Martin Charles - Gdzie rzeka kończy swój bieg
Szczegóły |
Tytuł |
Martin Charles - Gdzie rzeka kończy swój bieg |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Martin Charles - Gdzie rzeka kończy swój bieg PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Martin Charles - Gdzie rzeka kończy swój bieg PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Martin Charles - Gdzie rzeka kończy swój bieg - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Charles Martin
Gdzie rzeka kończy
swój bieg
Dorota Malinowska- Grupińska
Strona 2
PRZEDMOWA
Nie mam najlepszych wspomnień z dzieciństwa. Chyba za wcześnie
doświadczyłem zbyt wielu nieodpowiednich rzeczy. Z tamtego czasu tylko
dwie zapamiętałem jako piękne. Moją mamę i brzeg tej rzeki. I zanim
dowiedziałem się, jak jest naprawdę, myślałem, że rzekę nazwano na cześć
mojej mamy.
Mężczyzna, który mieszkał z nami w naszej przyczepie kempingowej,
zawsze był wściekły. I bez przerwy palił. Nie wiem, dlaczego. Zapalał
jednego papierosa od drugiego, którego koniec jeszcze się żarzył. Zupełnie
jakby to były zimne ognie, które zresztą pasowały do jego oczu. Nigdy mnie
LR
nie uderzył, przynajmniej zbyt mocno, ale to, co mówił, raniło moje uszy.
Mama powtarzała, że to przez diabła w butelce, ale nie wydaje mi się, by
podłość się piło. Można — jak twierdzi wielu — próbować ją utopić, ale
doświadczenie podpowiada mi, że to bardzo dobry pływak. Dlatego siedzi w
butelkach. Żeby przed nim uciec, ona i ja, przybyliśmy właśnie tutaj. Ona
mówiła, że to z powodu mojej astmy. Ale ja wiedziałem swoje. Moją astmę
mogła wykończyć jedynie śmierć.
T
Z cegłą ugniatającą klatkę piersiową każdy oddech przypominał wciąganie
powietrza przez węża ogrodowego. Z tego też powodu trudno było wydusić
ode mnie, co czuję lub myślę. Mówiłem jej tylko: „Zapomnij o uczuciach.
Zostawmy je na potem. Daj mi lepiej trochę powietrza". Pomiędzy mężczyzną
z butelką, salbutamolem (lek stosowany przy astmie oskrzelowej) a
spazmatycznym kaszlem nie mogłem nie odczuwać wstrząsów, może dlatego
przestałem łączyć usta z sercem. Coś we mnie zostało rozdzielone.
Żyłem w kawałkach.
Może w wyspach byłoby tu nawet odpowiedniejszym słowem. Bo kiedy
wpełzałem w siebie i rozglądałem się dookoła, nie widziałem całości. Ani
tego, co najważniejsze. Widziałem tylko kontynent pocięty i poćwiartowany,
Strona 3
a każda jego część odpływała gdzieś daleko bez celu. W pamięci mam zdjęcia,
na których kra lodowa koło bieguna wyglądała dokładnie tak samo. Jakby
zaraz miała gdzieś odpłynąć.
Gdy miałem jakieś pięć lat, zacząłem nosić na głowie kask. Trwało to
niemal trzy lata. I nosiłem go nawet wtedy, gdy nie jechałem na rowerze, a
ponieważ moje wargi od czasu do czasu robiły się niebieskie, wołali na mnie
„Smerf". Krótko mówiąc, z uwagi na chorobę nie mogłem się dużo ruszać i
moje dzieciństwo było raczej do chrzanu. Ale mama kupiła mi farby i w nich
znalazłem ucieczkę, malując świat taki, w jakim chciałbym żyć.
Nad rzeką mieliśmy ławkę, na której wieczorami siadaliśmy. Zazwyczaj
korzystaliśmy z niej wtedy, gdy potok jego słów i widok nieustannie
żarzącego się papierosa wyganiał nas na dwór. Siadaliśmy tam tak często, że
LR
drewno stało się całkiem gładkie. Pewnego wieczoru, miałem wtedy chyba
dziesięć lat, zastanowiło mnie coś w jego gadaninie, więc zapytałem:
— Mamo, co to jest „łatwa kobieta"?
Ona także uciekała przed jego słowami, ale odparła:
— Gdzie to słyszałeś?
Pokazałem głową.
T
— Od tej grubej kobiety, tam.
Skinęła.
— Kochanie... wszyscy błądzimy.
— Ty też?
Dotknęła czubka mojego nosa palcem.
— Kiedy jestem z tobą, to nie.
Potem mnie objęła.
Strona 4
— Ale tak naprawdę to nie jest ważne. Ważne jest, co robisz, kiedy
okazuje się, że zbłądziłeś.
Pamiętam, jak raz poprowadziła mnie przez las, posadziła na ławce i
szerokim ruchem dłoni wskazała na rozciągającą się przed nami rzekę.
— Doss... Bóg jest w tej rzece.
To był jeden z tych wieczorów, kiedy słońce wydaje się być zduszone
przez burzowe chmury. Ich krawędzie mają wtedy czerwoną barwę, gdy od
spodu są ciemnoniebieskie, a momentami prawie czarne. Widzieliśmy, jak
nadchodzi deszcz. Patrzyłem na brzeg rzeki, widziałem już pierwsze
zmarszczki na wodzie, obawiając się przez cały czas, że mój język znów
napęcznieje i zdrętwieje, co działo się zawsze, kiedy mdlałem z braku tlenu.
LR
— To wiele wyjaśnia — powiedziałem ponuro.
Odsunęła mi włosy z oczu, kiedy udało mi się zrobić
przez inhalator szybkie dwa wdechy.
— Co masz na myśli?
— Ze nie ma Go w przyczepie — wstrzymałem oddech.
T
Pokiwała głową.
— Ale był, kiedy przychodziłeś na świat.
Właśnie nauczyłem się przeklinać, więc spróbowałem, jak daleko mogę
się posunąć.
— Może. — Odkaszlnąłem i splunąłem. — Ale, niech to diabli, że teraz
Go tam nie ma.
Złapała palcami mój policzek i obróciła moją głowę w stronę wody.
— Doss Michaels.
— Słucham.
Strona 5
— Spójrz na powierzchnię wody.
Zgodziłem się posłusznie.
— Co tam widzisz?
— Czarną wodę — powiedziałem bardzo grubym, nie swoim głosem.
Uszczypnęła mnie mocniej.
— Nie bądź taki mądrala. Popatrz jeszcze raz.
— Małe rybki.
— Bliżej, na powierzchni.
Odczekałem chwilę, starając się skoncentrować.
LR
— Widzę drzewa, chmury... niebo.
— Jak to się nazywa?
— Odbicie.
Puściła mnie.
— Nie obchodzi mnie, w co wdepniesz, łażąc po tym świecie, pamiętaj
T
tylko, by nie ubłocić swego odbicia. Rozumiesz mnie?
Wskazałem na przyczepę.
— Ale on to robi i ty nic nie mówisz.
— To prawda. Ale jego już nie naprawię. A ty wciąż jesteś czysty.
— Dlaczego pozwalasz mu zostać?
Chwilę zastanawiała się w ciszy.
— Ponieważ ja mogę pracować tylko tyle, ile pracuję, a on — podała mi
inhalator — ma swoje zalety. — Znowu uniosła moją brodę. — Balsamie ty
mój, słyszysz mnie?
Strona 6
— Dlaczego mnie tak nazywasz?
Oparła się o mnie czołem.
— Bo goisz moje rany.
Mało wiedziałem o życiu, ale jedno wiedziałem na pewno: moja mama
była dobrą kobietą. Wskazałem na ulicę.
— Czy mogę teraz powiedzieć tej grubej babie, żeby się
chrzaniła?
Potrząsnęła głową.
— To nic nie pomoże.
— Dlaczego?
LR
Błyskawica przecięła niebo.
— Ponieważ cały ten jej tłuszcz to ból. — Znowu odsunęła mi włosy z
czoła. — Ostatnim razem... — zaczęła — słyszysz?
— Tak.
Upłynęło kilka minut. Powietrze stało się wilgotne, naładowane
T
elektrycznością. Pachniało deszczem.
— To, co potrafisz... co robisz za pomocą ołówka czy pędzelka... to coś
niezwykłego. — Przyciągnęła mnie bliżej. — Każdy półgłówek potrafi to
dostrzec. Ja ciebie tego nie nauczyłam. Przede wszystkim dlatego, że sama nie
umiem. Otrzymałeś to jako dar. I dlatego jesteś kimś specjalnym.
— Nie czuję się jak ktoś wyjątkowy. Zazwyczaj czuję się, jakbym zaraz
miał umrzeć.
Podciągnęła w górę spódnicę, żeby wytrzeć pot, który zebrał się jej na
nogach. Zardzewiałe ostrze przecięło zgrubiałą skórę nad jej piętą. Miała
paskudny ślad. Machnęła na to ręką, jakby na przekór całemu światu.
Strona 7
— Zycie nie jest łatwe — odezwała się po chwili. Przez większość czasu
jest raczej trudne. Rzadko ma sens. Im jesteś starszy, tym bardziej wystawia
cię na próby, stara się złamać, wykrwawić... — spróbowała się roześmiać, a
potem na krótko zamilkła. — Ludzie przychodzą nad tę rzekę z wielu powo-
dów. Niektórzy z nas kryją się tu, inni uciekają, jeszcze inni szukają spokoju...
Może chcą o czymś zapomnieć, złagodzić ból, ale... wszyscy przychodzimy
tutaj spragnieni. — Odsunęła mi znów włosy z oczu. — Ty jesteś jak ta rzeka.
Ludzie pragną tego, co potrafią twoje palce. Więc nie powstrzymuj ich. Nie
zmarnuj. I nie ubłoć. — Podrzuciła moją dłoń na swojej, a potem przyłożyła
swoje palce do moich. — Pozwól, by robiły to, do czego są stworzone... a
pewnego dnia ludzie ze wszystkich stron przyjdą, by pić z tej krynicy.
Położyła mi na kolanach blok, podała ołówek, a potem skierowała mój
wzrok na rzekę.
LR
— Widzisz?
— Tak, mamo.
— A teraz zamknij oczy. — Zrobiłem, o co prosiła. — Weź wdech tak
głęboki, jak tylko potrafisz. — Czy widzisz — zapytała — to, co maluje ci się
pod powiekami? — Przytaknąłem. — Teraz... — Włożyła ołówek w moją
T
dłoń i w tej właśnie chwili spadła pierwsza kropla. — Znajdź to, co sprawia,
że chcesz spojrzeć raz jeszcze... i to pokaż.
I dokładnie tak uczyniłem.
Tego wieczora długo oglądała rysunek. Cała jej twarz jakby ożyła.
— Obiecaj mi jeszcze coś — powiedziała nagle.
— Tak?
Spoglądała przez okno mojej sypialni na rzekę, która płynęła pod
płaszczem mgieł, nad którymi wisiały chmury.
— To, co nosisz w sobie... jest jak źródło, które bije gdzieś z głębin. To
słodka woda. Ale... — wtedy nie miałem pojęcia, o czym mówi. Patrzyłem
Strona 8
tylko na łzę, która spływała po jej policzku. — Czasami źródło wysycha. Jeśli
kiedyś zostaniesz zraniony i będziesz jednym wielkim bólem... i sięgniesz w
głąb siebie, i okaże się, że źródło wyschło... wtedy wrócisz tu... zanurzysz się
w tej rzece, by się z niej napić.
I tak zrobiłem.
LR
T
Strona 9
ROZDZIAŁ 1
30 MAJA
Pokonałem ostatni stopień prowadzący do mojego studia i wciągnąłem w
płuca zatęchły nieco zapach od kominka. Zastanawiałem się, ile czasu
potrzeba, by przypadkowy ogień strawił wszystko. Powiedziałbym, że ledwie
kilka minut. Skrzyżowawszy ręce, oparłem się o ścianę, spoglądając w te
wszystkie wlepione we mnie oczy. Abbie bardzo męczyła się, żebym
uwierzył. Nawet przejechała ze mną pół świata. A kiedy pokazywała mi
Rembrandta, klepała po ramieniu i powtarzała: „Ty też tak potrafisz". Więc
malowałem. Głównie twarze. To ziarno, które Abbie latami podlewała,
LR
zasiała kiedyś moja matka. Ale uczciwie stawiając sprawę, muszę przyznać,
że gdyby zdarzył się tu porządny ogień i straż pożarna byłaby opieszała,
więcej bym zarobił na polisie ubezpieczeniowej.
Przede mną widniało dziesięć lat mojej pracy. Wzdłuż ścian stało trzysta
zakurzonych obrazów. Oparte były jedne o drugie. Wszystkie to oleje na
płótnie. Patrzyłem na te twarze przyłapane w chwilach emocji rzadko
wyrażanych słowami. Kiedyś malowanie ich przychodziło mi tak łatwo.
T
Można powiedzieć wręcz: płynnie. Pamiętam chwile, kiedy nie mogłem się
doczekać, żeby tutaj przyjść, bo nie umiałem powstrzymać w sobie potrzeby
ich uwieczniania. Zdarzało się nawet, że cztery płótna powstawały w jednym
czasie. Pośród nich te malowane nocą, kiedy budziłem w sobie Wezuwiusza.
Teraz ostatnie lata mojego życia spoglądały na mnie. Kiedyś wszystkie te
obrazy wisiały w różnych galeriach Charlestonu, ale potem, powoli, kolejno,
zaczęły do mnie wracać. Samozwańczy krytycy sztuki pisali w lokalnych
gazetach, że moim pracom „brak oryginalności", że „nie ma w nich serca" lub,
to było moje ulubione, że „są nudne, nie czuć w nich ręki artysty lub
zrozumienia tematu".
Pewnie dlatego właśnie krytyków nazywa się krytykami.
Strona 10
Na sztalugach przede mną widniało rozpięte na blejtramie płótno.
Zakurzone, wypłowiałe od słońca i popękane. Puste.
Jak ja.
Wyszedłem przez okno, przeszedłem nieco skrajem dachu i wspiąłem się
po metalowej drabince na małą wieżyczkę. Pachniało solą. Popatrzyłem na
wodę. Jakaś mewa coś do mnie krzyknęła. Powietrze wyraźnie zgęstniało,
spowijało miasto niczym koc. Choć niebo było czyste, w powietrzu unosił się
zapach deszczu. Księżyc w pełni rzucał cienie na wodę uderzającą o betonowe
grodzie widoczne sto metrów dalej. Daleko na południowy wschód widniały
światła Fort Sumter. Nieopodal rzeki Ashley i Cooper łączyły swoje nurty.
Większość mieszkańców Charlestonu powie ci, że to one są źródłem Oceanu
Spokojnego. Dalej na północ widać zaś było wyspę Sullivan.To na jej plaże
LR
chodziliśmy, żeby popływać. Zamknąłem oczy, by usłyszeć echo naszego
śmiechu. ' Od tamtych chwil upłynęło trochę czasu.
Za mną rozciągało się „święte miasto" ze swymi wieżami odcinającymi się
od nocnego nieba. Przede mną natomiast rozłożył się mój cień. Rzucony na
dach, szarpał nogawki spodni, błagając, żebym się odwrócił, i ściągając mnie
w dół. Metalowe balustradki, jak ta, przy której stałem, projektował zgodnie z
ówczesną modą, jakieś pięćdziesiąt lat temu, sławny miejscowy architekt,
T
Philip Simmons. Teraz, w latach dziewięćdziesiątych, jego prace były już w
Charlestonie rzadkością. Lecz znowu stały się modne. A ta wieżyczka, rodzaj
bocianiego gniazda, gdzie można się było schować przed burzą, trafiła mi się
wraz z domem. W czasie trzynastu lat, które tu przeżyłem, te dziewięć
kwadratowych stóp było miejscem, z którego oglądałem w nocy świat. Moja
samotnia i miejsce ucieczek zarazem.
W kieszeni wibrował telefon. Spojrzawszy na wyświetlacz, rozpoznałem
numer z Teksasu.
— Słucham?
— Doss Michaels?
Strona 11
— Przy telefonie.
— Mówi Anita Becker, asystentka doktora Paula Virtha.
— Tak. — Czułem, że brak mi tchu. Tak wiele zależało od jej następnych
słów.
Przez chwilę nie odpowiadała.
— Zadzwoniłam, żeby powiedzieć... — wiedziałem, zanim padły słowa —
...że spotkała się rada nadzorcza i określono zakres badań. Jak na razie
bierzemy pod uwagę tylko przypadki podstawowe. Nie przerzuty. — Wiatr
zmienił się i okręcił skrzypiącym wiatrowskazem. Kogut wskazywał teraz na
południe. — W przyszłym roku, jeśli badania będę przebiegały tak, jak
sądzimy, zamierzamy poszerzyć je o badania nad nowotworami
LR
przerzutowymi... — jej głos odpłynął. A może to ja odpłynąłem. —
Wysyłamy list, w którym zalecamy, by Abbie się skontaktowała z doktorem
Plistem i doktorem Macklesem ze Sloan— Kettering...
— Dziękuję... bardzo. — Wyłączyłem telefon.
Rzecz w tym, że słowa zdrowaśki wiszą w powietrzu tak długo, aż spadną
wraz z ostatnim tchnieniem. Dlatego właśnie wzywa się Boga.
T
A w ogóle to nie do przyjęcia... To niemożliwe...
Telefon zadzwonił znowu, ale nie zwracałem na niego uwagi. Mijały
minuty, jednak on nie przestawał dzwonić. Spojrzałem na wyświetlacz:
„Doktor Ruddy".
— Cześć, Ruddy.
— Witaj, Doss — odezwał się jego cichy głos. Przygaszony. Potrafiłem go
sobie wyobrazić, jak pochyla się nad biurkiem, wspierając głowę na dłoni.
Usłyszałem skrzypienie jego krzesła.
— Mam tutaj wyniki analiz. Gdybyście we dwoje usiedli przy głośniku,
moglibyśmy je przegadać.
Strona 12
Jego głos powiedział mi wszystko.
— Ruddy, ona usnęła. Wreszcie. Wczoraj też spała. Może podasz je po
prostu mnie.
Zrozumiał, co chciałem mu powiedzieć. Był naszym prowadzącym
lekarzem od samego początku.
— Jasne. — Zamilkł na chwilę. — Hm, są... — zakrztusił się. — Doss...
tak mi przykro.
Przez chwilę wsłuchiwaliśmy się w swoje oddechy.
— Jak długo?
— Tydzień, może dwa. Dłużej, jeśli utrzymasz ją w pozycji
LR
horyzontalnej... i nieruchomo.
Spróbowałem się roześmiać.
— Wiesz przecież, że to się nie uda.
Zaczerpnął powietrza.
— No tak.
T
Wsunąłem telefon do kieszeni i podrapałem się po moim dwudniowym
zaroście. Spoglądałem na wodę, ale myślami byłem kilkaset mil stąd.
Z pustymi rękami i płucami wypełnionymi powietrzem tylko w połowie
wróciłem do pracowni, wchodząc do niej przez okno. Przesunąłem palcami po
drewnianej listwie biegnącej wzdłuż ściany, po czym zszedłem piętro niżej.
Schody były wąskie, zrobione z sosnowych desek. Każdy stopień o szerokości
dwunastu cali. Liczyły już sobie prawie dwieście lat i skrzypiały głośno,
przywołując historie o pijanych piratach, którzy niegdyś się na nich zataczali.
Podniosła powieki, choć wątpię, by to hałas ją obudził. Wojownicy nie
zasypiają pomiędzy kolejnymi rundami. Przez otwarte okno wpadł podmuch
wiatru, odświeżył nasz pokój, a na jej łydkach pojawiła się gęsia skóra.
Strona 13
Na schodach dały się słyszeć jakieś kroki, przeszedłem więc pokój i
zamknąłem drzwi do sypialni. Po chwili wróciłem i usiadłem przy niej.
Przykryłem wełnianym kocem jej nogi.
— Jak długo spałam? — wyszeptała.
Wzruszyłem ramionami.
— Od wczoraj?
— Prawie.
Lekarstwa pomagały uśmierzyć ból, ale nie mogliśmy powstrzymać
osłabienia. Godzinami leżała nieruchomo, prowadząc wewnętrzną batalię, w
której uczestniczyłem jako bezradny obserwator. Potem, z jakiegoś powodu,
LR
którego żadne z nas nie potrafiło wyjaśnić, doświadczała — czasami trwało to
moment, czasami nawet kilka dni — całkowitej jasności umysłu, ból
ustępował, a ona była taka jak niegdyś.
I znowu, prawie bez ostrzeżenia, cierpienie wracało, a jej udręka zaczynała
się od nowa. W takich chwilach uczymy się rozumieć różnicę między
zmęczeniem a wycieńczeniem. Sen łagodzi zmęczenie, ale wycieńczenie
trwa.
T
Odetchnęła głęboko, w powietrzu wciąż się unosił delikatny zapach jego
wody po goleniu. Uchyliłem okno.
— Był tutaj? — spytała, podnosząc brwi.
Spoglądałem na wodę. — Tak.
— Jak poszło?
— Właściwie jak zwykle.
— To chyba dobrze, co? O co chodziło tym razem?
— Chce — uniosłem dłonie, by palcami wykonać w powietrzu znak
cudzysłowu — cię przenieść.
Strona 14
— Gdzie? — podciągnęła się do pozycji siedzącej.
Kolejny cudzysłów.
— Do domu.
Potrząsnęła głową, wydychając powietrze, które wypełniło jej policzki.
— Jemu wydaje się, że to raz jeszcze dotyczy mojej matki. v Wzruszyłem
ramionami.
— Wyszedłeś?
— Nie, to on wyszedł.
— I?
LR
— Przyśle rano ludzi, którzy mają... „cię zabrać".
— Jakbym była workiem na śmieci.
Wskazała telefon.
— Podaj mi, proszę. Mam w nosie to, że siedzi koło prezydenta.
— Kochanie, nie pozwolę mu cię nigdzie zabrać. — Strzepnąłem plamkę
farby z parapetu.
T
Przysłuchiwała się krokom na dole.
— Zmiana?
Przytaknąłem, przyglądając się barce płynącej powoli rzeką Ashley.
— Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że z nimi też rozmawiał.
— Oczywiście, że tak. Naprawdę zaś wszystkich uspokoił. W zasadzie
przywołał ich do porządku. Uwielbiam sposób, w jaki daje ci to, co on chce,
żebyś miała, pod pozorem że jest to w twoim najlepiej pojętym interesie. —
Potrząsnąłem głową. — Taka niewielka manipulacja.
Strona 15
Oparła się o mnie nogą, używając jej jako dźwigni, żeby się przesunąć w
górę, tak by jej oczy znalazły się na wysokości moich. Kiedyś zgrabne uda,
teraz już tylko kościste kolana, cienkie żyły i patykowate golenie. Na lewym
biodrze, niegdyś zmysłowym pagórku, sterczała koszula nocna, opadająca
luźno. Po czterech latach choroby skóra była prawie przezroczysta, niczym
sprane, spłowiałe płótno, które wisiało na obojczykach jak na sznurze od
bielizny.
Szuranie na dole przeniosło się do kuchni. Popatrzyła na podłogę.
— To dobrzy ludzie — powiedziała. — Robią to każdego dnia. My
musimy zrobić to tylko raz.
— I raz wystarczy.
LR
Nasze łóżko było jednym z tych starych wspartych na czterech kolumnach.
Stanowiło jedną z rzeczy, na punkcie których kobiety z Południa mają fioła. Z
ciemnego mahoniu, cztery stopy ponad podłogą, ze schodkami po obu
stronach, żeby ułatwić wejście. Ale, jeśli spadłeś w nocy, mogłeś liczyć tylko
na pomoc Boga. Miało wszakże dwie zalety: ona w nim zasypiała, a jeśli ja
położyłem się obok, linia wzroku była ponad parapetem, tak że widziałem
charlestoński port.
T
Spoglądała przez okno, gdzie świat rozwijał się niczym mapa, zapalały się
czerwone i zielone światła nad kanałem. Właśnie zapaliło się czerwone. Jej
palce trafiły na moją rękę.
— Jak wygląda?
Poluzowałem chustkę, pozwalając jej opaść na ramiona.
— Piękna.
Przetoczyła się do mnie, oparła głowę na moim ramieniu i wsunęła palce
między guziki, bawiąc się włosami na piersi. Potrząsnęła głową.
— Trzeba sprawdzić — powiedziała — co jest z twoją głową.
Strona 16
— To zabawne. Twój ojciec powiedział mi dokładnie to samo.
Spoglądaliśmy na wodę, głaszcząc ją po szyi. Jakiś kuter wypływał na połów
krewetek. — A właściwie powtarza ci to od prawie czternastu lat.
— Może powinnam go posłuchać.
Światła na bomie kutra przesuwały się powoli na zachód. Gdy dotarł do
obszaru większych fał, wydawało się, że tnie ich powierzchnię.
Jej oczy były ciemne i zapadnięte, jakby obwiedzione cieniem do powiek.
— Obiecaj mi coś.
— Już to zrobiłem.
— Mówię poważnie.
LR
— Dobrze, pod warunkiem że nie będzie to dotyczyło twojego ojca.
Połączyła kciuk z palcem wskazującym i skubnęła jeden z włosów na
mojej klatce piersiowej.
— Hej — pomasowałem skórę w tym miejscu. — Nie mam ich znowu aż
tak wiele.
Jej palce, podobnie jak jej nogi, były długie. A teraz, gdy stały się takie
T
chude, wyglądały na jeszcze dłuższe. Wycelowała palcem w moją twarz.
— Skończyłeś? — Zatoczyła palcem kółko w wycięciu mojej koszuli. —
Bo już nie widzę żadnego.
To cała moja Abbie. Schudła piętnaście kilo, ale wciąż trzymały jej się
żarty. I to coś. Palec, wymierzony we mnie, który podkreślał jej siłę, poczucie
humoru i który mówił: „Kocham cię bardziej niż siebie".
Podrapała mnie po piersi i ruchem głowy wskazała na zdjęcie swego ojca.
— Jak myślisz, czy kiedyś będziecie umieli ze sobą rozmawiać? —
Przyjrzałem się jego fotce. Dostaliśmy ją zeszłej Wielkanocy, kiedy chrzcił
swoje nowe „maleństwo", Reel Estate. Stał, trzymając rozbitą butelkę za
Strona 17
szyjkę, szampan zalał niemal cały dziób, a jego siwe włosy targała morska
bryza.
W takich chwilach lubiłem go i czasami myślałem, że i on potrafiłby
polubić mnie.
Przyjrzałem się uważnie jego zdjęciu stojącemu na komodzie.
— O, jestem pewien, że będzie mówił.
— Hm... Jesteście bardziej podobni, niż ci się wydaje.
— Proszę...
— Mówię poważnie.
Miała rację.
LR
— Wciąż mnie wkurza — odparłem.
— Mnie też, ale ostatecznie to wciąż mój tata.
Leżeliśmy w ciemnościach, przysłuchując się dochodzącym z dołu
krokom tych obcych ludzi pełnych dobrych intencji, a jednak niemile
widzianych.
T
— Można by pomyśleć — powiedziałem, spoglądając na podłogę — że
mogliby wymyślić jakieś lepsze słowo niż „hospicjum".
Zrobiła śmieszny grymas.
— Na przykład?
— To brzmi tak jakoś... — nie potrafiłem skończyć. Przez chwilę
pozostawaliśmy więc w milczeniu.
— Czy Ruddy dzwonił? — przerwała ciszę.
Skinąłem głową.
— Wszystkie trzy?
Strona 18
Jeszcze raz skinąłem.
— Nic lepiej?
Potrząsnąłem przecząco.
— A co z tym facetem z Harvardu?
— Rozmawialiśmy wczoraj. Testy zaczną się dopiero za kilka miesięcy.
— Sloan-Kettering?
Znowu potrząsnąłem głową.
— Coś na stronie internetowej?
LR
Dwa lata temu stworzyliśmy stronę dla chorych będących w podobnej
sytuacji jak Abbie. Stała się bankiem informacji. Bardzo z niej
skorzystaliśmy. Poznaliśmy ludzi, którzy doprowadzili nas do tych, którzy
naprawdę już dużo wiedzieli. Świetne źródło.
— Nic.
— To do chrzanu.
T
— Wyjęłaś mi to z ust.
Znowu zapanowała cisza, podczas której przyglądała się swemu
paznokciowi bez śladu lakieru. Wreszcie popatrzyła na mnie.
— Oregon?
Na Oregon Health & Science University, w skrócie OHSU, pracowano nad
nową terapią biorącą na cel komórki rakowe. Prawdziwa linia frontu. Byliśmy
z nimi w kontakcie od paru miesięcy, licząc, że pozwolą nam wziąć udział w
próbach klinicznych. Wczoraj ustalili zakres swoich badań. I ponieważ Abbie
usunęła organ, w którym rak rozwinął się pierwotnie, nie kwalifikowała się,
by wziąć w nich udział. Potrząsnąłem głową.
Strona 19
— Nie mogą zrobić wyjątku?
Potwierdziłem.
— Pytałeś?
To zabrało tak wiele. A ja mogłem tylko siedzieć i patrzeć. Podczas gdy
trzymałem ją za rękę, karmiłem zupą, kąpałem lub czesałem włosy, to coś nie
ustawało. Odporne było na wszystko.
Tak bardzo chciałem, żeby zniknęło. Chciałem to zabić. Posiekać na tysiąc
kawałków, wetrzeć w ziemię, zemleć, by nawet zapach nie pozostał na tej
planecie. Niestety, nie znalazło się tu dlatego, że było głupie. Nigdy nie
pokazywało twarzy, a to, czego się nie widzi, przecież trudno zabić.
— Tak.
LR
— A doktor Anderson w Houston?
Nie odpowiedziałem, spytała więc jeszcze raz. Udało mi się tylko
wyszeptać:
— Dzwonili... za jakieś dwa, może trzy tygodnie podejmą decyzję.Ta ich,
no.... — pstryknąłem palcami — rada nadzorcza nie mogła się z jakiegoś
powodu odbyć. Ktoś z lekarzy był na wakacjach... — bezradnie pokiwałem
T
głową, patrząc gdzieś daleko.
— Kolejna sytuacja w zawieszeniu — skrzywiła się. Przytaknąłem. Na
stoliku przy łóżku leżała pojedyncza kartka. Zapisano ją odręcznym pismem.
Pod kartką zauważyłem czystą kopertę. Srebrny parker spełniał rolę przycisku
do papieru.
Zapatrzona gdzieś ponad port przez dłuższy czas leżała cicho.
— Kiedy spałeś po raz ostatni?— spytała. Wzruszyłem ramionami.
Podciągnęła się wyżej, wtulając w moją pierś.
Kiedy otworzyłem oczy, była trzecia nad ranem. Jej szept przerwał ciszę.
Strona 20
— Doss? — Koszula nocna zsunęła się z jednego ramienia. Kolejne
przypomnienie o czymś, co zostało ukradzione. — Zastanawiałam się.
Po kocich łbach pod oknami przeszedł koń ciągnący wóz.
Nie jestem mściwym człowiekiem. Niełatwo wpadam w gniew i
większość ludzi nazwałaby mnie opanowanym. Cierpliwości mam w
nadmiarze. Jeśli masz astmę, rozumiesz dlaczego. Może dlatego tak wielu
ludzi chce, bym ich zabierał na ryby.
Wpatrywała się w artykuł z gazety, spłowiały od słońca, oprawiony,
wiszący na ścianie.
LR
To było sześć miesięcy temu. Charlestońska gazeta drukowała jakieś
wzruszające opowieści o przedstawicielach miejscowego establishmentu i ich
noworocznych postanowieniach. Uważali, że to natchnie resztę z nas.
Zadzwonili wtedy i zapytali Abbie, czy zechce z nimi porozmawiać.
Reporter przyszedł do domu. Usiedliśmy na werandzie, przyglądając się
odpływowi. Z długopisem w ręce czekał na jej zwierzenia. Słowa zaskoczyły
go. Oparł się wygodnie, przyglądał się temu, co zapisał. Wreszcie powiedział:
— Ale...?
T
Wyprostowała się i pochyliła ku niemu.
— Czy widział pan kiedyś, jak się zaczynają ,,Jetsonowie", wie pan, ta
kreskówka?
— Jasne — wyglądał na zaskoczonego.
— Pamięta pan, jak George i Astro wskakują w kierat?
Przytaknął.
— To my przez ostatnie cztery lata. — Klepnęła dłonią w jego notatnik. —
A moje najlepsze postanowienie to zerwać tę smycz.