Mary Doria Russell - Dzieci Boga
Szczegóły |
Tytuł |
Mary Doria Russell - Dzieci Boga |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Mary Doria Russell - Dzieci Boga PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Mary Doria Russell - Dzieci Boga PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Mary Doria Russell - Dzieci Boga - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
MARY DORIA RUSSELL
DZIECI BOGA
CYKL EMILIO SANDOZ
TOM 2
Tłumaczył Andrzej Polkowski
Dla Kate Sweeney i Jennifer Tucker
hermanas de mi alma
Strona 2
PROLOG
Oblany potem i udręczony mdłościami, ojciec Emilio Sandoz siedział na
skraju łóżka, z głową ukrytą w tym, co pozostało z jego dłoni.
Wiele rzeczy okazało się nie do zniesienia. Na przykład szaleństwo.
Albo śmierć. Jak to się dzieje, że ja wciąż żyję, zastanawiał się, nie tyle
z filozoficznej ciekawości, ile głęboko poirytowany swoją fizyczną
żywotnością i zwykłym brakiem szczęścia, który spowodował, że wciąż
jeszcze oddychał, choć pragnął jedynie śmierci.
– Coś powinienem stracić – szepnął do siebie, samotny w ciemności
nocy. – Albo umysł, albo duszę…
Wstał i zaczął się przechadzać, ukrywszy okaleczone ręce pod
pachami, by nie urażać palców. Dręczony koszmarami w ciemności,
zapalił łokciem światło, żeby widzieć przed sobą realne przedmioty:
łóżko, zmiętą i mokrą od potu pościel, drewniane krzesło, małą, prostą
komódkę. Pięć kroków naprzód, obrót, pięć kroków z powrotem. Prawie
tyle, co w celi na Rakhacie…
Ktoś zapukał do drzwi i Sandoz usłyszał cichy głos brata Edwarda
Behra, którego sypialnia znajdowała się w pobliżu i którego zawsze
budziły te nocne spacery.
– Nic ojcu nie jest?
Czy nic mi nie jest? Jezu! Jestem przerażony, okaleczony, straciłem
wszystkich, których kochałem…
Strona 3
Stojący za drzwiami brat Edward Behr usłyszał tylko:
– Nic mi nie jest, Ed. Po prostu nie mogę zasnąć. Wszystko w
porządku.
Brat Edward westchnął, nie zaskoczony tą odpowiedzią. Już prawie
od roku opiekował się Emiliem Sandozem w dzień i w nocy. Troszczył
się o jego udręczone ciało, modlił się za niego, obserwując z
przerażeniem mękę, z jaką Sandoz usiłował wydobyć się ze stanu
krańcowej rozpaczy i odzyskać kruchy szacunek do samego siebie. Tak
więc i teraz, kiedy szedł korytarzem, by sprawdzić, co się dzieje z jego
podopiecznym, spodziewał się tej łagodnej odpowiedzi na swoje
bezsensowne pytanie.
– To jeszcze nie koniec – ostrzegł go kilka dni temu, kiedy Sandoz
wypowiedział wreszcie to, co wydawało się niemożliwe do
wypowiedzenia. – Z czegoś takiego nie wychodzi się od razu.
Emilio musiał się z tym zgodzić.
Wróciwszy do swojej sypialni, brat Edward ułożył wyżej poduszkę i
wśliznął się pod prześcieradła, nasłuchując monotonnych kroków. Tak,
pomyślał, nie wystarczy poznać prawdę.
Trzeba jeszcze nauczyć się z nią żyć.
W pokoju znajdującym się tuż pod sypialnią Sandoza ojciec generał
Towarzystwa Jezusowego również usłyszał nagły, zduszony krzyk,
oznajmiający nadejście demona, który władał nocami Emilia. W
przeciwieństwie do brata Edwarda, Vincenzo Giuliani nie wstawał już,
by spieszyć z pomocą Sandozowi, ale dobrze pamiętał jego twarz w
takim momencie, twarz człowieka ogarniętego dziką trwogą, starającego
się za wszelką cenę odzyskać panowanie nad sobą.
Strona 4
Vincenzo Giuliani, prowadząc przez wiele miesięcy dochodzenie w
sprawie przyczyn niepowodzenia pierwszej jezuickiej misji na Rakhat,
był pewny, że gdyby tylko udało się nakłonić Emilia Sandoza do
opowiedzenia, co wydarzyło się na owej dalekiej planecie, problem
zostałby rozwiązany i Emilio odzyskałby spokój. Ojciec generał był
administratorem, ale był też kapłanem. Wierzył, że takie wyznanie jest
niezbędne – dla Towarzystwa Jezusowego i dla samego Sandoza – aby
stawić czoło faktom. I tak, stosując nacisk bezpośredni i pośredni,
łagodny i brutalny, sam i przy pomocy innych, doprowadził wreszcie
Emilia Sandoza do krytycznego momentu, w którym prawda mogła go
wyzwolić.
Przez cały czas Sandoz utrudniał im zbliżenie go do tego momentu:
żaden kapłan, bez względu na to, w jak głębokiej pogrążony rozpaczy,
nie chce nikogo zgorszyć. Vincenzo Giuliani był jednak przekonany, że
potrafi przeanalizować i naprawić błąd, zrozumieć przyczynę klęski i
wybaczyć, usłyszeć wyznanie winy i rozgrzeszyć.
Nie był jednak przygotowany na niewinność.
„Wiecie, o czym pomyślałem tuż przed tym, jak zostałem
wykorzystany po raz pierwszy? Że jestem w rękach Boga”, powiedział
Emilio owego złotego, sierpniowego popołudnia, kiedy jego opór został
wreszcie przełamany. „Kochałem Boga i zawierzyłem Jego miłości.
Zadziwiające, prawda? Pozbyłem się woli, wyrzekłem się wszelkiej
obrony. Nie pozostało nic pomiędzy mną a tym, co miało się stać. Nic,
prócz miłości Boga. I zostałem zgwałcony. Byłem nagi przed Bogiem i
zostałem zgwałcony”.
Dlaczego tak łatwo myśleć źle o innych? Co sprawia, że czynimy to
z taką ochotą?
Strona 5
Zawiedziony idealizm? Sami sobie sprawiamy zawód, a potem
rozglądamy się wokoło, szukając podobnych przypadków, żeby się
upewnić: nie tylko ja.
Emilio Sandoz nie był człowiekiem bez grzechu; przeciwnie, czuł się
bardzo winny, a jednak… Powiedział im: „Bo jeśli to Bóg wiódł mnie,
krok po kroku, bym Go pokochał, jeśli przyjmę, że prawdziwe było to
piękno, prawdziwy ten zachwyt, to i cała reszta jest wolą Boga, a to, moi
panowie, rodzi straszliwą gorycz. Ale jeśli jestem tylko oszukaną małpą,
która zbyt poważnie potraktowała mnóstwo starych baśni, to ja sam
sprowadziłem to wszystko na siebie i na moich towarzyszy. Biorąc pod
uwagę te okoliczności, dochodzę do wniosku, że problem ateizmu
polega na tym, że mogę oskarżać tylko samego siebie. Gdybym jednak
zechciał uwierzyć, że Bóg jest niegodziwy, to pozostawałoby mi na
pociechę nienawidzić Boga”.
Jeśli Sandoz został oszukany, myślał Vincenzo Giuliani, wsłuchując
się w monotonne kroki nad sobą, to co można powiedzieć o mnie? A
jeśli nie, to kim właściwie jest Bóg?
Strona 6
1
NEAPOL
wrzesień 2060
Celestina Giuliani poznała słowo „oszczerstwo” na chrzcie swojej
kuzynki. Z całej uroczystości zapamiętała głównie to słowo – i
mężczyznę, który płakał.
Podobał jej się kościół, podobały śpiewy, ale niemowlę ubrano w jej
sukienkę, a z tym już trudno było się pogodzić. Nikt nie pytał Celestiny
o pozwolenie, a uczono ją, że niczego nie wolno brać bez pytania. Mama
wyjaśniła jej, że wszystkie dzieci z rodziny Giulianich mają na sobie tę
sukienkę podczas chrztu i pokazała jej rąbek, na którym wyhaftowane
było imię Celestiny.
– Widzisz, cara? Tu jest twoje imię, a tutaj imię twojego tatusia i
cioci Carmelli, i twoich kuzynów, Roberta, Anamarii, Stefana. Teraz
kolej na tego nowego dzidziusia.
Celestinę nie bardzo to przekonało. Nadąsana, uznała, że ten
dzieciak wygląda jak dziadzia w ślubnej sukni.
Strona 7
Znudzona ceremonią, zwiesiła głowę i zaczęła kołysać rękami,
obserwując falowanie swojej spódniczki. Co jakiś czas zerkała na
mężczyznę z dziwnymi urządzeniami przy rękach, który stał samotnie w
kącie kaplicy. „To ksiądz, tak jak kuzyn dziadka Giulianiego, don
Vincenzo”, wyjaśniła jej mama, zanim ruszyli do kościoła. „Był bardzo
długo chory i jego ręce są jeszcze niesprawne, więc ma takie urządzenia,
żeby łatwiej poruszać palcami. Nie gap się tak, carissima, to nieładnie”.
Celestina przestała się przyglądać, ale co jakiś czas zerkała na niego
z zaciekawieniem.
W przeciwieństwie do wszystkich obecnych, mężczyzna nie był
wpatrzony w niemowlę, a raz, gdy akurat na niego zerknęła, spojrzał na
nią. Te dziwne urządzenia wyglądały przerażająco, ale on sam nie
sprawiał takiego wrażenia. Większość dorosłych śmieje się twarzą, ale
ich oczy mówią: „Idź i pobaw się!” Natomiast ten człowiek miał na
pewno roześmiane oczy.
Niemowlę wierciło się i płakało, aż wreszcie Celestina poczuła coś
nieprzyjemnego.
– Mamo! – zawołała przerażona. – Ten dzidziuś…
– Ciiicho, cara! – szepnęła dość głośno matka, a wszyscy dorośli
roześmiali się, nawet don Vincenzo, który miał na sobie długą czarną
suknię, tak jak ów mężczyzna z protezami, i oblewał wodą główkę
niemowlęcia.
Kiedy wszystko się skończyło, wyszli z ciemnego kościoła na
słońce.
– Ale… mamo, ten dzidziuś zrobił kupkę! – upierała się Celestina,
kiedy czekali na auto u stóp schodów. – Narobił w moją sukienkę!
Wszystko zabrudził!
Strona 8
– Celestino – upomniała ją łagodnie matka – ty też kiedyś to robiłaś!
Dzidziuś ma pieluszki. Ty też je nosiłaś, pamiętasz?
Celestina otworzyła szeroko buzię. Wszyscy dorośli wybuchnęli
śmiechem. Wszyscy prócz tego z protezami, który stał tuż przy niej.
Pochylił się, a na jego twarzy malowało się takie samo oburzenie jak na
jej buzi.
– To oszczerstwo! – krzyknęła, powtarzając to, co do niej szepnął.
– Potworna kalumnia! – potwierdził z oburzeniem, prostując się, a
jeśli nawet Celestina nie zrozumiała żadnego z tych słów, wiedziała, że
ma w nim sprzymierzeńca.
Później wszyscy poszli do domu cioci Carmelli. Celestina jadła
biszkoptowe ciasto, namówiła wujka Paola, żeby ją pobujał na huśtawce,
piła też wodę z bąbelkami, co było dla niej wielkim przeżyciem, bo
zwykle jej na to nie pozwalano, mówiąc, że od tego robią się słabe kości.
Nie chciała bawić się z kuzynami, bo wszyscy byli od niej starsi, a
Anamaria zawsze była mamusią, więc Celestina musiała być dzieckiem,
co było nudne. Kiedy zaczęła tańczyć pośrodku kuchni, babcia
powiedziała jej, że jest śliczna, a mama, żeby poszła sobie obejrzeć
świnki morskie.
Zaczęła marudzić, więc mama zaprowadziła ją do sypialni i położyła
do łóżka. Przez chwilę siedziała przy niej, nucąc kołysankę. Celestina
prawie już spała, kiedy matka wyciągnęła chustkę i głośno wydmuchała
nos.
– Mamo, dlaczego tatuś dzisiaj nie przyszedł?
– Był zajęty, cara – odpowiedziała Gina Giuliani. – A teraz już śpij.
Strona 9
Obudziły ją głośne pożegnania: kuzynowie, ciocie, wujkowie,
dziadkowie, babcie i przyjaciele rodziny wykrzykujący ciao i buena
fortuna do niemowlęcia i jego rodziców.
Celestina wstała i skorzystała z toalety, co przypomniało jej o
„oszczerstwie”, a potem wyszła na loggię, zastanawiając się, czy będzie
mogła zabrać parę balonów do domu. Stefano wrzeszczał i płakał.
– Wiem, wiem – mówiła ciocia Carmella – było bardzo miło i trudno
rozstać się ze wszystkimi, ale przyjęcie już się kończy.
Wujek Paolo tylko podniósł Stefana wysoko i uśmiechał się, nic nie
mówiąc.
Żaden z dorosłych, zaaferowanych tym napadem złego humoru
niemowlęcia, nie zauważył stojącej w drzwiach Celestiny. Jej matka
pomagała cioci Carmelli zmywać naczynia w kuchni.
Dziadkowie byli na dziedzińcu, żegnając gości. Uwaga wszystkich
pozostałych skupiona była na małym Stefano, który wrzeszczał i
wierzgał nogami w ramionach ojca. Tylko Celestina zauważyła zmianę
w twarzy don Vincenza. A zdarzyło się to tuż po tym, kiedy spojrzała na
mężczyznę z protezami na rękach i zobaczyła, że on płacze.
Celestina widziała już, jak płacze jej matka, ale nie wiedziała, że
mężczyźni też płaczą.
Przestraszyła się, ponieważ było to bardzo dziwne, ponieważ była
głodna, ponieważ polubiła tego człowieka, który stanął po jej stronie, i
ponieważ nie płakał tak, jak wszyscy, których znała.
Ten człowiek płakał z otwartymi oczami; łzy spływały po jego
nieruchomej twarzy.
Strona 10
Usłyszała trzask drzwi samochodowych, a potem szmer opon na
żwirze. W tym momencie matka spojrzała na nią sponad stołu. Uśmiech
zamarł na twarzy Giny, kiedy jej wzrok powędrował za spojrzeniem
córki. Patrząc na dwóch kapłanów, powiedziała coś cicho do szwagierki.
Carmella zebrała stos talerzy i idąc do kuchni, podeszła do don
Vincenza.
– Sypialnia jest na końcu korytarza – powiedziała. – Nikt nie będzie
wam tam przeszkadzał.
Celestina odeszła na bok, kiedy don Vincenzo ujął płaczącego
mężczyznę pod ramię i wprowadził do domu, kierując się ku pokojowi
Carmelli.
– Tak właśnie było? – usłyszała głos don Vincenza, kiedy koło niej
przechodzili. – Opierałeś się, a ich to bawiło?
Celestina poszła za nimi, szeleszcząc haftowanymi bufkami
skarpetek. Drzwi sypialni nie były do końca zamknięte i zajrzała do
środka. Mężczyzna z protezami siedział w fotelu w rogu pokoju. Don
Vincenzo stał w pobliżu i w milczeniu patrzył przez okno na trawnik. To
podłe, pomyślała Celestina. Don Vincenzo jest podły! Nie znosiła, kiedy
nikt nie zwracał uwagi na jej płacz.
Mężczyzna zobaczył ją, kiedy weszła do sypialni, i wytarł twarz
rękawem.
– O co chodzi? – zapytała, podchodząc bliżej. – Dlaczego płaczesz?
Don Vincenzo zamierzał coś odpowiedzieć, ale mężczyzna
potrząsnął głową i rzekł:
– To nic, cara. Ja tylko coś sobie przypomniałem… coś złego, co
kiedyś mi się przydarzyło.
– Co ci się stało?
Strona 11
– Pewni… ludzie skrzywdzili mnie. To było dawno temu – zapewnił
ją, kiedy jej oczy zrobiły się okrągłe, bo pomyślała, że ci źli ludzie są
wciąż w domu. – To było dawno, kiedy byłaś bardzo mała, ale ja wciąż
to pamiętam.
– Czy ktoś cię pocałował?
– Mi scuzi? – Zamrugał, a don Vincenzo wyprostował się i zamarł.
– Żebyś poczuł się lepiej – wyjaśniła.
Mężczyzna uśmiechnął się łagodnie oczami.
– Nie, cara. Nikt mnie nie pocałował, żebym się poczuł lepiej.
– Mogę cię pocałować.
– Byłoby mi bardzo miło – odpowiedział z powagą. – Może poczuję
się lepiej.
Wychyliła się i pocałowała go w policzek. Jej kuzyn Roberto, który
miał dziewięć lat, twierdził, że całowanie to głupota, ale Celestina tak
nie sądziła.
– To nowa sukienka – oświadczyła. – Poplamiła się czekoladą.
– Ale wciąż jest bardzo ładna. I ty też.
– Cece ma małe. Chcesz je zobaczyć? – Mężczyzna spojrzał na don
Vincenza, a ten wyjaśnił:
– Cece to świnka morska. Świnki morskie wciąż mają małe.
– Ach! Si, cara. Bardzo bym chciał je zobaczyć.
Wstał, a ona podeszła, aby wziąć go za rękę i poprowadzić, ale
przypomniała sobie o jego protezach.
– Co ci się stało w ręce? – zapytała, ciągnąc go za rękaw.
– To był wypadek, cara. Nie przejmuj się. Tobie się to nie przydarzy.
– Czy to boli? – usłyszał Vincenzo Giuliani, kiedy dziewczynka
prowadziła już Emilia Sandoza korytarzem.
– Czasami – odpowiedział Sandoz. – Dzisiaj nie.
Strona 12
Drzwi trzasnęły i ich głosy ucichły. Vincenzo Giuliani podszedł do
okna, wsłuchując się w wieczorne brzęczenie cykad i obserwując
Celestinę ciągnącą Emilia do zagrody ze świnkami morskimi.
Koronkowe majteczki wystawały spod sukienki, kiedy przechyliła się
nad drucianym ogrodzeniem, aby chwycić jedną z małych świnek i
podać ją Sandozowi, który usiadł z uśmiechem na trawie. Czarno-
srebrna grzywa włosów rozsypała się ponad wydatnymi indiańskimi
kośćmi policzkowymi, kiedy podziwiał zwierzątko złożone przez
Celestinę na jego podołku.
Czterech kapłanów musiało przez osiem miesięcy wywierać na
Emilia Sandoza niesamowity nacisk, żeby go zmusić do ujawnienia tego,
co Celestina wyciągnęła z niego w ciągu dwóch minut. Najwidoczniej
czasami najlepiej się do tego nadaje czteroletnia dziewczynka, pomyślał
ojciec generał z ironią.
Żałował, że nie widzi tego Edward Behr.
***
W tym czasie brat Edward był w swoim pokoju, w jezuickim domu
rekolekcyjnym w pobliżu Neapolu, jakieś cztery kilometry od tego
miejsca. Wciąż nie mógł się nadziwić, że ojciec generał wybrał chrzciny
jako pretekst do wprowadzenia Emilia po raz pierwszy między ludzi.
– Ojciec chyba żartuje! – zawołał brat Edward, gdy się o tym
dowiedział. – Chrzciny! Ojcze generale, chrzciny to chyba ostatnia
rzecz, jakiej Emilio Sandoz teraz potrzebuje!
Strona 13
– To rodzinna uroczystość, Ed. Bez prasy, bez żadnej pompy.
Dobrze mu to zrobi! Jest już dość silny…
– Może fizycznie, ale emocjonalnie w ogóle nie jest do tego
przygotowany. Potrzebuje czasu! – upierał się brat Edward. – Żeby się
pozłościć. Żeby popłakać, pożałować! Ojcze generale, nie można
przyspieszać…
– Podjedź przed wejście frontowe o dziesiątej, Edwardzie. Bardzo ci
dziękuję – odpowiedział ojciec generał z łagodnym uśmiechem, kończąc
sprawę.
Brat Edward zawiózł obu kapłanów do kościoła, po czym wrócił do
domu rekolekcyjnego, gdzie przesiedział jak na szpilkach do trzeciej po
południu. Wówczas uznał, że powinien już po nich wrócić. Trzeba mieć
spory zapas czasu na kontrole bezpieczeństwa, powiedział sobie. Bez
względu na to, czy kierowcą był ktoś dobrze ochronie znany, żaden
samochód nie mógł się zbliżyć do majątku Giulianiego albo do samego
domu rekolekcyjnego, nie podlegając skrupulatnym i wielokrotnym
kontrolom śniadych, podejrzliwych ochroniarzy i ich wielkich, bystrych
psów, wytresowanych do wykrywania materiałów wybuchowych i złej
woli. Edward zaplanował więc czterdzieści pięć minut na podróż, która
normalnie zajęłaby mu dziesięć minut.
I rzeczywiście – wzdłuż drogi biegnącej równolegle do morza był
wielokrotnie zatrzymywany, przepytywany, obwąchiwany i sprawdzany.
Kiedy przy bramie majątku po raz czwarty przestudiowano jego kartę
identyfikacyjną i obejrzano podwozie za pomocą specjalnego lustra,
uznał, że nie jest to czas zupełnie stracony. Z zachowania psów
dowiedział się, na przykład, gdzie taki korpulentny mężczyzna jak on
mógłby ukryć broń.
Strona 14
Mimo uzasadnionych wątpliwości co do uczciwości neapolitańskich
krewnych ojca generała, dobrze było wiedzieć, że Emilio Sandoz jest tak
skrupulatnie chroniony. W końcu pozwolono bratu Edwardowi wjechać
na wewnętrzną drogę podjazdową wiodącą do największego z kilku
budynków widocznych od bramy frontowej. Loggia przystrojona była
kwiatami i balonami. Brat Edward nie dostrzegł nigdzie Emilia, ale po
chwili od niewielkiej grupy ludzi odłączył ojciec generał w towarzystwie
młodej blondynki. Pomachał Behrowi, a potem zawołał coś w kierunku
domu.
Wkrótce pojawił się Emilio. Wyglądał na bardzo zmęczonego, ale
trzymał się prosto – posępny amalgamat indiańskiej wytrzymałości i
hiszpańskiej dumy. Przy jego boku kroczyła mała dziewczynka w
wybrudzonej wizytowej sukience.
– Wiedziałem! – mruknął brat Edward ze złością. – Ma już dosyć!
Wziąwszy tak głęboki oddech, na jaki tylko pozwalała mu astma,
brat Edward wygramolił się z samochodu i obszedł go, aby otworzyć
drzwi ojcu generałowi i Sandozowi, podczas gdy Giuliani żegnał się z
gospodynią i gośćmi. Mała dziewczynka coś powiedziała i brat Edward
jęknął, widząc, że Emilio klęka, by ją uściskać. Pomimo, a raczej z
powodu czułości tego pożegnania, brat Edward nie był zaskoczony cichą
wymianą zdań między dwoma kapłanami, kiedy już szli do samochodu.
– …jeśli zrobisz mi to jeszcze raz, ty skurczybyku. Do cholery, Ed,
odwal się! – warknął Sandoz, wspinając się na tylne siedzenie. – Sam
potrafię zamknąć drzwi.
– Tak jest, ojcze. Przepraszam, ojcze – odpowiedział brat Edward,
wycofując się szybko na swoje miejsce przy kierownicy, ale i tak myślał
swoje. Najważniejsze to robić co trzeba i mieć rację, pomyślał.
Strona 15
– Jezu, Vince! Dzieciaki i niemowlęta! – warknął Sandoz, kiedy
ruszyli. – I to miało mi dobrze zrobić?
– I to ci dobrze zrobiło – odparł ojciec generał. – Emilio, trzymałeś
się nieźle aż do końca…
– Koszmary to za mało? Próbujemy wywoływać widma z
przeszłości?
– Sam powiedziałeś, że chcesz żyć samodzielnie – tłumaczył mu
cierpliwie ojciec generał. – Takie rzeczy będą na porządku dziennym.
Musisz się nauczyć, jak…
– A kim ty, do cholery, jesteś, żeby mi mówić, czego mam się
nauczyć? Kurwa, jeśli to mi się zacznie robić na jawie, to…
Edward wzdrygnął się na te słowa i spojrzał w lusterko, kiedy
Sandozowi załamał się głos.
Płacz, pomyślał. To lepsze od bólu głowy. Nie duś tego w sobie,
płacz. Lecz Sandoz umilkł i spoglądał przez okno, wściekły, ale nieskory
do płaczu.
– Na świecie jest obecnie około sześciu miliardów ludzi poniżej
piętnastu lat – oświadczył spokojnie ojciec generał. – Trudno ci będzie
uniknąć spotkania z dziećmi. Jeśli nie jesteś w stanie temu sprostać w
tak kontrolowanym środowisku jak dom Carmelli…
– Quod erat demonstrandum – przerwał mu Sandoz z goryczą.
– …to może jednak powinieneś rozważyć możliwość pozostania
wśród nas. Jako lingwista, jeśli niejako kapłan.
– Ty przebiegły, stary skurczybyku. – Sandoz roześmiał się: krótki,
twardy dźwięk. – Zrobiłeś mi to umyślnie.
Strona 16
– Nie zostaje się generałem Towarzystwa Jezusowego, będąc tępym
skurczybykiem – odpowiedział łagodnie Vince Giuliani i ciągnął dalej z
poważną twarzą: – Tępe skurczybyki stają się słynnymi lingwistami i
dają dupy na innej planecie.
– Jesteś zazdrosny. Kiedy ostatnio dawałeś dupy?
Brat Edward skręcił w lewo na nadmorską drogę. Dobrze wiedział,
że Emilio blefuje, ale stosunki łączące tych dwóch mężczyzn wprawiały
go w zdumienie. Vincenzo Giuliani urodził się w bogatej i
uprzywilejowanej rodzinie. Był historykiem i politykiem cieszącym się
międzynarodowym uznaniem, a w wieku siedemdziesięciu dziewięciu
lat wciąż miał sprawne ciało i umysł. Emilio Sandoz był nieślubnym
dzieckiem Portorykanki, która miała romans, gdy jej mąż siedział w
więzieniu za handlowanie tymi samymi substancjami, na których
wzbogaciły się wcześniejsze pokolenia rodu Giulianich. Ci dwaj
mężczyźni spotkali się ponad sześćdziesiąt lat temu w seminarium
duchownym. A jednak Sandoz miał teraz zaledwie około czterdziestu
sześciu lat. Jednym z wielu dziwacznych aspektów jego sytuacji było to,
że spędził trzydzieści cztery lata, podróżując z szybkością znacznie
zbliżoną do prędkości światła – do Alfy Centaura i z powrotem. Dla
Sandoza minęło zaledwie sześć lat, odkąd opuścił Ziemię. Były to
niewątpliwie trudne lata, ale nie sposób ich porównać z latami, jakie
przeżył Vince Giuliani, jego przełożony, teraz starszy od Emilia o
kilkadziesiąt lat i starszy rangą o dobre kilka poziomów jezuickiej
struktury władzy.
– Emilio, proszę cię tylko, żebyś z nami pracował – powiedział
Giuliani.
Strona 17
– Dobrze już, dobrze! – zawołał Emilio, zbyt zmęczony, by się
sprzeczać. I o to niewątpliwie chodziło, pomyślał brat Edward, mrużąc
oczy. – Ale, do cholery, na moich warunkach.
– Mianowicie?
– W pełni zintegrowany system analizy dźwięków połączony z
komputerem centralnym. Sterowany głosem. – Brat Edward spostrzegł
w lusterku, że Giuliani kiwnął głową. – Prywatne studio – ciągnął
Emilio. – Nie mogę już używać klawiatury, a nie będę pracować, kiedy
mogą mnie podsłuchać inni ludzie.
– Co jeszcze? – zapytał Giuliani zachęcającym tonem.
– Niech załadują do mojego systemu wszystkie rakhatańskie
pieśni… wszystko, co wychwyciły radioteleskopy od 2019 roku. I
wszystko, co załoga Stelli Maris przekazała radiem z Rakhatu. – Znowu
zgoda. – Asystent. Mówiący od urodzenia językiem dene albo
węgierskim. Albo baskijskim. I dodatkowo płynnie łaciną lub
angielskim. Albo hiszpańskim. Obojętnie którym.
– Co jeszcze?
– Chcę żyć sam. Wstawcie mi łóżko do szopy z narzędziami. Albo
do garażu. Obojętnie. Nie proszę o osobny dom, Vince. Po prostu chcę
być sam. Żadnych dzieciaków, żadnych niemowląt.
– Co jeszcze?
– Publikacja. Wszystkiego. Wszystkiego, co wysłaliśmy na Ziemię.
– Z wyjątkiem lingwistyki – odpowiedział Giuliani. – Socjologia,
biologia, tak. Lingwistyka, nie.
– W takim razie po co to wszystko? – krzyknął Emilio. – Po jaką
cholerę ja to robię?
Strona 18
Ojciec generał nawet na niego nie spojrzał. Patrzył przez okno na
archipelag Campano, obserwując, jak „rybackie” kutry camorry
patrolują Zatokę Neapolitańską, wdzięczny za ich ochronę przed
rekinami z mediów, którzy zrobiliby wszystko, by przeprowadzić
wywiad z tym małym, przygarbionym człowiekiem siedzącym obok
niego: kapłanem, męską dziwką i zabójcą dzieci, Emiliem Sandozem.
– Robisz to ad maiorem Dei gloriam, o ile mi wiadomo –
odpowiedział niefrasobliwym tonem. – Jeśli większa chwała Boża nie
jest już dla ciebie wystarczającym motywem, możesz uznać, że
pracujesz na mieszkanie i utrzymanie, zapewniane ci gratis przez
Towarzystwo Jezusowe, razem z całodobową ochroną, systemem
analizy dźwięków i asystentem. Mechanizm twoich protez to nie
błahostka, Emilio. To wszystko kosztowało nas ponad sześć milionów,
licząc tylko rachunki szpitalne i obsługę medyczną. To są pieniądze,
które wydaliśmy. Już ich nie mamy. Towarzystwo jest prawie
bankrutem. Starałem się nie wtajemniczać cię w te sprawy, ale od czasu,
jak wystąpiłeś, zrobiło się jeszcze gorzej.
– Więc dlaczego po prostu nie wykopiecie mojego tak kosztownego
tyłka? Mówiłem ci od samego początku, Vince, możecie mnie policzyć
na straty…
– Bzdura – warknął Giuliani, a Edward Behr napotkał jego
spojrzenie w lusterku. – Jesteś dodatnią wartością po stronie naszych
aktywów, którą zamierzam teraz skapitalizować.
– Cudownie! A co chcesz za mnie kupić?
Strona 19
– Przejazd komercyjnym pojazdem kosmicznym na Rakhat dla
naszych czterech kapłanów mówiących biegle językami K’san i ruanja
dzięki programom Sandoza i Mendes, które są wyłączną własnością
Towarzystwa Jezusowego. – Vincenzo Giuliani spojrzał na Sandoza,
który przymknął powieki, chroniąc oczy przed światłem. – Możesz
odejść w każdej chwili, Emilio. Ale dopóki przebywasz wśród nas, na
nasz koszt, pod naszą opieką…
– Towarzystwo ma monopol na dwa rakhatańskie języki. Chcecie,
żebym wyszkolił tłumaczy.
– Których wykorzystamy w sprawach ekonomicznych, naukowych
lub dyplomatycznych, dopóki będziemy mieć ten monopol. Pomoże to
nam odzyskać straty poniesione przy organizacji pierwszej wyprawy na
Rakhat i pozwoli na kontynuowanie pracy rozpoczętej przez waszą
załogę, requiescant in pace. Bracie Edwardzie, proszę się zatrzymać.
Edward Behr zatrzymał samochód i sięgnął do skrytki po pojemnik
ze strzykawką, sprawdziwszy wskaźnik dozowania, zanim wysiadł.
Kiedy okrążył wóz, Giuliani klęczał już przy Sandozie na skraju drogi,
podtrzymując go, gdy ten wymiotował w przydrożne chwasty.
Edward przycisnął dozownik do szyi Sandoza.
– Zadziała po paru minutach, ojcze.
Byli w polu widzenia dwóch uzbrojonych kamorrystów. Jeden z nich
zbliżył się, ale Giuliani potrząsnął głową i mężczyzna wrócił na swój
posterunek. Emilio zwymiotował ponownie, po czym wyprostował się,
wyczerpany i rozczochrany, przymykając oczy, bo migrena powodowała
zaburzenia widzenia.
– Jak ona miała na imię, Vince?
– Celestina.
Strona 20
– Nie wrócę tam. – Już prawie zasypiał. Lek, podawany dożylnie,
niemal zawsze zwalał go z nóg. Nikt nie wiedział dlaczego; jego stan
fizjologiczny wciąż nie był normalny. – Boże – wymamrotał – nie rób
mi tego znowu. Dzieciaki i niemowlęta. Nie rób mi tego więcej…
Brat Edward napotkał spojrzenie ojca generała.
– To była modlitwa – powiedział stanowczo kilka minut później.
– Tak – zgodził się Vincenzo Giuliani.
Teraz skinął na kamorrystów i cofnął się, kiedy jeden z nich wziął
Sandoza na ręce jak dziecko i umieścił z powrotem w samochodzie.
– Tak – powtórzył. – Obawiam się, że to była modlitwa.
Brat Edward zatelefonował, żeby uprzedzić portiera o sytuacji.
Kiedy wjechał na podjazd przed wielkim, kamiennym budynkiem,
otoczonym bujnymi drzewami, i zaparkował przed frontowym wejściem,
czekały już na nich nosze.
– Jeszcze za wcześnie – ostrzegał brat Edward, kiedy on i ojciec
generał obserwowali, jak przenoszą Emilia do sypialni i układają w
łóżku. – Jeszcze nie jest na to gotów. Za ostro go ojciec przyciska.
– Ja go przyciskam, a on się cofa. – Giuliani przygładził dłońmi
miejsce na głowie, gdzie powinny znajdować się włosy, których nie miał
już od paru dziesiątków lat. – Kończy mi się czas, Ed. Powstrzymuję
ich, jak mogę, ale chcę, żeby zabrali naszych ludzi. – Opuścił ręce i
popatrzył na zachodnie wzgórza. – Nas samych nie stać już na drugą
misję.
Brat Edward zacisnął wargi, potrząsnął głową i westchnął z lekkim
świstem. Późnym latem astma zawsze bardziej mu dokuczała.
– To niedobry układ, ojcze generale.