Miasto Szkla - Clare Cassandra
Szczegóły |
Tytuł |
Miasto Szkla - Clare Cassandra |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Miasto Szkla - Clare Cassandra PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Miasto Szkla - Clare Cassandra PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Miasto Szkla - Clare Cassandra - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Clare Cassandra
Miasto Szkla
Dluga i trudna jest droga, ktora z piekla prowadzi ku swiatlu.John Milton, "Raj utracony"
Czesc pierwsza
Iskry strzelaja w gore
"To, ze czlowiek rodzi sie na niedole jest tak pewne, jak to, ze iskry z pozogi beda wzlatac wysoko w gore"Ksiega Hioba, rodzial 5, wers 7
1. Portal
Przejsciowe ochlodzenie z zeszlego tygodnia dobieglo konca. Slonce swiecilo jasno, gdy Clary przemierzala w pospiechu zakurzone podworko Luke'a, z kapturem nasunietym na glowe tak zeby wlosy nie lataly jej wokol twarzy. Zanosilo sie na ocieplenie ale wiatr wiejacy znad East River potrafil byc zdradliwy. Niosl ze soba ciezka won chemikaliow zmieszana z zapachem asfaltu, benzyny i palonego cukru z opuszczonej fabryki w dole ulicy.
Simon czekal na nia na ganku, oparty o zlamana porecz fotela. Na kolanach trzymal konsole do gry i zawziecie nia potrzasal...
-Trafiony - powiedzial gdy weszla po schodach. - Wygrywam w Mario Kart.
Clary zsunela kaptur z glowy, odgarnela wlosy z oczu, i poszperala w kieszeniach w poszukiwaniu kluczy.
-Gdzie byles? Wydzwanialam do ciebie przez caly ranek.
Simon wstal, wpychajac mrugajacy swiatelkami prostokat do torby.
-U Erica. Mielismy probe.
Clary przestala obracac kluczem w zamku - i tak zawsze sie zacinal - i spojrzala na niego marszczac brwi.
-Probe? To znaczy, ze wy ciagle...
-Gramy w zespole? Czemu mielibysmy nie grac? - wyciagnal reke. - Daj, ja sprobuje.
Przygladala sie, jak Simon z wyczuciem eksperta obrocil kluczem z odpowiednim naciskiem sprawiajac zwalniajac zamek. Jego reka musnela jej dlon, jego skora byla chlodna w dotyku, miala temperature powietrza na zewnatrz. Zadrzala. Nie dalej jak w zeszlym tygodniu ustalili, ze nie beda sie angazowac w zaden zwiazek, a ona ciagle czula sie niezrecznie za kazdym razem, gdy go widziala.
-Dzieki - wziela klucze nie patrzac na niego.
W salonie bylo goraco. Clary powiesila kurtke na wieszaku w holu i skierowala do pustej sypialni, z Simonem depczacym jej po pietach. Zmarszczyla brwi. Jej walizka lezala na lozku jak otwarta skorupa, ubrania i szicowniki porozrzucane.
-Sadzilem, ze spedzisz w Idrisie tylko kilka dni - powiedzial Simon przygladajac sie balaganowi z lekkim niepokojem.
-Tak, ale nie mam pojecia co spakowac. Rzadko kiedy chodze w sukienkach, co bedzie jesli okaze sie, ze nie mozna tam nosic spodni?
-Dlaczego mialabys nie nosic spodni? To tylko inny kraj, nie stulecie.
-Ale Nocni Lowcy sa tacy staromodni. Isabelle stale chodzi w sukienkach... - zamilkla i westchnela. - Z reszta, niewazne. Wykazuje obawe typowa dla mojej mamy. Pomowmy o czyms innym. Jak poszlo na probie? Ciagle nie macie nazwy?
-W porzadku - Simon wskoczyl na biurko, nogi zwisaly mu znad krawedzi. - Zastanawiamy sie nad nowym mottem. Nad czyms ironicznym, wiesz, w stylu "Widzielismy milion ludzi i rozkolysalismy okolo osiemdziesiat procent z nich".
-Powiedziales Erickowi i reszcie, ze jestes...
-Wampirem? Nie. Tego nie mozna rzucic mimochodem w zwyczajnej rozmowie.
-Pewnie nie, ale w koncu to twoi przyjaciele. Powinni wiedziec. Poza tym, pewnie doszliby do wniosku, ze to czyni z ciebie gwiazde rocka zupelnie jak tego wampira Lestera.
-Lestata - poprawil Simon. - Nazywal sie Lestat. Zreszta, to postac fikcyjna. Poza tym jakos nie zauwazylem, zebys i ty palila sie do tego, by powiedziec swoim przyjaciolom, ze jestes Nocnym Lowca.
-Jakim znowu przyjaciolom? Ty jestes moim przyjecielem - opadla na lozko. - A przeciez tobie powiedzialam, prawda?
-Nie mialas wyboru - przekrzywil glowe, przypatrujac sie jej; swiatlo odbilo sie w jego oczach, zmieniajac ich kolor na srebrzysty. - Bedzie mi ciebie brakowalo.
-A mnie ciebie - powiedziala Clary, chociaz dreszcz nerwowego podniecenia nie pozwalal sie jej skoncentrowac.
Jade do Idrisu! Zobacze kraj Nocnych Lowcow, Miasto Szkla. Uratuje mame. I bede z Jasem.
Oczy Simona rozblysly jakby slyszal jej mysli, ale jego glos pozostal miekki.
-Wytlumacz mi jeszcze raz, dlaczego wlasnie ty musisz tam jechac? Dlaczego Madeleine albo Jace nie moga sie tym zajac?
-Moja mama jest w spiaczce, bo rzucil na nia zaklecie pewien czarnoksieznik - Ragnor Fell. Madeleine twierdzi, ze musimy go odnalezc jesli chcemy je cofnac. On nie zna Madeleine. Ale za to znal moja mame, a Madeleine uwaza, ze on mi zaufa bo ja przypominam. Luke nie moze isc tam ze mna. Moglby udac sie do Idrisu ale okazuje sie, ze do tego bylaby potrzebna zgoda Clave, a oni jej nie wyraza. Nie mow mu o tym, prosze - nie jest zadowolony z faktu, ze musi mnie tam puscic sama. Gdyby nie znal Madeleine, to pewnie nigdy nie pozwolilby mi tam isc.
-Przeciez Lightwoodowie tez tam beda. I Jace. Pomoga ci. To znaczy, Jace powiedzial, ze ci pomoze, prawda? Nie przeszkadza mu, ze idziesz tam sama?
-Oczywiscie, ze mi pomoze - odparla Clary. - I wcale mu to nie przeszkadza.
Klamala.
Po rozmowie z Madeleine, Clary poszla prosto do Instytutu. Jace byl pierwsza osoba, ktorej ujawnila sekret matki, zanim powiedziala o wszystkim Luke'owi. Stal i patrzyl na nia, blednac coraz bardziej w miare jak opowiadala, zupelnie jakby chciala spuscic z niego cala krew z dreczaca powolnoscia.
-Nigdzie nie idziesz - oznajmil na koniec. - Nawet gdybym musial cie zwiazac i pilnowac, zanim wybijesz sobie z glowy podobna bzdure, nie pojdziesz do Idrisu.
Clary poczula sie jakby ja spoliczkowal. Myslala, ze bedzie uradowany. Przyleciala taki kawal ze szpitala prosto do Instytutu zeby mu to powiedziec, ale on tylko gapil sie na nia z morderczym wyrazem twarzy.
-Ale wy idziecie.
-Tak. Musimy. Rada wezwala do siebie kazdego czlonka Clave na narade w Idrisie. Zdecyduja, co dalej robic z Valentinem, a skoro to my widzielismy go jako ostatni...
Clary nie zwrocila na to uwagi.
-Skoro wy idziecie, czemu nie moge pojsc z wami?
Prostota tego pytania sprawila, ze wsciekl sie jeszcze bardziej.
-Nie jestes tam bezpieczna.
-To tam w ogole jest bezpiecznie? W zeszlym miesiacu probowano mnie zabic chyba z tuzin razy, za kazdym razem w Nowym Yorku.
-Tylko dlatego, ze Valentine skupil sie na dwoch Darach Aniola, ktore tu byly - wytlumaczyl Jace przez zacisniete zeby. - Teraz skupi sie na Idris, wszyscy to wiemy...
-Akurat tego mozemy sie najbardziej spodziewac - powiedziala Maryse Lightwood.
Stala ukryta w ciemnym korytarzu, niewidoczna z miejsca gdzie stali. Poruszyla sie i stanela w jaskrawym swietle w przejsciu. Uwidocznilo ono bruzdy na jej twarzy swiadczace o wyczerpaniu. Jej maz, Robert Lightwood, zostal raniony przez trujacego demona w zeszlym tygodniu i wymagal stalej opieki. Clary wyobrazala sobie jak Maryse musi byc zmeczona.
-Poza tym, Clave chce poznac Clarisse. Dobrze o tym wiesz.
-Clave moze sie chrzanic.
-Jace - upomniala go Maryse autentycznym rodzicielskim tonem. - Zachowuj sie.
-Clave chce mnostwa rzeczy - poprawil sie Jace. - Co nie znaczy, ze musi je dostac.
Maryse obrzucila go takim spojrzeniem jakby doskonale zdawala sobie sprawe o czym mowil i nie pochwalala tego.
-W wiekszosci przypadkow Clave sie nie myli, Jace. Nie ma nic zlego w tym, ze chca z nia porozmawiac, zwlaszcza po tym przez co przeszla. Moglaby im opowiedziec...
-Ja powiem im wszystko co chcieliby wiedziec - odparl Jace.
Maryse westchnela i przeniosla spojrzenie na Clary.
-Wiec masz zamiar udac sie do Idris, tak?
-Tylko na kilka dni. Nie bede sprawiac zadnych klopotow - powiedziala Clary, patrzac blagalnie na Jace'a ponad jego plonacym spojrzeniem utkwionym w Maryse. - Przysiegam.
-Nie chodzi o to, czy wpadniesz w jakies tarapaty; chodzi o to, czy bedziesz sklonna spotkac sie z Clave gdy juz tam dotrzesz. Chca z toba porozmawiac. Jesli odmowisz to watpie czy uda sie na zyskac pozwolenie na sprowadzenie cie z powrotem do nas.
-Nie... - zaczal Jace, ale Clary mu przerwala.
-Spotkam sie z Clave - powiedziala, mimo ze poczula zimny dreszcz przechodzacy po krzyzu. Jedynym przedstawicielem Clave jakiego znala byla Inkwizytorka, ktora zreszta nie byla do nie zbyt przyjaznie nastawiona.
Maryse rozmasowala skronie.
-No to ustalone - powiedziala silac sie na spokoj, choc osiagnela efekt odwrotny od zamierzonego; ton jej glosu byl rownie napiety co naprezona struna. - Jace, odprowadz Clary do wyjscia i przyjdz do biblioteki. Musimy porozmawiac.
Zniknela w mroku bez slowa pozegnania. Clary patrzyla w slad za nia, czujac jak zyly napelnia jej lodowata woda. Alec i Isabelle byli przywiazani do matki a ona byla pewna, ze Maryse nie jest wcale taka zla, mimo ze nie bywala szczegolnie przyjemna w obyciu.
Usta Jace'a zacisnely sie w waska kreske.
-No i popatrz co narobilas.
-Musze jechac do Idrisu, nawet jesli tego nie rozumiesz - odparla Clary. - Jestem to winna swojej mamie.
-Maryse zbyt mocno wierzy w Clave - odparowal Jace. - Wierzy, ze sa idealni, a ja nie moge utwiedzic jej w tym przekonaniu, bo... - urwal gwaltownie.
-Bo tak powiedzialby Valentine.
Spodziewala sie wybuchu ale jedyne co uslyszala to "Nikt nie jest idealny". Jace wyciagnal reke i palcem wskazujacym wcisnal przycisk windy.
-Nawet Clave.
Clary skrzyzowala ramiona na piersi.
-Czy to dlatego nie chcesz zebym tam szla? Dlatego, ze to nie do konca bezpieczne? - przelknela glosno. - Dlatego...
Dlatego, ze powiedziales, ze juz nic do mnie nie czujesz, co jest dziwne, bo ja ciagle czuje cos do ciebie? I zaloze sie, ze o tym wiesz.
-Moze dlatego, ze nie chce zeby moja mala siostrzyczka wszedzie za mna lazila? - w jego glosie dzwieczala ostra nuta, swiadczaca o drwinie i czyms jeszcze.
Winda zjechala z brzekiem. Clary weszla do srodka i odwrocila sie twarza do Jace'a.
-Nie jade tam dlatego, ze ty tam bedziesz. Jade zeby pomoc mojej mamie. Naszej mamie. Musze jej pomoc. Nie rozumiesz? Jesli tego nie zrobie, ona moze sie juz nigdy nie obudzic. Przynajmniej moglbys udawac, ze ci na tym zalezy.
Jace polozyl rece na jej ramionach, muskajac naga skore nad brzegiem kolnierza, co przyprawilo ja o dreszcz. Chcac nie chcac Clary zauwazyla, ze mial cienie pod oczami, ciemne jamy rysujace sie pod koscmi policzkowymi. Czarny sweter, ktory na sobie mial, tylko potegowal to wrazenie, podkreslajac ciemne rzesy. Stanowil studium kontrastow - czerni, bieli i szarosci, ze zlotymi akcentami w postaci oczu i wlosow.
-Pozwol mi to zrobic - jego glos byl miekki, naglacy. - Pomoge jej w twoim imieniu. Tylko powiedz mi gdzie mam isc i do kogo sie zwrocic. Zrobie wszystko co bedzie trzeba.
-Madeleine powiedziala czarnoksieznikowi, ze to ja sie u niego zjawie. On oczekuje corki Jocelyn, nie jej syna.
Jace zacisnal dlonie na jej ramionach.
-Wiec powiedz jej, ze nastapila zmiana planow. Ja pojde zamiast ciebie.
-Jace...
-Zrobie wszystko, co tylko zechcesz, tylko przysiegnij ze tu zostaniesz - powiedzial.
-Nie moge.
Odskoczyl od niej jakby go odepchnela.
-Dlaczego?
-Bo to moja mama, Jace.
-Moja rowniez - w jego glosie zabrzmial chlod. - Wlasciwie dlaczego Madeleine nie zwrocila sie z tym do nas, tylko do ciebie?
-Dobrze wiesz dlaczego.
-Poniewaz - zaczal i zabrzmialo to jeszcze zimniej - dla niej jestes corka Jocelyn. Ja zawsze pozostane synem Valentine'a.
Zatrzasnal krate windy przed jej nosem. Przygladala mu sie przez chwile - otwory w kracie przecinaly jego twarz jak diamentowa mozaika narysowana w metalu. Jedno zlote oko wpatrywalo sie w nia polyskujac gniewem.
-Jace...
Ale winda juz ruszyla przy akompaniamencie zgrzytu, unoszac ja w mroczna cisze katedry.
-Ziemia do Clary - Simon pomachal jej reka. - Obudzilas sie juz?
-Tak, przepraszam - potrzasnela glowa chcac sie pozbyc pajeczyn spowijajacych mozg. To byl ostatni raz kiedy widziala Jace'a. Nie odbieral telefonow kiedy do niego dzwonila, wiec zaplanowala podroz do Idrisu razem z Lightwoodami, poslugujac sie niechetnym i zaklopotanym Alekiem jako posrednikiem. Biedny Alec, tkwil w potrzasku miedzy Jace'm a matka, probujac ich zadowolic. - Mowiles cos?
-Tylko tyle, ze Luke juz chyba wrocil - rzucil Simon, zeskakujac z biurka jak tylko otwarly sie drzwi do sypialni. - O wilku mowa.
-Czesc, Simon - glos Luke'a byl spokojny, moze odrobine zmeczony. Mial na sobie wytarta dzinsowa kurtke, flanelowa koszule i stare sztruksy wsuniete w kowbojki, ktore czasy swietnosci mialy juz za soba. Poplamione bardziej niz zwykle okulary mial zatkniete we wlosy. Pod reka trzymal kwadratowa paczke obwiazana kawalkiem zielonej wstazki. Podal ja Clary.
-Maly prezent na podroz.
-Nie musiales! - zaprotestowala Clary. - Zrobiles juz wystarczajaco duzo...
Pomyslala o ubraniach, ktore jej kupil gdy wszystko co miala zostalo zniszczone. Dal jej nowy telefon i przybory do rysowania, chociaz wcale go o to nie prosila. Praktycznie wszystko co miala bylo prezentem od Luke'a.
Mimo ze ciagle nie pochwalasz mojej dezycji o wyjezdzie. Ta niewypowiedziana mysl zawisla miedzy nimi.
-Wiem, ale zobaczylem to i od razu pomyslalem o tobie - wreczyl jej pudelko.
Przedmiot w srodku byl owiniety kilkoma warstwami papieru. Clary rozdarla go a jej reka zacisnela sie na czyms miekkim jak futro kota. Zerknela do srodka. Na dnie pudelka lezal staromodny butelkowozielony aksamitny plaszcz, ze zlota jedwabna podszewka, mosieznymi guzikami i szerokim kapturem. Rozlozyla go na kolanie i pogladzila czule miekki material.
-Isabelle nosilaby cos takiego. Wyglada jak plaszcz podrozny Nocnego Lowcy.
-I slusznie. Teraz bedziesz wygladac jak jeden z nich - powiedzial Luke.
Spojrzala na niego.
-Chcesz, zebym wygladala jak jeden z nich?
-Clary, ty jestes jednym z nich - jego usmiech byl zabarwiony smutkiem. - Poza tym chyba zdajesz sobie sprawe z tego jak traktuja obcych. Jesli w ten sposob wtopisz sie w tlum...
Simon wydal z siebie dziwny dzwiek a Clary spojrzala na niego w poczuciu winy - prawie zapomniala ze tu byl. Wpatrywal sie z uwaga w swoj zegarek.
-Musze juz isc.
-Przeciez dopiero co przyszedles! - zaprotestowala. - Myslalam, ze spedzimy razem troche czasu, obejrzymy film czy cos w tym stylu...
-Musisz sie spakowac - przypomnial jej z usmiechem. Prawie uwierzyla, ze wcale sie nie martwil. - Wpadne potem zeby sie pozegnac zanim wyjedziesz.
-Daj spokoj. Zostan.
-Nie moge - powiedzial w koncu. - Mam spotkanie z Maia.
-Och, to wspaniale.
Maia, upomniala sie w duchu, byla naprawde mila. Byla tez bystra. I ladna. I byla wilkolakiem. I miala slabosc do Simona. Ale moze wlasnie tak powinno byc. Moze jego nowa przyjaciolka powinna byc Przyziemnym. W koncu on tez sie do nich zaliczal. Technicznie rzecz biorac, nie powinien byl nawet spedzac czasu z Nocnymi Lowcami takimi jak Clary.
-W takim razie rzeczywiscie bedzie lepiej jesli juz pojdziesz.
-Tez tak mysle.
Ciemnych oczu Simona nie sposob bylo rozszyfrowac. To bylo cos nowego - przedtem czytala w nim jak w otwartej ksiedze. Zastanawiala sie czy to efekt uboczny wampiryzmu czy cos calkiem innego.
-Do zobaczenia - powiedzial i pochylil sie do przodu, jakby mial zamiar pocalowac ja w policzek i zmierzwic jej wlosy. Zawahal sie jednak i odsunal z wyrazem niepewnosci na twarzy. Zdumiona Clary uniosla brwi ale jego juz nie bylo. Otarl sie ramieniem o stojacego w przejsciu Luke'a a potem Clary uslyszala odglos zamykanych drzwi.
-Dziwnie sie ostatnio zachowuje - stwierdzila, obejmujac plaszcz ramionami zeby dodac sobie otuchy. - Myslisz ze to z powodu tego calego zamieszania z byciem wampirem?
-Nie wydaje mi sie - Luke wygladal na lekko rozbawionego. - Bycie Przyziemnym nie zmienia sposobu w jaki postrzegamy swiat. Albo ludzi. Daj mu troche czasu. W koncu to ty z nim zerwalas.
-Wcale nie. To on zerwal ze mna.
-Bo nie jestes w nim zakochana. To niezreczna sytuacja a on radzi sobie calkiem niezle. Wielu chlopcow w jego wieku by sie dasalo albo czatowalo pod twoim oknem z boom boxem.
-Nikt juz nie uzywa boom boxow. To nie lata osiemdziesiate - zeskoczyla z lozka i wlozyla plaszcz. Zapiela go pod sama szyje, rozkoszujac sie miekkoscia aksamitu. - Ja po prostu chce, zeby Simon byl taki jak dawniej - spojrzala w lustro, mile zaskoczona. Zielen stanowila doskonala oprawe dla jej kasztanowych wlosow i podkreslala kolor oczu. Odwrocila sie w strone Luke'a. - No i jak?
Luke opieral sie o futryne, trzymajac rece w kieszeniach. Gdy tak na nia patrzyl, jakis cien przemknal po jego twarzy.
-Twoja matka miala dokladnie taki sam plaszcz gdy byla w twoim wieku.
Clary scisnela mankiety plaszcza, chowajac palce w miekkim puchu. Wzmianka o Jocelyn w polaczeniu ze smutkiem malujacym sie na twarzy Luke'a sprawila, ze zebralo jej sie na placz.
-Pojdziemy ja dzisiaj odwiedzic, zgoda? Chce sie z nia pozegnac i powiedziec co zamierzam zrobic. Musze ja zapewnic, ze wszystko bedzie w porzadku.
Luke skinal glowa.
-Oczywiscie, ze pojdziemy. Clary?
-Tak?
Nie chciala na niego patrzec w obawie, ze zobaczy smutek w jego oczach, ale ku swojej uldze, nie dostrzegla go wcale. Usmiechnal sie.
-Bycie takim jak dawniej wcale nie musi okazac sie takie zle.
Simon spojrzal na kartke papieru w reku a potem na katedre i zmruzyl oczy w popoludniowym sloncu. Strzelista sylwetka Instytutu przecinala niebieskie niebo, budowla z granitu z ostro zakonczonymi lukami byla otoczona wysokim kamiennym murem. Gargulce spogladaly z gzymsow jakby zapraszajac go do srodka. Wygladal zupelnie inaczej niz za pierwszym razem, gdy maskowal go czar, tyle ze wtedy czary nie dzialaly na Przyziemnych. Nie nalezysz do tego miejsca.
Slowa byly ostre, zrace jak kwas. Simon nie byl pewny czy powiedzial to gargulec, czy glos w jego umysle. To jest kosciol a ty jestes przeklety.
-Zamknij sie - wymamrotal. - Mam to w nosie. Jestem Zydem.
W kamiennym murze osadzono zalazna furtke. Simon chwycil za klamke, podswiadomie oczekujac palacego bolu, ale nic takiego sie nie stalo. Wygladalo na to, ze furtka sama w sobie nie byla szczegolnie poswiecona. Pchnal ja do przodu i byl w polowie sciezki wylozonej popekanymi, kamiennymi plytami, gdy uslyszal w poblizu znajome glosy. No, moze nie calkiem w poblizu. Prawie zapomnial, ze jego sluch, tak samo jak wzrok, wyostrzyly sie od czasu Przemiany. Wrazenie bylo takie, jakby slyszal te glosy tuz obok, ale jak tylko podazyl waska sciezka biegnaca dookola Instytutu, zobaczyl ze ludzie stali dosc daleko, w odleglej czesci placu. Trawa w tym miejscu wybujala, zarastajac w polowie rozwidlajace sie sciezki prowadzace do czegos, co musialo byc kiedys zadbanym klombem roz. Byla tu nawet kamienna lawka porosnieta chwastami. Zanim przejeli je Nocni Lowcy, to miejsce bylo kiedys swiatynia.
Pierwszego zobaczyl Magnusa, opierajacego sie o omszala kamienna sciane. Trudno bylo nie zauwazyc czarownika - mial na sobie bialy t-shirt, ktory wygladal jak pochlapany farba i teczowe skorzane spodnie. W tym stroju wygladal jak kolorowy cieplarniany kwiat otoczony spowitymi w czern Lowcami: bladym i zaklopotanym Alekiem; Isabelle z czarnymi wlosami splecionymi w warkocze zwiazanymi srebrna wstazka, stojaca obok malego chlopca, ktory musial byc Maksem, najmlodszym z Lightwoodow. W poblizu stala ich matka, wygladajaca na wyzsza, bardziej koscista wersje corki, z takimi samymi czarnymi wlosami. Obok niej stala kobieta, ktorej Simon nie znal. Z poczatku pomyslal, ze jest duzo starsza z powodu prawie bialych wlosow ale w momencie, w ktorym odwrocila sie zeby porozmawiac z Maryse stwierdzil, ze nie mogla miec wiecej niz czterdziesci lat.
Wreszcie na koncu stal Jace, ktory trzymal sie troche na uboczu, jakby nie nalezal do rodziny. Czern okrywala go od stop do glow. Kiedy Simon ubieral sie caly na czarno, wygladal jakby szedl na czyjs pogrzeb, za to Jace sprawial wrazenie twardego i niebezpiecznego. I bardziej blond niz to bylo w ogole mozliwe. Poczul jak napinaja mu sie miesnie ramion i zastanawial czy istnieje na swiecie cokolwiek - na przyklad uplyw czasu albo slaba pamiec - co oslabiloby jego niechec do Jace'a. Chcial sie pozbyc tego uczucia, ale ciagle tam tkwilo, ciazac jak kamien na jego niebijacym sercu.
Spotkanie mialo w sobie cos dziwnego, ale zanim zdazyl cokolwiek zrobic, Jace obrocil sie w jego strone zupelnie jakby wyczul, ze Simon tam stoi, a on nawet z daleka zauwazyl cienka biala blizna na jego szyi, tuz powyzej kolnierzyka. Ciazaca mu niechec zmienila sie w cos innego. Jace skinal krotko glowa w jego kierunku.
-Zaraz wracam - powiedzial do Maryse takim tonem, ktorego Simon nigdy by nie uzyl w rozmowie z matka. Jakby dorosly mowil cos do innego doroslego.
Maryse machnela reka w roztargnieniu, wyrazajac zgode.
-Nie rozumiem, dlaczego to tak dlugo trwa - mowila do Magnusa. - Czy to aby na pewno normalne?
-Na pewno nie tak jak znizka, ktora ci daje - Magnus zastukal obcasem w sciane. - Normalnie policzylbym dwa razy wiecej.
-To tylko tymczasowy Portal. Ma nam pomoc dostac sie do Idrisu. I mam nadzieje, ze zamkniesz go po wszystkim. Taka byla umowa - odwrocila sie w strone kobiety - a ty, Madeleine, zostaniesz tu i na wlasne oczy przekonasz sie, czy dotrzymal obietnicy.
Madeleine. A wiec to byla ta przyjaciolka Jocelyn. Simon nie mial jednak czasu, zeby lepiej sie jej przyjrzec - w tym samym momencie Jace zlapal go za ramie i odciagnal na druga strone kosciola, z dala od innych. Sciezka po tej stronie byla jeszcze bardziej zarosnieta. Jace wepchnal Simona za pien wielkiego debu i puscil go, rozgladajac sie szybko dookola by upewnic sie czy nikt ich nie sledzil.
-W porzadku. Tutaj mozemy pogadac.
Bylo tu znaczniej ciszej, masyw Instytutu tlumil wszelkie odglosy ruchu ulicznego dobiegajace z York Avenue.
-Chciales sie ze mna spotkac - zauwazyl Simon. - Znalazlem twoja kartke przyklejona do okna gdy sie obudzilem. Nie mogles zadzwonic tak jak to robia normalni ludzie?
-Nie, jesli moge tego uniknac, wampirze - odparl Jace. Przygladal sie Simonowi w zamysleniu, tak jakby czytal ksiazke. Na jego twarzy malowaly sie sprzeczne uczucia: lekkie zdumienie i cos, co Simon mogl okreslic jako rozczarowanie. - Jednak to prawda, ze mozesz wychodzic na swiatlo sloneczne. Nawet slonce w poludnie nie jest w stanie ci zaszkodzic.
-Zgadza sie. Dobrze o tym wiesz, w koncu tez tam byles.
Nie musial rozwodzic sie nad tym o jakie "tam" mu chodzilo; wyraz twarzy Jace'a jasno wskazywal na to, ze doskonale wiedzial co Simon mial na mysli. Pamietal rzeke, tyl furgonetki, promienie slonca odbijajace sie na wodzie i placzaca Clary. Pamietal to wszystko tak samo dobrze jak Simon.
-Po prostu pomyslalem, ze twoja zdumiewajaca umiejetnosc juz sie wyczerpala - powiedzial Jace, ale nie zabrzmialo to tak, jakby naprawde mial to na mysli.
-Jak tylko poczuje chec staniecia w plomieniach to dam ci znac - Simon zaczynal tracic cierpliwosc. - Sluchaj, przywlokles mnie tu tylko po, zeby pogapic sie na mnie jak na jakis okaz z laboratorium? Nastepnym razem wysle ci zdjecie.
-A ja je oprawie i postawie na swojej nocnej szafce - odparl Jace bez cienia sarkazmu. - Posluchaj, nie bez powodu chcialem zebys tu przyszedl, i mimo ze niecierpie tego mowic, mamy ze soba cos wspolnego.
-Takie same odjazdowe fryzury? - zasugerowal kipiaco Simon, choc w glebi serca tak nie uwazal. Cos w wyrazie twarzy Jace'a nie dawalo mu spokoju.
-Chodzi o Clary - przyznal Jace.
Simon wzmocnil czujnosc.
-O Clary?
-Tak. No wiesz, niska, rudowlosa, wiecznie rozdrazniona.
-Jakos nie widze zwiazku - powiedzial, choc uwazal inaczej. Niemniej jednak nie czul sie w nastroju na prowadzenie takich rozmow z Jasem, teraz czy kiedykolwiek indziej w przyszlosci. Czy meska rozmowa nie powinna sama w sobie wykluczac gadania o uczuciach? Widocznie nie.
-Obu nam na niej zalezy - stwierdzil Jace, przygladajac mu sie w uwaga. - Jest dla nas kims waznym. Prawda?
-Pytasz mnie, czy mi na niej zalezy?
To nie bylo zbyt trafne okreslenie. Simon zastanawial sie, czy Jace nie stroi sobie z niego zartow - co byloby niezwykle okrutne, nawet jak na Jace'a. Czy sciagnal go tu tylko po to, zeby naigrawac sie z niego po tym jak miedzy nim a Clary nic nie wyszlo? Mimo to, Simon ciagle mial nadzieje, przynajmniej jej cien, ze ten stan rzeczy mogl ulec zmianie. Ze Jace i Clary zaczna w koncu zachowywac sie w stosunku do siebie tak, jak powinno sie zachowywac rodzenstwo.
Napotkal spojrzenie Jace'a i jego nadzieja sie rozwiala. Wyraz jego twarzy nie pokrywal sie z wyobrazeniem Simona o tym jak brat powinien mowic o swojej siostrze. Z drugiej strony bylo dla niego jasne, ze Jace nie sprowadzil go tu po to, by wysmiewac sie z jego uczuc - cierpienie, jakie odbijalo sie w oczach Jace'a, bylo jego wlasnym.
-Nie mysl sobie, ze zadawanie ci tych pytan sprawia mi przyjemnosc - warknal Jace. - Musze wiedziec, co jestes w stanie dla niej zrobic. Oklamalbys ja?
-W jakiej sprawie? O co ci, do diabla, chodzi? - Simon zdal sobie w koncu sprawe dlaczego tak go zaniepokoil widok Nocnych Lowcow w ogrodzie. - Chwileczke. Chcesz jechac do Idrisu juz teraz? Clary mysli, ze wyjezdzasz dopiero jutro.
-Wiem, i dlatego chce zebys powiedzial innym, ze Clary przyslala cie tu z wiadomoscia, ze nie jedzie. Powiedz, ze sie rozmyslila.
W jego glosie bylo cos takiego, co Simon ledwo rozpoznawal, cos tak niespotykanego, ze nie mogl tego zniesc. Jace go prosil.
-Uwierza w to. Wiedza... jak bardzo jestescie sobie bliscy.
Simon pokrecil glowa.
-Nie do wiary. Chcesz zebym zrobil to dla Clary, ale w rzeczywistosci robisz to dla siebie - zaczal sie odsuwac - Nie ma mowy.
Jace chwycil go za ramie, przytrzymujac w miejscu.
-To jest dla Clary. Staram sie ja chronic. Myslalem, ze zainteresuje cie to na tyle, ze zechcesz mi pomoc.
Simon obrzucil ostrym spojrzeniem reke Jace'a zaciskajaca sie na jego przedramieniu.
-Jak mam ja chronic skoro nawet nie wiem przed czym?
Jace nie zdjal reki.
-Po prostu mi zaufaj.
-Czy ty nie rozumiesz, jak bardzo ona chce tam jechac? Jesli mam do tego nie dopuscic, to lepiej zebys mial ku temu jakis cholernie wazny powod.
Jace westchnal przeciagle i puscil Simona.
-To, co Clary zrobila na statku Valentine'a uzywajac Znaku Otwarcia - powiedzial niskim glosem - no, coz, sam widziales co sie potem stalo.
-Zniszczyla statek i uratowala nas wszystkich.
-Mow troche ciszej - upomnial go Jace, rozgladajac sie wokol z niepokojem.
-Chcesz przez to powiedziec, ze nikt inny nie wie o tym planie? - zapytal Simon z niedowierzaniem.
-Ja wiem. Ty rowniez. Luke i Magnus tez. Nikt inny.
-I co o tym wszystkim mysla? Ze szczesliwym trafem statek rozpadl sie sam z siebie?
-Powiedzialem im, ze Rytual Konwersji Valentine'a sie nie powiodl.
-Oklamales Clave? - Simon nie byl pewien, czy odczuwa z tego powodu podziw czy raczej niepokoj.
-Zgadza sie. Isabelle i Alec wiedza, ze Clary posiada umiejetnosc kreowania nowych runow, wiec watpie czy uda mi sie utrzymac te ich wiedze z dala od Clave i nowego Inkwizytora. Gdyby dowiedzieli sie co potrafi Clary - wzmacniac zwykle runy do tego stopnia, ze zyskuja niszczycielska moc - chcieliby, zeby zostala wojownikiem, ich bronia. A ona sie do tego nie nadaje. Nie tak zostala wychowana... - urwal gdy tylko zobaczyl, ze Simon potrzasa glowa. - Co znowu?
-Jestes Nefilim - powiedzial wolno Simon. - Czy nie powinienes czasem chciec dla Clave tego co najlepsze? Jesli oznacza to uzycie Clary jako...
-Chcesz, zeby ja dopadli? Zeby postawili w pierwszym rzedzie przeciwko Valentinowi i jego armi?
-Nie - przyznal Simon. - Tego nie chce. Ale nie jestem taki jak wy. Nie musze sie zastanawiac kogo poslac na pierwszy ogien, Clary albo moja rodzine.
Twarz Jace'a pokryla sie ciemnym rumiencem.
-To nie tak jak myslisz. Gdybym sadzil, ze to pomoze Clave... ale nie pomoze. A ona bedzie tylko cierpiec.
-Nawet gdybys wiedzial, ze to pomoze Clave - powiedzial Simon - nigdy bys nie pozwolil, zeby ja dopadli.
-Dlaczego tak uwazasz, wampirze?
-Bo oprocz ciebie nikt nie moze jej miec - odparl Simon.
Krew odplynela z twarzy Jace'a.
-Wiec mi nie pomozesz? - spytal z niedowierzaniem. - Nie pomozesz jej?
Simon zawahal sie przez moment, i zanim zdazyl cos powiedziec, cisze pomiedzy nimi rozdarl jakis halas. Wysoki, piskliwy krzyk desperacji, ktory umilkl jak ciety nozem. Jace rozejrzal sie dookola.
-Co to bylo?
Pojedynczy wrzask zagluszyly inne. Uszy Simona podraznil glosny szczek metalu.
-Cos sie stalo. Reszta...
Ale Jace'a juz nie bylo. Biegl sciezka wymiajajac kepy chwastow. Po chwili wahania Simon podazyl za nim. Prawie zapomnial jak szybko potrafil teraz biegac - prawie deptal Jasowi po pietach, gdy okrazali naroznik kosciola i wpadli do ogrodu.
Panowal tu prawdziwy chaos. Biala mgla spowila ogrod a w powietrzu wyczuwalo sie ciezki zapach ozonu i przebijajaca przez niego mdlaca i nieprzyjemna won czegos jeszcze. Co chwila bylo widac czyjas sylwetke - Simon widzial tylko ich fragmenty, co chwila znikaly i pojawialy sie w przeswitach w mgle. Zauwazyl Isabelle, czarne pasma jej wlosow smigaly w powietrzu gdy wymachiwala batem, ktory wygladal jak smiercionosna, zlota blyskawica przecinajaca ciemnosc. Odpierala ataki czegos zwalistego i ogromnego - demona, jak sadzil Simon - ale przeciez byl srodek dnia, wiec to bylo niemozliwe.
Gdy podszedl blizej przekonal sie, ze stworzenie mialo ludzki ksztalt, tyle ze bylo zgarbione i powykrecane. Nie wygladalo to dobrze. W jednej rece trzymalo gruba deske i wymachiwalo nia na oslep probujac trafic w Isabelle.
Nie dalej jak kilkanascie metrow stad, przez przerwe w kamiennym murze, Simon mogl zobaczyc samochody przejezdzajace jak gdyby nigdy nic po York Avenue. Niebo ponad Instytutem bylo czyste.
-Wykleci - wyszeptal Jace. Jego twarz plonela gdy wyciagal zza paska seraficki noz. - Cale mnostwo - popchnal Simona na bok. - Nie ruszaj sie w miejsca, zrozumiales? Masz tu zostac.
Simon zastygl w bezruchu gdy Jace wskoczyl w sam srodek mgly. Swiatlo bijace z noza w jego dloni oswietlalo poruszajace sie we mgle srebrzyste i ciemne postacie, a Simon mial wrazenie jakby patrzyl przez zamarznieta szybe, rozpaczliwie starajac sie polapac w tym, co sie dzialo po drugiej stronie. Isabelle zniknela; dostrzegl Aleca, jego ramie krwawilo, a on cial jednego z Wykletych przez piers i patrzyl jak pada na ziemie. Kolejny z nich zaszedl go od tylu, ale Jace juz tam byl uzbrojony w dwa noze. Skoczyl do gory i pelnym wscieklosci ruchem zamachnal sie nimi jak nozycami, odcinajac Wykletemu glowe. Z rany trysnela czarna krew. Zoladek Simona skrecil sie gwaltownie od trujacego zapachu posoki.
We mgle slyszal nawolujacych sie Nocnych Lowcow. Nagle mgla opadla a on zobaczyl Magnusa stojacego naprzeciwko muru z dzikim wyrazem oczu. Mial uniesione rece, miedzy jego palcami polyskiwala blekitna blyskawica. W kamiennym murze otworzylo sie przejscie. Nie bylo ani puste ani ciemne, ale lsnilo jak lustro z wirujacych plomieni uwiezionych w szkle.
-Portal! - krzyczal Magnus. - Przelazcie przez Portal!
W tym momencie wydarzylo sie kilka rzeczy na raz. Z mgly wynurzyla sie Maryse Lightwood, niosac na rekach Maksa. Zatrzymala sie na chwile, zeby kogos zawolac a potem skoczyla w strone Portalu i zniknela w jego wnetrzu. Alec podazyl w jej slady, wlokac za soba Isabelle, jej zbryzgany krwia bat ciagnal sie po ziemi. Kiedy popchnal ja w strone przejscia, z mgly za ich plecami wynurzyl sie Wyklety, wymachujac obosiecznym mieczem.
Simon otrzasnal sie z otepienia. Rzucil sie do przodu, wolajac imie Isabelle, ale potknal sie i upadl ciezko, uderzajac w ziemie z taka sila, ktora wycisnelaby mu powietrze z pluc gdyby potrafil oddychac. Pozbieral sie szybko i rozejrzal dookola, zeby sprawdzic o co sie potknal.
Na ziemi lezalo cialo kobiety. Gardlo miala poderzniete a niebieskie oczy szeroko otwarte. Krew plamila jej biale wlosy. Madeleine.
-Simon, rusz sie! - krzyknal Jace.
Biegl w jego strone z zakrwawionymi nozami w rekach. Simon spojrzal w gore. Sylwetka Wykletego, ktory scigal Isabelle, zamajaczyla mu przed oczami. Jego pokryta bliznami twarz wykrzywila sie w jadowitym grymasie. Simon uchylil sie przed spadajacym mieczem, ale nawet ze swoim refleksem wampira nie byl wystarczajaco szybki. Przeszyl go palacy bol i wszystko spowila ciemnosc.
2. Wieze Demonow w Alicante
Nie ma w tym ani krzty magii, pomyslala Clary, gdy razem z Lukiem okrazali budynek po raz trzeci, jakby to mialo im pomoc w znalezieniu wolnego miejsca do parkowania. Ulica byla tak zapchana samochodami, ze nie mozna bylo nawet wetknac szpilki. W koncu Luke wcisnal sie za hydrant i zostawil pickupa na jalowym biegu. Westchnal.
-Idz. Daj im znac, ze juz jestes. Przyniose twoja walizke.
Clary skinela glowa, ale zawahala sie zanim chwycila klamke. Jej zoladek zacisnal sie w supel z niepokoju i nie po raz pierwszy zalowala, ze Luke nie idzie tam razem z nia.
-Myslalam, ze wyjezdzajac pierwszy raz za granice, bede miala przy sobie przynajmniej paszport.
Twarz Luke'a pozostala bez usmiechu.
-Wiem, ze sie denerwujesz - powiedzial. - Zobaczysz, wszystko bedzie w porzadku. Lightwoodowie sie toba zaopiekuja.
O czym zdazyles mnie juz zapewnic chyba z milion razy, pomyslala. Poklepala go lekko po ramieniu zanim wyskoczyla na zewnatrz.
-Do zobaczenia za kilka minut.
Ruszyla sciezka z kamiennych popekanych plyt, odglosy ruchu ulicznego slably gdy byla coraz blizej drzwi kosciola. Tym razem dostrzerzenie prawdziwego gmachu Instytutu chowajacego sie pod maska czaru zajelo jej troche wiecej czasu. Czula jakby na stara katedre nalozono dodatkowa warstwe czaru, jak nowa farbe na obraz. Zdrapywanie jej za pomoca umyslu bylo trudne, a nawet bolesne. Gdy w koncu znikla, Clary mogla zobaczyc kosciol takim, jaki byl naprawde. Wysokie, drewniane drzwi blyszczaly, jakby dopiero co zostaly wypolerowane.
W powietrzu unosila sie niepokojaca won ozonu i spalenizny. Marszczac brwi chwycila za klamke. Jestem Clary Morgenstern, jedna z Nefilim, i prosze o pozwolenie wejscia do Instytutu...
Drzwi sie otworzyly a ona weszla do srodka. Rozgladala sie dookola starajac sie dociec skad ta zmiana w wygladzie katedry. Gdy tylko drzwi zatrzasnely sie za nia, wiezac ja w ciemnosci rozswietlonej jedynie mglistym swiatlem wpadajacym przez rozete, zrozumiala jaka zaszla tu zmiana. Odkad pamietala, wejscie do Instytutu zawsze bylo jasno oswietlone setkami swiec osadzonych w wymyslnych kandelabrach ustawionych w przejsciu miedzy lawkami. Teraz panowal tu jedynie mrok.
Wyjela z kieszeni magiczny kamien i uniosla go do gory. Buchnelo z niego swiatlo przeswiecajac przez jej palce. Rozswietlalo zakurzone katy wnetrza katedry, gdy szla do windy znajdujacej sie blisko nagiego oltarza. Niecierpliwie wcisnela przycisk windy. Nic sie nie wydarzylo. Pol minuty pozniej wcisnela guzik jeszcze raz - i jeszcze. Przylozyla ucho do drzwi i nasluchiwala. Zadnego dzwieku. Instytut byl pograzony w ciszy i ciemnosciach, jak lalka, w ktorej wyczerpaly sie baterie.
Z walacym glosno sercem, Clary pospieszyla do wyjscia i pchnela ciezkie drzwi. Stanela na schodach, rozgladajac sie goraczkowo. Niebo przybralo barwe kobaltu a powietrze wypelnilo sie swadem spalenizny. Czyzby mial miejsce pozar? Czy Nocnym Lowcom udalo sie uciec? Na pierwszy rzut oka wszystko wygladalo tak samo...
-To nie pozar - odezwal sie ktos aksamitnym, dobrze jej znanym glosem. Wysoka sylwetka zmaterializowala sie z cienia, z wlosami sklejonymi w korone dziwacznych kolcow. Postac miala na sobie czarny, jedwabny garnitur, szmaragdowa koszule i szczuple palce ozdobione pierscieniami. Oprocz tego fantazyjne buty i spora dawka brokatu.
-Magnus? - wyszeptala Clary.
-Wiem, o czym pomyslalas - powiedzial - ale to nie pozar. Ten zapach to piekielna mgla, rodzaj czarodziejskiego demonicznego dymu. Minimalizuje skutki uzycia niektorych zaklec.
-Demoniczna mgla? To znaczy, ze...
-Mial miejsce atak na Instytut. Tak. Przed poludniem. To byli Wykleci, niecaly tuzin.
-Jace - wyszeptala. - Lightwoodowie...
-Piekielny dym skutecznie zmniejszyl moje zdolnosci w walce przeciw Przekletym. Lightwoodow rowniez. Musialem ich wyslac do Idrisu przez Portal.
-Ale zaden z nich nie zostal ranny?
-Tylko Madeleine. Nie zyje. Przykro mi, Clary.
Clary usiadla ciezko na schodach. Nie znala zbyt dobrze tej kobiety, ale Madeleine stanowila jedyne watle polaczenie z jej matka - jej prawdziwa matka, ta, ktora byla walecznym Nocnym Lowca jakiego Clary nigdy nie znala.
-Clary? - Luke przecial sciezke w nadciagajacym zmierzchu. W reku trzymal jej walizke. - Co sie dzieje?
Clary siedziala na schodach obejmujac rekoma kolana, podczas gdy Magnus streszczal mu cala sytuacje. Mimo bolu po smierci Madeleine, odczuwala ulge zabarwiona poczuciem winy. Jace byl caly i zdrow. Lightwoodowie byli cali i zdrowi. Powtarzala to zdanie w nieskonczonosc. Jace byl caly i zdrow.
-Wykleci - mruknal Luke. - Zabiliscie wszystkich?
-Nie - Magnus potrzasnal przeczaco glowa. - Rozproszyli sie jak tylko udalo mi sie wyslac Lightwoodow przez Portal. Nie wygladali na zainteresowanych moja osoba. Zanim zdazylem zamknac Portal wszyscy znikneli.
Clary uniosla glowe.
-Zamknales Portal? Ale chyba ciagle mozesz mnie wyslac do Idrisu? - spytala. - To znaczy, moge dolaczyc do Lightwoodow, prawda?
Luke i Magnus wymienili spojrzenia. Luke postawil walizke na ziemi.
-Magnus? - spytala piskliwie Clary, podnoszac glos. - Musze tam isc.
-Portal jest zamkniety, Clary.
-To otworz nastepny!
-To nie takie proste - powiedzial czarownik. - Clave dokladnie strzeze kazdego magicznego przejscia w Alicante. Stolica to dla nich swiete miejsce - cos jak ich wlasny Watykan. Zaden Przyziemny nie moze tam wejsc bez pozwolenia.
-Przeciez jestem Nocnym Lowca!
-Tylko czesciowo - powiedzial Magnus. - Poza tym, wieze uniemozliwiaja bezposrednie teleportowanie sie do miasta. Zeby otworzyc Portal prowadzacy do Alicante musieliby cie oczekiwac po drugiej stronie. Gdybym sprobowal wyslac cie na wlasna reke, to byloby jawne naruszenie Prawa, a ja nie zamierzam dla ciebie ryzykowac, skarbie, niezaleznie od tego jak bardzo cie lubie.
Clary przeniosla spojrzenie z wyrazajacego szczery zal oblicza Magnusa na nieufna twarz Luke'a.
-Ale ja musze sie tam dostac - powiedziala. - Musze pomoc swojej mamie. Musi byc jakis inny sposob zeby tam dotrzec, niekoniecznie przy uzycia Portalu.
-Najblizsze lotnisko znajduje sie w sasiednim stanie - powiedzial Luke. - Jesli uda nam sie przekroczyc granice - a to calkiem spore "jesli" - czeka nas dluga i niebezpieczna droga przez terytoria Przyziemnych. Zajmie nam cale dnie zanim dotrzemy do Idrisu.
Clary poczula szczypanie pod powiekami. Nie bede plakac, powiedziala sobie w duchu. Nie bede.
-Clary - w glosie Luke'a pobrzmiewala lagodnosc. - Bedziemy w kontakcie z Lightwoodami. Upewnimy sie, ze maja wszelkie potrzebne informacje, zeby zdobyc antidotum dla Jocelyn. Skontaktuja sie z Fellem...
Clary zerwala sie na rowne nogi, potrzasajac gwaltownie glowa.
-To musze byc ja. Madeleine powiedziala, ze Fell nie zechce rozmawiac z nikim oprocz mnie.
-Fell? - powtorzyl za nia jak echo Magnus. - Ragnor Fell? Moge sprobowac wyslac mu wiadomosc. Dam mu znac, zeby oczekiwal Jace'a.
Czesc troski zniknela z twarzy Luke'a.
-Clary, slyszalas? Z pomoca Magnusa...
Ale ona nie chciala slyszec ani slowa o pomocy Magnusa. W ogole nie chciala niczego sluchac. Myslala, ze uratuje matke, a tymczasem nie mogla zrobic nic, tylko dalej siedziec przy jej szpitalnym lozku i trzymac jej bezwladna reke i miec nadzieje, ze gdzies indziej ktos inny dokona tego, czego nie dokonala ona.
Zbiegla po schodach, odpychajac wyciagnieta reke Luke'a.
-Potrzebuje odrobiny samotnosci.
-Clary...
Slyszala jak Luke ja wola, ale nie zwrocila na to uwagi i przyspieszyla kroku. Przylapala sie na tym, ze zmierza w kierunku rozwidlenia na koncu kamiennej sciezki, ktora prowadzila do niewielkiego ogrodu w poludniowej czesci Instytutu, tam, gdzie unosil sie zapach spalenizny i popiolu - oraz ciezka, ostra won czegos jeszcze. Zapach diabelskiej magii. W ogrodzie ciagle unosil sie bialy opar mgly. Jej strzepy osiadaly na krzewach roz i pod kamieniami. Ziemia w niektorych miejscach nosila slady walki. Nad jedna z kamiennych lawek widniala ciemnoczerwona plama, na ktora nie mogla zbyt dlugo patrzec.
Clary odwrocila sie w druga strone. I zastygla w bezruchu. Na scianie widnialy charakterystyczne slady runow, polyskujace blekitem na szarym, kamiennym tle. Ukladaly sie w kwadratowy zarys polotwartych drzwi.
Portal.
Cos w jej wnetrzu skrecilo sie w supel. Pamietala inne symbole, polyskujace zlowieszczo na gladkim, metalowym kadlubie statku. Pamietala drzenie na chwile przed tym, jak rozpadl sie na kawalki i zalaly go wody East River.
To tylko runy, pomyslala. Symbole. Potrafie je narysowac. Skoro mojej mamie udalo sie uwiezic Kielich Aniola w kawalku papieru, to mnie uda sie odtworzyc Portal.
Stopy same poniosly ja w strone sciany katedry, dlon zacisnela sie na spoczywajacej w kieszeni steli. Z calej sily starajac sie powstrzymac drzenie rak, przytknela koniec steli do kamienia. Zacisnela powieki i zaczela kreslic w umysle swietliste linie. Linie przypominajace jej o przejsciu, unoszeniu sie w wirujacym powietrzu, podrozach i odleglych miejscach. Kreski utworzyly Znak, pelen wdzieku jak ptak podczas lotu. Nie wiedziala, czy istnial juz wczesniej czy to ona przed chwila go wynalazla, ale wygladal tak jakby istnial od zawsze.
Portal.
Zaczela rysowac, czarne jak wegiel linie splywaly z konca steli. Kamien skwierczal, wypelniajac nozdrza kwasnym zapachem spalenizny. Gorace niebieskie swiatlo rozblyslo pod jej powiekami. Poczula na twarzy podmuch goracego powietrza, jakby stala przy ogniu. Opuscila dlon, dyszac ciezko, i otworzyla oczy. Znak, ktory narysowala, mial ksztalt czarnego kwiatu wyrastajacego prosto ze sciany. Gdy tak patrzyla na swoje dzielo, linie zaczely sie rozplywac i zmieniac, zwijac i rozwijac, same dopasowujac swoj ksztalt. W przeciagu kilku chwil ksztalt Znaku ulegl calkowitej zmianie. Przypominal teraz iskrzacy sie zarys przejscia, kilka stop wyzszy niz Clary.
Ona sama nie mogla oderwac od niego oczu. Lsnil takim samym czarnym swiatlem jak Portal u Madame Dorothei. Wyciagnela w jego strone reke... i natychmiast ja cofnela. Czujac mdlosci, przypomniala sobie, ze aby uzyc Portalu trzeba bylo sobie wyobrazic miejsce, do ktorego chcialo sie trafic. Problem polegal na tym, ze nigdy nie byla w Idrisie. Oczywiscie, znala je z opisu. Zielone doliny, ciemne lasy, przejrzyste rzeki, jeziora, gory, Alicante i miasto ze szklanymi wiezami. Mogla sprobowac wyobrazic sobie, jak wyglada, ale w tym wypadku wyobraznia to za malo. Nie, jesli chodzilo o ten rodzaj magii. Gdyby tylko...
Gwaltownie wciagnela powietrze. Przeciez widziala Idris. Widziala je we snie i wiedziala, ze to byl prawdziwy sen, mimo ze nie potrafila powiedziec skad brala te pewnosc. Co takiego Jace powiedzial jej w tym snie o Simonie? Ze nie moze tu zostac, bo to "miejsce dla zywych". I niedlugo po tym Simon umarl...
Clary wrocila pamiecia do snu. Tanczyla w sali balowej w Alicante. Sciany pomieszczenia zwienczonego przejrzystym, przypominajacym diament dachem, pomalowano na bialo i zloto. Posrodku sali stala fontanna ze srebrna figura syreny w centrum. Promienie slonca przeswiecaly przez korony drzew a Clary miala na sobie plaszcz z zielonego aksamitu, tak jak teraz.
-Clary! - wrzasnal Luke, pedzac przez sciezke z twarza wykrzywiona wsciekloscia i przerazeniem. Za nim biegl Magnus, jego kocie oczy blyszczaly jak swiatla Portalu zalewajace ogrod.
-Clary, stoj! Straznicy sa niebezpieczni! Zabijesz sie!
Ale dla niej nie bylo juz odwrotu. Zlote swiatlo przybieralo na sile. Clary pomyslala o zlocistych murach holu w swoim snie i promieniach slonca zalamujacych sie w szkle. Luke sie pomylil; nie rozumial na czym polegal jej dar, jak dzialal - co mogli znaczyc jacys straznicy gdy potrafilo sie stworzyc zupelnie inna rzeczywistosc za pomoca rysunku?
-Musze isc - krzyknela, rozrobiac krok do przodu z rozpostartymi palcami. - Luke, tak mi przykro...
Postapila do przodu, a on w ostatniej chwili doskoczyl do niej i zlapal za nadgarstek, w momencie, w ktorym Portal zdawal sie byc na granicy wybuchu. Ogromna sila zwalila ich z nog, tak jak tornado wyszarpuje drzewo wraz z korzeniami. Przed oczami mignely jej wirujace samochody i budynki Manhattanu. Zniknely gdy tylko porwal ja silny prad. Czujac reke Luke'a zaciskajaca sie na jej nadgarstku z sila imadla, runela prosto w wirujacy zloty chaos.
Simona obudzil rytmiczny plusk wody. Usiadl gwaltownie, z piersia scisnieta przerazeniem. Kiedy ostatnim razem obudzil go szmer fal, byl wiezniem na statku Valentine'a. Kojacy dzwiek przypomnial mu z cala ostroscia horror, jakiego doswiadczyl. Poczul sie jakby ktos wylal na niego kubel lodowatej wody.
Jednak szybkie spojrzenie dookola upewnilo go, ze byl w calkiem innym miejscu. Po pierwsze, lezal na lozku w niewielkim pokoju ze scianami pomalowanymi na jasny blekit, przykryty sterta miekkich kocow. Ciemne zaslony przeslanialy okno, wpuszczajac tylko odrobine swiatla, ale to wystarczylo zeby jego wampirzy wzrok zarejestrowal wszystko. Na podlodze lezal jasny dywan a pod sciana stala oszklona szafka.
Przy lozku stal fotel. Simon usiadl, koce opadly, a on zdal sobie sprawe z dwoch rzeczy: po pierwsze, ze ciagle mial na sobie ten sam t-shirt i dzinsy kiedy przyszedl do Instytutu na spotkanie z Jasem; a po drugie, osoba w fotelu drzemala, z policzkiem wspartym na dloni a jej dlugie, czarne wlosy rozsypaly sie dokola jak szal.
-Isabelle?
Jej glowa podskoczyla do gory. Otworzyla oczy.
-Oooch! Obudziles sie! - wyprostowala sie, odrzucajac wlosy na plecy. - Jace bedzie wniebowziety. Bylismy prawie pewni, ze umrzesz.
-Umre? - powtorzyl za nia jak echo. Zakrecilo mu sie w glowie i poczul mdlosci. - Dlaczego? - rozejrzal sie po pokoju. - Jestem w Instytucie? - spytal, i gdy tylko slowa wyszly z jego ust zdal sobie sprawe, ze to niemozliwe. - To znaczy... gdzie my wlasciwie jestesmy?
Cien zaklopotania przemknal po jej twarzy.
-Hmm... to znaczy, ze nie pamietasz co sie stalo w ogrodzie? - skubala nerwowo haft zdobiacy tapicerke fotela. - Zaatakowali nas Wykleci. Bylo ich mnostwo a piekielna mgla uniemozliwiala walke. Magnus otworzyl Portal i wszyscy bieglismy w tamta strone, gdy zobaczylam jak idziesz w naszym kierunku. Potknales sie o cialo Madeleine. Z tuz za toba stal Wyklety. Musiales go nie zauwazysz, ale Jace zauwazyl. Zanim do ciebie podbiegl bylo juz za pozno. Wyklety dzgnal cie nozem. Krwawiles, i to bardzo. Jace zabil Wykletego, podniosl cie i pociagnal w strone Portalu - mowila tak szybko, ze Simon musial wytezyc sluch zeby rozroznic poszczegolne slowa. - Gdy juz wszyscy byli po drugiej stronie, a w przejsciu ukazal sie Jace z toba na rekach, bylismy szczerze zaskoczeni. Konsul nie byl tym zadowolony.
Simonowi zaschlo w ustach.
-Wyklety dzgnal mnie nozem?
Niemozliwe. Ale przeciez juz raz wyzdrowial, po tym jak Valentaine poderznal mu gardlo. Akurat to powinien pamietac. Potrzasajac glowa z niedowierzaniem, zaczal sie ogladac.
-Gdzie?
-Pokaze ci.
Ku jego zdumieniu, chwile pozniej Isabelle siedziala na lozku obok niego, przykladajac chlodne rece do jego przepony. Podwinela mu koszulke do gory, odslaniajac blada skore brzucha, przedzielona cienka, czerwona kreska. Blizna byla ledwo widoczna.
-Tutaj - powiedziala, gladzac palcami to miejsce. - Boli?
-Nnie... - gdy Simon zobaczyl Isabelle po raz pierwszy, wydala mu sie niezwykla, tak pelna zycia, sily i energii, ze pomyslal iz w koncu znalazl dziewczyne, ktora byla na tyle niezwykla, ze zdolalaby wymazac z jego pamieci obraz Clary, utrwalony pod powiekami jak na kliszy. W chwili gdy zmienila go w szczura na przyjeciu w mieszkaniu Magnusa, pomyslal, ze byc moze Isabelle byla jednak zbyt niezwykla, jak dla niczym sie nie wyrozniajacego faceta jak on. - Nie boli.
-Ale moje oczy owszem - odezwal sie lekko rozbawiony glos w drzwiach. Jace. Wszedl tak cicho, ze nawet Simon go nie uslyszal, przygladajac sie z usmieszkiem na twarzy jak Isabelle opuscila koszulke Simona w dol. - Iz, molestujesz wampira kiedy jest zbyt slaby, zeby sie bronic? Zaloze sie, ze to narusza co najmniej jedno z Porozumien.
-Pokazuje mu tylko, gdzie zostal pchnety nozem - zaprotestowala Isabelle, ale wrocila na swoje poprzednie miejsce z niejakim pospiechem. - Co sie dzieje na dole? Ciagle swiruja?
Jace przestal sie usmiechac.
-Maryse poszla do Gardu razem z Patrickiem. Clave zwolalo posiedzenie, wiec Malachi pomyslal, ze lepiej bedzie jesli wytlumaczy im to wszystko... osobiscie.
Malachi. Patrick. Obce nazwy wirowaly w umysle Simona.
-Wytlumaczyc co?
Isabelle i Jace wymienili spojrzenia.
-Twoja obecnosc tutaj - powiedzial w koncu Jace. - Wyjasnic, dlaczego sprowadzilismy do Alicante wampira, co tak przy okazji, jest wyraznie sprzeczne z Prawem.
-Alicante? Jestesmy w Alicante? - przez Simona przetoczyla sie fala calkowitej paniki, prawie natychmiast zastapiona przez ostre klucie w piersi. Zgial sie w pol zupelnie bez tchu.
-Simon! - zaniepokojona Isabelle wyciagnela reke w jego strone. - Wszystko w porzadku?
-Odsun sie, Isabelle - warknal Simon zaciskajac dlonie na brzuchu. Spojrzal na Jace'a. - Kaz jej wyjsc - powiedzial blagalnym tonem.
Isabelle cofnela sie, urazona.
-Jasne, juz mnie nie ma. Nie musisz mi dwa razy powtarzac - zerwala sie z miejsca i wyszla trzaskajac drzwiami.
Jace spojrzal na Simona oczami bez wyrazu.
-O co chodzi? Myslalem, ze dochodzisz do siebie.
Simon wyciagnal przed siebie reke w ostrzegawczym gescie. W gardle poczul smak metalu.
-Nie chodzi o Isabelle - wymamrotal. - Nic mi nie jest. Po prostu jestem... glodny - czul, ze pala go policzki. - Stracilem sporo krwi, wiec teraz musze uzupelnic braki.
-No jasne - powiedzial Jace takim tonem, jakby wlasnie doznal olsnieni