie podziekuje wam za odeslanie go z powrotem. Myslala, ze pozbyla sie go choc na jedna noc.Guli odkaszlnal. -Poza tym chyba nie chcecie, zeby sie skumal z wasza nowa pomocnica. Oboje mielibyscie przez niego tylko klopoty. -Och. -Tak. Thurlo przez caly czas wlepial w nia oczy. I stale sie przechwalal. Mowil jej, ze naprawia dachy wszystkim w okolicy i ze zarabia dosc pieniedzy, by kupic konia i fure. Wspomnial, ze szykuje mu sie robota blisko starego lasu, wiecie, po drugiej stronie Koziego Strumienia. Powiedzial, ze jest tam dom, w ktorym mieszkaja same baby. W zeszlym tygodniu burza zwalila komin i Thurlo wykombinowal, ze slono mu zaplaca, moze nawet w naturze. Guli odzyskal zimna krew.-I Maggy byla tym zaciekawiona? Czeladnik wzruszyl ramionami. Drobiny gliny posypaly sie z rekawa na stol. -A kto to moze wiedziec? Z babami nigdy nic nie wiadomo. Pewnie zapytala o nazwisko tamtych z grzecznosci. Zatem byla to tylko karczemna pogwarka - mezczyzna przechwala sie, a kobieta slucha - w rodzaju tych, jakich on sam wysluchiwal przez cale zycie. Powinien poczuc sie lepiej, lecz wspomnienie suchych zebow Maggy Sea przy uchu Thurla Pike'a zaniepokoilo go w sposob, ktorego nie umial ubrac w slowa. Nagle zapragnal, zeby noc sie skonczyla. Byl zmeczony, nogi mu sie trzesly. Wsparl sie reka o stol. Nawet teraz trudno mu bylo prowadzic rozmowe, co wszak bylo obowiazkiem szanujacego sie gospodarza. Czlowiek, klient, siedzial przed nim i mowil cos, co wymagalo odpowiedzi. Guli postanowil zmienic temat i odwrocic uwage od Maggy Sea. -I jak sie nazywa ta rodzina z lasu? Czeladnik przeciagnal po stole szara od gliny reka, wycierajac pyl, ktory sie z niego sypal. -Thurlo chyba nie wie. Prawde mowiac, mysle, ze sie rozzloscil, gdy Maggy zadala mu pytanie, na ktore nie umial odpowiedziec - wiecie, jacy sa niektorzy mezczyzni. Szkoda, zescie nie widzieli, jak piers mu sie nadela, gdy probowal zabawic ja czym innym. Wedlug niego kobiety w tej zagrodzie sa nader urodziwe i, jako ze maz zaciagnal sie na sezon na statek wielorybniczy, zona rozpaczliwie potrzebuje chlopa. Zreszta najstarsza corka tez ma swoje lata. Guli skrzywil sie, dajac czeladnikowi do zrozumienia, co o tym mysli. Siegnal po kufle, szykujac sie do odejscia. -Ano, dom pelen kobiet czy nie, Thurlo Pike w te zime bedzie mial huk roboty. Burdale Ruff przypuszcza, ze burze utrzymaja sie przez tydzien. -Thurla to nie zmartwi. Powiedzial tym kobietom, ze ma istne urwanie glowy i zamowienia na piec dni w przod. To jedna z jego sztuczek... chce, by wygladalo, ze jest ogromnie zajety i rozrywany. Wiecie, jak to jest: "Za sztuke srebra wiecej przesune terminy". Guli zmarszczyl brwi. I taki oto czlowiek smial kwestionowac uczciwosc "U Poganiacza Jacka"! Odsuwajac sie od stolu, podniosl glos, zeby uslyszeli go wszyscy goscie z "Nozki". -Ano, musze dolozyc do pieca. Nie moge ryzykowac, ze zgasnie w taka noc. Nie, panowie. Siedzcie. Podesle Maggy z kolejka. - Zerknal na puste kufle, jego doswiadczone oczy na podstawie obraczek piany ocenily dokladna ilosc wypitego piwa. - Na moj koszt. Szeroki gest zapewnil mu przyjazne pozegnanie. Zjednanie sobie klientow nioslo taka ulge, ze Guli nie dbal o koszta. Poza tym, tylko jeden pil najlepsze piwo. -Guli. Odwrocil sie do Maggy. Stala tak blisko, ze czul jej zapach. Pachniala lodem, kamieniami i innymi twardymi rzeczami. -Plaszcz. -Aha, tak. Dziekuje, Maggy. - Z jakiegos powodu platal mu sie jezyk. Maggy Sea byla taka... powazna. To bylo wlasciwe slowo. Jej wzrok skupial sie bardziej niz u innych i wcale nie miala sklonnosci do smiechu. Usmiechala sie, kiedy wymagala tego rozmowa, ale nigdy nie slyszal jej smiechu. Spojrzenie rzucane przez jej gleboko osadzone oczy nie oderwalo sie od niego ani na chwile, gdy podawala mu plaszcz. Material byl chlodny, jakby go nie niosla, tylko przed chwila podniosla z podlogi. -Mam zajac sie ogniem? - zapytala. Guli pozbieral sie. -Nie, Maggy. Zajmij sie ludzmi z "Nozki". Obiecalem im kolejke na moj koszt. Maggy Sea pokiwala glowa. -Guli, w przyszlym tygodniu chcialabym miec pol dnia wolnego. Musze isc na targ i kupic porzadne zimowe buty. Powinnam wrocic przed wieczorem. - Zeby, suche jak paznokcie, blysnely w blasku ognia. - Spodziewam sie, ze potracisz mi z wyplaty. Guli Moler nie mial innego wyjscia, jak wyrazic zgode. Rozdzial 49 LODOWE WILKI Mule Ucho padl piatego dnia. Raif wiedzial, ze bez ostrego noza czy kawalka mocnego sznura trudno bedzie go dobic.Lodowaty wiatr dmuchal w jego twarz, gdy gladzil szyje zwierzecia. Wysokogorska doline, do ktorej dotarli, wypelnial lod. Nie lodowiec, bo pole nie bylo dosc grube ani duze, zeby zaslugiwac na taka nazwe, ale spekany, grzechoczacy lod z pecherzami powietrza. W dole, pod czesciowo zamarznieta skorupa, plynela wolno waska Wilcza Rzeka. Kra unoszaca sie na jej powierzchni byla czarna jak noc i wygladzona jak szklo przez prady rzeki i wiatr. Nad glowa niebo bielalo zapowiedzia sniegu. Raif napotkal spojrzenie Ash. Tulila sie do brzucha walacha, dzielac sie cieplem ze zdychajacym koniem. Wedrowka przez gory wyczerpala ja i nawet nie mogla dlugo patrzec mu w oczy, gdyz glowa opadla jej na piersi. Raif zachodzil w glowe, jak jej pomoc, jak ogrzac, ochronic, ustrzec przed glosami, ktore ja przesladowaly. Nie przychodzilo mu na mysi nic innego, poza szybkim dotarciem do Jaskini Czarnego Lodu. Zlapal w zeby czubek rekawicy, sciagnal ja i odpial skorzany pas. Okrecil nim aksamitny pysk zwierzecia, zawiazal mocny supel, zacisnal szczeki. Stary kon szarpnal lbem na znak protestu, ale zamarzniety snieg, na ktorym lezal, pozbawil go woli walki. Raif nabral garsc sniegu i zaczal okladac nim chrapy. Stopniowo, przez wiele minut, zatykal nozdrza, gladzac poranionymi rekami snieg, az zaczal sie topic. Po paru sekundach stwardnial na lod. Wysilek wciagania powietrza przez lod okazal sie zbyt wielki i wyczerpane zwierze zdechlo w ciagu kwadransa. Raif patrzyl, jak wielkie ciemne oczy metnieja i lodowacieja. Wstal, by wyjac noz. Gdy zamknal reke wokol lipowego trzonka, uslyszal chrzest sniegu za plecami. -Nie, Raif. Nie oprawisz go. Nie tym tepym nozem. Nie w ten sposob. Obejrzal sie. -Odwroc sie. Nie upolowalem niczego od trzech dni. Nie mamy nic do jedzenia poza paroma jagodami i kawalkiem wedzonego miesa. -Prosze. - Swiatlo w jej oczach przygaslo i ten widok wyraznie przypomnial mu o umierajacym koniu. Otworzyl reke i wypuscil noz. Nie zamierzal oprawiac walacha - noz byl za tepy - ale chcial spuscic krew do buklaka, poki cialo jeszcze nie ostyglo. Konska krew byla dobra i tlusta. -Zostawmy go tutaj. Byl dobrym koniem. - Ash nieznacznie poruszyla reka. - Nie wypada otwierac mu brzucha. "Nie - pomyslal - niech zrobia to wilki", glosno zas powiedzial: -Ruszajmy. Niedlugo zrobi sie ciemno. Chce rozbic oboz nad rzeka. Patrzyla na niego przez chwile, probujac osadzic, czy w jego glosie brzmi gniew. Pokiwala glowa. -Zdejme z niego derki. Bylo za zimno na zastanawianie sie, czy Ash uwaza go za okrutnika. W takich okolicznosciach kazdy oprawilby padle zwierze. Zjadanie wlasnego konia bylo tragedia, ale nie przynosilo ujmy. Naciagajac rekawice na pokryte pecherzami rece, patrzyl, jak Ash krzata sie przy walachu. Glosy mogly ja dopasc w kazdej chwili. Tej nocy dwa razy musial potrzasac nia tak mocno, ze grzechotaly kosci. Ash za kazdym razem budzila sie z coraz wiekszym trudem i Raif stale zyl w strachu, ze nadejdzie dzien, kiedy niezaleznie od staran nie zdola jej zbudzic. Pochylajac sie pod naporem wiatru, podszedl, by zdjac pas z konskiego pyska. Ash siedziala w sniegu. Zaczela odwiazywac koce, ale przerwala prace. Kiedy sie do niej zblizyl, usmiechnela sie sennie. Delikatnie pomogl jej wstac. Kazal jej tupac nogami, a sam zajal sie koniem. Rozpoznal u niej pierwsze oznaki zimnej choroby, lecz staral sie zachowac obojetna mine. Ash usmiechala sie z zadowoleniem. Pozostawiona samej sobie, skulilaby sie przy konskim padle i zasnela. Sluchajac, czy tupie w sniegu, jak przykazal, zdjal pas i przypial do niego rozek. Ofiara zimnej choroby niekiedy umierala tak szybko, jak po wpadnieciu w przerebel, ale z usmiechem na ustach. "Spij - mowila zimna choroba. - Odpocznij troche, tutaj, na tym miekkim sniegu, a obiecuje ci, ze bol przestanie cie nekac". Chory czlowiek przysiegal na Kamiennych Bogow, ze jest mu cieplo i wierzyl w to bez zastrzezen, rozluzniajac kolnierz i sciagajac kaptur. Przez caly czas jego serce bilo coraz wolniej, jak psujacy sie zegar, a stopy robily sie zolte od mrozu. "Zimna choroba jest jak dziwka z nozem - mawial z upodobaniem Gat Murdock. - Uwodzi cie slodkimi slowkami, a potem znienacka dzga w plecy". Raif trzymal sie blisko Ash, gdy schodzili z wysokiej hali. Wypytywal o zycie w Fortecy Masce, o samo miasto, o Penthero Issa. Byla zbyt wyczerpana, by rozprawiac dluzej na jakis temat, on jednak nie ustepowal, pytal o szczegoly, zmuszal ja do wspominania, do myslenia. Zastanawial sie, czy nie okryc jej konska derka, ale nie byl pewien, czy zdola udzwignac dodatkowy ciezar. Wiele razy zwalniala i prosila o odpoczynek, on jednak krecil glowa i powtarzal: "Jeszcze tylko kawalek". Ilekroc napotykali szeroka przestrzen sniegu, badal jego glebokosc wierzbowym kijem. Jeden niefortunny upadek, a oboje beda straceni. Droga na przelecz do pewnej wysokosci byla wzglednie latwa. Zwirowe brzegi Wilczej Rzeki ulatwialy marsz, dopoki z wody nie wzniosla sie wysoka na sto stop stroma sciana granitu. Wspinali sie przez pol dnia, zeby dotrzec na szczyt porzezbionego przez wiatry urwiska i pokonac przelecz. Po zachodniej stronie podloze bylo zdradliwe, spekane, a teren urozmaicaly zamarzniete wodospady, zwirowe koryta i sniezne zaspy. Wszystko pokrywal szron. Wszystkie krawedzie byly wypolerowane przez wiatr. Raif musial podjac decyzje. Ash byla teraz slabsza od niego; choroba, ktora zatruwala krew i okradala jej skore z koloru, czynila ja wrazliwa na wplyw wysokosci i zimna. Ale to wcale nie znaczylo, ze on byl odporny. Raif kilka razy przylapal sie na tym, ze jego mysli odplywaja na kojacej fali zapomnienia. Jak dotad udawalo mu sie zawrocic, lecz strach przed letargiem byl jak najbardziej uzasadniony. Nie mogl dopuscic, by jego umysl zaczal dryfowac. Liczyla sie tylko Ash. Jej bezpieczenstwo. Szli sciezka wydeptana latem przez muflony, wijaca sie przez nadrzeczne urwisko i Rownine Burz. Przez szczeliny w chmurach Raif zobaczyl lezaca daleko na poludniu ciemna, zwarta mase lasu czerwonych drzew. Potezne drzewa o czerwonej korze byly najwyzszymi roslinami w Terytoriach i rosly tylko na wilgotnych, mglistych zboczach poludniowego wybrzeza. Kazdego lata ludzie z klanow wyprawiali sie na zachod, a potem na poludnie, zeby kupic drewno od Zimnych Siekier, drwali mieszkajacych w wysokich chatach z bierwion. Klan Croser jako jedyny mial lodzie zdolne przeciagnac surowe pnie w gore rzeki. Wszystkie inne klany placily za przewoz panu Ule Glaive. Kiedy zwrocil spojrzenie na polnoc, zobaczyl tylko biale sniezne chmury. Gdzies za nimi kryla sie Gora Potopu i Pusta Rzeka. Nie znal dokladnie ich polozenia. Tutaj konczyla sie wiedza geograficzna klanu. -Tesknie za Angusem - powiedziala Ash. - Szkoda, ze nie ma go z nami. Przeciagnal reka po twarzy. Jej slowa odebraly mu czesc sily. -Dotad dawalismy sobie rade bez niego. Poradzimy sobie przez reszte drogi. -Nie stalo mu sie nic zlego, prawda? Zmusil sie do przyznania jej racji. Skad mogla wiedziec, ze wzmianka o Angusie sprawi mu bol - ona, ktora nie miala zadnych krewnych? Ostatnia godzine przebyli w krwawym blasku powoli zachodzacego slonca, ktore rozowilo mgle i sprawialo, ze zwrocone ku zachodowi zaspy wygladaly jak pole po bitwie. Wilcza Rzeka plynela bezglosnie, ciemniejac w gasnacym swietle. Wiatr oslabl, ochlodzilo sie. Ponad chrzestem lodu wzbilo sie wycie pierwszych wilkow. Raif zastawial sie, ile czasu minie, nim wataha znajdzie konia. Nie rozmawiali po wzmiance o Angusie. Byli okolo dwustu stop ponizej wysokiej laki i, mimo spadku temperatury, ryzyko zimnej choroby i wysokosci znacznie zmalalo. Poza tym ostatnie zejscie bylo zdradliwe, pelne dziur i mokrego lodu, nalezalo wiec uwazac, zeby uniknac upadku. Koncentracja na schodzeniu stanowila dostateczna gimnastyke dla umyslu. Raif co chwile spogladal na Ash. Plaszcz miala ciezki od lodu, futro kaptura sztywne i biale. Chwiala sie pod sila uderzen wiatru i musial ja przytrzymywac, za kazdym razem udajac, ze dotyka ja przypadkiem albo pociaga na wlasciwa sciezke. Pod koniec marszu nogi pod Ash sie uginaly i zaczela gubic krok, wiec wydawalo sie naturalne, ze objal ja ramieniem i dzwigal jej ciezar. Nim zeszli nad rzeke, lodowy dym ograniczyl widocznosc na pare stop. Powietrze bylo zimniejsze od ciemnej, oleistej wody, dlatego rzeka miala parowac przez cala noc. Raifowi brakowalo sil na szukanie odpowiedniego miejsca, wiec zadowolil sie pierwszym wystepem, ktory zapewnial oslone przed wiatrem. Ash zasypiala, gdy rabal zakonserwowane zywica resztki zabitej przez mroz wierzby. Jedyna rzecza, ktora powstrzymywala go od przerwania pracy, bylo przeswiadczenie, ze Ash bardziej potrzebuje ciepla z ogniska niz slow pociechy. Minely cale wieki, zanim rozpalil ogien, poniewaz trzesly mu sie rece, gdy zgarnial sosnowe igly i dmuchal. Kiedy wreszcie strzelily plomienie i jasne, drobne jezorki zadrzaly na polanach, postawil w najgoretszym miejscu garnek ze sniegiem do stopienia, a potem odwrocil sie do Ash. Zasnela, skulona na najgorszej konskiej derce, wspierajac zakapturzona glowe na gladkim brzuchu bazaltowego glazu. Zamierzal ja zbudzic; musiala sie napic, najesc, zdjac buty, wytrzepac lod z ponczoch, kolnierza i kaptura. Ale nie mogl sie na to zdobyc. Spala spokojnie i po raz pierwszy od wielu dni jej twarz nie zdradzala napiecia. Po cichu zajal sie zabezpieczaniem obozowiska na noc. Ogien ogrzeje ja wystarczajaco. Po pewnym czasie sam okrecil sie drugim kocem i zasnal. Kiedy zbudzil Ash rankiem, nie poznala go. Oczy miala matowe jak szara glina. Skora wokol jej ust luszczyla sie, jezyk i dziasla mialy zoltawy odcien. Raif poczul, jak narasta w nim strach. -Ash! Zamrugala na dzwiek swojego imienia. Powstrzymal sie, zeby nie potrzasnac nia mocniej. Podniosl Ash za ramiona i przemowil stanowczo: -Musisz sie przygotowac do drogi. Trzeba ruszyc na polnoc, do Gory Potopu. Usta sciagniete z odwodnienia powtorzyly ostatnie slowo. Raif wypuscil powietrze. Stala, to musialo wystarczyc. Trzymajac Ash jedna reka, druga siegnal po blaszana miske ze stopionym sniegiem. -Wypij. Wziela od niego miske i wypila wszystko. Woda splywala po brodzie, ale ona nie zwazala na to i nie podniosla reki, zeby sie wytrzec. -Stoj tu przez chwile, a ja zroluje koce i zapakuje worek. - Podprowadzil ja do bazaltowego glazu, na ktorym wczesniej spala. Czul cieplo jej ciala przez podwojna warstwe odziezy. - Jesli chcesz oproznic pecherz, zrob to tutaj, w cieple... - Zar innego rodzaju oblal mu policzki. - Nie bede patrzec. Nie wiedzial, czy go zrozumiala. Patrzyla na wskros niego. Kiedy przygotowal wszystko do drogi, zadeptal ogien i zagrzebal wegle pod sniegiem, wrocil do niej. Siedziala z broda wsparta o piersi. Jej rece lezaly na udach, palce zaciskaly sie mocno. Zlapal ja za ramie. -Ash, musimy isc. Pamietasz? Jakby prowadzil ducha. Dzien zaczal sie tak samo, jak skonczyl sie poprzedni: lodowa mgla nad rzeka i niewidocznym sloncem oblewajacym wszystko czerwienia. Wiatr dal ostro, lamal tlusty lod na rzece i przesuwal zaspy miedzy drzewami i wynioslosciami. Powietrze pachnialo sniegiem. Raif w drodze spogladal na bezksztaltne chmury. Nie mieli czasu na burze. Ash szla, w pewien sposob. Wstrzasaly nia dreszcze, jej cialo bylo zbyt slabe, by walczyc z odruchem, a jednak zachowala wole ruchu. Objal ja w pasie i na ile mogl, dzwigal jej ciezar, ale to jej determinacja stawiania jednej nogi przed druga umozliwiala wedrowke. Zastanawial sie, czy Ash zdaje sobie z tego sprawe. Mowil do niej, lecz nie odpowiadala. Patrzyl jej w oczy, ale cienie, ktore w nich widzial, zmuszaly go do odwracania wzroku. Godzine drogi od obozu rozstali sie z rzeka, ktora doprowadzila ich tak daleko. Wielki kanal czarnej wody wiodl na zachod, ku morzu, gdzie zwaly lodu kazdej wiosny tarasowaly ujscie i woda rozlewala sie szeroko, tworzac ogromna delte. Raif z przykroscia opuscil brzegi rzeki zwanej w klanach Suma Wszystkich Strumieni, ale jego szlak biegl na polnoc i nie byl to czas na bawienie sie w sentymenty. Mgla podniosla sie, odslaniajac czarne bazaltowe kolumny, spekane urwiska, doliny pelne wykrotow i garbow, koryta zatarasowane lodowym rumoszem, martwe i zwapnione sosny na wpol pogrzebane w ziemi, przypominajace wyrzucone na plaze wieloryby. Tak daleko na polnocy nie rosly czerwone drzewa, a jesli nawet, to znacznie roznily sie od poteznych, strzelistych olbrzymow cenniejszych w klanach od trzody. Tutaj wszystkie drzewa wygladaly jak rzucone na kolana przez wiatr, pnie mialy gladkie jak polerowany kamien, a konary oplecione jemiola, ktorej blade, trujace dla czlowieka owoce lsnily niczym opale. Granitowe gory rozciagaly sie na wschodzie i polnocy. Raif przenosil spojrzenie z jednego szczytu na drugi, wypatrujac splaszczonej przez lodowiec sylwetki Gory Potopu. Oczy lzawily mu od wiatru, rece bolaly jak wszyscy diabli. Wedlug Angusa i Heritasa Canta Pusta Rzeka plynela u stop Gory Potopu, zasilana co wiosne przez potoki ze sniegu i lodowcow tak rwace, ze rozrywaly gore. Raif nie byl pewien, jak obecnie moze wygladac rzeka. Te zasilane przez jedno zrodlo czesto zamarzaly albo wysychaly w srodku zimy, lecz tak daleko na polnocy nic nie moglo byc pewne. Nagle zmiany pogody, szybki nurt albo gorace zrodla mogly sprawic, ze rzeka plynela przez cala zime. Raif sciagnal rekawice i pomasowal dlonie. Z powodu zimna mial klopoty ze skupieniem oczu, ktore przed chwila wpatrywaly sie w dalekie szczyty, na bliskich rekach. Zmeczenie zbijalo go z nog. Gdyby mogl odpoczac, tylko przez chwile... zasnac... Drgnal nagle, swiadom, ze juz nie podtrzymuje Ash. Osunela sie na ziemie i teraz kleczala w sniegu. Przeklal wlasna slabosc. Jak mogl byc na tyle glupi, by przymknac oczy? Gwaltownie, z gniewem, naciagnal rekawice na palce juz zoltawe i szare od mrozu. -Ash. - Zabolalo go gardlo, gdy wypowiedzial jej imie. Kucajac, dotknal ciala chlodnego i sztywnego jak napieta skora namiotu. Ogarnal go chlod. Polozyl reke na szyi Ash i podniosl jej glowe. Oczy miala zamkniete, miesnie na szyi pulsowaly. Wyczul czary, jak zapach alkoholu. Wrazenie chlodu jej skory stopniowo ustapilo czemus innemu. Raif uslyszal pomruk glosow. Siegnij, pani. Tutaj jest tak ciemno, tak zimno. Siegnij. Nie mogl sie powstrzymac i odsunal sie. Klan nie znal slowa na okreslenie brzmienia tych glosow. Byly sykiem obledu. Kim one byly, te stworzenia mieszkajace w Slepni? Heritas Cant mowil o cieniach i innych niejasnych rzeczach, ale Raifowi wydawalo sie, ze zbyt wiele pominal milczeniem. Cienie nie mogly dzierzyc miecza i zabic czlowieka, dlaczego wiec byl przekonany, ze te potrafia to zrobic? Odepchnal te mysl, nie mogl teraz tego roztrzasac. Zmuszajac odretwiale dlonie do pracy, otworzyl plecak i zaczal w nim grzebac, szukajac czegos, co nadawaloby sie na knebel. Wiatr zawodzil, bijac polami plaszcza o plecy Ash. Nagle skaly i drzewa rzucily cienie, sunace po sniegu jak zywe stworzenia. Ash otworzyla usta i moc skupiona na jej jezyku przemienila dzien w noc. "Nie". Raif rzucil sie na nia, przez co oboje przewrocili sie w snieg. Trzymal w reku koc, wiec wepchnal rog w jej usta, spychajac w glab kaluze ciemnosci. Kiedy juz zakneblowal Ash, polozyl sie na niej, unieruchamiajac rece i nogi. Nie mial pojecia, jak dlugo tak lezeli, tworzac krzyz cial na sniegu. Wiedzial tylko, ze sam oddycha coraz wolniej, ze jego cialo stygnie, a kiedy pierwsze platki sniegu spadly na jego powieki, przeniosl sie w swiat, w ktorym dzien i noc stopily sie w szarosc falszywego switu. W czasie upadku Ash zsunal sie kaptur i jasne pasma wlosow fruwaly wokol jej twarzy. Raif wypowiedzial jej imie, swiadom, ze nie odpowie, lecz nie mogl sie powstrzymac. Zsunal sie z niej, otrzepal z krysztalow lodu. Naprezyl miesnie, zeby pozbyc sie skurczu z zimna, zarzucil worek na ramie, wetknal wierzbowa laske za pas i poprawil plaszcz z grzbietu martwego. Samotny wilk zawyl za horyzontem. Kiedy byl gotow, uklakl na sniegu i wzial Ash na rece. Tulac ja do piersi, ruszyl na polnoc. *** Magdalena Crouch czekala w cieniach barwy lupka. Thurlo Pike powiedzial, zeby spotkala sie z nim pod "Jagnieca Nozka", nie na pociemnialej przed burza ulicy, ale ona miala swoje powody, zeby nie wchodzic do karczmy. Poza tym, nikt nigdy nie mowil Kucajacej Pannie, co ma robic.Poznala go po krokach. Ten czlowiek wydawal pieniadze na ubrania, nie na buty, i nierowne klapanie zle naprawionych podeszew zdradzilo go, jeszcze zanim pojawil sie na ulicy. Powitala go cichym slowem: -Thurlo. Wszyscy lubia brzmienie wlasnego imienia, ale niektorzy bardziej od innych. Thurlo Pike sie do nich zaliczal. Odwrocil glowe tak szybko, ze przez chwile widac bylo gola skore szyi, gotowa do przyjecia noza. Magdalena cmoknela ustami tak miekko, ze zabrzmialo to jak pocalunek. Odczekala chwile, poniewaz wiedziala, ze mezczyzny nic nie intryguje bardziej od tajemnicy, potem wyszla w swiatlo. -Tutaj. - Skinela na niego smuklym palcem. Miala obcisle rekawiczki ze skory tak lsniacej, ze wydawala sie mokra. Thurlo Pike, dekarz, stolarz i maciwoda, poznal ja i sciagnal brwi. -Chodz do srodka, Maggy. Taki dzis ziab, ze marzna wlosy na poldupkach. Magdalena postapila w jego strone, ale tylko dlatego, ze tak chciala. -Nie moge tam wejsc, Thurlo. Guli kaze mi spakowac manatki, jesli to zrobie. Sam widziales, jaki on jest. Choc w gruncie rzeczy Thurlo Pike uwazal Gulla Molera za dobrodusznego jegomoscia, ktory obruszal sie dopiero wtedy, kiedy ktos nadszarpnal dobre imie jego szynku, szybko pokiwal glowa. Ludzie lubia doszukiwac sie paskudnych cech w swoich wrogach; Magdalena doskonale o tym wiedziala. Byla to jedna z jej sztuczek. Thurlo parsknal. -W porzadku, ale lepiej zalatwmy to szybko. Gdybys miala pod spodnica nie swieze powietrze, a wiszace jaja, nie palilabys sie do ubijania interesow pod golym niebem w taki dzien jak dzisiejszy. Magdalena usmiechnela sie, lecz usmiech ten nie rozjasnil jej oczu. Gdy dekarz sie zblizyl, cofnela sie w ciemna przestrzen miedzy budynkami. Ulozone z bryl krzemienia sciany "Nozki" byly swiadectwem umiejetnosci budowniczego, ktory bez zaprawy czy piasku skonstruowal plaskie, odporne na lod plaszczyzny. Magdalena Crouch doceniala porzadna robote, niezaleznie od fachu. Cofala sie, dopoki schowane w bobrowych rekawicach dlonie Thurla Pike'a nie zlapaly jej za ramie. -O co ci chodzi? Nie pojde ani kroku dalej. Magdalena Crouch zabijala wiele razy, ale tylko raz ze zlosci. Obiecala sobie nigdy w zyciu tego nie powtorzyc. Szybkim, niemal przypadkowym ruchem wysunela reke w strone piersi dekarza i skrecila mu nadgarstek do tego stopnia, ze musial ja puscic. Gdy to zrobil, nadal wymachiwala rekami jakby w panice, sprawiajac wrazenie, ze nie wie, co czyni. -Dobrze - powiedziala. - Wyjaw mi swoje sekrety tutaj. Mowiac, zerknela na ulice. Wokol panowal spokoj. Szarowka przed burza byla pod pewnymi wzgledami lepsza niz ciemnosc. Przemytnicy, zlodzieje, prostytutki, niewierni mezowie i streczyciele wychodzili w nocy. Nikt nie platal sie po wsi w czasie burzy. -Masz miksture? Magdalena poklepala wypuklosc pod welnianym plaszczem. -Powiedz mi, czego sie dowiedziales. Thurlo Pike przeniosl spojrzenie z wybrzuszenia na burzowe chmury, a nastepnie na twarz Magdaleny. Byl ubrany w brazowy welniany plaszcz lamowany bobrowym futrem, zapiety na cynowe zapinki. Futrzany kolnierz, lepki od potu i brudu, wygladal jak parszywy kot. -Jest ich cztery. Matka. Szesnastoletnia corka - pulchna i gotowa do rozplodu. Druga dziewczyna, mlodsza, bez cyckow. I mala. Kropelka sliny zwilzyla ciemne usta Magdaleny. -Znasz ich imiona? -Naprawde dbaja o zachowanie tajemnicy. Matka wypedzila corki do izby na tylach, gdy tylko zobaczyla, ze nadchodze. Wiesz, jakie sa dzieciaki. Zwlaszcza male. Najmlodsze zaczelo plakac za matka, najstarsza corka probowala je uciszyc. Potem srednia zaczela sie awanturowac. Rozmawiajac z matka o kominie, pilnie nadstawialem uszu. Slyszalem, jak srednia corka wrzeszczy na cale gardlo. "Zrobisz mi krzywde, Cassy. Puszczaj!" - Thurlo Pike potrzasnal glowa. - Powinnas zobaczyc twarz matki. Tak jej zalezalo, zeby sie mnie pozbyc, ze w tym pospiechu zgodzila sie na dwie warstwy suszonej cegly na kominie. Dwie warstwy! To bedzie kosztowac ja fortune. - Dekarz wyszczerzyl zeby. - I kto sprawdzi, co jest pod pierwsza warstwa cegly? Magdalena szepnela cicho: -Tak. - Nie lubila drobnych oszustw i ludzi, ktorzy je popelniaja. Sama miala wiele grzechow na sumieniu i wiedziala, ze ma zaklepane miejsce w piekle, ale nie probowala sie usprawiedliwiac. Byla przekonana, ze bardziej uczciwe jest zabicie kogos niz ciagle oszukiwanie go z usmiechem na twarzy. Swiat pelen byl Thurlow Pike'ow, a ona, Magdalena Crouch, na tym korzystala. Chciwosc czynila z nich bezwolne narzedzia. Patrzac dekarzowi w oczy, zapytala: -Gdzie dokladnie lezy ich zagroda? Thurlo Pike potarl kciukiem o palce. -Zaplata, Maggy. Zaplata. Wyjela zamszowa sakiewke zawierajaca sol, ktora wlasnorecznie rozbila na mialki proszek. Rozwiazala rzemyk, podniosla sakiewke do swiatla. Thurlo wyciagnal reke, lecz ona szybko sie cofnela. -Gdzie jest zagroda? Piwne oczy Thurla pociemnialy. -Skad mam wiedziec, ze mi zaplacisz? -Skad mam wiedziec, ze powiesz mi prawde? Thurlo Pike nie znalazl odpowiedzi. Wzruszyl ramionami i powiedzial, gdzie stoi zagroda. Magdalena patrzyla mu w oczy. Kiedy skonczyl, zwazyla w reku zamszowy woreczek. -Za mna. Umowa to umowa. - Nie czekajac na odpowiedz, ruszyla w glab zaulka na tyly karczmy. -Hej! Dokad idziesz? Daj mi to tutaj. - Thurlo chcial szarpnac ja za ramie, ale chwycil tylko powietrze. Magdalena nawet sie nie obejrzala. Przyspieszala z kazdym krokiem. W takim momencie kazda inna zabojczyni uciekala sie do kobiecych sztuczek. Zerkala uwodzicielsko, sugestywnie oblizywala usta, moze nawet pozwalala sie oblapic. "Zrobmy to w ustronnym miejscu. Dostane lanie, jesli moj ojciec nas zobaczy". Magdalena przesunela jezykiem po suchych zebach. Uwodzenie nie bylo w jej stylu. Powiedziala: -Musze ci pokazac, jak dziala narkotyk. Potrzebna mi woda. Wiedziala, ze to go zaintrygowalo, gdyz wykryla subtelna zmiane w rytmie jego oddechu. -No to zaczekaj tutaj. Przyniose dzban spod "Nozki". Magdalena pokrecila glowa. Byla juz za budynkiem, na dawnym podworzu karczmy, brukowanym placyku ogrodzonym wykruszonym murkiem, zawalonym beczulkami, zelaznymi obreczami, krzeslami bez nog, kobieca bielizna, skrzyniami i paroma martwymi wronami. Cuchnacym nasieniem i kwasnym piwem. Skierowala sie ku wylomowi w murze. -Dokad idziesz? Tam nie ma zadnej wody. -Jest. W sadzawce za lipami. -To szczalnik! Do wiosny bedzie skuty lodem twardym jak mosiezne jaja. -Nie. Przechodzilam tamtedy. - Magdalena przeskoczyla nad zwalem kamieni, ktore niegdys tworzyly mur wokol podworza. Thurlo musial za nia pospieszyc, jesli chcial ja slyszec. -Dlaczego tam chodzilas? - W jego glosie zabrzmiala podejrzliwosc. -Dzieci. Uslyszalam placz, gdy przechodzilam przez droge przed "Nozka". Pobieglam co sil w nogach. Bawily sie na sadzawce i lod sie pod nimi zalamal. Jedno wpadlo do wody. -Ach, te bachory! Magdalena odwrocila sie w strone kepy przysadzistych lip, ktore otaczaly sadzawke, wiec Thurlo Pike nie dostrzegl zmiany koloru jej oczu. Nie bylo zadnych dzieci, a gdyby ten duren mial dosc rozumu, by spojrzec na snieg pod nogami, nie znalazlby niczyich sladow miedzy sadzawka a podworzem. Wprawdzie byla nad stawem godzine wczesniej, ale przyszla i odeszla inna droga. Nie chciala, zeby ktos zobaczyl ja z siekiera i mlotem, ktore zabrala do rozbicia lodu. Nie byla to przyjemna robota. Zeby zrobic pierwsza szczeline, musiala polozyc sie na brzegu i tluc tafle co sil w ramionach. Nieduza sadzawka zamarzla na pol stopy. Nim przebila sie do wody, posiniaczyla sobie klykcie. Po zrobieniu pierwszej szczeliny zaczela rabac lod od strony brzegu. Pot zalewal jej oczy, welna wdowiej sukni pod pachami przemienila sie w wilgotna papke. Wreszcie skonczyla. Wrzucila narzedzia do wody, otrzepala plaszcz z lodu i odeszla ta sama droga, ktora przyszla. Przygotowania byly dla niej najwazniejsze. -Tylko nie probuj mnie wykiwac, Maggy Sea. Obejrzala sie. Thurlo Pike sztywno zsuwal sie po skarpie, rece trzymajac przy bokach. Nie wygladal na uszczesliwionego. Udala, ze sie potyka, aby poczul sie pewniej. -Chodz. Jestesmy prawie na miejscu. - Na zachete poklepala zamszowa sakiewke. Zadyszany i czerwony, wyszedl spomiedzy drzew. Magdalena stala na brzegu stawu, na wprost przerebla. Woda juz pokrywala sie lodem. Dekarz wytarl nos w rekaw. -Racja. Pokaz mi, jak to sie robi i splywajmy stad, zanim uderzy burza i zadrze ci spodnice do szyi. Z sakiewki wszytej pod plaszczem Magdalena wyjela miekki skorzany kubek. Nawoskowany w pospiechu i smolowany tylko na szwie nie byl zbyt szczelny, ale nie mialo to znaczenia. Pochylila sie i napelnila go po wreby woda z lodem. Prostujac sie, wysunela spod plaszcza dwa inne przedmioty. Pierwszym byl buklak z psiej skory. Palcem poruszyla wode w kubku. -Widzisz, trzeba zamieszac wode, zanim doda sie proszku. I musi byc bardzo zimna. Jak ta. - Magdalena nie podnosila glowy, ale kazdym wloskiem ciala czula, ze dekarz zbliza sie do brzegu. - Teraz trzeba dodac tylko szczypte proszku. Gdy dasz za duzo, kobieta przez wiele dni bedzie lezec niczym zdechly pies. -Umrze? Magdalena niemal sie usmiechnela. -Nie. Ale sa rozne stopnie snu. Chcesz, zeby wszystkie padly bez zmyslow, tak? - Nie musiala podnosic oczu; poczula ruch powietrza, gdy Thurlo Pike pokiwal glowa. - W takim razie musisz uwazac, bo dawka zdolna pozbawic przytomnosci dorosla kobiete moze okazac sie za silna dla dziecka. A chyba nie chcesz, by najmlodsze spaly zbyt dlugo po przebudzeniu sie matki i starszej siostry. Thurlo Pike chrzaknal. Stal teraz tak blisko, ze Magdalena wyczuwala podniecenie w jego oddechu. -Chce, zeby spaly, poki nie skoncze i nie odejde. -Jeden kubek wlany do studni, zanim wstana i pojda czerpac wode, wystarczy z powodzeniem. - Dodala do wody szczypte soli. - Powinienes miec co najmniej trzy godziny na to, co zaplanowales zrobic. W tym czasie mozna znalezc duzo ukrytego zlota i szlachetnych kamieni. Thurlo przestapil z nogi na noge. -Tak - mruknal chrapliwym, napietym glosem. Jej odraza znacznie sie poglebila. Thurlo Pike nie kierowal sie zyskiem. Chcial uspic kobiety wcale nie po to, zeby je okrasc, choc gdy bedzie po wszystkim, przetrzasnie puszki po herbacie i rozbije zamki. Zobaczyl gospodarstwo z samymi kobietami i dziewczetami i marzyl mu sie gwalt. Trzy dni temu "U Poganiacza Jacka" Magdalena odgadla jego pozadliwe mysli, kiedy z blyszczacymi oczami i ustami wilgotnymi od sliny i piwa opowiadal o zagrodzie. Wystarczylo zaproponowac mu interes: narkotyk, ktory pozbawi ofiary przytomnosci, w zamian za informacje. Teraz interes byl prawie ubity i Magdalena Crouch chciala rozstac sie z tym czlowiekiem. Podniosla kubek. -Posmakuj, zebys mogl poznac sile narkotyku. Thurlo Pike nie uwazal sie za durnia. -Ty pierwsza. Uczynila to skwapliwie. Skrzywila sie, choc smak soli nie byl nieprzyjemny. -Masz - powiedziala, podsuwajac mu kubek. - Nie moge obiecac, ze smakuje jak mleko matki. Thurlo Pike zrobil ostatni krok w swoim zyciu. Gdy podniosl kubek do ust, Kucajaca Panna ogrzala swoj noz. Trwalo to mgnienie oka: ostrze przebilo klatke piersiowa, pluca i serce. Magdalena wolala zabijac od tylu. Plecy krwawily duzo mniej niz miekkie tkanki brzucha i piersi. Kubek potoczyl sie do wody i plusnal, gdy podmuch wiatru zatrzasl galeziami lipy i zmierzwil bobrowy kolnierz dekarza. Podtrzymywala cialo, dopoki nie poczula, ze ucieklo z niego zycie, a wowczas wyrwala noz i pchnela zwloki w slad za kubkiem. Przerebel pasowal doskonale i dekarz gladko wsunal sie do stawu. Powierzchnia wody zamarznie w godzine, a w ciagu nastepnej burza zasypie lod sniegiem. Thurlo Pike nie znajdzie sie wczesniej, jak na wiosne. Magdalena szczerze watpila, czy komus bedzie go brakowac. Odwracajac sie plecami do sadzawki, oczyscila noz, nie woda ani sniegiem, ale miekka szmatka umoczona w oleju tungowym. Choc noz byl prosty i niewiele wart, nie miala ochoty go zmieniac. Stal zawierala sume odebranych przez nia zywotow. Szybko schowala noz, zanim ukazalo sie w nim jej odbicie, potem ruszyla w gore brzegu. Jesli dopisze jej szczescie, wroci do "Poganiacza Jacka" o jeden krok przed burza. *** Wilki przyciagal zapach choroby. Raif slyszal, jak sie nawoluja. Dlugie zawodzenie naplynelo z ciemnosci niczym placz zagubionych dzieci, a potem porwal je wiatr. Raz, gdy sie obejrzal, zobaczyl wilka - wysoko na bazaltowym zboczu, ze slepiami plonacymi jak niebieski ogien. Lodowy wilk.Wyczuly Ash: chorobe jej ciala i krew, ktora splynela z nosa do ust i zaschla w czarna skorupe na wargach. Jej zapach zdradzal slabosc, jak w przypadku kulawego jelenia, starego losia czy zarobaczonego muflona. Zapach ten oznaczal latwa zdobycz. Raif staral sie o tym nie myslec; probowal skupic sie na niesieniu Ash przez jalowa, zasniezona doline. Ale wycie wilkow z czegos go okradalo. Zwierzeta ruszyly na lowy. Gdy wyszedl z obnizenia na polke twardej skaly i zobaczyl druga pare zimnych niebieskich slepiow obserwujacych go z cieni, wiedzial, ze niedlugo przypuszcza atak. Nie mial innego wyboru, jak isc dalej. "Wilki nie zaatakuja doroslego czlowieka. Znaja ludzi z zapachu zostawianego na ubitej zwierzynie i pulapkach, i szybko ucza sie kojarzyc ten zapach ze smiercia". Brnac w padajacym sniegu, wspominal slowa Tema, ktore slyszal wiecej razy, niz moglby zliczyc. Czasami poruszal ustami, gdy je sobie powtarzal.Ash lezala bez ruchu przy jego piersiach, oddychajac tak plytko, ze trudno bylo uwierzyc, iz jeszcze zyje. Raif obserwowal jej twarz. Powietrze bielalo, wydobywajac sie z jej ust, i ten widok mobilizowal go do wysilku. Nie umialby powiedziec, ile godzin szedl ani co widzial, od kiedy Ash stracila przytomnosc. Wiedzial tylko, ze nie moze sie zatrzymac. Juz nie zwracal uwagi na zimno. Rece mial zdretwiale, gdyz ciezar Ash spowalnial krazenie. Kiedy indziej to mialoby znaczenie; przystanalby, zeby grubiej owinac dlonie czy wetknac je w cieple miejsca pod pachami. Teraz myslal tylko o tym, zeby isc, poki nogi nie odmowia mu posluszenstwa. Zlamal Pierwsza Przysiege i zawiodl swojego brata. Nie chcial zlamac drugiej i sprawic zawodu Ash. Nie mogl sie poddac wyczerpaniu. W marszu prostowal plecy, walczyl z bolem, i dzieki temu nie tracil przytomnosci. Stopy mial odretwiale i nie pamietal, kiedy po raz ostatni czul chlod sniegu pod butami. Jego wargi wyschly do tego stopnia, ze gdyby rozciagnal je w usmiechu, splynelyby krwia. Dobrze, ze nie mial z czego sie smiac. I dobrze, ze nie mijal drzew czy skal dosc wysokich, by oslanialy go przed polnocym wiatrem. Nie wiedzial, co zrobi, kiedy bedzie mial do wyboru albo dalszy marsz, albo postoj. Odpoczynek przez dluga noc ciemnosci wyszedlby mu na dobre, ale z pewnoscia nie przysluzylby sie Ash. Odepchnal od siebie te mysli. Zerknal w niebo, na sniezne chmury o barwie spuszczanego z pieca metalu. "Dobrze. Mam jeszcze godzine swiatla". Wiedzial, ze oklamuje sam siebie. Szedl, zmagajac sie z wiatrem. Potykal sie czesto w zaspach, ktorych prawdziwa glebokosc maskowaly cienie lub nierownosci podloza, albo gdy stawial noge na zwalonym sprochnialym drzewie, ktore zarywalo sie pod jego ciezarem. Wciaz grozil mu sliski lod. Klan nie znal tej doliny i gruba pokrywa sniegu niemal uniemozliwiala odczytanie biegu zamarznietych strumieni, polozenie stawow i torfowisk. Czasami widzial rzad wierzb rosnacych wzdluz zaglebienia w dnie doliny. "Strumien" - mowil w duchu z odrobina satysfakcji. Ale taka wiedza dawala dokladnie tyle samo korzysci, co jej brak. Przez wiekszosc drogi trzymal sie wynioslosci, bazaltowych plaskowyzow, skal i moren. Pokonywanie nawet niewielkich sklonow stanowilo katorge dla jego nog. Byl w polowie doliny, gdy po raz pierwszy uslyszal chrzest skorupy pekajacej pod wilczymi lapami. Zapadl srebrzysty zmierzch, za sosnami i po wschodniej stronie skal zalegaly granatowe cienie. Snieg nadal proszyl, ale wiatr ucichl i platki spadaly wolniej. Te, ktore opadly na ziemie, szybko twardnialy w lod. Wilk lamal zamarznieta skorupe, ciagnac ich tropem. Raif zesztywnial na chwile, po czym ruszyl dalej. Mial ochote przyspieszyc do biegu i z trudem poskromil to pragnienie. Masakra na Szlaku Bluddow nauczyla go wszystkiego, co powinien wiedziec o drapieznikach i ofiarach. Podobnie jak ludzie, wilki tez smielej atakowaly uciekajaca zwierzyne. Ale musial sie obejrzec. W ciemnosci za jego plecami plonely trzy pary niebieskich latarni. Dwa inne cienie poruszaly sie daleko z boku: dlugonogie, chyze, z wielkimi kudlatymi karkami szerszymi od lbow. Swiadome, ze na nie patrzy, zawahaly sie, cofajac przednie lapy i spuszczajac lby. Chcialy, zeby zwierzyna rzucila sie do ucieczki. Raif usmiechnal sie posepnie, az wargi mu popekaly. Watpil, czy zmusilby sie do truchtu, nawet gdyby sam diabel nastepowal mu na piety. Powoli obrocil glowe i ruszyl dalej. W poprzek doliny ciagnely sie skaly, kanciaste jak kamienie narozne i do polowy zagrzebane w sniegu. Najwyzsza siegala mu moze do piersi. Wystarczy. Wataha zaczela zmniejszac odleglosc. Raif myslal tylko o dotarciu do skal. Byl zbyt wyczerpany, zeby odczuwac strach. Jego rece zdretwialy po lokcie, miesnie ud przeszywal bol, ktory mogl usmierzyc tylko sen. Bardzo powoli, krok za krokiem zatoczyl polkole, ustawiajac sie plecami do skal i przodem do wilkow. Byly juz blisko; widzial snieznobiale podgardla, a nawet czarne wasy nad ich slepiami i na pyskach. Pierwszy wilk zjezyl siersc na karku i polozyl uszy na plask, gdy na niego spojrzal. Drugi obnazyl zolte zeby. Trzeci warknal i dlugi, wibrujacy dzwiek poplynal nad sniegiem. Wszystkie zwolnily... czekajac na to, co zrobi przywodca stada. Wbijajac oczy w basiora, Raif opadl na kolana. Wilki byly nerwowe, podniecone zapachem krwi i slabosci, ale baly sie stworzenia, ktore odwrocilo sie i patrzylo im w slepia. Podejrzewal, ze strach powstrzyma je tylko do pewnego czasu. Patrzac na wysoko podkasany brzuch i wychudzony pysk przewodnika, z niezachwiana, zimna pewnoscia wiedzial, ze jego ojciec sie mylil. Ten wilk zaatakuje czlowieka. Wiatr rzucal w jego twarz garsci sniegu, gdy kladl Ash na ziemi. Dzwigal ja przez tak dlugi czas, ze, pozbywajac sie ciezaru, mial wrazenie, iz traci wlasna skore. Ash spoczela bez ruchu w glebokim na stope sniegu, jej piers zapadla sie mocno. Sprawdzil, czy odkryta skora nosa i policzkow nie styka sie ze sniegiem badz lodem. Bol w rekach przywiodl mu lzy do oczu, gdy wyciagnal rece, zeby naciagnac jej kaptur na glowe. Przewodnik stada warknal, niebieskie slepia zwezily sie w szczeliny. Opuscil szyje, poderwal przednie lapy i klapnal szczekami w powietrzu.Raif cofnal sie. Wilki zobaczyly te oznake strachu i powietrze zgestnialo od ich wycia. Raif wyprostowal sie i wyciagnal zza pasa wierzbowa laske. Rece wydawaly sie wielkie i odretwiale, ledwie czul drewno. Kij niemal wysunal sie z jego rak, gdy przestepowal nad Ash, zeby stanac miedzy nia a wataha. Wilki posuwaly sie do przodu. Blyskajac obnazonymi klami, przygotowywaly sie do ataku. Za pierwszymi trzema pojawily sie kolejne dwa, ktore dotad trzymaly sie na uboczu. Nagle Raif zobaczyl z bliska ciemne laty zmierzwionej siersci, biala szrame na przedniej lapie, pokaleczony i zakrwawiony pysk. Przywodca rzucil sie na niego. Zdawalo sie, ze sklada sie tylko z pyska i zebow. Nitki sliny drzaly miedzy klami. Basior zmruzyl slepia, niebieskie latarnie zgasly. Raif przeklal bolesna sztywnosc w ramionach, ktora spowalniala jego ruchy. Zdazyl przelozyc kij w poprzek piersi, ale zabraklo czasu na przygotowanie sie na uderzenie. Cieplo wilczego oddechu sparzylo go w szyje, gdy lapy trafily w brzuch. Zatoczyl sie, odpychajac wilka bardziej sila nog niz rak. Wilcze zeby zagrzechotaly na kiju. Sila zderzenia sprawila, ze drapieznik i ofiara odskoczyli od siebie. Dwa wilki wysunely sie z szeregu, gdy przewodnik potrzasnal wielkim lbem i zawrocil do stada. Raif ledwie mial czas, zeby przeklac powolne rece. Drugie zwierze ruszylo, mierzac dlugim szarym pyskiem w jego brzuch. Znow nie mial innego wyjscia, jak sie cofnac. Jego nozdrza wypelnila ostra won wilczego pizma. Krztuszac sie, poderwal laske. W nocnej ciszy rozbrzmial glosny trzask, gdy zeby spotkaly sie z drewnem. Rozezlony wlasna slaboscia, zmusil nieczule dlonie do zmiany uchwytu na kiju. Udal, ze goni odstraszone zwierze i wszystkie poza przywodca cofnely sie pospiesznie. "Zabij dla mnie cala armie, Raifie Sevrance" - zacisnal szczeki, przypominajac sobie te slowa. Czym w porownaniu z tym byla smierc jednego wilka? Stanal dwadziescia krokow od skal. Sciagnal rekawice, odslaniajac dlonie poznaczone zoltymi, sinymi i prawie czarnymi plamami. Szybko zamknal palce wokol konca kija. Wilcze slepia plonely srebrzysto-blekitnym swiatlem, jakby pozyczonym od ksiezyca. Patrzyl tylko w jedna pare. Przywodca stal na czele stada, z pochylonym lbem, ze sciagnietymi wargami, odslaniajac twarde czerwone dziasla. Przeniosl spojrzenie z oczu na umiesnione piersi... i w jednej chwili zobaczyl serce. Wielkie jak ludzkie, ale dwa razy szybsze, tluklo sie o zebra: piesc chrzastki i miesa. Cieplo i zapach krwi zmieszaly sie w jego ustach. Nie wiedzial, czyja to krew, jego czy wilka. Serce basiora nalezalo do niego i tylko to sie liczylo. Warczac, wilk przysiadl na zadzie, gotujac sie do skoku. Raif podniosl kij wysoko nad glowe. Gdy zwierze skoczylo, czekal... czekal... dopoki ciemnosc otwartej paszczy nie przyslonila mu calego swiata. Wbil kij w gardziel. Trzasnela kosc. Oddech zasyczal jak para. Z pyska trysnela delikatna mgielka krwi, ktora spryskala mu twarz. Kij wniknal przez gardlo do serca. Wilk wisial, jego lapy juz nie dotykaly ziemi, nadziany na wierzbowa galaz niczym prosie na rozen. Raif patrzyl, jak niebieskie slepia metnieja, a ogon opada miedzy zadnie lapy. "Patrzacy na Umarlych". Nagle odrzucil kij. Wilcze cielsko upadlo w snieg, wzbijajac spora chmure bialych krysztalkow. Krew saczyla sie z pyska i wyrwy w piersiach jak szkarlatny posilek dla mrozu. Pozostale wilki nerwowo dreptaly w miejscu, z zadami nisko przy ziemi, weszac, odczytujac z rozrzedzonego powietrza wiedze o tym, co sie wydarzylo. Raif rzucil sie ku nim z rykiem. Wystarczylo, by rozpierzchly sie w poplochu. Odwracaly sie jeden po drugim i uciekaly, pozostawiajac swojego przywodce w zimnych objeciach smierci. Zaden sie nie obejrzal. Przystanal, caly dygoczac. Sily go opuscily. Z trudem wyciagal nogi ze sniegu, wracajac do Ash. Nim do niej dobrnal, wilcza posoka zdazyla zaschnac na jego twarzy w sztywna maske. Lezala w absolutnym bezruchu. Plecy miala wygiete do tylu. Ciemny plyn ciekl z jej nosa, uszu i ust. Strumienie krwi. Glowa spoczywala w kaluzy zabarwionego na czerwono lodu. Ogarnelo go szalenstwo. Rozsadek opadl z niego jak stara skora, mysli wyciekly niczym woda z dziurawej beczki. Zostala tylko Ash, ciemnosc i oblicza dziewieciu bogow. Nie mogla umrzec. On na to nie pozwoli. Rekami pozbawionymi czucia zerwal z pasa rozek Dreya. Odnoga losiowej rosochy byla gladka jak zab, zimna jak sama noc. Srebrna zatyczka pyknela cicho, gdy podwazyl ja kciukiem. Wiatr porwal cienka struzke proszku o barwie popiolu i kamienia. Przekrecajac rozek na bok, Raif zatoczyl krag w sniegu. "Ganolith, Hammada, lone, Loss, Uthred, Oban, Larannyde, Malweg, Behathmus" - wymienial imiona Kamiennych Bogow. Sproszkowany kamien przewodni unosil sie za nim jak pioropusz ciemnego dymu, tworzac na lodzie grafitowa linie. Noc poglebila sie, stala sie pusta jak bezdenna przepasc, i Raif poczul, ze spada, spada, spada... Zatoczywszy krag, stanal w jego obrebie. I zawyl jak wilk, ktorego niedawno usmiercil. Rozdzial 50 DALECY JEZDZCY I WIEKOWINACZELNICY Mai Naysayer i Ark Veinsplitter jechali w milczeniu dolina gladkiego sniegu, kiedy uslyszeli zawolanie bogow. Dwaj wojownicy znali sie tak dlugo, ze niemal nie potrzebowali z soba rozmawiac. Widzac mruzace sie lekko blade jak lod oczy, Ark mogl powiedziec, co mysli Naysayer. Na chwile przed zawolaniem Ark zastanawial sie, czy nie nakazac popasu, ale powstrzymalo go spojrzenie towarzysza. Juz byli spoznieni.Martwy kruk wzywal ich na polnoc. Meeda Longwalker, rodzona cora Sullow i matka Tego Ktory Przewodzi, wykopala ze sniegu zamarzniete truchlo. Wedlug niej lezalo jedenascie dni... co znaczylo, ze Mai Naysayer i Ark Veinsplitter maja juz jedenascie dni spoznienia. Zwykle Dalecy Jezdzcy nie przejmowali sie takimi drobiazgami - byli Sullami i wszyscy ludzie na nich czekali - ale wezwanie od Nasluchiwacza mialo odrebny charakter. Przypominalo o pokrewienstwie i wspolnych bogach. Lodowi Lowcy nalezeli do starej krwi, jak Sullowie. Ark Veinsplitter ledwie mial czas wsunac rece w popioly Ognia Serca, gdy nadeszlo wezwanie. Konska krew jeszcze nie zaschla na nozu, gdy Ten Ktory Przewodzi wskazal opalowym grotem strzaly na polnoc. "Nasluchiwacz wzywa nas na polnoc, by porozmawiac o wojnie i ciemnosci. Opatrzcie rany koni i ruszajcie. Mowcie moimi slowami i czyncie na moje podobienstwo. W tym czasie synowie i corki Sullow beda swietowac od switu do wschodu ksiezyca na czesc ofiar, ktore musicie zlozyc. Niechaj jasny ksiezyc bedzie wam przewodnikiem". Mai Naysayer i Ark Veinsplitter napili sie konskiej krwi i odjechali. Nie zegnal ich zaden krewny, ale kiedy zatrzymali sie pierwszej nocy wysoko nad Ogniami Serca, znalezli nowe pierzaste strzaly w kolczanach z kosci i skory rosomaka, a takze swieze pieczone jezyki karibu w sakwach na konskich zadach. Choc byli glodni, uszanowali swieto i posilili sie dopiero wtedy, gdy slepe oko ksiezyca wznioslo sie wysoko nad drzewa. Byli Sullami. Wystarczala im konska krew. Zima byla zbyt sroga, by kierowac sie na polnoc i jechac przez Pustkowie. Pustkowie zamarzlo na kamien, a jego podziurawiona, spekana powierzchnie znaczyly blizny starozytnej magii i pradawnych bitew. Nawet stare opowiesci skapily informacji na temat tych ziem. Wprawdzie niegdys nalezaly one do Sullow, ktorzy okupili ich zdobycie krwia pokolenia wojowniczych synow i corek, lecz pozostaly miejscem nie do konca poznanym. W Czasie Przed mieszkaly tam stworzenia starsze od ich rasy. Dalecy Jezdzcy skierowali sie na zachod kretym szlakiem przez terytoria dwunastu odrebnych klanow, widziani przez nielicznych starych drwali, poganiaczy i kobiety sprawdzajace sidla. Podazali we mgle tworzacej sie nad otwarta woda, korytami suchych strumieni, w cieniach drzew, przez lod, zamarzniete moczary i bagna, na ktorych nie umial tanczyc zaden klanowy kon. Ziemie klanow niegdys nalezaly do Sullow i pamiec o tym nadal plonela zimnym ogniem w ich sercach. Nikt poza nimi nie znal przejscia przez przelecz na zachod od Pasm. Sciezka miejscami znikala w skalach, dlatego Ark i Mai musieli isc pieszo. Sciany tuneli byly wygladzone rekami Sullow i widnialy na nich granatowe, niemal czarne kruki i srebrzyste ksiezyce we wszystkich fazach. Po przejsciu przez kazdy z tuneli Dalecy Jezdzcy zlozyli podziekowania ich tworcom i zostawili ofiare z wlosow i krwi. Mijala ostatnia godzina dziennego swiatla. Tego dnia rano zbudzili sie w obozie po zachodniej stronie gor i w szybkim tempie ruszyli ku Rowninie Burz. Gesty snieg, przyniesiony tutaj znad Niszczycielskiego Morza i zatrzymany na brzegu przez gorskie pasma, ktore przepuszczaly tylko najwyzsze chmury, prawie ich nie spowalnial. Deresz i myszaty byly przyzwyczajone do bialej pogody; urodzily sie na lodzie. Choc dwa ogiery i juczny kon mialy za soba dzien forsownej jazdy, nie okazywaly zmeczenia, stapaly czujnie i z wysoko uniesionymi glowami. Oba ogiery zareagowaly na zimne wycie, ktore zdawalo sie rozszczepiac substancje samego czasu. Myszaty, nalezacy do Arka, potrzasnal glowa i szarpnal wedzidlo. Deresz Mala stulil uszy i parsknal. Ark odezwal sie cicho, zeby uspokoic wierzchowca. Wokol wirowal snieg, wznoszac sie i migoczac jak biale plomienie. Wiatr mruczal cicho w rysim futrze przy uszach i szyi i po raz pierwszy od poczatku podrozy Dalekiego Jezdzca opadl lek. Odwrocil sie do Mala. Naysayer byl wielkim mezczyzna, a w puszystych futrach wydawal sie jeszcze wiekszy. Mial oczy o barwie lodu i rysy wyostrzone przez trudy podrozy w biala pogode. Byl przednim wojownikiem; malo kto umial walczyc tyloma rodzajami broni co on. Nie potrzebowal sie odzywac, zeby uspokoic swojego wierzchowca. "Mowcie moimi slowami i czyncie na moje podobienstwo..." Ark Veinsplitter powtarzal te slowa w myslach jak litanie, zastanawiajac sie, co powiedziec swojemu hass. Wycie stworzenia, ktore nie bylo wilkiem, przerwalo ich podroz, i kazda blizna po puszczaniu krwi pulsowala swiadomoscia ingerencji Boga. Naysayer czekal. Jego blade oczy mrugaly tylko wtedy, gdy dotykaly ich platki sniegu. Czlowiek, ktory w gniewie potrafil zmusic cale stado karibu do ucieczki i cala wioske do zabarykadowania okien i drzwi, umial byc cierpliwy. Ark odetchnal gleboko i powiedzial: -Co myslisz, Malu Naysayerze? Mamy nie baczyc na krzyk, ktory nas zatrzymal, i jechac dalej na polnoc z przekonaniem, ze to, co robimy, jest sluszne w oczach ksiezyca i Boga? Mai Naysayer drgnal, az zafalowalo rysie futro - kazdy poza Arkiem Veinsplitterem wzialby ten ruch za wzruszenie ramion. Wyrzekl tylko jedno slowo: -Nie. To wystarczylo, by obaj skrecili na zachod i odmienili bieg przeznaczenia. *** Spynie Orrl, sedziwy naczelnik klanu Orrlow, stal naprzeciwko Psiego Lorda po drugiej stronie stolu w okraglaku Dhoone'ow. Burza gnala chmury po niebie i ciskala sniegiem w sciany z niebieskiego piaskowca, ale w komnacie naczelnika panowal spokoj. Psy lezaly przy palenisku, przywiazane do hakow. Wyrzeczone przed chwila slowa Vayla Bludda zdusily w zarodku wrogosc, ktora zwykle okazywaly nieproszonym gosciom.Psi Lord w milczeniu nalewal gorzalke, traktujac bursztynowy plyn z naleznym szacunkiem. Dwa drewniane kubki, bez uszek i ozdob, zostaly napelnione dokladnie taka sama iloscia alkoholu. Popychajac pierwszy w strone naczelnika Orrlow, zapytal: -Co sprowadza zaprzysiezonego Blackhailom naczelnika na dawne ziemie Dhoone'ow? Spynie Orrl nie odpowiedzial, tylko wzial kubek i wypil. Byl najstarszym naczelnikiem na ziemiach klanow i zdawalo sie, ze jego cialo sklada sie z samej skory i kosci. Wianuszek bialych wlosow okalal jego lysine, ale poza tym przypominal noworodka: bez brwi, z rozowa i blyszczaca czaszka. Oczy mial ciemne i zapadniete, ale spojrzenie nadal bylo ostre jak noze. Odstawil kubek na stol i skinal glowa w jego strone. -Przedni trunek. Pilem wczesniej gorzalke Bluddow, ale, nie obrazajac twoich piwowarow i gorzelnikow, ta musiala zostac upedzona przez Dhoone'ow. -Masz wiec zle zdanie o gorzalce Bluddow? -"Zle" to nie jest wlasciwe slowo. Powiedzmy, ze nie dalbym jej swoim owcom. Vaylo Bludd parsknal, walac reka w stol i tupiac nogami. Psy przy palenisku nerwowo szarpnely smycze. Od miesiecy nie slyszaly smiechu pana i dzwiek ten zaniepokoil je gleboko. Vaylo siegnal po kubek Spyniego. -Ha, w ustach Orrla to niczego sobie przygana dla mnie i mojego klanu. Trzymaj. Wypijmy za piwowarow o zwinnych palcach i gorzelnikow o rekach chirurgow. Spynie Orrl wzniosl toast z wyraznym zadowoleniem. Kiedy oproznili drugi kubek i popadli w zgodne milczenie, Vaylo postanowil znow sprobowac sil. Za pierwszym razem byl zbyt arogancki, teraz to rozumial. Czlowiek po drugiej stronie stolu mogl sobie byc naczelnikiem posledniejszego klanu, ale rzadzil nim przez piecdziesiat lat i juz z tego wzgledu nalezal mu sie szacunek. -Slyszalem, ze doszlo do zatargu miedzy wami a Scarpe'ami. Naczelnik Orrlow przytaknal z roztargnieniem. Luzna jak u indyka skora na jego szyi drzala dlugo po ustaniu ruchu glowy. -Tak. I z Blackhailami. Psi Lord o tym wiedzial, ale wiedzial rowniez, ze lepiej wysluchac historii z ust osoby bezposrednio zainteresowanej. Dlatego pokiwal glowa i pozwolil mowic naczelnikowi Orrlow. -To Mace Blackhail. Nazywaja go teraz Hailem Wilkiem. Kazdy inny w tym klanie, mezczyzna czy kobieta, bylby lepszym naczelnikiem. Jego przybrany ojciec byl dobrym czlowiekiem - mowie to, bo znalem go i szanowalem, i na jego czesc nazwalem wnuka. Ale Mace Blackhail nie dzieli ani krwi, ani charakteru z czlowiekiem, ktory wzial go za syna od Scarpe'ow. Mace jest Scarpe'em. Yelma Scarpe jest kuzynka jego matki, dlatego jej ustepuje. Kiedy przyszla do niego i poprosila o pomoc przeciwko nam, powinien zrobic to, co zawsze robil Dagro. Powiedziec tej ostrozebej suce, ze nigdy nie nasra miedzy zaprzysiezone klany. - Spynie Orrl potrzasnal lysa glowa. - Oczywiscie, Dagro wyrazilby sie bardziej ukladnie, ale, jak sie nad tym zastanowic, ukladne slowa nie uratowaly mu skory. Popatrzyl ostro na Psiego Lorda. Vaylo mial wrazenie, ze sedziwy naczelnik od dawna sie domyslil, ze klan Bludd nie ponosi odpowiedzialnosci za smierc Dagra Blackhaila. Vaylo mial w sobie zbyt duzo ze starego psa, zeby zdradzila go mina, ale jego psy wyczuly zmiane zapachu swego pana i warknely chorem na Spyniego Orrla. Naczelnik Orrlow skinal glowa w ich strone. -Mile psiska. Kiedy ci sie znudza, przyslij je do mnie. Mam pare owiec, ktore z checia bym postraszyl. Nie wspominajac o kilku krewnych mojej zony. - Nim Vaylo zdazyl cos powiedziec, Spynie pochylil sie nad stolem i podjal: - Mace Blackhail wypowiedzial wojne naszemu klanowi. Dwunastu Scarpe'ow zostalo zabitych na naszej granicy i Yelmie Scarpe bylo na reke zrzucic wine na nas. Zawsze chciala zajac to pogranicze. Moi mysliwi kazdego sezonu zabijaja tam setke losi. To dobre tereny lowieckie i Yelma Scarpe od razu pobiegla do Mace'a Blackhaila, zeby go ugadac. Wiesz, jacy sa Scarpe'owie: za wszelka cene unikaja walki. Maja wiecej miesni w jezyku niz w ramionach. "Wybaczymy wam zabicie naszych ludzi, jesli zrzeczecie sie ziemi, na ktorej umarli". - Spynie Orrl odetchnal chrapliwie. - I Mace Blackhail uznal, ze to uczciwa propozycja! "Wezcie ziemie - powiedzial tak szybko, jakby Kamienni Bogowie dali mu prawo do rozporzadzania. - Posle cztery dziesiatki mlociarzy, zeby pilnowali pokoju". Vaylo sciagnal brwi. Zaden naczelnik, Bludd, Dhoone czy Blackhail, nie mial prawa ingerowac w zatargi miedzy swoimi zaprzysiezonymi klanami. Spynie Orrl, lagodnie potrzasajac glowa, mowil dalej: -Nie mialem innego wyboru, jak bronic granic przed Scarpe'ami i Hailami. Orrlowie przeciwkoBlackhailom! Nie sadzilem, ze zobacze cos takiego w swoim zyciu. Nim moi topornicy ruszyli na polnoc, przykazalem im wycinac tylko tych, ktorzy nosza barwy i znaki Scarpe. Ale nawet wtedy wiedzialem, ze wydaje niewykonalny rozkaz. Nie mozna rozkazac ludziom, by wybierali sobie wroga jak jablka z koszyka. - Westchnal ciezko. - Dwaj Hailowie zgineli wraz z dwudziestoma Scarpe'ami. Teraz wszyscy moi ludzie, ktorzy osmielaja sie wychylic nos poza nasza ziemie, ryzykuja zyciem. Stracilem dwa pograniczne patrole i oddzial wyslany na wschod, by ulozyc sie z naczelnikiem Krabem. - Milczal przez chwile. - Czekam na powrot pierworodnego wnuka i pieciu ludzi, ktorzy ruszyli z nim na zachod na polowanie. Psi Lord wstal i odwrocil sie do psow. Wiedzial wszystko o wnukach i ich utracie. Postaral sie, zeby jego glos zabrzmial twardo. -Podpaliles okraglak Scarpe'ow. -Tak. Podpalilbym go drugi raz, gdybym mogl. Jestesmy Orrlami, polujemy na zwierzyne i na wrogow. Zawolanie Orrlow. Vaylo nigdy, az do tej chwili, nie zastanawial sie nad jego znaczeniem. Zginajac rece - stawy zaskrzypialy jak stare drewno - siegnal do psow, ktore mu zostaly. Wilczarz wsunal wielki leb pod jego dlon, pierwszy dopominajac sie o pieszczoty. Oparzenia na jego uszach i lbie juz zaschly, ale zagojone cialo, twarde i pobliznione, juz nigdy nie porosnie futrem. Nie po raz pierwszy Vaylo pomyslal o tej ostatniej nocy w okraglaku Ganmiddichow. Gdyby psy nie siedzialy w domu, ostrzeglyby o napasci Hailow; ledwie wystarczylo czasu na zebranie ludzi. Strom Carvo polegl z czaszka rozlupana mlotem Haila. Molo Bean zginal z rekami odrabanymi po lokcie, twarza spalona na czarno przez plomienie, ktore spadaly z nieba. Inni tez nie zyli. Byli dobrymi ludzmi i, odchodzac do Kamiennych Dworow, uszczkneli po kawalku serca Psiego Lorda. Dwa psy zginely w plomieniach, spalone tak, ze nie dawaly sie rozpoznac. Jeden zdolal dobrnac do Withy, nim Vaylo z litosci skrecil mu kark. Widok dwojga wnuczat, biegnacych ku niemu przez dziedziniec Dhoone, niemal zaleczyl jego rany. Cluff Drybannock zabral dzieci na polnoc dwa dni przed najazdem, wiec razem z Nan byly bezpieczne. Drybone tego nie powiedzial, lecz obaj wiedzieli, ze gdyby polowa sily Bluddow nie ruszyla na polnoc z okraglaka Ganmiddichow, aby odprowadzic dzieci do domu, Blackhailowie nie zyskaliby tego dnia niczego procz smierci. -Wiesz, ze Hail Wilk odmowil opuszczenia okraglaka Ganmiddichow, dopoki Krab nie sprzeniewierzy sie Dhoone'om i nie zlozy przysiegi Blackhailom? - Ciemne oczy Spyniego Orrla blysnely jak kawalki wegla. "Czyzby umial czytac w myslach?" - zastanowil sie Vaylo. -Slyszalem. To zly uklad. Ganmiddichowie byli zaprzysiezeni Dhoone'om tak dlugo... -Jak Orrlowie Blackhailom - dokonczyl Spynie i spojrzal mu w oczy. Cisza w pokoju poglebiala sie i przedluzala. Vaylo czul, jak naciska na kazdy z jego siedemnastu zebow. Po co tu przyszedl, ten naczelnik wrogiego klanu? Dlaczego narazal zycie jedenastu swoich najlepszych ludzi, jadac na wschod przez tereny trzech walczacych klanow? Ryzyko na tym sie nie konczylo. Jeszcze wiekszej odwagi wymagalo stawienie sie na granicy ziem Dhoone i zazadanie posluchania u samego Psiego Lorda. Vaylo niemal usmiechnal sie na te mysl. Spynie Orrl byl twardy jak gorski koziol. -Nie przybylem tutaj ofiarowac swojego klanu Bluddom - oznajmil naczelnik Orrlow, raz jeszcze czerpiac mysli prosto z jego glowy. - Tylko glupiec tak by zrobil. Mam z dwoch stron klany zaprzysiezone Blackhailom i gra w dwa ognie ma mniej wiecej tyle sensu, ile ciosanie krokwi z lodu. Nie. Postaram sie dotrzymac slowa danego Blackhailom. Nie mozna ot tak sobie odlozyc na bok tysiaca lat lojalnosci. Wyraz oczu Spyniego nie pozostawial watpliwosci, co mysli o ludziach lamiacych przysiegi. Nagle zezlony, Psi Lord warknal: -Mow, co cie sprowadza, naczelniku Orrlow. Nie bede o to blagac. Kamienni Bogowie zaszczepili nam zamilowanie do wojny i nie bylbym godny swego klanu, gdybym nie umial dostrzec przewagi i jej nie wykorzystal. Mam bitwe we krwi. Spynie Orrl wcale nie byl urazony. Nim przemowil, mrugnal na wilczarza. -Tak, nie przecze. Ale ciagle sie zastanawiam, co zobaczyles, kiedy wszedles na czubek Wiezy Ganmiddichow i spojrzales ku polnocy. Na ziemiach klanow zawsze toczyly sie wojny, ale czy mozesz z reka na sercu powiedziec, ze kiedykolwiek slyszales o takiej jak ta? Bluddowie przeciwko Dhoone'om, Blackhailowie przeciw Bluddom, zaprzysiezone klany walczace miedzy soba. A teraz, gdy Hail Wilk zmusil sprzymierzencow Dhoone'ow do zdrady, Blackhailowie beda musieli skrzyzowac topory z Dhoone'ami. - Sedziwy, rozowy jak dziecko naczelnik klanu zaklaskal jezykiem o podniebienie. - Dzialaja tu zewnetrzne sily, naczelniku Bluddow. Ja wiem. Ty wiesz. Pozostaje tylko pytanie, czy na to pozwolimy? Vaylo Bludd odetchnal gleboko. Potrzebowal chwili do namyslu, dlatego siegnal do sakiewki i wylowil kawalek twarogu do zucia, chropawego i czarnego, takiego, jaki umiala robic tylko Nan. Wsuwajac go do ust, czul na sobie oczy Spyniego. Nie cierpial, gdy ktos mu sie przygladal. -Dlaczego mi to mowisz? Dlaczego nie udasz sie do naczelnika Dhoone'ow na wygnaniu albo do samego Haila Wilka? -Wiesz, dlaczego, naczelniku Bluddow. Jestesmy najstarszymi naczelnikami na ziemiach klanow, ty i ja. Razem mamy blisko dziewiecdziesiat lat naczelnikowania, a to nie byle co. Pochodzimy z przeciwnych krancow ziem klanow, a dzisiaj spotykamy sie tutaj, w ich sercu. Wiem, ze jestes ambitnym czlowiekiem i nikt nie moze cie za to winic, choc zastanawiam sie, czy sypiasz dobrze po nocach. Jestes wyciety z innego drewna niz Hail Wilk. Och, wiem, obaj marzycie o tytule Lorda Klanow, ty jednak przewodzisz Bluddom od trzydziestu pieciu lat, on zas rzadzi Blackhailami niecaly rok. Jego ambicja jest slepa. Nie nauczyl sie, co to znaczy byc naczelnikiem w prawdziwym tego slowa znaczeniu, co to znaczy stawiac na pierwszym miejscu klan, nie siebie. Ty to umiesz. Nikt nie bylby naczelnikiem tak dlugo jak ty, gdyby sie nie nauczyl, ze sila samego miecza nie wystarcza. Spynie Orrl milczal przez dluzsza chwile, a kiedy znow przemowil, wydawal sie zmeczony i bardzo stary. -Miasta planuja zagarnac ziemie klanow. One stoja za ta wojna, mieszaja w kotle i pilnuja, by w nim wrzalo. Beda czekac, poki sie nie wykrwawimy, a wowczas przejda bez przeszkod przez Gorzkie Wzgorza i roztrzaskaja w pyl nasze kamienie przewodnie. Te wojne toczymy dla ich korzysci. I jesli sie nie otrzasniemy z tej bezmyslnej rzezi, takze dla nich sami sie wyniszczymy. Vaylo Bludd zaczerpnal powietrza, chcac sie odezwac, ale Spynie ruchem reki nakazal mu milczenie. Naczelnik Orrlow jeszcze nie skonczyl. -I jest jeszcze jedna rzecz do rozwazenia, naczelniku Bluddow, ty, ktorego klan chelpi sie: "My jestesmy klanem Bludd, wybranym przez Kamiennych Bogow do strzezenia ich granic. Smierc jest naszym towarzyszem. Twarde dlugie zycie jest nasza nagroda". Sullowie przygotowuja sie do wojny. Slowa zawisly w powietrzu jak smoczy dym, ciezki, czarny i przesycony wonia dawnych mitow. Psi Lord wciagnal go w pluca, a wowczas zbudzily sie w nim wspomnienia tak dawne, ze zastanowil sie, czy przypadkiem nie nalezaly do jego ojca albo do czlowieka, ktory mu ojcowal. Strach uzadlil go jak szybkie uklucie nozem. "Nie - powiedzial w duchu, pragnac przemienic strach w gniew. - Gullit Bludd nie przekazal mi zadnych wspomnien. Wyrzekl do mnie bodaj piec slow przez wszystkie te lata, gdy dorastalem przy jego palenisku". -Skad wiesz? -Jestem stary. Ostatnio niewiele mam do roboty poza patrzeniem i sluchaniem. To nie byla dobra odpowiedz, ale widzac twardosc spojrzenia Spyniego Orrla, Vaylo wiedzial, ze lepszej nie dostanie. -Chca walczyc z miastami czy z klanami? Naczelnik Orrlow podniosl zreby rozowej skory w miejscach, gdzie kiedys rosly brwi. -Sa Sullami. Kto moze wiedziec, z kim albo z czym beda walczyc? Strach znowu zmrozil kark Vaylowi. -Zarty sobie ze mnie stroisz, starcze? -Moze gdybys zimowal we wlasnym okraglaku, a nie w niebieskim domu Dhoone'ow, sam zobaczylbys znaki. Vaylo wyplul na podloge grude twarogu. -Niech cie diabli, naczelniku Orrlow. Mow jasno. Jesli wiesz wiecej, mow! -Wiem tylko, ze podczas gdy klany sa zajete wzajemnym wybijaniem sie do nogi, Sullowie oczyszczaja sie, swietuja i zapuszczaja dlugie wlosy na wojne. Piec nocy temu jeden z moich gorali widzial dwoch Dalekich Jezdzcow zmierzajacych na zachod. Tydzien wczesniej przybyl kupiec z Ule Glaive i kupil caly moj zapas opali i gagatow. Opale i gagaty. Ksiezyc i nocne niebo. Sullowie uzywaja jednego i drugiego do wykladania swoich lukow. - Spynie Orrl wypuscil powietrze, czekajac, az Psi Lord spojrzy mu w oczy. - Powiedz mi, naczelniku Bluddow, czy kiedykolwiek zastanawiales sie, co znaczy zawolanie twojego klanu? Pytanie gleboko poruszylo Vaylem. Wolal nic nie mowic, zamiast klamac. Spynie Orrl patrzyl przez dluzsza chwile w twarz Psiego Lorda, a jego oczy czytaly mysli mezczyzny. Nagle wstal. -Pora wracac. Poslij po moja eskorte. Mam nadzieje, ze nie kazales ich zabic. Niewygodnie by mi bylo wojowac nie dosc, ze z Blackhailami i Scarpe'ami, to na domiar zlego z Bluddami. Vaylo nie chwycil przynety. Byl zbyt zaniepokojony. -Zostali przyjeci jak goscie. Zabrano im bron, ale nie wyniesiono jej z izby. -To dobrze. Dziekuje za uprzejmosc. - Spynie Orrl podszedl do drzwi. Psi Lord pietrzyl sie nad nim jak niedzwiedz nad koza. - Nie mozesz pozwolic, by nienawisc do Haila Wilka zatrula twoje serce i zrazila cie do Blackhailow. Sa dobrzy ludzie w ich klanie. Raina Blackhail, Corbie Meese, Ballic Czerwony, Drey Sevrance... Vaylo Bludd nie wytrzymal, slyszac ostatnie nazwisko, i potrzasnal glowa tak gwaltownie, ze warkocze uderzyly go po twarzy. -Ani slowa wiecej, naczelniku Orrlow, bo przeciagniesz strune. Co dziwne, naczelnik Orrlow pokiwal glowa. -Tak. Moze i tak, ale nie mozesz winic czlowieka za czyny jego brata. Vaylo warknal. Odglos byl tak niski i straszny, ze psy skulily sie przy palenisku. Spynie Orrl wzruszyl ramionami. -Pomysl o tym, co ci powiedzialem, naczelniku Bluddow. Kiedy stary czlowiek podrozuje przez ciemnosc czterech nocy i ziemie trzech walczacych klanow, zeby sie z toba zobaczyc, bylbys glupcem, nie traktujac jego slow z nalezyta powaga. - To rzeklszy, wyszedl z komnaty. Piec dni pozniej Vaylo dowiedzial sie o jego smierci. *** Mai Naysayer pierwszy zauwazyl czlowieka, ktory kucal pod oslona granitowych skal, pochylony nad tlumokiem galganow. Ark uznal go za wojownika z klanu Orrl, poniewaz nosil jasny, zblizony kolorem do sniegu plaszcz mysliwego z tego klanu. W duzej odleglosci od niego dwaj Dalecy Jezdzcy zsiedli z koni i podeszli piechota.Ani Mai, ani Ark nie dobyli broni. Byli Dalekimi Jezdzcami i obaj wiedzieli, ze choc tutaj jest sie czego obawiac, obcy nie ma broni i nie ma sil, by walczyc. Ark widzial, jak podnosi glowe i skupia na nich wzrok. Jego twarz wyrazala mieszanine gniewu i strachu. Ark Veinsplitter, Syn Sullow i wybrany Daleki Jezdziec, byl przyzwyczajony do wzbudzania strachu. Przemierzal te krainy od dwudziestu lat, toczyl walki z ludzmi i zwierzetami, przenosil wiadomosci przez zamarzniete morza, zelazne gory i pustynie spieczone jak szklo - strach byl mu przynalezny. Ale nie spodziewal sie wlasnego leku, wzbierajacego jak rtec w przelyku. Wiedzial, ze do konca zycia zapamieta spojrzenie, ktorym przeszyl go obcy. I ze do konca zycia nie opusci go pytanie, szumiace w uszach niczym wiatr: "Czy wypelnilem wole bogow?" Obcy podniosl sie. Wiatr tarmosil jego plaszczem, rece mial zolte i odmrozone. Ark przypatrywal sie mezczyznie z takim natezeniem, ze niemal nie zwrocil uwagi na lezace w sniegu zwierze. Dorosly wilk, wielki jak czarny niedzwiedz, z kawalkiem wierzbowego kija w gardle. -Zabity ciosem w serce - powiedzial Naysayer, a slowa padly z jego ust niczym kamienie. Ark zamknal oczy i pomodlil sie do Siewcy Burz. Kiedy je otworzyl, wiedzial, ze swiat, w ktorym zyje, ulegl zmianie. Ten czlowiek zabil wilka ciosem w serce. -Pomoz jej. - Obcy przemowil we wspolnej mowie ze spiewnym akcentem klanow. Wskazal reka na skrwawione lachmany. Bez slow powitania. Bez pytan. Bez strachu. Mai Naysayer siegnal do jukow ze skory rosomaka. Z drgnieniem Ark zrozumial, ze obcy nie jest sam, a skrwawiona kupka lachmanow, nad ktora stoi, jest osoba... dziewczyna. I Mai zamierzal jej pomoc, poniewaz taka mial nature. Nie odwracal sie plecami do wolania o pomoc. Ark chcial krzyknac, zeby go powstrzymac. Zbyt pozno zobaczyl blady krag proszku na sniegu, zbyt pozno zrozumial, ze powinna zostac puszczona krew - teraz, nie pozniej, w zaplacie za wejscie na ziemie klanowych bogow. Skamienialy, patrzyl, jak Mai Naysayer przerywa krag i kleka przy dziewczynie. Juz mial w rekach blam z soboli, by pod nia podlozyc. Ark mogl tylko rozbic namioty i rozpalic ognisko. Rozdzial 51 SNIEZNE DUCHY Effie czula piasek w oczach, ale nie chciala isc spac. Uparcie siedziala w sieni u stop schodow. Drey jeszcze sie nie pokazal. Anwyn Bird zaklinala sie, ze dzis wroci z ziem Ganmiddichow, lecz minela polnoc, okraglak byl ciemny i trzeszczacy, a Bitty Shank zalozyl zelazne sztaby na wielkie wrota i podparl je kamieniem. -Hej, malenka, powinnas isc do lozka. Burza zatrzymala Dreya, to wszystko. Bedzie tutaj rano, obiecuje. - Bitty Shank okrecil natluszczona line, gruba jak jego reka w przegubie, wokol mosieznych klamer osadzonych gleboko po obu stronach drzwi. - Sam z nim gadalem jakies dziesiec dni temu. Powiedzial, ze gdy tylko naczelnik Krab odzyska swoj wysoki zielony okraglak, wroci, zeby wyszorowac ci buzie i wyczesac wlosy. Effie usmiechnela sie wbrew wlasnej woli. Bitty Shank byl zabawny. Jak wszyscy Shankowie mial blyszczaca czerwona twarz i jasna czupryne. I kochal Dreya. Wszyscy Shankowie kochali Dreya. Zawarlszy wielkie wierzeje okraglaka, Bitty odwrocil sie do niej. Byl przedostatnim synem Shanka, jednorocznym od dwoch zim. Miecz Bludda zabral mu ucho, a mroz czubki dwoch palcow. Jego jasne wlosy juz rzedly, choc klal sie, ze od kiedy stracil ucho, zaczely rosnac jakby chetniej. Effie byla przeciwnego zdania, lecz nigdy nie wyrazala swoich sadow bez pytania. -Czy moglbym wiec odprowadzic panienke do jej komnaty? - Bitty sklonil sie z przesadnym wdziekiem, udajac, ze zamiata kapeluszem podloge. - Choc, jak powiadam, mam miecz wykuty do obrony dziewic, a moje kroki przeganiaja szczury. Rozesmiala sie. Miala wyrzuty sumienia, ale Bitty byl taki zabawny, a ona tak bardzo spieta ze strachu i zmartwienia, ze chichot wyrwal sie sam. Jak bak. To przyprawilo ja o jeszcze wiekszy smiech. Przez caly czas Bitty stal przy drzwiach, pokazujac zeby w usmiechu. Smiech byl dobry. Przepedzal na jakis czas mysl o slepocie. -Chodz, malenka. Zmykaj do lozka, bo jeszcze zbudzisz Anwyn, ktora nas oboje zapedzi do przepedzania warzachwi i chlostania kociolkow. Effie znala sie na zartach i wiedziala takze, ze smiech w sieni, nawet najglosniejszy, nie zbudzi Anwyn, poniewaz pekata matrona spi w spizarni na tylach budynku, pilnujac miesa. Mimo wszystko przestala sie smiac i wstala. Bitty Shank byl jednorocznym, ranionym w bitwie, i nalezal mu sie szacunek. Wyciagnal ku niej zdrowa reke, ale zlapala go za te odmrozona. Effie Sevrance nie byla nadwrazliwa. Dwa kikuty, ze lsniacym rozowym cialem i gladkimi czubkami bez paznokci, ogromnie ja intrygowaly. Bitty, najpierw zaklopotany, a potem rad z jej zainteresowania, poprowadzil ja na dol. -Patrz - powiedzial, przystajac w polowie schodow, by potrzasnac palcami w blasku plonacej pochodni. - Moge jeszcze utrzymac lekki miecz i naciagnac luk. Effie z powaga pokiwala glowa. Nalezala do klanu i wiedziala, ze niezaleznie od lekkiego tonu Bitty'ego nic nie jest dla niego wazniejsze od zdolnosci do walki. Bitty byl jednym z tuzina jednorocznych i zaprzysiezonych wojownikow, ktorzy opiekowali sie nia pod nieobecnosc Dreya. Byla swiadoma ich troski i domyslala sie, ze Drey prosil, by mieli na nia oko. Och, jak to dorosli, byli przekonani, ze sa sprytni - zawsze udawali, ze wpadaja na nia przypadkiem pozno w nocy, gdy dawno minela pora kladzenia sie do lozka, albo zagladali do niej, kiedy mysleli, ze spi; czasami nawet spali pod jej drzwiami, a pozniej tlumaczyli, ze akurat tam zmorzyla ich pijacka drzemka. Duma nakazywala jej stawiac opor; byla juz prawie dorosla, miala cale osiem lat i oczywiscie nie potrzebowala, by ktos jej pilnowal. Ale od kiedy stracila swoj talizman, tylko widok takich ludzi, jak Bitty, Corbie Meese, Rory Cleet i Bullhammer sprawial, ze czula sie bezpieczna. Byla slepa bez swojego talizmanu. Slepa. Nikt go nie widzial ani nie wiedzial, gdzie jest. Anwyn Bird polecila paru starszym dzieciom przeszukac okraglak od grzybiarni po golebnik. Raina Blackhail zebrala klan, powiedziala, zeby ten, kto zabral talizman, podrzucil go pod jej drzwi, i obiecala, ze obejdzie sie bez pytan. Nawet Inigar Stoop padl na kolana i przegrzebal rekami popiol, pyl skalny i zwir, ktory zebral sie na podlodze w domu kamienia. Zgubienie talizmanu bylo zla wrozba, najgorszego rodzaju. Effie o tym wiedziala. Inigar tez wiedzial i dlatego, kiedy nie znalazl nic po pierwszym przeszukaniu, zaczal szukac po raz drugi. Klopot w tym, ze dopoki maly kawalek granitu w ksztalcie ucha sie nie zawieruszyl, nie zdawala sobie sprawy, jak bardzo go potrzebuje. Za kazdym razem, kiedy byla zmartwiona albo przestraszona, siegala do talizmanu. Nie zawsze pokazywal jej zle rzeczy, ale sprawial, ze cos czula. Dawniej, kiedy Drey spoznial sie z powrotem do domu, wystarczylo, ze wziela talizman w reke i pomyslala o bracie. Dopoki talizman nie pchal, to znaczylo, ze Drey jest bezpieczny. Kamyk uprzedzal ja tylko o zlych rzeczach... jak w przypadku taty, Rainy, Cutty'ego Mossa. Teraz nie bedzie wiedziala, czy nie wydarzylo sie cos zlego. Trzy glosne lupniecia przerwaly jej rozmyslania. -Otwierac! Otwierac! Ranni wojownicy! - Bylo to zawolanie powracajacych oddzialow. Popatrzyla na Bitty'ego. Zanim zrozumiala, co sie dzieje, jasnowlosy jednoroczny zlapal ja w pasie i zarzucil na ramiona. Po raz pierwszy w zyciu zobaczyla z bliska strop nad schodami. Miedzy kamieniami rosla puszysta zielono-czarna plesn. -Drey z jedenastoma wojownikami powrocil z Ganmiddich! - wrzasnal Bitty, pedzac po schodach. - Wrocili! Wrocili! Effie podskakiwala na jego ramionach jak futrzany kolnierz. Nie byla pewna, czy odpowiada jej patrzenie na swiat z wysoka, ale przypuszczala, ze w takiej chwili nie mialaby nic przeciwko, nawet gdyby wszyscy Shankowie staneli jeden na drugim i posadzili ja na samym czubku. Drey wrocil. Drey. Larum pod drzwiami zbudzilo caly okraglak. Wszyscy, ktorzy wraz z nia czuwali przez wieksza czesc nocy, ale w pewnym momencie poddali sie i poszli spac, wpadli hurmem do sieni. Z Wielkiego Paleniska splynela rzeka mezczyzn w metalowych pancerzach wiszacych luzno na piersiach, a na szczycie schodow pojawila sie Anwyn Bird z taca swiezego chleba w rekach i barylka ogrzanego przy ogniu piwa u stop. Effie wbila spojrzenie w drzwi. Bitty postawil ja na ziemi, a potem przydzielil jej wazne zadanie polegajace na rozplataniu sznura, ktory przytrzymywal sztabe w uchwycie. Piersi puchly jej z dumy, gdy pracowala. Pomagala jednorocznemu otwierac drzwi! Nawet kiedy Orwin Shank skoczyl synowi z pomoca, Bitty zrobil miejsce dla jej reki i razem, we trojke, odciagneli wazacy cwierc tony piaskowiec po naoliwionych szynach. Potem podniesiono antabe, odchylono nawoskowane, nabite metalem skrzydla do wewnatrz... Za progiem stali podobni mrocznym bogom, parujacy, zakuci w posiwiale od mrozu zelazne pancerze, ubloceni i ponurzy pierwsi z jedenastu wojownikow, ktorzy wyruszyli do Ganmiddichow. To oni obsadzali okraglak w czasie, gdy Mace Blackhail pertraktowal z naczelnikiem Krabem u Croserow. Po zaprzysiezeniu Blackhailom Ganmddichowie wrocili do swojego okraglaka, a Drey i jedenastu wojownikow pociagnelo do domu. Jak wszyscy w klanie, Effie slyszala, ze Raif zostal pojmany w wiezy, lecz uciekl tej samej nocy, raniac Dreya jego wlasnym mieczem tak powaznie, ze rana krwawila przez dwa dni. Nie wierzyla w to ani przez chwile. Nie potrzebowala talizmanu, by wiedziec, ze Raif nigdy nie podnioslby reki na brata. Przenigdy. Corbie pierwszy przestapil prog. Effie zawolala do niego: -Gdzie jest Drey? - Niestety, Corbie nie zwrocil uwagi na jej cichy glosik, gdyz jego wzrok spoczal na zonie, Sarolyn, ktora byla brzemienna i bledsza, niz Anwyn czy Raina by sobie zyczyly. Wielki mlociarz minal ja, nawet nie patrzac. Drugi wszedl Mull Shank. Chciala zapytac jego, ale Orwin Shank wsunal sie przed nia i zamknal swego najstarszego syna w uscisku tak brutalnym, ze wygladalo to niemal tak, jakby brali sie za bary. Effie wyszla na mroz. Wypatrzyla Clega Trottera, syna wiesniaka Paille'a, i ruszyla w jego strone. Odchrzaknela po drodze, zeby nie zawiodl jej glos. Naparly na nia ciala pachnace konmi, skora i mrozem, spychajac ja w bok i do tylu. Stracila z oczu Clega Trottera, a kiedy znow go zobaczyla, wital sie z ojcem; dwa wielkie chlopiska szeptaly sobie do uszu. Nie bylo miedzy nimi miejsca nawet dla chudej osmiolatki. Mezczyzni i kobiety wylegali na plac przed okraglakiem. Proszyl lekki snieg i tylko klin pomaranczowego blasku wylewajacego sie z drzwi rozswietlal ciemna zimowa noc. Effie slyszala smiech i szepty, obietnice rozkoszy czekajacych w lozku, recepty na oklady na odmrozenia, zaproszenia na ulubione potrawy parujace w kominie. Wokol niej ciala zderzaly sie gwaltownie, ciezkie grudy blota i lodu z butow oraz plaszczy sypaly sie na ziemie. Konie potrzasaly lbami i wyparskiwaly w powietrze strumienie bialej mgly. Mezczyzni wyszli ze stajni, zeby sie nimi zajac, i wkrotce trudno bylo odroznic jedenastke powracajaca od Ganmiddichow od tuzinow innych, ktorzy roili sie na placu. -Drey? - pytala raz za razem. - Drey? - Nikt jej nie slyszal, a nawet jesli, to z miejsca o niej zapominal, gdy tylko zobaczyl swoich ukochanych, Odeszla dalej od okraglaka, poniewaz wypatrzyla samotnego mezczyzne czyszczacego konia. Byl dosc wysoki, by byc Dreyem... w ciemnosci trudno bylo to ocenic. Drzac, postapila w jego strone. Jeszcze nim zobaczyla jego twarz, wiedziala, ze to nie Drey. Ubrany w szare skory i losiowy filc Bannenow, z warkoczami ciasno splecionymi przy glowie, nawet nie byl Hailem. Nie wiedzialby, kto to jest Drey. Powoli ogarnial ja ziab, podnoszacy sie od stop jak wzbierajaca woda. Obejmujac sie rekami, rozejrzala sie po pastwisku. Serce skoczylo jej w piersiach. Tam. Na stoku, cien w cieniach, mezczyzna stojacy na warcie. Drey. Pobiegla. Lodowate powietrze z szumem omywalo jej policzki, gdy pedzila po ziemi zamarznietej na kamien. Oddychala plytko z przejecia. Postac czekala. Czekala. To musial byc Drey. Kiedy dotarla do podnoza stoku, postac skurczyla sie. Nagle zobaczyla, ze jest odziana na bialo. Effie zatrzymala sie. -Drey? - Nawet w jej uszach glos zabrzmial slabo i niepewnie. W odpowiedzi wiatr przyniosl zapach zywicy i z drgnieniem uswiadomila sobie pomylke. To wcale nie czlowiek, tylko sniezny duch, mloda sosna przykryta sniegiem. "Powinnam wiedziec - upomniala sie ostro. - Kazdy glupi umie odroznic snieznego ducha od doroslego czlowieka". Sniezny duch chwial sie i poskrzypywal na wietrze, srodkowe galezie kiwaly na nia lubieznie. Effie poczula, jak strach sciaga jej skore na twarzy. Szybko odwrocila sie... i zobaczyla, jak daleko odeszla. Wielka kopula okraglaka czernila sie w dali na tle grafitowego nieba. Prostokat pomaranczowego swiatla oznaczajacego drzwi byl nie wiekszy od kropki. Na jej oczach plamka zwezila sie na grubosc wlosa, a potem zupelnie zniknela. Drzwi zostaly zamkniete. Jej serce mocno zalomotalo. Patrzyla na okraglak, na bryle stajni, szukajac swiatla. Tylko ze drzwi stajni znajdowaly sie od strony okraglaka, widziala wiec tylko blada aureole blasku. Ruszyla z powrotem. Starala sie nie patrzec na ciemne krzywizny okraglaka ani na otaczajace go bezkresne przestrzenie. To bylo trudne. Zadne sciany nie przyslanialy widoku. Otaczaly ja cienie, nie te drobne, nie ludzkie, ale wielkie cienie wzgorz i czarnych kep drzew. I bylo zimno, bardzo zimno. -Ach! - Wstrzymala oddech, gdy cos smagnelo ja w policzek. Uskoczyla, wypatrujac w ciemnosci potworow. Jej wyobraznia wyczarowala szare robaki wielkosci ludzi, z zebami przypominajacymi szklane igly i konczynami z tej samej substancji, co oczy. Zobaczyla cienka brzozowa witke wystajaca ze sniegu, z choragiewka czerwonego filcu na czubku. Byl to jeden z palikow Longheada; gdy pokrywa sniegu grubiala, tylko w ten sposob mozna bylo poznac, gdzie konczy sie pastwisko, a zaczyna plac. Effie, drzac, przyspieszyla. Prawie nie zwrocila uwagi na pierwsze kroki, tak byla pochlonieta obserwowaniem luny niklego blasku nad stajniami. Nagle swiatlo przygaslo. Przeciez nie mogli zamknac takze drzwi stajni..Jeszcze nie!" Panika otumaniala ja jak gesta mgla. Czy zdazy przed zamknieciem wrot, jesli pobiegnie? A jesli sie przewroci? Jesli pod sniegiem cos lezy, na przyklad korzen drzewa, ktory okreci jej noge i zatrzyma tutaj na zawsze? Serce bilo jej tak szybko, ze uplynelo kilka sekund, nim uswiadomila sobie, ze cichy chrzest, ktory slyszy, nie jest ani odglosem jej krokow, ani szumem pedzacej krwi. Powoli splynelo na nia zrozumienie. Ktos za nia szedl. Skora zlodowaciala na jej twarzy. Nie Drey. Drey nie zrobilby niczego, co mogloby ja przestraszyc. Nie. To potwor albo kapturnik, albo Mace Blackhail, chcacy... Chrup, chrup, chrup. Kroki przyspieszyly. Effie spojrzala na okraglak, ale swiatlo ze stajni zgaslo i nie miala czym sie kierowac. Krzyknela cicho i ruszyla biegiem. Chrup, chrup, chrup. Kroki rozbrzmiewaly zaraz za jej plecami. Effie wyobrazila sobie potwora w stroju kapturnika, z korzeniami drzewa w miejscu palcow i z zoltymi oczami Mace'a Blackhail a. Predzej. Predzej. Snieg byl wszedzie: w jej wlosach, sukience i butach. Oddech potwora parzyl ja w tyl glowy, kroki dudnily w uszach. Byla na wpol przytomna ze strachu, juz nie patrzyla, dokad biegnie. Uslyszala, jak kroki zmieniaja rytm, a potem reka szarpnela ja mocno za wlosy. Bol eksplodowal biela w jej glowie. Noc przemienila sie w dzien, a potem znow sciemniala. Ktos wlokl ja w sniegu. Stracila orientacje, nie wiedziala, gdzie jest gora, a gdzie dol. Tak bardzo bolala ja glowa. -...dam ci nauczke, mala suko. Za bieganie z krzykiem do okraglaka... Dopiero po chwili Effie zrozumiala, ze potwor mowi ludzkim glosem. Odwrocila sie i stanela twarza w twarz z Cuttym Mossem. Nie potworem, tylko mlodym mezczyzna o jednym oku niebieskim, a drugim piwnym. -Suka. Sprobowala sie wyrwac, ale okrecil jej wlosy wokol nadgarstka i trzymal mocno. Czujac opor, szarpnal ja w tyl. Biale cetki bolu zatanczyly przed jej oczami. -Tym razem nie masz swojego wiedzminskiego kamienia, co? - Cutty Moss postukal sie po szyi. Cmilo jej sie w oczach, ale zdolala zobaczyc sznurek taki sam jak ten, ktory uplotla specjalnie do talizmanu. Cutty zasmial sie cicho, rozdziawiajac czerwone usta. - Tym razem nie wiedzialas, ze ktos nadchodzi, co? Nie poruszyla sie. Usta Cutty'ego byly mokre od sliny, oczy lsnily jak dwa tluste kamyki. W czasie poscigu rozsuplal sie rzemyk, ktory wiazal jego warkocze, i teraz brudne straki wisialy wokol jego twarzy. Niespiesznie wyjal noz. -Zalozmy, ze dorwal cie kapturnik. Tutaj, w sniegu. - Kopnal snieg czubkiem buta. Ostrze blyskawicznie znalazlo sie przy jej gardle. Effie zobaczyla smuge niebieskawego swiatla, jaka wyrysowalo w powietrzu, poczula napor powietrza na skorze, potem cos cieplego zaklulo ja w szyje. Nie czula bolu, tylko uszczypniecie, a potem cieplo. Szarpnela sie, odsuwajac glowe od noza. Cutty zaklal. Szarpnal ja za wlosy i przewrocil w snieg. Poczula kwasno-slodki oddech, mocz i meski zapach jego ubran. Cieply strumyczek splywal jej po szyi. Bardziej bojac sie tego, ze zostala ranna, niz Cutty'ego Mossa, zaczela sie z nim szamotac, wzbijajac chmury sniegu. -Wiedzma Sevrance'owna. - Cutty Moss klul ja nozem po policzkach, rekach, piersi. Krew byla wszedzie, splywala po zebach i oczach. Nadal walczyla. Nie chciala myslec o tym, co sie stanie, gdy zaprzestanie walki. Cutty Moss zlapal noz inaczej, tylko palcem i kciukiem, i trzasnal ja w twarz. -Suka! W tej chwili jej noga znalazla twarda ziemie pod sniegiem. Opierajac rece na zbitej bialej powierzchni, fiknela kozla w powietrzu. Przez krotka, zapierajaca dech chwile myslala, ze sie uwolni. Cutty byl tak skupiony na biciu, ze rozluznil reke, ktora ja trzymal. Czula, jak wlosy odwijaja sie z jego nadgarstka niczym welna z motowidla. Wtedy szarpnal ja z powrotem. Pociagnela w druga strone, calym ciezarem ciala. Miala wrazenie, ze tysiace rozgrzanych do czerwonosci brzytew tna ja po glowie. Kawalek skory oderwal sie z wilgotnym mlasnieciem. Na chwile utracila wzrok, ale nie rownowage. Stracila poczucie kierunku, ale nie celu. Rzeka krwi splywala z jej glowy. Biegla. Biegla. Biegla. Miala tylko pare sekund przewagi, lecz byla lzejsza i napedzana zwierzecym strachem. Slyszala, jak Cutty bluzni i goni za nia. Wiedziona instynktem, trzymala sie glebszego sniegu, gdzie mogla biec, a on sie zapadal. Nie przyszlo jej do glowy, by krzyczec; Effie Sevrance nie krzyczala. Musiala oszczedzac oddech, zeby uciekac i myslec. Dwa razy rece Cutty'ego musnely jej wlosy i suknie, ale nie miala litosci ani dla tkaniny, ani dla wlasnego ciala: pozwalala mu drzec jedno i drugie, gdy probowal ja zatrzymac. Skora na glowie palila zywym ogniem, odsloniete cialo pieklo w powietrzu dosc zimnym, by mrozic oddech. Bol innych czesci ciala prawie nie mial znaczenia; krew splywajaca z ran ogrzewala skore. Kiedy okrazyla rog stajni, zobaczyla postac wysuwajaca sie z cieni. Nim skupila wzrok, glebsza czesc jej umyslu zareagowala na ksztalt - zapadniete piersi, kosciste ramiona, meska szczeka: Nellie Moss. Latarniczka biegla w jej strone, wolajac do syna i klnac w zywy kamien. Effie rozumiala niewiele slow, ale czula, ze zlosc latarniczki wymierzona jest w syna, ktory nie wykonal zadania szybko i bez zbednego zamieszania. Ominela lukiem ja i jej szponiaste, czarne od smoly palce, caly czas trzymajac sie glebokiego sniegu. Gdy spojrzala przed siebie na pejzaz cieni i otwartych przestrzeni, drzenie radosci przebieglo jej po krzyzu. Znala sylwetki tych kamiennych sosen i pagorka ubitej ziemi za nimi. Znala, i nagle ciemnosc nabrala sensu. Pedzac przez snieg, zmienila kierunek. Miala dokad uciec. Nellie Moss byla lzejsza od syna i Effie slyszala, jak zmniejsza dystans. Latarniczka zlapala ja za kolnierz, ale material zrobil sie sliski od krwi i latwo bylo sie wyszarpnac. Zbyt zmeczona, by odczuc ulge, biegla dalej. Nogi jej slably, myslenie przychodzilo z coraz wiekszym trudem. Byla taka zmeczona... powieki ciazyly jej jak kamienie... wiedziala, ze musi uciekac... ale tak trudno bylo myslec... Wycie i ujadanie psow przebilo sie przez mgle jak swiatlo blyskawicy przez burzowe chmury. Otrzasnela sie i zobaczyla przed soba mala psiarnie. Psy Shanka poznaly ja. I wolaly do domu.Lzy zaszczypaly ja w oczy. Uslyszala glebokie, basowe szczekanie Czarnego Nosa, podniecone wycie Krzykacza i Zebatego, zle warczenie Kocicy, niski ryk Starego Szatana i mrozace krew wycie Pani Pszczoly - Pani Pszczoly, ktora uwazala ja za jedno ze swoich szczeniat. Slyszala, jak Nellie i Moss zwalniaja niezdecydowanie. Rytm ich krokow zalamal sie. Wymienili pelne zlosci slowa. Nellie Moss obrzucila syna plugawymi wyzwiskami. Effie starala sie ich nie sluchac, ale wiatr niosl slowa prosto do jej uszu. Piekly jak najzimniejsze powietrze w srodku nocy. Czarny Nos zaczal ujadac oblakanczo i nagle przestala slyszec matke i syna. Kroki przyspieszyly i dwie pary rak zlapaly ja za suknie i wlosy. Shankowe psy zawodzily i wyly jak szalency w plonacym domu. Zbite z desek drzwi malej psiarni grzechotaly i giely sie pod naporem szesciu cielsk. Lzy i krew splywaly strumieniami po twarzy Effie, gdy rece przesladowcow ciagnely ja w snieg. Poczula lod w ustach, gdy Nellie Moss zaczela ja wlec. Drzwiczki byly tak blisko, ze widziala sloje drewna i pomaranczowa rdze na zasuwie. Gdyby tylko mogla wyciagnac reke... gdyby tylko tak nie bolalo. W ramieniu ziala dziura, ciemna czerwona dziura zrobiona nozem Cutty'ego Mossa. Wyrzucila oporna reke w strone drzwiczek. Przygryzla jezyk z bolu. Nellie Moss trzymala ja w pasie, ciagnela... nie przestawala ciagnac. Dlon Effie zesliznela sie po deskach. Palce zlapaly zasuwke. Cutty Moss chwycil ja za uda. Effie zacisnela palce na zasuwie i gdy Cutty pociagnal ja przez snieg, metalowy rygiel wysunal sie ze skobla. I zaczela sie noc psow. Mroczne bestie wyskoczyly z psiarni, smukle, koszmarne: same pyski, zeby i zjezone karki. Ich warczenie przewalalo sie w powietrzu niczym grzmot, podnoszac wlosy na jej szyi i plecach. Uslyszala okropne, przerazliwe wrzaski i slowo "Nie!" rozciagajace sie w czasie, az stracilo sens i przerodzilo w wycie wypelnione przerazeniem. Kark trzasnal z wilgotnym trzaskiem sprochnialej klody, palce oraly snieg, cos rozdarlo sie z przyprawiajacym o mdlosci odglosem... Effie stracila przytomnosc. Pozniej, kiedy bylo po wszystkim, Corbie Meese i inni znalezli ja lezaca w srodku zdeptanego kregu krwi, kosci, trzewi i ludzkich wlosow, chroniona przez zywy mur psow. Psy wylizaly ja z krwi do czysta i ogrzewaly jej poranione cialo wlasnymi brzuchami. Trzeba bylo zawolac Orwina Shanka z Wielkiego Paleniska, poniewaz nie chcialy nikogo do niej dopuscic, a wiele godzin pozniej w okraglaku dalo sie slyszec pierwsze wyrzeczone szeptem slowo "wiedzma". Rozdzial 52 SULLOWIE -Wypij to, Orrlu. Zagesci ci krew.Raif slyszal te slowa, ale dopiero co zbudzil sie z glebokiego snu i zrozumienie ich zabralo mu chwile. Ciemnowlosy wojownik trzymal w dloniach mosiezna czarke zdobiona granatowa emalia. Raif nie widzial zawartosci, ale musiala byc goraca, poniewaz nad wrebem unosila sie para. Rozowa para. Zmienil pozycje pod wilczymi skorami, potem na probe poruszyl prawa reka. Z bolu odslonil zeby. Reka, ktora wylonila sie spod okrycia, byla grubo owinieta skora jakiegos ptaka i posmarowana olejem lupkowym, wydzielajacym ostra, dymna, trudna do nazwania won. Palce mial spuchniete i sztywne i nagle ucieszyl sie, ze ich nie widzi. Odmrozenia nie stanowily milego widoku. Po dlugiej walce z poranionym, obolalym cialem udalo mu sie usiasc, a po jeszcze dluzszym czasie podniesc rece w taki sposob, ze mogl chwycic emaliowana czarke. Sullski wojownik czekal w milczeniu, jego twarda, garbowana lodem twarz niczego nie zdradzala. Raif tez zachowal niewzruszona mine, choc ciezar i goraco czarki sprawily mu bol. W milczeniu wypil czerwony plyn, uswiadamiajac sobie, ze glownym skladnikiem jest konska krew. Smak nie byl nieprzyjemny, tylko dziwnie korzenny, a czesc krwi skrzepla w dlugie pasma, ktore lepily sie do jezyka i zebow. Kiedy skonczyl, oddal wojownikowi czarke i podziekowal. Wojownik sklonil glowe. Zdjal wierzchnie odzienie, pod ktorym mial miekkie futra i granatowy zamsz nabity rogiem cietym tak cienko, ze falowal niczym smocze luski. Na pierwszy rzut oka jego wlosy wygladaly jak splecione w warkocze, ale teraz Raif zobaczyl, ze sa podzielone na grube pasma ujete w liczne pierscienie z opali i bialego metalu. Rysy obu mezczyzn w pewien sposob roznily sie od rysow reszty mieszkancow ziem klanow: kolor oczu byl bardziej zywy, usta i brwi pieknie zarysowane, kosci policzkowe twardsze, zdradzajace masywniejsza budowe kostna czaszek. Ich namiot byl zrobiony z filcu i skor karibu nasmarowanych polyskliwa substancja, ktora nie przepuszczala wiatru. Podloge wykladal wybornie utkany kobierczyk z wzorem przedstawiajacym ksiezyc we wszystkich fazach na tle nocy niebieskiego jedwabiu. W srodku namiotu byl wykopany dolek. Raif pamietal, ze przez dwie noce plonelo w nim drewno, teraz jednak palily sie bryly ciemnego kamienia, ktore dawaly bezdymny, ametystowy ogien. Ash lezala po drugiej stronie namiotu, okryta kocami z bialych lisow, odwrocona twarza do sciany. Jej umyte wlosy lsnily identycznym kolorem, co metal na glowach i szyjach sullskich wojownikow. Raif przesunal sie w jej strone. -Co z nia? Wojownik podniosl reke do brody, a wtedy opadl rekaw plaszcza z rysich skor, odslaniajac tuziny naciec na przedramieniu i nadgarstku. "Puscili krew koniom i sobie". Raif nie byl pewien, co odczuwa: fascynacje czy niepokoj. -Ten, kto spi, nabiera sil, Orrlu. Dzis zbudzila sie, napila rosolu i pytala o ciebie. Raif nie widzial powodu, by wyprowadzac go z blednego przekonania, ze jest Orrlem. -Kiedy bedzie mogla wstac? -Chodzi ci o to, kiedy bedzie mogla ruszyc w droge? Przytaknal. Wojownik mowil wspolna mowa z leciutkim akcentem, ktory wskazywal, ze nie jest to jego jezyk ojczysty. Pierwszej nocy, kiedy wyjechali z ciemnosci - a w jego oczach prosto z legendy o krwi i wojnie - mowili miedzy soba w nie znanym mu jezyku. Raif nigdy dotad nie spotkal Sullow, poznal ich jednak na pierwszy rzut oka. Poznal wojownikow, ktorzy jezdzili po rozleglych lasach Polarnej Dziedziny, mieszkali w miastach z lodowego drewna i zimnego, twardego kamienia mlecznego, i mieli piekne strzaly z grotami tak ostrymi, ze mogly przez oczodol wniknac w ludzka czaszke. Ich miecze wykute z metalu, ktory spadal z gwiazd, stanowily przedmiot marzen kazdego wojownika. W klanach poszeptywano, ze twarde, blyszczace skraje broni odbieraja czlowiekowi nie tylko zycie, ale i dusze. -To zalezy, dokad musi isc i dlaczego. - Sullski wojownik wpatrywal sie w niego bez zmruzenia oka. Szramy na jego rekach zarzyly sie w ametystowym swietle jak popekane zyly. Raif jeszcze nie podjal decyzji, ile powiedziec Sullom. -Podrozujemy na polnoc w sprawie nie cierpiacej zwloki. Wojownik powoli pokiwal glowa, jakby uslyszal i zrozumial duzo wiecej, niz wynikalo z tych slow. Jego oczy barwy sobolowego futra zwrocily sie w strone wyjscia z namiotu. -Naysayer odpowie ci lepiej ode mnie. Opiekowal sie dziewczyna we dnie i w nocy. Jej zycie, stalo sie jego brzemieniem. Kropla strachu osiadla w piersiach Raifa. -Co to znaczy? -Naysayer wytoczyl wlasna krew, zeby ja uratowac. -Dlaczego? -Nie ja odpowiem na to pytanie, Orrlu. - Glos wojownika wyostrzylo cos, co moglo byc zloscia. Gdy wstal, rogowe luski na jego plaszczu zaszczekaly jak zeby. Choc nie byl ani barczysty, ani tez wysoki, zdawalo sie, ze zajmuje tyle przestrzeni, co dwie osoby. -Dlaczego puscil sobie krew? - nalegal Raif, nie mogac otrzasnac sie z niepokoju. Wojownik odwrocil sie i popatrzyl na niego tak, jakby byl kawalkiem brudu zdrapanym w podeszwy. -Kiedy skladamy ofiare albo zaplate, placimy tym, co mamy najcenniejsze. A nic w swiecie zimnych ksiezycow i ostrych strzal nie jest drozsze od krwi Sullow. - Odrzucil na bok skrzydlo namiotu i wyszedl w ciemnosc. Raif odetchnal gleboko. Rece pod bandazami sprawialy wrazenie odartych ze skory. Przez dwie noce wil sie i pocil z bolu na swoim poslaniu. Czul sie niemal tak, jakby cialo nie bylo zmarzniete, tylko przypiekane. W snach widzial, jak zdziera opatrunki, a na snieg spada przypalone mieso. Najgorzej bylo o zachodzie slonca drugiej nocy, kiedy Sull zwany Naysayerem zdjal bandaze i czyscil czarne cialo. Strzepy tkanki spadaly na jego ubranie. Raif patrzyl w dol, nie poznajac wlasnych palcow: czym byly te walki wilgotnego miesa? Kiedy zapytal Sulla, czy straci ktorys z nich, ten odparl krotko: "Nie". Powtorzyl to samo slowo pozniej, w srodku nocy, gdy Ash wyrwala sie ze snu. Raif patrzyl, jak wielki mezczyzna kladzie jej reke na glowie i mowi: "Nie, srebrnowlosa. Tutaj nie dosiegna cie zadne demony". Opieka, ktora wojownik otoczyl Ash, wyrastala nad wiedze Raifa jako wychowanka klanu. Naysayer wyjal suszony czarny korzen i liscie berberysu, zaparzyl z nich goraca herbate, a pozniej budzil Ash co pare godzin i dawal jej pic. Na jego pytanie odparl, ze herbata oczysci krew z zoltej trucizny. Robil tez tynktury z lisciastych lodyzek jemioly i zlotej zywicy nie znanego w klanach drzewa. Umyl Ash i natarl jej cialo wonnymi olejami, pecherze na twarzy przemyl oczarem, a skaleczenia i rany od odmrozen posmarowal oczyszczonym lisim tluszczem i oblozyl mchem. Raif przespal wiekszosc zabiegow Naysayera. Byl wyczerpany i nie mogl czuwac przez dluzszy czas. Nim dwaj sullscy wojownicy weszli w krag, ktory wyrysowal na sniegu, zuzyl resztke sil, by przyjac ich na stojaco. Usmiechnal sie ponuro na to wspomnienie. Drogo zaplacil za ten pokaz klanowej dumy. Podniesienie sie z poslania zabralo mu haniebnie duzo czasu. Nie mogl podpierac sie na zabandazowanych rekach, wiec zdany byl tylko na nogi. Ale im bardziej bolaly go miesnie, tym bardziej byl zdecydowany wstac i ruszac w dalsza droge. Sullscy wojownicy pomogli jemu i Ash, za co byl wdzieczny, lecz zaciskal szczeki na mysl, ze moglby byc zalezny od nich bodaj chwile dluzej niz potrzeba. Byli Sullami. On pochodzil z klanu. Od trzech tysiecy lat Sullow i mieszkancow ziem klanow laczyly granice, nic wiecej. Nim dotarl do poslania pod sciana namiotu, Ash zaczela sie poruszac. Cicho wypowiedzial jej imie i to wystarczylo, zeby otworzyla oczy. -Raif. Zlozyl dziekczynienie Kamiennym Bogom... i sullskim bogom, choc nie znal ich imion. -Dzien dobry, spiochu. Ziewnela szeroko, potem usmiechnela sie przepraszajaco. -Przepraszam. Dama nie zachowuje sie w ten sposob, prawda? To nie mialo znaczenia. Kuracja Naysayera, na czym by ona nie polegala, spelnila swoje zadanie. Skora na twarzy Ash byla teraz rozowa i przejrzysta, bez sladu zoltaczki czy opuchlizny. Uklakl, zeby byc blizej niej. -Jak sie czujesz? -Obolala. Zmeczona. - Przeniosla oczy na jego dlonie. - Co ci sie stalo? Wzruszyl ramionami. -Zabilem wilka golymi rekami. Usmiechnela sie nerwowo, niepewna, czy nie zartuje. Zmieniajac temat, zaczal: -Musze zapytac tych Sullow... -Sullow? Pokiwal glowa. -Ci mezczyzni, ktorzy zalezli nas w dolinie, sa Sullami. Ash z roztargnieniem dotknela latki mchu na policzku. -Nie zdawalam sobie sprawy... Czulam tylko dotyk cieplych rak... glosy proszace, zebym pila. - W jej szarych oczach nagle rozblyslo ametystowe swiatlo ognia. - Jak dlugo... -Jestesmy dwa dni na polnoc od przeleczy. Rankiem drugiego dnia stracilas przytomnosc i nioslem cie do zmroku. -Niosles mnie - powtorzyla cicho. - Co stalo sie potem? Raif spuscil oczy. Ledwie sam wiedzial i nie byl pewien, czy chce wiedziec. Po raz pierwszy od wielu dni siegnal do talizmanu. Utkniety gleboko pod welniana koszula, wisial na sznurku na wpol zmurszalym od potu. Schowal go gwaltownym ruchem. I jak najszybciej opowiedzial jej swoja historie. Kiedy skonczyl, zapytala: -Wyrysowales wiec krag przewodni, a wtedy pojawili sie dwaj sullscy wojownicy? -Pewnie przyciagnelo ich wycie wilkow. -Nie wierzysz w to, prawda? -Juz sam nie wiem, w co wierzyc. - Nie chcial, by jego glos zabrzmial tak twardo. Ash patrzyla na niego przez dluzsza chwile. -Ile czasu zajmie nam dotarcie do Gory Potopu? Byl jej wdzieczny, ze zmienila temat. Nie chcial sie zastanawiac nad powodami, dla ktorych Kamienni Bogowie mogliby otaczac go opieka. -O to chcialem cie zapytac. Byc moze bede musial powiedziec Sullom, dokad zmierzamy. Na polnoc stad wznosi sie wielki blekitny szczyt, z ktorego splywaja lodowce, i jestem calkiem pewien, ze to Gora Potopu. Ale nie wiem, z ktorej strony plynie Pusta Rzeka. Mozemy stracic tydzien na samo jej szukanie. Ash namyslala sie przed udzieleniem odpowiedzi. Raif slyszal jej chrapliwy oddech i uswiadomil sobie, ze nadal jest bardzo oslabiona. Wreszcie powiedziala: -Powierzyles tym ludziom nasze zycie. Mogli nas skrzywdzic w dowolnej chwili w ciagu tych dwoch dni, ale tego nie zrobili. Mysle, ze przybyli, poniewaz ich wezwales, i tak ty, jak i oni o tym wiedza, i w pewien sposob to ich z toba wiaze. - Otworzyl usta, zeby zaprotestowac, lecz nie dopuscila go do glosu. - Myslisz, ze Kamienni Bogowie sprowadzili ich tutaj tylko po to, zeby opatrzyli nasze rany i wyprawili nas w droge, jak chirurdzy na polu bitwy? Raif sciagnal brwi. Jej pytanie za mocno zblizalo sie do spraw, ktorych nikt w klanach nie osmielal sie kwestionowac. Kamienni Bogowie nie przypominali Jedynego Boga, ktory mial w opiece miasta. Nie zajmowali sie powszednim zyciem swoich wyznawcow. I nie odpowiadali na modlitwy maluczkich. Nagle swiadom bolu w rekach, powiedzial: -Wyjawie im tylko, dokad zmierzamy. Nic wiecej. Ash pokiwala glowa. Raif odwrocil sie do ognia i zaczal sie zastanawiac, skad wziac cieple jedzenie i picie dla Ash. Na krawedzi dolka, w ktorym plonal ogien, lezaly kamienne figurki w kolorze nocnego nieba lub ksiezyca, wprost proszace o to, by wziac je w rece. Wyrzezbione z obsydianu, opalu, bialej miki, czarnego zelaza i krysztalu, skrzyly sie srebrzyscie w blasku ognia. Wchlonely tyle ciepla z ogniska, ze grzaly rece. Byly bardzo stare i wiele detali sie zatarlo, ale ich zaokraglone krawedzie i ciezar sprawialy, ze bylo przyjemnie je trzymac. Raif widzial, jak nizszy z wojownikow wlozyl jedna figurke do miedzianej miski pelnej sniegu, a potem odstawil miske na bok, zeby cieplo stopilo snieg. Pamietal, ze Sull nie wypil wody. Zmoczyl w niej szmatke, ktora on i jego towarzysz wyczyscili sobie rece. Raif odlozyl figurki na miejsce i siegnal po miedziany kociolek stojacy na skraju ognia. -Czlowiek, ktory sie mna zajmowal - zaczela Ash - przypomina mi jednego z Bluddow. -Cluffa Drybannocka. - Choc tego nie chcial, slowa zabrzmialy ostro. - Urodzonego w Trenchu bekarta. -Jest polkrwi Sullem? Skrzywil sie, zmagajac sie z ciezarem kociolka. -Tak. Trenchlandczycy nie nazywaja sie Sullami od wiekow, ale niezaleznie od tego, ile rodzi sie u nich dzieci splodzonych przez mezczyzn z klanow i z miast, Sullowie nadal chronia ich jak swoich. -Dlaczego? -Nie jestem pewien. Trenchlandczycy handluja z klanami i z Gorskimi Miastami. Sullowie handluja tylko z Trenchlandczykami. -A zatem Sullowie potrzebuja ich jako posrednikow w handlu, a w zamian oferuja ochrone? Raif wzruszyl ramionami. -Mniej wiecej. Ledwie skonczyl mowic, para wielkich rak rozchylila skrzydla namiotu i do srodka wraz z wirem sniegu wpadl wojownik zwany Naysayerem. Za nim wszedl drugi, niosac zamarzniety kawalek miesa. Podczas gdy Naysayer otrzepywal lod z wlosow i futra, drugi wojownik rzucil mieso do stop Raifa. -Wycialem serce ze zwierzecia, czlowieku z klanu. Mozesz je zjesc. Raif bez patrzenia wiedzial, ze to serce przewodnika wilczej watahy. Pokrecil glowa. -Klan nie jada wilkow. Wojownicy wymienili spojrzenia. -Wiec nie zabijasz ciosem w serce dla miesa? Zdajac sobie sprawe, ze temat rozmowy juz nie dotyczy wilka, ale czlowieka, ktory go zabil, Raif odparl: -Zrobilem to, co musialem, zeby ochronic Ash i siebie. Jesli chcecie tego wilka, to mozecie go wziac. Nie mam nic innego, by ofiarowac wam w zaplacie. Wojownik nie odpowiedzial. Po chwili rzekl: -Naysayer jest przekonany, ze nosisz plaszcz nie swojego klanu. Mowi, ze jestes Hailem. To prawda? "Znalezli srebrna zatyczke z rozka Dreya". Glosno powiedzial: -Nie mam klanu. -Czy nie masz rowniez imienia? -Jestem Raif Sevrance. - "Patrzacy na Umarlych". Wojownik powoli pokiwal glowa. -A ja Ark Veinsplitter, Syn Sullow i wybrany Daleki Jezdziec. Moj hass to Mai Naysayer, tez syn i Daleki Jezdziec. Dwaj wojownicy zastygli w milczeniu, jakby na cos czekali. Raif zawahal sie, niepewny, co zrobic. To Ash przerwala cisze. -Jestem Ash March, znajda urodzona w cieniach Plonnej Bramy. Dziekuje wam, Arku Veinsplitterze i Malu Naysayerze, za opieke i schronienie, ktorego nam nie poskapiliscie. Jak rzekl Raif, nie mamy czym sie odwdzieczyc, ale wiedzcie, ze zawsze bede nosic w sercu pamiec o dobroci Sullow. Miny wojownikow nie ulegly zmianie, gdy mowila, lecz zmienilo sie cos w ich oczach. Naysayer postapil ku niej i sklonil sie, az snieg osypal sie z rysiego futra pod jego szyja. Ark Veinsplitter popatrzyl na swojego towarzysza i przez chwile ametystowy blask ognia pelgal po jego twarzy. Wreszcie sklonil sie nie mniej gleboko. -Dobrze powiedziane, Ash March, znajdo. Oby ksiezyc zawsze oswietlal ci droge w ciemnosci, a twoje strzaly zawsze trafialy w serce. Sullowie zabrali sie za przygotowywanie posilku. Ark Veinsplitter wyciagnal ze sniegu czesciowo oprawionego kozla, Naysayer dolozyl drew do ognia. Po wypatroszeniu zwierzyny i podaniu Ash surowej watroby dla wzmocnienia krwi, Ark natarl mieso ciemnymi korzeniami i kwasnym drewnem, po czym nadzial je na rozen. Po paru minutach namiot wypelnil sie gestym, slonawym zapachem pieczeni. -A wilk? - zapytal Raif, gdy stalo sie jasne, ze nic wiecej nie bedzie pieczone. Ark Veinsplitter usmiechnal sie po raz pierwszy. -Sullowie tez nie jedza wilkow. Gdy nachodzi nas chetka na lykowate mieso, zjadamy wlasne siodla. - Siegnal po serce basiora, ktore odtajalo w cieple namiotu. Raif wyraznie widzial, gdzie wniknela wierzbowa laska. - Oczywiscie, Naysayer slynie z ogryzania wilczych kosci. Co na to powiesz, hassl -Wilcze kosci! Nie! Cos ci sie poplatalo, Veinsplitter. Moze spusciles za duzo krwi. Smiejac sie cicho, Ark Veinsplitter wyszedl z namiotu. Po chwili Raif narzucil plaszcz i podazyl za nim. Wiatr byl szokujaco zimny po cieple namiotu. Snieg przestal proszyc, ale zmarzniety proszek przesypywal sie nad ziemia jak suchy piasek. Rece zapiekly go pod bandazami, jakby zanurzyl je w czystym alkoholu i podpalil. Patrzyl, jak sullski wojownik rzuca wilcze serce na ziemie i butem wbija je gleboko w snieg. -Ta gora przed nami, ta ciemna sciana na horyzoncie, to Gora Potopu? - zapytal. Jesli wojownik byl zaskoczony jego obecnoscia, to tego nie okazal. -Tak brzmi jedno z jej imion. - Nie odwrocil sie w jego strone. -A wiesz, z ktorej strony plynie Pusta Rzeka? Ark Veinsplitter zesztywnial. -Wiem. Raif czekal. Mijaly minuty. Wreszcie Sull przemowil: -Pusta Rzeka plynie na poludniowy zachod od Gory Potopu. Latwo ja znalezc, gdyz brzegi porosniete sa swierkami i wskazuje ja jezor lodowca, ktory schodzi z gory. -I jaskinie. Znasz jakas, ktora lezy blisko rzeki? Wojownik odetchnal tak lekko, ze w powietrzu nie pokazala sie para. Raif zobaczyl, ze choc nie zalozyl rekawic, wcale nie zaciskal dloni. Bez slowa obszedl namiot. Tam, w oslonietym miejscu pod daszkiem ze skory karibu rozpietej na palikach staly konie. Wszystkie trzy okryte byly derkami z owczej welny, a metal ich wedzidel i uprzezy zostal owiniety filcem. Byly wielkimi zwierzetami o szerokich piersiach i gestej siersci, z dlugimi wlosami na pecinach. Ich madre, jakby wyrzezbione glowy przypominaly Raifowi Angusowego gniadosza. Ark Veinsplitter potarl chrapy myszatego. -Jaskinie leza pod rzeka, nie przy niej. Deresz obwachal Raifa, dopominajac sie o pieszczote lub poczestunek. Raif nie mogl mu dac ani jednego, ani drugiego, jednak kon z jakiegos powodu nie chcial od niego odstapic. -Nie rozumiem. -Kith Masso. Pusta Rzeka. Sullowie tak ja nazwali. -Dlaczego? Wreszcie Ark Veinsplitter odwrocil sie i popatrzyl na niego, jego twarde jak rzemienie dlonie zacisnely sie na konskiej uzdzie. Co dziwne, usmiechal sie. -Zapomnialem, ze pochodzisz z klanow. - W jego glosie nie bylo zlosliwosci, tylko gleboki, straszny smutek, ktory sprawil, ze Raifa ogarnal lek o wszystkich: wojownikow, Ash, siebie. Patrzac w ciemne jak noc oczy Arka Veinsplittera, wiedzial, ze nie popelnil bledu, pytajac o rzeke i jaskinie, ale czegos tu nie rozumial. Kiedy wojownik przemowil, zdawalo sie, ze kazde slowo drogo go kosztuje. -Kith Masso zasilana jest przez snieg i lodowiec topiacy sie na Gorze Potopu. Wiosna jest gleboka, niesie wode barwy szafirow, pachnie ziolami i ruda zelaza. Gdy nadchodzi zima, zwalnia i gestnieje, a na powierzchni tworzy sie gruba skorupa lodu. Woda plynie bezglosnie pod spodem. Zima, gdy snieg i lod juz sie nie topia, a zrodlo, ktore rodzi rzeke, zapycha sie zwirem i lodem, Kith Masso wysycha. Podobnie bywa z rzekami na Rowninie Burz, ale wszystkie z wyjatkiem Kith Masso sa szerokie i plytkie. Pokrywa lodu zarywa sie, a woda ze zrodel znajduje sobie droge wokol lodowych bryl. Z Kith Masso jest inaczej. Plynie w glebokiej i waskiej dolinie, ktora sama wyzlobila. Kiedy woda wysycha, lodowa skorupa zostaje. -Pusta Rzeka. - Raif nie mogl ukryc zdumienia. -Tak ja nazwalismy. - W glosie Sulla brzmialo zmeczenie. Rogowe i metalowe pierscienie w jego wlosach zadzwieczaly cicho na wietrze. - Aby dotrzec do jaskini, ktorej szukasz, trzeba przebic skorupe lodu i isc lozyskiem rzeki w kierunku gory. Tam znajduje sie koryto doplywu, ktory zasila rzeke od zachodniej strony. Skrec. To jedyne wejscie do Jaskini Czarnego Lodu. Ark Veinsplitter spojrzal Raifowi Sevrance'owi w oczy. Snieg wirowal miedzy nimi jak chmary owadow, uzbrojonych w zadla z czystego lodu. Raifowi serce tluklo sie w piersiach. Chcial zapytac wojownika, skad zna cel ich wedrowki, ale cos mu mowilo, ze lepiej nie znac odpowiedzi. "Czas na pytania przyjdzie pozniej, gdy Ash wejdzie do jaskini i bedzie po wszystkim". -Do jaskini mozna dotrzec tylko zima, gdy wysycha oplywajaca ja woda. Masz szczescie, ze przeszedles o tej porze roku, Raifie Sevrance Bez Klanu. - Slyszac jego ton, Raif wcale nie czul sie uszczesliwiony. Nim zdazyl sie odezwac, Ark powiedzial: - Chodz. Stalismy zbyt dlugo pod tym zimnym, bezksiezycowym niebem. Blizny bola mnie jak swieze rany. Raif wszedl za nim do namiotu. Mai Naysayer, wojownik o oczach barwy lodu, nakladal na oparzona sniegiem twarz Ash swiezy gesi tluszcz. Odwrocil sie, by spojrzec na swojego towarzysza. Bez jednego slowa doszli do porozumienia. Mai Naysayer podniosl sie od poslania. W przeciwienstwie do Arka Veinsplittera, ktory ulozyl swoja bron przy macie do spania, Naysayer mial dlugi na szesc stop dwureczny miecz w rzemiennych pasach na plecach. Raif nie widzial ostrza, ale rekojesc wykuta byla z bialego metalu i owinieta skora w odcieniu odrobine jasniejszym od czerni. Glowica miala ksztalt glowy kruka. Raif rzucil na ziemie plaszcz z grzbietu martwego. Po raz pierwszy widzial podobizne kruka na przedmiocie uzywanym przez czlowieka. Wszystkie klany i miasta mialy swoje godla, a liczne, jak Croser i Spire Vanis, wybieraly sobie ptaki drapiezne, lecz nikt nie ubiegal sie o kruka. Raif nie wiedzial, co oznacza kruk w Gorskich Miastach, ale w klanach symbolizowal tylko jedno: smierc. Cien usmiechu przemknal po jego twarzy. Moze ostatecznie posiadanie wizerunku kruka na mieczu nie bylo takie glupie. -Raif Sevrance Bez Klanu i Ash March, znajda. Raif podniosl glowe, slyszac Arka Veinsplittera. Dwaj Sullowie stali po drugiej stronie ogniska, blask plomieni jarzyl sie na ich twarzach. Porozmawiali krotko w swoim jezyku. Raif rozmyslal o broni Mala Naysayera i z poczatku nie zwrocil uwagi na szorstkie brzmienie ich glosow. Teraz jednak zrozumial, ze rozmawiali o nim i o Ash, i ze podjeli jakas decyzje. Wiedziony instynktem podszedl do Ash. Dym i plomienie ogniska odgrodzily ich od Sullow. Przemowil Ark Veinsplitter. -Moj hass i ja rozmawialismy o waszej podrozy. Jak my, zmierzacie na polnoc, i wasza sciezka wiedzie w cieniach Gory Potopu. Naysayer mowi, ze nowy ksiezyc, ktory jutro ukaze sie na niebie, sprowadzi burze. Mowi, ze raz rozniecone przez mroz najpewniej zaplona na nowo. I nie podoba mu sie pomysl, by znajda szla piechota. Dlatego proponujemy wam wspolna podroz. Mamy siekiery, ktorymi rozbijemy lod Kith Masso. -Ash March powinna jechac na moim wierzchowcu - dodal Naysayer glosem tak niskim, ze zawibrowalo powietrze w namiocie. -A Raif Sevrance wezmie mojego. Raif patrzyl to na jednego, to na drugiego wojownika, i wreszcie skierowal spojrzenie na Ash. W jasnym blasku ognia jej twarz wydawala sie bledsza i bardziej sciagnieta niz wczesniej. Nie musial pytac, czy jest gotowa do drogi; znal odpowiedz. Ale pragnal, zeby odrzucila propozycje Sullow. -Co powiesz, Raif? Myslisz, ze nie zdolam isc o wlasnych silach? - Ash starala sie nie okazywac zmeczenia, lecz nie do konca jej sie to udalo. Ale spodobalo mu sie, ze probowala. Przykucnal, znalazl jej reke pod kocem. -Wiem, ze zdolasz, ale kamien spadnie mi z serca, gdy pojedziesz wierzchem. - Zaczekal, az pokiwa glowa, i dopiero wtedy odpowiedzial Sullom. -A wiec postanowione - rzekl Ark Veinsplitter z posepna mina. - Co ty na to, Naysayer? Dwa dni twardej podrozy wystarcza, by dotrzec do kith? -Nie - odparl Mai Naysayer. - Ponad trzy. Rozdzial 53 MARAFICE JEDNO OKO -A wiec Polczlek przepadl?-Tak, i niech Bog razem z diablem maja go w opiece, jesli kiedykolwiek powroci. -Jestes pewien, ze zamordowal Hooda? -Nie wypytuj mnie jak jednego ze swoich pacholkow, surlordzie. Wiem, co widzialem. Siedmiu martwych nie moze poderznac gardla zywemu. Penthero Iss przypatrywal sie uwaznie protektorowi generalnemu Strazy Rive, idac u jego boku przez czarne lochy pod Beczulka. Cos trzeba bylo zrobic z jego okiem. Przebywal w Spire Vanis zaledwie od wczoraj, ale juz zaczely sie szepty. Marafice Jedno Oko, tak go nazywano. Widok jego twarzy nie rozgrzalby serca matki; ostroga, na ktora upadl, przebila jego lewa galke oczna i poszarpala cialo wokol oczodolu. Rana nie zostala opatrzona. Iss przypuszczal, ze Noz po prostu wydlubal uszkodzone oko, wcisnal palce w jame, zeby powstrzymac krwawienie, a potem spil sie na umor. Usmiechnal sie lekko, wchodzac w cienie. To powiekszy reputacje Noza. Protektor generalny Strazy Rive mogl jeszcze stac sie legenda. Marafice Oko samotnie wrocil z klanu Ganmiddich i opowiedzial, jak na lupkowych polach tuz pod Przelecza Ganmiddichow Asarhia czarami rozbila jego druzyne w puch. Cala druzyna zginela - kregoslupy pekaly jak patyki, zebra rozlatywaly sie na kawalki, drzazgi kosci przeszywaly serca. Marafice Oko twierdzil, ze choc zostal rzucony z rowna sila jak inni, cialo jednego towarzysza zlagodzilo jego upadek. Na nieszczescie towarzysz ow mial na butach stalowe ostrogi. -Juz wiecej nie dam sie wyprawic w droge dla twojego widzimisie. Jesli chcesz odzyskac swoja przekleta corke, znajdz sobie innego durnia. Penthero Iss pokiwal glowa. Bylo jasne, ze nikt nie zdola chocby zblizyc sie do Asarhii, dopoki nie siegnie. Lepiej zaczekac, az to zrobi i wtedy ja pojmac. Poza tym, Noz byl mu potrzebny tutaj. -Wiesz, ze pan Ule Glaive kazal podwoic liczbe swoich strazy i ze przez cala zime nie odprawil od swoich bram zadnego Krzywoprzysiezcy? Noz chrzaknal. -Zbroi sie, jak wszystkie Gorskie Miasta. Klany toczace wojne sa kuszacym celem. -Bez watpienia. Ale jesli ktos ma wysunac roszczenia do ziem poludniowych klanow, musza to byc wojska i dziedzice Spire Vanis. Nie pan Miasta na Jeziorze. -Za Gorzkimi Wzgorzami leza dobre ziemie. Rwace rzeki. Bujne pastwiska. Ufortyfikowane okraglaki z prawdziwego zdarzenia, nie jak te kamienne kupy lajna na polnocy. A wiec Nozowi spodobalo sie to, co widzial na ziemi Ganmiddichow. Moze ostatecznie wyprawa na polnoc nie byla taka calkowita kleska. Penthero Iss zatrzymal sie przy wapiennej kolumnie zdobionej reliefem, ktory wyobrazal trzyglowego rumaka bojowego nadzianego na iglice. Odwrocil sie, zeby spojrzec w zdrowe oko Noza. -Tuzin dziedzicow gromadzi wojska. Dziedzic Slomianych Folwarkow, pan Bramy Jalmuznikow i pani Wschodnich Folwarkow wraz z synem Bialym Wieprzem to tylko paru, ktorzy postawili swoich ludzi pod bronia. Widza, ze nadchodzi czas, by ruszyc na polnoc i zagarnac dla siebie czesc ziem klanow. -Dziedzic Slomianych Folwarkow! Ten glupiec nie umie sie wyszczac bez niczyjej pomocy, co tu wiec mowic o poprowadzeniu armii na polnoc. - Marafice Oko uderzyl reka w kolumne. - A co do tego tlusciocha Ballona Troaka, ktory teraz tytuluje sie panem Bramy Jalmuznikow... - Nozowi zabraklo slow i znow trzasnal w filar. - Wolalbym isc w boj pod wodza tej suki ze Wschodnich Folwarkow. Ona przynajmniej wie, jak ujezdzic mezczyzne, zanim wyprawi go na smierc. Penthero Iss usmiechnal sie lekko. Marafice Oko uzywal niewybrednych slow, ale jego ocena pod kazdym wzgledem odpowiadala prawdzie. Byl bystry na wiele sposobow. Latwo bylo o tym zapomniec. -Niezaleznie od liczby przywar, nie znajdziesz wsrod nich slabosci. Wszyscy chca ziemi. Wszyscy dziedzice. Maja synow, pasierbow, bekartow, siostrzencow i bratankow, a ziemie Spire Vanis leza wcisniete miedzy gory i jalowe skaly. Miasto moze rozrastac sie wylacznie na polnoc. Na polnoc, na tereny bogatych pogranicznych klanow. Swiadom, ze mowi coraz glosniej, Iss zapanowal nad glosem. Grube sciany Czarnego Lochu budzily echa i porwane strzepy slow plynely po podziemiu. -Swiat stoi u progu zmian, Nozu. Ziemia bedzie przechodzic z rak do rak. Tysiac lat temu Haldor Hews ruszyl na czele swojej armii, by zajac tereny lowieckie na poludnie od Toni i caly kraj na zachod od Skagway. Tysiac lat wczesniej Theron Pengaron pomaszerowal na polnoc przez Poludniowy Lancuch i zalozyl miasto, w ktorym dzis stoimy. Obecnie mija nastepne tysiaclecie i nadchodzi czas, by zagarnac wiecej. Nadchodzi wojna, nie ma co do tego watpliwosci. Powstana nowe domy, ludzie okryja sie slawa. Wojownicy beda wracac z lupami, ktore rozdziela wsrod braci i krewnych. Wazne jest tylko jedno: Czy Spire Vanis pierwsze upomni sie o swoja czesc, czy bedzie czekac, az Glaive, Gwiazda i Vor zabiora wszystko? Iss spojrzal Marafice'owi w oko. -Co ty na to, Nozu? Minelo sto lat, od kiedy wojska ostatni raz ruszyly w pole ze Spire Vanis. Dziedzice zbiora ludzi i podniosa swoje sztandary, ale powinien poprowadzic ich jeden czlowiek. - Urwal, wiedzac, ze nie musi dodawac nic wiecej. Lepiej, zeby rozmowca przejal paleczke. Twarz Marafice'a Oka wygladala koszmarnie w blasku swiecy. Oczodol wymagal zaszycia, a w wyniku tygodni podrozy przez sniegi skora zyskala twardosc i fakture rzemienia. Wczesniej Iss zwrocil uwage, ze Noz utyka; nawet teraz, gdy stali, wyraznie faworyzowal prawa noge. Przemowil szorstkim glosem: -Dalbys mi wiec armie, surlordzie? Poruczylbys mi nianczenie dziedzicow i ich wojsk, i rozkazal zagarnac ziemie dla ich zniewiescialych synow? Iss pokrecil glowa. -Pojedziesz na czele wszystkich armii. Pierwsze ziemie i pierwsze lupy beda nalezec do ciebie. -Za malo, surlordzie. Nie sadzisz, ze gdybym chcial ziemie, to zebralbym wojsko i sam bym ja wzial? -A co z twoimi towarzyszami-straznikami? Czy odrzuca propozycje? Klanowe ziemie i lupy oznaczaja dla nich majatek. To dalo Nozowi do myslenia. Latwo zrzec sie wlasnych splendorow, ale trudniej pozbawic bogactwa zaprzysiezonych braci. Noz byl oddany swoim ludziom. Zaraz po wejsciu w mury fortecy udal sie do Czerwonej Kuzni i opowiedzial straznikom, jak stracil osmiu z druzyny. Ten glupiec przez cala droge targal z soba ich bron! Straznicy natychmiast rozpalili ogien w palenisku. Zabarwiony rtecia metal stygl, gdy rozmawiali. Wykuto nowe miecze. Przetopienie poglebilo czerwony odcien i utrwalilo w stali wspomnienie straconych braci. Oddanie wspoltowarzyszom bylo w Strazy Rive bliskie wierze w Boga. -Ziemia Ganmiddichow jest piekna - mruknal Iss, powtarzajac slowa Noza. - Powiadaja, ze na wiosne wystarczy jechac z nadstawiona wlocznia, a losie i jelenie same nadziewaja sie na zelezce. Marafice Oko parsknal, lecz mimo to Iss dostrzegl blysk zainteresowania w jego niebieskim oku. -Kto bedzie strzegl miasta, jesli Straz Rive ruszy na wojne? "Teraz uwazaj" - przestrzegl sie Iss. -Ten, ktory poprowadzi armie, musi rowniez ja zebrac. Nalezy zrownac z ziemia Dzielnice Jalmuzny, zwerbowac i przeszkolic wszystkich zdolnych do noszenia broni. To samo dotyczy wszystkich mezczyzn w miescie. Dziedzice tego nie zrobia. Sa znani i budza lek tylko w swoich folwarkach. Ciebie, Nozu, znaja wszyscy od Bramy Gniewnej po Plonna i w lezacych za miastem folwarkach. Ty samodzielnie moglbys zebrac armie i garnizon do ochrony miasta. -Straz Rive bronila miasta i surlorda przez tysiac dwiescie lat. -Straz Rive narodzila sie w czasie wojny. Thomas Mar wykul pierwsze czerwone miecze z krwi poleglych towarzyszy broni. Kiedy wzial je wraz ze swoim ostatnim tuzinem ludzi, wywalczyl przejscie na polnoc z Ule Glaive. Marafice Oko nie mogl temu zaprzeczyc. Nie mogl tez zaprzeczyc, ze Straz Rive z Wysokiego Goscinca wybila osadnikow i budowniczych, ktorzy przybyli z Miekkich Krajow, aby trzysta mil na wschod od Spire Vanis wzniesc konkurencyjne miasto. Straznicy Rive uderzali, kiedy to im odpowiadalo; obaj o tym wiedzieli. Pozostawalo tylko pytanie, czy wiosna rusza z Marafice'em Okiem. Iss potrzebowal wsparcia Strazy Rive. Dziedzice i ich odziani w skory zoldacy nie wystarczali, zeby podbic klany. Och, oczywiscie, wielmoze paradujacy z mieczami z wzorzystej stali na wierzchowcach narowistych i brzydkich jak losie byli innego zdania, ale surlord znal ich mozliwosci. Jesli nie bedzie stal za nimi twardy czlowiek, skrusza sie jak owsiane placki w rekach dziecka. -Co powiesz, Nozu? Czy powiedziesz armie na polnoc, zeby zmiazdzyc klany? -Moi ludzie beda mieli pierwsi prawo do ziemi? -I do tytulow dziedzicow, gdy tylko stana na niej ich domy. Noz pogladzil wiszacy u pasa sztylet, zacisnal mocno male usta. Wygladal tak, jakby nie mial warg. -To ryzykowne, surlordzie. -Wobec tego powiedz, czego chcesz wiecej. -Twojego tytulu, gdy ciebie zabraknie. Gdyby swiecznik oswietlajacy Czarny Loch stal blizej, Noz zobaczylby, ze zrenice Issa zwezaja sie w dwie czarne kropki. Zawsze znalazl sie ktos, kto chcial zajac jego miejsce. Sama godnosc surlorda nie wystarczala, nie wtedy, gdy wokol roili sie ludzie chcacy go jej pozbawic. Tutaj, w tym samym lochu, Connad Hews spedzil jako wiezien trzydziesci dni swojego studniowego panowania. Jego brat Rannock wpadl z odsiecza do fortecy jak burza, ale spoznil sie siedem godzin. Trant Gryphon juz przeszyl mieczem serce wieznia. Od tej pory nazywano go Hewsem Stu Dni. Penthero Iss moglby wymienic imiona tuzina innych surlordow, ktorzy wladali niecaly rok. Ta mysl wcale go nie uspokajala. Cicho rzekl: -Zaden surlord nie moze wyznaczyc swojego nastepcy, wiesz o tym doskonale. Musialem sila odebrac wladze Borhisowi Horgo. Jesli chcesz wladzy, musisz mi ja wydrzec. -Nie sadz, ze o tym nie myslalem, surlordzie. - Nagle Marafice Oko stanal tuz obok, jego martwy oczodol znalazl sie pare cali od twarzy Issa. - Stracilem trzy druzyny, uganiajac sie za twoja corka. Trzy druzyny. Jedno oko. Skore z kostki i stopy. Sa tu czary i bedzie ich wiecej - wyczuwam je jak pies suke. Znam cie, Penthero Issie, i wiem, ze jestes dosc bystry, by zajac ziemie klanow z moja pomoca czy beze mnie, ale wiem tez, ze twoje zainteresowania nie koncza sie na klanach. Twoje blade rece topielca wyciagaja sie po cos wiecej niz klanowe ziemie. Nie chcialbym pewnego dnia stwierdzic, ze zostalem wraz ze swoimi ludzmi poslany w boj tylko po to, by zostac porzuconym, gdy wiekszy lup przyciagnie twoje oczy. Jego slowa byly tak bliskie prawdy, ze Iss zastanowil sie, czy utrata oka nie dala mu drugiego wzroku. Najpierw ziemie klanow, potem Sullow: taki byl plan. Uderzyc twardo, wykorzystujac zamet panujacy w klanach. Uderzyc, wyciagnac rece po ziemie dla Spire Vanis... i po korone dla siebie. Tytul surlorda to za malo. Nie po to pial sie tak wysoko, od chlopskiego syna do udzielnego wladcy, zyjac przez dziesiec lat jako wychowaniec dziedzica, traktowany bardziej jak parobek niz krewny, a potem przez dwanascie lat w Strazy, pnac sie w gore, zawsze w gore, poki Borhis Horgo nie mianowal go protektorem generalnym i swoja prawa reka - nie po to przechodzil przez to wszystko, by teraz jakis uzurpator odebral mu wladze. Pracowal zbyt ciezko i planowal zbyt dlugo, zeby do tego dopuscic.Zachowujac niewzruszona mine, powiedzial: -Jestes niezastapiony, Nozu. I gdy ja sie wznosze, ty takze. -Wyznacz mnie swoim nastepca. -Nawet gdybym tak zrobil, nie mialoby to znaczenia. Surlord musi miec poparcie nie tylko Strazy Rive, ale takze dziedzicow. Jesli wyznacze cie na swojego nastepce, dziedzice wysmieja nas obu. "Za kogo oni sie uwazaja - powiedza - za krola Spire i jego syna?" -Powiadaja, ze lord Trance Vor kazal nazywac sie krolem. -Tak, i mowia tez, ze ma mozg otumaniony od zazywania ivysh i ze lubi sie zabawiac z malymi chlopcami. Marafice Oko parsknal. -Chce zostac mianowany twoim nastepca, surlordzie. To moja sprawa, czy dziedzice beda sie z tego smiac, czy spiskowac za moimi plecami. Dzisiaj uwazaja mnie tylko za twojego psa, twojego Noza. Nazwij mnie swoim nastepca, a przed koncem tej wojny sklonie ich do zmiany zdania. Iss odsunal sie troche. Marafice Oko cuchnal miesem i konmi, i nagle wydal mu sie niebezpieczny jak zranione zwierze. Jedenascie dni spedzil w drodze do domu. Jedenascie samotnych dni, ze slepym, palacym okiem i wspomnieniem smierci swoich osmiu ludzi. Iss zadrzal. Nie podobal mu sie ten nowy, wyrachowany Noz. Jego propozycja byla wprost nieslychana - surlord mianujacy wlasnego nastepce - ale potrafil zrozumiec jego pobudki i nawet doszukac sie w nich logiki.Marafice Oko byl dla dziedzicow nikim, nieokrzesanym prostakiem z czerwonym mieczem. Nie urodzil sie z prawem do ziemi, jak oni; byl synem rzeznika, ktory uzywal slownictwa rodem spod Siwej Bramy i mowil z plebejskim akcentem. Podczas gdy synowie dziedzicow uczyli sie fechtunku na oslonietych przed wiatrem dziedzincach, Marafice Oko odrabywal rece kazdemu, kto ukradl kielbase czy polec wieprzowiny z ojcowego kramu. Wstapil do Strazy Rive, majac czternascie lat, gdy ojciec powzial podejrzenie, ze nie wszyscy okaleczeni przez niego zlodzieje naprawde kradli. Marafice Oko obcinal im rece za samo patrzenie. Wiedzial, ze Noz przez pierwsze trzy lata w Strazy traktowany byl w zwykly brutalny sposob. Byc moze wyszlo mu to na dobre: Iss nie wiedzial. Wiedzial za to, ze nim Noz skonczyl siedemnascie lat, wywalczyl sobie prawo do noszenia czerwonego miecza. Marafice Oko, syn rzeznika spod Siwej Bramy, paradowal w czerwieni wraz z bastardami i trzecimi synami dziedzicow. Iss zawsze zakladal, ze Noz wstapil do Strazy Rive, myslac, ze zostanie jednym z nizszych straznikow, ktorzy byli zwiazani przysiegami, nie mogli nosic czerwieni i patrolowali wylacznie te czesci miasta, w ktorych mieszkali tylko glodujacy nedzarze. Teraz zaczal sie zastanawiac, czy Noz od samego poczatku nie mial o wiele wiekszych ambicji. Jako protektor generalny zajmowal najwyzszy urzad osiagalny dla czlowieka z gminu. Publiczne ogloszenie, ze ma zamiar zostac surlordem, usankcjonowaloby jego roszczenia. Noz wiedzial, ze dziedzice wpadna w zlosc - beda potrzasac wypielegnowanymi piesciami i przysiegac, ze nigdy, ale to nigdy nie zaakceptuja parweniusza jako surlorda - ale nie o to naprawde chodzilo. Powoli zaczna przyzwyczajac sie do tego pomyslu. W ciagu pieciu lat cos, co niegdys wydawalo sie takie skandaliczne, zmaleje do prostego faktu: "A wiec Marafice Oko chce zostac surlordem... no, no, nawet Iss uwaza go za godnego nastepce". Iss odetchnal nieznacznie. Zysk mogl byc duzy, ale ryzyko ogromne. "Chce twojego tytulu, gdy ciebie zabraknie" - powiedzial Noz. Ale czy bedzie chcial czekac? Latwo wyobrazic sobie, jak przejmuje wladze w Fortecy Masce, zamyka Beczulke i odbiera zycie swojemu surlordowi. Straz Rive nalezala wylacznie do niego; gdyby rozkazal swoim ludziom pomaszerowac na Pustkowie w srodku najsrozszej zimy, zrobiliby to z radoscia. A jednak... Noz nie byl glupi. Potrzebowal aprobaty, a nie zdobedzie jej, jesli zamorduje surlorda. Potrzebowal czasu, zeby zostac dziedzicem i wodzem, przy czym zapewnienie Spire Vanis zwyciestwa w wojnie z klanami oznaczalo tylko polowe sukcesu. Iss powzial decyzje. Lepiej zatrzymac Marafice'a Oko przy sobie, pozwolic mu wierzyc, ze na wojnie moze tylko zyskac - dzieki temu bedzie walczyc lepiej i dluzej - a pozniej, kiedy bedzie po wszystkim... coz, kto wie, co moze spotkac generala w czasie dlugiej drogi do domu? Polnocne Terytoria cieszyly sie uzasadniona slawa ziem wyjatkowo niebezpiecznych. Pokrzepiony ta mysla, powiedzial: -Wiesz, ze najpierw musisz zdobyc folwark, w uczciwy czy nieuczciwy sposob? Noz wzruszyl ramionami. -W okolicy nie brakuje brzydkich corek dziedzicow. - Jego usta byly zbyt waskie, by mogl wyszczerzyc zeby w szerokim usmiechu, ale zdolal rozciagnac je w oblesnym grymasie. - Albo moze znajde sobie jakiegos starego ramola, ktory zechce mnie usynowic, jak bylo z toba, gdy przybyles do Vanis. Slyszalem, ze przyszedles na swiat nie w zamku, ale w chalupie na jalowym splachetku ziemi po gorszej stronie Vor. Iss zignorowal docinek. Ziemia to ziemia, a choc jego ojciec gospodarzyl na zagrodzie, pradziad byl urodzonym lordem Odlaczonych Folwarkow. Caly swiat roznic istnial miedzy nim, Issem, a Marafice'em Okiem, i jesli Noz tego nie dostrzegal, to byl glupcem. Nikt z nikczemnego stanu nigdy nie wladal Spire Vanis. I nie bedzie wladac. Nigdy. Przesuwajac sie w strone swiecznika, Iss ustawil sie tak, by blask opromienial jego ramiona i przeswitywal przez czubki palcow i wlosy. -Jutro zaczne rozpuszczac wiadomosc, ze uwazam cie za swego naturalnego nastepce. Samo moje slowo nie uczyni z ciebie surlorda, ale zrobie, co w mojej mocy, zeby cie zaakceptowano. Ty w zamian zbierzesz dla mnie armie i poprowadzisz Straz Rive wraz z dziedzicami na polnoc. Marafice Oko pokiwal glowa. -Zgoda. Iss popatrzyl na jego oszpecona twarz i zadrzal na mysl o tym, co Noz zrobil z okiem. *** Kucajaca Panna chowala sie w cieniach na tylach domu. Byl to ladny dom, splowiale zolte kamienie polyskiwaly cieplo w poludniowym sloncu. Dym snul sie przy podstawie zniszczonego przez wiatr komina; snieg na dachu poczernial od sadzy i popiolu.Magdalene szczegolnie interesowaly drzwi i okna. Z poczatku zobaczyla zwyczajne debowe i lipowe ramy oraz zardzewiale klamki, ale za kolejnym rzutem oka dostrzegla inne szczegoly. Okna mialy podwojne okiennice i choc wewnetrzne pomalowane byly na kolor nasmolowanego drewna i z daleka wygladaly na drewniane, mialy gladka fakture lanego zelaza. Drzwi tez mamily oko: wielka plyta skolatanej przez deszcze i sniegi, luszczacej sie debiny wisiala na zawiasach pokrytych czarnym nalotem. Magdalena przypatrzyla sie im uwaznie i ogarnal ja podziw na widok tak subtelnie stworzonych pozorow. Trzeba bylo czegos wiecej niz dwoch zardzewialych zawiasow z posledniego zelaza, zeby podtrzymac debowa plyte gruba na cala stope. Grubosc drzwi nie budzila watpliwosci. Godzine wczesniej otworzyla je jasnowlosa dziewczynka i Magdalena mogla dobrze im sie przyjrzec. Byla mniej wiecej siedmioletnia, stanela na stopniu za progiem. "Zimno - zawolala do kogos we wnetrzu domu - ale slonce swieci jak wiosna". Kobiecy glos kazal jej zamknac i zaryglowac drzwi, zanim ucieknie cale cieplo. Magdalena sciagnela usta, ktore calowalo niewielu zyjacych. Zamknac i zaryglowac drzwi. Dom z zagrodzie Lokow przypominal fortece. Och, nie z wygladu, i przepelnil ja podziw dla osoby, ktora zmodyfikowala pierwotny budynek w taki sposob, by pozory zwodzily nieuwazne oko. Ale nie wzbudzal watpliwosci fakt, ze wszystkie otwory mozna bylo zabarykadowac. To bardziej od slow dekarza Thurla Pike'a utwierdzilo ja w przekonaniu, ze znalazla wlasciwe miejsce. "Rodzina Loka zyje w odosobnieniu - powiedzial Iss. - Angus Lok nie ufa nikomu, nawet swoim milkliwym braciom Fagom nie zdradzil, gdzie mieszka". Magdalena znala kilku zabojcow, ktorzy odmowiliby przyjecia zlecenia dotyczacego zabicia czlowieka kojarzonego ze Stromym Domem, jak Fagowie zwali swoja sekretna siedzibe. Ale wejrzawszy w glab siebie, znalazla niewiele strachu przed czarami czy tymi, ktorzy ich uzywaja. Urodzila sie w Wiezy Mniszek, wychowaly ja siostry w zielonych szatach, i kiedys znala czlowieka, ktory przysiegal, ze sama nosi pietno czarow. Magdalena obnazyla suche zeby. Zabila go, oczywiscie, ale jego oskarzenia nadal przesladowaly ja zza grobu. Byla Kucajaca Panna; cala moc, ktorej potrzebowala, kryla sie w jej rekach. Nagle zmeczona chowaniem sie w dereniu, ktory rosl pod bezlistnym baldachimem starych drzew na tylach domu, Magdalena podniosla sie, zeby rozprostowac nogi. Cienie podazaly za nia jak dzieci za matka i choc nie sadzila, ze zostanie zauwazona przez istote grozniejsza od krolikow i ptakow, nie przyblizala sie do domu. Dostanie sie do srodka nie bedzie latwe. Widac, ze mieszkanki z nalezyta powaga podchodzily do wlasnego bezpieczenstwa - noca drzwi i okna beda zaryglowane. Wylamanie zamkow i zawiasow nie wchodzilo w rachube: zbyt halasliwe i nie w jej stylu. Poza tym, biorac pod uwage zewnetrzne zabezpieczenia domu, mozna bylo zalozyc, ze wewnatrz bron bedzie pod reka. Iss nie powiedzial nic na temat charakteru kobiet, ale Magdalena podejrzewala, ze matka i najstarsza corka umieja obchodzic sie z nozem. Wedlug powszechnego mniemania Angus Lok byl fechmistrzem najwyzszych lotow i musialby byc durniem, gdyby nie przekazal czesci umiejetnosci corkom i zonie. Nie. Pokrecila glowa. Wlamywanie sie do domu byloby niebezpieczne. Mogla zostac przylapana w ciemnosci przez uzbrojone mieszkanki. Na takie ryzyko wolala sie nie narazac. W jej rzemiosle chodzilo o redukowanie ryzyka. Tylko naiwni dyletanci wierzyli, ze zabojca skrada sie za swoim celem w ciemnej uliczce, podrzyna mu gardlo i ucieka jakas sekretna trasa. Prawda byla zupelnie inna. Magdalena zabila kiedys czlowieka w zaulku i ledwo uszla z zyciem. Byla wtedy mloda, liczyla sobie za zlecenie tyle zlota, ile wazy wrobel, i nie zdawala sobie sprawy, jak trudno jest zblizyc sie do nieznajomego i po prostu go zabic. Ten konkretny czlowiek przezyl cztery nieudane proby zabojstwa i choc zaszla go po cichu i od tylu, odgadl jej zamiary, jeszcze zanim ksiezyc przejrzal sie w jej nozu. Byl wielki i silny i zlamal jej dwa palce, nim w koncu przebila mu tchawice. Krew zalala jej twarz i rece, a wrzaski zaalarmowaly ludzi na pobliskich ulicach. Bezpieczny powrot do domu wymagal wszystkich jej umiejetnosci. Od tej pory nauczyla sie staranniej planowac zamachy, uzywac przynet i rekwizytow, zeby wkrasc sie w czyjes zycie i odegrac "sztuke smierci", w ktorej byla dramaturgiem, aktorem i scenografem. Wezmy Thurla Pike'a: ten czlowiek byl tak pochloniety mysla o narkotyku, ktory pozbawi przytomnosci jego ofiary, ze wszedl prosto do swojego grobu. Nalezalo przemyslec jeszcze jedna rzecz, a mianowicie co zrobic z cialami po wykonaniu roboty. Nie zawsze mozna bylo zostawic trupa rozlozonego na lozku. Niektore zabojstwa wymagaly wiekszej finezji; zleceniodawcy prosili, zeby upozorowac smierc z przyczyn naturalnych, bandycka napasc, przypadkowe utoniecie, samobojstwo albo morderstwo dokonane przez osobe trzecia. Wielu klientow zadalo, zeby zwloki przepadly na zawsze i nie pozostalo zadne swiadectwo smierci. Magdalena zdjela cienkie skorzane rekawiczki i pomasowala zziebniete rece. Jak powiedziala dziewczynka, bylo zimno, choc slonce blyszczalo na niebie z niedorzecznoscia krola na uczcie zebraka. Magdalena byla wrazliwa na zimno. Martwila sie o rece, lecz nie mogla sie zmusic do zalozenia grubych welnianych rekawic z jednym palcem. Zmysl dotyku byl dla zabojcy wszystkim. Chrzaknawszy cicho jak zwierze, zwrocila uwage z powrotem na dom. Iss zostawil jej wolna reke odnosnie sposobu zadania smierci, co w tym przypadku bylo jak najbardziej sluszne - prosil tylko o "dyskrecje". To nawet jej odpowiadalo. Ilekroc zadawala sobie trud wnikniecia w zamkniete srodowisko takie jak Trzy Wioski, wolala po wykonaniu zadania odchodzic bez wzbudzania podejrzen. W gruncie rzeczy smierc Thurla Pike'a byla jej na reke, gdyz prawdopodobnie wina spadnie na niego. Oczywiscie, jesli w ogole bedzie mozna mowic o czyjejs winie. Magdalena jeszcze nie podjela decyzji. Mogla zaaranzowac wszystko tak, ze bedzie wygladac na wypadek. Powoli zaczela przesuwac sie na szczyt domu, zataczajac szeroki krag wokol zabudowan gospodarczych, kamiennych zagrod, pordzewialych lemieszy, zakrytej studni, sadu zmarznietych jabloni i walu ziemnego w dolince miedzy stokami sasiednich pagorkow. Frontowe wejscie nie bylo uzywane, poznala to od razu. Na sciezce nie widnialy slady stop, a pod drzwiami lezal klin nawianego sniegu. Nikt tedy nie chodzil i Magdalena podejrzewala, ze drzwi sa zamkniete na stale. Nic na to nie wskazywalo, ale widziala dosc zabezpieczonych zagrod, by znac sposob rozumowania osoby, ktora obmyslila zabezpieczenia. Drugie drzwi stanowily niepotrzebne ryzyko; lepiej zabic je deskami, podobnie zreszta jak byc moze frontowe okna, i zostawic tylko te z tylu domu. Magdalena zdusila fale chlodnego zaciekawienia, ktora w niej wezbrala. To nie jej sprawa, dlaczego Angus Lok umiescil swoja rodzine w takim odludnym i zabezpieczonym miejscu. Czegos sie bal, to jasne, zreszta sam fakt jej obecnosci swiadczyl, ze bal sie nie bez racji... ale ani troche tak, jak powinien. Zabojczyni jeszcze przez minute przygladala sie drzwiom, futrynie, progowi, smolowemu uszczelnieniu, a potem cofnela sie w las. Czekala ja ostatnia noc pracy "U Poganiacza Jacka" i nie widziala powodu, zeby sie spozniac. W swoim czasie pracowala u wielu chlebodawcow i Guli Moler byl przyzwoitszy od wiekszosci z nich. Ale juz sam fakt, ze sie w niej podkochiwal, stanowil wystarczajacy powod do wyniesienia sie ze wsi. Jutro. Jutro opusci Trzy Wioski, pod oslona ciemnosci, natychmiast po wykonaniu zadania. Juz zadecydowala, co zrobi. Gdy skonczy, bedzie wygladalo tak, jakby zdarzyla sie wielka tragedia. Ogien zawsze byl do tego dobry. Rozdzial 54 PUSTA RZEKA Wicher zawodzil, gdy sullscy wojownicy wyjeli siekiery do rabania lodu. Potezny niczym niedzwiedz Mai Naysayer wkladal w uderzenia cala sile swego wielkiego ciala, wyrzucajac w powietrze fontanny ostrych bialych drzazg. Ark Veinsplitter poszerzal zrobione przez niego dolki, rabiac w slabszych miejscach, na nadtopionych krawedziach i w szczelinach. Lod rzeczny pachnial ziemia, korzeniami sosen, ruda zelaza i zastygla lawa. Dzwieczal pod siekiera Naysayera jak wielki, starozytny dzwon.Raif stal przy koniach na wyniesionym brzegu gesto porosnietym mlodymi czarnymi swierkami. Nad nim pietrzyla sie masywna, pokryta lodem zachodnia sciana Gory Potopu. Nad pokrywa sniegu u jej podnoza wyrastaly glazy wielkie jak stodoly, gorujace nad polami rumoszu i martwych, zabitych przez mroz drzew. Okoliczne tereny opadaly ku rzece, tworzac ogromna nieforemna niecke. Skalne sciany znikaly pod sniegiem, strome jak nadmorskie klify. Zamarzniety wodospad wisial niczym kolosalny bialy kandelabr nad zakolem rzeki, a w niezliczonych suchych korytach strumieni hulal wiatr niosacy drobiny lodu. Sama Pusta Rzeka plynela granitowa dolina w labiryncie ostrych jak noze skal, ktore tworzyly obrzeza gory. Raif podmuchal na obandazowane palce. Ogladana z wysokiego brzegu rzeka przypominala morze blekitnego szkla. Zgodnie z zapowiedzia Naysayera, dotarcie do tego miejsca wymagalo trzech dni forsownej podrozy. Dwaj wojownicy wybierali sciezki, na ktore on nigdy nie odwazylby sie wstapic: przez piargowe pola, podmokle laki pelne polodowcowych oczek, jeziora skute lodem. Zawsze zdawali sie na swoje wierzchowce. Nawet kiedy sami ich nie dosiadali, pozwalali dereszowi i myszatemu isc na czele. Ash wczesniej jechala na sullskim koniu, wiec zdala sie na ogiera i zostawila mu swobode wyboru drogi. Raif pierwszego dnia stale sciagal wodze i okrecal je wokol przegubow tak mocno, ze palce dretwialy z braku krwi, nie z zimna. Stan rak pogarszal sprawe, poniewaz trudno bylo powodowac koniem, niemal nie czujac wodzy. Bol byl rozdzierajacy. Raif snil, ze ma rece obdarte ze skory, rzucal sie w kocach i pocil, gdy jego senna jazn patrzyla, jak Smierc i jej stworzenia oskubuja z kosci ostatnie skrawki miesa. Przebudzil sie z drzeniem, przepelniony strachem. Raz zerwal bandaze, zeby zobaczyc, czy na pewno skrywaja zywe cialo. Od razu tego pozalowal. Cialo bylo, a jakze, rozowe mieso pod czarno-czerwona galareta pecherzy i martwej skory. Nie mogl sie doczekac, kiedy Naysayer ponownie zalozy bandaze. Mai Naysayer nie widzial w pokrytej bablami, luszczacej sie skorze niczego niepokojacego. W jednej z najdluzszych wypowiedzi, jakie wyglosil we wspolnej mowie, oznajmil: "Recze, ze znow beda sprawne. Widzialem w zyciu gorsze odmrozenia. Ta reka uniesie napiety luk, a ten palec utrzyma i zwolni cieciwe. Nie beda zachwycac uroda i beda wrazliwe na mroz. Na zimnie musza byc opatulone jak noworodki, ale taka jest cena za zabijanie wilkow golymi rekami". Dopiero pozniej Raif zaczal zachodzic w glowe, skad Mai Naysayer wiedzial, ze jego pierwsza bronia jest luk. Obaj wojownicy mieli piekne podwojnie giete luki z rogu i sciegien, z majdanami z laki i skrecana na mokro cieciwa. Naysayerowi, ktory prowadzil jucznego konia, udalo sie wyploszyc z gniazd pare pardw i kun. Po kazdym celnym strzale wyjmowal strzale z ciala zwierzecia, wsuwal ja do kolaczana, spuszczal krew do lakowej miski i dawal ja, jeszcze parujaca, Ash do wypicia. Ash nadal byla slaba, lecz upierala sie, zeby codziennie coraz dluzej isc na wlasnych nogach. Naysayer dal jej plaszcz, tak dlugi, ze wlokl sie za nia, gdy brnela po sniegu. Byl to piekny przyodziewek z rysiego futra i plotna polaczonego w sposob dotad Raifowi nieznany. Ash nie zgodzila sie na obciecie dolu i przewiazala sie skorzanym pasem, zeby skrocic plaszcz mniej nieodwracalnym sposobem. Wygladala tak, jak Raif wyobrazal sobie sullska ksiezniczke: wysoka, blada, cala okryta srebrzystym futrem drapieznikow. Ark Veinsplitter przygotowal podarek dla niego: rekawice ze skorek latajacych wiewiorek o najbardziej miekkim, najgestszym futrze, jakiego w zyciu dotykal; kaptur z rosomaka, ktory wystarczylo strzepnac, zeby spadl nawet szron z oddechu i pikowany spodni plaszcz z owczej welny, wypchany strzepkami jedwabiu. Nie chcial przyjac tych rzeczy. Nie chcial niczego wiecej zawdzieczac Sullom. Ark Veinsplitter pokiwal glowa i powiedzial cos, czego nie zrozumial: "Sull obdarowuje druga osobe w chwili, gdy ofiarowuje dar, a nie wtedy, gdy dar zostanie przyjety. Przechowam te rzeczy, dopoki nie nadejdzie czas, gdy bedziesz ich potrzebowac, inaczej Siewca Burz upomni sie o moja dusze". W ciagu trzech nastepnych dni Raif duzo myslal o tych slowach. Z poczatku przyjal, ze Sullowie w ten sposob zastrzegaja sobie prawo do ubiegania sie o splate dlugu w przypadku, gdy dar nie zostaje przyjety. Potem zmienil zdanie. Ark Veinsplitter oddzielil rekawice, kaptur i plaszcz od swoich rzeczy i zrobil z nich pakunek, ktory wsunal na dno najmniej uzywanej sakwy. Raif byl pewien, ze paczka zostanie otwarta, gdy tylko on powie slowo. Sullowie stanowili odrebna rase. Mysleli inaczej. Raif wrocil myslami do opowiesci Angusa o Morsie Stormyielderze, ktory przez czternascie lat szukal i wychowywal odpowiedniego rumaka, zeby splacic dlug. Teraz to rozumial. Calkiem mozliwe, ze Ark Veinsplitter bedzie nosic z soba te paczke, nie otwarta, do konca zycia. -Przebilismy sie! - zawolal Ark Veinsplitter. Krzyk przerwal rozmyslania rownie skutecznie jak smagniecie biczem po policzku. Oboje z Ash popatrzyli na brzeg rzeki, gdzie wojownicy rabali lod. Widzieli zwrocone w ich strone pochylone plecy Arka Veinsplittera. Czekali, ale Sull nie dodal nic wiecej.Raif zerknal na Ash. -Gotowa? -Tak. - W jej szarych oczach zamigotalo sniezne swiatlo, gdy mowila: - Czas to zakonczyc. Pozwolil, by pierwsza zeszla na brzeg, rad, ze ma chwile na poukladanie mysli. Czekal na strach, spodziewal sie strachu, ale byla w nim tylko pustka. Ich podroz zblizala sie do konca. W marszu zalozyl rekawice i wypchal przestrzenie miedzy palcami suszonym mchem, jak nauczyl go Naysayer. Nie mial ani broni, ani kamienia przewodniego u swojego pasa, jednak szarpnal sprzaczke, by sprawdzic, czy dobrze trzyma. Sztywne skraje plaszcza z grzbietu martwego zawijaly sie na wietrze, gdy zblizal sie do rzeki. Dwaj wojownicy cofneli sie, czerwoni z wysilku, z siekierami blyszczacymi od lodu. Nikt sie nie odezwal. Ash zadrzala, spogladajac w wybita przez nich dziure. Lod, przykryty nierownym kobiercem suchego sniegu, mial prawie dwie stopy grubosci. Otwor byl mniej wiecej okragly, niebieskie, poszarpane krawedzie tworzyly pulapke na swiatlo. Rysy wyzlobione siekierami skierowaly spojrzenie Raifa w dol, za rozmigotany skraj w zupelna ciemnosc. Nie dostrzegl dna rzeki ani niczego innego, co moglo tam sie znajdowac. -Jak gleboko? - wyszeptala Ash. -Sprawdzimy. - Ark Veinsplitter odpial z bialego metalowego haczyka u pasa zwoj liny. Wrzucil obciazony koniec do dziury i przepuszczal line w na wpol zamknietej dloni, dopoki sama sie nie zatrzymala. - Blisko pietnascie stop. Blizej srodka bedzie glebiej. Raif popatrzyl na lod. -Pojde pierwszy. Wojownicy wymienili spojrzenia. Ark powiedzial: -Trzeba utoczyc krwi, zanim wejdziesz. Dla Sullow to miejsce skladania ofiar. - W jego dloni blysnal noz do puszczania krwi. Srebrny lancuszek, ktory laczyl rekojesc z pasem, zadzwonil cicho jak tracone szklo. Druga reka podciagnal rekaw, odslaniajac przedramie. Raif wyciagnal dlon, zeby go powstrzymac. -Nie. Jesli ktos musi zaplacic za te podroz, to tylko ja. - Sciagnal rekawice zebami. - Tutaj. Tnij po przegubie. Twarz Arka Veinsplittera zesztywniala. Jego glos zabrzmial niebezpiecznie nisko. -W twoich zylach nie plynie krew Sullow. Twoja krew jest tansza. -Moze i tak, Daleki Jezdzcze, ale to Ash i ja odbedziemy te podroz, nie wy. -Nie rozumiem - zaczela Ash. - Myslalam... -Nie, Ash March. - Szorstki glos Naysayera zabrzmial niemal lagodnie. - Dalej z toba nie pojdziemy. -Ale bedziecie na nas czekac? - Ash przeniosla spojrzenie z Arka na Naysayera. Starala sie, lecz nie mogla zupelnie ukryc strachu. - Bedziecie na nas czekac? Blekitne oczy Naysayera wytrzymaly jej spojrzenie bez mrugniecia. -Nie mozemy tu zostac, Ash March. Musimy zlozyc danine za otwarcie przejscia i ruszyc na polnoc, nim ksiezyc zablysnie na lodzie. Jestesmy Dalekimi Jezdzcami. Kith Masso nie jest naszym celem. Ash popatrzyla na niego, blagalny wyraz zniknal z jej twarzy. Przez dluzsza chwile mierzyla sie z nim wzrokiem. -Niechaj tak bedzie. Raif staral sie zachowac niewzruszona mine. Pustka, ktora w sobie odkryl, teraz rwala sie do Ash i nie chcial niczego wiecej, jak podniesc ja z lodu i przytulic do piersi. Zamiast tego wysunal reke w strone Arka Veinsplittera. -Tnij. Oczy sullskiego wojownika pociemnialy i Raif zobaczyl swoje odbicie w czerni jego zrenic. Ark powoli podniosl noz do puszczania krwi do ust i pochuchal na ostra niczym brzytwa stal. Jego oddech skondensowal sie na metalu i zamarzl po chwili. Kawalkiem welny ufarbowanej na granatowo Ark wytarl ostrze, zlapal wyciagnieta reke i mocno wbil palce w cialo. Raif czul, jak szuka i znajduje zyle. Ruchem tak szybkim, ze oko nie moglo za nim nadazyc, Ark Veinsplitter cial go po nadgarstku. Raif poczul zimno metalu, ale nie bol. Krew pojawila sie na skorze i splynela szeroka struga. Dopiero kiedy pierwsze krople spadly na snieg na powierzchni rzeki, sullski wojownik puscil jego reke. -Juz. Klanowa krew wylana zostala na sullski lod. Miejmy nadzieje, dla dobra nas wszystkich, ze nie rozgniewa to zadnych bogow. - Akr Veinsplitter odwrocil sie i ruszyl w strone konia. Raif odetchnal gleboko i wbil palce w rane. Bol rak zacmiewal mu oczy i sklanial do zastanowienia, czy czasem nie tracil zmyslow. Co on sobie myslal, pozwalajac, by Ark Veinsplitter puscil mu krew? Liczyl sekundy, przyciskajac przecieta zyle. Prawda byla taka, ze wiedzial, co myslal; po prostu nie mialo to wiekszego sensu, i tyle. Nie chcial, zeby Sull zaplacil za podroz. Nie za ten etap... nie za ostatni etap, po tym, jak razem z Ash dotarl tak daleko. -Masz. Podniosl glowe. Mai Naysayer wyciagal cos ku niemu: szeroki lisc, ciemnozielony i pokryty szorstkimi wloskami. Poznal, co to za roslina i do czego sluzy. Podziekowal Naysayerowi i wzial lisc. Spial sie, polozyl lisc plasko na dloni, a potem przycisnal go do rany. Zywokost albo, jak niektorzy mowili, ziele gojace rany. W klanach, podobnie jak u Sullow, uzywano go do tamowania krwawienia drobnych skaleczen. Gdy Naysayer odszedl, by podniesc pakunek zostawiony na brzegu, Ash odwrocila sie do niego. -Wiedziales, ze nie pojda z nami pod lod. - To nie bylo pytanie. -Tak pomyslalem, ale nie bylem pewien, dopoki nie zobaczylem ich min, kiedy dotarlismy tutaj dzis rano. - Raif poprawil lisc; struzka krwi nadal ciekla z rany. - Oni znaja to miejsce, Ash. Mysle... - Urwal, nim slowa: "ze nawet sie go boja" opuscily jego usta. -Co myslisz? Wzruszyl ramionami. -Ze cos dla nich oznacza, to wszystko. Ash obrzucila go takim spojrzeniem, ze poczul sie jak skonczony lgarz. Byla blada i chuda; zastanawial sie, jak udaje jej sie utrzymac na nogach w silnych podmuchach wiatru. Po chwili ruchem glowy wskazala jego reke i powiedziala: -Cial cie gleboko, prawda? Nie mogl zaprzeczyc. -Zagoi sie. Dwaj Sullowie staneli nad dziura w lodzie. Obaj trzymali pakunki, a Ark Veinsplitter dodatkowo mial zwoj mocnej liny uplecionej z filcu, uzywanej do stawiania namiotu. Ciemnooki wojownik podal swoj pakunek Naysayerowi. Nie zamienili ani slowa, lecz Raif wiedzial i rozumial, na co sie zanosi. Zapiekl go wstyd. Naysayer wyciagnal oba pakunki w strone Ash. -Wez, Ash March, znajdo, ofiaruje ci te dary na podroz. Jest tutaj kamienna lampka i olej, ktory mozemy wam dac z naszych zapasow, jedzenie, koce i ziola odpierajace chorobe, i inne rzeczy potrzebne tym, ktorzy beda wedrowac pod lodem. Oczy Ash wypelnily sie lzami w trakcie tej przemowy. Nieznacznym ruchem opuscila kaptur, zeby Sull nie widzial jej twarzy. Kiedy przemowila, jej slowa zabrzmialy rownie formalnie, a wiatr osuszyl lzy, nim zdazyly splynac na policzki. -Dziekuje ci, Malu Naysayerze, Synu Sullow i wybrany Daleki Jezdzcze, za wszystkie dary. Bez nich droga bylaby zimna i ciemna. Uratowales mi zycie, jednak nie upominasz sie o splate dlugu. Jestem ci za to wdzieczna i ofiaruje ci miejsce w moim sercu. Niechaj wszystkie ksiezyce, pod ktorymi bedziesz podrozowac, beda w pelni. Naysayer stal nieruchomo, nawet nie mrugajac, prosty jak czarny swierk, ze sniegiem na rysim kapturze, i przypatrywal sie Ash bez slowa. Jego twarz wygladala jak wyrzezbiona z kamienia. Po chwili polozyl w sniegu oba pakunki, a nastepnie sklonil sie tak nisko, ze musnal kapturem rzeczny lod. Nastepnie uklonil sie Raifowi i odszedl, i Raif wiedzial, ze juz nie wroci. Ark Veinsplitter uklakl na lodzie i wbil zelazny palik w odleglosci trzech stop od otworu. Raif patrzyl na jego pochylone plecy, nadal zawstydzony. Sull nie chcial, zeby jego dary zostaly odtracone po raz drugi, wiec przekazal je swojemu hass, a ten z kolei dal je Ash. -Zrobione. - Ark przymocowal line do palika, a potem szarpnal mocno, zeby sprawdzic, czy nie ustapi pod ciezarem. - Wytrzyma. Raif naciagnal rekawice z jednym palcem, zaslaniajac zakrwawiony bandaz i rane po puszczeniu krwi, i postapil w jego strone. Ark Veinsplitter spojrzal mu w oczy. Wiedzial, ze nie moze podziekowac za dary przekazane innej osobie, dlatego rzekl tylko: -Dziekuje, ze odpowiedziales na moje wezwanie w ciemnosci. Ark Veinsplitter powoli pokiwal glowa, jego twarz nagle sie postarzala. -Decydujace slowo nalezalo do Mala. -Moze i tak, ale wiem tez, ze Mai odpowiada na kazde postawione mu pytanie. - Raif patrzyl na niego uparcie; obaj stali w milczeniu, oddaleni o pare krokow, a wiatr szarpal ich ubrania. Po chwili Raif wyciagnal reke.-Dziekuje ci, Arku Veinsplitterze, za zadanie wlasciwego pytania. Sullski wojownik z powazna mina zlapal jego reke. -Nie dziekuj mi za cos, czego obaj mozemy pozniej zalowac, Raifie Sevrance Bez Klanu. Podziekuj mi za korzystanie z mojego konia, namiotu i liny. - Usmiechnal sie gorzko. - Moze obaj zdolamy z tym zyc. Raif pokiwal glowa, stwierdzajac, ze nie moze mowic. Z pomoca Arka okrecil piersi sznurem. Wojownik sprawdzil wszystkie wezly i obiecal spuszczac line w taki sposob, zeby w czasie opadania jak najrzadziej musial uzywac rak. Pietnascie stop to niewiele, ale zle ladowanie na skale moglo polamac kosci. Raif chadzal wczesniej suchymi korytami rzek, lecz nie mial pojecia, co znajdzie pod zamarznieta skorupa Kith Masso. Ark Veinsplitter przytrzymal go za rece i Raif opuscil nogi w glab otworu. Miesnie napecznialy pod rysim plaszczem, gdy wojownik chwycil line. Raif myslal, ze przygotowal sie na bol, ale gdy zacisnal reke na sznurze, jezory bialego ognia poplynely od jego ramion do serca. Rana po puszczeniu krwi na nadgarstku nagle zdala sie dosc gleboka, by odciac dlon, i palce ze strachu odskoczyly od sznura. Zaczal opadac. Swiat, w ktorym sie zanurzal, byl chlodny i mroczny jak wnetrze domu kamienia. Blekitny blask przecedzonego przez lod swiatla zamknal sie wokol niego jak woda wokol tonacego kamienia. Panowala cisza. Slyszal bicie wlasnego serca. Ostry zapach powietrza uwiezionego pod lodem wdarl sie w nos i usta. Ponad nim Ark Veinsplitter popuszczal line. Wlokna filcu trzeszczaly pod jego ciezarem i szorowaly o krawedz lodu. Krzywiac sie, Raif zacisnal rece na linie. Jego stopy gwaltownie uderzyly w dno. Szybko uwolnil sie z prowizorycznej uprzezy i zawolal, by Ark wciagnal line. Gdy zniknela w otworze, przycisnal rece do szczeki. Nienawidzil wlasnej slabosci. Slyszac nad soba cichy glos Ash, skierowal uwage na tunel blekitnego lodu. Nie chcial slyszec jej rozmowy z Arkiem Veinsplitterem. Po lewej stronie granitowy brzeg lsnil soczewkami lodu. Cetki rudy zelaza polyskiwaly jak kawalki skamienialej kosci. Na kamienistym, nierownym dnie rzeki wsrod zamarznietych kaluz lezaly wyschniete ryby, rogi karibu, sosnowe igly i algi. Wszystko pokrywal mul i biala piana soli mineralnych, ktore wytracily sie podczas wysychania rzeki. Ponad lozyskiem rozciagal sie lodowy strop. Raif w zyciu nie widzial czegos takiego: miejscami poskrecany, pofaldowany i poszarpany, kawalek dalej gladki jak mur przejrzystej skaly. Splywaly z niego swietlne kaskady morskich zieleni, srebrzystych szarosci i granatow. Raif mial wrazenie, ze stoi pod brzuchem lodowca, w miejscu spotkania lodu i cieni. Sucha materia zachrzescila pod butami, gdy przesunal sie, zeby zrobic miejsce dla Ash. Po obu stronach za swiatlem ciemnialy kaluze mroku. Ash osunela sie plynnie, oburacz trzymajac line. Chwycil ja, nim uderzyla nogami o dno rzeki, i rozwiazal sznur. Drzala. Niebieski blask odbity od jej twarzy przypominal poswiate ksiezyca. Kiedy ja puscil, poruszyla sie nieznacznie, jakby nie chciala opuszczac jego ramion. Gdy czekali, az Ark Veinsplitter spusci dwa pakunki, Raif przyjrzal sie jej uwaznie. Od nocy wilkow nie stracila przytomnosci, ale nie wiedzial, czy nadal walczy z glosami. Bez umawiania sie postanowili nie wspominac o nich w obecnosci Sullow. Nim pakunki zjechaly na dol, Raif spostrzegl, ze niebo nad lodem ciemnieje. Ten dzien byl najkrotszy, jaki zima miala w zapasie. Zastanowil sie, co robia teraz Drey i Effie, potem zamknal umysl przed takimi myslami. -Bedziesz musial zapamietac to miejsce - zawolal Ark Veinsplitter, opuszczajac line po raz ostatni.- Byc moze to jedyne wyjscie, pomijajac wyrabywanie nowej dziury w lodzie. Raif pokiwal glowa; juz o tym pomyslal. -Stad kierujcie sie w gore rzeki, az napotkacie ujscie doplywu od zachodniej strony. Moze tez byc zamarzniety. - Sniada twarz Arka wreszcie pojawila sie nad nimi. - Musicie uwazac, Raifie Sevrance Bez Klanu i Ash March, znajdo. Naysayer mowi, ze ksiezyc nie przyniesie odwilzy, ale lod jest taki zimny i kruchy, ze moze sie zarwac. -Wtedy na nim zatanczymy - rzekla Ash, patrzac na niego - jak wszystkie wasze konie. Raif pomyslal, ze byc moze sullski wojownik usmiechnal sie, lecz jego usta tylko nieznacznie napiely sie na zebach. -Jedziemy z Naysayerem na polnoc. Gdybyscie postanowili ruszyc za nami, zostawimy slad dosc wyrazny dla czlowieka z klanu. - I odszedl bez slowa pozegnania, tylko jego buty wybijaly rytm na lodzie. -Chodz - powiedzial Raif, gdy kroki ucichly. - Musimy wykorzystac ostatnia godzine dnia. - Podniosl pakunki i zarzucil je na plecy. Jeden byl duzo ciezszy i grzechotaly w nim metalowe przedmioty. Ash nie poruszyla sie, nie odezwala. Stala w kregu gasnacego swiatla pod dziura wybita w lodzie. Raifowi nie spodobal sie jej przyspieszony oddech. Dotknal lekko jej ramienia. -Chodzmy - powiedzial jak najlagodniejszym tonem. - Doszlismy zbyt daleko, zeby sie teraz zatrzymac. Powoli skierowala na niego oczy. Skrzyly sie w swietle odbitym od lodu i prawie nie widzial w nich strachu, ktory plonal w nich jak blask z drugiego, slabszego zrodla. -Wiedza, ze tu jestem - szepnela. - Wiedza... i narasta w nich groza. *** Raif patrzyl w marszu na lodowe sklepienie. Masa zamarznietej, wiszacej nad nim wody ciazyla na jego myslach. Stanowila czesc rzeki, marznacej w dol od powierzchni, gladka od gory i nierowna od spodu, jak strop jaskini. Lod byl najgrubszy przy brzegu, gdzie zamarzniete biale filary wspieraly sie na granicie i dzwigaly najwiekszy ciezar sklepienia. Juz zadecydowal, ze beda najbezpieczniejsi blisko sciany, ale gdy zapadla ciemnosc i powietrze ochlodzilo sie, lodowe podpory zaczely trzeszczec i dudnic jak okraglak w czasie wichury.Ash niosla lampke z kamienia mydlanego, ktora dal jej Naysayer i tulila ja oburacz dla ciepla. Raif nie wiedzial, jaki olej w niej plonie, ale dawal srebrzyste swiatlo i wydzielal slodki, pizmowy zapach ambry. Plomyk zamkniety byl w oslonie z miki, lecz w zupelnosci wystarczal do oswietlania drogi. -Myslisz, ze Mai i Ark wiedza, kim jestem? Raif byl zaskoczony, ze Ash sie odezwala. Milczala, od kiedy zapalila lampke. Przenoszac spojrzenie z blekitnego szkla lodowego stropu na jej twarz, powiedzial: -Mozliwe. Tem kiedys mowil mi, ze Sullowie wiedza wiecej niz kazda inna rasa. Mowil, ze przekazuja wiedze z pokolenia na pokolenie, a nawet dziedzicza wspomnienia tak, jak w klanach dziedziczy sie wole walki. Ash mocniej przytulila lampke. Ponad mankietem rekawicy Raif widzial jej reke: bialy patyk kosci obciagniety skora. -Mysle, ze tej pierwszej nocy Mai dal mi cos, co odpedzilo glosy. -Cos w rodzaju ochron Heritasa Canta? -Nie. Cos innego... Nie umiem wyjasnic. - Wzruszyla ramionami. - Juz nie dziala. Raif spojrzal w tunel cieni przed nimi. Swiatlo lampy rzucalo na lod malejace w dali wience blekitnego blasku. -Moze powinnismy zatrzymac sie na noc. Rozbic oboz. Przespac sie. Ash pokrecila glowa, zanim skonczyl mowic. -Nie. Dopadna mnie w chwili, gdy zamkne oczy. Sa zdesperowani. I tak blisko... - Przelknela sline. - Tak blisko, ze czuje ich zapach. Zaplonela w nim iskra gniewu, gdy jej sluchal. Nagle znienawidzil wszystkich, ktorzy pomogli jej dobrnac tak daleko: Arka Veinsplittera i Mala Naysayera, Heritasa Canta, nawet Angusa. Zaden z nich nie nalezal do klanu. Nikt z klanu nie zmuszalby chorej dziewczyny do podrozowania na polnoc w pelni zimy. Tem Sevrance trzymalby ja w cieple przy piecu i potraktowal swoim mlotem wszelkie cienie czy mroczne bestie, ktore osmielilyby sie do niej zblizyc. Zatrzymal sie. Wysypal zawartosc obu workow na dno rzeki, szukajac broni. Wsrod sakiewek z olejem do lampy, wedzonego lososia i wosku, znalazl smukly stalowy szpic dlugosci przedramienia. Kolec do rabania lodu. Zwazyl go w rece, na sile zamykajac palce wokol prostokatnego uchwytu. Wystarczy. Musi wystarczyc. Ash spojrzala na niego ponuro. -Nie mozna walczyc z czyms, czego nie ma. Raif zastanowil sie nad odpowiedzia, ale milczal. Zaczal zgarniac do workow wysypane rzeczy. Rzeczny brud czepial sie jego rekawic jak szron, a gleboko pod futrem czul krew. Sciekala z nadgarstka, gdy pekl strup, ktory utworzyl sie na ranie. Kiedy skonczyl, wsunal kolec za pas. -Bedziemy szli w nocy. Godziny mijaly w milczeniu. Najlzejszy podmuch nie macil powietrza w tunelu, a jedynym dzwiekiem byl trzask lodu i chrzest zamarznietych sosnowych igiel, rozcieranych w pyl przez podeszwy ich butow. Koryto wznosilo sie jednostajnie, gdy szli w gore rzeki, a lodowe sklepienie przyblizalo sie z kazdym krokiem. Raif ani na chwile nie potrafil uwolnic sie od swiadomosci, ze nad jego glowa wisi krucha, wielotonowa masa zamarznietej wody. Po pewnym czasie juz nie mogli isc blisko brzegu i skrecili blizej srodka koryta, gdzie skorupa lodu byla najciensza. Od czasu do czasu ciemne, ziejace dziury doplywow przerywaly granitowa sciane brzegu. Wiekszosc kanalow blokowaly bryly szarego lodu, wylewajace sie w lozysko rzeki w stertach wysokich na pare stop. Kaluze zamarznietej wody lsniace pod zwalami mowily o odwilzach majacych miejsce juz po zamarznieciu kanalow. Raif nie zwracal uwagi na kolejne ujscia; to, ktorego szukal, lezalo od zachodu i bylo dosc duze, by pomiescic ich oboje. Trudno bylo ocenic mijajacy czas. Raif czul, ze robi mu sie coraz zimniej i jego mysli plyna coraz wolniej. Zmusil Ash do zjedzenia paru paskow wedzonego lososia, ale sam nie mial apetytu. Powietrze w suchym korycie stalo sie gestsze, bardziej skondensowane. Rzeka kurczyla sie stopniowo i wkrotce musial isc lekko przygarbiony. Lodowa skorupa wisiala tak nisko, ze moglby dotknac jej twardej szklistej powierzchni. Widzial linie pekniec i wiry powstale w wyniku nacisku. Babelki uwiezionego powietrza polyskiwaly niczym perly. Szli coraz dalej, pokonujac kolejne zakrety Kith Masso, ktora wila sie u podnoza gory. Raif wciaz spogladal na Ash, znajdujac tuziny pretekstow, zeby dotykac jej bez wzbudzania podejrzen. Twarz miala szara i sciagnieta. Zbyt czesto jej oczy skupialy sie w miejscu, ktorego mimo prob nie mogl zobaczyc. W pewnym momencie zdjela rekawice i zacisnela lampe w golych dloniach tak mocno, jakby chciala ja zmiazdzyc. Klykcie niemal przebijaly skore, biale i ostre jak zeby. Niewiele sie odzywal i otrzymywal niewiele odpowiedzi. Nie chcial przeszkadzac. Ash walczyla z glosami, a przeciwko nim nawet mlot Tema okazalby sie bezuzyteczny, W gorze rzeki granitowe sciany byly poszarpane i poskrecane, jakby cos zostalo z nich sila wydarte. Kamienne polki przebijaly skorupe lodu. Wielkie pomosty czarnego zelaza wystawaly ze scian, a w wawozach wyzlobionych gleboko w lozysku zalegal ciemny lod. Raif gwaltownie odwrocil glowe, gdy nieludzki krzyk przeplynal przez tunel jak podmuch zimnego powietrza. Plomyk w kamiennej lampce zamigotal. Ash gwaltownie wciagnela powietrze. Spojrzala Raifowi w oczy i raz skinela glowa. -Podciagaja blizej - powiedziala. - W tym miejscu ich swiat styka sie z naszym. Raif zamknal oczy. Wyczerpal zyciowy zapas modlow w noc, w ktora zaatakowaly ich lodowe wilki, i wolal nie prosic Kamiennych Bogow o nic wiecej. W milczeniu szli dalej. Ash juz nie mogla isc wyprostowana i Raif zastanawial sie, kiedy beda musieli osunac sie na kolana. Czas mijal. Posuwali sie powoli przez pofaldowane zwaly granitu, ktory tworzyl dno rzeki. Powoli narastal w nim strach, wypelniajacy puste przestrzenie w jego piersiach. Rozlegl sie drugi krzyk: wysoki i straszny, wibrujacy niemal poza progiem sluchu. Sluchajac go, pragnal wrocic na sniezne rowniny, stawic czolo wilkom. Wrzaskowi towarzyszyly inne dzwieki: syki, urywane szepty, gluche warczenie. Gdy wyszedl zza zakretu, poczul nikly swad palonego miesa i wlosow. Kiedy znow wciagnal powietrze, po woni nie zostalo sladu. Nieeeeeeeee. Wlos zjezyl sie na jego karku. Glosy przypominaly mu cos, co zdarzylo sie w innym czasie i miejscu. Kiedy zrozumial, co to bylo, zrobilo mu sie niedobrze. Szlak Bluddow. Kobiety i dzieci. Rozpacz w obu swiatach brzmiala jednakowo. Zgiety niemal wpol, z ciazacym zoladkiem minal wyrwe w zachodnim brzegu. Z poczatku pomyslal, ze to tylko cienie, ale pobliskie sciany byly zbyt gladkie, zeby je rzucac. -Ash, daj lampe. - Czekal, az stanie u jego boku. Rzeka zwezila sie tutaj do szerokosci ledwie trzech koni, a lodowy strop miejscami schodzil na wysokosc jego piersi. Swiatlo w tunelu znacznie pociemnialo, gdy Ash kucnela, zeby postawic lampke. Jama w skale miala ksztalt dzwonu, siegala na wysokosc ramion Ash i byla zupelnie wolna od lodu. Raif skulil sie i wszedl, by zbadac droge. Tutaj powietrze bylo inne: zimniejsze, suchsze, pachnace ruda zelaza. Nad glowa nie bylo lodowego stropu, tylko beczkowata krzywizna skaly. Tunel wiodl na zachod, w glab gory, niknac w ciemnosci tak nieprzeniknionej, ze zmrozil go lek. -Raif, tutaj. Cofnal sie w koryto rzeki. Ash kucala przy lampie, jedna reka oparta o sciane, druga cos wskazujac. -Patrz. Raif siegnal do talizmanu. Wejscie do tego tunelu wskazywal wyryty w kamieniu wizerunek kruka. Rozdzial 55 JASKINIA CZARNEGO LODU Cassy Lok obudzil zapach dymu. "Beth - naplynela pierwsza mysl. - Znow piecze miodowe ciasteczka i nalozyla do ognia bez umiaru". Parsknela w poduszke, zdecydowana spac dalej. "Tym razem jej nie pomoge. Nie obchodzi mnie, ile ciastek przeleci przez ruszt i spali sie na wegiel... i mam nadzieje, ze zrobi sie gruba po zjedzeniu tych, ktore zdola uratowac. Tlusta i opryszczona, z wielkimi czarnymi dziurami w zebach".Cassy jak najmocniej zacisnela powieki, a potem na dodatek zeby. Rano przylapala Beth na przymierzaniu niebieskiej sukni, ktora ojciec przywiozl z Ule Glaive. Jej sukni. Nie mialaby nic przeciwko - w kazdym razie, nie tak bardzo - gdyby nie fakt, ze Beth mizdrzyla sie przed lustrem, udajac dystyngowana dame dworu chrupiaca marcepany w zlotych listkach i saczaca wino przez skorupke pachnacego rozami lodu. Za marcepany sluzyly jej orzechy laskowe posypane cynamonem, a za wino - sok sliwkowy. Sok sliwkowy! Cassy zgrzytnela zebami. Kiedy ta dystyngowana dama dworu zostala przylapana na goracym uczynku, co zrobila najpierw? Oczywiscie, odwrocila sie do starszej siostry, trzymajac w dloni kubek ze sliwkowym sokiem! Juz sama mysl byla wystarczajaco okropna. Mama powiedziala, ze plama zejdzie. A Beth przez reszte dnia wodzila za nia wzrokiem zbitego psa. Niech to licho! Ojciec przywiozl jej te sukienke, ktora lezala jak ulal, i byla calkiem dorosla, bez tych glupich dziewczecych falbanek, ktorych, jak ojciec wiedzial, serdecznie nienawidzila, i naprawde nie mialo znaczenia, ze wlasciwie do wiosny nie bedzie okazji jej zalozyc. "Zabiore cie w niej na tance, kiedy wroce z polnocy, Casilyn Lok - powiedzial ojciec, podajac jej paczke. - I slowa te sa wiazace jak zadna inna obietnica, ktora kiedykolwiek zlozylem". Cassy przestala sie zamartwiac. Moze byla troche zbyt surowa dla Beth. Swad spalenizny stawal sie coraz silniejszy i gdyby nie to, ze byla na to za madra, wyobrazilaby sobie cala tace miodowych ciastek w palenisku. "Komin". Usiadla na lozku. A jesli nadwatlone cegly wpadly do komina i zapchaly przewod? Wiatr byl dosc silny, zeby je przesunac. A dekarz nie przyszedl, jak obiecal, i caly komin trzymal sie tylko dzieki paru sosnowym podporkom. Szybko i po ciemku znalazla kapcie i szal. Gdy szla w strone drzwi, z glebokich cieni po drugiej stronie izby dobiegl senny glos: -Cassy? To ty? Beth. W piersiach Cassy cos sie poruszylo: jeszcze nie strach, ale jego zapowiedz. Miodowe ciastka nie piekly sie na ogniu. -Beth, okryj sie i zaloz kapcie. Predko. Posciel zaszelescila w ciemnosci. -Juz nie jestes na mnie wsciekla, Cassy? Cassy pokrecila glowa. Potem, zdajac sobie sprawe, ze siostra nie moze jej widziec, powiedziala: -Nie. Nie tak bardzo. -Co sie pali? -Pewnie komin sie zwalil. -Ale... -Zadnych ale, Beth. Rob, co kaze. - Cassy byla zaskoczona ostrym brzmieniem swojego glosu. Bose stopy zabebnily po podlodze. Rozlegl sie szelest. Po chwili Beth tracila ja lokciem. - Zlap mnie za reke. - Dlon byla ciepla i spocona, gdyz Beth zawsze spala z zacisnietymi piastkami. - Nie stawialas niczego na ogniu, prawda? -Nie, Cassy. -Grzeczna dziewczynka. - Cassy pociagnela zasuwke i otworzyla drzwi. Fala dymu i goraca wpadla do izby z takim impetem, ze za plecami siostr zagrzechotaly okiennice. -Chodz, zbudzimy mame i Mala Moo. - Tym razem zadbala, zeby jej glos zabrzmial spokojnie. -Ale goraco. Szla po omacku, mocno trzymajac siostre za reke. -Wiem. Chodzmy do pokoju mamy. Opowiesz jej, jak znalazlas droge po ciemku. - Czula, jak goraco napiera na jej twarz. Z dolu dobiegalo trzeszczenie. Beth cofnela sie. Cassy pociagnela ja w kierunku pokoju matki. Matka i Mala Moo spaly bezposrednio nad kuchnia. Zar ognia rozgrzewal podloge w czasie chlodnych miesiecy zimy, a wiosna i latem przez dwa duze okna zagladalo slonce. Cassy poczula fale ulgi, gdy zobaczyla blada aureole blasku wokol drzwi: matka miala zapalona lampke. Mala Moo nie lubila spac po ciemku. Mowila, ze pod lozkiem gniezdza sie "bimy". Nikt poza nia nie wiedzial, co to takiego. Cassy podejrzewala, ze Beth naopowiadala jej niestworzonych historii o potworach, bestiach i innych poczwarach, a Mala Moo na ich podstawie wymyslila sobie nowa kategorie dzieciecych straszydel. Dlon trafila na klamke za pierwszym razem. Gdy otworzyla drzwi, owionelo ja cieple powietrze, przyciskajac nocna koszule do nog. W pokoju klebil sie tlusty, prawie czarny dym. Czula na lydkach jego gorace palce, chwytajace ja jak rece bez kosci. Beth zaniosla sie kaszlem. -Cassy? - Darra Lok usiadla na lozku. Piekne wlosy barwy miodu, zwykle zwiazane w prosty wezel, splywaly po jej ramionach jak ciemny ogien. Po raz pierwszy zyciu Cassy dostrzegla w zlocie siwe kosmyki. -Mamo... Darra Lok ruchem glowy nakazala jej milczenie, patrzac na dym. Wyciagnela rece po Mala Moo, spiaca po drugiej stronie lozka. Glowa dziecka opadla na ramie matki i Mala Moo wymamrotala cos po cichu, ale sie nie przebudzila. Darra mowila do niej cichym glosem, zrzucajac koce z lozka i wstajac. Beth pociagnela starsza siostre za reke, chcac isc do matki, ale Cassy trzymala ja mocno. Darra Lok rzucila najstarszej corce spojrzenie, ktore mowilo wiele rzeczy. Cassy pokiwala glowa. -Chodz, Beth. Idziemy na dol. - Tutaj, w obecnosci matki, latwiej bylo zachowac spokoj. Wyciagajac Beth z pokoju, slyszala, jak Darra Lok bierze lampke z umywalki i idzie za nimi z Mala Moo w ramionach. Beth trzesla sie, gdy Cassy prowadzila ja w dym, ktory niczym fala czarnej piany wylewal sie z klatki schodowej. Cassy tez drzala, ale matka poslala jej spojrzenie mowiace: "Badz teraz silna, za Beth i za siebie". Zapanowala nad strachem, pociagnela mlodsza siostre za soba i powiedziala: -To nie jest gorsze od szukania grzybow we mgle. Pamietasz, jak znalazlas te wielkie brazowe pod dereniem, gdzie wszyscy inni juz zagladali, ale tylko ty je wypatrzylas? Pamietasz? Beth pokiwala glowa. Jej drobna twarzyczka wydawala sie jeszcze mniejsza. Cassy prowadzila ja na dol, po jednym stopniu na raz. -A ty powiedzialas, ze nikt nie umie szukac grzybow lepiej od ciebie, i nawet tata przyznal ci racje. -Powiedzial, ze nie mozemy ich zjesc. Powiedzial, ze wszystkie sa psie. Cassy zmusila sie do usmiechu. Wyraznie slyszala niski ryk ognia dochodzacy sprzed domu. Drewno plonelo z trzaskiem i wyobrazila sobie kly plomieni pozerajace ich dom. -Cassy, idziemy na tyly domu, do kuchni. - Glos Darry byl ostry, ale opanowany. - Widzisz droge? -Ja widze! Ja widze! - krzyknela Beth. -Dobrze. Trzymaj sie blisko starszej siostry i pomoz jej znalezc droge. Dym klebil sie w korytarzu laczacym frontowe wejscie z kuchnia. Platki sadzy zeglowaly po calym domu na cieplych pradach powietrza. Iskry smigaly niczym czerwone rybki. Ogien huczal jak jeden nie konczacy sie grzmot, jakby wokol domu szalala nawalnica. A jednak Cassy nie widziala plomieni. Moze ogien plonal na zewnatrz. Moze komin zarwal sie i wiatr rozniosl iskry po dachu. Mala Moo zbudzila sie, gdy Cassy i Beth szly przez wysoki do piersi dym w korytarzu. Piszczala z przerazenia i wolala mame. Cassy miala nadzieje, ze dym nie szczypie jej w oczy. Matka uciszyla ja i Mala Moo uspokoila sie na pewien czas, ale oddychala szybko i nie przestala chlipac. Beth pierwsza dotarla do kuchni. Tutaj bylo mniej dymu niz na schodach i w korytarzu, a klody zarzace sie w palenisku dawaly swiatlo. Gdy Darra i Mala Moo weszly do kuchni, potezny trzask wstrzasnal domem. Gorace powietrze uderzylo Cassy w plecy. Zapach plonacego drewna nasilil sie, a gdy wciagnela powietrze, drobiny popiolu zadrapaly ja w gardle. -Cassy, Beth, do drzwi. - Darra kolysala Mala Moo na biodrze. - Predko. Siostry pobiegly do drzwi. Nic nie mowiac, Cassy szarpnela gorne rygle, a Beth zajela sie dolnymi. Cassy miala wrazenie, ze jej rece ulepione sa z gliny. To glupie, ale przylapala sie na rozmyslaniu o niebieskiej sukience. Ojciec nigdy nie zabierze jej w niej na tance. Trzeba bylo porzadnego pchniecia, zeby uchylic ciezkie drzwi, i kiedy zostal odciagniety ostatni rygiel, obie siostry naparly na nie ramionami. Ustapily odrobine, a potem nagle odbily z powrotem, jakby cos je tarasowalo. Cassy zerknela na matke. -Zablokowane. -Ale jest dosc miejsca, zeby sie przecisnac - zawolala Beth. -Po kolei - dodala cicho Cassy. Darra Lok przeniosla spojrzenie z drzwi na przyplyw dymu za plecami. Mala Moo zaczela plakac. -Beth, przecisnij sie i zobacz, co je blokuje. Beth wciagnela brzuch bardziej niz potrzeba. Cassy widziala zarys zeber pod noca koszula, gdy wciskala sie w szeroka na stope szczeline. Miala roziskrzone oczy; dla niej to byla przygoda. -Jest tak ciemno, ze nic nie widze. - To byly jej ostatnie slowa. Darra zawolala do niej, ale ryk i trzask ognia zagluszyl odpowiedz. Czekaly, lecz Beth nie wrocila. Cassy ruszyla za nia. -Nie - sprzeciwila sie ostro Darra. - Wez Mala Moo. Ja za nia pojde. Mala Moo nie chciala opuscic ramion matki. Zacisnela pulchne paluszki na tkaninie koszuli, wyrywajac klebuszki welny, gdy Cassy ja pociagnela. Bylo bardzo goraco i do kuchni wlewaly sie kleby dymu. Cassy stanela tak, zeby oslaniac Mala Moo. Darra zrobila trzy kroki, ktore dzielily ja od drzwi, powiesila lampke na gwozdziu wbitym w futryne, potem odwrocila sie, by popatrzec na corki. Cassy jeszcze nigdy nie widziala tak glebokich linii wokol jej ust. Oczy matki przestaly byc niebieskie i szarzaly jak stal. Zdaniem Cassy ich spojrzenie bylo silnie i niezwykle pieknie. -Zaraz wroce - powiedziala. Cassy niemal ja zawolala z powrotem. Zal, ze tego nie zrobila, mial do konca zycia rozdzierac jej serce. Niemal powiedziala: "Mamo, prosze, nie wychodz". Niemal. Darra Lok przecisnela sie przez szczeline. Cassy juz nigdy jej nie zobaczyla. Uslyszala wciagany oddech, gwaltownie, jakby Darra chciala krzyknac, a potem zapadla cisza.-Mamo! - zawolala Cassy, tulac Mala Moo do piersi. - Mamo! Gdzies w domu eksplodowalo gorace powietrze, tlukac okiennice i szklo. Rozbrzmial niski dzwiek prucia, gdy goracy tynk odpadal ze scian korytarza. Kleby dymu przyslonily pomaranczowy blask paleniska. Cassy przycisnela Mala Moo do piersi, plotac trzy po trzy glosem rwacym sie ze strachu. Szybko spojrzala na drzwi. W szerokiej na stope szczelinie ciemnialy cienie, a pasma dymu wlewaly sie w nia jak woda do rowu. "Po kolei". Zadrzala, gdy wrocily do niej jej wlasne slowa. Ledwie swiadoma, co robi i dlaczego, przesunela sie od drzwi do najblizszego okna. Obie pary okiennic byly zaryglowane i musiala postawic Mala Moo na podlodze, zeby je otworzyc. "Po co tyle rygli?" Zdenerwowana, nie uwazala na palce i rozdarla skore na kostkach o wystajacy gwodz, gdy odciagala pierwsze okiennice. Bol okazal sie zaskakujaco latwy do zignorowania. Z drugim zestawem okiennic poszlo latwiej i otworzyla je w mgnieniu oka. Zimne, czyste powietrze omylo jej twarz. Podworze bylo ciemne i ciche. Drzac z ulgi, schylila sie po Mala Moo. Tylko ze Malej Moo nie bylo. Cassy odwrocila glowe. Fala mdlosci i strachu wezbrala jej w gardle. "Nie!" Mala Moo poczolgala sie do drzwi. Juz trzymala piastke w otworze, wolajac cicho: -Mama? Mama? Cassy nigdy w zyciu nie poruszala sie predzej. Siegnela za niebieskie skarpetki na stopkach Malej Moo, ale rece po drugiej stronie drzwi byly szybsze. Ciagnely Mala Moo na zewnatrz. Cassy trzymala... trzymala... czujac miekka welne skarpetek Malej Moo... a potem w jej rekach zostalo tylko zimne powietrze. Wbila oczy w miejsce, w ktorym jeszcze przed chwila byla jej siostra. Glupio, niedorzecznie, nadal zaciskala reke, trzymajac powietrze. Serce w jej piersiach umarlo. "Mama powierzyla mi malenstwo". Wchlonela te mysl wraz z powietrzem, wciagnela ja w glab siebie, gleboko do miejsca, w ktorym kiedys bilo jej serce. A potem podniosla sie i odsunela od drzwi. Ktos po drugiej stronie pragnal jej smierci. Ktos podlozyl ogien od frontu domu, a potem przywlokl cos ciezkiego, moze kamien czy kawal drewna pod drzwi na tylach, zeby rodzina Lokow mogla uciekac tylko po kolei. Cassy jak duch ruszyla przez dym. Pot splywal jej po twarzy i po plecach, az karczek sukienki poczernial i zaczal parowac. Srebrny lancuszek, ktory nosila na szyi, palil ja niczym goracy drut. Lampa parzyla jak goracy wegiel. Maly miedziany krazek, ktory zakrywal otwor pojemnika z olejem, odskoczyl po pierwszym podwazeniu. Gdy przyciagnela krzeslo pod okno i stanela na nim, kropelki sosnowego oleju trysnely na podloge. Nie starala sie ukryc, gdy wciagala sie na parapet: niech rece, ktore wywlokly Mala Moo za prog, siegna po nia. I niech splona na popiol. Zobaczyla cien zmierzajacy w jej strone, gdy odbijala sie od parapetu. Mroczny i plynny, poruszal sie jak rozlany atrament. Rece obleczone w blyszczaca skore rekawiczek trzymaly zwyczajny noz. Ostrze bylo czyste, ale nie dala sie zwiesc. Niejeden raz oprawiala kroliki i owce z wiosennego pokotu. Wiedziala, jak latwo jest wytrzec krew. Czas zwolnil, gdy ostrze cielo powietrze, sekunda rozciagnela sie w nieskonczenie cienka linie. Cassy zamachnela sie lampa. Noz drasnal ja i byla z tego rada, poniewaz lampa z wylewajacym sie olejem uderzyla prosto w te okryte rekawiczkami dlonie. Syknely plomienie, tworzac sciane oslepiajacego swiatla. Nagle nie miala czym oddychac, zamiast powietrza byl tylko goracy, palacy gaz. Jej wlosy zatlily sie, trzeszczac niby suche patyki, lecz o to nie dbala. Patrzyla na okryte rekawiczkami dlonie, ktore znikaly w klebowisku krwawoczerwonych plomieni. *** Wreszcie dotarli do miejsca, gdzie sciany byly gladkie. Skalny korytarz rozszerzyl sie i podwyzszyl, mogli wiec podniesc sie z ziemi, po ktorej pelzli, i wyprostowac plecy. Raif pomogl Ash. Rysie futro bylo wytarte na lokciach i na kolanach, pozlepiane tlustym olejem skalnym i lodem. Rekawice tez byly lyse. Jedna rozdarla sie i czerwien plamila wystrzepione skraje. Ash miala krew na twarzy; wczesniej zatoczyla sie na kamienna ostroge, ktora sciela z policzka kawalek skory wielkosci paznokcia.Raif stracil poczucie czasu. Nie orientowal sie, czy jest dzien, czy noc. Nigdy sie nie dowiedzial, ile godzin minelo, od kiedy odeszli od Pustej Rzeki. Gdyby ktos powiedzial mu, ze przez trzydziesci godzin pelzl na rekach i kolanach, przeciskajac sie przez otwory nie wieksze od drzwi psiarni i tak poszarpane, ze podarly na strzepy plaszcz, pokiwalby glowa i nie probowal zaprzeczac. Rece go palily. Raz w czasie podrozy popelnil blad, sciagajac zebami rekawice i obmacujac obandazowane dlonie. Jakby dotykal buklaka; ciecz przelewala sie pod opatrunkiem i sciekala po palcach, cieplawa i zolta jak ubite jaja. Gdy pozbyl sie skurczow z nog, popatrzyl na gladkie plaszczyzny korytarza. Na skale byl wyrysowany, jak tatuaz, widok nocnego nieba. Gwiazdy i konstelacje polyskiwaly nad glowa, a nocne czaple i wielkie rogate sowy szybowaly na zimnych pradach w blasku ksiezyca z czystego lodu. Mroczne stworzenia o palcach ze zweglonej kosci i z oczami czarnymi jak pieklo wyjezdzaly na widmowych koniach z glebokiej rozpadliny w kamieniu. Raif spojrzal na drugi fragment skaly. Tutaj, z drugiej rysy, jak larwy z padliny wylewaly sie stwory, dla ktorych nie bylo miejsca w swiecie ludzi. Zabij dla mnie armie, Raifie Sevrance. Cicho powiedzial do Ash: -Przygas swiatlo. Zrobila, o co prosil. Zlapal jej ciepla od lampy reke. Wiedzial, ze widziala to samo, co on, i serce go rozbolalo. Ani razu w czasie wedrowki nie zatrzymala sie ani nie odpoczela. Ani razu tez nie wspomniala o strachu. Pokochal ja gleboko i juz nie wyobrazal sobie swiata bez niej u swego boku. Musi ja chronic, zawsze. Ona byla klanem. W tym gladkim nowym korytarzu wystarczalo miejsca, by mogli isc ramie w ramie. Raif pozwolil sobie na fantazjowanie: wyobrazal sobie, ze mieszka z Ash w zagrodzie w jakims dalekim zakatku ziem klanow. Effie tez tam byla, i Ash kochala ja jak siostre, a on uczyl je obie, jak walczyc i polowac, i mieli poletko owsa i zagon cebuli, i chowali szesc owiec dla welny i mleka. A Drey... Drey przyjezdzal dwa razy w tygodniu i byl im wszystkim blizszy od brata. Odetchnal gleboko. Kawalek po kawalku odzieral to marzenie, az nie zostalo nic procz strzepow. Byl glupi, pozwalajac sobie na dziecinne mrzonki. Jedyna rzecza, ktora sie liczyla, byla Jaskinia Czarnego Lodu. Nieeeeeee. Ash wzdrygnela sie, gdy wrzask jak fala naplynal korytarzem. Glosy od jakiegos czasu milczaly i Raif niemal wierzyl, ze ucichly na zawsze. Gdy krzyk przebrzmial w lodowatym powietrzu, zaczal sie drugi, potem nastepny. A pozniej zawodzenie. Prosimy, pani, nie, pani... Tak zimno, pani, podziel sie swiatlem... Chcesz tego, daj nam je, siegnij... Skora mu scierpla. Slyszal drapanie paznokci po kamieniu i smrod spalenizny. Wszystko mowilo mu, ze nie jest to miejsce dla czlowieka z klanu. Widzial ksiezyc i nocne niebo na scianie: tutaj rozciagala sie domena Sullow. Ale byl tez kruk i to on wskazywal droge, z pewnoscia nie bez powodu. Zaciskajac usta w ponura linie, mocniej zlapal Ash za reke i poprowadzil ja przez wycie oblakanych stworzen do czekajacej na nia jaskini. Droga nie byla dluga, nie tak bardzo. Glosy wiedzialy, ze Ash jest blisko. Skalne malunki nagle zniknely, pozostaly tylko symbole wyryte obca reke. Sklepione przejscie wyciete w skale gory oznaczalo kres podrozy. Bylo kolejnym dzielem Sullow, ciemnym i opromienionym poswiata ksiezyca, z kwitnacymi noca kwiatami u podstawy i srebrnoskrzydlymi cmami zawieszonymi w kamieniu. Z grubsza wyrzezbiona postac skakala nad zwora luku, odwrocona tylem do patrzacych, z cienistym mieczem w rece. Gdy przechodzili pod lukiem, Raif zauwazyl blizniacza pare krukow wycietych w najglebszych zakamarkach skaly. Oba mialy otwarte dzioby, jakby zamrozone w czasie krzyku, a ich szponiaste lapy tanczyly po kamieniu. Bez namyslu siegnal do szyi i wyciagnal talizman. Dotykajac go, wszedl do Jaskini Czarnego Lodu. W klanie nie znano slow na opisanie tego miejsca. Swiat klanow byl swiatem dnia, polowania, bialego lodu; mial granice i linie podzialow, tuziny sposobow na oddzielenie ziem i dobytku ludzi. Tutaj nie mozna bylo mowic o granicach z prawdziwego zdarzenia, skraje byly rozmyte i oble jak plaz miecza. Znany mu swiat stapial sie z innym swiatem i watpil, czy w ogole sa tu prawdziwe granice. Jaskinia przypominala ledwie uchwytny twor wyczarowany z poswiaty ksiezyca i deszczu, lecz jednoczesnie przez caly czas byl swiadom jej ogromu, ciezaru, masy. Lod parowal niczym ogromny czarny smok wylaniajacy sie z jeziora. Mienil sie wszelkimi barwami, jakie mozna zobaczyc w nocy. Raz, wiele lat temu, Effie poszla z Raina zastawiac pulapki. Byla wowczas malenka, ledwie umiala chodzic, ale wrocila do domu z granitowym otoczakiem wielkosci jaja. Cieszyla sie znaleziskiem na swoj zwykly cichy sposob tak bardzo, ze Inigar Stoop, chcac sprawic jej przyjemnosc, przecial kamyk na pol. Raif pamietal, jak woda do chlodzenia splywala po granicie, gdy pila ciela kamien. Pamietal, jak sie zloscil z powodu straty dobrego kamyka do puszczania kaczek. Wreszcie kamyk pekl na dwoje i ukazalo sie serce czystego kwarcu. Ciemne, dymne i blyszczace jak najjasniejszy klejnot, zamkniete w skorupie twardej skaly. Raif myslal o tym, rozgladajac sie po jaskini. Jakby znalazl sie w srodku tamtego kamienia. Nie mial pojecia, jaka ciecz zastygla w lod. Plyty, niektore tak gladkie, ze widzial w nich odbicie wlasnej twarzy, inne pokarbowane jak wyrostki na kregoslupie, wykladaly cala jaskinie. Zaraz po wejsciu uslyszal trzask lodu pekajacego pod jego ciezarem, zobaczyl rysy rozbiegajace sie spod stop, poczul drzenie calej jaskini. Trzask rozchodzil sie po niej jak szept po pokoju. Jaskinia wznosila sie na wysokosc trzech pieter i w zyciu nie widzial szerszej. Byla przytlaczajaca i zimna - granica miedzy swiatami. Patrzac na lod, zobaczyl ksztalty przesuwajace sie i falujace w miejscu, gdzie powinna byc sciana. Zobaczyl cienie zakapturzonych istot, wieloglowych bestii i wilkow bijacych ogonami po bokach, i stworzenia, ktore nie byly ludzmi, nie calkiem. Zobaczyl nocne koszmary, cienie, mroczne kontury, a kiedy spojrzal drugi raz, ujrzal tylko nieruchomy lod. Glosy wrzeszczaly histerycznie. Blagaly swoja pania, prosily, zeby zawrocila, uciekla z jaskini, siegnela w innym miejscu. Raif poczul, ze Ash wysuwa reke z jego dloni, i znienawidzil sie za to, ze na to pozwala. Nie chcial jej puscic. Poczula jego opor i odwrocila sie do niego. Wtedy zobaczyl, ze zaszla w niej zmiana. Jej oczy przybraly barwe Sullow. Juz nie byly szare, tylko srebrzysto-granatowe. Miala zdecydowany wyraz twarzy, zacisniete szczeki i podniesiona brode, ale jej usta czerwienily sie w miejscu, gdzie je zagryzla. Patrzac na nia, uswiadomil sobie jedno: tutaj nie mogl jej w niczym pomoc. Z lodowego kolca zatknietego za pasem nie bylo pozytku. Tem, Drey, Corbie Meese: kazdy z nich moglby tylko stac i patrzec. Nie bylo tu cial, z ktorymi mozna by walczyc, nie bylo krwi do utoczenia ani karkow czy miekkich brzuchow do uderzenia toporem. Tylko cienie i czarny lod. Kiedy Ash siegnie, zrobi to sama. Naplynal nieproszony obraz kobiet i dzieci uciekajacych przed Hailami na Szlaku Bluddow. On tez stal i na nie patrzyl. "Patrzacy na Umarlych". Drzenie zrodzilo sie u podstawy jego kregoslupa, ale zesztywnial i zapanowal nad nim. Nie chcial pokazac Ash niczego procz sily. Ona patrzyla na niego przez dluzsza chwile, przyszpilajac go wzrokiem do miejsca. Powoli sciagnela rekawice i rzucila je na ziemie. Jednym delikatnym ruchem ramion zrzucila plaszcz i nagle stala w jaskini w prostej szarej sukience, ze srebrno-zlotymi wlosami splywajacymi na ramiona. Usmiechnela sie lagodnie do niego i rownie lagodnie przemowila: -W porzadku. Jestem tutaj i wiem, co musze zrobic. Zatanczyc na lodzie. Nie usmiechnal sie. Zzeral go strach. Ash wiedziala, ze moze zabijac ciosem w serce - widziala to na wlasne oczy - ale nie wiedziala, ze jest Patrzacym na Umarlych. Powinien powiedziec jej wczesniej... bo teraz nie mogl. -Musisz mnie puscic, Raif. Nie zdawal sobie sprawy, ze trzyma ja za reke. Ash odsunela sie i zaczela odwracac. Przerazenie scisnelo Raifowi wnetrznosci na mysl, ze zostanie sama. Musial ja chronic. On, ktory patrzyl, jak kobiety i dzieci Bluddow umieraja na Szlaku Bluddow, ktory widzial powrot konia z Shorem Gormalinem na grzbiecie i ktory zabil trzech Bluddow w sniegu przed Pieczyskiem Duffa, nie mogl dopuscic, by stala sie jej krzywda. Nie wiedzac, co poczac, szarpnal sznurek z talizmanem. Twardy, czarny kawalek ptasiej kosci zaklul go w reke. Znak kruka. Zwazyl go w dloni. Strzegl go tak dlugo. I moze takze strzegl Sullow. I moze kruki, ktore mijal na luku i na brzegu rzeki wcale nie wskazywaly drogi, tylko jej strzegly. Szybko zerwal sznurek. -Ash. Odwrocila glowe. -Zaloz to. - Podal jej talizman. -Nie moge. To czesc twojego klanu. -Ty jestes moim klanem. I nie masz talizmanu do ochrony. - "Kruki zawsze zyja do samego konca". - Wez. W jego glosie zabrzmialo cos, co sklonilo ja do wziecia talizmanu. Zalozyla go na szyje. Wygladal zalosnie, wiszac na sznurku na wpol zmurszalym od potu. Ale uradowal sie w glebi duszy, widzac, jak ciemnieje na jej piersiach. Teraz mogl ja puscic. Odeszla w milczeniu, rabkiem spodnicy zamiatajac lod. Jaskinia trzesla sie z kazdym jej krokiem, a glosy wyly jak psy. Nienawidzimy cie, pani. Oszpecimy twoja twarzyczke. Pociagniemy cie z soba, spalimy na popiol. Ash trzymala wysoko brode, choc nienawisc zawarta w grozbach mrozila krew, a czarny lod zimniejszy byl od grobu. Raif czul narastajaca w niej moc, czul, jak sciaga z powietrza to, czego potrzebowala. Jej brzuch wydal sie, piersi wznosily sie i opadaly, miesnie ramion zaczely sie kurczyc. Jaskinia migotala jak ciemny ogien, jej granice i krawedzie przesuwaly sie miedzy dwoma swiatami, gdy Ash, Siegacz, szla ku jej srodkowi. Szla pewnie, lodowy wiatr rozwiewal jej wlosy i targal rekawami sukni, kacik ust poruszyl sie, gdy go zagryzla. Powietrze wokol niej gestnialo i zakrecalo, a wokol jej ramion i rak rozblysla aureola blekitnego swiatla. Zimno zapieklo go w twarz. Widzial wczesniej takie swiatlo, na ostrzach zadajacych smierc w blasku ksiezyca i w zimnych wewnetrznych sercach plomieni. Czarny lod zatrzeszczal i zadygotal, gdy Ash March siegnela. Pozniej Raif mial pamietac, jak pieknie wygladala, skapana w blekitnym swietle, wznoszac najpierw palce, potem dlonie i ramiona, gdy siegala w kierunku miejsca, ktorego nigdy, przenigdy nie chcialby zobaczyc na wlasne oczy. Pozniej mial pamietac... ale teraz czul tylko strach. Podniosla rece, rozkladajac je szeroko, zeby objac swiat lezacy poza jego swiatem. Otworzyla usta i okropna czarna substancja pociekla z jej jezyka. Gdy uderzyla w lod, jaskinia zadygotala. Gora zadudnila gleboka basowa nuta, jakby Kamienni Bogowie przystapili do niszczenia swiata. A jednak czarny lod pozostal nienaruszony. Sciany naginaly sie mocy Ash, poddajac sie jak slonowodny lod, jednak nie ustepowaly. Lod naprezal sie i deformowal, w jednych miejscach peczniejac groteskowo, w innych rozciagany tak mocno, ze wydawal sie niemal bialy. W jaskini grzmial pomruk naprezen. A glosy wrzeszczaly, coraz to wyzej, zawodzac piesn przerazenia i potepienia, ktora wznosila sie z miejsca glebokiego jak samo pieklo. Moc wyplywala z ciala Ash z sila strugi tryskajacej pod cisnieniem i bila w sciany jaskini. Czarny lod rozblyskiwal pod sila tego bombardowania, robiac sie przejrzysty jak polerowane szklo. Raif widzial w nim rzeczy, ktorych nie chcialby wiecej ogladac. Krajobraz pogorzelisk. Swiat koszmarow. Slizgajaca sie, szamoczaca masa mrocznych dusz. Ash zmagala sie z tym wszystkim. Widzial to teraz wyraznie; widzial tez, ze zmiana, ktora zaczela sie w chwili, gdy weszla do jaskini, nadal w niej zachodzi. Ash stawala sie czyms, co wczesniej bylo dla niego tylko slowem. Stawala sie Siegaczem. I nigdy nie przestanie nim byc, nie do konca, nawet jesli opusci to miejsce. Heritas Cant tak powiedzial, lecz on nie chcial przyjac tego do wiadomosci. Chcial wierzyc, ze Jaskinia Czarnego Lodu oznacza koniec. Teraz, widzac powietrze falujace w zarze jej mocy i powierzchnie czarnego lodu wytezajaca sie, zeby zawrzec to, co wyzwolila, wiedzial, ze to dopiero poczatek. Wzrok Ash skupial sie na jakims dalekim punkcie poza lodem. Raif przez chwile widzial morze przesuwajacych sie szarych wod... a moze byly to chmury lub dym? Heritas Cant nazwal je pograniczem i powiedzial, ze Ash jest jedyna zyjaca osoba, ktora moze wchodzic na nie bez obaw. Raif obserwowal jej twarz. Chcial, zeby to sie skonczylo. Sciany jaskini tarly o siebie, gdy plynela moc. Strumyczki potu sciekaly po jej szyi i kraglosciach wysokich piersi, mokre wlosy oblepialy twarz. Glosy juz nie uzywaly slow, tylko ryczaly okropnie, jak stado zwierzat wiedzionych na rzez. Raif nienawidzil ich z calej duszy. Pomyslal, ze doprowadza go do szalenstwa. Wreszcie halas przycichl do chrzakniec i skamlenia, a potem zupelnie umilkl. Powietrze znieruchomialo. Pyl opadal ku ziemi, gdy sciany jaskini przestaly na siebie napierac. Czarny lod zarzyl sie srebrzyscie przez chwile, a potem splowial do matowej czerni. Byl zuzyty. Raif wyobrazil sobie, ze wystarczyloby jedno szybkie pchniecie kolcem, zeby rozbic go jak szklo. Ash stala na srodku jaskini, wyciagajac rozpostarte ramiona, swiatlo otaczajace jej cialo powoli rozpraszalo sie w nicosc. Nic nie poruszalo sie przez dluzsza chwile. Raif mial wrazenie, ze jest w jaskini sam; obecnosc Ash byla prawie niezauwazalna. Plecy miala usztywnione, wzrok skupiony gdzies w dali, nawet jej zagryzione usta pobladly. Jedyna rzecza, ktora zdawala sie calkowicie nalezec do tego swiata, byl brzydki kawalek kruczej kosci na jej szyi. Byl namacalny: ciemny od olejow z jego skory, miejscami wytarty od trzymania, spekany i porysowany jak paznokiec starca. Pochodzil z ziemi lub z popiolow wypalonego ognia. Nie nalezal do krainy lezacej poza tym lodem. Raif czekal. Pragnal piesciami strzaskac lod na kawalki i chwycic Ash jak szaleniec porywajacy dziecko. A jednak nie chcial jej skrzywdzic. Byla taka krucha i chuda, niemal jak Effie; gdyby szarpnal ja mocno, moglby polamac jej kosci. Powoli, oddech za oddechem, wrocila do niego. Zamknela usta. Wiele minut pozniej zamrugala, a jej wzrok spoczal na czyms, co oboje mogli widziec. Wydawalo sie, ze rozluznienie rak przychodzi jej z trudem. Niezdarnie opuscila je do bokow. Po chwili podniosla reke do szyi, do kruczego talizmanu. Popatrzyla na niego nowymi srebrno-granatowymi oczami, podniosla do ust i pocalowala. -Sprowadzil mnie z powrotem - szepnela glosem pozbawionym sily. - Zgubilam sie, a on mnie sprowadzil. Raif zamknal oczy. Jego serce od tak dawna nie zaznalo radosci, ze nie poznal, co je przepelnia. Wiedzial tylko, ze musi podejsc do Ash i zabrac ja z tego miejsca. SERCE CIEMNOSCI Zachowanie mysli bylo najtrudniejsze. Mogl czekac w milczeniu, bez ruchu, ledwie oddychajac, nie zdradzajac, ze czuje muchy blonowe zywiace sie jego cialem. To bylo latwe. Taka byla miara jego zycia. Najwiecej placil za pielegnowanie mysli."Kiedy odejdzie, wroce w miejsce, z ktorego go sciagnalem. I tym razem pojde tam sam". Bezimienny powtarzal w glowie te slowa, powoli, wyprobowujac ich znaczenie, bojac sie, ze w kazdej chwili moze przepasc sens jednego z nich czy nawet wszystkich. Slowa byly dla niego jak woda. Chwytal je w splecione dlonie, lecz jeszcze nie umial zatrzymac ich na stale. Czekal tu wczesniej, w tej zelaznej komnacie, udajac otepienie czy zmeczenie. A jednak, choc cialo sluzylo mu tak dobrze, jak tylko moze sluzyc polamane kolem cialo, slowa zawsze odchodzily. Bez slow nie mial celu. Bez celu byl otepialy dokladnie tak, jak udawal. Ale tym razem bedzie inaczej. "Tym razem pojde tam sam". Niosacy Swiatlo patrzyl na niego z blyskiem podejrzliwosci w oczach. Nie spodobalo mu sie, ze zostal wyszarpniety z tamtego miejsca. Trzasl sie ze zlosci i zmeczenia. Bezimienny czul zapach moczu... nie swojego moczu. Niosacy Swiatlo oslabl pod wieloma wzgledami. Cios, kiedy wreszcie padl, nie byl niespodzianka. -Ocknij sie, przeklety! Wiem, ze widzisz mnie i slyszysz. Wiem, ze sprowadziles mnie za szybko. Bezimienny pozwolil, by jego glowa opadla bezwladnie na zelazna sciane. Przezarte rdza lancuchy zagrzechotaly jak suche patyki. Niosacy Swiatlo obserwowal uwaznie kazdy jego oddech. -Chcesz sie ze mna bawic? Ty, ktory zyjesz tylko dzieki mnie? - Jedwab zaszelescil po metalu, gdy podszedl blizej. - Moze na zbyt dlugo zostawialem cie w spokoju. Moze powinienem kazac Caydisowi rozgrzac haki. Bezimienny nie wpadl w sidla strachu. Wiedzial, ze w strachu pogubi slowa. Nie mruzac powiek, skupil spojrzenie na lewym ramieniu Niosacego Swiatlo i wyhaftowanym tam wizerunku psoboja. Czas mijal. Niosacy Swiatlo odczuwal go dotkliwiej - przenosil ciezar ciala z nogi na noge, dyszal chrapliwie, a wreszcie postanowil opuscic zelazna komnate. Nie byl zadowolony, ale co wiecej moglby zrobic? Przeciez nie zabije istoty, ktora jest zrodlem jego mocy. -Wroce jutro - rzucil na odchodnym, zabierajac kamienna lampe i idac ku schodom. - I nastepnym razem wyciagne ci dwie muchy z grzbietu. - Slowa ucichly, swiatlo zgaslo i ciemnosc zagoscila w komnacie, wznoszac sie od podlogi ku stropowi, jak zawsze.Bezimienny nie poruszyl sie. Kiedy wedlug jego rachuby minelo dosc czasu, zamknal oczy. "Tym razem pojde tam sam". To bylo latwe, naprawde. Niosacy Switalo pokazal mu droge. Mial wystarczajaco duzo mocy, nauczyl sie bowiem zachowywac jej ochlapy dla siebie. Niosacy Swiatlo podejrzewal cos takiego, ale trudno bylo wydobyc prawde z kogos, kto przestal bac sie bolu. Z miekkim odglosem kosci wrzuconych do garnka Bezimienny opuscil swoje cialo. Ruszyl w gore, przez warstwy skaly i plyty oblicowania, przez Odwrocona Wiezyce. Pchajac swoja nie-substancje na spotkanie nocnego nieba, wyprobowywal smak wolnosci. Bylo ciemno i zimno, jak w obloku lodowego dymu, a horyzont rozciagal sie i zakrzywial jak okiem siegnac. Raczej nie sprawialo mu to przyjemnosci. Nadal byl tym samym czlowiekiem, polamanym na kole i pozbawionym imienia; granatowy firmament nie czynil roznicy. Uciekajac przed rozpacza, podrozowal do miejsca, w ktore zabral go Niosacy Swiatlo. "Tym razem pojde tam sam". Na pograniczach nadal panowal chaos, szare przestrzenie przewalaly sie i parowaly jak morze uspokajajace sie po sztormie. W podnieceniu Niosacy Swiatlo wyssal muche blonowa do sucha, pragnac wejsc glebiej, dalej, i zobaczyc, czy mozna znalezc zrodlo. Wspomnienie, jak sciagnal swojego pana z powrotem, sprawilo mu pewna przyjemnosc. Warto bylo narazac sie na jego badanie i gniew. A teraz... coz, teraz mial moc, by samemu przeszukac to miejsce. Przed jego oczami unosily sie rozlegle kontynenty eteru, wielkie klify i przyladki pylu, lecz poswiecil im tylko przelotna mysl. Gdzies tutaj plynela Mroczna Rzeka - znal ja i wyczuwal - a w niej mieszkalo jego imie. Podrozowal coraz glebiej, muskajac zimne szczyty i bezdenne przepascie, az wreszcie zobaczyl ja w dali. Kreska zupelnej ciemnosci. Nie chcial sie ludzic, ale nadzieja narastala w jego piersiach jak cos jasnego i twardego. Nagle poczul sie jak dziecko. Nawet gdyby dotarl do rzeki w jednej chwili, mialby wrazenie, ze minela cala wiecznosc. Zimne byly jej wody i silny byl jej nurt, tak silny, ze pociagnal go z soba. Wspomnienia naszly go w dreczacych przeblyskach; pamietal czyjas twarz, noc pelna gwiazd, cieplo plomieni na policzku. Nie pamietal swojego imienia. Wytezyl sie, wplynal glebiej, poddajac sie nurtowi, a kiedy chwycila go zimna reka pradu dennego, nie probowal z nia walczyc. Serce Ciemnosci, przebyles. Glos wymowil imie, i choc nie bylo jego imieniem, przytaknal. Gdyby Bezimienny mial cialo, zadrzalby po uslyszeniu odpowiedzi. Czekalismy tak dlugo, Serce Ciemnosci. Nagle Bezimienny juz nie byl w rzece, tylko stal na brzegu, a przed nim widnial mur ciagnacy sie po krance tego swiata. Juz kiedys widzial to miejsce, gdy przybyl tu z Niosacym Swiatlo, i tym razem, jak wowczas, dostrzegl to samo pekniecie. Pchnij, Serce Ciemnosci, a w zamian damy ci twoje imie. Byla to propozycja nie do odrzucenia. Substancja muru sparzyla go, gdy jej dotknal, sparzyla go zimnem tak glebokim i nieczystym, ze wiedzial, iz jego cielesne rece srogo za to zaplaca. Niewazne. Albowiem kiedy swiat zadrzal, mur pekl, a z wylomu buchnal nieludzki wrzask, Bezimienny odebral mysl. Bylo to jego imie, i wypowiedzial je na glos: -Baralis. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2011-03-03 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/