Marsz #2 Marsz ku morzu - WEBER DAVID & RINGO JOHN
Szczegóły |
Tytuł |
Marsz #2 Marsz ku morzu - WEBER DAVID & RINGO JOHN |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Marsz #2 Marsz ku morzu - WEBER DAVID & RINGO JOHN PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Marsz #2 Marsz ku morzu - WEBER DAVID & RINGO JOHN PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Marsz #2 Marsz ku morzu - WEBER DAVID & RINGO JOHN - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Dawid Weber Jon Ringo
Marsz #2 Marsz ku morzu
Trylogia: Marsz tom 2
Dla "wujka Steve'a" Griswolda z Korpusu Marines, ktory nauczyl mnie, ze choc wszyscy jestesmy odpowiedzialni za swoje czyny, czasami dobrzy ludzie musza naprawiac bledy innych. Ty to robiles... przez trzydziesci jeden lat. Niech cie Bog blogoslawi.Dla Charlesa Gonzaleza: czlowieka, ktory potrafi rozmawiac z naiwnymi dwunastolatkami o mechanice kwantowej, dialektach amazonskich plemion i duszeniu garota niemieckich wartownikow
Rozdzial pierwszy
Plutonowy Adib Julian z trzeciego plutonu kompanii Bravo Osobistego Pulku Cesarzowej otworzyl oczy i rozejrzal sie po ciasnym jednoosobowym namiociku. Czul, ze cos sie zmienilo, ale nie wiedzial, co. Jego instynkt przetrwania niczego nie sygnalizowal, mogl wiec nie obawiac sie szarzy hord mardukanskich barbarzyncow. Wrazenie zmiany wciaz jednak nie mijalo i bylo na tyle silne, ze wyciagnelo go z otchlani snu. Sprawdzil swojego tootsa. Wedlug komputera nie nastal jeszcze swit. Julian ziewnal. Mogl jeszcze pospac, wiec przewrocil sie na drugi bok, usunal uwierajacy go kamyk... i zadrzal z zimna.Otworzyl gwaltownie oczy, rozpial namiot i wyskoczyl na zewnatrz.
-Jest zimno! - wrzasnal z zachwytem.
Przez kilka ostatnich dni kompania Bravo maszerowala w gore. Dawno juz mineli doline rzeki Hadur i zostawili za soba Marshad i pozostale miasta na obrzezach terytorium krola Radj Hoomasa.
Dziennie pokonywali kawal drogi, ostre tempo marszu i coraz bardziej wznoszacy sie teren powodowaly, ze kompania potrzebowala chwili wytchnienia. Sprzedaz zdobytej w Voitan broni, fundusze z Q'Nkok i hojne dary od T'Leen Sula i nowej Rady Marshadu pozwalaly im zaspokajac w drodze wszystkie potrzeby.
W wielu miastach przyjmowano ich jak prawdziwych dygnitarzy. Ich mieszkancy, zyjacy w ciaglym strachu przed wyzyskiem i politycznymi ambicjami Radj Hoomasa, gotowi byli zrobic wszystko dla obcych, ktorzy ich od niego uwolnili. Gdzie indziej goscie z innego swiata budzili powszechna ciekawosc, ale czesto takze chec jak najszybszego pozbycia sie ich z miasta.
Wiesci o zniszczeniu barbarzynskiej federacji Kranolta pod Voitan, bitwie pod Pasule i przewrocie w Marshadzie szybko sie rozniosly. Zawarta w nich przestroga byla jasna: ludziom nie nalezy sie naprzykrzac. Czasami jednak napotykali opor ze strony wyjatkowo glupich Mardukan i wtedy z powodzeniem demonstrowali skutecznosc klasycznej rzymskiej taktyki krotkiego miecza i tarczy. Nie musieli nawet korzystac ze srutowek i dzial plazmowych.
Pojawienie sie Brazowych Barbarzyncow z Osobistego Pulku Cesarzowej poprzedzala ich budzaca groze reputacja. Zaplacili za nia wprawdzie najwyzsza cene, ale przynajmniej mogli spokojnie maszerowac przez wiele tygodni, wylizywac sie z ran i przygotowywac do pokonania kolejnej przeszkody - gor.
Na ostatnia warte wyznaczono Nimashet Despreaux. Usmiechnela sie do tanczacego z radosci Juliana i pochylila nad ogniem.
-Goracej kawki? - zaproponowala, podajac mu kubek.
Kompania zarzucila picie tego napoju, gdy mardukanskie poranki staly sie zbyt upalne.
-Och, dzieki, dzieki, dzieki - zasmial sie plutonowy. Wzial kubek i upil lyk. - Boze, alez to paskudne. Ale i tak to uwielbiam.
-Ile jest stopni? - spytal, wczolgujac sie z powrotem do namiotu po helm.
-Dwadziescia trzy - odparla Despreaux z usmiechem.
-Dwadziescia trzy? - zdziwil sie Gronningen, marszczac czolo i wciagajac nosem zimne powietrze. - Ile to w Fahrenheita?
-Dwadziescia trzy! - rozesmial sie Julian. - Cholera! Dwadziescia trzy!
-Okolo siedemdziesieciu trzech - czterech stopni Fahrenheita - zawtorowala mu smiechem Despreaux.
-Nie jest zimno, ale troche chlodnawo - powiedzial ze stoickim spokojem wielki Asgardczyk. Jesli nawet marzl, nie dal tego po sobie poznac.
-Przez ostatnie dwa miesiace maszerowalismy w ponad czterdziestostopniowym upale - zauwazyla dowodca druzyny. - To troche zmienia nasz punkt widzenia.
-Oho - powiedzial Julian, rozgladajac sie dookola. - Ciekawe, jak to znosza szumowiniaki?
***
-Co mu jest, doktorze?Ksiaze Roger obudzil sie, drzac z zimna, i zobaczyl Corda siedzacego po turecku sztywno i bez ruchu. Kilkakrotne proby obudzenia czterorekiego, wielkiego jak niedzwiedz grizzly szamana skonczyly sie niepowodzeniem.
-Jest mu zimno, sir. Bardzo zimno.
Chorazy Dobrescu zerknal na odczyt monitora, ktorym badal Mardukanina, i pokrecil glowa. Mial zmartwiona mine.
-Musze zobaczyc, co sie dzieje u poganiaczy. Jesli Cord jest w takim stanie, to z nimi bedzie jeszcze gorzej. Oni nie maja tak dobrego okrycia.
-Nic mu nie bedzie? - spytal z niepokojem ksiaze.
-Nie wiem. Podejrzewam, ze zapadl w rodzaj hibernacji, ale jesli zrobi sie jeszcze zimniej, moze nie wytrzymac i umrzec. - Dobrescu odetchnal gleboko i pokrecil glowa. - Zamierzalem dokladnie zbadac fizjologie Mardukan. Wyglada na to, ze za dlugo z tym zwlekalem.
-Musimy wiec... - zaczal ksiaze, ale przerwal mu dochodzacy z zewnatrz halas. - Co tam sie dzieje, do cholery?
***
-Kurwie syny, puszczac mnie! - wrzasnal Poertena i zwrocil sie do rozesmianych marines, ktorzy wypelzali ze swoich namiotow, by odetchnac porannym powietrzem. - Pomozta mi, do cholery!-Spokoj wszyscy - powiedzial St. John (J.), klaszczac w rece. - Pomozmy mu.
-To dopiero... - stwierdzil Roger na widok mechanika, ktorego sciskalo czterech pograzonych we snie Mardukan.
Zachichotal i machnal reka na zolnierzy.
-Pomozcie mu.
St. John (J.) zlapal za jedno z zesztywnialych ramion Denata i zaczal go odciagac od mechanika.
-To obrzydliwe, Poertena - powiedzial.
-Mi to, kurwa, mowisz?! Budze sie, a tu wszedzie lapy i sluz!
Roger zaczal odciagac Tratana. Mardukanin jeknal i jeszcze mocniej przytulil sie do swojej ofiary.
-Chyba cie lubia, Poertena.
Glos mechanika juz zaczynal byc troche przyduszony.
-Oni probuja mnie zabic! Puszczac!
-To przez cieplo jego ciala - mruknal chorazy pomagajacy Rogerowi.
Polaczone wysilki trzech marines nie wystarczyly, by Denat rozluznil uscisk, co zaczynalo grozic uduszeniem mechanika. - Trzeba rozpalic ognisko. Moze go puszcza, jak sie rozgrzeja.
-Niech ktos pomoze mi przyniesc Corda - powiedzial Roger, po czym przypomnial sobie o wadze Mardukanina. - I to raczej kilka osob.
Nagle spojrzal na obozowisko poganiaczy.
-Czy ktos zauwazyl, ze nie ma jucznych zwierzat? - spytal zdziwiony.
-Przeszlismy przez zimny front atmosferyczny - powiedzial medyk. - A przynajmniej przez cos, co go przypomina.
Kapitan Pahner zwolal narade, by omowic to, co wydarzylo sie w nocy. Siedzieli na skraju obozu, patrzac w dol na spowity chmurami las, ciagnacy sie az po horyzont. Nad nimi groznie wznosily sie nieprzebyte gory.
-Jaki zimny front? - spytal Julian. - Nie czulem zadnego zimnego frontu.
-Pamietasz ten deszcz wczoraj po poludniu?
-Jasne, ale tu bez przerwy pada.
-Ale ten padal bardzo dlugo - zauwazyl Roger. - Normalnie ulewa trwa krotko. Wczoraj padalo i padalo, i padalo.
-Wlasnie - kiwnal glowa medyk. - A dzisiaj cisnienie jest wyzsze niz wczoraj. Nieduzo - ta pieprzona planeta ma dosc stabilny uklad pogodowy - ale wystarczajaco. Tak czy inaczej, pokrywa chmur opadla nizej - wskazal na chmury - obnizyla sie wilgotnosc powietrza, a temperatura...
-Spadla jak kamien - powiedzial Pahner. - To juz wiemy. Czy tubylcy to wytrzymaja?
Medyk westchnal i wzruszyl ramionami.
-Tego nie wiem. Wiekszosc ziemskich zmienno - i stalocieplnych stworzen moze przez jakis czas zyc w temperaturze tuz powyzej zera. Ale tak jest na Ziemi. - Znow wzruszyl ramionami. - Jesli chodzi o Mardukan, kapitanie, mozemy tylko zgadywac. Jestem lekarzem, a nie biologiem.
***
Kompania miala spory dlug wdziecznosci wobec D'Nal Corda. Mardukanski asi Rogera - w zasadzie jego niewolnik - byl jednak przede wszystkim mentorem ksiecia, i to nie tylko w sprawach broni. Jego wplyw na zachowanie Rogera byl bardzo wyrazny.Dawniej ksieciu nawet nie przyszloby do glowy, ze ma honorowy dlug wobec barbarzynskich poganiaczy z zapadlej, bagnistej planety. Pahner musial z niechecia przyznac, ze w ich obecnej sytuacji typowy dla dawnego Rogera brak skrupulow bylby jednak znacznie lepszy.
-Sir - powiedzial sztywno. - Bedziemy potrzebowac zwierzat, zeby przejsc te gory. Musimy takze natychmiast uzupelnic zaopatrzenie, a nie wiadomo, czy nie skonczy sie nam ono po drodze. Jesli nie bedziemy mieli zwierzat, musimy zawrocic.
-Kapitanie - odparl spokojnie Roger, zadziwiajaco przypominajac w tym momencie swoja matke. - Potrzebujemy flarta, ale nie zabierzemy ich poganiaczom, ktorzy dotad tak wytrwale nam towarzyszyli. Nie jestesmy rozbojnikami, wiec nie zachowujmy sie tak jak oni. A zatem co robimy?
-Mozemy im ulatwic podroz - powiedzial sierzant Jin. - Owinac w jakies ubrania, zeby nie tracili tyle ciepla i wilgoci. Dac na noc namiot z piecykiem. I tak dalej.
D'Len klasnal z zalem w dlonie.
-Nie sadze, zebym mogl przekonac swoich ludzi, aby szli dalej. Na gorze panuja straszne warunki.
-Jesli zdecydujecie, ze idziecie dalej - powiedzial Cord - moi bratankowie tez pojda. Ja jestem asi Rogera i zawsze za nim pojde.
-Jestem ciekaw, co wszyscy sadza o kupnie zwierzat. Glosujmy zatem - zaproponowal Roger.
-Dobrze - zgodzil sie niechetnie kapitan. - Uwazam jednak, ze bedziemy potrzebowac pieniedzy po drugiej stronie gor. Despreaux?
Plutonowy odchrzaknela.
-Kupienie zwierzat to byl moj pomysl.
-Tak myslalem - usmiechnal sie Pahner. - Rozumiem, ze to glos za kupieniem flar-ta?
-Tak, sir. Ale D'Len Pah nie powiedzial, ze je sprzeda.
-Sluszna uwaga - powiedzial Roger. - D'Len? Mozemy je od was kupic?
Stary Mardukanin zawahal sie, rysujac patykiem kolka na ziemi.
-Musimy miec przynajmniej jedno, zeby wrocic do lasu - powiedzial z wahaniem.
-Oczywiscie - zgodzil sie natychmiast ksiaze.
-No i... nie sa tanie - dodal poganiacz.
-Wolisz sie targowac z kapitanem Pahnerem czy Poertena? - spytal Roger.
-Poertena? - Mardukanin rozejrzal sie przerazony. - Tylko nie z Poertena!
-Zaplacimy uczciwa cene - powiedzial stanowczo Pahner. - Jesli zdecydujemy sie je kupic.
Zastanawial sie przez chwile.
-A, do diabla. Nie mamy wlasciwie wyboru, prawda?
-Prawda, kapitanie - stwierdzil Roger. - Nie mamy, jesli chcemy przejsc przez gory.
-Chcesz sie o nie targowac? - kapitan spytal poganiacza. - Klejnoty, zloto i diandal...
Mardukanin klasnal w rece z rezygnacja.
-Flar-ta sa dla nas jak dzieci. Ale byliscie dobrymi panami, wiec na pewno bedziecie je dobrze traktowac. Dogadamy sie. - Opuscil glowe i dodal stanowczo: - Ale nie z Poertena.
-Dobrze, ze nie wiedzieli, ze podpowiadam panu przez pier... przez radio, sir - powiedzial Poertena, machajac idacym zboczem poganiaczom.
-No - zgodzil sie Roger. - jak mi poszlo?
-Opier... Orzneli nas.
-Chwila - zaczal sie bronic ksiaze. - Te zwierzaki sa dla nas bezcenne!
-Jasne - zgodzil sie Poertena. - Ale zaplacilismy ze dwa razy wiecej, niz sa warte. To wiecej forsy, niz widzieli przez cale swoje pier... swoje zycie.
-Racja - powiedzial Roger. - Ciesze sie, ze Cranla poszedl z nimi. Moze uda im sie kupic nowe zwierzeta.
-Jasne - odparl mechanik. - Ale teraz brakuje mi czwartego do pikow. I co ja zrobie?
-Pikow? - spytal ksiaze. - Co to sa piki?
***
-Nie moge uwierzyc, ze ogral mnie moj wlasny ksiaze - zrzedzil jakis czas pozniej Poertena, patrzac razem z Denatem na odchodzacego i pogwizdujacego wesolo Rogera. Ksiaze wlasnie przeliczal swoja wygrana.-Zawsze powtarzales, ze co minute na swiecie rodzi sie nowy frajer - powiedzial bratanek Corda z wyraznym brakiem wspolczucia. - Nie wspomniales tylko, ze sam jestes jednym z nich.
***
Cord uniosl brzeg namiotu, kiedy flar-ta stanelo. Przez kilka ostatnich dni, kiedy ludzie szukali drogi przez gory, Mardukanie jechali na jucznych zwierzetach. By uniknac zimna i wysuszenia skory, chronili sie pod skorzanymi namiotami. Tam, otuleni mokrymi szmatami, spedzali cale dnie pod pochlaniajaca promienie slonca czarna skora.Zwierzeta dosc dlugo staly bez ruchu, wiec Cord postanowil wyjsc na zewnatrz, nie zwazajac na ciezkie warunki atmosferyczne. Odpychajac wilgotny klab dianda, szaman wyslizgnal sie spod namiotu i ruszyl na czolo kolumny. Roger usmiechnal sie, kiedy go zobaczyl.
-Chyba mamy szczescie - powiedzial, wskazujac spory stos glazow.
Kopiec byl dzielem czyichs rak. Lezal u wejscia do jednej z dolin odchodzacych od koryta rzeki, wzdluz ktorej maszerowali.
Przez poltora tygodnia badali teren, szukajac nadajacej sie do przejscia drogi. Kilka dolin konczylo sie trudnymi do pokonania stromiznami. Ta dolina zwezala sie gwaltownie i ostro skrecala na poludnie.
-Moze to jakis podrozny zrobil dowcip - powiedziala Kosutic, wskazujac na kamienny kopiec. - Przeprowadzic tamtedy zwierzeta to bedzie koszmar.
-Ale to oznacza, ze ktos tu w ogole byl - stwierdzil z uporem Roger. - Po co mialby wprowadzac innych w blad?
Pahner spojrzal w gore.
-Wyglada na to, ze tam jest lodowiec. - Kiwnal glowa w kierunku potoku wyplywajacego z hukiem z doliny. - Widzi pan, jaka biala jest ta woda, Wasza Wysokosc?
-Tak - odparl Roger. - Widzialem juz cos takiego.
-To roztopiony snieg? - spytala Kosutic.
-Splyw lodowcowy - poprawil ja Pahner. - Drobinki skal scieranych przez lodowiec. Przynajmniej ktorys z doplywow tego potoku ma swe zrodlo w lodowcu. - Spojrzal na Corda i na flar-ta. - Nie wydaje mi sie, zeby dali sobie rade na lodowcu.
-Ja tez tak mysle - przyznal Roger, patrzac na sniezne czapy. - Ale musimy to sprawdzic.
-Nie my - powiedzial Pahner. - Pani sierzant!
-Gronningen - odparla natychmiast Kosutic. - Jest z Asgardu, zimno nie robi na nim wrazenia. - Zamyslila sie na chwile. - Dokkum jest z Nowego Tybetu. Powinien znac sie na gorach. Wezme tez Damdina.
-Prosze sie tym zajac - powiedzial kapitan. - My tymczasem rozbijemy tu oboz. - Popatrzyl na otaczajacy ich las. - Przynajmniej jest tu pod dostatkiem drewna.
Kosutic rozejrzala sie po waskim wawozie.
-Mysli pani, ze tedy przejda? - spytal Dokkum.
Maly Nepalczyk poruszal sie wolnym, rownym krokiem, ktorego nauczyl pozostalych: jeden krok na jeden oddech. Szybsze tempo blyskawicznie wyczerpaloby ludzi, zmuszonych do oddychania rozrzedzonym powietrzem i pokonywania stromizn.
Kosutic zmierzyla wawoz dalmierzem helmu.
-Na razie przejda. Ale ledwo ledwo.
-Heja! - krzyknal Gronningen. - Heja!
Wielki Asgardczyk stal na szczycie pochylosci, wymachujac trzymanym nad glowa karabinem.
-Chyba znalezlismy przelecz - powiedziala Kosutic zmeczonym glosem.
***
-Niech mnie... - Roger patrzyl na rozciagajacy sie przed nimi widok.Rozlegla dolina w ksztalcie litery U byla wyraznie dzielem lodowca, posrodku rozciagalo sie ogromne gorskie jezioro.
Woda byla w kolorze glebokiego blekitu i wygladala na bardzo zimna. Wokol jeziora i na zboczach otaczajacej je doliny lezalo miasto.
Bylo prawie tak duze jak Voitan i nie przypominalo spotykanych dotad mardukanskich osiedli, bezladnie porozrzucanych na szczytach wzgorz.
-Wyglada jak Como - powiedzial Roger.
-Albo Shrinagar - dodala cicho O'Casey.
-Cokolwiek to jest - stwierdzil Pahner, schodzac z drogi mijajacym ich zwierzetom - musimy sie tam dostac. Zostalo nam niecale sto kilo jeczmyzu, a zapasy uzupelnien kurcza sie z kazdym dniem.
-Jak zwykle jest pan optymista, kapitanie - zauwazyl zlosliwie Roger.
-Nie, jestem pesymista. Ale za to wlasnie placi mi pana matka - powiedzial marine z usmiechem. Usmiech ten jednak szybko ustapil miejsca grymasowi zmartwienia. - Po tym, jak zaplacilismy poganiaczom, zostala nam tylko garstka zlota i kilka klejnotow. No i troche dianda. Potrzebujemy jeczmyzu, wina, owocow, warzyw - wszystkiego. I soli. Prawie nie mamy juz soli.
-Damy sobie rade, kapitanie - powiedzial ksiaze. - Pan zawsze ma jakies dobre pomysly.
-Dziekuje - odrzekl kwasno dowodca. - Nie mamy wyboru. - Poklepal sie po kieszeni, ale zapas gumy do zucia juz dawno mu sie wyczerpal. - Moze tam na dole maja tyton.
-To dlatego zuje pan gume? - spytal zaskoczony Roger.
-Tak. Dawno temu palilem pseudonik. Zadziwiajace, jak trudno rzucic ten nalog.
Kapitan spojrzal na przechodzaca wawozem kolumne. Mijaly ich juz ostatnie flar-ta.
-Lepiej wracajmy na czolo.
-Dobrze - zgodzil sie Roger, patrzac na lezace w oddali miasto. - Nie moge sie juz doczekac powrotu do cywilizacji.
-Nie spieszmy sie za bardzo. - Kapitan ruszyl na czolo kolumny. - To bedzie zupelnie nowe doswiadczenie. Inne zwyczaje, inne zagrozenia. Gory sa skuteczna bariera, dlatego ci Mardukanie na dole moga byc nastawieni nieprzyjaznie do obcych. Musimy dzialac powoli i ostroznie.
***
-Powoli - zawolala Kosutic. - Miasto nam nie ucieknie.Przez ostatnie dwa dni kompania posuwala sie kretymi wawozami w strone osiedla. Okazalo sie, ze dolina, z ktorej wyszli, nalezala do innego dzialu wodnego, wiec musieli troche sie cofnac. Ta zwloka sprawila, ze konczyla im sie juz pasza dla zwierzat jucznych.
Kiedy wiec dotarli do dosc gesto zalesionego terenu moren i osadow rzecznych, mogli zwolnic tempo marszu i pozwolic flar-ta pozywic sie.
-Zrozumiano, pani sierzant - odparla Liszez przez komunikator i zwolnila, rozgladajac sie dookola.
Maszerowali szerokim, dobrze ubitym lesnym traktem. Zauwazyli, ze nizsze galezie rosnacych po obu stronach iglakow byly objedzone przez jakiegos roslinozerce.
Marine zatrzymala sie na skraju polany. Zryty grunt wskazywal, ze nieznany roslinozerca kopal tu w poszukiwaniu korzeni.
Poranek byl jasny i chlodny, rosa dopiero zaczynala znikac z zarosli. Okolica byla niemal rajem dla znekanych upalami marines, mimo to nie chcieli zwalniac tempa podrozy. Nie mogli doczekac sie odpoczynku w miescie.
Bylo ono jedynie przystankiem na ich drodze, ale w wyobrazni marines zaczynalo jawic sie jako glowny cel ich marszu. Wedlug map, od miasta dzielila ich niewielka odleglosc. W rzeczywistosci mieli przed soba kilka tygodni przedzierania sie przez dzungle. Cholernie dobrze sklada sie z tym miastem, pomyslala Liszez, bo chociaz ich nanity bardzo dobrze radzily sobie z pozyskiwaniem substancji odzywczych z najbardziej niespodziewanych zrodel, jednak wszystko ma swoje granice. Ciezkie straty, jakie kompania poniosla pod Voitan i Marshadem, jak na ironie chwilowo poprawily ich sytuacje, poniewaz kazdy zabity marine oznaczal dodatkowy przydzial witamin i protein oraz zapasow dla pozostalych przy zyciu, ale i to juz sie wyczerpywalo. Dlatego im szybciej zaladuja tylki na statek i odleca, tym lepiej.
Liszez spojrzala przez ramie i uznala, ze kolumna jest juz wystarczajaco blisko. Rozejrzala sie w poszukiwaniu zagrozen i ruszyla przed siebie. Po trzecim kroku ziemia pod jej stopami eksplodowala.
***
Roger ogladal drzewa. Pozdzierana kora cos mu przypominala. Spojrzal na swojego asi.-Cord, te drzewa...
-Tak. Flar-ke. Musimy uwazac - powiedzial szaman.
Chociaz Pahner probowal przekonac ksiecia, ze grzbiet pierwszego zwierzecia w kolumnie nie jest wlasciwym miejscem dla dowodcy, Roger wciaz jechal na Patty i oslanial karawane swoim jedenastomilimetrowym sztucerem. Ksiaze wlaczyl radio na czestotliwosci dowodzenia.
-Kapitanie, Cord mowi, ze jestesmy na terenach flar-ke. Tak jak wtedy, kiedy go pierwszy raz spotkalismy.
Pahner milczal przez chwile. Roger przypomnial sobie jego wscieklosc tamtego dnia. Ksiaze nigdy potem nie wyjasnil kapitanowi, ze otwarty kanal lacznosci kompanii sprawial mu wtedy tyle problemow, ze po prostu nie uslyszal rozkazu niestrzelania do scigajacego Corda flar-ke. Roger zostal wowczas po raz pierwszy w zyciu tak ostro skarcony. Pahner byl tak wsciekly, ze jakiekolwiek tlumaczenie nie mialo sensu.
Z drugiej strony, gdyby nawet uslyszal rozkaz, i tak by strzelil. I wcale nie po to, by ocalic Corda, gdyz nie wiedzial jeszcze wtedy o istnieniu szamana. Strzelilby, poniewaz w calym swoim zyciu wiele razy polowal na dzikie zwierzeta i rozpoznal na drzewach slady znakowania przez nie swojego terytorium. Slady bardzo podobne do tych, ktore teraz widzieli...
-Rozumiem - odpowiedzial w koncu kapitan. Roger czul, ze w pamieci Pahnera odzyly te same wspomnienia. Nigdy nie rozmawiali o tamtym zdarzeniu. Ksiaze myslal czasami, ze przyczyna bledu kapitana byl fakt, iz flar-ke przypominalo - przynajmniej zewnetrznie - juczne flar-ta, ktore kompania zdazyla juz dobrze poznac. Flar-ta potrafily byc nadzwyczaj niebezpieczne w sytuacji zagrozenia, ale z natury nie byly agresywne. Widocznie kapitan uwazal, ze flar-ke takze sa lagodne, i dlatego kazal swoim ludziom wstrzymac ogien. Dawniej Roger prawdopodobnie nie zastanawialby sie nad tym, teraz jednak rozumial, ze Pahner, tak samo jak inni, nie lubi przyznawac sie do swoich bledow, dlatego nie poruszal wiecej tego tematu.
-Cord jest naprawde zaniepokojony - powiedzial do komunikatora.
-Wiem - odparl kapitan. - Czesto powtarzal, ze chociaz wygladaja jak flar-ta, sa zupelnie inne. Ciekaw jestem, na czym dokladnie polega roznica.
-Przychodzi mi do glowy przyklad bawolow afrykanskich, kapitanie - wyjasnil Roger. - Dla laika wygladaja zupelnie tak samo jak bawoly indyjskie. Ale one nie sa agresywne, a afrykanskie sa, i to bardzo. Prawdopodobnie sa najbardziej agresywnymi i niebezpiecznymi zwierzetami na Ziemi. Nie zartuje - istnieja dziesiatki udokumentowanych przypadkow, kiedy bawoly afrykanskie polowaly na mysliwych.
-Jasne. - Pahner przelaczyl sie na czestotliwosc ogolna. - Kompania, sluchajcie... - zaczal, ale przerwaly mu glosne krzyki.
***
Kosutic nie wiedziala, jakim cudem udalo jej sie przezyc pierwsze sekundy. Bestia, ktora wystrzelila nagle spod ziemi, nadziala Liszez na rog i wyrzucila ja w powietrze, grenadier spadla bezwladnie jak worek potrzaskanych kosci. Zwierze nie zwracalo juz na nia uwagi - bylo zajete szarzowaniem na starsza sierzant.Kosutic udalo sie zejsc mu z drogi rozdzierajacym miesnie skokiem. Uderzyla barkiem w ziemie, przedtem jednak zdazyla przesunac przelacznik karabinu na amunicje przeciwpancerna.
Pociski z wolframowym rdzeniem przebily gruba, pokryta luskami skore, ktora zwykla amunicja jedynie by porysowala. Bestia zaryczala rozwscieczona. Sierzant zauwazyla, jak cale stado flar-ke wyskakuje jakby spod ziemi i szarzuje na kompanie.
Z pozoru przypominaly flar-ta, ale kilkumiesieczne doswiadczenie pozwolilo sierzant zauwazyc pewne roznice. Flar-ta wygladaly jak skrzyzowanie rogatej ropuchy z triceratopsem, mialy dosc lekki pancerz, ktorego kryza nie siegala poza szyje, i jednakowe przednie i tylne lapy. Te stworzenia byly przynajmniej o tone ciezsze, a pokrywajaca je skora byla o wiele grubsza. Ich kryza byla tak szeroka, ze poganiacz nie widzialby zza niej drogi, a przednie lapy byly znacznie silniejsze i potezniejsze niz tylne.
Kosutic uskoczyla przed ciosem jednej z ogromnych nog i obrocila sie, unikajac przebicia rogiem. Wpakowala jeszcze trzy pociski w kryze potwora i ze zdumieniem zobaczyla, ze dwa z nich odbily sie od koscianego pancerza.
Katem oka zauwazyla jakis ruch i rzucila sie w tyl saltem, ktorego nigdy nie wykonalaby w innych okolicznosciach. Miejsce, w ktorym stala ulamek sekundy wczesniej, zostalo stratowane przez nastepna olbrzymia rogata ropuche. Kosutic przeturlala sie po ziemi, po czym przelaczyla karabin na ogien ciagly i zaczela pruc do flar-ke, z ktorym przed chwila walczyla.
Bestia zaszarzowala na nia, a sierzant znow uskoczyla w bok. Tym razem jednak zwierze zwrocilo sie w ta sama strone. Kosutic pomyslala, ze juz po niej. Desperacko probowala jeszcze uniknac uderzenia rogiem... gdy nagle zwierze zostalo zaatakowane przez Patty.
Roger wpakowal trzy pociski w odsloniete podbrzusze bestii i pochylil sie, podajac reke starszej sierzant.
-Szybciej! - krzyknal i uklul zwierze w szyje, kiedy tylko reka Kosutic zacisnela sie na jego nadgarstku. - Szybciej! Wynosmy sie stad!
Patty zawrocila i z rykiem pogalopowala w kierunku atakowanej kompanii. Wydawalo sie, iz nie pamieta, ze jest flar-ta. Wkroczyla na wojenna sciezke i niech ci z gor lepiej maja sie na bacznosci!
***
Pahner zaklal wsciekle, kiedy wierzchowiec Rogera pogalopowal prosto na szarzujace olbrzymy.-Zewrzec szyk! - zawolal na czestotliwosci ogolnej. Zobaczyl kilka oszczepow odbijajacych sie od lbow atakujacych bestii i pokrecil glowa. Wiekszosc marines miala po jednym magazynku amunicji. Jej zuzycie oznaczalo koniec nadziei na zajecie portu.
-Do broni! Przeciwpancernymi ognia! - Uskoczyl przed szalejacym zwierzeciem i sciagnal z ramienia karabin. - Zwierzeta do przodu! Ustawic je w zapore!
Przed oczami mignal mu Roger atakowany przez stado flar-ke. Jakims cudem ksieciu udalo sie ominac szarze jednej z bestii. Kiedy flar-ke mijaly czolo kolumny, Pahner zobaczyl jeszcze, jak Roger laduje w nie pocisk za pociskiem, a potem znika w klebach kurzu.
Ten doswiadczony oficer czul, ze ogarnia go rozpacz. Atak nastapil frontalnie i dlatego marines mogli celowac jedynie w pancerne kryzy, najbardziej odporne czesci ciala zwierzat. Coraz gestszy ogien nie odnosil niemal zadnego skutku.
W zbita mase atakujacych zwierzat zaczely spadac pierwsze granaty, ale nawet to ich nie odstraszylo.
-Na zwierzeta! - zawolal Pahner, pospiesznie gramolac sie na grzbiet flar-ta. - Wszyscy na zwierzeta!
Nastapila kolejna szarza stada bestii. Z grzbietu ftar-ta Pahner zobaczyl marines ginacych pod stopami i rogami olbrzymich ropuch. Wielu jednak udalo sie wspiac na grzbiety jucznych zwierzat.
Sytuacja nie byla teraz o wiele lepsza, ale przynajmniej dawala im mozliwosc podjecia walki. Rozwscieczone flar-ke zawrocily do ponownej szarzy. Na szczescie nie wiedzialy, kto jest dla nich naprawde niebezpieczny, i obrocily swoj gniew przeciw jucznym zwierzetom zamiast tym malym ludzikom, ktore je ranily. Wbily sie w stado flar-ta. Przez odglos zderzajacych sie cial i zwierzece wrzaski bolu i wscieklosci przebil sie loskot karabinow marines.
Zapanowal calkowity chaos. Marines - jedni z ziemi, inni z grzbietow zwierzat, a jeszcze inni z czubkow drzew - zasypywali szalejace stado ogniem. Zmasowany ogien zolnierzy powalal jedno zwierze po drugim. Zuzywali amunicje w zastraszajacym tempie, ale nie mieli wyboru.
Pahner miotal sie, wydajac rozkazy koncentracji ognia. W pewnym momencie zobaczyl Rogera szarzujacego na grzbiecie Patty w sam srodek kotlowaniny. Kiedy ksiaze nauczyl sie uzywac flar-ta jako bojowego rumaka, bylo tajemnica, ale wygladal na jedynego czlonka kompanii, ktory w tym calym zamieszaniu nie stracil glowy.
Patty zaszarzowala z ogromna predkoscia i zderzyla sie z wiekszym od niej zwierzeciem z hukiem przypominajacym trzesienie ziemi.
Flar-ke zapiszczalo w agonii, kiedy rogi flar-ta przebily jego gruba skore i powalily go na kolana. Kosutic strzelala seriami do otaczajacych ich bestii, tymczasem Roger wpakowal kilka pociskow w odsloniete podbrzusze ofiary Patty. Potem wycofal swojego wierzchowca, by rozpedzic sie do kolejnego ataku.
Pahner szturchnal Aburie, ktora kierowala zwierzeciem, na ktorym jechali.
-Wynosimy sie stad!
-Tak jest, sir!
Kapral zmusila zwierze do ciezkiego biegu. Z obu stron podbiegali do nich piesi marines. Pahner pomagal im wspiac sie na grzbiet flar-ta, rzucajac rozkazy i rozdajac wlasna amunicje. Kiedy mineli ostatnia walczaca pare zwierzat, kapitan zobaczyl zblizajacego sie jeszcze jednego potwora. To wracal Roger.
***
-Szkoda, ze nie ma tu poganiaczy - powiedzial Berntsen, rabiac gruby kawal miesa.-Dlaczego? - spytal Cathcart.
Kapral otarl twarz ramieniem munduru - wszystko inne pokrywala krew.
-Bo to oni sie tym zajmowali.
Kompania zatrzymala sie na zrytej polanie i umocnila oboz. Bylo jasne, ze noca zbiegna sie tu stada padlinozercow, ale marines nie byli w stanie isc dalej. Po raz kolejny poniesli ciezkie straty...
Nepalczyk Dokkum, ktory uczyl wszystkich przetrwania w gorach, juz nigdy wiecej nie ujrzy Nowego Tybetu. Ima Hooker nie zazartuje juz ani razu ze swojego imienia. Kameswaran i Cramer, Liszez i Ejiken... Lista zdawala sie ciagnac bez konca.
-Wiesz, co ci powiem? - powiedzial Cathcart. - Rogo mowil prawde. Te skurwysyny to nic dobrego.
-No - przyznal szeregowy, ciagnac ciezka skore martwej bestii. - Od samego poczatku mowil prawde.
***
-Mial pan racje, Roger - powiedzial Pahner, patrzac na ulozone rzedem ciala zabitych marines. - To nie sa juczne zwierzeta.-To tak jak z tymi bawolami - odpowiedzial zmeczonym glosem ksiaze.
Wlasnie skonczyl zszywac rany Patty, uzywajac do tego zestawu chirurgicznego doktora Dobrescu i antybiotykow ogolnego zastosowania. Musial to zrobic sam, poniewaz rozzloszczone zwierze nie dopuszczalo do siebie nikogo innego.
-Afrykanskie i indyjskie, tak? - spytal Dobrescu, podchodzac i siadajac na pniu zlamanego drzewa.
-Wlasnie mowil pan o nich, kiedy wpadlismy w to szambo - powiedzial Pahner. - Nigdy wczesniej nie slyszalem o tych zwierzetach.
-Bo nie jest pan z Ziemi - zauwazyl Roger. - Oczywiscie wiekszosc mieszkancow Ziemi tez o nich nie slyszala.
-Ci z Afryki na pewno slyszeli - powiedzial z chichotem Dobrescu.
-No wiec co to jest? - spytal Pahner, rowniez siadajac.
-To tona chodzacej zlosliwosci - powiedzial Roger. - Jesli cie wyczuja, podkradaja sie od tylu i zanim sie zorientujesz, juz nie zyjesz.
-Myslalem, ze bawoly jedza trawe.
-To nie znaczy, ze sa przyjazne - odparl zmeczonym glosem ksiaze. - Roslinozerca nie oznacza od razu przyjaciela.
Machnal reka w strone zwalonych na kupe scierw flar-ke.
-Wstretne zabowoly - parsknal.
-Co? - nie zrozumial Pahner.
-Wygladaja jak rogate ropuchy, ale sa wredne jak afrykanskie bawoly. - Roger wzruszyl ramionami. - Zabowoly.
-Wyglada na to, ze za chwile dowiemy sie, jak smakuja. - Kapitan wciagnal w nozdrza dobiegajace z polowej kuchni zapachy.
Jak sie okazalo, zabowoly smakowaly zupelnie jak kurczaki
Rozdzial drugi
-No prosze, czegos takiego nie widuje sie codziennie - powiedzial zmeczonym glosem Julian:-Tutaj chyba sie widuje - odparla Despreaux.
Zwierze przypominalo duzego dwunogiego dinozaura, z krotkimi przednimi lapami, srodkowymi niemal w zaniku... i jezdzcem.
-Super - powiedzial Kyrou. - Koniostrusie.
Jezdziec zatrzymal sie przed kolumna, powiedzial cos glosno i podniesiona reka nakazal im sie zatrzymac. Wodze - podobne do konskich - trzymal dolna para rak, co pozwalalo mu uzywac gornych do wykonywania gestow i poslugiwania sie bronia. Kosutic podeszla do niego, podnoszac wysoko puste dlonie.
-Pani O'Casey, prosze na czolo kolumny - zawolala na czestotliwosci ogolnej. - Nie rozumiem, co ten facet do mnie mowi.
-Juz ide - odpowiedziala w sluchawce uczona.
Kosutic skupila uwage na Mardukaninie. Musial byc straznikiem - wskazywala na to ciezka zbroja i bron. Nic z jego wyposazenia nie przypominalo rzeczy powszechnie uzywanych po drugiej stronie gor. Wygladal na niespecjalnie zadowolonego ze spotkania, wiec sierzant klasnela w dlonie, probujac nasladowac mardukanskie uprzejme powitanie na tyle wiernie, na ile pozwalaly jej jedynie dwa ramiona.
-Nasz tlumacz zaraz tu bedzie - powiedziala uprzejmie w powszechnie uzywanym w Hadurze jezyku kupieckim.
Tubylec nie mogl jej rozumiec, ale miala nadzieje, ze przynajmniej wyczuje przyjazny ton jej glosu.
Chyba tak sie stalo, poniewaz straznik skinal jej po mardukansku, opuscil podniesiona, dlon i rozluznil sie w oczekiwaniu. Wciaz nie wygladal na uradowanego widokiem kompanii, ale swoja postawa wyrazal gotowosc okazania cierpliwosci. Przynajmniej na razie.
Sierzant rozejrzala sie po okolicy. Podejrzewala, ze tubylcy dowiedzieli sie o ich nadejsciu z pewnym wyprzedzeniem, poniewaz jezdziec pojawil sie natychmiast, gdy tylko wyszli z gestego lasu na otaczajace miasto pola.
Pracujacy na nich wiesniacy nosili okrywajace ich od stop do glow ciemne szaty z szorstkiej, grubej tkaniny. Kiedy przerwali na chwile prace, kilku z nich odkorkowalo buklaki i polalo sie woda. Najwyrazniej w ten sposob radzili sobie ze zbyt suchym klimatem plaskowyzu.
Rosliny, ktore uprawiali - niskie, pnace krzewy, podtrzymywane za pomoca konstrukcji z palikow i sznurka - nie byly ludziom znane. Wlasnie kwitly i wszedzie wokol unosil sie ciezki zapach milionow kwiatow.
Tubylcy poslugiwali sie zwierzetami pociagowymi innymi niz te, ktore ludzie do tej pory widzieli na Marduku. Kilku rolnikow oralo pola plugiem ciagnietym przez niskie, szescionozne zwierzeta, wyraznie spokrewnione z koniostrusiem, ktorego dosiadal straznik.
Kosutic odwrocila wzrok od tubylcow, kiedy podeszla do niej Eleanora O'Casey. Uczona usmiechnela sie do straznika i dwukrotnie klasnela w dlonie na powitanie. Podroz wyraznie zahartowala naczelniczke swity ksiecia. Stala sie chuda i zylasta jak poskrecany korzen.
-Jestesmy podroznymi wedrujacymi przez wasz kraj - powiedziala, uzywajac tego samego jezyka kupcow, co Kosutic. - Chcemy handlowac, kupic od was zapasy.
Wiedziala, ze tubylec nie rozumie ani slowa, ale nie przejmowala sie tym. Uboga pigulka jezyka mardukanskiego, ktora zaladowala do tootsa, rozrosla sie podczas podrozy w obszerna baze danych. Gdyby O'Casey udalo sie sklonic straznika do mowienia, program szybko zaczalby dostosowywac sie do jego jezyka.
Jezdziec rzucil cos ostrym, niemal zaczepnym tonem. Jego slowa wciaz byly niezrozumiale. O'Casey pokiwala glowa, by zachecic go do dalszego mowienia, jednoczesnie uwaznie mu sie przygladajac. Podstawowa bron straznika stanowila dluga na piec czy szesc metrow lekka lanca o dziwnie wydluzonym poczwornym ostrzu. Naczelniczka swity uznala, ze bron zostala tak skonstruowana po to, by moc przebijac pancerze zabowolow. Widocznie wielcy roslinozercy stanowili glowne zagrozenie w tym rejonie.
Oprocz lancy jezdziec mial przypiety do siodla dlugi, prosty miecz. Byl to odpowiednik sredniowiecznego dwurecznego miecza, ale poniewaz Mardukanie byli niemal dwa razy wyzsi od ludzi, mial blisko trzy metry dlugosci.
Stroj jezdzca byl zaskakujacy. Mial na sobie kolczuge, plytowy napiersnik i naplecznik oraz oslony na udach, nagolenniki i karwasze. Zbroja wyraznie kontrastowala ze skorzanymi fartuchami uzywanymi w Hadurze i Hurtanie.
Najbardziej interesujace bylo to, ze w olstrach przy jego siodle tkwil duzy pistolet albo krotki karabinek. Bron byla najprostszej konstrukcji, ale wykonana zostala wspaniale. Metalowe elementy zrobiono najwyrazniej ze stali, a nie z zelaza, powszechnie uzywanego po drugiej stronie gor, zas mosiadz na kolbie mial kolor spalonej letnim sloncem trawy. Zamiast wolnopalnego lontu byl wyposazony w mardukanski odpowiednik ziemskiego zamka kolowego. Wyglad broni i zbroi swiadczyl o wysokim poziomie obrobki metali.
Zolnierz wskazal reka kierunek, z ktorego przymaszerowala kompania, i ostrym tonem zadal jakies pytanie.
-Wybacz - odparla przepraszajaco O'Casey. - Obawiam sie, ze jeszcze cie za dobrze nie rozumiem, ale chyba robimy juz postepy.
Rzeczywiscie program sygnalizowal znajomosc niektorych slow, chociaz wciaz jeszcze daleko bylo do pelnego zrozumienia jezyka, z ktorym wlasnie sie zetkneli. Miejscowy dialekt wywodzil sie z jezyka mieszkancow okolic portu i wskazywal, ze tutejsze tereny sa szczelnie odciete od krajow lezacych za gorami.
-Przychodzimy w pokoju. - Uczona uzyla juz kilku slow lokalnej mowy i uzupelnila je wyrazami z oryginalnej pigulki. - Jestesmy zwyklymi kupcami. - Ostatnie slowo nalezalo juz do jezyka, ktorym poslugiwal sie zolnierz.
-Kapitanie Pahner - powiedziala przez radio - czy ktos moglby tu przyniesc bele diandal Chce mu pokazac, ze my handlujemy, a nie napadamy. Prawdopodobnie wygladamy jak lupieska wyprawa.
-Zrozumialem - odparl Pahner.
Chwile pozniej na czolo kolumny przytruchtal Poertena, dzwigajac bele dianda. Pieknie utkany lendwab okazal sie bardzo dobrym towarem w regionie Haduru, O'Casey miala nadzieje, ze tutaj rowniez bedzie mile widziany.
Poertena podal jeden koniec zwoju Kyrou, po czym obaj rozwineli go, uwazajac, by nie dotknal ziemi. Efekt byl zgodny z oczekiwaniami O'Casey. Straznik puscil luzno wodze, zatknal lance w obejmie i zeskoczyl z siodla z gracja, ktora w wydaniu kogos wzrostu Mardukan byla zadziwiajaca.
-Ten... material... gdzie? - zapytal.
-Z krainy, z ktorej przychodzimy - powiedziala O'Casey, wskazujac reka gory. - Mamy go duzo na handel, tak samo jak innych towarow.
-Bebi - powiedzial Poertena, zgadujac, co moze zainteresowac ich rozmowce - przynies mi ten miecz, co nam zostal z Voitan.
Kapral kiwnal glowa i za chwile wrocil z owinieta w tkanine bronia. Poertena rozpakowal ja, falisty wzor damascenskiej stali najwyrazniej spodobal sie Mardukaninowi, bo az krzyknal z zachwytu. Zerknal pytajaco na O'Casey, po czym wzial miecz do reki. Bron miala szerokie, zakrzywione ostrze - nie byla to juz szabla, ale jeszcze nie byl to sejmitar. Mardukanin machnal nia kilka razy, po czym rozesmial sie i rzucil jakies slowo.
-Co on mowi? - spytal Poertena. - Ja mysle, ze to cos waznego.
-Nie wiem - odparla O'Casey.
Mardukanin dostrzegl ich wyrazne zmieszanie i powtorzyl to slowo, pokazujac na niebo, otaczajace ich pola i gory, a potem na trzymana w gornej rece bron.
-Mamy chyba miejscowe oznaczenie piekna - powiedziala O'Casey. - Jestem prawie pewna, ze powiedzial, iz miecz jest tak piekny jak niebo, kwiaty i wyniosle gory.
-Aha - zachichotal Poertena. - Chyba damy tu sobie rade z handlem.
-Poznaj naszego wodza. - Eleanora gestem wskazala jezdzcowi, by poszedl za nia. Mardukanin niechetnie oddal miecz Bebiemu i ruszyl za naczelniczka swity.
-Ja jestem Eleanora O'Casey - powiedziala. - Nie uslyszalam twojego imienia.
-Sen Kakai - odparl Mardukanin. - Jezdziec Ran Tai. Najwyrazniej rozumiesz juz nasz jezyk?
-Mamy zdumiewajaca latwosc uczenia sie obcych jezykow - powiedziala ze smiechem naczelniczka swity.
-Zauwazylem - zachichotal w odpowiedzi jezdziec, po czym uwaznie przyjrzal sie malemu oddzialowi ludzi. - Jestescie... dziwacznie uzbrojeni - zauwazyl, wskazujac rzymsko-mardukanskie wyposazenie.
-Po drugiej stronie gor panuja zupelnie inne warunki - powiedziala O'Casey. - Przybylismy z bardzo daleka i musielismy dostosowac tutejszy sprzet do naszych potrzeb. Miecze i wlocznie nie sa naszym zwyklym uzbrojeniem.
-Wasi zolnierze maja na plecach strzelby.
-Tak - odparla O'Casey. Zmierzyla wzrokiem ciezko opancerzonego jezdzca. - Twoja zbroja jest blizsza temu, co my znamy - powiedziala.
-Macie bardzo niezwykly ekwipunek - powtorzyl. Nagle zobaczyl stos skor zarzuconych na juczne zwierzeta. - Czy to skory sin-tal - spytal z widocznym zaskoczeniem.
-Tak mi sie wydaje, chociaz my nazywamy te zwierzeta flar-ke. Ich stado zaatakowalo nas w glebi doliny. - Przerwala. - Mam nadzieje, ze to nie bylo... chronione stado?
-W zadnym razie - odparl Sen Kakai. - To stado niedawno sie tu pojawilo. Miedzy innymi dlatego patrolowalem te okolice. Przy okazji przepraszam za moje powitanie. Mamy ostatnio troche problemow.
-Problemow? - spytala naczelniczka swity, kiedy zblizyli sie do grupy dowodzenia. - Jakich problemow?
-Ostatnio jest ciezko - odparl straznik. - Nastaly bardzo ciezkie czasy.
Kiedy trwalo wzajemne przedstawianie sie, Eleanorze przyszlo do glowy pewne starozytne chinskie powiedzenie, ktore wydawalo sie stworzone specjalnie dla kompanii Bravo. Idealnie do niej pasowalo. Mowiac krotko, O'Casey miala serdecznie dosc "zycia w ciekawych czasach".
***
Karawanseraj stal na skraju glownego placu targowego. Krzyki sprzedawcow przenikaly przez grube mury hotelu az do pokoju na drugim pietrze, ktory zajmowala grupa dowodzenia.Otwarte okno wychodzilo na plaskie dachy domow i rozciagajace sie za nimi jezioro. Nieustannie wiejacy wiatr przynosil zapach przypraw, z ktorych slynal caly region.
Okazalo sie, ze przyprawa zwana przypieprzem, ktora byla istotnym skladnikiem wielu dan Matsugaego, rosnie jedynie na wysoko polozonych suchych terenach. Poniewaz mieszkancy planety potrzebuja do zycia wysokiej temperatury i duzej wilgotnosci, jest ona niezwykle droga. Uprawa przypieprzu i kilku innych ziol stanowi wiec zrodlo duzej czesci dochodu calego regionu.
Jego mieszkancy zyja takze z wydobycia. Gory obfituja w zloza zlota, srebra i zelaza, a na nizszych wzgorzach wokol miasta trafiaja sie skupiska kamieni szlachetnych. Ran Tai jest wiec bardzo bogatym miastem.
Ale to miasto ma swoje problemy.
-Moze nastapila zmiana klimatu - powiedziala O'Casey. - Nie przychodzi mi do glowy zaden inny powod takiej skali inwazji, o jakiej opowiadaja mieszkancy miasta.
-Nie chcemy znow miec do czynienia z Kranolta - powiedzial stanowczo Roger.
-O nie - zgodzila sie Kosutic, masujac wciaz swieza blizne na ramieniu. - Wolalabym spotkac sily uderzeniowe Swietych, niz znowu walczyc z tymi draniami. Przekleci Swieci przynajmniej wiedza, kiedy sa pokonani.
-Ci, o ktorych mowa, nie przypominaja naszych Kranolta - powiedziala O'Casey. - Kiedy ich spotkalismy, byli u schylku swojej potegi. Z opisow wynika, ze ci przypominaja Kranolta z okresu pierwszej bitwy pod Voitan.
-O, to super! - Zachichotal histerycznie Julian. - Nowi, wypoczeci Kranolta zamiast starych i zmeczonych Kranolta!
-Ta grupa - ciagnela O'Casey - najwyrazniej nadciaga z tych samych wzgorz na skraju polnocnych rownin, z ktorych pochodzili Kranolta, tylko ze nie znalezli przejscia przez gory tutaj, na wschodzie, i musieli je obejsc od zachodu. - Wskazala na mapie polnocna czesc olbrzymiego kontynentu, przesuwajac palcem wzdluz lancucha gor, ktore Sen Kakai nazywal Tarstenami.
-Bomani roznia sie od Kranolta pod kilkoma wzgledami. Rozpoczeli swoja migracje troche pozniej, no i maja zupelnie inna bron. Kranolta nie znali prochu, a Bomani uzywaja arkebuzow, chociaz przypuszczam, ze mogli je zdobyc droga handlu z tym regionem.
-Bomani - tak jak Kranolta - wydaja sie byc luzna konfederacja plemion, ktore roznia sie miedzy soba poziomem rozwoju technologicznego. Na przyklad te, ktore znajduja sie na przodzie calej migracji, sa zdecydowanie bardziej prymitywnie uzbrojone niz - nazwijmy to - "rdzen", ktory pcha calosc do przodu. Posluguja sie bronia miotana zamiast palna. Mozna ich traktowac jak... hmmm... lekko uzbrojonych harcownikow, ktorzy badaja opor przeciwnika i szukaja okazji do ataku.
-Wspaniale - zachichotal Pahner. - Milusinscy z wloczniami jak szpadle. Ale co ich tak pcha? Dlaczego wlasnie teraz rozpoczeli inwazje? Kiedy ich spotkamy?
-Nie moge tego dokladnie powiedziec - przyznala historyczka. - Na pewno nie na sto procent. Motywy ekspansji barbarzyncow czesto sa niejasne, ale nie zartowalam, kiedy mowilam, ze mogla to spowodowac zmiana klimatu i wyz demograficzny. Zmiana klimatu czesto prowadzi do ograniczenia zasobow zywnosci dla rosnacej liczby mieszkancow, wiec migruja w poszukiwaniu zywnosci. Z drugiej strony moze za tym stac po prostu nadzwyczaj ambitny wodz, ktory marzy o zbudowaniu potegi na wzor imperium Mongolow. - Wzruszyla ramionami. - Cokolwiek jest tego przyczyna, barbarzyncy przetaczaja sie przez te okolice, miazdzac wszystko na swojej drodze.
-To dlatego ten straznik byl taki nerwowy - powiedzial Roger, pogryzajac cos, co tubylcy nazywali targhas, a co przypominalo troche popularne po poludniowej stronie Tarstenow daktiwi. Kompania bardzo polubila daktiwi, ktorych tutaj niestety nie znano, podobnie jak dianda. Na szczescie jeczmyz byl popularny po obu stronach gor. Targhas przypominaly sliwki daktylowe skrzyzowane z mechatym dzikim jablkiem. Roger zastanawial sie, zolnierze je nazwa. Sliwjablki? Jabliwki?
-Musimy uzupelnic zapasy. - Pahner spojrzal na Poertene. - Czy bedzie z tym problem?
-Sprawdzilem ceny na targu - odparl mechanik. - Mozemy utargowac dobry pieniadz na dianda. Bardzo dobry. Ale jeczmyz przywoza z dzungli. Jedzenie maja tu drogie.
-Wiec kupimy tyle, ile potrzeba na dotarcie do dzungli, a reszte dostaniemy na dole, na rowninach - powiedzial Pahner, po czym przerwal widzac, ze mechanik kreci glowa. - Nie?
-Zbiory im sie spier... nie udaly. - Pinopanczyk wzruszyl ramionami. - Trudno znalezc jeczmyz nawet na rowninach. Maszerujemy prosto w nastepna wojne, panie kapitanie. Ciezko bedzie z zarciem.
-Cudownie. - Pahner westchnal i spojrzal w gore. - Czy chociaz raz cos moze pojsc tak jak trzeba?
-Gdyby poszlo, uznalby to pan za podstep - zazartowal Roger. - Generalnie wiec potrzebujemy wiecej gotowki?
-Przydaloby sie, sir - odparl Pinopanczyk. - Jeczmyz jest drogi, nie wspominajac o owocach i przyprawach.
-Tego akurat zamierzalem sporo kupic - powiedzial Matsugae.
Jako glowny kucharz ekspedycji i szef logistyki, sluzacy Rogera zazwyczaj bral udzial w spotkaniach.
-Tutejszy przypieprz jest wspanialy. Poza tym chcialbym kupic kilkadziesiat kilo innych przypraw. Poznalem kilka potraw, ktore chcialbym wyprobowac. Powinnismy takze pomyslec o jakiejs pomocy obozowej, nawet jesli mieliby to byc poganiacze.
-Do tego potrzeba pieniedzy, Matsugae - powiedzial kapitan. - Gdybysmy nie musieli kupic flar-ta, sprawa wygladalaby zupelnie inaczej. Ale w naszym skarbcu widac dno. Na razie nam wystarczy, ale nie mamy zadnego zrodla przyszlych dochodow.
-Wiec zarobmy cos - wzruszyl ramionami Roger.
-Mam nadzieje, ze nie bedziemy juz musieli zdobywac zadnych miast - powiedziala sierzant Lai. - Ostatnie bylo wystarczajaco paskudne.
-Zadnych miast - zgodzil sie ksiaze. - Ale potrzebujemy pieniedzy, a jestesmy elitarna jednostka bojowa. Akurat odbywa sie masowa migracja, ktora powoduje liczne konflikty. Powinnismy znalezc sobie jakies dobrze platne zadanie, ktore moglibysmy wykonac, nie ponoszac przy tym zadnych strat.
-Mowi pan o zostaniu najemnikami - powiedzial z niedowierzaniem Pahner.
-Kapitanie, a czym my bylismy w Marshadzie? Albo w Q'Nkok? - spytal Roger, wzruszajac ramionami.
-Bylismy kompania Bravo batalionu Braz - odparl ze zloscia kapitan - ktora okolicznosci zmusily do walki. Bralismy za to zaplate, ale nie bylismy pospolitymi najemnikami, do cholery!
-Coz, kapitanie - powiedzial cicho Roger. - Widzi pan jakies inne wyjscie?
Marine otworzyl usta i zamknal je gwaltownie. Po chwili pokrecil glowa.
-Nie. Ale nie wydaje mi sie, zebysmy upadli az tak nisko, aby zostac najemnikami.
-Poertena - powiedzial ksiaze. - Czy mamy dosc funduszy, zeby kupic zapas jeczmyzu, ktory wystarczylby nam do wybrzeza?
Mechanik popatrzyl w panice na ksiecia i swojego dowodce.
-O nie, Wasza Wysokosc, mnie w to nie mieszajta!
-Tak, Roger - powiedzial stanowczo Pahner. - Mamy. Kiedy skonczy nam sie gotowka, mozemy polowac i zbierac zywnosc w dzungli.
-To nam znacznie wydluzy czas marszu - zauwazyl lagodnie ksiaze, unoszac brew. - I zmeczy flar-ta. Nie wspominajac, ze bedziemy bez pieniedzy, kiedy dotrzemy do wybrzeza, a tam przeciez musimy wyczarterowac albo kupic statki na nastepny etap podrozy.
-Kapitanie - powiedziala Kosutic i zawahala sie. - Moze... moze powinnismy sie nad tym zastanowic. Musimy myslec nie tylko o jeczmyzu. Ludzie potrzebuja odpoczynku, i nie mowie tu o obozie w dzungli. Przydaloby im sie kilka dni w miescie, troche wina, rozrywki. A nie szukajac zywnosci po drodze, rzeczywiscie maszerowalibysmy o wiele szybciej. Moze... moze powinnismy rozejrzec sie za jakas robota. Ale musialaby byc naprawde swietnie platna.
Roger zobaczyl, ze kapitan jest wsciekly. Usmiechnal sie do niego.
-Pamieta pan, co mi pan kiedys powiedzial? "Czasami musimy robic rzeczy, ktore nam sie nie podobaja". Mysle, ze wlasnie nadeszla taka chwila. Potrzebne nam sa pieniadze. A poza tym - dodal z szerszym usmiechem i mrugnal do swojego sluzacego - jesli nie kupimy Kostasowi jego przypieprzu i przypraw, zupelnie nam zmarkotnieje.
Pahner popatrzyl ponuro na trzeciego nastepce tronu Imperium Czlowieka. Odczul wielka ulge, kiedy Roger wreszcie przyjal do wiadomosci, ze nie ma nic wazniejszego niz przywiezienie go bezpiecznie na imperialny dwor na Ziemi. Ksieciu poczatkowo trudno bylo uznac, ze jego zycie jest az tak cenne. Nie sadzil, by ktokolwiek w calym wszechswiecie, z wyjatkiem byc moze Kostasa Matsugaego, interesowal sie jego losem.
Roger byl niemal lustrzanym odbiciem swojego niewiarygodnie przystojnego i niezwykle nieodpowiedzialnego ojca-playboya. Wszyscy sadzili, ze upodabniajac sie do niego, Roger wyraza bunt przeciwko tronowi. Nikt oprocz Matsugaego nie przypuszczal nawet, ze zachowanie Rogera jest po prostu reakcja malego chlopca, ktory nie rozumie, dlaczego nikt mu nie ufa i nikt go nie kocha, dlaczego wciaz jest sam. Z pewnoscia przed wydarzeniami w Voitan i Marshadzie nikt z kompanii Bravo nie wiedzial, jaki naprawde jest Roger.
W czasie obecnej podrozy Roger zdal sobie sprawe z politycznej niestabilnosci Imperium Czlowieka i faktu, ze jedynie przetrwanie dynastii MacClintockow moze zapobiec jego rozpadowi. Zaczal wiac godzic sie ze smiercia ochraniajacych go ludzi, gdy zrozumial, ze nie ma takiej rzeczy, ktora moglaby przeszkodzic mu w powrocie do domu lub przed ktora by sie zawahal. Gotow byl nawet zrobic z ukochanej kompanii Pahnera szmatlawych najemnikow na planecie pelnej barbarzyncow.
Logiczna argumentacja ksiecia wcale nie poprawila kapitanowi nastroju. Patrzyl jeszcze przez chwile spode lba na Rogera, po czym odwrocil sie do swoich dwoch sierzantow.
-Co o tym myslicie?
-Nie chce, zebysmy poniesli wieksze straty, niz to absolutnie konieczne - odpowiedziala natychmiast Lai. - Mamy przed soba dluga droge, a na koncu czeka nas bitwa. Musimy o tym pamietac. - Po chwili jednak wzruszyla ramionami. - Mimo to musze przyznac racje Jego Wysokosci. Potrzebujemy pieniedzy. I odpoczynku.
Kapitan kiwnal glowa i spojrzal na drugiego sierzanta.
-Jin?
-Popieram pomysl z najemnikami - powiedzial Koreanczyk. - Ale to musi sie nam oplacic. - Spojrzal w oczy swojemu dowodcy. - Przykro mi, panie kapitanie.
-Coz - stwierdzil Pahner, klepiac sie po kieszeni na pie