Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie McDermid Val - Karen Pirie (1) - Odległe echo PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Tytuł oryginału
The Distant Echo
Redaktor prowadzący
Artur Wróblewski
Redakcja
Iga Wiśniewska
Korekta
Beata Kozieł
Skład i łamanie
Anna Szarko
e-mail:
[email protected]
Konwersja do EPUB/MOBI
InkPad.pl
Projekt okładki i stron tytułowych
Mariusz Banachowicz
Copyright © 2003 by Val McDermid
Copyright © for the Polish edition by Papierowy Księżyc 2023
Copyright © for the Polish translation by Justyna Szcześniak 2023
Wydanie I
Słupsk 2023
ISBN 978-83-67339-94-0
Wydawnictwo Papierowy Księżyc
Grupa Wydawnicza Papierowy Księżyc
skr. poczt. 220, 76-215 Słupsk 12
tel. 59 727-34-20, fax. 59 727-34-21
e-mail:
[email protected]
www.papierowyksiezyc.pl
Strona 4
Niniejsza powieść jest całkowicie fikcyjna. Imiona, postaci i wydarzenia w niej
przedstawione są wytworem wyobraźni Autorki. Wszelkie podobieństwo do
prawdziwych osób, żywych lub martwych, wydarzeń i miejsc jest przypadkowe.
Strona 5
RECENZJE ODLEGŁEGO ECHA
McDermid stworzyła garść najbardziej pociągających postaci
w literaturze kryminalnej obecnych czasów. Wykorzystując ten gatunek,
napisała powieść, która nade wszystko wysławia życie i lojalność.
— „TLS”
Prawdziwie wciągająca lektura i kolejny triumf McDermid.
— „Observer”
Fabuła nakreślona przez McDermid to klasyk. Autorka daje z siebie
wszystko, by oddać wrażenie narastającej udręki, gdy jej bohater próbuje się
uporać z licznymi fałszywymi tropami, decyzją, wobec kogo pozostać
lojalnym, rozbieżnymi celami policji i skomplikowanymi więzami rodzinnymi.
Bezbłędna powieść.
— „Guardian”
Przypomina jeden z thrillerów Ruth Rendell napisanych pod
pseudonimem Barbara Vine. Jeszcze kilka podobnych przebiegłych powieści
w starym dobrym stylu, a autorka dołączy do krzepkich szeregów królowych
kryminału i będzie na dobrej drodze do przybrania tytułu lady Val lub
baronowej McDermid.
— „Sunday Times”
Prawdziwa mistrzyni porywających psychologicznych thrillerów.
— Jenni Murray, „Daily Express”
Strona 6
Mocna historia o morderstwie i zemście… pasjonująca lektura, od której
trudno się oderwać.
— „Sunday Telegraph”
Zdolność McDermid do zanurzenia się w wypaczonym umyśle dewianta
posuwającego się do zbrodni jest tak przekonująca, że wywołuje dreszcze.
— Marcel Berlins, „The Times”
Strona 7
Dla wszystkich, którym udało się uciec, i dla pozostałych,
zwłaszcza dla Klubu Czwartkowego,
dzięki któremu ucieczka stała się możliwa.
Strona 8
I now describe my country as if to strangers.
Cytat z piosenki Orphans Deacona Blue, słowa: Ricky Ross.
Strona 9
SPIS TREŚCI
Prolog
Część I
Rozdział pierwszy
Rozdział drugi
Rozdział trzeci
Rozdział czwarty
Rozdział piąty
Rozdział szósty
Rozdział siódmy
Rozdział ósmy
Rozdział dziewiąty
Rozdział dziesiąty
Rozdział jedenasty
Rozdział dwunasty
Rozdział trzynasty
Rozdział czternasty
Rozdział piętnasty
Rozdział szesnasty
Rozdział siedemnasty
Rozdział osiemnasty
Część II
Rozdział dziewiętnasty
Rozdział dwudziesty
Rozdział dwudziesty pierwszy
Strona 10
Rozdział dwudziesty drugi
Rozdział dwudziesty trzeci
Rozdział dwudziesty czwarty
Rozdział dwudziesty piąty
Rozdział dwudziesty szósty
Rozdział dwudziesty siódmy
Rozdział dwudziesty ósmy
Rozdział dwudziesty dziewiąty
Rozdział trzydziesty
Rozdział trzydziesty pierwszy
Rozdział trzydziesty drugi
Rozdział trzydziesty trzeci
Rozdział trzydziesty czwarty
Rozdział trzydziesty piąty
Rozdział trzydziesty szósty
Rozdział trzydziesty siódmy
Rozdział trzydziesty ósmy
Rozdział trzydziesty dziewiąty
Rozdział czterdziesty
Rozdział czterdziesty pierwszy
Rozdział czterdziesty drugi
Rozdział czterdziesty trzeci
Rozdział czterdziesty czwarty
Rozdział czterdziesty piąty
Rozdział czterdziesty szósty
Podziękowania
Strona 11
PROLOG
Listopad 2003 roku
St. Andrews, Szkocja
ZAWSZE LUBIŁ PRZEBYWAĆ na tym cmentarzu o świcie. Nie dlatego, że
wstający dzień dawał jakąkolwiek obietnicę nowego początku, ale dlatego,
że o tej porze było za wcześnie, by pojawił się tam ktoś poza nim. Nawet
w środku zimy, gdy blade światło zalewało świat dość późno, miał
zagwarantowaną samotność. Żadnych wścibskich obserwatorów,
ciekawych tego, kim jest, po co się tu znalazł i dlaczego pochyla głowę
nad tym konkretnym grobem. Żadnych nadmiernie zainteresowanych
osób, kwestionujących jego prawo do stania w tym miejscu.
Przebył długą i uciążliwą drogę, by się tu znaleźć. Był jednak
wyjątkowo biegły w odkrywaniu informacji. Można by rzec, że obsesyjny.
Sam wolał określenie „uparty”. Nauczył się, jak przeszukiwać oficjalne
i nieoficjalne źródła, aż w końcu, po miesiącach szperania, znalazł
odpowiedzi, których szukał. Choć nie przyniosły mu spodziewanej
satysfakcji, przynajmniej udało mu się dzięki nim zdobyć namiary na ten
cmentarz. Dla niektórych ludzi grób reprezentował koniec. Nie dla niego.
On postrzegał go jako swego rodzaju początek.
Zawsze wiedział, że sam w sobie ten grób nie wystarczy. Czekał więc,
licząc na znak, który wskaże mu dalszą drogę. I w końcu znak się pojawił.
Gdy niebo zmieniło kolor z ciemnego granatu zewnętrznej części
małżowej muszli na perłowy kremowy jej wnętrza, sięgnął do kieszeni
i rozłożył artykuł, który wyciął z lokalnej gazety.
Strona 12
POLICJA Z FIFE REWIDUJE NIEROZWIĄZANE SPRAWY
Jak ogłosiła w tym tygodniu Komenda Główna Policji, nierozwiązane
dochodzenia dotyczące morderstw w hrabstwie Fife z ostatnich trzydziestu lat
zostaną ponownie zbadane w pełnozakresowej rewizji starych spraw.
Komendant Główny Policji Sam Haig oświadczył, że dokonujące się
przełomowe postępy w dziedzinie kryminalistyki oznaczają, iż sprawy, które na
wiele lat utknęły w martwym punkcie, teraz można będzie wznowić z nadzieją
na powodzenie. Stare materiały dowodowe leżące przez dziesięciolecia
w policyjnych magazynach zostaną poddane takim badaniom, jak np. analiza
DNA, by sprawdzić, czy dzięki nim uda się popchnąć dochodzenia do przodu.
Rewizję nadzorować będzie Zastępca Komendanta Głównego Policji,
zwierzchnik Wydziału Kryminalnego James Lawson. W wywiadzie
z dziennikarzem „Kuriera” stwierdził: „Nigdy nie zamykamy śledztw
dotyczących morderstw. Jesteśmy winni ofiarom i ich rodzinom nieustającą
pracę nad nimi. W niektórych przypadkach mieliśmy w swoim czasie mocnych
podejrzanych, lecz nie dysponowaliśmy dostatecznym materiałem dowodowym,
by powiązać ich ze zbrodniami. Jednakże przy użyciu nowoczesnych metod
kryminalistycznych pojedynczy włos, plamka krwi lub ślad nasienia mogą nam
zapewnić wszystko, czego potrzebujemy, by uzyskać wyrok skazujący. Nie tak
dawno mieliśmy w Anglii kilka spraw, w których z powodzeniem udało się
skazać sprawców po dwudziestu latach, a nawet dłuższym okresie. Zespół
naszych śledczych uczyni teraz z tych dochodzeń swój priorytet”.
Zastępca komendanta Lawson nie chciał zdradzić, jakie konkretnie sprawy
znajdą się na szczycie listy zadań jego podwładnych. Bez wątpienia trafi na nią
jednak między innymi tragiczne morderstwo Rosie Duff.
Dziewiętnastolatka ze Strathkinness została zgwałcona, ugodzona nożem
i pozostawiona na pewną śmierć na wzgórzu Hallow Hill niemal dwadzieścia
pięć lat temu. Do tej pory nikt nie został aresztowany w związku z jej brutalnym
morderstwem.
Brat dziewczyny, Brian (46 l.), który wciąż mieszka w ich rodzinnym domu,
Caberfeidh Cottage, i pracuje w fabryce papieru w Guardbridge, zwierzył nam się
zeszłego wieczoru: „Nigdy nie porzuciliśmy nadziei, że pewnego dnia zabójcę
Rosie dosięgnie sprawiedliwość. W czasie śledztwa wytypowano kilku
podejrzanych, ale policja nigdy nie zdołała znaleźć wystarczająco wielu
Strona 13
dowodów, by wsadzić ich do więzienia. Niestety, moi rodzice spoczęli w grobie,
zanim doczekali się odpowiedzi na pytanie, kto tak strasznie skrzywdził Rosie.
Ale być może teraz dostaniemy wyjaśnienia, na jakie zasługiwali”.
Potrafił wyrecytować treść artykułu z pamięci, ale lubił na niego
spoglądać.
Wycinek stał się talizmanem, który przypominał mu, że jego życie nie
było już bezcelowe. Przez tak długi czas pragnął znaleźć kogoś, kogo
mógłby obwiniać. Ledwie śmiał żywić nadzieję na zemstę. Ale teraz, po
długim wyczekiwaniu, być może w końcu się jej doczeka.
Strona 14
CZĘŚĆ I
Strona 15
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Rok 1978
St. Andrews, Szkocja
CZWARTA RANO, środek grudnia. Cztery niewyraźne sylwetki brnęły
chwiejnie w tumanach śniegu, sypiącego w kapryśnych smagnięciach
przenikliwego północnowschodniego wiatru nadciągającego przez Morze
Północne aż spod Uralu.
Osiem potykających się stóp samozwańczych Laddies fi’ Kirkcaldy1
podążało znajomą ścieżką – ich skrótem przez Hallow Hill do Fife Park,
najnowocześniejszego skupiska domów studenckich z kilku stref
zakwaterowania przyłączonych do Uniwersytetu w St. Andrews, do
pokojów, gdzie ich wiecznie niepościelone łóżka rozdziawiały się,
ziewając na powitanie z wywieszonymi jęzorami prześcieradeł i koców
zwisających aż do podłogi.
Rozmowa toczyła się po torach równie dobrze im znanych, jak ta
dróżka.
– Mówię wam, Bowie to król – wybełkotał głośno Sigmund
Malkiewicz. Rysy jego zazwyczaj niewzruszonej twarzy rozluźniły się
nieco pod wpływem alkoholu.
Kilka kroków za nim Alex Gilbey szarpnięciem zacisnął szczelniej
wokół twarzy kaptur swojej parki i zachichotał w duchu, bezgłośnie
formując w ustach odpowiedź, która musiała zaraz paść.
– Bzdura – zaperzył się Davey Kerr. – Bowie to tylko zniewieściały
typas. Pink Floydzi są od niego o niebo lepsi. Dark Side of the Moon to
dopiero klasa. Bowie nie stworzył nic, co sięgałoby tej płycie do pięt. –
Strona 16
Jego długie, ciemne kędziory rozprostowywały się pod ciężarem
topniejących płatków śniegu. Odsunął je niecierpliwie ze swej
filigranowej twarzy.
I się zaczęło. Niczym magowie ciskający w siebie nawzajem
bitewnymi zaklęciami, Sigmund i Davey przerzucali się tytułami
piosenek, tekstami i riffami gitarowymi w rytualnym tańcu sprzeczki,
którą ciągnęli już od sześciu czy siedmiu lat. To, że obecnie muzyka
wprawiająca w drżenie okna ich studenckich pokojów była raczej
wytworem takich zespołów jak The Clash, The Jam albo The Skids, nie
miało znaczenia. Nawet przezwiska chłopaków stanowiły wyraz ich
wczesnych pasji. Już od tamtego popołudnia, kiedy zgromadzili się po
lekcjach w pokoju Alexa, by po raz pierwszy posłuchać zakupionej przez
niego płyty The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders from Mars,
stało się oczywiste, że charyzmatyczny Sigmund będzie już na zawsze
znany jako Ziggy, trędowaty mesjasz. Inni musieli się pogodzić z tym, że
będą Pająkami. Alex został Gillym, mimo jego protestów, że to babskie
przezwisko dla kogoś, kto bardzo się starał, by wypracować sobie krzepką
posturę gracza rugby. Ze względu na jego nazwisko ta sprawa nie
podlegała jednak dyskusji. Żaden z nich nie miał także cienia wątpliwości,
że czwartego członka ich kwartetu trzeba ochrzcić wyjątkowo
adekwatnym przezwiskiem Weird. Bo Tom Mackie był dziwny, bez dwóch
zdań. Najwyższy z ich rocznika, z długimi patykowatymi kończynami,
wyglądającymi jak zmutowane i pasującymi do jego charakteru, przez
który odnajdował radość w przewrotnych zachowaniach.
Po tym został jeszcze Davey, który dochował wierności Floydom,
nieugięcie odmawiając przyjęcia jakiegokolwiek przydomka związanego
z kanonem Bowiego. Przez jakiś czas bez większego entuzjazmu mówili
na niego Pink, ale po tym, jak po raz pierwszy wszyscy usłyszeli Shine on,
You Crazy Diamond, wszelkie debaty się skończyły – Davey był jak szalony
diament, określenie pasowało jak ulał. Zdarzały mu się nagłe,
Strona 17
niespodziewane wybuchy, a wyciągnięty ze swej strefy komfortu czuł się
nerwowo i nieswojo. Diamond wkrótce przekształcił się w Monda i miano
to przylgnęło do Davey’ego Kerra na czas ich ostatniego roku liceum,
a potem przeniosło się wraz z nim na uniwersytet.
Alex potrząsnął głową w zdumieniu. Nawet przez mącącą mu umysł
mgłę wywołaną spożyciem nadmiernej ilości piwa zadziwiał go fakt, że
jakieś spoiwo zdołało wciąż mocno łączyć ich czwórkę mimo upływu lat.
Ta myśl wywołała rozgrzewający rumieniec, który odsunął od niego
bezwzględne uczucie chłodu. Wtedy potknął się o wystający korzeń
ukryty pod miękką pierzyną śniegu.
– Cholera – wyburczał, wpadając na Weirda, który sprzedał mu
przyjacielskiego kuksańca. Alex poleciał do przodu, rozpościerając
ramiona. Wymachując rękoma, by utrzymać równowagę, pozwolił, by
impet poniósł go dalej, i zatoczył się na niewielkie wzniesienie, nagle
rozradowany, że czuje śnieg na swej zarumienionej skórze. Gdy dotarł na
szczyt wzgórza, trafił na niespodziewane zagłębienie, które ścięło go
z nóg. Poleciał w dół na łeb na szyję.
Jego upadek zatrzymało coś miękkiego. Alex z trudem próbował się
podciągnąć, odpychając się od tego, na czym wylądował. Parskając
śniegiem, otarł oczy mrowiącymi palcami. Oddychał ciężko przez nos,
usiłując oczyścić go z lodowatego, topniejącego puchu. W chwili, w której
rozejrzał się wokoło, by sprawdzić, co zamortyzowało jego lądowanie,
głowy trzech jego towarzyszy wychynęły z ciemności, by napawać się jego
komiczną katastrofą.
Nawet w upiornym półmroku rozjaśnianym jedynie przez śnieg
dostrzegł, że to, co powstrzymało jego upadek, nie było okazem flory.
Zarysu ludzkiego ciała nie dało się z niczym pomylić. Ciężkie białe płatki
topniały zaraz po zetknięciu z nim, przez co Alex zdołał poznać, że
należało do kobiety. Wilgotne kosmyki jej ciemnych włosów były
rozrzucone na śniegu niczym loki Meduzy. Spódnicę miała podciągniętą
Strona 18
do pasa, a wysokie czarne kozaki odcinały się osobliwie od jej bladych
nóg. Dziwne ciemne plamy znaczyły jej ciało i jasną bluzkę przylegającą
do piersi. Alex wpatrywał się w nią przez dłuższą chwilę, nic nie
rozumiejąc, po czym skierował wzrok na swoje dłonie i zobaczył tę samą
ciemną substancję brudzącą jego własną skórę.
Krew. Zrozumienie spłynęło na niego w tej samej chwili, w której
śnieg w jego uszach stopniał i pozwolił mu usłyszeć nikły, lecz chrapliwy
świst jej oddechu.
– Jezu Chryste – wykrztusił Alex, gwałtownie próbując uciec od
horroru, na który wpadł. Gdy jednak odsuwał się do tyłu, obijał się
plecami o coś przypominającego w dotyku niewielkie kamienne murki. –
Jezu Chryste. – Rozpaczliwie spojrzał w górę, jakby widok towarzyszy
mógł złamać zaklęcie i sprawić, że ten straszny majak zniknie. Zerknął
z powrotem na koszmarny obraz na śniegu. To nie były alkoholowe zwidy.
To się działo naprawdę. Odwrócił się znów do przyjaciół. – Tu jest jakaś
dziewczyna! – zawołał.
Usłyszał przedziwnie brzmiący głos Weirda Mackiego.
– Szczęściarz z ciebie, skurczybyku.
– Nie, przestań się wygłupiać, ona krwawi.
Śmiech Weirda przeciął noc.
– To jednak mniej tego szczęścia, Gilly.
Alex poczuł, jak wzbiera w nim nagła furia.
– Kurwa, ja nie żartuję. Chodźcie tu. Ziggy, chłopie, zrób coś.
Teraz usłyszeli, jak naglący był jego ton. Z Ziggym na czele, jak
zawsze, zaczęli przedzierać się przez zaspy ku grzbietowi pagórka. Ziggy
przebył zbocze rwącym się biegiem, Weird dał nura w stronę Alexa głową
naprzód, a Mondo podążał ostatni, ostrożnie stawiając krok za krokiem.
Weird ostatecznie wywinął kozła, lądując na Alexie i spychając ich
obu na ciało kobiety. Miotali się przez chwilę, próbując się rozdzielić,
podczas gdy Weird chichotał jak idiota.
Strona 19
– Hej, Gilly, chyba jeszcze nigdy nie byłeś tak blisko żadnej kobitki.
– Za dużo przyćpałeś, bałwanie – warknął gniewnie Ziggy.
Odepchnął go na bok i kucnął przy dziewczynie, macając jej szyję, by
zbadać tętno. Wyczuł puls, ale przerażająco słaby. Lęk sprawił, że Ziggy
natychmiast wytrzeźwiał, gdy zdał sobie sprawę, na co patrzy w mdłym
świetle. Był tylko studentem ostatniego roku medycyny, ale potrafił
rozpoznać zagrażające życiu obrażenia.
Przykucnięty Weird odchylił się do tyłu na piętach i zmarszczył brwi.
– Hej, wiecie, gdzie jesteśmy? – Nikt nie zwrócił na niego uwagi, ale
i tak ciągnął: – To piktyjski cmentarz. Te górki w śniegu, jakby małe
ścianki? To kamienie, których używali jako trumien. Ja jebię, Alex znalazł
ciało na cmentarzu. – Jego chichot rozbrzmiał niesamowicie, tłumiony
przez padający śnieg.
– Zamknij mordę, Weird. – Ziggy wciąż przebiegał dłońmi po torsie
dziewczyny; czuł, jak głęboka rana pod jego badawczymi palcami zapada
się, co wytrącało go z równowagi. Przechylił głowę na bok, próbując
uważniej przyjrzeć się rannej. – Mondo, masz swoją zapalniczkę?
Mondo niechętnie podszedł bliżej i wyciągnął swoje zippo. Pstryknął
kółeczkiem i wyciągnął ramię nad ciało kobiety, oświetlając jej twarz
wątłym płomykiem. Drugą ręką zakrył usta, bezskutecznie próbując
stłumić jęk. Jego niebieskie oczy rozwarły się szeroko z przerażenia,
a ogienek zadrgał w ściskającej go dłoni.
Ziggy gwałtownie wciągnął powietrze. Płaszczyzny jego twarzy
wyglądały upiornie w migotliwym świetle.
– Cholera – sapnął. – To Rosie z Lammas.
Alex nie sądził, że mógłby się poczuć jeszcze gorzej, ale słowa
Ziggy’ego były jak cios w serce. Z cichym jękiem odwrócił się
i zwymiotował na śnieg breję z piwa, chipsów i chleba czosnkowego.
– Musimy wezwać kogoś na ratunek – orzekł stanowczo Ziggy. – Ona
wciąż żyje, ale w takim stanie długo już nie pociągnie. Weird, Mondo,
Strona 20
zdejmijcie płaszcze. – Sam również ściągnął swój kożuch z owczej wełny
i owinął nim delikatnie ramiona Rosie. – Gilly, jesteś najszybszy. Leć
i sprowadź pomoc. Znajdź jakiś telefon. Wyciągnij ludzi z łóżka, jeśli
będziesz musiał. Po prostu kogoś tu ściągnij, dobra? Alex?
Oszołomiony chłopak zmusił się, by wstać. Zsunął się z powrotem ze
zbocza, ryjąc butami w śniegu, by znaleźć oparcie dla stóp. Wyszedł
spomiędzy rozproszonych drzew w światło latarni biegnących wzdłuż
niedawno ukończonej ślepej uliczki na nowym osiedlu mieszkaniowym,
które wyrosło w tym miejscu na przestrzeni ostatnich sześciu lat. Uznał,
że podąży z powrotem tą samą trasą, którą przyszli; tak będzie
najszybciej.
Przycisnął podbródek do piersi i ruszył pędem środkiem drogi,
ślizgając się i próbując pozbyć się z myśli obrazu tego, czego przed chwilą
był świadkiem. Było to równie niemożliwe jak zachowanie stałego tempa
na tym sypkim śniegu. Jakim cudem ta pokiereszowana powłoka pośród
piktyjskich grobów mogła być Rosie z baru Lammas? Przecież pili tam
dzisiaj, tego wieczoru, radośni i rozkrzyczani w ciepłym, żółtym świetle
pubu, pochłaniali kufle piwa Tennent’s, wykorzystując w pełni ostatnie
chwile uniwersyteckiej wolności przed nieuchronnym powrotem
w krępujące okowy świąt Bożego Narodzenia, które mieli spędzić ze
swymi rodzinami niespełna pięćdziesiąt kilometrów stąd.
Nawet rozmawiał z Rosie, flirtował z nią w niezdarny sposób, typowy
dla dwudziestojednolatków niepewnych, czy wciąż są durnymi
dzieciakami, czy też zrobili się już z nich dojrzali, światowi mężczyźni.
Nie po raz pierwszy zapytał ją również, o której kończy pracę. Powiedział
jej nawet, do kogo mieli później iść na imprezę. Nagryzmolił adres na
odwrocie podkładki pod piwo i przesunął w jej stronę po wilgotnym
drewnie barowego kontuaru. Posłała mu litościwy uśmiech i wzięła
kartonik. Podejrzewał, że pewnie posłała go wprost do kubła na śmieci.
W końcu czego dziewczyna pokroju Rosie mogłaby chcieć od takiego