Dawid Weber Jon Ringo Marsz #2 Marsz ku morzu Trylogia: Marsz tom 2 Dla "wujka Steve'a" Griswolda z Korpusu Marines, ktory nauczyl mnie, ze choc wszyscy jestesmy odpowiedzialni za swoje czyny, czasami dobrzy ludzie musza naprawiac bledy innych. Ty to robiles... przez trzydziesci jeden lat. Niech cie Bog blogoslawi.Dla Charlesa Gonzaleza: czlowieka, ktory potrafi rozmawiac z naiwnymi dwunastolatkami o mechanice kwantowej, dialektach amazonskich plemion i duszeniu garota niemieckich wartownikow Rozdzial pierwszy Plutonowy Adib Julian z trzeciego plutonu kompanii Bravo Osobistego Pulku Cesarzowej otworzyl oczy i rozejrzal sie po ciasnym jednoosobowym namiociku. Czul, ze cos sie zmienilo, ale nie wiedzial, co. Jego instynkt przetrwania niczego nie sygnalizowal, mogl wiec nie obawiac sie szarzy hord mardukanskich barbarzyncow. Wrazenie zmiany wciaz jednak nie mijalo i bylo na tyle silne, ze wyciagnelo go z otchlani snu. Sprawdzil swojego tootsa. Wedlug komputera nie nastal jeszcze swit. Julian ziewnal. Mogl jeszcze pospac, wiec przewrocil sie na drugi bok, usunal uwierajacy go kamyk... i zadrzal z zimna.Otworzyl gwaltownie oczy, rozpial namiot i wyskoczyl na zewnatrz. -Jest zimno! - wrzasnal z zachwytem. Przez kilka ostatnich dni kompania Bravo maszerowala w gore. Dawno juz mineli doline rzeki Hadur i zostawili za soba Marshad i pozostale miasta na obrzezach terytorium krola Radj Hoomasa. Dziennie pokonywali kawal drogi, ostre tempo marszu i coraz bardziej wznoszacy sie teren powodowaly, ze kompania potrzebowala chwili wytchnienia. Sprzedaz zdobytej w Voitan broni, fundusze z Q'Nkok i hojne dary od T'Leen Sula i nowej Rady Marshadu pozwalaly im zaspokajac w drodze wszystkie potrzeby. W wielu miastach przyjmowano ich jak prawdziwych dygnitarzy. Ich mieszkancy, zyjacy w ciaglym strachu przed wyzyskiem i politycznymi ambicjami Radj Hoomasa, gotowi byli zrobic wszystko dla obcych, ktorzy ich od niego uwolnili. Gdzie indziej goscie z innego swiata budzili powszechna ciekawosc, ale czesto takze chec jak najszybszego pozbycia sie ich z miasta. Wiesci o zniszczeniu barbarzynskiej federacji Kranolta pod Voitan, bitwie pod Pasule i przewrocie w Marshadzie szybko sie rozniosly. Zawarta w nich przestroga byla jasna: ludziom nie nalezy sie naprzykrzac. Czasami jednak napotykali opor ze strony wyjatkowo glupich Mardukan i wtedy z powodzeniem demonstrowali skutecznosc klasycznej rzymskiej taktyki krotkiego miecza i tarczy. Nie musieli nawet korzystac ze srutowek i dzial plazmowych. Pojawienie sie Brazowych Barbarzyncow z Osobistego Pulku Cesarzowej poprzedzala ich budzaca groze reputacja. Zaplacili za nia wprawdzie najwyzsza cene, ale przynajmniej mogli spokojnie maszerowac przez wiele tygodni, wylizywac sie z ran i przygotowywac do pokonania kolejnej przeszkody - gor. Na ostatnia warte wyznaczono Nimashet Despreaux. Usmiechnela sie do tanczacego z radosci Juliana i pochylila nad ogniem. -Goracej kawki? - zaproponowala, podajac mu kubek. Kompania zarzucila picie tego napoju, gdy mardukanskie poranki staly sie zbyt upalne. -Och, dzieki, dzieki, dzieki - zasmial sie plutonowy. Wzial kubek i upil lyk. - Boze, alez to paskudne. Ale i tak to uwielbiam. -Ile jest stopni? - spytal, wczolgujac sie z powrotem do namiotu po helm. -Dwadziescia trzy - odparla Despreaux z usmiechem. -Dwadziescia trzy? - zdziwil sie Gronningen, marszczac czolo i wciagajac nosem zimne powietrze. - Ile to w Fahrenheita? -Dwadziescia trzy! - rozesmial sie Julian. - Cholera! Dwadziescia trzy! -Okolo siedemdziesieciu trzech - czterech stopni Fahrenheita - zawtorowala mu smiechem Despreaux. -Nie jest zimno, ale troche chlodnawo - powiedzial ze stoickim spokojem wielki Asgardczyk. Jesli nawet marzl, nie dal tego po sobie poznac. -Przez ostatnie dwa miesiace maszerowalismy w ponad czterdziestostopniowym upale - zauwazyla dowodca druzyny. - To troche zmienia nasz punkt widzenia. -Oho - powiedzial Julian, rozgladajac sie dookola. - Ciekawe, jak to znosza szumowiniaki? *** -Co mu jest, doktorze?Ksiaze Roger obudzil sie, drzac z zimna, i zobaczyl Corda siedzacego po turecku sztywno i bez ruchu. Kilkakrotne proby obudzenia czterorekiego, wielkiego jak niedzwiedz grizzly szamana skonczyly sie niepowodzeniem. -Jest mu zimno, sir. Bardzo zimno. Chorazy Dobrescu zerknal na odczyt monitora, ktorym badal Mardukanina, i pokrecil glowa. Mial zmartwiona mine. -Musze zobaczyc, co sie dzieje u poganiaczy. Jesli Cord jest w takim stanie, to z nimi bedzie jeszcze gorzej. Oni nie maja tak dobrego okrycia. -Nic mu nie bedzie? - spytal z niepokojem ksiaze. -Nie wiem. Podejrzewam, ze zapadl w rodzaj hibernacji, ale jesli zrobi sie jeszcze zimniej, moze nie wytrzymac i umrzec. - Dobrescu odetchnal gleboko i pokrecil glowa. - Zamierzalem dokladnie zbadac fizjologie Mardukan. Wyglada na to, ze za dlugo z tym zwlekalem. -Musimy wiec... - zaczal ksiaze, ale przerwal mu dochodzacy z zewnatrz halas. - Co tam sie dzieje, do cholery? *** -Kurwie syny, puszczac mnie! - wrzasnal Poertena i zwrocil sie do rozesmianych marines, ktorzy wypelzali ze swoich namiotow, by odetchnac porannym powietrzem. - Pomozta mi, do cholery!-Spokoj wszyscy - powiedzial St. John (J.), klaszczac w rece. - Pomozmy mu. -To dopiero... - stwierdzil Roger na widok mechanika, ktorego sciskalo czterech pograzonych we snie Mardukan. Zachichotal i machnal reka na zolnierzy. -Pomozcie mu. St. John (J.) zlapal za jedno z zesztywnialych ramion Denata i zaczal go odciagac od mechanika. -To obrzydliwe, Poertena - powiedzial. -Mi to, kurwa, mowisz?! Budze sie, a tu wszedzie lapy i sluz! Roger zaczal odciagac Tratana. Mardukanin jeknal i jeszcze mocniej przytulil sie do swojej ofiary. -Chyba cie lubia, Poertena. Glos mechanika juz zaczynal byc troche przyduszony. -Oni probuja mnie zabic! Puszczac! -To przez cieplo jego ciala - mruknal chorazy pomagajacy Rogerowi. Polaczone wysilki trzech marines nie wystarczyly, by Denat rozluznil uscisk, co zaczynalo grozic uduszeniem mechanika. - Trzeba rozpalic ognisko. Moze go puszcza, jak sie rozgrzeja. -Niech ktos pomoze mi przyniesc Corda - powiedzial Roger, po czym przypomnial sobie o wadze Mardukanina. - I to raczej kilka osob. Nagle spojrzal na obozowisko poganiaczy. -Czy ktos zauwazyl, ze nie ma jucznych zwierzat? - spytal zdziwiony. -Przeszlismy przez zimny front atmosferyczny - powiedzial medyk. - A przynajmniej przez cos, co go przypomina. Kapitan Pahner zwolal narade, by omowic to, co wydarzylo sie w nocy. Siedzieli na skraju obozu, patrzac w dol na spowity chmurami las, ciagnacy sie az po horyzont. Nad nimi groznie wznosily sie nieprzebyte gory. -Jaki zimny front? - spytal Julian. - Nie czulem zadnego zimnego frontu. -Pamietasz ten deszcz wczoraj po poludniu? -Jasne, ale tu bez przerwy pada. -Ale ten padal bardzo dlugo - zauwazyl Roger. - Normalnie ulewa trwa krotko. Wczoraj padalo i padalo, i padalo. -Wlasnie - kiwnal glowa medyk. - A dzisiaj cisnienie jest wyzsze niz wczoraj. Nieduzo - ta pieprzona planeta ma dosc stabilny uklad pogodowy - ale wystarczajaco. Tak czy inaczej, pokrywa chmur opadla nizej - wskazal na chmury - obnizyla sie wilgotnosc powietrza, a temperatura... -Spadla jak kamien - powiedzial Pahner. - To juz wiemy. Czy tubylcy to wytrzymaja? Medyk westchnal i wzruszyl ramionami. -Tego nie wiem. Wiekszosc ziemskich zmienno - i stalocieplnych stworzen moze przez jakis czas zyc w temperaturze tuz powyzej zera. Ale tak jest na Ziemi. - Znow wzruszyl ramionami. - Jesli chodzi o Mardukan, kapitanie, mozemy tylko zgadywac. Jestem lekarzem, a nie biologiem. *** Kompania miala spory dlug wdziecznosci wobec D'Nal Corda. Mardukanski asi Rogera - w zasadzie jego niewolnik - byl jednak przede wszystkim mentorem ksiecia, i to nie tylko w sprawach broni. Jego wplyw na zachowanie Rogera byl bardzo wyrazny.Dawniej ksieciu nawet nie przyszloby do glowy, ze ma honorowy dlug wobec barbarzynskich poganiaczy z zapadlej, bagnistej planety. Pahner musial z niechecia przyznac, ze w ich obecnej sytuacji typowy dla dawnego Rogera brak skrupulow bylby jednak znacznie lepszy. -Sir - powiedzial sztywno. - Bedziemy potrzebowac zwierzat, zeby przejsc te gory. Musimy takze natychmiast uzupelnic zaopatrzenie, a nie wiadomo, czy nie skonczy sie nam ono po drodze. Jesli nie bedziemy mieli zwierzat, musimy zawrocic. -Kapitanie - odparl spokojnie Roger, zadziwiajaco przypominajac w tym momencie swoja matke. - Potrzebujemy flarta, ale nie zabierzemy ich poganiaczom, ktorzy dotad tak wytrwale nam towarzyszyli. Nie jestesmy rozbojnikami, wiec nie zachowujmy sie tak jak oni. A zatem co robimy? -Mozemy im ulatwic podroz - powiedzial sierzant Jin. - Owinac w jakies ubrania, zeby nie tracili tyle ciepla i wilgoci. Dac na noc namiot z piecykiem. I tak dalej. D'Len klasnal z zalem w dlonie. -Nie sadze, zebym mogl przekonac swoich ludzi, aby szli dalej. Na gorze panuja straszne warunki. -Jesli zdecydujecie, ze idziecie dalej - powiedzial Cord - moi bratankowie tez pojda. Ja jestem asi Rogera i zawsze za nim pojde. -Jestem ciekaw, co wszyscy sadza o kupnie zwierzat. Glosujmy zatem - zaproponowal Roger. -Dobrze - zgodzil sie niechetnie kapitan. - Uwazam jednak, ze bedziemy potrzebowac pieniedzy po drugiej stronie gor. Despreaux? Plutonowy odchrzaknela. -Kupienie zwierzat to byl moj pomysl. -Tak myslalem - usmiechnal sie Pahner. - Rozumiem, ze to glos za kupieniem flar-ta? -Tak, sir. Ale D'Len Pah nie powiedzial, ze je sprzeda. -Sluszna uwaga - powiedzial Roger. - D'Len? Mozemy je od was kupic? Stary Mardukanin zawahal sie, rysujac patykiem kolka na ziemi. -Musimy miec przynajmniej jedno, zeby wrocic do lasu - powiedzial z wahaniem. -Oczywiscie - zgodzil sie natychmiast ksiaze. -No i... nie sa tanie - dodal poganiacz. -Wolisz sie targowac z kapitanem Pahnerem czy Poertena? - spytal Roger. -Poertena? - Mardukanin rozejrzal sie przerazony. - Tylko nie z Poertena! -Zaplacimy uczciwa cene - powiedzial stanowczo Pahner. - Jesli zdecydujemy sie je kupic. Zastanawial sie przez chwile. -A, do diabla. Nie mamy wlasciwie wyboru, prawda? -Prawda, kapitanie - stwierdzil Roger. - Nie mamy, jesli chcemy przejsc przez gory. -Chcesz sie o nie targowac? - kapitan spytal poganiacza. - Klejnoty, zloto i diandal... Mardukanin klasnal w rece z rezygnacja. -Flar-ta sa dla nas jak dzieci. Ale byliscie dobrymi panami, wiec na pewno bedziecie je dobrze traktowac. Dogadamy sie. - Opuscil glowe i dodal stanowczo: - Ale nie z Poertena. -Dobrze, ze nie wiedzieli, ze podpowiadam panu przez pier... przez radio, sir - powiedzial Poertena, machajac idacym zboczem poganiaczom. -No - zgodzil sie Roger. - jak mi poszlo? -Opier... Orzneli nas. -Chwila - zaczal sie bronic ksiaze. - Te zwierzaki sa dla nas bezcenne! -Jasne - zgodzil sie Poertena. - Ale zaplacilismy ze dwa razy wiecej, niz sa warte. To wiecej forsy, niz widzieli przez cale swoje pier... swoje zycie. -Racja - powiedzial Roger. - Ciesze sie, ze Cranla poszedl z nimi. Moze uda im sie kupic nowe zwierzeta. -Jasne - odparl mechanik. - Ale teraz brakuje mi czwartego do pikow. I co ja zrobie? -Pikow? - spytal ksiaze. - Co to sa piki? *** -Nie moge uwierzyc, ze ogral mnie moj wlasny ksiaze - zrzedzil jakis czas pozniej Poertena, patrzac razem z Denatem na odchodzacego i pogwizdujacego wesolo Rogera. Ksiaze wlasnie przeliczal swoja wygrana.-Zawsze powtarzales, ze co minute na swiecie rodzi sie nowy frajer - powiedzial bratanek Corda z wyraznym brakiem wspolczucia. - Nie wspomniales tylko, ze sam jestes jednym z nich. *** Cord uniosl brzeg namiotu, kiedy flar-ta stanelo. Przez kilka ostatnich dni, kiedy ludzie szukali drogi przez gory, Mardukanie jechali na jucznych zwierzetach. By uniknac zimna i wysuszenia skory, chronili sie pod skorzanymi namiotami. Tam, otuleni mokrymi szmatami, spedzali cale dnie pod pochlaniajaca promienie slonca czarna skora.Zwierzeta dosc dlugo staly bez ruchu, wiec Cord postanowil wyjsc na zewnatrz, nie zwazajac na ciezkie warunki atmosferyczne. Odpychajac wilgotny klab dianda, szaman wyslizgnal sie spod namiotu i ruszyl na czolo kolumny. Roger usmiechnal sie, kiedy go zobaczyl. -Chyba mamy szczescie - powiedzial, wskazujac spory stos glazow. Kopiec byl dzielem czyichs rak. Lezal u wejscia do jednej z dolin odchodzacych od koryta rzeki, wzdluz ktorej maszerowali. Przez poltora tygodnia badali teren, szukajac nadajacej sie do przejscia drogi. Kilka dolin konczylo sie trudnymi do pokonania stromiznami. Ta dolina zwezala sie gwaltownie i ostro skrecala na poludnie. -Moze to jakis podrozny zrobil dowcip - powiedziala Kosutic, wskazujac na kamienny kopiec. - Przeprowadzic tamtedy zwierzeta to bedzie koszmar. -Ale to oznacza, ze ktos tu w ogole byl - stwierdzil z uporem Roger. - Po co mialby wprowadzac innych w blad? Pahner spojrzal w gore. -Wyglada na to, ze tam jest lodowiec. - Kiwnal glowa w kierunku potoku wyplywajacego z hukiem z doliny. - Widzi pan, jaka biala jest ta woda, Wasza Wysokosc? -Tak - odparl Roger. - Widzialem juz cos takiego. -To roztopiony snieg? - spytala Kosutic. -Splyw lodowcowy - poprawil ja Pahner. - Drobinki skal scieranych przez lodowiec. Przynajmniej ktorys z doplywow tego potoku ma swe zrodlo w lodowcu. - Spojrzal na Corda i na flar-ta. - Nie wydaje mi sie, zeby dali sobie rade na lodowcu. -Ja tez tak mysle - przyznal Roger, patrzac na sniezne czapy. - Ale musimy to sprawdzic. -Nie my - powiedzial Pahner. - Pani sierzant! -Gronningen - odparla natychmiast Kosutic. - Jest z Asgardu, zimno nie robi na nim wrazenia. - Zamyslila sie na chwile. - Dokkum jest z Nowego Tybetu. Powinien znac sie na gorach. Wezme tez Damdina. -Prosze sie tym zajac - powiedzial kapitan. - My tymczasem rozbijemy tu oboz. - Popatrzyl na otaczajacy ich las. - Przynajmniej jest tu pod dostatkiem drewna. Kosutic rozejrzala sie po waskim wawozie. -Mysli pani, ze tedy przejda? - spytal Dokkum. Maly Nepalczyk poruszal sie wolnym, rownym krokiem, ktorego nauczyl pozostalych: jeden krok na jeden oddech. Szybsze tempo blyskawicznie wyczerpaloby ludzi, zmuszonych do oddychania rozrzedzonym powietrzem i pokonywania stromizn. Kosutic zmierzyla wawoz dalmierzem helmu. -Na razie przejda. Ale ledwo ledwo. -Heja! - krzyknal Gronningen. - Heja! Wielki Asgardczyk stal na szczycie pochylosci, wymachujac trzymanym nad glowa karabinem. -Chyba znalezlismy przelecz - powiedziala Kosutic zmeczonym glosem. *** -Niech mnie... - Roger patrzyl na rozciagajacy sie przed nimi widok.Rozlegla dolina w ksztalcie litery U byla wyraznie dzielem lodowca, posrodku rozciagalo sie ogromne gorskie jezioro. Woda byla w kolorze glebokiego blekitu i wygladala na bardzo zimna. Wokol jeziora i na zboczach otaczajacej je doliny lezalo miasto. Bylo prawie tak duze jak Voitan i nie przypominalo spotykanych dotad mardukanskich osiedli, bezladnie porozrzucanych na szczytach wzgorz. -Wyglada jak Como - powiedzial Roger. -Albo Shrinagar - dodala cicho O'Casey. -Cokolwiek to jest - stwierdzil Pahner, schodzac z drogi mijajacym ich zwierzetom - musimy sie tam dostac. Zostalo nam niecale sto kilo jeczmyzu, a zapasy uzupelnien kurcza sie z kazdym dniem. -Jak zwykle jest pan optymista, kapitanie - zauwazyl zlosliwie Roger. -Nie, jestem pesymista. Ale za to wlasnie placi mi pana matka - powiedzial marine z usmiechem. Usmiech ten jednak szybko ustapil miejsca grymasowi zmartwienia. - Po tym, jak zaplacilismy poganiaczom, zostala nam tylko garstka zlota i kilka klejnotow. No i troche dianda. Potrzebujemy jeczmyzu, wina, owocow, warzyw - wszystkiego. I soli. Prawie nie mamy juz soli. -Damy sobie rade, kapitanie - powiedzial ksiaze. - Pan zawsze ma jakies dobre pomysly. -Dziekuje - odrzekl kwasno dowodca. - Nie mamy wyboru. - Poklepal sie po kieszeni, ale zapas gumy do zucia juz dawno mu sie wyczerpal. - Moze tam na dole maja tyton. -To dlatego zuje pan gume? - spytal zaskoczony Roger. -Tak. Dawno temu palilem pseudonik. Zadziwiajace, jak trudno rzucic ten nalog. Kapitan spojrzal na przechodzaca wawozem kolumne. Mijaly ich juz ostatnie flar-ta. -Lepiej wracajmy na czolo. -Dobrze - zgodzil sie Roger, patrzac na lezace w oddali miasto. - Nie moge sie juz doczekac powrotu do cywilizacji. -Nie spieszmy sie za bardzo. - Kapitan ruszyl na czolo kolumny. - To bedzie zupelnie nowe doswiadczenie. Inne zwyczaje, inne zagrozenia. Gory sa skuteczna bariera, dlatego ci Mardukanie na dole moga byc nastawieni nieprzyjaznie do obcych. Musimy dzialac powoli i ostroznie. *** -Powoli - zawolala Kosutic. - Miasto nam nie ucieknie.Przez ostatnie dwa dni kompania posuwala sie kretymi wawozami w strone osiedla. Okazalo sie, ze dolina, z ktorej wyszli, nalezala do innego dzialu wodnego, wiec musieli troche sie cofnac. Ta zwloka sprawila, ze konczyla im sie juz pasza dla zwierzat jucznych. Kiedy wiec dotarli do dosc gesto zalesionego terenu moren i osadow rzecznych, mogli zwolnic tempo marszu i pozwolic flar-ta pozywic sie. -Zrozumiano, pani sierzant - odparla Liszez przez komunikator i zwolnila, rozgladajac sie dookola. Maszerowali szerokim, dobrze ubitym lesnym traktem. Zauwazyli, ze nizsze galezie rosnacych po obu stronach iglakow byly objedzone przez jakiegos roslinozerce. Marine zatrzymala sie na skraju polany. Zryty grunt wskazywal, ze nieznany roslinozerca kopal tu w poszukiwaniu korzeni. Poranek byl jasny i chlodny, rosa dopiero zaczynala znikac z zarosli. Okolica byla niemal rajem dla znekanych upalami marines, mimo to nie chcieli zwalniac tempa podrozy. Nie mogli doczekac sie odpoczynku w miescie. Bylo ono jedynie przystankiem na ich drodze, ale w wyobrazni marines zaczynalo jawic sie jako glowny cel ich marszu. Wedlug map, od miasta dzielila ich niewielka odleglosc. W rzeczywistosci mieli przed soba kilka tygodni przedzierania sie przez dzungle. Cholernie dobrze sklada sie z tym miastem, pomyslala Liszez, bo chociaz ich nanity bardzo dobrze radzily sobie z pozyskiwaniem substancji odzywczych z najbardziej niespodziewanych zrodel, jednak wszystko ma swoje granice. Ciezkie straty, jakie kompania poniosla pod Voitan i Marshadem, jak na ironie chwilowo poprawily ich sytuacje, poniewaz kazdy zabity marine oznaczal dodatkowy przydzial witamin i protein oraz zapasow dla pozostalych przy zyciu, ale i to juz sie wyczerpywalo. Dlatego im szybciej zaladuja tylki na statek i odleca, tym lepiej. Liszez spojrzala przez ramie i uznala, ze kolumna jest juz wystarczajaco blisko. Rozejrzala sie w poszukiwaniu zagrozen i ruszyla przed siebie. Po trzecim kroku ziemia pod jej stopami eksplodowala. *** Roger ogladal drzewa. Pozdzierana kora cos mu przypominala. Spojrzal na swojego asi.-Cord, te drzewa... -Tak. Flar-ke. Musimy uwazac - powiedzial szaman. Chociaz Pahner probowal przekonac ksiecia, ze grzbiet pierwszego zwierzecia w kolumnie nie jest wlasciwym miejscem dla dowodcy, Roger wciaz jechal na Patty i oslanial karawane swoim jedenastomilimetrowym sztucerem. Ksiaze wlaczyl radio na czestotliwosci dowodzenia. -Kapitanie, Cord mowi, ze jestesmy na terenach flar-ke. Tak jak wtedy, kiedy go pierwszy raz spotkalismy. Pahner milczal przez chwile. Roger przypomnial sobie jego wscieklosc tamtego dnia. Ksiaze nigdy potem nie wyjasnil kapitanowi, ze otwarty kanal lacznosci kompanii sprawial mu wtedy tyle problemow, ze po prostu nie uslyszal rozkazu niestrzelania do scigajacego Corda flar-ke. Roger zostal wowczas po raz pierwszy w zyciu tak ostro skarcony. Pahner byl tak wsciekly, ze jakiekolwiek tlumaczenie nie mialo sensu. Z drugiej strony, gdyby nawet uslyszal rozkaz, i tak by strzelil. I wcale nie po to, by ocalic Corda, gdyz nie wiedzial jeszcze wtedy o istnieniu szamana. Strzelilby, poniewaz w calym swoim zyciu wiele razy polowal na dzikie zwierzeta i rozpoznal na drzewach slady znakowania przez nie swojego terytorium. Slady bardzo podobne do tych, ktore teraz widzieli... -Rozumiem - odpowiedzial w koncu kapitan. Roger czul, ze w pamieci Pahnera odzyly te same wspomnienia. Nigdy nie rozmawiali o tamtym zdarzeniu. Ksiaze myslal czasami, ze przyczyna bledu kapitana byl fakt, iz flar-ke przypominalo - przynajmniej zewnetrznie - juczne flar-ta, ktore kompania zdazyla juz dobrze poznac. Flar-ta potrafily byc nadzwyczaj niebezpieczne w sytuacji zagrozenia, ale z natury nie byly agresywne. Widocznie kapitan uwazal, ze flar-ke takze sa lagodne, i dlatego kazal swoim ludziom wstrzymac ogien. Dawniej Roger prawdopodobnie nie zastanawialby sie nad tym, teraz jednak rozumial, ze Pahner, tak samo jak inni, nie lubi przyznawac sie do swoich bledow, dlatego nie poruszal wiecej tego tematu. -Cord jest naprawde zaniepokojony - powiedzial do komunikatora. -Wiem - odparl kapitan. - Czesto powtarzal, ze chociaz wygladaja jak flar-ta, sa zupelnie inne. Ciekaw jestem, na czym dokladnie polega roznica. -Przychodzi mi do glowy przyklad bawolow afrykanskich, kapitanie - wyjasnil Roger. - Dla laika wygladaja zupelnie tak samo jak bawoly indyjskie. Ale one nie sa agresywne, a afrykanskie sa, i to bardzo. Prawdopodobnie sa najbardziej agresywnymi i niebezpiecznymi zwierzetami na Ziemi. Nie zartuje - istnieja dziesiatki udokumentowanych przypadkow, kiedy bawoly afrykanskie polowaly na mysliwych. -Jasne. - Pahner przelaczyl sie na czestotliwosc ogolna. - Kompania, sluchajcie... - zaczal, ale przerwaly mu glosne krzyki. *** Kosutic nie wiedziala, jakim cudem udalo jej sie przezyc pierwsze sekundy. Bestia, ktora wystrzelila nagle spod ziemi, nadziala Liszez na rog i wyrzucila ja w powietrze, grenadier spadla bezwladnie jak worek potrzaskanych kosci. Zwierze nie zwracalo juz na nia uwagi - bylo zajete szarzowaniem na starsza sierzant.Kosutic udalo sie zejsc mu z drogi rozdzierajacym miesnie skokiem. Uderzyla barkiem w ziemie, przedtem jednak zdazyla przesunac przelacznik karabinu na amunicje przeciwpancerna. Pociski z wolframowym rdzeniem przebily gruba, pokryta luskami skore, ktora zwykla amunicja jedynie by porysowala. Bestia zaryczala rozwscieczona. Sierzant zauwazyla, jak cale stado flar-ke wyskakuje jakby spod ziemi i szarzuje na kompanie. Z pozoru przypominaly flar-ta, ale kilkumiesieczne doswiadczenie pozwolilo sierzant zauwazyc pewne roznice. Flar-ta wygladaly jak skrzyzowanie rogatej ropuchy z triceratopsem, mialy dosc lekki pancerz, ktorego kryza nie siegala poza szyje, i jednakowe przednie i tylne lapy. Te stworzenia byly przynajmniej o tone ciezsze, a pokrywajaca je skora byla o wiele grubsza. Ich kryza byla tak szeroka, ze poganiacz nie widzialby zza niej drogi, a przednie lapy byly znacznie silniejsze i potezniejsze niz tylne. Kosutic uskoczyla przed ciosem jednej z ogromnych nog i obrocila sie, unikajac przebicia rogiem. Wpakowala jeszcze trzy pociski w kryze potwora i ze zdumieniem zobaczyla, ze dwa z nich odbily sie od koscianego pancerza. Katem oka zauwazyla jakis ruch i rzucila sie w tyl saltem, ktorego nigdy nie wykonalaby w innych okolicznosciach. Miejsce, w ktorym stala ulamek sekundy wczesniej, zostalo stratowane przez nastepna olbrzymia rogata ropuche. Kosutic przeturlala sie po ziemi, po czym przelaczyla karabin na ogien ciagly i zaczela pruc do flar-ke, z ktorym przed chwila walczyla. Bestia zaszarzowala na nia, a sierzant znow uskoczyla w bok. Tym razem jednak zwierze zwrocilo sie w ta sama strone. Kosutic pomyslala, ze juz po niej. Desperacko probowala jeszcze uniknac uderzenia rogiem... gdy nagle zwierze zostalo zaatakowane przez Patty. Roger wpakowal trzy pociski w odsloniete podbrzusze bestii i pochylil sie, podajac reke starszej sierzant. -Szybciej! - krzyknal i uklul zwierze w szyje, kiedy tylko reka Kosutic zacisnela sie na jego nadgarstku. - Szybciej! Wynosmy sie stad! Patty zawrocila i z rykiem pogalopowala w kierunku atakowanej kompanii. Wydawalo sie, iz nie pamieta, ze jest flar-ta. Wkroczyla na wojenna sciezke i niech ci z gor lepiej maja sie na bacznosci! *** Pahner zaklal wsciekle, kiedy wierzchowiec Rogera pogalopowal prosto na szarzujace olbrzymy.-Zewrzec szyk! - zawolal na czestotliwosci ogolnej. Zobaczyl kilka oszczepow odbijajacych sie od lbow atakujacych bestii i pokrecil glowa. Wiekszosc marines miala po jednym magazynku amunicji. Jej zuzycie oznaczalo koniec nadziei na zajecie portu. -Do broni! Przeciwpancernymi ognia! - Uskoczyl przed szalejacym zwierzeciem i sciagnal z ramienia karabin. - Zwierzeta do przodu! Ustawic je w zapore! Przed oczami mignal mu Roger atakowany przez stado flar-ke. Jakims cudem ksieciu udalo sie ominac szarze jednej z bestii. Kiedy flar-ke mijaly czolo kolumny, Pahner zobaczyl jeszcze, jak Roger laduje w nie pocisk za pociskiem, a potem znika w klebach kurzu. Ten doswiadczony oficer czul, ze ogarnia go rozpacz. Atak nastapil frontalnie i dlatego marines mogli celowac jedynie w pancerne kryzy, najbardziej odporne czesci ciala zwierzat. Coraz gestszy ogien nie odnosil niemal zadnego skutku. W zbita mase atakujacych zwierzat zaczely spadac pierwsze granaty, ale nawet to ich nie odstraszylo. -Na zwierzeta! - zawolal Pahner, pospiesznie gramolac sie na grzbiet flar-ta. - Wszyscy na zwierzeta! Nastapila kolejna szarza stada bestii. Z grzbietu ftar-ta Pahner zobaczyl marines ginacych pod stopami i rogami olbrzymich ropuch. Wielu jednak udalo sie wspiac na grzbiety jucznych zwierzat. Sytuacja nie byla teraz o wiele lepsza, ale przynajmniej dawala im mozliwosc podjecia walki. Rozwscieczone flar-ke zawrocily do ponownej szarzy. Na szczescie nie wiedzialy, kto jest dla nich naprawde niebezpieczny, i obrocily swoj gniew przeciw jucznym zwierzetom zamiast tym malym ludzikom, ktore je ranily. Wbily sie w stado flar-ta. Przez odglos zderzajacych sie cial i zwierzece wrzaski bolu i wscieklosci przebil sie loskot karabinow marines. Zapanowal calkowity chaos. Marines - jedni z ziemi, inni z grzbietow zwierzat, a jeszcze inni z czubkow drzew - zasypywali szalejace stado ogniem. Zmasowany ogien zolnierzy powalal jedno zwierze po drugim. Zuzywali amunicje w zastraszajacym tempie, ale nie mieli wyboru. Pahner miotal sie, wydajac rozkazy koncentracji ognia. W pewnym momencie zobaczyl Rogera szarzujacego na grzbiecie Patty w sam srodek kotlowaniny. Kiedy ksiaze nauczyl sie uzywac flar-ta jako bojowego rumaka, bylo tajemnica, ale wygladal na jedynego czlonka kompanii, ktory w tym calym zamieszaniu nie stracil glowy. Patty zaszarzowala z ogromna predkoscia i zderzyla sie z wiekszym od niej zwierzeciem z hukiem przypominajacym trzesienie ziemi. Flar-ke zapiszczalo w agonii, kiedy rogi flar-ta przebily jego gruba skore i powalily go na kolana. Kosutic strzelala seriami do otaczajacych ich bestii, tymczasem Roger wpakowal kilka pociskow w odsloniete podbrzusze ofiary Patty. Potem wycofal swojego wierzchowca, by rozpedzic sie do kolejnego ataku. Pahner szturchnal Aburie, ktora kierowala zwierzeciem, na ktorym jechali. -Wynosimy sie stad! -Tak jest, sir! Kapral zmusila zwierze do ciezkiego biegu. Z obu stron podbiegali do nich piesi marines. Pahner pomagal im wspiac sie na grzbiet flar-ta, rzucajac rozkazy i rozdajac wlasna amunicje. Kiedy mineli ostatnia walczaca pare zwierzat, kapitan zobaczyl zblizajacego sie jeszcze jednego potwora. To wracal Roger. *** -Szkoda, ze nie ma tu poganiaczy - powiedzial Berntsen, rabiac gruby kawal miesa.-Dlaczego? - spytal Cathcart. Kapral otarl twarz ramieniem munduru - wszystko inne pokrywala krew. -Bo to oni sie tym zajmowali. Kompania zatrzymala sie na zrytej polanie i umocnila oboz. Bylo jasne, ze noca zbiegna sie tu stada padlinozercow, ale marines nie byli w stanie isc dalej. Po raz kolejny poniesli ciezkie straty... Nepalczyk Dokkum, ktory uczyl wszystkich przetrwania w gorach, juz nigdy wiecej nie ujrzy Nowego Tybetu. Ima Hooker nie zazartuje juz ani razu ze swojego imienia. Kameswaran i Cramer, Liszez i Ejiken... Lista zdawala sie ciagnac bez konca. -Wiesz, co ci powiem? - powiedzial Cathcart. - Rogo mowil prawde. Te skurwysyny to nic dobrego. -No - przyznal szeregowy, ciagnac ciezka skore martwej bestii. - Od samego poczatku mowil prawde. *** -Mial pan racje, Roger - powiedzial Pahner, patrzac na ulozone rzedem ciala zabitych marines. - To nie sa juczne zwierzeta.-To tak jak z tymi bawolami - odpowiedzial zmeczonym glosem ksiaze. Wlasnie skonczyl zszywac rany Patty, uzywajac do tego zestawu chirurgicznego doktora Dobrescu i antybiotykow ogolnego zastosowania. Musial to zrobic sam, poniewaz rozzloszczone zwierze nie dopuszczalo do siebie nikogo innego. -Afrykanskie i indyjskie, tak? - spytal Dobrescu, podchodzac i siadajac na pniu zlamanego drzewa. -Wlasnie mowil pan o nich, kiedy wpadlismy w to szambo - powiedzial Pahner. - Nigdy wczesniej nie slyszalem o tych zwierzetach. -Bo nie jest pan z Ziemi - zauwazyl Roger. - Oczywiscie wiekszosc mieszkancow Ziemi tez o nich nie slyszala. -Ci z Afryki na pewno slyszeli - powiedzial z chichotem Dobrescu. -No wiec co to jest? - spytal Pahner, rowniez siadajac. -To tona chodzacej zlosliwosci - powiedzial Roger. - Jesli cie wyczuja, podkradaja sie od tylu i zanim sie zorientujesz, juz nie zyjesz. -Myslalem, ze bawoly jedza trawe. -To nie znaczy, ze sa przyjazne - odparl zmeczonym glosem ksiaze. - Roslinozerca nie oznacza od razu przyjaciela. Machnal reka w strone zwalonych na kupe scierw flar-ke. -Wstretne zabowoly - parsknal. -Co? - nie zrozumial Pahner. -Wygladaja jak rogate ropuchy, ale sa wredne jak afrykanskie bawoly. - Roger wzruszyl ramionami. - Zabowoly. -Wyglada na to, ze za chwile dowiemy sie, jak smakuja. - Kapitan wciagnal w nozdrza dobiegajace z polowej kuchni zapachy. Jak sie okazalo, zabowoly smakowaly zupelnie jak kurczaki Rozdzial drugi -No prosze, czegos takiego nie widuje sie codziennie - powiedzial zmeczonym glosem Julian:-Tutaj chyba sie widuje - odparla Despreaux. Zwierze przypominalo duzego dwunogiego dinozaura, z krotkimi przednimi lapami, srodkowymi niemal w zaniku... i jezdzcem. -Super - powiedzial Kyrou. - Koniostrusie. Jezdziec zatrzymal sie przed kolumna, powiedzial cos glosno i podniesiona reka nakazal im sie zatrzymac. Wodze - podobne do konskich - trzymal dolna para rak, co pozwalalo mu uzywac gornych do wykonywania gestow i poslugiwania sie bronia. Kosutic podeszla do niego, podnoszac wysoko puste dlonie. -Pani O'Casey, prosze na czolo kolumny - zawolala na czestotliwosci ogolnej. - Nie rozumiem, co ten facet do mnie mowi. -Juz ide - odpowiedziala w sluchawce uczona. Kosutic skupila uwage na Mardukaninie. Musial byc straznikiem - wskazywala na to ciezka zbroja i bron. Nic z jego wyposazenia nie przypominalo rzeczy powszechnie uzywanych po drugiej stronie gor. Wygladal na niespecjalnie zadowolonego ze spotkania, wiec sierzant klasnela w dlonie, probujac nasladowac mardukanskie uprzejme powitanie na tyle wiernie, na ile pozwalaly jej jedynie dwa ramiona. -Nasz tlumacz zaraz tu bedzie - powiedziala uprzejmie w powszechnie uzywanym w Hadurze jezyku kupieckim. Tubylec nie mogl jej rozumiec, ale miala nadzieje, ze przynajmniej wyczuje przyjazny ton jej glosu. Chyba tak sie stalo, poniewaz straznik skinal jej po mardukansku, opuscil podniesiona, dlon i rozluznil sie w oczekiwaniu. Wciaz nie wygladal na uradowanego widokiem kompanii, ale swoja postawa wyrazal gotowosc okazania cierpliwosci. Przynajmniej na razie. Sierzant rozejrzala sie po okolicy. Podejrzewala, ze tubylcy dowiedzieli sie o ich nadejsciu z pewnym wyprzedzeniem, poniewaz jezdziec pojawil sie natychmiast, gdy tylko wyszli z gestego lasu na otaczajace miasto pola. Pracujacy na nich wiesniacy nosili okrywajace ich od stop do glow ciemne szaty z szorstkiej, grubej tkaniny. Kiedy przerwali na chwile prace, kilku z nich odkorkowalo buklaki i polalo sie woda. Najwyrazniej w ten sposob radzili sobie ze zbyt suchym klimatem plaskowyzu. Rosliny, ktore uprawiali - niskie, pnace krzewy, podtrzymywane za pomoca konstrukcji z palikow i sznurka - nie byly ludziom znane. Wlasnie kwitly i wszedzie wokol unosil sie ciezki zapach milionow kwiatow. Tubylcy poslugiwali sie zwierzetami pociagowymi innymi niz te, ktore ludzie do tej pory widzieli na Marduku. Kilku rolnikow oralo pola plugiem ciagnietym przez niskie, szescionozne zwierzeta, wyraznie spokrewnione z koniostrusiem, ktorego dosiadal straznik. Kosutic odwrocila wzrok od tubylcow, kiedy podeszla do niej Eleanora O'Casey. Uczona usmiechnela sie do straznika i dwukrotnie klasnela w dlonie na powitanie. Podroz wyraznie zahartowala naczelniczke swity ksiecia. Stala sie chuda i zylasta jak poskrecany korzen. -Jestesmy podroznymi wedrujacymi przez wasz kraj - powiedziala, uzywajac tego samego jezyka kupcow, co Kosutic. - Chcemy handlowac, kupic od was zapasy. Wiedziala, ze tubylec nie rozumie ani slowa, ale nie przejmowala sie tym. Uboga pigulka jezyka mardukanskiego, ktora zaladowala do tootsa, rozrosla sie podczas podrozy w obszerna baze danych. Gdyby O'Casey udalo sie sklonic straznika do mowienia, program szybko zaczalby dostosowywac sie do jego jezyka. Jezdziec rzucil cos ostrym, niemal zaczepnym tonem. Jego slowa wciaz byly niezrozumiale. O'Casey pokiwala glowa, by zachecic go do dalszego mowienia, jednoczesnie uwaznie mu sie przygladajac. Podstawowa bron straznika stanowila dluga na piec czy szesc metrow lekka lanca o dziwnie wydluzonym poczwornym ostrzu. Naczelniczka swity uznala, ze bron zostala tak skonstruowana po to, by moc przebijac pancerze zabowolow. Widocznie wielcy roslinozercy stanowili glowne zagrozenie w tym rejonie. Oprocz lancy jezdziec mial przypiety do siodla dlugi, prosty miecz. Byl to odpowiednik sredniowiecznego dwurecznego miecza, ale poniewaz Mardukanie byli niemal dwa razy wyzsi od ludzi, mial blisko trzy metry dlugosci. Stroj jezdzca byl zaskakujacy. Mial na sobie kolczuge, plytowy napiersnik i naplecznik oraz oslony na udach, nagolenniki i karwasze. Zbroja wyraznie kontrastowala ze skorzanymi fartuchami uzywanymi w Hadurze i Hurtanie. Najbardziej interesujace bylo to, ze w olstrach przy jego siodle tkwil duzy pistolet albo krotki karabinek. Bron byla najprostszej konstrukcji, ale wykonana zostala wspaniale. Metalowe elementy zrobiono najwyrazniej ze stali, a nie z zelaza, powszechnie uzywanego po drugiej stronie gor, zas mosiadz na kolbie mial kolor spalonej letnim sloncem trawy. Zamiast wolnopalnego lontu byl wyposazony w mardukanski odpowiednik ziemskiego zamka kolowego. Wyglad broni i zbroi swiadczyl o wysokim poziomie obrobki metali. Zolnierz wskazal reka kierunek, z ktorego przymaszerowala kompania, i ostrym tonem zadal jakies pytanie. -Wybacz - odparla przepraszajaco O'Casey. - Obawiam sie, ze jeszcze cie za dobrze nie rozumiem, ale chyba robimy juz postepy. Rzeczywiscie program sygnalizowal znajomosc niektorych slow, chociaz wciaz jeszcze daleko bylo do pelnego zrozumienia jezyka, z ktorym wlasnie sie zetkneli. Miejscowy dialekt wywodzil sie z jezyka mieszkancow okolic portu i wskazywal, ze tutejsze tereny sa szczelnie odciete od krajow lezacych za gorami. -Przychodzimy w pokoju. - Uczona uzyla juz kilku slow lokalnej mowy i uzupelnila je wyrazami z oryginalnej pigulki. - Jestesmy zwyklymi kupcami. - Ostatnie slowo nalezalo juz do jezyka, ktorym poslugiwal sie zolnierz. -Kapitanie Pahner - powiedziala przez radio - czy ktos moglby tu przyniesc bele diandal Chce mu pokazac, ze my handlujemy, a nie napadamy. Prawdopodobnie wygladamy jak lupieska wyprawa. -Zrozumialem - odparl Pahner. Chwile pozniej na czolo kolumny przytruchtal Poertena, dzwigajac bele dianda. Pieknie utkany lendwab okazal sie bardzo dobrym towarem w regionie Haduru, O'Casey miala nadzieje, ze tutaj rowniez bedzie mile widziany. Poertena podal jeden koniec zwoju Kyrou, po czym obaj rozwineli go, uwazajac, by nie dotknal ziemi. Efekt byl zgodny z oczekiwaniami O'Casey. Straznik puscil luzno wodze, zatknal lance w obejmie i zeskoczyl z siodla z gracja, ktora w wydaniu kogos wzrostu Mardukan byla zadziwiajaca. -Ten... material... gdzie? - zapytal. -Z krainy, z ktorej przychodzimy - powiedziala O'Casey, wskazujac reka gory. - Mamy go duzo na handel, tak samo jak innych towarow. -Bebi - powiedzial Poertena, zgadujac, co moze zainteresowac ich rozmowce - przynies mi ten miecz, co nam zostal z Voitan. Kapral kiwnal glowa i za chwile wrocil z owinieta w tkanine bronia. Poertena rozpakowal ja, falisty wzor damascenskiej stali najwyrazniej spodobal sie Mardukaninowi, bo az krzyknal z zachwytu. Zerknal pytajaco na O'Casey, po czym wzial miecz do reki. Bron miala szerokie, zakrzywione ostrze - nie byla to juz szabla, ale jeszcze nie byl to sejmitar. Mardukanin machnal nia kilka razy, po czym rozesmial sie i rzucil jakies slowo. -Co on mowi? - spytal Poertena. - Ja mysle, ze to cos waznego. -Nie wiem - odparla O'Casey. Mardukanin dostrzegl ich wyrazne zmieszanie i powtorzyl to slowo, pokazujac na niebo, otaczajace ich pola i gory, a potem na trzymana w gornej rece bron. -Mamy chyba miejscowe oznaczenie piekna - powiedziala O'Casey. - Jestem prawie pewna, ze powiedzial, iz miecz jest tak piekny jak niebo, kwiaty i wyniosle gory. -Aha - zachichotal Poertena. - Chyba damy tu sobie rade z handlem. -Poznaj naszego wodza. - Eleanora gestem wskazala jezdzcowi, by poszedl za nia. Mardukanin niechetnie oddal miecz Bebiemu i ruszyl za naczelniczka swity. -Ja jestem Eleanora O'Casey - powiedziala. - Nie uslyszalam twojego imienia. -Sen Kakai - odparl Mardukanin. - Jezdziec Ran Tai. Najwyrazniej rozumiesz juz nasz jezyk? -Mamy zdumiewajaca latwosc uczenia sie obcych jezykow - powiedziala ze smiechem naczelniczka swity. -Zauwazylem - zachichotal w odpowiedzi jezdziec, po czym uwaznie przyjrzal sie malemu oddzialowi ludzi. - Jestescie... dziwacznie uzbrojeni - zauwazyl, wskazujac rzymsko-mardukanskie wyposazenie. -Po drugiej stronie gor panuja zupelnie inne warunki - powiedziala O'Casey. - Przybylismy z bardzo daleka i musielismy dostosowac tutejszy sprzet do naszych potrzeb. Miecze i wlocznie nie sa naszym zwyklym uzbrojeniem. -Wasi zolnierze maja na plecach strzelby. -Tak - odparla O'Casey. Zmierzyla wzrokiem ciezko opancerzonego jezdzca. - Twoja zbroja jest blizsza temu, co my znamy - powiedziala. -Macie bardzo niezwykly ekwipunek - powtorzyl. Nagle zobaczyl stos skor zarzuconych na juczne zwierzeta. - Czy to skory sin-tal - spytal z widocznym zaskoczeniem. -Tak mi sie wydaje, chociaz my nazywamy te zwierzeta flar-ke. Ich stado zaatakowalo nas w glebi doliny. - Przerwala. - Mam nadzieje, ze to nie bylo... chronione stado? -W zadnym razie - odparl Sen Kakai. - To stado niedawno sie tu pojawilo. Miedzy innymi dlatego patrolowalem te okolice. Przy okazji przepraszam za moje powitanie. Mamy ostatnio troche problemow. -Problemow? - spytala naczelniczka swity, kiedy zblizyli sie do grupy dowodzenia. - Jakich problemow? -Ostatnio jest ciezko - odparl straznik. - Nastaly bardzo ciezkie czasy. Kiedy trwalo wzajemne przedstawianie sie, Eleanorze przyszlo do glowy pewne starozytne chinskie powiedzenie, ktore wydawalo sie stworzone specjalnie dla kompanii Bravo. Idealnie do niej pasowalo. Mowiac krotko, O'Casey miala serdecznie dosc "zycia w ciekawych czasach". *** Karawanseraj stal na skraju glownego placu targowego. Krzyki sprzedawcow przenikaly przez grube mury hotelu az do pokoju na drugim pietrze, ktory zajmowala grupa dowodzenia.Otwarte okno wychodzilo na plaskie dachy domow i rozciagajace sie za nimi jezioro. Nieustannie wiejacy wiatr przynosil zapach przypraw, z ktorych slynal caly region. Okazalo sie, ze przyprawa zwana przypieprzem, ktora byla istotnym skladnikiem wielu dan Matsugaego, rosnie jedynie na wysoko polozonych suchych terenach. Poniewaz mieszkancy planety potrzebuja do zycia wysokiej temperatury i duzej wilgotnosci, jest ona niezwykle droga. Uprawa przypieprzu i kilku innych ziol stanowi wiec zrodlo duzej czesci dochodu calego regionu. Jego mieszkancy zyja takze z wydobycia. Gory obfituja w zloza zlota, srebra i zelaza, a na nizszych wzgorzach wokol miasta trafiaja sie skupiska kamieni szlachetnych. Ran Tai jest wiec bardzo bogatym miastem. Ale to miasto ma swoje problemy. -Moze nastapila zmiana klimatu - powiedziala O'Casey. - Nie przychodzi mi do glowy zaden inny powod takiej skali inwazji, o jakiej opowiadaja mieszkancy miasta. -Nie chcemy znow miec do czynienia z Kranolta - powiedzial stanowczo Roger. -O nie - zgodzila sie Kosutic, masujac wciaz swieza blizne na ramieniu. - Wolalabym spotkac sily uderzeniowe Swietych, niz znowu walczyc z tymi draniami. Przekleci Swieci przynajmniej wiedza, kiedy sa pokonani. -Ci, o ktorych mowa, nie przypominaja naszych Kranolta - powiedziala O'Casey. - Kiedy ich spotkalismy, byli u schylku swojej potegi. Z opisow wynika, ze ci przypominaja Kranolta z okresu pierwszej bitwy pod Voitan. -O, to super! - Zachichotal histerycznie Julian. - Nowi, wypoczeci Kranolta zamiast starych i zmeczonych Kranolta! -Ta grupa - ciagnela O'Casey - najwyrazniej nadciaga z tych samych wzgorz na skraju polnocnych rownin, z ktorych pochodzili Kranolta, tylko ze nie znalezli przejscia przez gory tutaj, na wschodzie, i musieli je obejsc od zachodu. - Wskazala na mapie polnocna czesc olbrzymiego kontynentu, przesuwajac palcem wzdluz lancucha gor, ktore Sen Kakai nazywal Tarstenami. -Bomani roznia sie od Kranolta pod kilkoma wzgledami. Rozpoczeli swoja migracje troche pozniej, no i maja zupelnie inna bron. Kranolta nie znali prochu, a Bomani uzywaja arkebuzow, chociaz przypuszczam, ze mogli je zdobyc droga handlu z tym regionem. -Bomani - tak jak Kranolta - wydaja sie byc luzna konfederacja plemion, ktore roznia sie miedzy soba poziomem rozwoju technologicznego. Na przyklad te, ktore znajduja sie na przodzie calej migracji, sa zdecydowanie bardziej prymitywnie uzbrojone niz - nazwijmy to - "rdzen", ktory pcha calosc do przodu. Posluguja sie bronia miotana zamiast palna. Mozna ich traktowac jak... hmmm... lekko uzbrojonych harcownikow, ktorzy badaja opor przeciwnika i szukaja okazji do ataku. -Wspaniale - zachichotal Pahner. - Milusinscy z wloczniami jak szpadle. Ale co ich tak pcha? Dlaczego wlasnie teraz rozpoczeli inwazje? Kiedy ich spotkamy? -Nie moge tego dokladnie powiedziec - przyznala historyczka. - Na pewno nie na sto procent. Motywy ekspansji barbarzyncow czesto sa niejasne, ale nie zartowalam, kiedy mowilam, ze mogla to spowodowac zmiana klimatu i wyz demograficzny. Zmiana klimatu czesto prowadzi do ograniczenia zasobow zywnosci dla rosnacej liczby mieszkancow, wiec migruja w poszukiwaniu zywnosci. Z drugiej strony moze za tym stac po prostu nadzwyczaj ambitny wodz, ktory marzy o zbudowaniu potegi na wzor imperium Mongolow. - Wzruszyla ramionami. - Cokolwiek jest tego przyczyna, barbarzyncy przetaczaja sie przez te okolice, miazdzac wszystko na swojej drodze. -To dlatego ten straznik byl taki nerwowy - powiedzial Roger, pogryzajac cos, co tubylcy nazywali targhas, a co przypominalo troche popularne po poludniowej stronie Tarstenow daktiwi. Kompania bardzo polubila daktiwi, ktorych tutaj niestety nie znano, podobnie jak dianda. Na szczescie jeczmyz byl popularny po obu stronach gor. Targhas przypominaly sliwki daktylowe skrzyzowane z mechatym dzikim jablkiem. Roger zastanawial sie, zolnierze je nazwa. Sliwjablki? Jabliwki? -Musimy uzupelnic zapasy. - Pahner spojrzal na Poertene. - Czy bedzie z tym problem? -Sprawdzilem ceny na targu - odparl mechanik. - Mozemy utargowac dobry pieniadz na dianda. Bardzo dobry. Ale jeczmyz przywoza z dzungli. Jedzenie maja tu drogie. -Wiec kupimy tyle, ile potrzeba na dotarcie do dzungli, a reszte dostaniemy na dole, na rowninach - powiedzial Pahner, po czym przerwal widzac, ze mechanik kreci glowa. - Nie? -Zbiory im sie spier... nie udaly. - Pinopanczyk wzruszyl ramionami. - Trudno znalezc jeczmyz nawet na rowninach. Maszerujemy prosto w nastepna wojne, panie kapitanie. Ciezko bedzie z zarciem. -Cudownie. - Pahner westchnal i spojrzal w gore. - Czy chociaz raz cos moze pojsc tak jak trzeba? -Gdyby poszlo, uznalby to pan za podstep - zazartowal Roger. - Generalnie wiec potrzebujemy wiecej gotowki? -Przydaloby sie, sir - odparl Pinopanczyk. - Jeczmyz jest drogi, nie wspominajac o owocach i przyprawach. -Tego akurat zamierzalem sporo kupic - powiedzial Matsugae. Jako glowny kucharz ekspedycji i szef logistyki, sluzacy Rogera zazwyczaj bral udzial w spotkaniach. -Tutejszy przypieprz jest wspanialy. Poza tym chcialbym kupic kilkadziesiat kilo innych przypraw. Poznalem kilka potraw, ktore chcialbym wyprobowac. Powinnismy takze pomyslec o jakiejs pomocy obozowej, nawet jesli mieliby to byc poganiacze. -Do tego potrzeba pieniedzy, Matsugae - powiedzial kapitan. - Gdybysmy nie musieli kupic flar-ta, sprawa wygladalaby zupelnie inaczej. Ale w naszym skarbcu widac dno. Na razie nam wystarczy, ale nie mamy zadnego zrodla przyszlych dochodow. -Wiec zarobmy cos - wzruszyl ramionami Roger. -Mam nadzieje, ze nie bedziemy juz musieli zdobywac zadnych miast - powiedziala sierzant Lai. - Ostatnie bylo wystarczajaco paskudne. -Zadnych miast - zgodzil sie ksiaze. - Ale potrzebujemy pieniedzy, a jestesmy elitarna jednostka bojowa. Akurat odbywa sie masowa migracja, ktora powoduje liczne konflikty. Powinnismy znalezc sobie jakies dobrze platne zadanie, ktore moglibysmy wykonac, nie ponoszac przy tym zadnych strat. -Mowi pan o zostaniu najemnikami - powiedzial z niedowierzaniem Pahner. -Kapitanie, a czym my bylismy w Marshadzie? Albo w Q'Nkok? - spytal Roger, wzruszajac ramionami. -Bylismy kompania Bravo batalionu Braz - odparl ze zloscia kapitan - ktora okolicznosci zmusily do walki. Bralismy za to zaplate, ale nie bylismy pospolitymi najemnikami, do cholery! -Coz, kapitanie - powiedzial cicho Roger. - Widzi pan jakies inne wyjscie? Marine otworzyl usta i zamknal je gwaltownie. Po chwili pokrecil glowa. -Nie. Ale nie wydaje mi sie, zebysmy upadli az tak nisko, aby zostac najemnikami. -Poertena - powiedzial ksiaze. - Czy mamy dosc funduszy, zeby kupic zapas jeczmyzu, ktory wystarczylby nam do wybrzeza? Mechanik popatrzyl w panice na ksiecia i swojego dowodce. -O nie, Wasza Wysokosc, mnie w to nie mieszajta! -Tak, Roger - powiedzial stanowczo Pahner. - Mamy. Kiedy skonczy nam sie gotowka, mozemy polowac i zbierac zywnosc w dzungli. -To nam znacznie wydluzy czas marszu - zauwazyl lagodnie ksiaze, unoszac brew. - I zmeczy flar-ta. Nie wspominajac, ze bedziemy bez pieniedzy, kiedy dotrzemy do wybrzeza, a tam przeciez musimy wyczarterowac albo kupic statki na nastepny etap podrozy. -Kapitanie - powiedziala Kosutic i zawahala sie. - Moze... moze powinnismy sie nad tym zastanowic. Musimy myslec nie tylko o jeczmyzu. Ludzie potrzebuja odpoczynku, i nie mowie tu o obozie w dzungli. Przydaloby im sie kilka dni w miescie, troche wina, rozrywki. A nie szukajac zywnosci po drodze, rzeczywiscie maszerowalibysmy o wiele szybciej. Moze... moze powinnismy rozejrzec sie za jakas robota. Ale musialaby byc naprawde swietnie platna. Roger zobaczyl, ze kapitan jest wsciekly. Usmiechnal sie do niego. -Pamieta pan, co mi pan kiedys powiedzial? "Czasami musimy robic rzeczy, ktore nam sie nie podobaja". Mysle, ze wlasnie nadeszla taka chwila. Potrzebne nam sa pieniadze. A poza tym - dodal z szerszym usmiechem i mrugnal do swojego sluzacego - jesli nie kupimy Kostasowi jego przypieprzu i przypraw, zupelnie nam zmarkotnieje. Pahner popatrzyl ponuro na trzeciego nastepce tronu Imperium Czlowieka. Odczul wielka ulge, kiedy Roger wreszcie przyjal do wiadomosci, ze nie ma nic wazniejszego niz przywiezienie go bezpiecznie na imperialny dwor na Ziemi. Ksieciu poczatkowo trudno bylo uznac, ze jego zycie jest az tak cenne. Nie sadzil, by ktokolwiek w calym wszechswiecie, z wyjatkiem byc moze Kostasa Matsugaego, interesowal sie jego losem. Roger byl niemal lustrzanym odbiciem swojego niewiarygodnie przystojnego i niezwykle nieodpowiedzialnego ojca-playboya. Wszyscy sadzili, ze upodabniajac sie do niego, Roger wyraza bunt przeciwko tronowi. Nikt oprocz Matsugaego nie przypuszczal nawet, ze zachowanie Rogera jest po prostu reakcja malego chlopca, ktory nie rozumie, dlaczego nikt mu nie ufa i nikt go nie kocha, dlaczego wciaz jest sam. Z pewnoscia przed wydarzeniami w Voitan i Marshadzie nikt z kompanii Bravo nie wiedzial, jaki naprawde jest Roger. W czasie obecnej podrozy Roger zdal sobie sprawe z politycznej niestabilnosci Imperium Czlowieka i faktu, ze jedynie przetrwanie dynastii MacClintockow moze zapobiec jego rozpadowi. Zaczal wiac godzic sie ze smiercia ochraniajacych go ludzi, gdy zrozumial, ze nie ma takiej rzeczy, ktora moglaby przeszkodzic mu w powrocie do domu lub przed ktora by sie zawahal. Gotow byl nawet zrobic z ukochanej kompanii Pahnera szmatlawych najemnikow na planecie pelnej barbarzyncow. Logiczna argumentacja ksiecia wcale nie poprawila kapitanowi nastroju. Patrzyl jeszcze przez chwile spode lba na Rogera, po czym odwrocil sie do swoich dwoch sierzantow. -Co o tym myslicie? -Nie chce, zebysmy poniesli wieksze straty, niz to absolutnie konieczne - odpowiedziala natychmiast Lai. - Mamy przed soba dluga droge, a na koncu czeka nas bitwa. Musimy o tym pamietac. - Po chwili jednak wzruszyla ramionami. - Mimo to musze przyznac racje Jego Wysokosci. Potrzebujemy pieniedzy. I odpoczynku. Kapitan kiwnal glowa i spojrzal na drugiego sierzanta. -Jin? -Popieram pomysl z najemnikami - powiedzial Koreanczyk. - Ale to musi sie nam oplacic. - Spojrzal w oczy swojemu dowodcy. - Przykro mi, panie kapitanie. -Coz - stwierdzil Pahner, klepiac sie po kieszeni na piersi. - Wyglada na to, ze zostalem przeglosowany. -Nie mamy tu demokracji, jak juz kilka razy pan zauwazyl - powiedzial spokojnie Roger. - Jesli pan powie "nie", odpowiedz bedzie brzmiec "nie". Marine westchnal. -Macie racje. Nie moge powiedziec "nie". Ale to nie znaczy, ze mi sie ten pomysl podoba. -Wie pan co - zaproponowal ksiaze, prostujac sie nagle - my sie tym zajmiemy. Pan tylko bedzie patrzyl i pilnowal, zebysmy niczego nie spieprzyli. W ten sposob bedzie pan mogl sobie wyobrazac, ze to wcale nie chodzi o kompanie Bravo. - Usmiechnal sie, by zlagodzic zlosliwosc tych slow. -Bedziemy dzialac incognito - ciagnal. - Nie bede ksieciem Rogerem, tylko... kapitanem Sergeiem! A misje wykonaja "Zboje Sergeia", a nie kompania Bravo batalionu Braz. - Zachichotal, rozbawiony wlasnym pomyslem. O'Casey uniosla pytajaco brew. -Wiec bedzie pan dzialal incognito, Wasza Wysokosc? - zapytala, usmiechajac sie nieznacznie. - Ze swoja banda ochroniarzy? -No tak - odpowiedzial podejrzliwie ksiaze. - A o co chodzi? -O nic - odparla historyczka. - Zupelnie o nic. -W porzadku, Roger, niech sie pan tym zajmie - westchnal Pahner. - Niech pan znajdzie dla was zadanie, zaplanuje je i obejmie dowodzenie. Tylko jeden warunek - male ryzyko i jak najwyzsza stawka. -To zazwyczaj sprzeczne oczekiwania - mruknal ponuro Jin. -Moze nam sie poszczesci - odparl radosnie Roger. Rozdzial trzeci -Chyba trafilo nam sie dobre miejsce na odpoczynek - powiedziala Kosutic, unoszac sie na plywajacym krzesle na powierzchni jeziora, i upila lyk wina. - I te jabliwki. Mamy fart, nie ma co.Ran Tai bylo przyjemna odmiana po odwiedzanych do tej pory miastach, choc dla mieszkajacych w nim Mardukan bylo pieklem. Miasto lezalo nad wyplywajacym z jeziora strumieniem. Kazda ulica byla wyposazona w szerokie rynsztoki, splukiwane woda ze zrodla. Do owych rynsztokow - chubes w miejscowym jezyku - zamiatacze zgarniali z solidnie wybrukowanych ulic odchody dwunogich wierzchowcow i jucznych zwierzat. Oprocz tego miasto posiadalo system akweduktow, ktory zapewnial mieszkancom wode pitna. Wszedzie widac bylo fontanny i studnie. Ran Tai bylo pierwszym napotkanym przez ludzi miastem, w ktorym pomyslano o koniecznosci doprowadzenia wody. Dzieki temu w domach i tawernach mozna nia bylo spryskiwac specjalnie w tym celu wyhodowane trawniki, co chronilo pokryta sluzem skore Mardukan przed nadmiernym wysuszeniem. Dla ludzi to miasto bylo niemal rajem. Dolina lezala powyzej pokrywy chmur, wiec czesto bylo widac slonce. W tej chwili znajdowalo sie prawie w zenicie i zalewalo marines rozkosznie szkodliwym ultrafioletem. Co wiecej, z powloki chmur rzadko kiedy padal deszcz, dzieki czemu dolina nie byla nieustannie zalewana monsunowymi potopami. Temperatura w ciagu dnia rzadko przekraczala trzydziesci dwa stopnie Celsjusza, a noca czesto spadala do dwudziestu kilku. Woda w jeziorze rowniez byla doskonala - czysta, chlodna i pozbawiona drapieznikow, od ktorych az sie roilo we wszystkich akwenach planety. Ludzie mogli wiec codziennie korzystac z niemal zapomnianego juz luksusu, jakim byla kapiel w jeziorze. Myjki wchodzace w sklad standardowego ekwipunku Imperialnego Korpusu Marines pozwalaly wprawdzie rozwiazywac najgorsze problemy z higiena, ale w porownaniu z nimi czysta woda z jeziora i wyprodukowane przez Matsugaego mydlo byly rajem. Poczatkowo zaskoczylo ich, ze Mardukanie chetnie plywaja razem z nimi, potem jednak zrozumieli, ze tubylcy o wiele bardziej lubia moczyc sie w wodzie, niz przebywac w suchym powietrzu. Woda w jeziorze byla jednak dla nich zbyt chlodna, wiec co jakis czas musieli wychodzic na brzeg, by sie ogrzac. Poczatkowo ludzie wzbudzali swoim wygladem, szczegolnie brakiem jednej pary rak, spore zainteresowanie. Po kilku dniach jednak, podobnie jak w innych osadach, w ktorych zatrzymywali sie marines, traktowano ich jak jeszcze jedna przejezdzajaca tedy karawane. Marines przejeli miejscowy zwyczaj popoludniowej sjesty. Poranki spedzali na cwiczeniach, konserwacji broni i tysiacu innych spraw, ktore z koniecznosci zaniedbali w marszu. Popoludnia i wieczory zolnierze mieli dla siebie, spedzali je na kapieli w jeziorze, drzemkach i wchlanianiu miejscowej kultury. W tym takze doskonalych win. Plaskowyz obfitowal w drzewa jabliwek, z ktorych tubylcy robili przetwory, slodycze i wina. Zolnierze jednoglosnie przyjeli zaproponowana przez Rogera nazwe owocow, chociaz kilku twierdzilo, ze jest zdecydowanie zbyt melodyjna dla czegos tak cierpkiego i kwasnego. Mardukanie, wlacznie z Cordem, przepadali za nimi, ale nikt w calej kompanii nie podzielal ich gustu. Mimo to pochlaniali jabliwki kilogramami. Zawieraly one odpowiednik witaminy C, ktory ich nanity potrafily przekonwertowac. Nieprzyjemny smak jabliwek rekompensowala im swiadomosc, ze owoce sa niezbedne dla ich organizmow. Witamina C nie byla jedynym uzupelnieniem, ktorego potrzebowali, ale jej niedobor byl najszybciej odczuwany. Oczywiscie O'Casey, Matsugae i piloci Marynarki, ktorych marines prowadzili ze soba, nie posiadali nanitow, ale zolnierze, ktorzy mogli wytwarzac witamine C z jabliwek, rozdzielili miedzy nich caly swoj przydzial uzupelnien. Poczatkowo nie wiedzieli o istnieniu tych dziwnych owocow, gdyz dane badawcze, do ktorych mieli dostep, nic o nich nie mowily, a Marduk zazdrosnie strzegl swoich tajemnic. Mogli wiec teraz przypuszczac, ze znajda tu jeszcze inne pozywienie, z ktorego mozna byloby pozyskac niezbedne dla ludzi skladniki odzywcze. I ktore na dodatek mogloby im smakowac. Okolice Ran Tai obfitowaly takze w inne owoce, ktore byly podobne do grejpfruta. Duzyfrut, jak ochrzcili go marines, nie zawieral zadnych witamin ani protein, ale produkowano z niego najlepsze w calym regionie wina, w ktorych zolnierze szybko sie rozsmakowali. Kosutic usiadla i popatrzyla na rozbawionych marines. Gronningen robil w wodzie kolka, St. John (M.) zalozyl sie, ze Asgardczyk nie da rady przeplynac dwa razy pieciokilometrowego jeziora. Byl to frajerski zaklad, gdyz Gronningen plywal jak maszyna. Jeszcze pol godziny i St. John (M.) mial stracic poltora kilo srebra. Aburia wygladala na zla. Romans hebanowoskorej kapral i Asgardczyka stal sie glownym tematem miesiaca. Teraz byla zla na swojego wielkiego chlopaka, ze poswieca jej tak malo uwagi. Pozostali zolnierze swietnie sie bawili. Stickles ostro i jak dotad z powodzeniem startowal do Briany Kane. Ciemnowlosa operatorka plazmy smiala sie teraz z czegos, co powiedzial jej starszy szeregowy. Gelert i Macek rowniez dogadali sie i wlasnie odchodzili gdzies, trzymajac sie za rece. Sierzant Jin pewnie ciezko to przezyje, pomyslala Kosutic, ktora nie raz juz podtrzymywala go na duchu w jego wczesniejszych zawodach milosnych. -Przydalaby sie pani dolewka - powiedzial Julian, ktory tymczasem podplynal do niej i wyciagal w jej strone butelke. -Dzieki. -Udalo mi sie poskladac chlodziarke - powiedzial Julian, przekrecajac sie na plecy i stawiajac butelke na brzuchu. Prezentuje sie w ten sposob - choc pewnie nieswiadomie - dosc fallicznie, pomyslala Kosutic, popijajac schlodzone wino. Trunek z miejscowej winiarni byl doprawiony przyprawa podobna do cynamonu. Mial tez nieco wieksza niz zwykle zawartosc alkoholu, sierzant delektowala sie nim. -A skad wziales chlodziarke? - spytala. -Z pancerza Russel oczywiscie - odparl Julian. Przekrecil sie, stanal w siegajacej mu do piersi wodzie i pociagnal dlugi lyk z butelki. Jak zawsze w takiej sytuacji, wzmianka o jednym z zabitych towarzyszy spowodowala szybka zmiane tematu. -Jak z robota? - spytala sierzant. Poniewaz Julian pelnil obowiazki specjalisty od spraw wywiadu, spedzal cale poranki na poszukiwaniu dla nich zadania. Wraz z Poertena przeczesywal miasto, odwiedzal kupcow i przesiadywal w tawernach. -Marnie. Juz nawet slyszalem na ten temat kilka dowcipow - powiedzial kwasno. - "Kiedy Julian i Poertena znajda prace? Kiedy skoncza probowac wszystkich win w okolicy". -Jestes pewien? - spytala z usmiechem Kosutic. - Zostalo jeszcze piwo. -Wielkie dzieki, pani sierzant! - Dowodca druzyny skrzywil sie i znow pociagnal lyk wina z butelki. - Dobrze chociaz, ze tubylcy nie destyluja. -Kiedy wrocimy, wymienisz sobie watrobe - zachichotala sierzant. -Jesli wrocimy - odparl ponuro Julian. -No no, co to za nastroj? - Kosutic przekrecila sie na bok, zeby spojrzec na plutonowego, a ten momentalnie zamilkl. Poniewaz marines pochodzili z wielu planet, na ktorych obowiazywaly rozne obyczaje, starano sie, aby w ich codziennym wspolnym zyciu nie przekraczac granic przyzwoitosci. Kobiety unikaly wiec calkowitej nagosci, o ile bylo to mozliwe w warunkach walki. Nad jeziorem nosily koszulki i szorty, zas mezczyzni same szorty. Taki ubior uznano by za obraze moralnosci na Ramali, ojczystej planecie Damdina, za calkowicie nieodpowiedni na Asgardzie czy Sossann, natomiast na Ziemi czy Vishnu potraktowano by go jako wrecz przesadnie przyzwoity. Ciagle cwiczenia i nanity spowodowaly, ze sierzant Kosutic stala sie twarda i plaska jak kadlub czolgu. Z dawnych czasow pozostaly jej jedynie stosunkowo duze piersi, o czym mozna bylo sie przekonac, kiedy przekrecila sie na bok i jej lewa piers przesunela sie nieco pod obcisla koszulka. Julianowi zupelnie odebralo mowe. Kosutic spojrzala na dowodce druzyny i stlumila smiech. Wygladal, jakby ktos trafil go mlotkiem miedzy oczy. -Powiesz mi, o czym myslisz? Julian usmiechnal sie i dolal jej wina do kubka. -Nie ma mowy. Jeszcze mi zycie mile. -Moglibysmy sie jakos dogadac... - zaproponowala z usmiechem sierzant. - Wiem, ze ci zycie mile. *** Ksiaze przyzwyczajal sie do miejscowych wierzchowcow. Wszystkozerne koniostrusie civan byly czasami zlosliwe, jednak pozwalaly przemieszczac sie o wiele szybciej niz piechota. Roger sciagnal cugle i zeslizgnal sie z siodla z wysokim oparciem. Nie mialo ono strzemion, zamiast tego wyposazone bylo w obejmy na uda, pomagajace jezdzcowi utrzymac rownowage. Oczywiscie robiono je z mysla o Mardukanach, wiec byly za szerokie dla ludzi, ale musieli z nich korzystac, dopoki nie dostana siodel zaprojektowanych przez ksiecia i Poertene.Roger popatrzyl na Corda. Stary Mardukanin radzil sobie troche gorzej, gdyz w przeciwienstwie do niego nie mial zadnego doswiadczenia w jezdzeniu na zwierzetach innych niz flar-ta. Lata wysilku fizycznego i dyscyplina pozwalaly mu jakos to nadrobic. Teraz powoli zsunal sie z siodla i stanal na ziemi. Popatrzyl na swojego civan wzrokiem jasno wyrazajacym, ze wolalby ogladac go jako swoja kolacje, a nie srodek transportu. Roger przywiazal zwierzeta do palika przed niskim kamiennym budynkiem. Staly tu dwa inne civan jeden z nich klapnal paszcza na widok wierzchowca ksiecia. Zapytany, jakiego chcialby miec rumaka, Roger wyslal Poertene po straznika, ktorego spotkali na drodze. Sen Kakai wybral dlan odpowiedniego wierzchowca. Jego civan byl nieco wiekszy od innych i wyszkolony do walki. Byl rowniez nieslychanie agresywny, teraz w odpowiedzi na zaczepke dwoch uwiazanych bestii zasyczal i machnal lapa. Zakrzywione szpony o centymetry ominely gardlo stojacego blizej zwierzecia, a wrazenia dopelnila zamykajaca sie z trzaskiem paszcza pelna wielkich zebow. Oba civan odskoczyly w bok, a wierzchowiec Rogera parsknal z satysfakcja. Ustaliwszy w ten oto sposob hierarchie, trojka zwierzat zaczela na siebie syczec, zas lagodniejszy civan Corda zajal sie poszukiwaniem czegos do zjedzenia. Roger spojrzal na dwoch marines, wciaz siedzacych w siodlach. Mimo swobody, jaka Pahner dal ksieciu w szukaniu zajecia dla "Zbojow Sergeia", nie mial zamiaru zrezygnowac z tego, by przez caly czas towarzyszyla mu straz przyboczna. Roger uwazal, ze potrafi sam o siebie zadbac, zwlaszcza majac u boku Corda, jednak wolal sie w tej sprawie nie spierac. -Zasuwajcie do koszar, Moseyev - powiedzial starszemu stopniem marine. - Zostawcie troche srebra w barze i nadstawiajcie ucha. Chce wiedziec, co o tym mysla zwykli szeregowcy. Kapral zawahal sie. Nie mial watpliwosci, ze gdyby Pahner dowiedzial sie, iz Moseyev opuscil ksiecia, kazalby drzec z niego pasy. Ale tak jak wszyscy czlonkowie kompanii Bravo, juz w Marshadzie zdal sobie sprawe, ze wladza Rogera jako dowodcy batalionu Braz nie jest tylko fikcja. Popatrzyl ponuro na ksiecia, zastanawiajac sie, jak pulkownik MacClintock zachowalby sie w obecnosci kapitana Pahnera, po czym spojrzal na niewielki budynek, do ktorego zmierzal Roger, i wzruszyl ramionami. Rozkaz to rozkaz. Poza tym kazdy Brazowy Barbarzynca wiedzial, czym grozi pistolet u boku ksiecia, nie wspominajac juz o mieczu przypietym do jego plecow. I pomijajac smiertelnie niebezpiecznego Corda. -Tak jest, Wasza Wysokosc - powiedzial kapral. - Oczywiscie mam nadzieje, ze nie wspomni pan o tym niewlasciwym osobom. -Wspomniec o czym? - spytal niewinnie Roger. Moseyev zachichotal i odjechal na swoim civan w strone koszar. -To bylo niewatpliwie glupie - zauwazyl w zamysleniu Cord, patrzac za odjezdzajacymi marines. - Gdyby chodzilo o kogos innego, powiedzialbym, ze to wyjatkowo glupie. Jednak znajac ciebie, nie czuje sie w najmniejszym stopniu zaskoczony. -Taaak, jasne - wyszczerzyl zeby Roger. - Ty tez nie lubisz, jak sie za toba lazi, stara marudo! -Ja rzeczywiscie nie potrzebuje, nianki - oswiadczyl szaman z godnoscia, wazac w dloniach dluga wlocznie, o wygietym ostrzu, ktora wszedzie ze soba nosil. - Ale nie jestem nastepca tronu poteznego imperium. -Kapitan Sergei tez nie - zachichotal Roger, a Cord parsknal z rezygnacja i klasnal w dlonie, pozwalajac ksieciu wejsc do budynku. Stal on u podnoza stromego zbocza waskiej doliny. Wejscie do niej zagrodzono murem, przed ktorym tkwila na pozycjach nieduza armia. -Wejsc - dobieglo ze srodka w odpowiedzi na pukanie Rogera, wiec nacisnal klamke i znalazl sie w jedynym w tym budynku pomieszczeniu. Bylo tam trzech straznikow i dwoch nie uzbrojonych, pograzonych w rozmowie Mardukan. Na widok ksiecia wiekszy z nich rozesmial sie pogardliwie. -Widze, ze basik dowiedzial sie o naszych klopotach - parsknal, ale drugi przesunal gorna dlonia po klatce piersiowej w gescie zaprzeczenia. -Nie mamy z czego sie smiac. Zwlaszcza ty - powiedzial uszczypliwie. Wiekszy Mardukanin syknal i zamilkl. - Jestem Deb Tar. A ty? -Kapitan Sergei - odparl Roger, klaniajac sie lekko. - Do uslug. -Co mozemy dla was zrobic? - zapytal Deb Tar. -To my mozemy zrobic cos dla was - usmiechnal sie ksiaze. - Wiemy, ze macie problem. -W rzeczy samej - zgodzil sie Mardukanin, podkreslajac swoje slowa klasnieciem rak. - Ale watpie, czy bedziecie mogli nam pomoc. -Nie bylbym taki pewien - powiedzial Roger. -Innym razem, basik - chrzaknal drugi Mardukanin. - Sami rozwiazemy nasz problem. -Wnioskuje wiec, ze macie juz chetnych do pomocy? - podniosl brew ksiaze. -Za miesieczny urobek z mojej kopalni? - niemal wykrzyknal Deb Tar. - Oczywiscie, ze mamy. Wlacznie z moim bylym zarzadca - dodal, machnawszy z obrzydzeniem reka w strone drugiego cywila. - Nor Tob uwaza, ze odbicie doliny bedzie latwe. Moze ma racje - ostatecznie jemu odebrano ja bez trudu. -To nie byla moja wina - mruknal byly zarzadca. - Przeciez to nie ja dowodzilem straza. -Nie, nie ty - zgodzil sie wlasciciel. - W przeciwnym razie twoje rogi wisialyby juz nad moim kominkiem. Ale ciagle jest tam dla nich miejsce. Oszczedzilbym polowe kosztow, gdybys nie namowil mnie do przeniesienia tam rafinerii! -Zarabiales na tym krocie! - wypalil zarzadca, po czym odwrocil sie do Rogera i Corda. - Chodz, basik - prychnal. - Pokazemy wam, jak prawdziwi Mardukanie radza sobie z taka holota! -Och, z przyjemnoscia popatrzymy. Prowadz, prosze. - Roger wskazal drzwi. - Nie mozemy przepuscic takiej okazji. Rozdzial czwarty -Ta dolina to forteca - powiedzial Roger i upil lyk wina. - Mam wszystko na nagraniu helmu, ale w skrocie moge powiedziec, ze ta cala walka to byla farsa.Kosutic spojrzala na szkic doliny i pokrecila glowa. - Nie widze w tej sytuacji nic specjalnie zabawnego. Doline mozna by zdobyc fala Kranolta, to jedyny sposob, jaki przychodzi mi do glowy, by przedostac sie przez ten mur. -I to wlasnie probowal zrobic nasz przyjaciel Nor Tob. Zebral kilka setek pozbawionych pracy gornikow i jakichs niedorobionych najemnikow, obiecal im lupy po zdobyciu kopalni i rzucil ich naprzod. Ksiaze rozesmial sie. -Zaczeli wspinac sie na mur po drabinach, ale jest tak cholernie wysoki, ze drabiny polamaly sie pod ich ciezarem. Nie zblizyli sie na wiecej niz piec metrow do szczytu. -Ilu zabitych? - spytala sierzant Lai. Stala obok Kosutic i patrzyla na mape. -Ani jednego - rozesmial sie znow Roger. - Bylo kilka zlamanych rak i poturbowanych cial, ale zadnych strat militarnych. Najemnicy barbarzyncow nawet nie strzelali. Odpychali tylko drabiny i rzucali roznymi smierdzacymi rzeczami, glownie zawartoscia swoich nocnikow. -Czyli pelne lekcewazenie? - spytala starszy sierzant, powiekszajac mape, by przyjrzec sie calej dolinie. -Pelne - odpowiedzial Roger. - Ci goscie - nazywaja sie Vasin - to najwyrazniej plemie uciekajace przed inwazja Bomanow. Albo juz wczesniej byli najemnikami, albo stali sie nimi, kiedy zostali wygnani ze swojego kraju. Nie ma co do tego pewnosci, ale chyba szukali jakiegos zajecia, kiedy trafili do Ran Tai i do kopalni. Chcieli zamienic troche skor na zloto i srebro. Z tego, co wiem, kiedy dotarli na miejsce, zorientowali sie, ze kopalnie mozna bardzo latwo opanowac, wiec zajeli ja. Jej wlasciciel, Deb Tar, twierdzi, ze mial tam przygotowany do wyslania urobek z dwoch miesiecy. Oczywiscie chce go odzyskac, ale Vasin nie sa zbyt skorzy do rozmow, zwlaszcza ze tak latwo te kopalnie zdobyli. Wladze miasta natomiast nie maja zamiaru narazac sie, by ich wyrzucic, zwlaszcza ze Deb Tar zbudowal swoja rafinerie przy samej kopalni po to, by nie placic miejskich podatkow. Rada miasta uwaza, ze ta sprawa wykracza poza jej kompetencje i Tar powinien radzic sobie sam. Z podsluchanych rozmow wynika, ze Vasin zaproponowali zwrot kopalni za rownowartosc trzymiesiecznego urobku. -Auuu! - skrzywila sie Kosutic. - Ale Deb Tarowi i tak oplaca sie dodac urobek z jednego miesiaca, zeby dostac z powrotem swoja kopalnie. -Ale on sie targuje? - spytal sierzant Jin. -O tak - usmiechnal sie szeroko Roger. - Deb Tar przeciaga sprawe pod pretekstem wynegocjowania lepszej ceny, ale tak naprawde zalezy mu na tym, zeby ktos ich stamtad usunal. Nor Tob jako pierwszy sprobowal to zrobic, ale zwinal manele i zniknal, kiedy tylko stalo sie jasne, ze szturm sie nie udal. -Zaloze sie, ze ci gornicy sa niezle wkurzeni - zasmiala sie Kosutic. - Czy ktos wie, gdzie uciekl? -Nie - powiedzial Julian. - Wyglada na to, ze gdzies sie przyczail. Nie opuscil okolicy, ale nie widziano go tez tam, gdzie zazwyczaj przebywal... -Rozejrzalem sie troche - przerwal Poertena. - Ten Deb Tar daje urobek z miesiaca za wykopanie ich stamtad. To jakies trzydziesci sedantow zlota i dziesiec srebra, a sedant to prawie pol kilo. Mozemy kupic wszystko, co nam potrzeba, za niecale dwadziescia sedantow zlota. - Wzruszyl ramionami. - Reszta to czysty zysk. -Czyli warto sie tym zainteresowac - powiedzial Roger. - Pod warunkiem, ze wymyslimy, jak dostac sie do srodka. -O, to akurat latwe - stwierdzila Kosutic, podnoszac wzrok znad wyswietlacza mapy. -Tak. Dostac sie do srodka to rzeczywiscie nie problem - zgodzil sie Jin. - Pytanie tylko, jak sobie poradzimy z setka najemnych szumowiniakow, kiedy juz tam bedziemy. Roger spojrzal przez ramie Kosutic na mape. - Co proponujecie? -Nooo... - sierzant wskazala punkt na planie. - Nagranie z pana helmu pokazuje, ze przy wlocie doliny jest strome urwisko, tak? -Wlot to waska szczelina, gleboka na prawie piecdziesiat metrow. Dalej sie rozszerza. Przez metalowa krate w murze wyplywa strumien, i to on prawdopodobnie wycial w skale te szczeline. -Jesli uda nam sie wejsc na to urwisko przy wlocie doliny, mozna bedzie obejsc mur i spasc im prosto na glowy - powiedziala sierzant Lai. -Aha - ksiaze odgarnal z twarzy kosmyk wlosow i zmarszczyl czolo. - Ale jak sie tam dostaniemy? -Damy rade, sir - powiedziala Kosutic. - Chcialabym dowiedziec sie czegos wiecej o szumowiniakach, ktorzy siedza w srodku. Jak sa rozstawieni, jakie maja straze, tego typu rzeczy... -W porzadku - powiedzial Roger. - Ale mamy konkurencje, wiec musimy sie pospieszyc, zeby nas nie uprzedzili. Prosze wyslac ludzi na szczyt, niech dyskretnie zbadaja sytuacje. *** -Kosutic i te jej super pomysly - warknal Julian.Na otwartym plaskowyzu wial zimny nocny wiatr, a odlegle swiatla miasta wcale nie poprawialy plutonowemu nastroju. Gdyby razem z Poertena nie uslyszeli przypadkiem o tym zadaniu i nie powiedzieli o nim Rogerowi, siedzialby teraz tam na dole i spokojnie przepijal pieniadze ksiecia. -A ja mysle, ze znow mamy fart - powiedzial cicho Gronningen. Wielki Asgardczyk swietnie sobie radzil w gorach. Poruszal sie rownie pewnie i bezglosnie jak kozica. Dlatego wlasnie Julian wlaczyl go do swojego niewielkiego oddzialu. Teraz siedzieli na tej cholernej skale nad dolina i przygladali sie celowi ich misji. Najemnicy rozstawili na murze straze, zabezpieczajac sie przed nocnym atakiem. W samym obozie w glebi doliny nie bylo zadnych patroli. Widocznie byli przekonani, ze zaden mardukanski oddzial nie bylby w stanie przedostac sie do ich obozu, nawet gdyby udalo mu sie wspiac na urwisko. -To bedzie bulka z maslem - szepnal plutonowy. -Nie bylbym taki pewny - odpowiedzial strzelec, wstajac ostroznie, by nie stracic zadnego kamienia i tym samym nie zdradzic ich pozycji. Obaj marines wrocili do malego obozu, ktory wczesniej rozbili. Byla pochmurna, bezksiezycowa noc, wiec dobrze, ze mieli ze soba noktowizory. Obeszli niewielki wystep skalny oslaniajacy ich oboz przed widokiem z doliny i przykucneli obok Macka. Szeregowy podgrzewal wlasnie na piecyku opornosciowym kubek zupy. Zasadniczo bylo to naruszenie regulaminu, poniewaz mieli rozbic zimny oboz, ale na szczescie piecyk promieniowal tylko podczerwienia, wiec marines nie musieli sie martwic, ze zostana wykryci przez zespoly zwiadowcze szumowiniakow. -Niezle pachnie - zauwazyl Julian, siadajac u wejscia do namiotu. -To zrob sobie wlasna - zaproponowal szeregowy. Gronningen zachichotal i wyciagnal kawalek suszonego miesa zabowolu. Kompania miala go kilkaset kilogramow, a niektorzy jej czlonkowie wprost za nim przepadali. Julian uwazal, ze jest paskudne, ale teraz byl tak glodny, ze wyjal kawalek miesa i zaczal go zuc. -Nie moge uwierzyc, ze po tym wszystkim, co dla ciebie zrobilem, zalujesz mi troche zupy - powiedzial ze skarga w glosie. -Tak? Na przyklad po tym, jak przywlokles mnie na czubek gory, zebym na przemian zamarzal i sie smazyl? - spytal szeregowiec, po czym zachichotal. - Spokojnie, zrobilem jadla wszystkich. To nic takiego, troche miesa i resztki warzyw. -Pachnie niezle - powiedzial Gronningen i dodal: - Moglbym juz zejsc z tego pagorka. -Ja tez - zapewnil go Julian. - Stesknilem sie juz za kuchnia Matsugaego - westchnal. - Albo nawet za zjedzeniem czegos na miescie. Daja tu nawet calkiem niezle rzeczy, wiecie? -Ja zjadlbym bitok - powiedzial Macek. - Nie prosze chyba o zbyt wiele. -O, stary - mlasnal Julian. - Ja tez bym to zjadl. Dziesiec deko miesa z serem i cebulka. -Bitok brzmi niezle. Albo lutefisk mojej mamy - mruknal Gronningen, kladac sie i zujac twarde jak podeszwa mieso. - Strasznie dawno nie jadlem lutefiska mojej mamy. -Co to jest lutefisk? - spytal Julian, biorac kubek z zupa z rak Macka i upijajac lyk. -Lutefisk? - Asgardczyk zmarszczyl czolo. - To... to trudno wytlumaczyc. To taka ryba. -Tak? - Macek odgryzl kawalek miesa. - Co jest tak wyjatkowego w rybie? Asgardczyk zastanawial sie, czy probowac im wyjasnic, jak wspanialy jest dorsz w zalewie octowej, ale dal sobie spokoj. -To taka tradycja rodzinna - powiedzial i wycofal sie w swoja skorupy malomownosci, sluchajac, jak Julian i Macek spieraja sie, ktory z barow w Imperial City podaje najlepszy bitok. Ostatecznie obaj zgodzili sie, ze najlepiej bedzie wrocic na Ziemie i urzadzic wycieczke po knajpach, zeby moc je porownac. Skonczyli jesc zupe, ustalili warty i ulozyli sie do snu. Jeszcze jeden dzien marzniecia i smazenia sie na plaskowyzu, i kompania bedzie mogla ruszyc w droge. *** Roger wdrapal sie na krawedz urwiska i zrobil miejsce nastepnemu marine. Plaski szczyt zaczynal zapelniac sie zolnierzami. Marines trzymali sie z dala od polnocnej sciany, jeden poruszony kamien moglby zawalic cala operacje.Roger kiwnal glowa do wspinajacej sie Kosutic. W helmach wszyscy wygladali tak samo, jednak system oznaczal kazdego jego nazwiskiem, co pozwalalo uzytkownikowi helmu rozpoznac, z kim ma do czynienia. -Jak nam idzie, pani sierzant? - spytal ksiaze i sprawdzil godzine w swoim tootsie. - Chyba jestesmy troche przed czasem. -Tak, sir - odpowiedziala starszy sierzant. Rozejrzala sie dookola i zobaczyla, ze dowodcy sekcji ogniowych rozmieszczaja swoich ludzi na wyznaczonych pozycjach. Wszystko szlo idealnie, zgodnie z planem. I dlatego bardzo, ale to bardzo sie denerwowala. Rozdzial piaty -No, nareszcie cos nam sie udaje - powiedzial cicho Julian.Dwie druzyny, ktore byly pozostaloscia kompanii Bravo, zajmowaly stanowiska wzdluz krawedzi szczeliny. Rozpadlina ciagnela sie na dlugosci niemal trzystu metrow, az do terenu kopalni, gdzie barbarzyncy rozbili oboz. -Pamietajcie - powiedzial Roger na czestotliwosci kompanii. - Jak najmniej przemocy. Chce ich zalatwic, ale bez zabijania, o ile sie da. -Ale tez bez niepotrzebnego ryzyka - dodala Kosutic. -Tak jest - zgodzil sie ksiaze. - W porzadku, wszyscy macie swoje zadania - powiedzial, przypinajac do pasa line. - Zaczynamy. Pluton opadl w dol jak stado pajakow. Kiedy tylko staneli na dnie doliny, rozdzielili sie - jedna druzyna pobiegla w glab wawozu, druga w strone bramy w murze. Roger szedl przez uspiony oboz i chcialo mu sie smiac. Barbarzyncy byli najwyrazniej zwyklymi koczownikami, prowadzili ze soba kobiety i dzieci. Civan, ktore moglyby ostrzec Mardukan o nadejsciu ludzi, staly uwiazane daleko poza obozowiskiem. Julian i jego oddzialek ustalili wczesniej, ktora chata nalezy do przywodcy barbarzyncow. Ksiaze mial nadzieje, ze jesli zaskoczy wodza we snie, bedzie mogl przekonac go do poddania sie. Udalo mu sie wynegocjowac z Deb Tarem i wladzami miasta, ze puszcza barbarzyncow wolno, jesli nie beda stawiac oporu. Gdyby Mardukanie chcieli jednak walczyc, moglo byc goraco. Byli przeciez swietnymi wojownikami i w przeciwienstwie do Kranolta posiadali bron palna. Jezdzcy mieli przy siodlach wielkie pistolety z zamkami kolowymi, a piechota ciezsze arkebuzy odpalane od pokrytego zywica lontu. Wynalezienie na planecie o tak wilgotnym klimacie niezawodnie dzialajacego prochu musialo byc niezmiernie trudne, z pewnoscia wymagalo ogromnej pomyslowosci. Ziemianie dowiedzieli sie, ze padajace kilka razy dziennie deszcze sa wrecz jednym z glownych czynnikow wplywajacych na stosowana przez Mardukan taktyke wojenna. Armie nie posiadajace arkebuzow unikaja bitwy, jesli akurat nie pada, a kazdy szumowiniak przy zdrowych zmyslach zaopatruje wojsko dodatkowo w duza ilosc tradycyjnej broni do walki wrecz. Ksiaze nie mial ochoty przekonac sie, co dwucentymetrowej srednicy kula Mardukan moze zrobic jego ludziom, dlatego tez na wypadek walki marines musieli miec przewage. W tym celu sekcja Aburii rozkladala wlasnie w calym obozie ladunki wybuchowe. Gdyby barbarzyncy nie chcieli sie poddac, ludzie mieli sie wycofac i wysadzic ich w powietrze. Roger i jego oddzial zamarli, kiedy nagle z jednej z chat wyszla jakas postac. Budynki kopalni, zbudowane z kamiennego gruzu, mialy zamiast drzwi skorzane plachty, wiec Mardukanin wyszedl na zewnatrz bezglosnie i troche ich zaskoczyl. Na szczescie nie zobaczyl uwijajacych sie na terenie obozu intruzow. Barbarzynca podrapal sie po ramieniu i parsknal, po czym ulzyl sobie na sciane chaty i wszedl z powrotem do srodka. Roger odetchnal z ulga i ruszyl dalej. Ominal niewielkim lukiem chate majacego klopoty ze snem Mardukanina i skrecil miedzy dwa kamienne budynki. Jego oddzial zebral sie za chata wodza najemnikow. Oddzial Aburii skonczyl juz podkladanie ladunkow. Druzyna pod brama takze byla juz na swoich pozycjach. Jej zadaniem bylo dopilnowanie, by Mardukanie z muru nie przyszli na pomoc towarzyszom zaatakowanym przez druzyne Rogera. Gdyby plan powiodl sie calkowicie, druzyna miala pozostac nie zauwazona. Ksiaze sprawdzil schemat akcji i zegar swojego tootsa. Ladunki byly juz na swoich miejscach i Aburia wycofala oddzial na pozycje, z ktorych mial oslaniac ludzi Rogera. Ksiaze przegral spor o to, kto pierwszy ma wejsc do chaty wodza. Pahner wprawdzie przekazal dowodzenie "kapitanowi Sergeiowi", ale Roger w dalszym ciagu mial jasno okreslone granice ryzyka, na jakie mogl sie narazac. Dlatego puscil przodem Juliana. Dowodca druzyny usmiechnal sie i machnal na Gronningena, a ten podszedl cicho do plachty w drzwiach i odsunal ja na bok. Julian wszedl do srodka, za nim zas Roger. Chata byla wieksza od pozostalych i mimo kilku skromnych mebli, w tym pulpitu do pisania, byla zwykla nora. Roger podszedl do spiacego wodza szumowiniakow, zas reszta marines rozproszyla sie po chacie, aby pilnowac pozostalych Mardukan. Nie chcieli ryzykowac i woleli miec wszystkich na oku. Kiedy juz sie ustawili, Roger pochylil sie nad twarza barbarzyncy, po czym wlaczyl reflektor. *** Rastar Komas Ta'Norton z Vasin, ksiaze Therdan, spojrzal w swiatlo, a w jego czterech dloniach natychmiast pojawily sie noze. Nie poruszyl sie jednak, czujac na piersi nacisk czegos, co moglo byc tylko lufa broni.-Chcesz zyc? - spytal glos dochodzacy zza zrodla swiatla. - Czy chcesz umrzec razem z calym swoim plemieniem? -I tak nas wszystkich zabijecie - prychnal Rastar. - Albo zrobicie z nas niewolnikow. Lepiej zabijcie nas od razu. To przynajmniej da nam poczucie wolnosci. -"Smierc jest lzejsza niz piorko, a obowiazek ciezszy niz gora" - powiedzial glos, ktory Rastar slyszal po raz pierwszy w zyciu. - A mimo to dzwigamy brzemie obowiazku, czyz nie? Dano mi przyrzeczenie oszczedzenia ciebie i twojego plemienia, jesli poddacie sie i odjedziecie stad. Mozecie nawet zatrzymac swoja bron. Musicie po prostu odejsc, nie zabierajac niczego ponad to, z czym przyjechaliscie. Jesli o swicie bedziecie jeszcze w Dolinie Ran Tai, jestescie zgubieni. Wybieraj. Rastar pomyslal o swoich nozach. Byl pewien, ze moglby zabic tego napastnika, ale on nie byl sam, widac bylo wiecej swiatel i karabinow. Nie mogl narazac na smierc swoich kobiet, swojego plemienia. Byl to obowiazek, ktory musial wypelnic, nawet jesli w tej chwili smierc wydawala sie latwiejsza. -Mozemy zatrzymac bron? - spytal podejrzliwie. -Tak - odparl glos. - Jesli jednak sprobujecie nas oszukac, bedziemy zmuszeni wszystkich was zabic. Wodz westchnal i polozyl noze na podlodze. - Nie, nie oszukamy was. Wezcie sobie te przekleta doline i niech sie wam poszczesci. *** Wszystko wciaz szlo zbyt latwo.Roger przygladal sie wychodzacym z chat i zbierajacym sie na centralnym placu Vasinom. Wlasnym ludziom kazal poruszac sie tak, zeby sprawiali wrazenie, ze jest ich wielu i sa wszedzie, podczas gdy tak naprawde barbarzyncy mieli ogromna przewage liczebna. Roger skromnie pogratulowal sobie w duchu, ze tak gladko przeprowadzil cala operacja. Musial przyznac, ze niewiele brakowalo, a wszystko moglo potoczyc sie inaczej. Ksiaze byl przerazony predkoscia, z jaka Mardukanin wyciagnal swoje noze. Roger nie zdazyl nawet mrugnac okiem. Gdyby wodz zdecydowal sie walczyc, byc moze Imperium mialoby teraz o jednego ksiecia mniej. Byla to bardzo otrzezwiajaca refleksja. Ekwipunek Vasinow byl skromny, jak przystalo na koczownikow. Spakowali sie szybciej, niz mozna bylo sie spodziewac. Ich civan byly gotowe do wymarszu w ciagu niecalych dziesieciu minut. Roger podszedl do wodza Rastara. -Wierz mi, tak bedzie najlepiej - powiedzial. -Jesli naprawde wydostaniemy sie zywi z tej kotliny... - odparl Mardukanin. -Mam do was jedno pytanie - powiedzial ksiaze. Marines przez caly czas obserwowali Vasinow, wiec wiedzial, ze Mardukanie nie mogli zabrac ze soba zlota ani srebra. - Gdzie jest urobek z kopalni? -Wiem na ten temat tyle, co i ty, basik - odparl wodz. - Ciagle mowia o tym swoim urobku, ale my nie wiemy, o co chodzi. - Rastar wskazal na solidna kamienna budowle niedaleko opuszczonego szybu kopalni. - To magazyn. Kiedy przyjechalismy, byl pusty. - Co?! -Ha! - chrzaknal wodz. - Niech zgadne: to byla wasza zaplata? -Tak! - warknal ksiaze. - Co sie z nia stalo? -Jak mowilem, kiedy tu przybylismy, urobku juz nie bylo. Nie wiemy, co sie z nim stalo. -Sir - wtracila sierzant Kosutic. - Vasinowie nie zaladowali teraz zlota, a poniewaz z kotliny nie ma innego wyjscia, nie mogli go tez wczesniej wywiezc. Albo zniknelo stad, zanim sie pojawili, albo ciagle gdzies tu jest. -Cholera - zaklal Roger. - W porzadku, Rastarze, mozecie jechac. Zabierzcie po drodze swoje straze. I nie probujcie wracac, bo moge sie zdenerwowac. -Nie tak bardzo jak ja teraz, lordzie Sergeiu - powiedzial Mardukanin. - Ale jesli to bedzie dla was jakies pocieszenie, pamietajcie, ze najemnik o wiele czesciej krzyzuje miecz ze swoim zleceniodawca niz z wrogiem. Machnal glowa w mardukanskim pozdrowieniu, podszedl do swojego civan i wspial sie na siodlo. Chwile pozniej kolumna Vasinow zniknela. -W porzadku, pani sierzant - westchnal Roger. - Przeszukajmy to miejsce kawalek po kawaleczku. Musimy znalezc nasze zloto. -Tak jest, sir - odparla Kosutic, ale miala zle przeczucia. *** -Nie bylo zlota? - Glos Armanda Pahnera byl zadziwiajaco spokojny. Kapitan odwrocil lekko glowe, by ukryc pojawiajacy sie na jego twarzy usmiech.-Nie bylo. - Roger kopnal ze zloscia niski stolik. - Znalezlismy tylko pare, kilo srebra. Nie wystarczy nawet, zeby kupic ekwipunek... Przeszukalismy wszystkie szyby, na ile to bylo mozliwe po podniesieniu sie poziomu wod gruntowych, kiedy przestaly dzialac pompy. Nie znalezlismy ani kawalka zlota. -Przestan kopac ten stol, Roger - powiedziala O'Casey. - Nie stac nas na niszczenie mebli. -Najgorsze jest to, ze stalismy sie posmiewiskiem - poskarzyl sie ksiaze. - Oczywiscie Deb Tar nie zaplaci nam zlamanego grosza, a tutejsze sady nie chca miec ze sprawa nic wspolnego. Oskarzono nas, ze sami schowalismy zloto, ale to przeciez nie ma zadnego sensu. -Och, nie jest az tak zle - powiedziala Kosutic. - Niezle nam poszlo. Cala operacja przebiegla zgodnie z planem i nikomu nic sie nie stalo. Cholera, mozemy to nawet potraktowac jako cwiczenie. Nikt pana nie wini, sir. Wszyscy mysleli, ze tam jest zloto. -Ale co sie z nim stalo? - spytala O'Casey. -To wlasnie pytanie za milion kredytek - odparla starszy sierzant. - Kiedy Vasinowie wtargneli na teren kopalni, na pewno bylo w magazynie, a teraz tam go nie ma. A przeciez Vasinowie nie wzieli zlota ze soba. Nie wiadomo, co sie moglo z nim stac. Magazyn jest pusty, zniknely nawet wozy, na ktorych trzymali zloto. -Wozy? - zapytala naczelniczka swity. -Tak. Laduja zloto na wozy, ktorymi przewoza je z rafinerii do magazynu, i zostawiaja tak, zeby nie trzeba bylo ich ponownie ladowac, kiedy zawoza urobek do miasta. Ale wozow tam nie ma, ani w rafinerii, ani nigdzie indziej. Sprawdzilismy nawet, czy nie schowali ich w piecach. -Nie ma sposobu, zeby wywiezc zloto z kotliny, nie przejezdzajac przez brame - powiedzial z rozpacza w glosie Roger. - Mardukanie nie potrafia tak dobrze sie wspinac. -Wasza Wysokosc - usmiechnal sie kapitan Pahner. - Na pewno cos wymyslimy. Niech sie pan przespi albo pojdzie do tawerny. -Za co? Jestesmy splukani! -Nie az tak bardzo - odparl dowodca. - Niech pan zabierze pluton i schlejcie sie. Na to nas jeszcze stac, a to najlepsza rzecz, jaka mozna zrobic po nieudanej operacji. -W porzadku - powiedzial Roger. - Skoro tak pan mowi... -Niech sie pan zabawi, kapitanie Sergeiu - usmiechnal sie Pahner. -Ten przodek nie przyniosl mi szczescia - odparl Roger, przywolujac na twarz blady usmiech. - Chyba wybiore sobie inny pseudonim. Pahner zachichotal, a ksiaze odwrocil sie i ruszyl do drzwi. Za jego plecami Kosutic spojrzala na kapitana i uniosla pytajaco brew. Pahner cos kombinowal. *** Roger byl pijany. Nimashet Despreaux takze. Ksiaze mial absolutna, niezachwiana pewnosc, ze to bardzo zle.Oboje znalezli sie w samym srodku rozwrzeszczanej zabawy. Wlasciciel zajazdu poczatkowo byl zachwycony liczba gosci, ale w miare uplywu czasu przybysze stawali sie zbyt pijani, zbyt agresywni i z cala pewnoscia zbyt glosni. W jednym rogu izby grupa marines ryczala najbardziej sprosna piosenke, jaka Roger slyszal w zyciu, zas w drugim kacie odbywal sie pojedynek na rece i wystep zawodzacych cheerleaderek. Wszyscy potwornie falszowali, ale byli za bardzo urznieci, zeby sie tym przejmowac. Nagle ksiaze poczul lekkie zaniepokojenie. Nawet zamroczony winem zdawal sobie sprawe, ze zolnierze go troche podpuszczaja, ale na swoj sposob dawalo mu to zadowolenie. W koncu Despreaux nie byla na pewno brzydka. A jesli kompania uznala, ze powinni byc razem... Despreaux, najwyrazniej nieswiadoma gestow, mrugniec i manewrow wokol niej, nalala mu wina. -Niii...mashet? - powiedzial. -Hmmm? - Usmiechnela sie cieplo, a niepokoj ksiecia troche stopnial. Marine byla piekna. Roger przypomnial sobie, ze przychodzilo mu to do glowy juz wiele razy, wiec na pewno to nie byl skutek wypicia kilku butelek wina. -Nie... niero... romansssujez... eee... Chcial powiedziec, ze nie utrzymuje z nikim kontaktow seksualnych. Konsekwencje romansow dla kogos takiego jak on byly po prostu zbyt powazne, o czym zdolal sie juz dwa razy przekonac. Nikt z Cesarskiej Rodziny nie mogl wdac sie w najdyskretniejszy nawet romans, gdyz natychmiast wiedzialy o tym media. Ostatnia rzecza, jakiej Roger chcial dostarczyc brukowcom, byla tego rodzaju historia. Byl to najwazniejszy powod wstrzemiezliwosci Rogera. Ksiaze musial jednak przyznac, ze kierowala nim jeszcze jedna osobista pobudka. Dopoki Eleanora O'Casey nie opowiedziala mu w Marshadzie przebiegu wydarzen, byl przekonany, ze to z jego powodu rodzice sie rozstali, a ojciec zostal wygnany z dworu. Dlatego jednego byl calkowicie pewien: nigdy nie pozwoli, by jakies dziecko znalazlo sie w takiej samej jak on sytuacji, by tak samo cierpialo. Wiedzial wprawdzie, ze odpowiednie srodki chemiczne i nanity chronia sluzace w marines kobiety przed ciaza, ale mimo to zaangazowanie sie w romans, zwlaszcza w obecnych okolicznosciach, wydawalo mu sie niedopuszczalne. W zadnym wypadku nie chcial wystawic na probe jednosci swojego oddzialu i ryzykowac utraty szacunku swoich zolnierzy za cene jednego wieczoru dobrej zabawy w spiworze. Niemniej jego pijane cialo chetnie rzuciloby sie na marine, zdarlo jej mundur i wcisnelo twarz w jej jedrne piersi. Nigdy nie potrafil nikomu wyjasnic tej swojej plataniny emocji i racjonalnej analizy. Nawet Matsugaemu, ktory na swoj sposob byl mu bliski jak ojciec. Jego dziwactwa wpedzaly go w klopoty juz w szkole sredniej. Pamietal ten dzien, kiedy w jego sypialni stal dowodca strazy przybocznej matki, a gola i rozwscieczona corka jednego z ksiazat wyzywala go od eunuchow. Nie wiedzial, jak ma sie teraz zachowac. Jego zamglony winem umysl szukal slow, ktore zlagodzilyby odmowe, ale zamiast tego powiedzial: -... kooo... koooleszankami. Nimashet Despreaux mrugnela dwa razy, probujac skupic wzrok na ksieciu. -Co poedziales...? - spytala ostroznie. -Mozesz poedziec, ze... jestem dziiiwny. - Roger machnal kubkiem. - Ale nie... wyyygupiam sie z kooolesz... koleszankami... Znaczy sienie, zebym... nie chcial. Jestes sssliszna. Ale ja nie chce. -Chodzi ci o to, ze nie wyyy... gupiasz sie ze... sluuuzkami. To wlasnie chciales poedziec, tak? - rzucila oskarzycielsko. - Plutonowy z jaaakiegos zaaa... zaaadupia nie jest dla cieeebie dosc dobry! -Nie, to... to wcaaale nie tak! - zaprotestowal gwaltownie ksiaze, nachylajac sie, by ja objac. - Lubie cie i jestes pieeekna, ale tak nie mozna! -Zabieraj lapy, ty arysss... arysssto... arystokratyszna gnido! -A co ja poedzialem? - zdziwil sie Roger. - Moze kieeedys, ale... nie dzisiaj. -Masz racje, nie dzisiaj - syknela plutonowy, biorac zamach do ciosu. - O to juszszsz... nigdy nie bedzieszszsz musial sie martwic! *** -O, kurwa.Formalnie rzecz biorac, Julian nie mial dzisiaj sluzby, mogl wiec spic sie do nieprzytomnosci, gdyby tylko chcial. Gronningen i Georgiadas, ktorzy mieli za zadanie pilnowac Rogera, odsuneli sie, zeby ksiaze i jego dziewczyna mieli troche wiecej prywatnosci, i przygladali sie, jak ci dwoje przez caly wieczor tancza coraz blizej i blizej siebie. Kompania nie byla wprawdzie banda podgladaczy, ale oczywiscie zalozyli sie o to, kiedy wreszcie ksiaze i Despreaux wyladuja w lozku. Teraz jednak Julian byl gotow odwolac ten caly zaklad. Oczywiscie kiedy tylko uratuje zycie Rogerowi - temu niewdziecznemu draniowi... Mocny cios otwarta dlonia bolesnie trafil Juliana w przedramie. -Despreaux! -Odsssun sie, Julian! - wrzasnela wsciekla marine. - Nie zaaabijego! Urwe mu tylko jaja! -To tez go zabije, Nimashet! - zaprotestowal Julian, blokujac kolejny cios. -Nie, wcale nie. - Chorazy Dobrescu mowil zadziwiajaco trzezwym glosem jak na czlowieka rozciagnietego pod stolem z butelka w jednej rece i mala czarna torba w drugiej. - Zatamowalbym krwawienie. Odroslyby mu po pewnym czasie. Widzialem to kiedys u jednego goscia po paskudnym wypadku na Shivie. -Widzisz! - krzyknela Despreaux, probujac przepchnac sie obok Juliana. Roger ukryl sie za spiewakami w rogu, ale jego wysoka, dlugowlosa postac byla dobrze widoczna. - Nie zaaabije go, tylko... bedzie bolalo! Baaardzo! Ale... on i tak nie bedzie odczuwac ich braku! Przez chwile jeszcze mocowala sie z Julianem. Nagle caly jej gniew uciekl, a wraz z nim wszystkie sily. Opadla na lawe i ukryla twarz w dloniach. -Och, Julian, co ja mam teraz zrobic, do cholery? -No juz, juz. - Plutonowy poklepal ja niezdarnie po plecach. Przez glowe przeleciala mu mysl, ze to prawdopodobnie najlepsza okazja, by samemu sprobowac. Ale zaraz te mysl odrzucil. Nawet on nie byl takim draniem. Robil w swoim zyciu rozne podle rzeczy, ale nie az tak podle. A poza tym nie zrobilby tego przyjacielowi. -Oooch! - jeknela Despreaux i pociagnela dlugi lyk z butelki. - Co ja mam robic, do cholery? Zrobilam z siebie posmiewisko! Zakochalam sie w facecie, ktory nie moze sie pieprzyc! -Wlasciwie on nie jest do tego niezdolny... - powiedzial ostroznie Dobrescu. Usiadl i wyrznal glowa w spod blatu stolu. - Auuu! Ale tu maja nisko sufity, zeby ich... Jak juz mowilem, jest zupelnie sprawny jako mezczyzna. -Oooh! - zajeczala znow Despreaux. - Chce umrzec! -Nie mow mi, ze pierwszy raz dostalas kosza - zazartowal Julian. - Przejdzie ci. Kazdemu przechodzi. -Pierwszy raz poprosilam, durniu! Nigdy wczesniej nie musialam! A wlasciwie nawet nie zdazylam poprosic - on byl pewien, ze mam zamiar mu to zaproponowac! Byl pewien! -A mialas zamiar? - spytal Dobrescu, wystawiajac glowe spod stolu. - Dziwna tu maja architekture, zeby ich... -No, mialam - przyznala Despreaux. - Ale nie o to chodzi! Slyszales, co mi powiedzial? -Tak - odpowiedzial Julian. - Wlasnie wtedy odbezpieczylem pistolet na strzalki usypiajace. -Wyobrazasz to sobie?! - wyrzucila z siebie marine, ochlapujac plutonowego winem. -Tak - powiedzial Dobrescu. - Wyobrazam sobie. A skoro dal ci kosza, co powiesz na male pocieszenie przez chorazego? Oczywiscie jesli jestes dosc szczupla, zeby wcisnac sie do tego przytulnego pokoiku, ktory mi sie trafil. Gronningen na szczescie byl dosc silny, by sciagnac Despreaux z chorazego, ktory potem skarzyl sie, ze jest jedynym medykiem w kompanii i nie ma kto zajac sie jego obitymi plecami i rozkrwawionym nosem. *** Wlasciciel kopalni, nowy zarzadca i ekipy inzynierow opuscily doline. Dlugi proces wypompowania wody z szybow w celu przygotowania kopalni do wydobycia mial sie rozpoczac dopiero nastepnego dnia, wiec tej nocy w dolinie nie postawiono nawet strazy.Armand Pahner ustawil sie tuz przy wejsciu do jednej ze sztolni i wlaczyl reflektor helmu w momencie, kiedy ze srodka wylonil sie jakis Mardukanin. -Dobry wieczor, Nor Tob. Byly zarzadca kopalni zamarl, przyszpilony snopem ostrego swiatla. W dolnych rekach trzymal skrzynie, zas w jednej z gornych pistolet z odciagnietym kurkiem. -Zastanowily mnie te wozy - ciagnal wesolo marine. - Gdyby ktos naprawde szybko myslal i dzialal, mogl zabrac sporo zlota w pare minut. Ale nie ujechalby daleko. -Wiec zapytal mnie, co znajduje sie obok magazynu - powiedziala starszy sierzant, siedzaca na skalnej polce nad wejsciem do szybu. - No no, trzymamy raczki z dala od kurka, dobrze? - Zachichotala. - Powiedz, czy wlasnie po to kazales wykopac ten szyb? -Harowalem w tej kopalni latami jak niewolnik! Mialem prawo! -A kiedy pojawili sie Vasinowie, dostrzegles okazje, zeby w zamieszaniu ukrasc zloto - zauwazyl Pahner. - Czy ich przybycie tez zaaranzowales? -Nie, to byl przypadek. Ale wykorzystalem szanse, ktora mi sie trafila! Posluchajcie, moge...moge sie z wami podzielic. Nikt nie musi wiedziec. Wezcie sobie we dwoje polowe. Zapomnijcie o tym glupim dzieciaku. Za tyle zlota bedziecie mogli zyc jak krolowie! -Nie sadze - powiedzial cicho Pahner. - Nie lubie zlodziei, Nor Tob, a zdrajcow jeszcze bardziej. Mysle, ze powinienes juz isc. Kapitan ocenil wage skrzynki, ktora niosl zarzadca. - Mozesz zabrac to ze soba i nikt sie o tym nie dowie. Ale to wszystko. Wsiadaj na swojego civan i znikaj. -Mam prawo - parsknal Mardukanin. - To moje! -Posluchaj - powiedzial tonem lagodnej perswazji Pahner. - Mozesz stad odjechac w pionie albo w poziomie. Dla mnie to naprawde nie ma znaczenia. Ale nie zabierzesz ze soba niczego ponad to, co masz w rekach. -Tak ci sie tylko zdaje! - krzyknal Nor Tob i chwycil za kurek pistoletu. *** -Mam mieszane uczucia - powiedzial Pahner, kiedy szyb zaczal na powrot napelniac sie woda.-Niepotrzebnie - stwierdzila Kosutic. - Nie ma kogo zalowac. -Nie o tym mowie. Chodzi mi o Rogera. Jak mu powiemy? -Proponuje udawac, ze znalezlismy magiczny worek z pieniedzmi - powiedziala Kosutic. - Przeciez nie musi o niczym wiedziec, prawda? -A co z Poertena? - Pahner zaladowal jedna ze skrzyn na turom. Miejscowe juczne zwierzeta byly dalekimi kuzynami civan, ale mialy znacznie lagodniejsze usposobienie. Turom sapnal tylko z rezygnacja, obarczony tak duzym ciezarem. -Jak to co? - Starszy sierzant zarzucila worek na drugie zwierze. - Jemu powiemy, ze w ogole nie mamy pieniedzy. To sprawi, ze stanie sie jeszcze bardziej kreatywny. -Nie chcialbym, zeby zrobil sie za bardzo kreatywny - zauwazyl kapitan. Przerwal, starajac sie ocenic, czy jego turom jest rownomiernie obciazony z obu stron. -To zawsze byl twoj problem, Armand - powiedziala sierzant, dzwigajac kolejna skrzynie i ladujac ja na grzbiet swojego zwierzecia. - Jestes za miekki. -Co racja, to racja. - Pahner zebral wodze swojego civan, wskoczyl na wyposazone juz w ludzkie strzemiona siodlo i zacisnal mocno dlon na wodzach turom. - Chyba musze cos z tym zrobic. -Zobaczysz, kiedys to sie zemsci. - Kosutic rowniez wsiadla na grzbiet swojego wierzchowca. - Ja ci to mowie - dodala, kiedy ruszyli droga do miasta. Za nimi woda wlasnie przykrywala usypany na dnie szybu stos kamieni. Rozdzial szosty -Wie pan co, zupelnie mi tego nie brakowalo - powiedzial Roger, zeslizgujac sie na ziemie po boku Patty.-Szczerze mowiac, Wasza Wysokosc - odparl Pahner, ocierajac pot z czola - mnie tez nie. Pierwszy dzien podrozy minal im bez zadnych przygod. Kompania maszerowala jednym ze szlakow regularnych karawan. Kilka godzin po opuszczeniu Ran Tai znalezli sie pod gruba pokrywa rozgrzanych chmur, w typowej mardukanskiej saunie. Cord i pozostali Mardukanie oczywiscie byli zachwyceni. Cel ich podrozy, Diaspra, byl omijany przez karawany od chwili pojawienia sie zagrozenia ze strony Bomanow. To portowe miasto lezalo nad rzeka Chasten, ktora plynela skrajem Plaskowyzu Diaspranskiego i uchodzila bezposrednio do rozleglej zatoki czy tez srodladowego morza. Tubylcy nazywali je Morzem K'Vaernijskim, zas marines uwazali je za najkrotsza droge do otwartego oceanu, bedacego ostatecznym celem ich wedrowki. Wyjazd odwlekano kilkakrotnie, poniewaz prowadzacy karawany zadali, aby marines ochraniali ich podczas podrozy. Ludziom i ich zwierzetom towarzyszyly dwie karawany ftar-ta i turom oraz dwudziestu kilku straznikow na civan. Ciezka bron marines i ich niespotykana taktyka pozwalaly wierzyc, ze uda im sie odeprzec wszystkie ewentualne ataki. Kiedy karawana zatrzymala sie, mardukanscy straznicy rozbiegli sie, by pomoc marines. Pahner wymagal, by wypelniali wszystkie jego rozkazy, nawet jesli wydawaly sie im dziwne. Mardukanie zaczeli kopac stanowiska ogniowe, a zolnierze rozkladali zasieki z monodrutu i miny kierunkowe. Czesc ludzi stanela na strazy, a do pracujacych dolaczyli pomocnicy sposrod ciagnacej za podrozujacymi zgrai. -Jest nas za malo, zebysmy mogli wszystkich upilnowac - powiedzial ksiaze. -Wszystko bidzie dobrze - uspokoil go Pahner. - Nie bez powodu marines trzymaja sie blisko pana. Sa najlepiej uzbrojeni i najbardziej niebezpieczni, wiec kazdy napastnik przy zdrowych zmyslach najpierw zaatakuje reszte karawany. Kapitan poklepal sie po kieszeni na piersi, po czym wyjal z niej kawalek korzenia bisti, odcial cienki pasek i wlozyl do ust. Reszte, schowal. Zujac przygladal sie rzece, wzdluz ktorej podrozowali. -Bomani wciaz znajduja sie na polnocnym brzegu Chasten, a nie po naszej stronie. Ale ma pan racje, przydaloby sie wiecej strazy. Szkoda, ze nie wzielismy ze soba tych najemnikow, z ktorymi sie pan rozprawil. Moze byli odrobine niekompetentni, ale moglibysmy temu jakos zaradzic. Roger zachichotal. -Za szybko wyniesli sie z miasta. - Zamyslil sie i zmarszczyl czolo. - Zreszta nie wiem, jak moglibysmy sobie pozwolic na kompanie najemnikow. Jestesmy przeciez splukani. Pamieta pan o tym, kapitanie? -Pamietam, pamietam - powiedzial Pahner, usmiechajac sie lekko i zujac pobudzajacy, slodki korzen. - Jestem pewien, ze cos by sie wymyslilo. *** -Nie martw sie, Rastar - powiedzial Honal. - Jakos to bedzie.Ksiaze Vasinow spojrzal na oboz. Wiele kobiet trzymalo w rekach kawalki korzeni i kory, ale zuly je zachlannie, nie zwazajac na cichy placz dzieci, ktore zjadly juz swoje porcje. -To juz koniec, Honal - powiedzial cicho wodz i wskazal obozowisko. - Mamy trzy razy wiecej kobiet niz mezczyzn, a na dodatek wielu z nich nie urodzilo sie wojownikami. - Klasnal z rezygnacja w rece. - Moglo nam sie udac w Ran Tai. Ale teraz... Dobrze bedzie, jesli w ogole dotrzemy do Diaspry. -Przykro mi z powodu Ran Tai - powiedzial Honal. - To wszystko przez tych glupich straznikow. Ale gdyby tam bylo zloto, tak jak wszyscy mowili... -To co? - przerwal mu kuzyn. - Zabralibysmy je? A czy my jestesmy Bomanami? Czy my jestesmy bandytami, kuzynie? Czy Vasinami, ostatnimi z Therdan i Sheffan? Wojownikami Polnocy? Wolnymi panami? Jestesmy wojownikami czy bandytami? Mlodszy Mardukanin zamilkl zawstydzony. Rastar wzial kawalek miesa, po czym wstal i ruszyl w glab obozu. Kucnal przy najblizszej grupce kobiet i zaczal kroic swoj pasek miesa na bardzo male kawalki. Kobiety ze wstydem wbijaly wzrok w ziemie, kiedy ostatni z ksiazat Polnocy dzielil sie swoja porcja jedzenia z glodujacymi dziecmi. *** -To jest pyszne, Kostas - powiedzial Roger i ugryzl soczyste udko. - Co to?-Basik w winie, Wasza Wysokosc - odparl sluzacy, a ksiaze spojrzal na niego ostro. Do tej pory slyszal to slowo jedynie w odniesieniu do ludzi, i bynajmniej nie bylo ono komplementem. -Co? - spytal podejrzliwie i spojrzal na pozostalych uczestnikow uczty. Cord z calych sil staral sie zachowac nieprzenikniony wyraz twarzy, ale kompania za dlugo przebywala wsrod Mardukan, by nie rozpoznac jego prob stlumienia rozbawienia. O'Casey odstawila miske i spojrzala pytajaco na kucharza, a Kosutic, rozejrzawszy sie wokol, ostentacyjnie wrzucila do ust nastepny kawalek miesa i zaczela go zuc z widocznym zadowoleniem. -Jak pan powiedzial, co to jest? - spytala niewinnie. -Kiedy robilem zakupy na targu, w koncu dowiedzialem sie, co to znaczy basik - powiedzial sluzacy z krzywym usmiechem. - To mardukanska wersja krolika. Jest tchorzliwy i dosc glupi. Roger zasmial sie i podniosl szklanke miejscowego slodkiego wina. -A wiec wypijmy za basik! -Slusznie! Za dokladke basik! - dodala Kosutic, patrzac znaczaco na pusty polmisek. -Och, mysle, ze cos da sie z tym zrobic - usmiechnal sie Matsugae, sklonil i wyszedl z namiotu, zegnany brawami. -Czekajac na basik dla pani sierzant - powiedzial Pahner - mozemy porozmawiac o jutrzejszym marszu. -Sadzi pan, ze nas zaatakuja, sir? - Sierzant Jin nadgryzl slodka jeczmyzowa bulke i wzruszyl ramionami. - Jesli tak, to co mozemy zrobic? Zbieramy sie wokol ksiecia i formujemy czworobok. -Moze nas zaatakuja, a moze nie - powiedzial Pahner. - Skonczyla nam sie amunicja do broni recznej, ale mamy prawie caly zapas do ciezkiej. Powinnismy pomyslec nad sposobem skorzystania z niej. -Nic mi nie przychodzi do glowy, panie kapitanie. - Sierzant Lai oparla sie wygodnie i spojrzala na sufit namiotu. - Nie mozemy, trzymac na chodzie pancerzy, bo wyczerpia nam sie zasilacze, a to, co zbierzemy kolektorami slonecznymi, nie wystarczy, zeby je naladowac. Bez pancerzy nie da sie uzywac ciezkiej broni w walce na krotki dystans. -Tak sobie pomyslalem - powiedzial niesmialo Roger - czy nie daloby sie zamontowac broni na flar-ta! Oczywiscie nie dzialo plazmowe, ale moze jedno z dzialek automatycznych? -One maja cholerny odrzut - skrzywil sie sierzant Jin. - Jak je zamocowac? -Nie wiem - powiedzial Pahner. - Ale ja tez o czyms takim myslalem. Musimy znalezc jakis sposob, zeby skorzystac z sily ognia, jaka nam zostala. Nie jestem pewien, czy w przeciwnym razie uda nam sie dotrzec do wybrzeza. -Mozemy sprobowac z Patty - powiedzial Roger, czujac rosnacy entuzjazm. - Zamontowac dzialko za miejscem dla poganiacza. Bedzie tylko musial sie schylac. Strzelalem juz z jej grzbietu prawie ze wszystkiego. Z dzialkiem nie powinno byc problemow. -No, nie wiem - pokrecila glowa Kosutic. - Jest zasadnicza roznica miedzy granatnikiem czy ta panska rusznica a strzelaniem z dzialka bez podstawy. -Ma pani na mysli Starego Kenny'ego? - spytal z chichotem Jin. -Tak - rozesmiala sie sierzant. - Wlasnie jego mialam na mysli. -Stary Kenny? - spytal Roger i wzial z talerza kawalek bardzo smacznej kandyzowanej jabliwki. - Czy oswieci pani nas, zwyklych smiertelnikow, kto to jest Stary Kenny? -To krotka historia, Wasza Wysokosc - powiedzial Pahner. - Emerytowany starszy sierzant Kenny jest instruktorem zaawansowanych kursow obslugi broni ciezkiej w Camp DeSarge. Wsrod marines ciagle krazyly opowiesci o ludziach, ktorzy strzelali z dzialek plazmowych i srutowych z wolnej reki, bez trojnoga, wiec kiedys Kenny postanowil sprawdzic, czy faktycznie tak sie da. Trzeba dodac, ze to wielki, silny facet. -Udalo sie? -W pewnym sensie - powiedziala Kosutic. -Trafil w cel, Wasza Wysokosc. - Pahner usmiechnal sie i upil wina. - Ale znalazl sie dziesiec metrow od miejsca, z ktorego strzelal, z kilkoma polamanymi zebrami i wybitym barkiem. Drugi raz juz by nie trafil. -Hmmm. - Roger napil sie wina. - Wiec uprzaz musi byc bardzo mocna. -Jak cholera - zgodzil sie Pahner. - Dzialko bedzie kopac jak civan. Nie wiem, co to glupie zwierze wtedy zrobi. W kazdym razie nie bedzie pan probowac tego z Patty. Kazemy jednemu z poganiaczy wziac Betty, ktora jest troszke bardziej... przewidywalna. I nie pan bedzie strzelal. To robota dla szeregowca. -Jasne, oczywiscie - zgodzil sie Roger. - Pan niewatpliwie wie najlepiej. -Wie. On naprawde wie - przytaknela Kosutic, kiedy do namiotu wszedl Matsugae z wielkim polmiskiem udek basik oraz jeden z poganiaczy. *** -Mam nadzieje, ze wiesz, co robisz, kuzynie. - Honal spojrzal w kierunku, z ktorego dobiegalo ich trabienie przestraszonego pagee. - To nie brzmi dobrze.-Ci ludzie nie powinni miec nic przeciwko nam - powiedzial Rastar, wsiadajac na swojego civan. Zwierzeta wygladaly niemal tak samo marnie jak jezdzcy, duma stajni jego ojca wychudla jak tania szkapa. - A na pewno przyda im sie wiecej straznikow... sadzac po tym, co tam slychac. Wyciagnal pistolet i sprawdzil napiecie sprezyny kurka. Bron byla gotowa. Chrzaknal z zadowoleniem, otworzyl panewke, umiescil krzemien na zabkowanym kole i siegnal po drugi pistolet. - Jesli bedziemy sie dobrze targowac, moze nie zauwaza, ze mogliby nas kupic nawet za beczke redar! Honal poklepal sie po bokach glowy i westchnal. -Dobrze! Prowadz! Rozdzial siodmy Z poszycia poderwala sie pierwsza fala szumowiniakow. Bomani zaczaili sie w dzungli przy ubitym trakcie miedzy dwoma miastami-panstwami i ich atak zaskoczyl karawane. Wybrali miejsce miedzy lasem a rzeka, wiec ludzie nie mieli dokad uciec.Ksiaze powstrzymal odruch, by zaszarzowac agresywnym flar-ta, i zlapal za swoj sztucer, kiedy barbarzyncy staneli na chwile, by zamachnac sie toporkami. Zlapal w celowniku jednego z nich i nacisnal spust. Kompania okazala sie swietnie przygotowana. Marines podniesli swoje rzymskie tarcze projektu Rogera MacClintocka i ostrza malych toporkow zabebnily w nie jak grad. Jeden ze strzelcow zawyl z bolu i wycofal sie z rozwalona lydka, ale jego miejsce zaraz zajal marine z drugiego szeregu. Mardukanie mieli duza przewage liczebna. Zaatakowali w pelnym pedzie, ale mur tarcz zatrzymal ich w miejscu. Barbarzyncy nigdy dotad nie spotkali sie z taka technika walki, deszcz oszczepow z tylnych szeregow i dzgajace krotkie miecze z pierwszej linii wyraznie ich zaskoczyly. Zawahali sie, nie wiedzac, jak zareagowac, i to ich zgubilo. Na rozkaz sierzant Kosutic marines ruszyli do przodu z niebywala wprost dyscyplina, z ktorej slyneli, by odepchnac barbarzyncow od swych cennych jucznych zwierzat. Tymczasem do akcji weszlo zamontowane na grzbiecie flar-ta dzialo srutowe. Betty przekonala sie w koncu, ze to halasliwe cos nie zrobi jej krzywdy, wiec stala nieruchomo jak posag, pozwalajac Berntsenowi i Sticklesowi obslugiwac bron. Marines przeciagneli seria ciezkich pociskow po zbitym tlumie, zabijajac kazdym strzalem pol tuzina szumowiniakow. Mardukanie, zupelnie nie przygotowani na taka rzez, zaczeli sie wycofywac i uciekac do dzungli. Co wolniejsi z nich padli pod nawala ciskanych oszczepow. Zgodnie z przewidywaniami Pahnera, glowna sila ataku wymierzona byla w reszte konwoju, a nie kompanie Bravo. Tam sytuacja wygladala o wiele gorzej. Pozbawieni broni Mardukanie zaczeli uciekac w strone rzeki, zas straznikow barbarzyncy sciagali z wierzchowcow i atakowali toporkami. -Julian! - wrzasnal Pahner. - Cala kompania Bravo przygotowac sie do zwrotu! Cord i dwaj marines z druzyny Juliana, ktorych wspomagane pancerze byly zepsute, wdrapali sie na Patty, ktora Roger ustawil za pojedynczym szeregiem zolnierzy. Mardukanin usiadl za ksieciem i przygotowal swoja dluga wlocznie, zas marines podniesli tarcze i zaslonili nimi Rogera. Najwyrazniej pogodzili sie juz z faktem, ze jego udzial w walce jest nieunikniony. Uzbrojeni poganiacze z karawany rozpaczliwie bronili swojego zycia i dobytku, a wiekszosc barbarzyncow byla juz zajeta lupieniem, kiedy niepelny pluton, ktory pozostal z kompanii Bravo Osobistego Pulku Cesarzowej, ruszyl do ataku. Roger kazal poganiaczowi Patty zajac pozycje na flance od strony dzungli, a za szeregiem zolnierzy pojawila sie uzbrojona w dzialko Betty. Marines wyciagneli oszczepy z kolczanow. Na rozkaz sierzant Kosutic wlocznie polecialy w strone pladrujacych karawane barbarzyncow, a szereg ludzi zaszarzowal, wydajac z siebie niski, gardlowy okrzyk, z ktorego marines slyneli od ponad tysiaca pieciuset lat. Atak z flanki zaskoczyl Mardukan. Grad oszczepow zadal im powazne straty, ale to bylo nic w porownaniu z siejacym smierc w ich szeregach dzialkiem srutowym. Probowali zebrac sie i stawic czola napastnikom, ale ludzie zachowywali sie zupelnie inaczej niz straz karawany. Tamci, choc odwazni i dobrze poslugujacy sie bronia, walczyli w pojedynke, a marines byli smiertelnie niebezpiecznym, wyszkolonym i zdyscyplinowanym zespolem. W wyniku szarzy dziesiatki Mardukan zostaly po prostu zmiecione, wielu dobito krotkimi mieczami. Ci, ktorzy przezyli i powoli wstawali na nogi, gineli z rak idacych za ludzmi poganiaczy. Niedobitki barbarzyncow rozpierzchly sie. Czesc z nich zniknela w gaszczu dzungli. Ci, ktorzy wybrali brzeg Chasten, staneli oko w oko z szalejacymi zwierzetami. Kilku z nich zostalo stratowanych, jednak tych w dzungli spotkal jeszcze gorszy los. Roger i Patty dzialali jak dobrze naoliwiona maszyna, siejac wokol smierc i zniszczenie. Od czasu do czasu Roger kladl jednym pociskiem atakujacych barbarzyncow, ale przede wszystkim jednak pozwalal walczyc Patty. Samica flar-tu najwyrazniej miala silne geny zabowolu, byla niezwykle agresywna i wredna. Wypluwala w biegu szczatki swoich ofiar i rzucala sie na nastepne. Wydawalo sie, ze zyje tylko po to, by walczyc. Wygladala tak przerazajaco, ze kiedy wysforowala sie przed szereg marines, szumowiniaki porzucili walke z zolnierzami i zwrocili sie przeciwko niej. Zaczelo sie od nawaly rzucanych toporkow. Potem barbarzyncy probowali otoczyc bestie, uskakujac na boki przed jej morderczymi rogami. Glowna bronia Bomanow do walki wrecz byly dlugie topory, ci, ktorym udalo sie podejsc odpowiednio blisko, zadawali wierzchowcowi ksiecia straszne ciosy. Roger wyciagnal pistolet i zaczal ostrzeliwac szarzujacych na Patty barbarzyncow. Bylo ich jednak zbyt wielu, nawet dla kogos tak sprawnie poslugujacego sie bronia. Patty zawyla z wscieklosci i bolu, kiedy pierwsze topory wbily sie w jej gruba skore, ale dalej dzielnie walczyla. Roger i jego flar-ta utrzymywali prawa flanke calej kompanii, gdyby sie wycofali, szumowiniaki otoczyliby marines i zaatakowali ich od tylu. Nastapil morderczy pat. Nie bylo juz czasu na manewry ani taktyke, trzeba bylo albo umrzec, albo wytrzymac, az przeciwnik w koncu sie ugnie i ucieknie. *** -Hej, kuzynie! - krzyknal Honal, pedzac miedzy drzewami na swoim civan. - Moze to nie byl taki zly pomysl!-To sie okaze - prychnal Rastar, wypuszczajac z gornych rak wodze i wyciagajac cztery z tuzina swoich pistoletow. - Jesli przezyjemy. Honal rozejrzal sie po oddziale. Wiekszosc jezdzcow pochodzila z jego rodu, poniewaz prawie wszyscy ludzie Rastara zgineli podczas ucieczki z Therdan. Machnal do nich reka. -Rozwinac szyk, kiedy wyjedziemy zza tych przekletych drzew! - krzyknal. - Pojedyncza salwa, a potem szarza na lance i miecze! Odpowiedzial mu niecierpliwy okrzyk pancernej jazdy. Vasinowie wiele razy krzyzowali miecze i topory z Bomanarm. Ich taktyka walki byla prosta: palnij raz z kazdego pistoletu, a potem szarzuj. Kompania liczyla prawie stu piecdziesieciu jezdzcow, w tym kilku ocalalych z gwardii Rastara. Kiedy wyjechali na otwarta przestrzen nad brzegiem rzeki, kolumna rozwinela sie sprawnie na obie strony, a zmeczone wierzchowce wyprostowaly sie w oczekiwaniu na bitwe. Wszystkozerne civan wiedzialy, ze dobra walka oznacza dla nich dobre jedzenie, a byly tak glodne, ze moglyby zjesc swoich jezdzcow, a nie tylko pokonanych wrogow. Kompania przyjela szyk bojowy. -Gotow, kuzynie? - spytal Honal, unoszac w gornych konczynach lance, dolnymi zas trzymajac wodze. -Jak zawsze - odparl ksiaze i omiotl spojrzeniem linie jazdy. - Zmieciemy tych dzikusow! - krzyknal. Odpowiedzial mu gniewny pomruk. Kilku zabitych dzisiaj Bomanow nie moze im wynagrodzic utraty Therdan i Zwiazku Polnocy. Ale na poczatek wystarczy. -Salwa! *** Roger szarpnal noga, unikajac ostrza topora, ktory wbil sie w bok Patty. Udalo mu sie wcisnac oporny magazynek na miejsce i strzelil w wykrzywiona twarz szumowiniaka, kiedy ten probowal wyszarpnac topor z rany. Znajdowal sie tak blisko, ze ksiaze widzial rytualne blizny na czole Mardukanina, a krew tryskajaca z przebitej srutem czaszki ochlapala mu przedramie.Patty krwawila z dziesiatek ran. Na szczescie zadna z nich nie zagrazala zyciu zwierzecia tej wielkosci, ale wszystkie byly glebokie i bolesne. Ataki flar-ta stawaly sie coraz bardziej desperackie, obracala sie wokol, wymierzajac ciosy szerokim ogonem. Bomani jednak uchylali sie przed jej atakami, zadajac kolejne ciosy w jej nie osloniete boki. Roger, Cord i dwaj marines probowali ja oslaniac, ale bylo to niezwykle trudne, gdyz atakowalo ich coraz wiecej szumowiniakow. W wirze walki flar-ta, jej jezdzcy i atakujacy ich Mardukanie nawet nie zauwazyli szarzujacej jazdy Rastara, dopoki pierwsza salwa nie trafila w scierajacych sie z marines Bomanow. Ciezkie kule z pistoletow przeoraly zbita mase atakujacych, spychajac ich na mur tarcz, i wtedy barbarzyncy zorientowali sie, ze ktos na nich naciera - tym razem od tylu, odcinajac im jedyna droge ucieczki. Dzialko srutowe wciaz robilo wyrwy w ich szeregach, rozszalala bestia na lewej flance kladla trupem ich najlepszych wojownikow, a tchorzliwi dranie nie chcieli wyjsc zza swoich tarcz. Tego bylo juz za wiele. Bomani odwrocili sie i zaczeli uciekac, chcac ujsc szarzy jazdy. Ale wtedy jezdzcy Polnocy uderzyli w nich jak lawina, strzelajac z pistoletow i atakujac ich lancami. Marines takze nie proznowali. Kiedy tylko szeregi barbarzyncow pekly, ruszyli do przodu, kruszac ostatecznie wszelki opor. Szybko wybili resztki Bomanow i przeszli po ich trupach, by uderzyc na Mardukan otaczajacych jazde Polnocy. Vasinowie atakowali swoich przeciwnikow z taka furia, jakby chcieli wyrznac ich co do nogi. Dowodcy nawet nie mysleli o odwrocie. Przybyli tu, aby zabijac Bomanow, i robili to z ponura zaciekloscia. *** Kiedy Roger rozkazal kierujacemu Patty poganiaczowi ruszyc na pomoc okrazonym jezdzcom, Mardukanin uznal, ze nic nie jest warte tego, by wracac w takie pieklo, i cichaczem zsunal sie na ziemie.Roger krzyknal ze zloscia i poklepal Patty po miekkiej skorze pod kryza. -Chodz, Patty! - zawolal. - Pora sie odgryzc! Zmeczona, lecz zawzieta flar-ta prychnela, czujac znajomy dotyk, i puscila sie klusem. Szesc rozwscieczonych ton wpadlo miedzy walczacych barbarzyncow. *** Rastar scisnal kolanami swojego civan, a bestia podskoczyla i kopnieciem zabila Bomana, ktory probowal ja zaatakowac.Szarza przebila sie przez przekletych Bomanow, ale barbarzyncy nadal wydawali sie byc wszedzie. Co gorsza, wciaz zaciekle walczyli, mimo ze dostali sie miedzy dwie atakujace ich sily. Jak wszyscy kawalerzysci, Rastar i jego zolnierze wiedzieli, ze ich najwieksza zaleta jest atak przez zaskoczenie i duza mobilnosc. Unieruchomiona jazda tracila przewage nad piechota, ale oddzial Honala ugrzazl zbyt gleboko, by sie wycofac. Nie mogac przegrupowac sie do nastepnej szarzy, stali tylko i starali sie oslaniac stracanych z siodel towarzyszy. Mieli nadzieje, ze ci glupi barbarzyncy pojma wreszcie, ze nie maja szans na zwyciestwo, ze zostali pokonani. Ksiaze Rastar obrocil swojego civan w miejscu i cial szabla w twarz Bomana, ktory probowal sciagnac go z siodla. Z drugiej strony pojawilo sie dwoch nastepnych, jednak czwororeczny Mardukanin poradzil sobie z nim bez trudu. Zakrecil wszystkimi czterema szablami z mordercza predkoscia... i nagle zobaczyl klusujace przez srodek bitwy i trabiace pagee. Na jego grzbiecie siedzialo trzech ludzi i jakis barbarzynca i pozwalali pagee walczyc. Bestia rzucala sie na Bomanow jak glodujacy na darmowy posilek, atakowala z zaciekloscia paga-thara, rozszarpujac i tratujac barbarzyncow. Wydawala sie odrozniac wrogow od sprzymierzencow, przestapila bowiem delikatnie nad powalonym jezdzcem Polnocy, unikajac rozdeptania go. A moze to byla zasluga kierujacego nia czlowieka. Wykrzykiwal niezrozumiale rozkazy i ostrzeliwal sie z pistoletu, na ktorego widok ksiaze zrobil wielkie oczy. Rastar kochal pistolety, zwlaszcza ze mogl strzelac rownoczesnie z wszystkich czterech rak. Klopot polegal jednak na tym, ze z jednej lufy mogl pasc tylko jeden strzal. Ten pistolet natomiast plul pociskami raz za razem. Wydawalo sie, ze nigdy nie skonczy sie w nim amunicja. Rastar zauwazyl jednak, ze co jakis czas czlowiek przerywa na chwile ogien, wymienia magazynek w rekojesci i znow zaczyna strzelac. Jakie to proste! Natomiast w jednej chwili bron byla przeladowana. Majac taki pistolet, ksiaze moglby kosic Bomanow jak jeczmyz sierpem. Przerwal swoje rozmyslania, przechylil sie w siodle i dwiema ostrymi jak brzytwa szablami scial glowe nastepnemu barbarzyncy. Bomani zaczeli uciekac. Potem pomachal do Honala, a ten w odpowiedzi wzniosl zakrwawiona szable i ruszyl wraz ze swoja kompania w poscig za wrogiem. Ksiaze pomyslal, ze jesli o zmierzchu pozostanie przy zyciu chocby jeden barbarzynca, bedzie bardzo zdziwiony. Tymczasem powinien zaczac pertraktowac z ludzmi. Rastar wcale nie mial pewnosci, czy uda mu sie dobic targu. Teraz jednak mial w reku argumenty, a nie tylko zebracza miske. *** Armand Pahner usmiechnal sie do Mardukanina.-Dziekujemy za pomoc - powiedzial, kiedy wielki szumowiniak zeskoczyl ze swojego dwunogiego wierzchowca. - Zwlaszcza, ze to chyba was wypedzilismy z Ran Tai. -Chcialbym moc powiedziec, ze przyszlismy wam z odsiecza, bo jestesmy honorowymi wojownikami i nie moglismy patrzec, jak barbarzyncy atakuja karawane. - Rastar zdjal helm i potarl rogi. - Niestety prawda jest taka, ze potrzebujemy pracy. Chcemy najac sie jako ochrona karawany, a wy... - wskazal lezace dookola trupy i garstke ocalalych straznikow - najwyrazniej jej potrzebujecie. Pahner przez chwile przygladal sie Mardukaninowi, czujac rosnaca pokuse. Byli to pierwsi Mardukanie, ktorzy walczyli jako zwarty, zorganizowany oddzial, a nie gromada pojedynczych wojownikow. Nie robili tego oczywiscie doskonale, ale i tak byli o klase lepsi niz miejscowa konkurencja. -Masz racje - powiedzial po chwili. - Ale w kopalni nie bylo zlota. Mamy tak samo malo pieniedzy jak wy. -Nie chcemy wiele - odparl ponuro ksiaze. - A ta karawana sporo zarobi, kiedy dotrze do Diaspry. Jesli tam dotrze. Mozecie nam wtedy zaplacic. -Kiedy dotrzemy do Diaspry? Ile? - spytal Pahner. Ksiaza potarl palcem grzebien helmu. - Wikt przez cala podroz. Dwa zlote k'vaernijskie astary dla kazdego zolnierza. Trzy za kazdego zabitego. Piec dla dowodcy i dziesiec dla mnie. - Spojrzal na pistolet kapitana. - Chociaz osobiscie sporo z tego oddalbym za taki pistolet - dodal, smiejac sie. Pahner wyciagnal kawalek korzenia bisti i odkroil plasterek. Poczestowal nim dowodce Mardukan, ten jednak odmowil, wiec kapitan schowal reszte do kieszeni i zastanowil sie nad propozycja. K'Vaernijska moneta wazyla okolo trzydziestu gram. W jukach wiezli dosc, by zaplacic Mardukaninowi zadana cene, ale Pahner wiedzial, ze byloby glupota przyjac pierwsza oferte. -Jeden zloty astar dla kazdego, dwa za zabitego, trzy dla dowodcy i piec dla ciebie, i sami sie zywicie - powiedzial. Przez chwile wydawalo sie, ze Mardukanin chce odmowic. Pahner odniosl wrazenie, ze wodz nie jest przyzwyczajony do targowania sie, co byloby dziwne w przypadku najemnika. W koncu Rastar machnal reka. -Zgadzam sie na pieniadze, ale musicie nam zapewnic wyzywienie. Sedant ziarna dziennie dla zolnierza, piec sedantow dla civan. Dodatkowe dziesiec dla pobratymcow, ktorych prowadzimy ze soba, piec dla dowodcy i dziesiec dla mnie. To ostateczna oferta, jesli nie dostaniemy wyzywienia, bedziemy musieli poszukac innego pracodawcy. Teraz z kolei Pahner sie zawahal. Nie byl pewien, czy maja dosc jeczmyzu, by zywic tyle osob az do Diaspry. Przez chwile zul bisti, po czym wzruszyl ramionami. -Nie mamy ze soba tyle jedzenia. Jesli ci przekleci Bomani sa po tej stronie rzeki, nie mozemy nawet wrocic do Ran Tai. -Moze bedziecie musieli - powiedzial jezdziec. - To tylko ich przednia straz, a nie glowna horda. Droga moze byc nie do przebycia. -Jesli bede musial, uzyje pancerzy - odparl kapitan z dzikim usmiechem. - Mam dosc mocy i czesci zapasowych na dwie akcje. Kiedy wystawie nasze wspomagane pancerze, zadna droga nie bedzie nie do przebycia! Mardukanin popatrzyl na niego spokojnie, po czym klasnal z rezygnacja w dlonie. -Nigdy nie slyszalem o wspomaganych pancerzach, ale wy, ludzie, macie wiele takich rzeczy, o ktorych nie slyszalem, wiec moze rzeczywiscie dacie rade sie przebic. Mimo to widze, ze potrzebujecie strazy, ktora walczy w szyku i utrzymuje dyscypline, a my, Vasinowie, to potrafimy. Wiec stac was na wikt czy nie? My rowniez chcemy dotrzec do Diaspry, glownie dlatego, ze tam znajdziemy prace. Ale... nie mamy jedzenia. Nie mamy nic, czym moglibysmy sie podzielic. Pahner dluzsza chwile patrzyl tubylcowi w oczy, zujac spokojnie swoj bisti. W koncu kiwnal glowa. -Dobrze, zgadzam sie. Podzielimy sie w miare naszych mozliwosci, a jesli bedzie trzeba, oskubiemy karawane. Nikt nie moze chodzic glodny. Co ty na to? Mardukanski dowodca klasnal potakujaco w rece i wyciagnal jedna z nich do kapitana. -Zgoda. Wszystkim sie dzielimy, nikt nie gloduje. -A wiec za dlugie i owocne przymierze - powiedzial Pahner, sciskajac reke ksiecia na znak zawarcia umowy. Potem zachichotal ponuro. -Teraz dopiero zacznie sie zabawa. Rozdzial osmy Roger zsunal sie z grzbietu Patty, zlapal jeden koniec dzialka plazmowego i podal go Gronningenowi. Poganiacz odprowadzil zwierze na tyly. Flar-ta wciaz nie wyleczyla sie z ran, wiec ksiaze postanowil nie mieszac jej do tej niewielkiej potyczki.Pomachal, kiedy reszta konwoju przeklusowala obok w kierunku widocznego na horyzoncie miasta. Siedzace na grzbietach flar-ta mardukanskie dzieci patrzyly na ksiecia zdziwione. Kilkoro z nich takze mu pomachalo, ale niepewnie, poniewaz nie byl to mardukanski zwyczaj. Miasto lezalo na szczycie sporego wzniesienia nad rzeka, w miejscu, gdzie szeroka i potezna Chasten splywala kaskadami na rowniny wybrzeza. Jesli ksiaze sie nie mylil, musiala to byc Diaspra. Miasto bylo olbrzymie w porownaniu z Hadurem i Hurtanem. Chronily je potezne mury, kanaly i solidne waly ziemne. Marines odlaczyli sie od karawany i ustawili w poprzek drogi, wspierani przez flar-ta. Wybrali pozycje miedzy dwoma gestymi zagajnikami, ktore prawdopodobnie sluzyly miastu jako zrodlo opalu. Scigajacy ich barbarzyncy beda musieli zaatakowac frontalnie albo oskrzydlic ich, przedzierajac sie przez geste zarosla. W tym czasie karawana dotrze do miasta i zolnierze beda mogli zaczac wycofywac sie. Pahner chodzil powoli w te i z powrotem, zujac spokojnie korzen bisti. Skinal glowa Rogerowi. Wolalby, aby ksiaze wraz z reszta schronil sie za murami miasta, ale nie powiedzial tego glosno. Pogodzil sie juz z faktem, ze Roger chce byc w samym srodku kazdej bitwy. Kapitanowi nie podobalo sie to jako dowodcy strazy przybocznej. Ale jako marine musial przyznac - tak cicho, by Roger nigdy sie o tym nie dowiedzial - ze o wiele wiecej satysfakcji dawalo mu ochranianie kogos, kto nie chowa sie za plecami innych. Roger podbiegl do szeregu wraz z Cordem i Denatem. Obaj Mardukanie przez ostatnie tygodnie uczyli sie, jak uzywac duzych tarcz, ktore mieli ze soba ludzie. Teraz ta nauka bardzo im sie przydala, gdyz nagle na pozycje marines spadl grad toporkow. Dwaj czteroreczni Mardukanie szybko podniesli po dwie tarcze - jedna dla siebie, druga dla ksiecia, ktory w tym czasie spokojnie przygladal sie nadciagajacemu wrogowi. Roger podziekowal Cordowi skinieniem glowy i spojrzal na starsza sierzant. -Jak pani sadzi, pani sierzant, jakies dwie setki? -Mniej wiecej, sir - odparla Kosutic. Roger usmiechnal sie i powiekszyl obraz w helmie. Potem wlaczyl aplikacje bojowa i umiescil krzyzyk celownika na glowie wodza barbarzyncow. -Pani zaczyna, pani sierzant. -Kompania Bravo, gotuj oszczepy! - zawolala Kosutic glosem, ktory przebilby sie nawet przez ryk huraganu. - Cel! Rzut! Miecze! Nawala wloczni nie zatrzymala barbarzyncow, ale zlamala ich szyk. Oszczepom towarzyszyly trzy pojedyncze strzaly z pistoletu srutowego Rogera, po ktorych trzej przywodcy Bomanow padli jak podcieci. Oddzial atakujacych szumowiniakow mial kilka arkebuzow, a poniewaz akurat nie padalo, strzelcy wysuneli sie na czolo hordy. Bylo ich tylko szesciu. Reszta zatrzymala sie, kiedy ci pracowicie mocowali swoje nawoskowane lonty i ustawiali lufy broni w kierunku kompanii. Trzy arkebuzy, najwyrazniej zabrane bardziej cywilizowanym wlascicielom, byly przepieknej roboty, z mosieznymi zdobieniami, jednak dla marines byly nieslychanie prymitywne. Co niekoniecznie musialo oznaczac, ze sa nieskuteczne... Strzelcy podmuchali na tlace sie lonty, az sie rozzarzyly, po czym otworzyli zamkniete hermetycznie z obawy przed wilgocia panewki z prochem. Marines sprawiali wrazenie, ze zupelnie nie przejmuja sie zagrozeniem. Cord i Denat przykucneli za linia, ludzi, a zolnierze zaczeli wykrzykiwac obelgi pod adresem Bomanow i odsuwac tarcze, wystawiajac sie na ich strzaly. Przyczyna lekcewazenia przeciwnika stala sie jasna juz po pierwszej salwie. Kiedy opadl gesty dym, okazalo sie, ze tylko jeden marine zostal trafiony: Jak na mardukanskie arkebuzy, jeden celny strzal na szesc nie byl zlym wynikiem, wiec strzelcy wrzasneli radosnie i rzucili sie do ataku. Zatrzymali sie jednak, kiedy powalona strzalem marine podniosla sie i wsciekle przeklinajac, schronila za swoja tarcza. -No juz, juz, Briana - Roger upomnial kapral Kane. - Jestem pewien, ze ich matki jednak znaly ich ojcow. -Tak jest, sir. Skoro tak pan mowi... Ale i tak wypatrosze tego glupiego drania. Te cholerne pociski bola! Mardukanskie arkebuzy strzelaly blisko cwierckilogramowymi kulami. Pociski osiagaly duza predkosc w krotkim czasie i uderzaly bardzo mocno po zderzeniu z pancerzem kombinezonow marines. Kombinezony zostaly zaprojektowane specjalnie dla ochrony zolnierzy przed nowoczesna bronia. Nie oslanialy wprawdzie marines przed wloczniami, mieczami czy rzucanymi toporkami, ale co innego kule arkebuzow... Kombinezony twardnialy, kiedy trafial je pocisk, i rozprowadzaly energie kinetyczna po calej swojej powierzchni, wiec kapral mogla obawiac sie najwyzej kilku siniakow. Po chwili wahania na widok nieoczekiwanego zmartwychwstania marine, Mardukanie ponownie rzucili sie naprzod, wznoszac okrzyki wojenne i wymachujac toporkami. Wielu barbarzyncow uzywalo nawet dwoch toporkow jednoczesnie. Zolnierze byli gotowi na ich przyjecie. W ciagu ostatnich kilku tygodni odparli wiele drobnych atakow ze strony plemion stanowiacych awangarde Bomanow. Dzialko plazmowe stojace tuz za linia marines wypalilo, i mimo iz bylo ustawione na stosunkowo niewielka moc, przeoralo mase barbarzyncow niczym piekielny taran. W samym srodku hordy pojawila sie dziesieciometrowej szerokosci wyrwa, wokol ktorej lezaly na wpol spalone ciala. Ci, ktorzy przezyli, wili sie w agonii, umierajac od potwornych poparzen. Mimo to barbarzyncy nie przerwali szarzy. Byli juz zbyt blisko, by sie zatrzymac. Musieli biec dalej. Dzialko cofnelo sie, a marines na powrot zwarli szyk, tak ze niedobitki hordy wpadly na mur tarcz, ktory odbijal mlocace toporki, jakby to byly krople deszczu. Kompania Bravo byla produktem niezwykle zaawansowanej technicznie cywilizacji, ponadto marines przeszli twarda szkole, odkad wyladowali na Marduku. Poczatkowo zaledwie kilkoro z nich potrafilo poslugiwac sie biala bronia, ale zdolali na czas przekazac swoja wiedze pozostalym zolnierzom. Nie zwazajac na spadajace z hukiem toporki, marines dzgali mieczami przez szczeliny w zaslonie z tarcz, celujac w brzuchy i podbrzusza przeciwnikow. Mardukanie, ktorzy po raz pierwszy zetkneli sie z zupelnie nowa taktyka walki, nie mogli przebic sie przez mur tarcz i slizgali sie na wyprutych wnetrznosciach swoich towarzyszy. Kosutic przygladala sie bitwie bez emocji. W ciagu kilku ostatnich tygodni nauczyla sie bezblednie oceniac moment, kiedy barbarzyncy zaczynaja sie lamac. Spojrzala na kapitana Pahnera, a ten kiwnal glowa. Czas to zakonczyc. -Kompania Bravo! - zawolala. Spojrzala na las po prawej stronie i dostrzegla blysk swiatla na metalu. - Przygotowac sie do ataku na moj rozkaz! Rownaj krok! Lewa! Kompania ruszyla do przodu, odliczajac glosno tempo i z kazdym krokiem dzgajac krotkimi mieczami i wloczniami. Barbarzyncy zaczeli sie cofac. Mimo ze dzialko plazmowe zabilo okolo dwudziestu procent hordy, Mardukanie wciaz mieli duza prze wage liczebna. Nie poniesli jeszcze naprawde ciezkich strat w walce wrecz. Bitwa wciaz nie byla rozstrzygnieta. Kompania Bravo byla lepsza, a Bomani liczniejsi. Kosutic jeszcze raz spojrzala na kapitana, a Pahner kiwnal w odpowiedzi glowa i wlaczyl radio. -Teraz kolej na ciebie, Rastar - powiedzial komunikator przypiety do uprzezy Mardukanina. Therdanski ksiaze ostroznie wcisnal przycisk nadawania. -W porzadeczku - powiedzial po angielsku. Roger czesto uzywal przy nim tego okreslenia i Rastarowi bardzo sie ono podobalo. Spojrzal na Honala i zmarszczyl skore nad jednym okiem, nasladujac w ten sposob ludzi. -Ruszamy, kuzynie? Dowodca strazy wyszczerzyl zeby takze w ludzkim usmiechu. -Oczywiscie, kuzynie, jak najbardziej. - Spojrzal na swoj oddzial i wyciagnal szable. - Sheffan! - krzyknal, uderzajac plazem w zad civan. Czas pokazac tym dzikusom, co to znaczy wejsc w droge jezdzcom Polnocy. *** Obawy podroznych, ze miasto moze nie otworzyc przed nimi bram, okazaly sie zupelnie bezpodstawne. Plac za brama byl pelen wiwatujacych tlumow, a pilnujacy wejscia zolnierze entuzjastycznie zapraszali do srodka ludzi i towarzyszacych im mardukanskich sprzymierzencow.Marines musieli utworzyc kordon wokol jucznych zwierzat, by powstrzymac napierajacy tlum mieszczan. Po kilku chwilach przepychanki dolaczyla do nich jazda Polnocy i klapiace zeby ich civan zapewnily im troche wolnego miejsca. Krzyki i piski rozentuzjazmowanych Mardukan odbijaly sie echem od kamiennych murow i budynkow miasta. Huk zamykanych poteznych odrzwi z trudem przebil sie przez wrzask tlumu, ale i tak przestraszyl Patty. Zdenerwowana flar-ta wydala z siebie niski, grzmiacy ryk i zatupala po bruku, machajac rogami w strone napierajacej gawiedzi. -Hej, malenka! - zawolal Roger, drapiac zwierze pod kryza i poklepujac po grzbiecie. - Spokojnie! Olbrzymia bestia znowu wsciekle zaryczala. Bylo jasne, ze za chwile wpadnie w szal i rzuci sie na tlum. Pahner wlaczyl helm. -Roger, niech pan sprobuje nad nia zapanowac! - powiedzial szybko, po czym wyciagnal z kieszeni granat blyskowy, ustawil zegar na trzy sekundy i wyrzucil go wysoko w gore. Przeszywajacy trzask i blysk przerazil zgromadzony tlum. Mardukanie natychmiast zamilkli i w naglej ciszy slychac bylo jedynie niski pomruk rozzloszczonej Patty. Przez gawiedz przecisnela sie grupa gwardzistow w kolczugach, eskortujaca dwojke starszych Mardukan. Na ich widok tlum zaczal powoli odsuwac sie od karawany. Kilka osob wiwatowalo, ale szybko uciszyla ich reszta zgromadzonych mieszkancow miasta. Roger odczekal kilka chwil, az nabral pewnosci, ze Patty sie uspokoila, po czym kazal glownemu poganiaczowi zajac miejsce na jej grzbiecie i sam zsunal sie na ziemie. Podszedl do Pahnera i usmiechnal sie do niego. -Chyba ciesza sie na nasz widok. -Az za bardzo - odparl kwasno kapitan. - Nikt nie cieszy sie tak bardzo na widok Korpusu, jesli nie siedzi po uszy w gownie. -Co znaczyloby, ze my rowniez siedzimy - powiedzial Roger. - Mam racje? -Co jeszcze, kurwa, nowego? - wymamrotal Poertena, po czym spojrzal na kapitana i przelknal sline. Pahner popatrzyl na niego ponuro, ale w koncu odwrocil wzrok. -Nic, Poertena - powiedzial, krecac glowa. - Nic nowego. Wlasciwie... -... to juz robi sie nudne - dokonczyl Roger. -Tak - przytaknal dowodca kompanii. - Potwornie nudne. Komitet powitalny sprawial wrazenie strasznie zadowolonego z ich wizyty. Strasznie. Rozdzial dziewiaty Gratar, krol-kaplan Diaspry, zwinal dokument i zgniotl go w gornych dloniach, patrzac na ludzi. Nie wygladali na zadowolonych z wiesci, jakie im wlasnie przekazal.-Wiec nie ma drogi do morza? - spytal Roger tylko po to, by upewnic sie, ze dobrze zrozumial. -Zadnej. Odpowiedz pochodzila od dowodcy gwardii, Bogessa. Stary Mardukanin byl jednym z dwoch kaplanow zasiadajacych w Radzie miasta - pozostalymi czlonkami byli kupcy - nosil jednak ciezka zbroje plytowa. -W ciagu ostatnich dziesieciu dni Bomani okrazyli miasto, a juz wczesniej doszly do nas wiesci, ze Bastar, port u ujscia Chasten, padl. Nawet gdybyscie przedarli sie w dol rzeki, nic wam to nie da. Pahner odchrzaknal. -Nie obchodzi mnie, do ktorego miasta sie dostaniemy, my musimy przeplynac ocean. Nasz cel lezy na jego drugim brzegu, a Morze K'Yaernijskie to najkrotsza droga do oceanu. Diaspranie wymienili miedzy soba spojrzenia. -Po drugiej stronie wod niczego nie ma - powiedzial ostroznie krol Gratar. - Ocean jest wiecznym bezmiarem nawiedzanej przez demony wody, rozlanej przez Boga po to, by strzec brzegow Wyspy Swiata. Krol-kaplan najwyrazniej przejawial troske o bezpieczenstwo - a moze zdrowe zmysly - ludzi. Zachowywal sie przyjaznie mimo ich heretyckich teorii na temat istoty oceanu. Pahner otworzyl usta, by odpowiedziec, ale O'Casey ostrzegawczo polozyla mu dlon na ramieniu. -O to bedziemy sie martwic, kiedy juz dotrzemy na wybrzeze - powiedziala spokojnie. - Czy ktorekolwiek z tamtejszych miast oparlo sie Bomanom? -Przystan K'Vaerna - odpowiedzial natychmiast Rastar. - Moze sie bronic przez cala wiecznosc. -To tylko zludzenie - odparl Bogess. - Na pewno Przystan K'Vaerna padla wraz z reszta miast Polnocy. -Kiedy wedrowalismy w te strone, jeszcze nie byla podbita - powiedzial dowodca najemnikow. Odkad przybyli do miasta, jego pozycja znacznie sie poprawila. Kiedy marines poznali troche lepiej jego i jego ludzi, zrozumieli, ze Vasinowie z cala pewnoscia nie sa zwyklymi barbarzyncami. Po dotarciu do Diaspry okazalo sie, ze kilka tysiecy zolnierzy z Therdan, Sheffan i innych miast-panstw Zwiazku Polnocy schronilo sie wlasnie tutaj i zasililo szeregi miejscowych wojsk. Ogromnie ucieszyli sie oni na widok Rastara, a jeszcze bardziej kobiet i dzieci, ktore on i Honal przyprowadzili ze soba. Oczywiscie przysiegli ksieciu Therdan lojalnosc i tym samym na tyle zwiekszyli jego sily, ze mogl zasiasc jako rownorzedny partner przy stole obrad. -Co wiecej - ciagnal - wielu zolnierzy z miast Zwiazku twierdzi, ze Przystan K'Vaerna wciaz sie broni. Sa tam olbrzymie spichlerze - na tyle duze, by wytrzymac trzy - czy nawet czteroletnie oblezenie - a jesli to nie wystarczy, mozna sprowadzac zywnosc droga morska. Co wiecej, dostepu do polwyspu na rowni z murami broni morze, a Bomani nie sa w stanie pokonac Floty K'Vaerna. Nie, Przystan K'Vaerna na pewno wciaz jeszcze stoi - zakonczyl. -Coz, nasze spichlerze nie sa pelne - powiedzial krol-kaplan, caly czas mnac w rekach raport. - Nie zdazylismy zebrac plonow przed atakiem Bomanow. Nasi wojownicy, glownie dzieki pomocy sil Polnocy, wytrzymali ich najazd, ale jedzenia mamy zaledwie na kilka miesiecy, a Bomani zajeli nasze pola. -Czekaja na Deszcze Hompag - powiedzial ponuro Bogess. - Moga nadejsc lada dzien. A kiedy deszcze ustana i ziemia obeschnie, Bomani ponownie zaatakuja. I to bedzie koniec Diaspry. -Chwileczke, chwileczke - przerwal Pahner, krecac glowa. Nie wiedzial, co to sa Deszcze Hompag i chcial ustalic wszystkie szczegoly. -Nie badzmy takimi pesymistami. Po pierwsze, musze wiedziec, czy przejeliscie spichlerze. -Nie - odparl kwasno Bogess. - Sa wlasnoscia prywatna. Nie mozemy ich kontrolowac, wiec ceny jeczmyzu sa absurdalnie wysokie. -W porzadku, bedziemy musieli o tym porozmawiac. - Pahner rozejrzal sie po zebranych. - Czy ktokolwiek z was zna sie na oblezeniach? -Nie - powiedzial Grath Chain. Byl jednym z zasiadajacych w Radzie miasta kupcow i jej najmlodszym czlonkiem. - Z reguly udawalo nam sie unikac wojen... -Kantujac druga strone - dokonczyl teatralnym szeptem Honal. -To nie my wykiwalismy Bomanow i zaczelismy to wszystko! - warknal Bogess. Twarz starego wojownika wykrzywil grymas wscieklosci. - To nie my sciagnelismy na wszystkich te cholerna zaraze! -Jasne, to jakis inny szmatlawy poludniowiec! - odszczeknal dowodca jazdy Polnocy. - A moze zapomnieliscie juz o Sindi? -Cisza! - wrzasnal Pahner, kiedy wszyscy obecni zaczeli sie przekrzykiwac. - Musimy ustalic tylko jedno: czy chcemy przezyc? Potoczyl tak ponurym wzrokiem po zebranych, ze wiekszosc Mardukan przerazila sie jego wscieklosci. -Tylko tyle musimy wiedziec - ciagnal ostrym tonem. - Jesli chcemy przezyc, musimy odlozyc na pozniej wszystkie spory, zapomniec o uprzejmosci i zaczac dzialac. - Spojrzal na krola. - A wiec, Wasza Ekscelencjo, czy chcecie przezyc? -Oczywiscie, ze tak - odparl krol-kaplan. - Do czego zmierzasz? -Zmierzam do tego, ze jak dotad slysze tylko "nie mozemy", "nie potrafimy", "to nie nasza wina" - powiedzial marine. - A musimy zaczac mowic "mozemy" i "potrafimy". W sytuacji takiej jak nasza dobre nastawienie to polowa drogi do zwyciestwa. -Co to znaczy "zapomniec o uprzejmosci"? - spytal podejrzliwie Grath Chain. - Czy masz na mysli przejecie prywatnego zboza? -W zadnym wypadku. Po prostu bedziemy musieli podjac wiele decyzji, ktore nie zawsze beda sie wszystkim podobac, a nie mozemy za kazdym razem zwolywac narady, zeby dojsc do porozumienia. Z miasta nie mozna sie wydostac, a wy nie macie dosc zapasow na przezycie dlugotrwalego oblezenia. Oznacza to, ze musimy szybko wydac barbarzyncom decydujaca bitwe. -Nie zaatakuja miasta - powiedzial znuzonym glosem Bogess. - Wiele razy probowalismy zmusic ich do tego. Nie ma szans. -A wiec my opuscimy miasto, by zmusic ich do bitwy - oznajmil marine. - Czy jesli wyjdziemy z duzym oddzialem za mury, zaatakuja nas? -Tak - powiedzial krol. - Ale zarazem zniszcza miasto. Stracilismy juz polowe armii, probujac walczyc z nimi w polu. Rzuca sie na nas natychmiast, kiedy tylko skoncentruja swoje sily. -Wiec nie bedziemy musieli ich ganiac? - spytala zaskoczona Kosutic. - Myslalam, ze trzeba bedzie biegac za nimi po calej okolicy. -Nie za nimi - powiedzial z grymasem Rastar. - Poludniowcy nazywaja ich Bomanami, ale tak naprawde to plemie Wespar. Nawet wedlug standardow Bomanow Wesparowie sa dzikusami. Przewodzi im Speer Mon, zupelny kretyn. -Ale jednak byli dosc sprytni, zeby unikac atakowania murow miasta - powiedzial Bogess. -Tylko dlatego, ze wykrwawili sie na Polnocy - wykrzywil sie Rastar. - Zaplacili wysoka cene, zanim zwyciezyli nas w polu. Gdybysmy mieli wieksze zapasy, wciaz bysmy sie trzymali. -A coz takiego sie stalo, wielki ksiaze Polnocy - zadrwil Grath Chain - z waszymi slynnymi zapasami? Zapasami, ktore sluzyly wam do sciagania rabunkowych cel? Rastar milczal tak dlugo, ze czlonkowie Rady poczuli sie nieswojo i zaczeli wiercic sie na rozrzuconych wokol niskiego stolu poduszkach. W koncu mardukanski ksiaze oderwal wzrok od wlasnych dloni. -Jesli chcesz dozyc konca tego dnia - powiedzial bardzo spokojnie - powstrzymaj swoj ciety jezyk. -Musisz wiedziec, ze zaden polnocny barba... - zaczal Grath Chain i zamarl, kiedy zdal sobie sprawe, ze patrzy w wyloty luf pieciu pistoletow. -Schowaj to, Rogerze - zasmial sie Rastar i zmierzyl rajce zimnym wzrokiem. - Odpowiem ci, dzikusie. Zapasy zostaly zatrute. Prawdopodobnie przez agentow Sindi, bo my tez obrazilismy ich po trzykroc przekletego ksiecia. -Ktos wprowadzil agenta do naszego miasta - dodal, pokazujac zeby w ludzkim usmiechu i chowajac pistolety. - Nie byl to kupiec z Sindi, bo oni zostali wygnani ze wszystkich miast Zwiazku Polnocy. Kiedy dowiem sie, kto wprowadzil tego szpiega do mojego miasta, zabije go. Bez pytania o pozwolenie i bez zadnego ostrzezenia. Zrobie to, kiedy tylko bede mial chocby cien podejrzenia. Lepiej wiec pilnuj, zeby twoje ksiegi byly w porzadku, scierwojadzie. Oburzony rajca spojrzal na krola. -Nie musze wysluchiwac tych barbarzyncow z Polnocy! -Wasza Ekscelencjo - powiedzial Roger, wstajac. - Musimy dojsc do porozumienia... Krol wskazal skinieciem glowy, by ksiaze kontynuowal. -Bierzemy udzial w "wojnie na noze" - powiedzial Roger. - Co to znaczy? Wasi sasiedzi z Polnocy juz to powiedzieli. Bomani nie odejda stad, dopoki nie padniecie jak pagee z podcietymi gardlami, a wtedy oni rzuca sie na was jak atul. Popatrzyl na rajcow. -Ale mozecie z nimi wygrac. Moi ludzie toczyli takie wojny wiele razy i chetnie podzielimy sie z wami naszym ogromnym doswiadczeniem. Ale musimy dzialac jako partnerzy. Powiemy wam, co wedlug nas powinniscie zrobic. Jesli nas posluchacie, wszyscy mozemy przezyc. Jesli nie, wszyscy umrzemy. Wasze kobiety i dzieci rowniez. - Spojrzal na Rastara. - Zgadza sie? -O, tak - potwierdzil ponuro ksiaze. - Vesparowie nie potrzebuja gownosiadow. Grath Chain zaczal cos mowic, ale krol-kaplan uciszyl rozzloszczonego rajce. -Co proponujecie? - spytal. -Postawcie straze przy wszystkich spichlerzach - powiedzial Pahner. - Rozdawajcie jednakowe porcje zywnosci po ustalonej cenie. Nie tylko powstrzyma to wzrost cen, ale zapobiegnie tez gromadzeniu niepotrzebnych zapasow. Zacznijcie uczyc nie tylko regularne oddzialy wojska, ale takze wszystkich zdrowych mezczyzn w miescie, nowych technik walki, ktorych uzyjecie przeciw barbarzyncom. Zmuscie ich do bitwy w wybranym przez was miejscu i czasie. -Skad wezmiemy tylu zolnierzy? - spytal Bogess. - Wyszkolenie wojownika wymaga lat cwiczen, a i tak ponad polowa z nich ginie w pierwszej powazniejszej bitwie. Pahner wzruszyl ramionami. -Nie twierdze, ze dzieki nam bedziecie mieli dzielnych wojownikow, ale w ciagu kilku miesiecy mozecie miec dobrych zolnierzy. To przede wszystkim kwestia nauczenia ich bezwzglednego posluszenstwa rozkazom i wytrzymalosci na trudy. Jesli naucza sie tych dwoch rzeczy, sama nauka walki potrwa krocej niz miesiac. -Niemozliwe - prychnal Grath Chain. - Nikt nie wyszkoli wojownika w miesiac! -Nie mowilem o wojownikach - powiedzial chlodno Pahner. -Bedziemy szkolic zolnierzy, a oni moga byc nawet bardziej niebezpieczni niz wojownicy. Potrzeba nam tylko zdrowych, silnych mezczyzn. - Spojrzal na Bogessa. - Znajdziecie kilka tysiecy takich? Zdolnych maszerowac dwie godziny z obciazeniem? Poza tym moga miec tylko cwierc mozgu. Bogess zasmial sie chrapliwie. -Mysle, ze tak. - Spojrzal na krola. - Wasza Ekscelencjo? Czy moge wziac Robotnikow Boga? Gratar zamyslil sie. -Nadchodza Deszcze Hompag, a szkody i tak sa juz duze. Kto naprawi groble i kanaly? Bogess odwrocil sie do ludzi, ktorzy wyraznie niczego nie rozumieli. -Robotnicy Boga to prosci ludzie, pospolstwo. Pracuja przy Dzielach Boga - kanalach, groblach i swiatyniach w naszym miescie. Jest ich bardzo wielu, znacznie wiecej niz tych ze Strazy Boga, a ponadto sa silni. Beda sie nadawac? -Idealnie - powiedzial Pahner z nutka entuzjazmu w glosie. -Przypuszczam, ze sa jakos zorganizowani, podzieleni na kompanie albo cos w tym rodzaju? -Tak, w zaleznosci od okregu i zadania - powiedzial siedzacy obok Gratara kleryk. Postawny Mardukanin dotad milczal, teraz jednak pochylil sie do przodu i spojrzal w oczy Pahnerowi. - Jestem Rus From, Biskup Rzemieslnikow. Grupy sa roznej wielkosci, w zaleznosci od tego, czym sie zajmuja. -A co z ich obowiazkami? - warknal Grath Chain. - Kto bedzie naprawial groble i kanaly? -Wasza Ekscelencjo - powiedzial cicho Roger - jakie to bedzie mialo znaczenie, kiedy zniszcza was Bomani? Dla waszego miasta nastaly zle czasy i musicie wybierac miedzy wiekszym i mniejszym zlem, jesli chcecie przetrwac. Tak, naprawa waszego miasta i swiatyn jest wazna, ale mozecie je odbudowac po wojnie... jesli przezyjecie. -Ja tez tak sadze - powiedzial w zamysleniu krol-kaplan, po czym wzial gleboki oddech. - Masz racje, ksiaze. Generale Bogess, jestes upowazniony, by objac dowodzenie nad Robotnikami Boga i zmienic ich w Wojownikow Boga. Proponuje, by na ich czele stanal Soi Ta. Chan Roy to zrozumie. Chan sie starzeje, a Soi Ta ma w sobie duzo ognia. I niech Pan Wod bedzie z nami. -Dziekuje, Wasza Ekscelencjo powiedzial cicho kapitan Pahner. - Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, by ocalic wasze piekne miasto. -Chcialem zabrac glos w kwestii przejecia ziarna, kapitanie - powiedzial jeden ze starszych rajcow, pocierajac rogi. - Mowiles, ze nie zajmiesz spichlerzy, ale nie wspomniales nic o sytuacji, w jakiej znajda sie tutejsi kupcy. -Kupcy beda mieli swoj zysk, tyle tylko, ze nie tak duzy, jak do tej pory. Dzieki temu zapasy starcza na dluzej i bedziemy mieli czas na wyszkolenie wojska. -Dwa miesiace - powiedzial po chwili stary rajca. - Mamy dwa miesiace do zniw. Jesli bedziemy dluzej zwlekac, rownie dobrze mozemy sami poderznac sobie gardla. -Dwa miesiace powinny wystarczyc - zapewnil Pahner. - Dobrze. - Rajca kiwnal glowa, po czym dotknal swojej piersi. -Jestem Gessram Kar, jeden z tych kupcow, ktorych zamierzacie oskubac. Jeden z wiekszych, osmiele sie dodac. -Milo mi to slyszec - usmiechnal sie szeroko Pahner. - Jesli wy sie nie sprzeciwiacie, nikt inny tez nie powinien. -Moze - chrzaknal kupiec. - Ciekaw jestem tylko, kto wprowadzi ten edykt w zycie. *** -To sa pieprzone zlodzieje, sir - powiedzial Poertena, patrzac na swoj pad. - W Ran Tai, gdzie nie mozna nawet uprawiac jeczmyzu, sprzedaja go po k'vaernijskim miedziaku za kusul.Roger skrzywil sie. - Przepraszam, Poertena. Co mowiliscie? -Ze to pieprzone zlodzieje, sir - powtorzyl Pinopanczyk. - Znalazlem az trzy rozne ceny jeczmyzu. Od pietnastu miedziakow do dwoch srebrnikow! -To w najgorszym razie dwadziescia do jednego, tak? - spytal Pahner. -Tak, sir. A powinien kosztowac tyle samo, co w Ran Tai. No bo w Ran Tai jest niedobor jeczmyzu, wiec wskaznik inflacji jest mniej wiecej taki sam. -Wskaznik inflacji? - zachichotal Roger. -Tak, sir. To cena towaru w sytuacji ograniczonej dostepnosci. Poertena zerknal na milczaca naczelniczke swity, a ta mrugnela do niego ukradkiem. -Wiem, co to jest - powiedzial Roger. - Tylko... hmmm... - Co? -Nic takiego. A wiec cena jeczmyzu powinna wynosic okolo dwoch miedziakow za kusul? A co z inna zywnoscia? -Mam tu troche liczb z Ran Tai, sir - powiedzial Poertena, wskazujac swoj pad - Wiekszosc z nich, poza cenami przypraw, uwzglednia inflacje. Nasza karawana przywiozla duzo zapasow. Juz ja cos wymysle. -Straznicy zabezpieczyli wszystkie zapasy prywatnych sprzedawcow - powiedzial Pahner. - Musimy przeprowadzic inwentaryzacje i zastosowac racjonowanie zywnosci. Wy, Poertena, zajmiecie sie uzbrojeniem armii, ktora zorganizujemy. -Tak jest, sir - odparl mechanik. Twarz coraz bardziej mu sie wydluzala. -Przykro mi, Poertena - powiedzial z usmiechem Roger. - Bedziemy musieli zrobic sobie przerwe w pokerku. -Tak jest, sir - powtorzyl Pinopanczyk. - Ale z bronia bedzie problem. To nie jest centrum produkcyjne, tylko punkt przerzutowy. Karawany przyjezdzaja tu, laduja towar na barki i splawiaja go dalej rzeka. Pahner zmarszczyl czolo. -Czyli jesli w magazynach nie ma broni, to nie mamy jej skad wziac? -Mniej wiecej, sir - powiedzial mechanik i pokrecil glowa. - Nie damy rady zrobic stalowych pancerzy. W calym miescie nie ma zbrojowni. -Wiec bedziemy musieli uzywac tarcz, asagajow i pik - powiedzial kapitan. - W przeciwienstwie do broni palnej mozemy je dosc szybko wyprodukowac. A nawet gdybysmy byli w stanie przygotowac na czas bron palna, w tym klimacie nie polegalbym na czyms tak zawodnym jak odprzodowy lontowy arkebuz! Wszyscy zgodnie pokiwali glowami. Diaspranska Straz Boga miala kilka kompanii arkebuzerow, jednak byli oni przede wszystkim formacja obronna. Mogli zadawac przeciwnikowi ogromne straty zmasowanym ogniem z zaslonietych od deszczu pozycji, jednak bitwa w polu, w typowych mardukanskich warunkach pogodowych, byla duzym ryzykiem. Pahner chcial utworzyc ze strzelcow uzbrojone w tarcze i asagaje kompanie skrzydlowe, ktorych potrzebowala jego nowa armia. -Kiedy tylko dotrzemy tam, gdzie maja w miare rozwiniety przemysl - dodal po chwili - bedziemy musieli sprawic sobie troche odtylcowych karabinow kapiszonowych. -Czy to w ogole jest mozliwe? - spytal Roger. - Przeciez lontowy arkebuz i karabin odtylcowy to dwie rozne rzeczy. Rozni je na przyklad sprezynujaca stal. -Taka jak w zamkach kolowych Rastara? - spytal Pahner, usmiechajac sie lekko. - A przygladal sie pan ich pompom? -Nie - przyznal Roger. - Zauwazylem tylko, ze maja ich calkiem sporo i wygladaja na cholernie sprawne. -A ja sie im przyjrzalem, Wasza Wysokosc. Nawet jedna rozebralem, kiedy pan zalatwial sprawy w Ran Tai. Znaja pompy tloczace, a te w kopalni Deb Tara byly pneumatyczne. -Wspominal pan o tym wczesniej. Ale co to oznacza? -Pompa tloczaca wymaga dokladnego spasowania, Wasza Wysokosc - powiedziala O'Casey, nie dopuszczajac Pahnera do glosu. - Robia to na napedzanych pedalami tokarkach. Potrzebny jest tez sprezynujacy material, glownie sprezynujaca stal, chociaz tutejsza koroduje troche szybciej niz stopy, ktorych uzywamy w Imperium. Wszystkie technologie potrzebne do produkcji zaawansowanej broni palnej znajduja zastosowanie w pompach. Dlatego, jak zasugerowal kapitan, kazdy, kto potrafi zbudowac zamek kolowy, moze z bud6 bardej smplikowane zamki. To, co my na zamkiem skalwym, jest w rzecztosci o wiele mniej zlozona konstrukcja niz zamek kolowy. Jego glowna zaleta jest prostota, a co za tym idzie, niska cena, wiec armie mogly go uzywac zamiast zamka lontowego. Przedtem jedynie jazda zaopatrywana byla w bron z zamkiem kolowym, gdyz zamek lontowy byl dla jezdzca niewygodny w obsludze, a ponadto prestiz kawalerii usprawiedliwial wyposazanie jej w drozsza bron. -A wiec musimy zwrocic sie tam, gdzie robia pompy, sir? - spytal Poertena. -Albo do zbrojowni, w ktorej rusznikarze produkuja zamki kolowe. Tylko ze rusznikarze dosc zazdrosnie strzega swoich sekretow... a pompy robi sie wszedzie, przynajmniej w tym klimacie. Wolalbym jakas produkujaca na duza skale manufakture. Z tego, co mowi Rastar, miejscowi rusznikarze sa drodzy i cholernie wolno pracuja. Poswiecaja mnostwo czasu zdobnictwu - spojrzcie tylko na zabawki Rastara! A nam potrzebny jest ktos obeznany z wymogami masowej produkcji. Kiedy kogos takiego znajdziemy, damy mu projekt i od razu zamowimy hurtowa ilosc karabinow. Dla ludzi Rastara takze. -Niech zgadne - wykrzyknal ksiaze. - Ten ktos mieszka w Przystani K'Vaerna, prawda? -Prawdopodobnie tak, Wasza Wysokosc - powiedziala O'Casey. - Diaspra to glownie kupieckie miasto, dlatego nie znajdziemy tutaj tego, czego nam potrzeba. Przystan K'Vaerna to nowoczesne swieckie centrum ich wszechswiata. K'Vaernianie ciesza sie sporym szacunkiem, choc Diaspranie - klerycy ich nie lubia. Widza w nich heretykow, ktorzy glosza oburzajace nowoczesne teorie. Musimy poszukac osoby, o ktora chodzi kapitanowi, w Przystani K' Yaerna. -To oznacza rowniez, ze ta osoba tkwi w samym srodku inwazji - zauwazyl Roger. - Jak sie tam dostaniemy, zeby z nia porozmawiac? -Zbudujemy tutaj mala armie, a potem znow ruszymy w glab ladu - powiedzial Pahner i parsknal smiechem. -Cos jeszcze, sir? - spytal Poertena. -Nie, plutonowy, dziekuje wam - odpowiedzial ksiaze. -Kapralu, Wasza Wysokosc - poprawil go Pinopanczyk. -Juz nie. Kapitan i ja doszlismy do wniosku, ze poprzemy wasz awans na plutonowego. -Dziekuje, sir - powiedzial mechanik, wstajac. - Dziekuje. Odmeldowuje sie. -Odmaszerowac, Poertena - rozkazal kapitan. -Dobranoc panstwu. Maly plutonowy uklonil sie i wyszedl. *** -Dobra robota, Roger - powiedzial marine, kiedy zamknely sie za nim drzwi.-Dobrze sie spisal - zauwazyl ksiaze. - Co noc pracowal nad naszym sprzetem, a ponadto razem z Kostasem pilnowali zapasow. Teraz jeszcze to zadanie i zadnych narzekan. No - poprawil sie z usmiechem - zadnych powazniejszych narzekan. Kapitan oparl sie wygodnie i zamyslil. -Wracajac do tematu - podjal po chwili. - Mimo narzekan Rady, Diaspra to bogate miasto, a Robotnicy Boga wydaja sie dla nas idealni. Jest ich ponad cztery tysiace. - Pokrecil glowa. - Nie rozumiem, jak miasto moze skierowac dwadziescia procent meskiej populacji w wieku produkcyjnym do takich zadan. W takich spolecznosciach zazwyczaj do prac spolecznych wykorzystuje sie rolnikow w ich wolnym czasie. -Eleanora? - spytal Roger. - Potrafilabys to wyjasnic? -Jeczmyz - powiedziala naczelniczka swity. - W takich spoleczenstwach trzeba zawsze przyjrzec sie produkcji podstawowych srodkow do zycia. -Ale po tamtej stronie gor nie bylo az takiej nadwyzki sily roboczej - odparl ksiaze. - W Marshadzie wygladalo to calkiem normalnie, w Q'Nkok i w Ran Tai tez. -Ale Marshad i Q'Nkok nie znaja zwierzat pociagowych, takich jak turom. Nie liczac karawan, flar-ta mogloby dla nich nie istniec. Powiedzialabym, ze Ran Tai jest centrum mardukanskiego Renesansu, gdyby nie bylo tak odciete od swiata przez miejscowa teokracje. Zajrzala do swoich notatek. -Tutejsze rolnictwo to fenomen. Turom daja Diaspranom olbrzymia przewage nad Q'Nkok i Marshadem. Lagodny klimat, wydajny system dystrybucji azotanow i doskonala rotacja upraw pozwalaja na zbior jeczmyzu piec razy w roku. Az piec razy. I tyle samo zbiorow przygroszku i tutejszych ziemniakow, nie wspominajac juz o trzech zbiorach jabliwki. Kazdy rolnik pracuje tak wydajnie, ze ma jeszcze czas na prace na rzecz swiatyni. -Ale przeciez takie warunki istnieja juz od dawna - powiedzial Roger. - Czy inne rejony produkcji nie powinny wchlonac nadwyzki sily roboczej? To normalna reakcja na postep technologiczny - jedna grupa zostaje przy dawnym zajeciu i wykonuje je coraz bardziej wydajnie, a bezrobotni przechodza na inne rynki. -To prawda - usmiechnela sie Eleanora. - Ciesze sie, ze tak dobrze zapamietales moje wyklady. Ale w przypadku Diaspry spolecznosc opodatkowala rolnikow, by stworzyc... nazwijmy to... rodzaj systemu opieki spolecznej i zatrudnic bezrobotnych w swiatyniach. Podejrzewam, ze to wlasnie zapoczatkowalo wzrost swieckiej wladzy swiatyni. -W porzadku - jeknal Roger. - Ale przeciez nawet oni beda musieli w koncu przeniesc sile robocza w nowe rejony produkcji. -Niekoniecznie. - Naczelniczka swity zatoczyla rekami kolo. - Marduk to niezwykle stabilny swiat. Nie ma tu za wiele czynnikow stymulujacych postep techniczny. Szczerze mowiac, dziwie sie, ze w ogole udomowili jakies zwierzeta. -Bardzo rzadko uzywaja kola - przytaknal jej Pahner. - Znaja je, bo korzystaja z roznego rodzaju kol przy konstruowaniu swoich pomp, ale nie uzywaja go do transportu. -W tym spoleczenstwie brak motywacji do rozwoju - dodala O'Casey. - Nie zapominajcie o swietej pamieci Radj Hoomasie: miasta-panstwa, przynajmniej te w glebi ladu, bardzo rzadko maja wobec siebie jakies roszczenia terytorialne. Prowadzone przez nich wojny to wedlug ludzkich standardow mala betka. Nie nazwalibysmy ich podbojami. Wiekszosc miast-panstw wprawdzie utrzymuje zawodowe armie, ale spory miedzy nimi z reguly dotycza tras kupieckich karawan, kopaln i tego typu rzeczy, a nie naprawde istotnych spraw zycia i smierci czy marzen o stworzeniu poteznego imperium. Klimat tez jest raczej staly, wiec rzadko powoduje wielkie migracje czy wymusza postep techniczny. To bardzo statyczne spoleczenstwo, co moze tlumaczyc, dlaczego najazd - taki jak w przypadku Kranolta czy Bomanow - jest dla nich tak wielkim nieszczesciem. -A co z innymi miastami w tym rejonie? - spytal Roger. -Sadze, ze panstwa Zwiazku Polnocy byly typowymi panstwami obronnymi, chronily poludnie przed Bomanami i innymi barbarzyncami, a w zamian sciagaly nadwyzki produkcji z miast bedacych pod ich opieka. Nastepna grupa miast na polnocy, jak na przyklad Sindi, wydaje sie byc ostoja swieckiego despotyzmu, gdzie nadmiar sily roboczej sluzy glownie gloryfikacji wladzy. Przypuszczam, ze tego rodzaju ustroj moglby stworzyc kolejnego Cezara albo Aleksandra. Nie wiem natomiast zupelnie nic o spolecznosciach na poludnie od Diaspry. -A Przystan K'Vaerna? - spytal Pahner. - To mnie najbardziej interesuje. -Mnie tez - przyznala naczelniczka swity. - Im wiecej slysze o tym miejscu, tym bardziej mnie fascynuje. Jesli uznamy, ze Morze K'Vaernijskie jest odpowiednikiem ziemskiego Srodziemnego, to K'Vaernijczycy wydaja sie byc miejscowymi Kartaginczykami czy Wenecjanami. Miasto jest glowna potega morska i jako jedyne zareagowalo na postep techniczny, chociaz dosyc znacznie odbiega on od naszych standardow. Mysle jednak, ze to da sie zmienic. Wlasciwie zaluje, ze nie tam bedziemy organizowac nasza armie. -Ja tez - powiedzial Pahner, zujac korzen bisti, i zamyslil sie gleboko. - Wygranie tej wojny bedzie wymagalo ogromnego wysilku kazdego czlonka kompanii. Wobec nieprzewidzianej zwloki w naszej podrozy coraz bardziej ciesze sie z odkrycia jabliwek. Czy Dobrescu wymyslil cos w sprawie pozostalych uzupelnien? -Jeszcze nie - odpowiedziala Kosutic. Odkrycie jabliwki sklonilo Pahnera do podwazenia wiarygodnosci raportu, ktory stwierdzal, ze lokalny ekosystem nie moze im zapewnic wymaganych skladnikow odzywczych. Chorazy Dobrescu dostal wiec nowe zadanie - mial z fanatyczna wrecz drobiazgowoscia przepuszczac kazde nowe zrodlo pozywienia przez swoje analizatory. -Pilnujcie go, zeby kontynuowal swoje badania - powiedzial. - Oczywiscie sam by to robil, ale bedziemy zbyt zajeci szkoleniem Diaspran, zeby jeszcze patrzec mu na rece. -Mysle, ze to szkolenie zostawie panu - usmiechnal sie Roger. - To zadanie dla doswiadczonego kapitana, a nie pulkownika-nowicjusza. -Bardziej dla "sierzanta Jakmutam" - rozesmial sie kapitan, a ksiaze poczul nagly przyplyw radosci. Pahner nie wiedzial jeszcze, ze Roger czyta starozytna poezje, ktora kapitan tak czesto cytuje. -Wlasnie. "Nie byl ani ksieciem, ani lordem, ani wicehrabia..." - powiedzial z kamiennym wyrazem twarzy, a Pahner spojrzal na niego zdziwiony. -"Tylko czlekiem w bluzie khaki..." - podjal. -"Co sie znal na ludziach troche" - dokonczyl ksiaze z chichotem. - "A na bluzie napis mial sierzant Jakmutam". Niewiele sie zmienilo, prawda, kapitanie? - spytal cicho. -Prawda, sir. - Marine rowniez lekko sie usmiechnal. - To sie nigdy nie zmienia. I niezaleznie od tego, czy pan to zaakceptuje, czy nie, mysle, ze wszyscy bedziemy musieli zamienic sie w "sierzanta Jakmutam". Rozdzial dziesiaty Krindi Fain nie wiedzial, dlaczego stoi w strugach porannego deszczu w pierwszym rzedzie stloczonej grupy Diaspran, podczas gdy trojka dziwacznie wygladajacych ludzi dyskutuje nad czyms w przeciwleglym koncu dziedzinca. Czul, ze ma to cos wspolnego z tym milym czlowiekiem z tawerny, ktory krzyczal cos o nauczeniu Bomanow szacunku dla Diaspran i Boga. Wszyscy wtedy duzo krzyczeli. I wszyscy pili duzo piwa.Teraz na samo wspomnienie rozbolala go glowa. Czul sie tak, jakby ktos wbijal mu ciernie u nasady rogow, a slyszac dobiegajace z oddali krzyki, zaczynal sie obawiac, ze to dopiero poczatek. Kiedy straznicy swiatynni wywlekli ich na duzy plac i podzielono ich na rowne grupy, jeden z kaplanow wyglosil mowe. Wyjasnil, ze wszyscy oni zglosili sie na ochotnika do wojska, ktore bedzie walczyc z Bomanami. Ze sa ostoja armii Boga i zmyja barbarzyncow jak fala przyplywu zmywa piasek. Potem kaplan objasnil zasady, wedlug ktorych od dzisiaj maja zyc. Na szczescie nie trzeba bylo zapamietywac, jaka kara grozi za dane przewinienie, gdyz w kazdym przypadku bylo to sakramentalne "Winni zostana straceni". Trojka ludzi skonczyla narade i ruszyla w ich strone. Nagle nie wygladali juz tak przyjaznie jak poprzedniej nocy. *** -Niech Bog broni mnie przed pijakami i glupcami - powiedzial Julian, patrzac na tlum Mardukan.-Poradzisz sobie, Adib. - Roger poklepal go pod ramieniu. - Masz notatki? -Macek ma - powiedzial dowodca druzyny. - Powiem im pare slow, a potem przekaze Gronningenowi i Mutabiemu, zeby ich przecwiczyli. -Dobrze. - Ksiaze zwrocil sie do tlumu mlodych Mardukan. - Uwaga! Nie wiecie, dlaczego tu jestescie i co sie z wami stanie. Jezeli bedziecie sluchac tego oto plutonowego Juliana i jego weteranow, moze uda wam sie przezyc bitwe z Bomanami! Jesli nie, skonczycie we wspolnym grobie jako bezimienne ofiary zalosnej potyczki! Wiec uwazajcie! Sluchajcie rozkazow! I niech Bog ma w swojej opiece tych, co walcza w slusznej sprawie! Popatrzyl ponuro na zupelnie zagubionych rekrutow, po czym klepnal Juliana w ramie i szybkim krokiem odmaszerowal. *** Julian zmierzyl grupe wzrokiem farmera, ktory wybiera kurczaka na obiad. Potem wskazal czterech najwiekszych - i sprawiajacych wrazenie najbardziej inteligentnych.-Ty, ty, ty i ty. - Pokazal im zaznaczone na bruku miejsca. Z kazdego z nich odchodzila trzydziestometrowa linia. - Tu, tu, tu i tu - powiedzial i oparl rece na biodrach, czekajac, az czterech skolowanych rekrutow ustawi sie tam, gdzie im kazal, Potem spojrzal na pozostalych. -Na co, do cholery, czekacie, na sniadanie?! Na linie, raz, raz, raz! Z pomoca sekcji Alpha Moseyeva ustawil tlum wzdluz narysowanych linii. Nie bylo to ani latwe, ani szybkie, ale jakos poszlo. Julian spojrzal na Mardukan z wsciekloscia. -Kiedy powiem "do szeregu!", bedziecie sie ustawiac tak jak teraz, na tej linii, a wy czterej na wyznaczonych miejscach! - Podszedl do pierwszego dowodcy druzyny i obejrzal go od stop do glow. - To ma byc pozycja na bacznosc?! - wrzasnal. -Eee... - steknal Krindi Fain. -Kiedy cie pytaja, masz do wyboru trzy odpowiedzi: "tak jest, sir!", "nie, sir!" i "zrozumiano, sir!". Zrozumiano!? -Eee... tak - odpowiedzial nieszczesliwy i skacowany Diaspranin. Jesli ten maly basik nie przestanie na niego krzyczec, pomyslal, bedzie musial cos z tym zrobic. Nie wiedzial jeszcze, co, poniewaz troche obawial sie kary za uderzenie przelozonego. Nie chcial az tak bardzo szybko zblizyc sie do Boga. -Tak co?! - wrzasnal czlowiek. -Sir - podpowiedzial mu bezglosnie Gronningen zza plecow Juliana. -Tak, sir! - krzyknal Fain najglosniej, jak tylko mogl. Marine patrzyl na niego przez chwile ponuro, po czym obrocil sie na piecie. -Gronningen! Baaacznosc! Zolnierz strzelil obcasami. Julian podszedl do niego, po czym odwrocil sie do swoich nowych rekrutow. -To jest pozycja zasadnicza. Wypnij piers! Wciagnij brzuch! Piety razem! Dlonie na pol zwiniete, kciuki wzdluz... Przerwal i spojrzal na Mardukan z rozpacza. Jego dobrze przygotowany wyklad natrafil na niespodziewana przeszkode. W normalnych okolicznosciach powiedzialby "kciuki wzdluz szwow spodni". Tylko ze jego sluchacze nie mieli dwojga ramion, ktore siegalyby do ud... no i nie nosili spodni. -Macek?! -... kciuki dolnych dloni wzdluz zewnetrznej strony ud, gorne dlonie nad dolnymi - podpowiedzial natychmiast Macek, a Julian odetchnal z ulga i podszedl do nieszczesnego dowodcy druzyny. -Zrozumiano, czterolapy? - Szturchnal Mardukanina w brzuch swoim krotkim mieczem w pochwie. Mardukanie takze mieli splot sloneczny, nawet nieco wiekszy i o wiele bardziej wrazliwy niz ludzie, wiec Diaspranin niemal zgial sie w pol. Julian postukal go rekojescia w podbrodek. -Wciagnij brzuch! Cofnij podbrodek! Wypnij piers! Dolne dlonie na wpol zwiniete! Kciuki wzdluz uda! Wykonac! Fain wszystko to poslusznie zrobil. A potem bez zadnego ostrzezenia zwymiotowal na malego basik. Mial tylko nadzieje, ze nie zostanie to uznane za atak na przelozonego. *** Poertena usilowal obserwowac dwanascie par rak jednoczesnie i zupelnie mu to nie wychodzilo.Grupa byla za duza na piki, wiec umowili sie na pokera. Po poczatkowym sporze, jaki to ma byc poker, przyjeli, ze zasady ustala rozdajacy, choc wstepna propozycja Chal Thaia, by zaczynac z piecioma kartami w pokerze otwartym zostala przyjeta z ogolna podejrzliwoscia. Miejscowy wytworca, najwazniejszy dostawca grotow do pik i wloczni, byl znany z rozdawania spod reki, chowania kart w dloniach i dostepnego jedynie Mardukanom "przyklejania" kart do rak. Przez ostatnie dwa tygodnie zycie w Diasprze wrzalo dniem i noca. Po poczatkowym oporze ze strony starszych rodow kupieckich wszystkie cechy i kosciol rzucily sie w wir przygotowan do wojny. Nie bylo czasu na wykonanie uzbrojenia, ktorym ludzie chcieliby dysponowac - mobilnych dzial i broni skalkowej, wiec Pahner po wielu naradach zdecydowal sie na zmodyfikowanie ich rzymskiej taktyki. Poniewaz Bomam, a zwlaszcza ich awangarda - Vesparowie, posiadali stosunkowo niewiele arkebuzow, szykowanie wojska do walki z arkebuzeria nie mialo sensu. Armia, ktora chcial stworzyc kapitan, miala stawiac czola gradowi toporkow, ktore stanowily glowna bron miotana Bomanow, oraz ich pieszej szarzy. Pierwsza linie Nowej Armii Diaspry, jak nazwala ja O'Casey, stanowili tarczownicy z asagajami, w wiekszosci pochodzacy z regularnych wojsk Strazy Boga. Druga linie tworzyli Robotnicy Boga, ktorych Julian i jego ludzie wyszkolili na pikinierow. Poslugiwanie sie pika wymagalo mniej indywidualnego treningu niz walka asagajem. Trzecia linie stanowila jazda na civan, ktorej Rastar i Honal wpajali zupelnie nowa koncepcje "wspoldzialania roznych rodzajow broni". Krotkie asagaje robilo sie szybciej niz miecze, a byly tak samo skuteczne i w razie potrzeby mozna bylo nimi miotac. Szerokich grotow dostarczal im wiecznie usmiechniety kupiec, ktory podczas gry w karty zawsze mial przynajmniej cztery asy ukryte w pokrywajacym jego cialo sluzie. Chal Thai byl rowniez glownym dostawca ostrych jak igly, waskich grotow pik. Wszystkie lokalne warsztaty zajely sie produkowaniem drzewc. Nie udalo sie wprawdzie zamowic tyle oszczepow, ile Pahner by chcial, ale i tak najwazniejsza byla bron do walki wrecz oraz majace chronic zolnierzy tarcze. Tarcze produkowal inny zasiadajacy przy stole Mardukanin. Med Non byl drobnym dostawca roznych wyrobow drewnianych, dopoki nie okazalo sie, ze jest jedynym w okolicy rzemieslnikiem, ktory wie, jak sprawnie i szybko zwiekszyc produkcja tarcz. Zostal wiec glownym zarzadca rozkwitlego nagle przemyslu tarczowniczego. Jego awans spowodowal poczatkowo bunt jednego z wiekszych domow kupieckich, ale Med Non zazegnal konflikt, wskazujac, ze zachodzace zmiany nie godza w interesy bogatszego kupca, a dla niego nie sa wcale tak bardzo korzystne, gdyz potrzeba racjonalizacji i przyspieszenia produkcji zmusila go do wyjawienia wielu tajemnic zawodowych. Poertena wpatrywal sie wlasnie w siedzacego naprzeciw Mardukanina w polpancerzu. Soi Ta, dowodca jednego ze swiezo utworzonych pulkow wlocznikow, polozyl na stole garsc waletow i zaczal grzebac w kubku. -Sprawdzam - powiedzial Non, rzucajac karty na stol i podnoszac wszystkie cztery rece do gory. Wykazywal on, co dziwilo u Mardukanina, brak zainteresowania oszukiwaniem w grze w karty. Gral ostroznie, caly czas patrzac na rece przeciwnikow. Mardukanski wariant pokera, na ktorego widok zawodowcy z New Vegas dostaliby zapewne apopleksji, przewidywal, ze kazdy gracz moze raz sprawdzic wszystkie karty. Wowczas pozostali Mardukanie rzucali swoje karty na stol i podnosili rece do gory. -Co? - zdziwil sie Soi Ta, po czym spojrzal na pojedynczego waleta w rozdaniu przeciwnika i podniosl rece razem z pozostalymi. Poertena zaczal sprawdzac karty. Pinopanczyk odkryl juz, ze tubylcy wykazuja diabelska przemyslnosc w ukrywaniu kart. Spojrzal na Honala, czwartego przy stole, i podniosl brew. -Chcesz sie przyznac? Mlody dowodca jazdy byl strasznym oszustem nawet jak na mardukanskie obyczaje, teraz jednak zmarszczyl tylko czolo i usmiechnal sie po ludzku. -Nie mam nic do ukrycia - oznajmil, przebierajac wszystkimi osiemnastoma palcami. Poertena westchnal i zaczal sprawdzac jego dlonie. Czul, ze tym razem kawalerzysta rzeczywiscie niczego nie ukrywa, ale zasady byly zasadami. Roger odchylil sie na krzesle i zaczal cicho smiac. Jesli nie oszukiwales, tubylcy uwazali cie za glupca. Jesli jednak dales sie przylapac, oznaczalo to, ze jestes obrzydliwa niezdara. Kiedy tylko Mardukanie zorientowali sie, ze moga oszukiwac, robili to bez opamietania. Piki i inne gry wywodzace sie z wista byly jedynymi, w ktorych nie mogli ukrywac kart, wtedy jednak rozdawali je spod reki i ukladali talie. Oczywiscie zawsze grali na pieniadze. Poertena z niedowierzaniem pokrecil glowa. Oporzadzenie i oponcza kawalerzysty takze byly czyste. Nic w kaburach, nic w pochwach. Pinopanczyk wiedzial z wlasnego doswiadczenia, ze mogl przeoczyc gdzies karte, mimo to jednak pozwolil Mardukaninowi opuscic rece. Potem zaczal obszukiwac Soi Ta. Dowodca diaspranskiej piechoty nie byl tak ciezko opancerzony jak kuzyn Rastara. Pod stolem polozyl szeroka spathe, a przy pasie mial tylko jeden pistolet z kolowym zamkiem. Po dokladnym przeszukaniu go Poertena, znow krecac w zdumieniu glowa, zajal sie Chal Thaiem. Kupiec siedzial cierpliwie, okazujac dobroduszne rozbawienie, zas marine obszukiwal go skrupulatnie... i bez efektu. -Nic nie ma - powiedzial Poertena Med Nonowi, wzruszajac ramionami, a kupiec spojrzal na ostatniego z siedzacych przy stole Mardukan. Rus From zamachal szarfa koloni wody, bedaca oznaka jego urzedu. -Chyba nie podejrzewacie, ze skromny sluga bozy podrzucilby waleta do talii? Jaki moglbym miec powod? Roger znow sie usmiechnal, biorac z tacy kielich chlodnego wina, ktory tymczasem przyniosl Matsugae. Mardukanie spedzali mnostwo czasu na spieraniu sie, kto sprytniej oszukuje, i na dowodzeniu, ze nie mogliby nawet pomyslec o czyms tak do cna nieuczciwym. -Och, ani przez chwile nie sadzilem, ze tego nie zrobiles - powiedzial podejrzliwie Ta. - Zastanawiam sie tylko, jakiego zlozonego podstepu uzyles. -Ja? - spytal kleryk, rozkladajac szeroko rece. - Jestem prostym kaplanem. Co moglbym wiedziec o zlozonych podstepach? Pozostala piatka rozesmiala sie glosno. Skomplikowany system wodociagow, z ktorego slynelo miasto, znajdowal sie pod niemal wylaczna kontrola tego "prostego kaplana". W lokalnej teokracji byly takze inne wysokie stanowiska, ale Biskup Rzemieslnikow byl bezdyskusyjnie najpotezniejszy. I najbardziej obeznany z technika. Ow "prosty kaplan" mial wiedze wystarczajaca dla otrzymania kilku doktoratow z mechaniki cieczy. -Poza tym - dodal, kiedy Poertena w milczeniu wyjal ze stosu kart podrzuconego waleta - nie rozumiem waszego oburzenia. Czy to nie wasza sierzant mowi, ze, jesli nie oszukujesz, to znaczy, ze sie nie starasz"? -Jak oszukujesz swoich, robisz w jajo samego siebie - powiedzial Poertena, odkladajac waleta i ponownie tasujac karty. Przy ich rozdawaniu musial rozdzielac posklejane ze soba sztuki. -Ale my wlasciwie nie oszukujemy - stwierdzil Soi Ta. - My tylko... staramy sie zdobyc przewage. -Jak zwal, tak zwal - wzruszyl ramionami Pinopanczyk. -Zastanawiam sie - powiedzial From - skad sie u was wzielo to dziwne przywiazanie do uczciwosci. Nie wiadomo, czemu to ma sluzyc, a poza tym bardzo latwo wykorzystac to przeciwko wam. Dla mnie to slabosc. -Moze i tak - zgodzil sie Poertena, wzruszajac ramionami. Skonczyl rozdawac karty i rzucil sztuke srebra do puli. Po chwili zorientowal sie, ze wszyscy czekaja na jego odpowiedz. -W porzadku. Chal, pamietasz, jak przyszedles do mnie, aby zaproponowac swoja cene za wlocznie? -Oczywiscie - powiedzial Mardukanin, podbijajac nieznacznie stawke. -Pamietasz, co ci wtedy oddalem? -Oczywiscie - zarechotal kupiec. - Moja lapowke. -Wlasnie. - Poertena spojrzal na pozostalych. - Dal mi worek srebra i ladny maly posazek. A co ja powiedzialem? -"Nie, dziekuje, i nie bede tego wiecej powtarzac". Myslalem, ze dajesz mi do zrozumienia, zebym cos jeszcze dodal, ale potem zrozumialem, o co ci naprawde chodzilo - powiedzial kupiec, odkladajac karty i biorac kielich wina. -Fri Tar dal mi prezent dziesiec razy ladniejszy niz twoj - powiedzial Pinopanczyk. - Gdybym ocenial was po lapowkach, bralibysmy sprzet od pieprzonego Fri Tara. -Ja probuje od szesciu miesiecy zmusic go, zeby skonczyl dla mnie komplet mieczy - parsknal Soi Ta. -No wlasnie. - Poertena podniosl swoje karty. - Masz wiec odpowiedz. Wiem, ze wedlug was to dziwny zwyczaj, ale to jedyna droga, zeby zbudowac prawdziwe spoleczenstwo. -U nas tez czasami daje sie lapowki - dodal po chwili. - Nazywa sie to bakszysz. Ale jesli bakszysz przekracza wysokosc zaplaty za prace, ludzie przestaja pracowac i czekaja tylko na bakszysz. -Co to? - Rus From spojrzal na swoje karty i skrzywil sie. - Pas. -Musicie wiedziec, ze... mamy problemy z nasza najwazniejsza bronia - karabinami plazmowymi - powiedzial Roger, rowniez rzucajac karty na stol. - Prawdopodobnie mielibysmy dwa razy tyle ludzi co teraz, gdybysmy tylko mogli jej uzywac. -One wypierdalaja w powietrze - dokonczyl Poertena. - Przepraszam, Wasza Wysokosc. -Nie szkodzi. - Roger spojrzal na Mardukan. - Tak jak powiedzial Poertena, wypierdalaja w powietrze, kiedy probujemy ich uzywac. Ta machnal jedna z gornych rak. -Nasza bron tez czesto wybucha. Ale... jakos zawsze udaje sie to przezyc. - Znow machnal reka w gescie rozbawienia. Arkebuzy byly znane z tego, ze czesto wybuchaly, podobnie jak pistolety. -Tylko ze gdyby nasza bron wybuchla, rozwalilaby to skrzydlo palacu - powiedzial Roger, wgryzajac sie w jabliwke. -Och. Gwardzista zamyslil sie i upil lyk wina, po czym dorzucil do puli sztuke srebra, by nie wypasc z gry. -Taka sytuacja zdarza sie z dwoch powodow - ciagnal ksiaze, rozpierajac sie w krzesle i patrzac w sufit. - Albo ktos byl niekompetentny, albo oszczedzal na materiale i pracy. To oznacza, ze po prostu dostal w lape. -"Dostal w lape"? - spytal Honal, podnoszac stawke o kilka srebrnikow. Poertena wskazal podbrodkiem pule i zrobil wymowny gest pocierania palcem o palec. -Pieniadze - powiedzial. - Komus ktos zaplacil. -Aha. - Thai zlozyl karty i zwrocil sie do Rogera. - To dlatego powiedziales, ze jesli jeszcze raz przylapiesz mnie, jak oszukuje na twoja korzysc, nie bedziesz juz gral. -Wlasnie - powiedzial ksiaze, - Chodzi o to, by byc fair w stosunku do swoich. Jesli nie jestes, to tak naprawde sam sobie szkodzisz. -A to, co mowi sierzant Kosutic? - spytal Honal, zagarniajac wygrana bez pokazania wlasnych kart, poniewaz wszyscy inni spasowali. -To troche inna sprawa - powiedzial Roger, wyciagajac z kieszeni kawalek bisti. - Bomani sa naszymi wrogami. I w tym wypadku rzeczywiscie, jesli nie oszukujesz, to znaczy, ze sie nie starasz. *** Despreaux zsunela sie do wykopu i kiwnela glowa Kiletiemu.-Powiedz im, ze znalezlismy glowna baze wroga - szepnela. Jame wykopano w niewielkim wzniesieniu, dwadziescia piec kilometrow na polnocny wschod od Diaspry. Tloczyla sie w niej czworka marines. Ich sekcja byla jedna z trzech wyslanych po to, by ustalic miejsce koncentracji glownych sil wroga. Despreaux dobrze wiedziala, dlaczego sie tu znalazla. Od kiedy poklocila sie z Rogerem w Ran Tai, Kosutic i Pahner wychodzili ze skory, by trzymac ja z dala od ksiecia. Najlepiej wiec bylo przydzielic jej druzynie najbrudniejsza robote... A wszystko dlatego, ze Jego Wysokosc jest nadetym arystokratycznym dupkiem. Wyciagnela z kieszeni skorzany mieszek i wyrzucila z niego krwawiacy leb gasienicy. -Prawie mnie dopadla - powiedziala, sprawnie wycinajac cenne gruczoly jadowe i wrzucajac je do plastikowej buteleczki. Poniewaz neurotoksyna i czynnik rozpuszczajacy cialo byly poszukiwane przez miejscowych aptekarzy, polowanie na gasienice stalo sie jednym ze sposobow zarabiania na drinki. Patrolowanie zmienilo sie wiec z obowiazku w przywilej. Starszy szeregowy Sealdin wyjal wlasna buteleczke i potrzasnal nia. -Jedna przechodzila tedy kilka godzin temu - powiedzial wesolo. Cmy-wampiry przestaly byc dla marines niebezpieczne, odkad nauczyli sie sypiac w zamknietych namiotach, a kiedy wymyslili lepkie przynety, cmy staly sie dodatkowym zrodlem ich dochodu. Srodek, jaki wydzielaly, byl u Mardukan ceniony jako jeden z najskuteczniejszych lekow znieczulajacych. Starszy szeregowy Kileti podniosl wtyczke i wpial ja w swoj helm. Mikroskopijny przewod biegl pod siatka przykrywajaca ich jame do pobliskiego drzewa, na ktorego szczycie umieszczono niewielki nadajnik. Kiedy zakonczyl meldunek, przeslal rozkaz do swojego tootsa i zwrocil sie do dowodcy sekcji. -Sa juz w drodze. - Dowodca, St. John (J.), kiwnal glowa. -W porzadku, teraz przypilnuja ich Macek i Bebi. Jutro sie zmienimy. Poki co - pogrzebal w plecaku i wyciagnal pasek suszonego miesa - czekamy. Rozdzial jedenasty -Wie pan co - powiedzial Roger w drodze z jednego spotkania na drugie - podobno zawsze najtrudniej jest czekac. Czy w czekanie wlicza sie tez przygotowania?-Tak, Wasza Wysokosc. - Pahner dostosowal krok do szybkiego kroku ksiecia. - Lepiej niech pan przestanie cale noce grac w karty. Przechodzili brukowanym chodnikiem biegnacym przez zewnetrzna czesc kompleksu palacowo-swiatynnego. Po prawej stronie rozciagal sie widok na jeden z wielu kanalow i pola. W czystym powietrzu widac bylo lasy ciagnace sie az po purpurowe gory w oddali. Blizej miasta kilku wiesniakow pracowalo pod eskorta jezdzcow Polnocy. -Och, mnie to nie meczy - powiedzial Roger. - Malo spie. Wychowawcow w szkole doprowadzalo to do szalu. Wstawalem w srodku nocy i probowalem budzic inne dzieciaki, zeby sie ze mna pobawily. -Na pokladzie DeGloppera spedzal pan sporo czasu w kabinie - zauwazyl zlosliwie Pahner. -No, tak - usmiechnal sie Roger. - Ale wtedy nie spalem, tylko bylem obrazony. To spora roznica. Dotarli do konca chodnika i ruszyli w gore po schodach. Ksiaze kolejny raz podziwial architekture palacu. Jak wiekszosc mardukanskich miast, tak i to powstalo na szczycie wzgorza, z czasem jednak rozroslo sie na rowniny. Diaspranie, czciciele wody, nie przejmowali sie regularnymi powodziami, tak czestymi na Marduku. Wspolpracowali z zywiolem, akceptowali go i kontrolowali poprzez system kanalow, stawow i przeplywow. Oczywiscie budowali rowniez groble i waly - niektore z nich byly potezniejsze od wszystkich tych, ktore ludzie dotad widzieli - ale ich zadaniem bylo kierowanie wody w inne koryta, a nie blokowanie jej drogi. Jedynie najwazniejsze czesci miasta i tereny najbardziej narazone na zalanie otoczono popularnymi w innych miastach murami. Ta stosunkowo mala ilosc walow i tam niemal doprowadzila do upadku Diaspry, kiedy zaatakowali ich Bomani. Na szczescie mieszkancom udalo sie w pore zalac pola i zatopic niewielkie grupy atakujacych barbarzyncow. W miedzyczasie kaplani, przygotowani do zakrojonych na szeroka skale prac publicznych, wymyslili polaczenie istniejacych kanalow i stawow w ciagla linie obrony. Nie byla ona doskonala, ale powstrzymala druga fale ataku Bomanow. Kiedy Wesparowie wycofali sie, by przygotowac sie do trzeciego ataku, do miasta przybyli ludzie. Wlasnie wtedy barbarzyncy odcieli najbardziej okazala i najwazniejsza ze wzgledow religijnych instalacje - Diaspranski Akwedukt. Akwedukt byl budowla, ktorej mogliby pozazdroscic Diaspranom nawet Rzymianie. Doprowadzal wode ze zbiornika u podnoza gor do miasta, a stamtad pompowano ja jeszcze wyzej. Na samym wierzcholku gory, na ktorej wzniesiono Diaspre, znajdowal sie centralny rezerwuar wody pitnej. Zbiornik ten poczatkowo zasilaly niewielkie wulkaniczne zrodla. Najstarsza czesc miasta, dotad jeszcze zachowana w dobrym stanie, powstala wlasnie wokol niego. To z tych zrodel tubylcy wywiedli swoj kult wody, zarowno tej pochodzacej z ziemi, jak i z rzeki czy nieba. Studiowali jej nature, probujac zrozumiec swojego boga, a rownoczesnie rozwijajac na bardzo wysokim poziomie znajomosc hydrauliki. W calym miescie widoczne byly fontanny, z ktorych mieszkancy czerpali swieza, czysta wode i w ktorych skladali ofiary bogu. Oprocz tego bylo mnostwo dekoracyjnych fontann, poczynajac od nieduzych, strzelajacych woda na metr lub dwa, a konczac na tryskajacych bialymi pioropuszami na dziesiatki metrow w gore. Byly tu takze fontanny pylu wodnego, fontanny grajace, tanczace, brodziki, baseny do plywania i setki kanalow. Tak bylo kiedys, poniewaz teraz fontanny byly suche. Bomani odcieli akwedukt u jego zrodla i po raz pierwszy w dziejach miasta trzeba bylo czerpac wode z systemu kanalow. Mimo ze miasto nie cierpialo na brak wody, zwlaszcza ze deszcze padaly codziennie, dla ludzi, ktorzy ja czcili, byla to ogromna strata. -Szkoda, ze nie mozna uzyc wody jako broni - westchnal Roger, dotykajac dlonia niewielkiej fontanny w ksztalcie civan. - Biorac pod uwage, jak ci ludzie sobie z nia radza, od razu zalatwilibysmy Wesparow. -Zastanawialem sie juz nad tym. - Pahner otworzyl drzwi swiatyni. Byla to wdzieczna budowla, bogata w luki, lagodne krzywizny i waskie kopuly przypominajace biskupie mitry, a jej drzwi byly tak samo wielkie i ciezkie jak wszystkie inne. - Nie liczac jednak kontrolowanych wylewow, ktore tubylcy sami swietnie wykorzystuja, nic mi nie przychodzi do glowy. -Bedziemy wiec musieli walczyc bronia z Ciemnych Wiekow - powiedzial Roger, wchodzac do pograzonego w polmroku korytarza. -Coz - zachichotal Pahner. - Wydaje mi sie, ze walczenie z Mardukanami woda przypominaloby strzelanie do marines piwem *** -Dzisiaj - oznajmil Julian plutonowi Mardukan - ukonczyliscie pierwszy etap podstawowego szkolenia! Kazdy dostanie po piwie.Rekruci nabrali niezlej formy. Mimo fatalnego poczatku, nawet Krindi Fain okazal sie miec glowe na karku. Dowodce druzyny czekal awans na sierzanta plutonu, i to szybciej, niz moglby sie spodziewac, poniewaz armia cierpiala na powazny brak podoficerow. Rekruci nauczyli sie budowac namioty i nawet mieszkali w nich przez dzien czy dwa. Z rozgotowanej skory zwierzat wykonali zbroje, w ktorych potem kazano im maszerowac. Wszyscy - nawet Erkum Poi, ktory w dziecinstwie musial chyba przejsc lobotomie - opanowali stanie w rozmaitych pozycjach, maszerowanie w rownych szeregach i proste manewry kolumnami. Do tej pory jednak nie mieli w rekach broni. Teraz nadeszla ta wazna chwila. Sadzac po twarzach Mardukan, nie rozumieli, co sie dzieje. Kazdy z nich trzymal w gornych rekach czterometrowa drewniana tyczke, a w dolnych tarcze ze sklejki o powierzchni trzech metrow kwadratowych. Bylo zupelnie oczywiste, ze zaden nie ma pojecia, co z tym zrobic. -Dzisiaj wieczorem - ciagnal Julian - zaczniemy szkolenie z uzyciem symulatorow pik, ktore macie w rekach. Bo jesli wam sie wydaje, wy czterolape potwory, ze wam zaufamy i damy prawdziwe piki, to sie mylicie. Dopoki nie nauczycie sie, co to znaczy byc zolnierzem, mozecie na nie tylko popatrzec! A teraz zaczniemy przerabiac podrecznik walki. Gronningen wystapil do przodu i zaczal demonstrowac pierwsza pozycje z podrecznika walki, specjalnie zaadaptowana dla czterorekich Mardukan. Rekruci patrzyli z uwaga i niepokojem. Nagle drzewce wyslizgnelo sie z wydzielajacych nadmiernie sluz rak Erkum Pola i trafilo dowodce drugiej druzyny w glowe. Ten odwrocil sie i walnal wolno myslacego rekruta wlasna czterometrowa tyczka. Potem wszystko potoczylo sie juz bardzo szybko. Gdzies z oddali slychac bylo melodyjne zaspiewy kaplanow zajetych codziennymi obrzadkami. Ze stajni dobiegaly glosy civan i turom. Pracujace grupy robotnikow nucily swoje piesni. A plac cwiczen rozbrzmiewal trzaskiem tyk uderzajacych o drewniane tarcze i przeklenstwami wscieklych marines. *** Wierni podchodzili po kolei i klekali przed najwyzszym kaplanem, by otrzymac blogoslawienstwo swojego boga. Gratar stal przed oltarzem na marmurowej podstawie, spod ktorej wyplywala krystalicznie czysta woda, ktora nastepnie kaskada wpadala do zdobionego zlotem i klejnotami rezerwuaru. Po obu stronach oltarza tryskaly cztery fontanny. Rozkladajac szeroko ramiona, krol-kaplan spiewal, nabieral wody z fontann i spryskiwal nia kleczacego u jego stop wiernego.Po otrzymaniu blogoslawienstwa wierny przechodzil przez delikatny prysznic symbolizujacy oczyszczenie, a jego miejsce zajmowal nastepny. -Trzeba bylo przyjsc pozniej - szepnal Roger. -Mowi sie, ze czekanie jest zawsze najtrudniejsze - zazartowal Pahner. Kapitan rozejrzal sie wokol. Sala audiencji byla rozleglym placem otoczonym kolumnada i zadaszonym nad podwyzszeniem, na ktorym krol-kaplan odprawial swoj rytual. Tutaj znajdowala sie najwieksza swietosc - zrodla, ktore daly poczatek religii Mardukan. Woda ze zrodel splywala po skalach do znajdujacego sie ponizej zbiornika, a wyplywajac stamtad laczyla sie z wodami rzeki Chasten. Plac przed oltarzem wypelniali wierni, w tym delegacja kupcow protestujacych przeciw narzuconemu przez swiatynie racjonowaniu zywnosci. Stali w ulewnym deszczu - znaku przychylnosci ich bostwa - i cierpliwie czekali na swoja kolej. Roger i Pahner zajeli honorowe miejsca pod zadaszeniem, za krolem-kaplanem. Deszcz, jak zawsze na Marduku, byl gwaltowny i ulewny, a na polnocno-wschodnim niebie widac bylo zbierajace sie czarne jak wegiel chmury. Wygladalo na to, ze ulewa jest zapowiedzia prawdziwego oberwania chmury. -Chyba popada teraz dluzej - zauwazyl Pahner. Ostatni z wiernych przeszedl przez tryskajaca wode. -Sluchajcie, sluchajcie! - zawolal mistrz ceremonii. - Jego Najswietsza Ekscelencja Gratar, Najwyzszy Kaplan Wod, Pan Diaspry, Pomazaniec Bozy, wyslucha teraz waszych prosb i skarg. Jego glos ledwie przebijal sie przez huczacy deszcz i loskot gromu. -To mi przypomina koncert Slakersow - zachichotal Roger. Nie probowal nawet sciszac glosu, bo i tak nic nie bylo slychac dalej niz na metr. -To ci, co uzywaja generatorow pogody, zeby wywolac huragan? - spytal Pahner. - Byl pan kiedys na takim koncercie? -Raz. I w zupelnosci mi to wystarczylo. Obaj mezczyzni stali cierpliwie, chociaz mieli wazniejsze sprawy na glowie, niz czekanie na delegacje, ktora chce prosic o zniesienie racjonowania zywnosci. Na wszystkie pytania mogl odpowiedziec Poertena, ale sprawa i tak w koncu trafilaby do nich, wiec lepiej bylo zajac sie tym od razu. -Szkoda, ze nie mozemy podrzucic pluskiew w kupieckich domach - powiedzial Pahner. - Czuje, ze miotamy sie troche na oslep. Roger zmarszczyl czolo. Podzielal frustracje kapitana. -Musimy zaczac przyzwyczajac sie do braku informacji - powiedzial po chwili. - Na Ziemi nie moglibysmy tego robic. Nie jestem nawet pewien, czy to bylo legalne w Q'Nkok i Marshadzie. To w koncu jeden ze swiatow Imperium. -To prawda, Wasza Wysokosc - usmiechnal sie lekko Pahner. - Myslalem o tym, kiedy trafilismy do Q'Nkok. Planeta znajduje sie pod kontrola Swietych, a to oznacza, ze de facto jestesmy w stanie wojny. Roger zmarszczyl czolo, probujac przypomniec sobie brzmienie norm prawnych, ktore O'Casey i inni nauczyciele probowali wbic mu do glowy, podczas gdy on robil wszystko, by sie ich nie nauczyc. - Czyli dzialamy w warunkach wojennych? -Tak, Wasza Wysokosc. - Usmiech kapitana poszerzyl sie nieco. - Pana matka nie powinna wiec miec zadnych zastrzezen. -Nie chodzi mi o matke. Myslalem bardziej o tym, ze kiedy wroce, zajme stanowisko w rzadzie. Juz teraz musze uczyc sie dzialania zgodnie z prawem. -Zgadzam sie z panem, Wasza Wysokosc. Ale najpierw wydostanmy sie z tej planety zywi, a potem zajmiemy sie etyka, dobrze? -Jasne - zgodzil sie Roger. Gratar szybko poradzil sobie z dwoma pierwszymi poddanymi, ktorzy spierali sie o groble i utrzymanie kanalu. Nadeszla pora na delegacje kupcow. Ich rzecznikiem byl oczywiscie Grath Chain. Przez caly czas robil wszystko, aby utrudniac przygotowania, a jego narzekania stawaly sie coraz bardziej przykre. Najprawdopodobniej niski ranga rajca byl popierany przez starsze rody kupieckie, co dawalo mu dosc pewnosci siebie, by probowac sprzeciwiac sie decyzjom wladcy. -Wasza Ekscelencjo - powiedzial rajca, kiedy Gratar pozwolil mu przedstawic swoja skarge. - Przychodze przed twoje oblicze jako pokorny sluga. Mam nadzieje, ze raczysz laskawie wysluchac mojej skargi w sprawie, w ktorej tylko ty mozesz pomoc. Miesiac temu do naszego miasta przybyli cudzoziemscy najemnicy. Narzucili nam podjecie drastycznych dzialan, ktore sprawiaja, ze biedni gloduja, a bogaci ubozeja. Odciagneli mezczyzn od Prac Boga i ucza ich cudzoziemskich sposobow walki. -Robia to wszystko w imie obrony naszego miasta przed Bomanami. Ale czy tak pospieszne przygotowania sa niezbedne? Wielkie Dziela Boga, Jego groble i kanaly niszczeja w ulewie, a niedlugo nadejda Deszcze Hompag. Byc moze juz nastaly - wskazal na niebo, z ktorego doslownie laly sie strumienie wody. - Mezczyzni sie szkola, a kobiety przygotowuja barbarzynskie narzedzia wojenne. Kto zatem ma naprawiac spustoszenia? Czy niszczenie Dziel Boga nie jest aktem herezji? A wlasnie teraz szczegolnie powinnismy uwazac, by nie rozgniewac i nie obrazic Boga. Przerwal i wskazal swiatynie. -Jestesmy wielkim i bogatym miastem, ale nasza sila nigdy nie tkwila w broni i dzialaniach wojennych. Nasza sila jest bogactwo i milosc Boga. Nasze skarbce sa pelne zlota i srebra. Mury boskiej swiatyni wala sie, podczas gdy skarbiec peka w szwach. Gdyby choc mala czesc tego skarbu ofiarowac Bomanom, zostawiliby nas w spokoju i ruszyli pladrowac inne miasta. Wtedy Robotnicy Boga mogliby wrocic do swoich obowiazkow i zapobiec upadkowi Bozych Dziel. -O, cholera - zaklal cicho Roger. -Wlasciwie jestem zaskoczony, ze nikt dotad tego nie zaproponowal - odparl Pahner. -Dlaczego teraz? - spytal ksiaze, myslac goraczkowo. -Pewnie kogos oswiecilo: Moze juz nawet dogadali sie z tymi dzikusami. Kto wie? Gratar popatrzyl na rajce z wyraznym obrzydzeniem, ale podpisal oficjalne przyjecie jego petycji. -To, co mowisz, jest bardzo cenne - powiedzial bez przekonania. - Jednak dotyczy zbyt waznych spraw, by decydowac o tym w pospiechu. Decyzje podejmie Rada miasta i swiatyni. -Wasza Ekscelencjo - przerwal rajca, naruszajac protokol - nie ma czasu na zastanawianie sie. Musimy jak najszybciej porozumiec sie z barbarzynska horda, gdyz inaczej zaatakuja nas z zaskoczenia i szansa przepadnie. -Pamietaj, gdzie twoje miejsce, Grath Chainie - powiedzial ostro krol-kaplan. - Masz prawo skladac petycje, ale to ja decyduje, kiedy bedziemy je rozpatrywac. Czy wyrazam sie jasno? -Tak, Wasza Ekscelencjo - odpowiedzial pospiesznie rajca i pochylil glowe. -Nastaly Deszcze Hompag - ciagnal Gratar, wskazujac niebo. - Bomanska horda nie zaatakuje nas teraz, dlatego mamy czas na podjecie decyzji, dopoki nie obeschna drogi. -Twoja petycja zajmiemy sie bez zbytecznego pospiechu. Zanim to jednak nastapi, chcialbym uslyszec, co nasi goscie maja na ten temat do powiedzenia. Ziemianie z trudem ukryli zaskoczenie. Gratar musial wiedziec o tresci petycji, kiedy zapraszal ich do udzialu w ceremonii, a mimo to nie podzielil sie z nimi ta informacja. Dal jasno do zrozumienia, ze chce poznac ich zdanie na temat skarg, ktore wniosa kupcy, ale nie wspomnial nawet, ze moga byc zmuszeni do skomentowania formalnej petycji o zaprzestanie przygotowan wojennych. Zaden z nich nie byl wiec przygotowany na to, ze bedzie musial publicznie zabrac glos w tej sprawie. Sytuacja byla niezreczna, ale krolowi chyba o to chodzilo. Roger odchrzaknal i wystapil do przodu. Niewielkie podwyzszenie bylo odpowiednia scena, a on od dziecka szkolil sie w publicznym przemawianiu. Zazwyczaj jednak posiadal przygotowany wczesniej szkic swojego wystapienia, dlatego teraz zastanawial sie goraczkowo nad odpowiedzia i dziekowal w duchu Eleanorze O'Casey za to, ze wbila mu do glowy chociaz odrobine wiedzy z zakresu historii. Potem spojrzal na Chaina, jego poplecznikow i szeroko sie usmiechnal. -W moim kraju, Wasza Ekscelencjo, mowimy: "Kiedy raz zaplaciles Danegeld, nigdy juz nie pozbedziesz sie Danow". -Co - to znaczy? Podobnie jak historia waszej pieknej Diaspry, nasza historia tez siega tysiecy lat wstecz. Jednak w przeciwienstwie do pokojowej przeszlosci waszego miasta, nasza skapana jest we krwi. Ten najazd, ktory sprawia, ze wasza skora wysycha z trwogi, w moim kraju bylby tylko malo istotnym wydarzeniem. Wiele razy musielismy stawiac czola barbarzynskim napasciom. Tak wiele, ze nasi kaplani odprawiali nawet specjalne modly o wybawienie nas od roznych plemion. Na przyklad Danow. -Danowie, podobnie jak Bomani, byli najezdzcami z polnocy. Przybywali w szybkich jak blyskawice lodziach i napadali na nadmorskie osady, zabijajac i niewolac ich mieszkancow oraz bezczeszczac swiatynie. Szczegolnie okrutnie mordowali kaplanow. Ci zas ginac, wzywali swojego boga, ale odpowiadalo im jedynie milczenie. -W desperacji jedna z krain, ktora najechali, zaoferowala im zloto i srebro, a nawet relikwie, ktore wyrazaly milosc jej mieszkancow do swojego boga. Nazwano to Danegeld, co oznacza przekupstwo, rozpaczliwy wysilek, by zapewnic bezpieczenstwo swoim ziemiom i ludziom. -Ale Danowie widzac, ze oferuje im sie takie bogactwo bez podjecia walki, zajeli caly kraj. Narzucili podbitym ludom wlasnych bogow oraz wlasne prawa. Piekna kraina wspanialych opactw i klasztorow zapadla w mrok zapomnienia. Ze wszystkich wspanialych dziel sztuki do dzisiaj przetrwaly tylko te ocalone przez kilku panow, ktorzy bronili swojej ziemi ostra stala mieczy, a nie zlotem i srebrem. Wiec jesli chcecie zebrac swoj wlasny Danegeld, zrobcie to. Ale nie oczekujcie, ze pozbedziecie sie w ten sposob Danow. Gratar patrzyl przez chwile na ksiecia, po czym zwrocil sie do delegacji kupcow. -Wasza sprawa zostanie rozpatrzona na posiedzeniu Rady za dziesiec dni. Koniec audiencji. Nastepnie odwrocil sie plecami do wszystkich i wyszedl ze swiatyni w asyscie swojej gwardii. -Kapitanie - powiedzial Roger, patrzac, jak Diaspranie zaczynaja sie rozchodzic - pamieta pan, co powiedzialem o wywiadzie i podsluchu? -Julian jest zajety musztrowaniem rekrutow - odparl w zamysleniu Pahner, wyjmujac z kieszeni kawalek korzenia bisti. -I tak nie moglby spotkac sie z rajcami - powiedzial ksiaze. - Ale ja wiem, kto moze. Rozdzial dwunasty -Powaznie, Wasza Dostojnosc - powiedzial Poertena, nachylajac sie nad stolem, by wskazac detale projektu. - Mozecie zwiekszyc zyskownosc wydobycia rud. I to wcale nie bedzie trudne. Dziwie sie, ze jeszcze tego nie robicie.Pluskwa na obwodach czasteczkowych zsunela sie z palca mechanika i wpadla w szpare w drewnie. Potrafila wychwytywac wszystkie dzwieki w pomieszczeniu, a wykrycie jej wymagalo zastosowania najnowoczesniejszych urzadzen. Jeszcze tylko cztery, pomyslal Poertena. -A co wy bedziecie z tego miec? - spytal podejrzliwie rajca. -Poniewaz nie bedziemy wracac ta sama droga, myslalem o jakiejs gotowce z gory. -Zdawalo mi sie, ze nie mozna was kupic - chrzaknal Mardukanin, odchylajac sie w fotelu i patrzac na rysunek. -No, to nie jest umowa, ktora idzie w oficjalny rejestr - wyszczerzyl zeby w usmiechu mechanik. Mysl o wzbogaceniu skarbca kompanii lapowkami od szumowiniakow, ktorym podrzucal pluskwy, dzialala na Pinopanczyka wyjatkowo podniecajaco. *** -Jak podrzuciliscie podsluch Grath Chainowi? - spytal Roger, patrzac, jak Julian przeglada na ekranie swojego pada zapisy podsluchiwanych rozmow.-Nie bylo latwo, Wasza Wysokosc. - Plutonowy dotknal podbitego oka i skrzywil sie. - On nie chce miec nic wspolnego nawet z kaplanami wody, ale Denat zaproponowal mu cos, co zadzialalo. -Co? - spytal Palmer. Jak dotad nie wiedzieli, kto pociaga za sznurki Chaina, jednak taki ktos na pewno istnial, a kapitan chcial go znalezc. I to bardzo. -Posluzylismy sie kobieta, sir. Jedna z kobiet poganiaczy. -No, to musialo sie udac - powiedzial Roger, patrzac na wyswietlane teksty rozmow. Chain nie kryl swojej niecheci do ludzi. Rozmawial na osobnosci niemal ze wszystkimi czlonkami Rady. Jak dotad nie znalezli jednak zapisu swiadczacego o tym, ze odbieral jakies rozkazy, ani zadnych dowodow na to, ze propozycja przekupienia Bomanow spotkala sie z zyczliwym przyjeciem kupcow. -Hmmm - powiedzial Julian, patrzac na wykaz rozmow. - Rozmawial z cala Rada, z wyjatkiem kaplanow i Gessram Kara. -Dlaczego nie z Karem? - spytala O'Casey. - Wprawdzie on nas popiera, ale Welan Gor tez, a mimo to jego Chain odwiedzil. -Zastanawialem sie nad tym, prosze pani - powiedzial Julian. - Jedyne wytlumaczenie, jakie przyszlo mi do glowy, to ze rozmowili sie, zanim nasze pluskwy sie uaktywnily. -Sadzicie, ze Kar moze spiskowac przeciwko tronowi? - spytal Pahner. -Uwazam, ze nie mozna tego wykluczyc, sir. -Mamy do czynienia rownoczesnie z dwiema rzeczami - ciagnal, wskazujac zapisy. - Z jednej strony toczy sie debata nad najskuteczniejsza metoda poradzenia sobie z Bomanami. Musimy tych tubylcow zrozumiec: oni wszyscy uwazaja, ze robia to, co sluszne. Maja tak dobre intencje, ze mozna by wybrukowac nimi cale pieklo. Nawet Grath Chain na swoj - prosze mi wybaczyc to okreslenie - szumowiniasty, przebiegly i zdradziecki sposob ma dobre intencje. On tez denerwuje sie sytuacja ekonomiczna i utrata prestizu i chce, by wszystko wrocilo do normy. Zalezy mu na tym, by Bomani nie zagrazali Diasprze, co generalnie nie jest niczym zlym. -Jestem gotow przyznac, ze wszyscy maja jak najlepsze checi - powiedzial Roger - ale biorac pod uwage szambo, w ktorym siedzimy po uszy, czy to ma jakiekolwiek znaczenie? -Moze niewielkie, Wasza Wysokosc, ale w cieniu oficjalnej debaty toczy sie druga, nieoficjalna dyskusja. -Jaka druga dyskusja? - spytala O'Casey. -Oto przyklad. Welan Gor mowi do Fan Pola: "Mysle, ze Grath stoi nam na drodze. Powinnismy wykorzystac do naszego Wielkiego Planu ludzi". -Co to jest Wielki Plan? - spytal Roger. -To bardzo dobre pytanie, Wasza Wysokosc, Najwyrazniej wie o nim piatka lub szostka, w tym Gessram Kar. Jesli jednak rozmawiaja o szczegolach, spotykaja sie w takich miejscach, ktorych nie monitorujemy. - Julian popatrzyl na krag zdziwionych i zarazem zmartwionych twarzy. -Czy nasze pluskwy nie zarejestrowaly tego, bo zostaly zle umieszczone, czy Wielki Plan jest tak pilnie strzezony? - spytala O'Casey. -To sprawa wyjatkowych srodkow ostroznosci - odparl plutonowy. - W pewnym momencie jeden z czlonkow Rady chcial przedyskutowac z Karem jakas zwiazana z planem kwestie i Kar bardzo sie zdenerwowal. Powiedzial, ze rozmowa na ten temat powinna odbywac sie jedynie w miejscach i porach do tego przeznaczonych. Bardzo sie pilnuja. Jedyne, co moge powiedziec o Wielkim Planie, to ze ten, kto za nim stoi, nazywany jest Stworca. -Stworca? - powtorzyl Roger, po czym zachichotal. - No, cala sprawa nabiera boskiego wymiaru. -A to oznacza, ze prawdopodobnie plan jest wymierzony w hierarchie - stwierdzila O'Casey. - Musze jeszcze raz spojrzec na te rozmowy. Moze uda mi sie cos wychwycic. -Co robimy z Chainem? - spytal Roger. - Jesli dobrze pamietam, po to zwolalismy te narade. -Jak dotad nie wydaje mi sie, zeby byl powaznym zagrozeniem, Wasza Wysokosc - powiedzial Pahner. - Na razie niczego nie robmy. -Zgoda. Mysle jednak, ze powinnismy znow pomowic z Gratarem. -O Grath Chamie czy o Wielkim Planie? - spytala O'Casey. -O Chamie... i sprawdzic, czy on zdaje sobie sprawe, ze cos sie dzieje - odparl ponuro kapitan. *** Honal machnal reka i trebacz dal sygnal do zatrzymania sie. Oddzial jezdzcow na civan stanal.-Cholera, Soi Ta! Mieliscie rozwinac szyk! -Staramy sie! - krzyknal dowodca piechoty. - Ale to nie takie latwe, jak sie wydaje! -Tak? To sprobuj zatrzymac nagle tysiac civan, tak zeby nie stratowaly wlasnej piechoty! -Dosc! - Bogess podjechal do klocacych sie dowodcow. - Wystarczy - powtorzyl spokojniej. - Chodzi o czas, Honal, i wyszkolenie. Po to tu jestesmy, jesli jeszcze tego nie zauwazyles. -Zauwazylem - odpowiedzial ostro Honal, po czym machnal reka na swoich zolnierzy. - Ale moja kawaleria nie musi cwiczyc podstawowych manewrow. Ograniczymy sie wiec do minimum - ja i kompania, okolo stu ludzi, tak zebysmy mogli niespodziewanie zatrzymac sie, nie wpadajac na naszych sprzymierzencow. -Dobrze - klasnal w dlonie Bogess. - Mam nadzieje, ze dasz rade zapanowac nad swoja jazda. -Bez trudu. Ci, co nie byli z nami w drodze z gor, mogli przedtem stwarzac problemy, ale nie teraz, kiedy sie nimi zajelismy. Ludzie wiedza, o czym mowia, a ich taktyka jest niezawodna. Jesli my niczego nie spapramy, wszystko pojdzie gladko. -Ale zeby tak sie stalo - powiedzial Soi Ta - musimy nauczyc sie tego manewru. A to oznacza... -Ze wracamy do szkolenia - dokonczyl Bogess. - Tymczasem zobacze, jak idzie trening rekrutow. Jesli my mamy tyle zabawy, moge sobie wyobrazic, co dzieje sie u nich! *** -Na plac!Krindi Fain jeknal i niezgrabnie podniosl sie na nogi. Przez trzy piekielne tygodnie zbierali sie na tym przekletym placu na skraju miasta i cwiczyli prosta musztre - jak stac i maszerowac druzynami i plutonami. Potem dostali kije zamiast pik i uczyli sie, jak stac i maszerowac z bronia i tarcza. Potem poznali bardziej zlozone sprawy. Jak formowac i lamac szyki kompanii i batalionu. Jak biec truchtem z pika i tarcza w rekach. Jak wykonywac przysiady pikiniera. Jak zyc, jesc, spac i wydalac, caly czas niosac pike i tarcze. Kazda ciagnaca sie w nieskonczonosc godzine dlugiego mardukanskiego dnia wypelnialo im piecdziesiat minut cwiczen i dziesiec minut przerwy. Po zmroku ludzkie demony bezlitosnie zaganialy ich do czyszczenia obozu i wyposazenia. W koncu w srodku nocy pozwalano im troche odpoczac... po to, by zerwac ich na nogi przed switem i zapedzic z powrotem na plac. Krindi podal reke Bail Gromowi i pomogl mu wstac. -Nie martw sie, Bail - powiedzial z udawana wesoloscia. - Pomysl - jeszcze tylko kilka tygodni szkolenia z pika, a potem bedziemy mogli walczyc z Bomanami. -To dobrze - jeknal byly druciarz. - Wreszcie bede mogl kogos zabic. -I tak bedziemy musieli kogos zabic - powiedzial nerwowo Erkum Poi. -Co to znaczy? - spytal Fain, zaganiajac ich na miejsce. Jesli nie znalezliby sie na swojej oznaczonej pozycji przed ludzmi, dostaliby kare - bieg dookola placu z obciazona olowiem pika i tarcza i ze spiewem na ustach. -Slyszalem, ze bedziemy musieli kogos zabic, zeby przejsc dalej - powiedzial smutno Poi. -Co? - spytal Bail Crom. - Civan Turom? -Nie. - Twarz szeregowca przybrala zalosny wyraz. - Musimy zabic kogos z naszej rodziny. -Co? - wytrzeszczyl oczy Fain. - Kto ci to powiedzial? -Jeden z dowodcow druzyn. -Z naszego plutonu? Kto? -Nie - powiedzial Poi. - Taki jeden... Dowodca druzyny rozejrzal sie po stloczonych na placu zolnierzach i pokrecil glowa przejal ten gest od ludzkich instruktorow. -Nie obchodzi mnie, czy to byl dowodca druzyny, czy plutonowy Julian, czy sam pulkownik MacClintock. Nie bedziemy zabijac czlonkow wlasnych rodzin. Zdazyl stanac na swoim miejscu na chwile przed pojawieniem sie kapral Beckley, ktora przyszla przejac dowodzenie nad formacja. -Na pewno? - spytal szeregowy. Jego twarz wciaz byla smutna. -Na pewno - syknal Fain. - Pozniej porozmawiamy. Szczerze mowiac zalowal, ze dowodca druzyny nie zostal ktos inny. Dowodzenie bylo dobre dla atul. *** Na znak gwardzisty Roger przestapil prog i zatrzymal sie zaskoczony. Wiedzial, ze to nie sala tronowa, ale mimo to widok zaszokowal go. Krola-kaplana Diaspry otaczaly dziesiatki sluzacych i pomniejszych kaplanow, a samo pomieszczenie bylo zupelnie puste. Pod sciana stalo pieciu gwardzistow. Gratar wygladal samotnie przez okno na polnocno-wschodniej scianie.Pokoj rozbrzmial echem gromu. Nadeszly Deszcze Hompag i od dwoch dni miasto zalewaly strugi wody. Woda bulgotala w rynsztokach i zapelniala kanaly burzowe. Napierala na waly i grozila zalaniem pol. Chasten, niegdys toczaca niebiesko-zielone wody z gor, teraz przybrala kolor lasow i rownin. Wszedzie, jak okiem siegnac, z nieba laly sie strugi deszczu. Roger podszedl do okna i takze wyjrzal na zewnatrz. W pogodny dzien z tych okien widac bylo gory na horyzoncie. Teraz przeslaniala je ulewa. Szara nawalnica pozwalala dojrzec tylko skrawki pol na wschodzie i chroniacych je walow. Za walami kotlowala sie gleboka na dwa metry woda. Cala okolica wydawala sie byc szeroka rzeka, a Chasten tylko glebszym kanalem. Wodospady Diaspranskie zamienily sie niemal w Niagare. Widok byl wspanialy i zarazem przerazajacy, ksiaze podejrzewal, ze wlasnie dlatego przyjeto go tutaj, w tej komnacie. Po chwili krol, nie patrzac na niego, wskazal na okno. -To Prawdziwy Bog. Bog, ktorego lekaja sie wszyscy Diaspranie - Bog Potoku. Czcimy lagodnego Boga Wiosny, kochamy Boga Deszczu, ale Boga Potoku sie obawiamy. To Bog, ktorego staramy sie udobruchac, budujac groble i kanaly, i jak dotad udaje nam sie to, choc wymaga nieustannego mozolu. Wasze przygotowania do wojny odciagnely robotnikow od tych prac. Sciany kanalow i zbocza walow juz sie zapadaja, sluz nikt nie wlacza o odpowiednich porach, a pompy psuja sie, bo nikt o nie nie dba. To nasz Bog, a nasza wiara jest walka z Nim. - Krol odwrocil sie do ksiecia. - Komu wiec mamy stawic czola? Bomanom, ktorych mozna przekupic kilkoma monetami i swiecidelkami? Czy naszemu Bogu, ktorego mozna pokonac jedynie wysilkiem i praca? Roger spojrzal na brunatne wody i zrozumial rozterki kaplana. W oddali jedno z gigantycznych drzew upadlo powoli i roztrzaskalo sie na kawaleczki, ktore z tej odleglosci wygladaly jak wykalaczki. Tak, to byl wspanialy i zarazem przerazajacy widok. Mieszkancy Diaspry przez cale pokolenia uprawiali swoje pola i przygotowywali sie na coroczne ulewy. Miedzy miastem a skrajem pol ciagnely sie dziesiatki kanalow burzowych, odprowadzajacych wode na polnoc i poludnie. Na poludniu wpadala ona do rozlewajacej sie szeroko Chasten, a na polnocy do sztucznego koryta, ktorym splywala na niziny. Pola otaczal potrojny krag walow. Laczace je kanaly odprowadzaly wode do olbrzymiego zbiornika, ktory osuszano podczas tak zwanej pory suchej, kiedy to padalo bez przerwy tylko piec lub szesc godzin zamiast trzydziestu szesciu. W czasie Hompag poziom wody w zbiorniku podnosil sie zaledwie kilka centymetrow dziennie, i ryzyko, ze przepelni sie przed koncem ulewy, bylo niewielkie. Biorac pod uwage mniejsza intensywnosc tegorocznych Deszczy Hompag, Rogerowi wydawalo sie, ze miasto powinno dac sobie rade, korzystajac tylko z polowy posiadanych zabezpieczen. Ale przekonywanie o tym Gratara bylo prawdopodobnie bezcelowe. -Trzeba sie zastanowic nad kilkoma sprawami, Wasza Ekscelencjo - zaczal ostroznie. - O jednej juz wspominalem: jesli raz zaplacisz Danegeld, nigdy nie pozbedziesz sie Danow. Bomani zabiora wasze zloto, a potem i tak was zniszcza.! Spladruja miasto. A tym zlotem mozecie zaplacic za to. - Ksiaze wskazal zapory przeciwpowodziowe. - Jesli oddacie je Bomanom, nie bedzie was stac na ich konserwacje. -Trzeba takze zastanowic sie nad jeszcze inna sprawa, Wasza Ekscelencjo. Bardzo delikatna, o ktorej niechetnie wspominam jako cudzoziemiec. Byc moze jednak przyszla pora, bym opowiedzial ci historie Angkor Wat. -Angkor Wat? - powtorzyl krol-kaplan. - Kto to? -To miasto w moim kraju, Wasza Ekscelencjo - usmiechnal sie smutno Roger. - Bylo jednym z najpiekniejszych, jakie kiedykolwiek istnialy - rajem pelnym cudownych swiatyn i wspanialych swieckich budowli. Wladali nim kaplani, ktorzy tak jak wy czcili wode, dlatego bylo tam mnostwo kanalow i mostow. Jak wiesz, takie rzeczy wymagaja stalej konserwacji, dodatkowo trzeba dbac o swiatynie i budowle publiczne. Kaplani poswiecali skarbiec - swoj i swojego ludu - na rozbudowe i utrzymanie w dobrym stanie swojego wspanialego miasta. Tak zyli przez wiele, wiele lat. -Miasto bylo jak wspanialy klejnot lsniacy wsrod innych kultur, az nadszedl dzien, kiedy jeden z sasiednich wladcow ujrzal bogactwo Angkor Wat i poczul zazdrosc. Nie obawial sie ani gniewu ich boga, bo mial swojego wlasnego boga, ani ludu Angkor Wat, bo byli to glownie kaplani i sludzy swiatyni, Angkor Wat mialo niewielu wojownikow. I tak ow lsniacy klejnot padl po naporem barbarzyncow i zaginal w otchlani dziejow. Nawet ci, co go zniszczyli, zapomnieli o jego istnieniu. Przez tysiace lat Angkor Wat bylo miastem znanym jedynie z bajek, az w koncu odnalezli je poszukiwacze starozytnosci. Przywrocili miastu jego piekno i wspanialosc, zamienili je w muzeum swiatyn i budowli publicznych. Bylem tam raz z moim nauczycielem, ale widok Angkor Wat nie zachwycil mnie, wywolal... uczucie pogardy dla wodzow tamtego ludu. Roger spojrzal powaznie na krola-kaplana. -Nie byli przeciez tylko kaplanami boga. Byli przywodcami swojego ludu - ludu, ktory wyrzneli i zniewolili barbarzyncy. Ich obowiazkiem bylo zadbac o bezpieczenstwo miasta i jego mieszkancow, ale oni nie chcieli stawic czola rzeczywistosci. Swiat sie zmienil... a oni nie chcieli zmienic sie wraz z nim. Ksiaze odwrocil sie z powrotem do okna. -Mozecie przygotowywac sie do walki z woda, Wasza Ekscelencjo. Ale jesli to z tym wrogiem postanowicie sie zmierzyc, Bomani wybija was, zanim nadejda nastepne Deszcze Hompag. Wybor nalezy do ciebie. Krol-kaplan klasnal potakujaco w dlonie. -W rzeczy samej do mnie. -Rada nie ma nic do powiedzenia? - spytal Roger. O'Casey nie miala na ten temat zdania, gdyz nie bylo zadnej spisanej konstytucji, do ktorej moglaby sie odwolac. Spolecznosc oparta wylacznie na tradycji i boskich prawach nie potrzebowala jej. -Nie. Jesli moje decyzje okaza sie bledne, moga mnie usunac. Zdarzalo sie to juz w przeszlosci, chociaz niezwykle rzadko. Ale ostateczna decyzja nalezy do mnie. -Na zakonczenie pory deszczow odbywa sie swieto. Czcimy fakt, ze Bog znow pozwolil nam odzyskac nasze ziemie. Wtedy oglosze, co postanowilem: walczyc z Bomanami czy zaplacic im danine. Monarcha popatrzyl na ksiecia. -Szanuje twoje rady, ksiaze Rogerze, i twojej naczelniczki swity, nieocenionej O'Casey. Zdaje sobie jednak rowniez sprawe, ze nie jestescie obiektywni. Musicie dotrzec do morza, a jesli wspolnie nie pokonamy Bomanow, bedzie to niemozliwe. Barbarzyncy nigdy was nie przepuszcza. Przez kilka chwil ksiaze milczal, potem wzruszyl ramionami. -Lepiej, zebys nie widzial Osobistego Pulku Cesarzowej w akcji. Naprawde, Wasza Ekscelencjo... Lepiej stawic czola waszemu Bogowi Potoku, majac za orez jedynie wiare, bo tym, ktorzy przezyja, pozostanie przynajmniej ziemia pod uprawy. Kiedy Osobisty Pulk Cesarzowej wpadnie w szal, nie bedzie juz nikogo, kto moglby ja uprawiac. Rozdzial trzynasty -Dzis po raz pierwszy poczujecie smak wojny.Julian wskazal rozpiete na ramach czterorekie kukly Mardukan. Glowa, para rogow, cztery ramiona i dwie nogi. Do ramy przywiazane byly po bokach sznury. Na widok rekrutow patrzacych podejrzliwie na kukly plutonowy usmiechnal sie szatansko. -Teraz bedziemy mieli dobra zabawe! - krzyknal. - Fain, wystap! Mardukanski dowodca druzyny podszedl i stanal na bacznosc, prezentujac pike. Byla to juz prawdziwa bron z metrowym stalowym grotem. -Przeszkolono was w zakresie uzycia piki, tak? - spytal Julian, a St. John (M.) i Kane chwycili za sznury przywiazane z obu stron srodkowej kukly. -Tak jest, sir! -Zademonstrujecie teraz swoja bieglosc w poslugiwaniu sie nia. Na rozkaz macie ruszyc naprzod rownym krokiem i przebic kukle pika tak, jak bedziecie to robic w prawdziwej walce z Bomanami. Potraficie to zrobic? Fain nawet na niego nie spojrzal. -Tak jest, sir! -Bardzo dobrze. Ja stane za kukla. Moze bedzie wam latwiej ja zaatakowac, wiedzac, ze i mnie przy okazji mozecie trafic. Jasne? -Jasne, sir! Julian stanal za manekinem i pomachal starszej kapral Beckley. -Jedziemy - powiedzial. -Szeregowy Fain! Do nogi bron! Szeregowy Fain, gotuj bron! Po pierwszym rozkazie Mardukanin automatycznie opuscil drzewce piki na ziemie, po drugim zas wycelowal grot w cel. -Szeregowy Fain, do natarcia w podanym tempie polkrokiem marsz! Raz, dwa, raz, dwa... Fain ruszyl do przodu wolnym, rownym krokiem, az ostrze jego piki dotknelo kukly. Okazalo sie, ze wcale nie tak latwo wbic w nia ostrze. Fain czul sie tak, jakby mial kogos zamordowac, ale mimo to naparl calym ciezarem na drzewce, probujac przebic gruba skore manekina. Po pierwszym mocniejszym pchnieciu dwaj marines zaczeli szarpac za liny, a Julian wydal z siebie przerazliwy skowyt niczym potepiona dusza. Mardukanski szeregowiec, przerazony reakcja kukly, odskoczyl w tyl. W tej samej chwili tuz obok niego pojawila sie drobna kapral Beckley, wrzeszczac rownie glosno jak Julian. -Co ty sobie, kurwa, wyobrazasz, czterolapy potworze?! Kazalismy ci zabic tego sukinsyna! Masz nacierac zdecydowanie! Naprzod! Tym razem wstrzasniety Mardukanin przewidzial zachowanie ludzi ukrytych za kukla i nie przestal napierac, nawet kiedy kukla umierala, wrzeszczac w agonii. Kiedy ostrze jego piki przebilo skore i przedziurawilo ukryty pod spodem pecherz, na ziemie trysnela krew. Fain cofnal sie przerazony, i oczywiscie znow nasluchal sie wyzwisk. Jeszcze raz natarl na manekina, tym razem desperackim pchnieciem przebil go na wylot. Wrzaski Juliana umilkly tak nagle, ze Mardukanin przestraszyl sie, iz naprawde dzgnal pika dowodce. Po chwili strachu nadeszla radosc, ze chyba faktycznie zabil tego sadystycznego dwurekiego pokurcza, ale w tym momencie plutonowy wyszedl zza zakrwawionej kukly. -Uwaga! - wrzasnal marine. - To, co wam zademonstrowalismy, to technika szkoleniowa, ktora bedziecie teraz stosowac. Dwoch ma ciagnac za liny, trzeci stanac w sporej odleglosci za kukla i udawac, ze wlasnie umiera. To przygotuje was, na ile to mozliwe, do prawdziwej walki. Moze wam sie to wydawac dziwne, ale dobre wyszkolenie czesto ratuje zycie. Wasze zycie. A jesli myslicie, ze jest wam ciezko, poczekajcie, az staniecie naprzeciw kogos, kto ma w rekach bron i z calych sil stara sie was zabic, zanim wy zabijecie jego. Nie spodoba wam sie to, bo zabicie kogos osobiscie, w bezposredniej walce... no, to dosc paskudna sprawa. *** -Sa beznadziejni - jeknal Honal, machnieciem reki dajac znak kompanii, by wykonala zwrot w lewo i uderzyla na jazde wroga z flanki.Drugi oddzial, rowniez z Polnocy, z miasta Shrimtan na wschod od gor Ranar, probowal odpowiedziec na manewr oskrzydlajacy, ale niewprawnie kierowana masa ich civan sklebila sie i pozaczepiala uprzezami. Dowodca kontyngentu, bardzo mlody oficer, ktory przywiodl swoich ludzi na poludnie w poszukiwaniu schronienia przez bomanska nawala, zamachal swoim proporcem, nakazujac sie zatrzymac. -To fakt - powiedzial Rastar. - Ale my to zmienimy, prawda? - Oby - chrzaknal dowodca therdanskiej jazdy. - Z tego, co slyszalem w miescie, mozemy zostac sami, tylko my i ludzie. -Niech bogowie bronia - skrzywil sie Rastar. - Wzielismy ich zloto i jedzenie, wiec jestesmy zwiazani umowa. Ale nie chcialbym przebijac sie do Przystani K'Vaerna przez zastepy Wesparow. Honal pogalopowal, aby wyjasnic drugiemu dowodcy, ze musztra oznacza wykonywanie pewnych rzeczy w okreslonym czasie i w okreslony sposob, i za kazdym razem tak samo. Rozdzial czternasty W ciagu tygodnia od spotkania Rogera z Gratarem niewiele sie zmienilo. Szkolenie trwalo dalej, a niedoswiadczeni robotnicy powoli zmieniali sie pod czujnym okiem jezdzcow Polnocy i marines w zdyscyplinowane oddzialy.W miare jak woda przybierala i przerywala kolejne zapory, o ktore nikt teraz nie dbal, coraz wieksza czesc Rady zaczynala brac strone Gratha. Z doniesien wynikalo, ze kazda nowa wyrwa w walach staje sie gwozdziem do trumny polityki wykorzystywania robotnikow jako zolnierzy. Nawolywania, by skierowac ich do naprawy niszczejacych zabezpieczen przeciwpowodziowych, stawaly sie coraz glosniejsze, a wszystko wskazywalo na to, ze bedzie jeszcze gorzej. Ciagly deszcz i nieustanne naciski zwolennikow zaplacenia daniny podwazaly stanowczosc Rady. Pluskwy marines zapewnialy staly doplyw strzepkow informacji na temat tajnego sprzysiezenia pracujacego nad Wielkim Planem. Julian zidentyfikowal juz wsrod spiskowcow dziesieciu czlonkow Rady, w tym kilku popierajacych pomysl splacenia barbarzyncow. Kimkolwiek byl Stworca, cieszyl sie duzym poparciem i byl doskonale chroniony. Dotad nikt nie wypowiedzial glosno jego imienia. Pewnie spiskowcy obawiali sie, ze ludzie moga posiadac urzadzenia szpiegowskie takie jak te, ktorych wlasnie uzywali. -Sadzimy, ze udalo nam sie przechwycic wiadomosc dla Stworcy, sir - powiedzial Julian, stukajac w swoj pad. Urzadzenie bylo podlaczone do taktycznego komputera wywiadowczego, polkilogramowego sprzetu wielkosci helmu, zawierajacego pietnascie terabajtow pamieci i oprogramowanie Wywiadu Wojskowego. -Co? Byl na niej adres? -Nie, sir - powiedziala Kosutic. - Przechwycilismy informacje, ze zostawiono dla niego jakas wiadomosc. Kazalismy Denatowi zaczaic sie i podejrzec, kto ja odbierze. Poniewaz nikt sie po nia nie zglosil, Denat ja zabral. -A czy zaginiecie wiadomosci nie zaniepokoi ich? -Podrzucane wiadomosci czasami gina - wzruszyl ramionami Pahner, zujac spokojnie plasterek bisti. - Jeden z czlonkow Rady, powiazany z Wielkim Planem, nazwal ja bardzo wazna wiadomoscia, co jest prawdopodobnie kryptonimem informacji przekazywanych bezposrednio do i od przywodcy. Watpie, bysmy dotarli za nia do samego Stworcy, prawdopodobnie po drodze jest jeszcze kilku posrednikow. -Co uruchomiliscie? - spytal Roger, przygladajac sie skaczacym na malenkim ekranie pada stworkom. Wlaczony byl program przeszukujacy, a Julian zastapil zwykle kolo procentowe grafika z popularnej gry. Wirujace jeze ustawialy sie w szeregi, a nastepnie wybuchaly. Zostalo jeszcze tylko piec albo szesc eksplozji, co wskazywalo, ze program zbliza sie do konca. -Kurwi syn byl zakodowany - powiedzial Poertena. -Musialem zaladowac do komputera miejscowe pismo - wyjasnil Julian. - Jakos do tej pory tego nie zrobilismy. Potem zeskanowalem wiadomosc, a teraz zobaczymy, czy uda sie ja odszyfrowac. - Rozpromienil sie. - Wyglada na to, ze tak. - Jeze wlasnie zakonczyly finalowy taniec i eksplodowaly. - Boze, jak ja kocham te gre. -B-T-H tez byla moja ulubiona gra, kiedy bylam mala - dodala Kosutic. - No wiec co tam jest napisane? -Hmmm - mruknal Julian. - "Czcigodny Wodzu. Proby podporzadkowania sobie ludzi-marines jak dotad sie nie powiodly. Zaleca sie nawiazanie bezposredniego kontaktu z ich oficerami, kiedy tylko bedzie to mozliwe. Pomoc ludzi moze byc dla Planu korzystna. Ich opor wobec Planu moze byc katastrofalny". Pahner wstal i zaczal chodzic po pokoju. -Coz, brzmi nieslychanie tajemniczo. Jakie proby podporzadkowania naszych marines? Pani sierzant? -O niczym mi nie doniesiono - powiedziala Kosutic, sciagajac usta. -Moze to, jak mnie chcieli przekupic? - spytal Poertena. -Moze - zgodzil sie Julian. - Ktos konkretny? -Nieee - wzruszyl ramionami mechanik. - Wszyscy probowali dawac mi prezenty, ale ich nie przyjalem. -Moze trzeba bylo je brac - zasugerowal Roger. -Musialby tak robic od poczatku - odpowiedzial Pahner, marszczac czolo - ale wtedy nie wiedzielismy, ze beda takie problemy. Madry czlowiek po szkodzie. -Musimy pomyslec o tym jako o procedurze operacyjnej na przyszlosc - powiedzial Roger. - Moze rozkaz powinien brzmiec "Wez lapowke, zebysmy mogli zobaczyc, dokad prowadza sznurki". -Standardowe procedury Osobistego Pulku Cesarzowej nakazuja kazdemu, kogo probuje sie przekupic w celach szpiegowskich, zameldowac o tym - poinformowal go Pahner. - Ale pani sierzant twierdzi, ze nikt niczego nie meldowal. Tak? -Tak - potwierdzila Kosutic. - Popytam jeszcze i sie upewnie. Wstala. -Informujcie mnie na biezaco, Julian. -Jasne, pani sierzant - powiedzial plutonowy. - Ciekaw jestem, co to znaczy "bezposredni kontakt". *** Roger stal przy oknie i z wyrazem zatroskania na twarzy patrzyl, jak jego pikinierzy cwicza. Poranek Osychania byl niezwykle goracy i parny, jednak na swiezo upieczonych zolnierzach nie robilo to zadnego wrazenia.Oddzialy byly roznokolorowe. Cech Kaletnikow ufarbowal krotkie skorzane kurtki pikinierow tak, ze kazda kompania miala swoj wlasny kolor. Maszerujace i zmieniajace szyk oddzialy wygladaly jak olbrzymi barwny kalejdoskop. Postronny obserwator moglby pomyslec, ze kolory maja sluzyc wspanialemu widokowi, jednak Roger wiedzial z wlasnego doswiadczenia, jak wazne jest, by w zamecie bitewnym moc odroznic wrogow od przyjaciol. Nawet ludzie wyposazeni w systemy sensorow mieli z tym powazne trudnosci. Ksiaze zauwazyl, ze nowe oddzialy sa znakomicie wycwiczone. Marines wyszkolili podstawowa kadre, ktorej potem pomagali w szkoleniu nastepnych. Roger rowniez bral w tym udzial. Milo wspominal ten okres, pomimo ogromu pracy i swiadomosci, ze zapas ich uzupelnien z dnia na dzien sie kurczy. Teraz przyszedl czas, aby dowiedziec sie, czy nowych kompanii i pulkow bedzie mozna uzyc zgodnie z planem, czy aby wszystko nie pojdzie na marne. Odwrocil sie od okna i zaczal przygotowywac sie do ceremonii. Na poczatku miala sie odbyc parada, potem modlitwa najwyzszego kaplana do Boga Wody, nastepnie zas wiele innych uroczystosci. Ksiaze zostal zaproszony na ponad szescdziesiat roznych przyjec. Wybieral sie na piec, pozostale przypadly O'Casey i niektorym z marines. Przypial pas i po raz ostatni rozejrzal sie po komnacie, kiedy uslyszal pukanie do drzwi. -Wejsc - zawolal, chowajac pistolet do kabury. Do srodka zajrzala starszy szeregowy Willis. -Sir, jest tu biskup From. Prosi o chwile rozmowy. Roger skrzywil sie i poprawil przod bluzy. Mial na sobie jeden z kompletow uszytych przez Matsugaego z dianda z Marshadu. Jasny, polyskliwy szafran idealnie pasowal do jego zlotych wlosow i intensywnej opalenizny. -Zaproscie go - powiedzial ksiaze. Kaplan wszedl do srodka i rozejrzal sie po spartansko urzadzonym pokoiku. -Prosze mi wybaczyc to najscie, Wasza Wysokosc - zaczal Rus, usmiechajac sie pokornie. - Zwlaszcza w tak malo waznej sprawie. Sadze, ze ma pan ochote porozmawiac ze Stworca? Roger zamarl. Nie spodziewal sie, ze tym osobnikiem stojacym za Wielkim Planem, ktory nawiaze z nim kontakt, bedzie drugi czy trzeci w hierarchii swiatyni kaplan. -Chcemy z panem pomowic, a nie mamy wiele czasu - ciagnal duchowny. - Moze pan zabrac ze soba dwoch straznikow. Roger myslal intensywnie przez chwile, po czym kiwnal glowa. -Dobrze. Zawolam straznikow i powiem im, o co chodzi. Wyszedl na korytarz i dwoch pilnujacych drzwi marines zobaczylo, jak wyciaga pistolet i sprawdza jego zasilanie. Roger byl pewien, ze go wlasciwie zrozumieli. Schowal bron z powrotem do kabury i spojrzal na zolnierzy. -Idziemy na niespodziewane spotkanie. Tylko ja, was dwoje i kaplan. -Sir, czy nie powinnismy poinformowac o tym kapitana Pahnera? - spytal Georgiadas. -Nie mamy czasu go poinformowac, Spyros. Musimy isc bezzwlocznie. -Tak jest, sir - odparl grenadier. - Chodzmy wiec. -Prowadz, biskupie From - zwrocil sie do kaplana ksiaze. -To moze byc ciekawe - mruknela Willis, kiedy opuscili swoj posterunek i ruszyli za Rogerem. -No - odszepnal Georgiadas, przestawiajac tootsa na komunikacje bezglosowa. - Jak w tej chinskiej klatwie. *** -Roger wlasnie udal sie w nieznanym kierunku z Rus Fromem! - wrzasnal Pahner, z hukiem otwierajac drzwi do pokoju sierzant.-Cholera - zaklela Kosutic, wciagajac pospiesznie bluze. W przeciwienstwie do ksiecia, reszta kompanii musiala nosic znoszone mundury maskujace, ale znalezli czas, by przynajmniej solidnie wziac sie za plamy i rozdarcia. Ich mundury nie wygladaly juz jak poplamione szmaty. -Niedobrze, sir - dodal Julian, wyskakujac z lozka. Plutonowy naciagnal buty i spial je z nogawkami spodni, po czym zlapal karabin i sprawdzil komore. - Idziemy za nim? -Ma jakas obstawe? - spytala ostro Kosutic. Pahner spojrzal na nich wyraznie zaskoczony. Regulamin marines wypowiadal sie jednoznacznie na temat zwiazkow miedzy ludzmi z tego samego lancucha dowodzenia. W opinii kapitana przepisy te byly jak najbardziej uzasadnione, biorac pod uwage, ze marines byli tylko ludzmi i ze chec chronienia ukochanej osoby przed niebezpieczenstwem, czasem nawet kosztem innych, pozostawala niezmienna cecha ludzkiej natury. Kazdy taki zwiazek byl powaznym naruszeniem zasad regulaminu. Jesli dwoje ludzi z tego samego lancucha dowodzenia chcialo sie pobrac albo zostac kochankami, regulamin nie mial nic przeciwko temu... pod warunkiem, ze jedna z tych osob przenosila sie do innej jednostki wojskowej. Na Marduku nie bylo jednak mozliwosci zmiany jednostki, i Pahner poczul wscieklosc na Kosutic za to, ze dopuscila do takiej sytuacji. Starszy sierzant byla jego prawa reka. Jej zadaniem bylo pilnowanie, by nikt nie lamal wojskowych praw, a tymczasem sama ich nie przestrzegala. Poza tym byla o jakies czterdziesci lat starsza od Juliana, chociaz, jak Pahner musial przyznac, zupelnie na tyle nie wygladala. A Julian... Julian byl doswiadczonym zolnierzem, ktory z niejednego pieca jadl chleb. Wiedzial cholernie dobrze, tak samo jak Kosutic, ze oboje mocno przesadzili, i ze to, co zrobili, bedzie dla Armanda Pahnera powaznym problemem. Przez glowe kapitana przeleciala mysl, ze sprawa nie jest jednak taka prosta. Co ludzie maja zrobic ze swoimi emocjami i popedami? Wylaczyc je? Udawac, ze nie istnieja? Regulamin nie przewidywal sytuacji, w ktorej oddzial bylby na tak dlugi czas odciety od cywilizacji i nie mozna bylo zolnierza przeniesc. A gdyby nawet to bylo mozliwe, co kapitan powinien zrobic w tej konkretnej sytuacji? Oczywiscie Kosutic i Julian powinni swiecic przykladem, ale jak mogl wyladowac na nich swoja zlosc, skoro wiedzial, ze wsrod zolnierzy jest o wiele wiecej takich zwiazkow? Chryste, nawet Despreaux i ksiaze! Bog jeden wie, co moze z tego wyniknac. Co Pahner ma zrobic? Kazac im przyzwoicie sie zachowywac? Oskarzyc czlonka Rodziny Cesarskiej o zlamanie regulaminu? Postawic Despreaux przed sadem polowym? Poza tym, pomyslal kapitan, kiedy przeszla mu troche poczatkowa furia, nie zna osoby, ktora bardziej niz Kosutic umialaby rozgraniczyc sprawy lozkowe od sluzbowych. To samo dotyczylo Juliana, chociaz plutonowy byl znany z naginania zasad do swoich potrzeb. Jesli wiec nie mialo to zadnego negatywnego wplywu na wypelnianie przez nich obowiazkow, moze powinien trzymac gebe na klodke i udawac, ze nic nie widzi. -Zdradzisz nam, o czym myslisz, Armand? - zachichotala Kosutic. -Ksiaze ma dwojke straznikow - odparl chlodno Pahner. Po raz pierwszy sierzant zwrocila sie do niego po imieniu przy innym czlonku kompanii. Byl pewien, ze Kosutic chciala go dotknac. Rozwiazanie tego problemu bedzie jednak musialo zaczekac jakies dziesiec standardowych lat, moze troche mniej, postanowil. -Willis i Georgiadas, sir? - spytal Julian, najwyrazniej nieswiadom faktu, ze cos jest nie w porzadku. A moze po prostu skupil sie juz calkowicie na zadaniu. Byl gotow do dzialania i czekal jedynie na rozkaz. -Tak. Zglosil nam to Georgiadas. Rus From byl lacznikiem spisku. -O, rany - Kosutic gwaltownie usiadla na lozku. -Dlatego nie mozemy tam wpasc i strzelac do wszystkiego, co sie rusza - ciagnal kapitan. - Zanim podejmiemy jakiekolwiek decyzje, musimy wiedziec, co sie dzieje. -Trzeba znalezc Eleanore - powiedziala Kosutic. - To jej specjalnosc. Musimy tez przekazywac Rogerowi transmisje przez Spyrosa. -Julian! - rzucil kapitan. -Juz sie za to biore, sir - odparl plutonowy, wlaczajac komunikator helmu. - Kaze skierowac O'Casey na stanowisko dowodzenia. -Do roboty - powiedzial Pahner i wyszedl. Kiedy zamknal juz drzwi, zatrzymal sie i pokrecil glowa. Julian i Kosutic. Boze. Kto by to pomyslal. Rozdzial pietnasty Rus From zaprowadzil ksiecia i jego obstawe do tylnego korytarza w palacu-swiatyni, gdzie za niepozornymi drzwiami znajdowaly sie wykute w skale krete schody. Strome stopnie byly sliskie od skraplajacej sie pary. W miare schodzenia w dol robilo sie coraz zimniej.Schody wydawaly sie ciagnac bez konca, ostatecznie jednak dotarli do ciemnego pomieszczenia, ktore oswietlalo jedynie kilka pochodni. Stamtad kleryk poprowadzil ich tunelem, ktorego koniec znikal pod kurtyna wodospadu. -Musze poprosic, by twoi wojownicy zostawili w tym miejscu swoje helmy - powiedzial. -Moge spytac, dlaczego? - Roger popatrzyl nieufnie na wodospad. - Czy mamy przejsc na druga strone? -Tak - powiedzial From. - Udajemy sie do najswietszej z Tajemnic Boga. Za Kurtyna Boga znajduje sie jego druga postac: Mroczne Lustro zrodel. Musicie zdjac helmy, a potem przejsc przez wodospad. To wylaczy wasze urzadzenia transmisyjne. Jak sadze, sa podatne na uszkodzenia przez wode? -Tak - odpowiedzial Roger, czujac, jak skreca mu sie zoladek. *** -Georgiadas! - warknal Pahner. - Niech ksiaze sie zgodzi. Potem ustawcie helmy na przekaz, bedziemy odbierac sygnaly z waszych tootsow. *** -Sir. - Georgiadas przelknal sline. - Najlepiej byloby zrobic tak, jak mowi kaplan.Roger popatrzyl na helm kaprala. -Dobrze. Georgiadas, Willis, zdejmowac helmy. - Potem spojrzal na swoj nowy mundur i skrzywil sie. - Kostas mnie zabije. *** -Mamy odbior, sir - powiedzial Julian, recznie ustawiajac obraz. - Ale sami nie mozemy wysylac przekazow dzwiekowych.Pahner kiwnal glowa. Tootsy marines nie mogly odbierac transmisji glosu i obrazu. Jedynie toots Rogera mogl zarowno odbierac, jak i wysylac fonie i wizje, ale za to nie mogl korzystac z nadajnikow w helmach marines, glownie z powodu olbrzymiej ilosci zabezpieczen wbudowanych w implanty wszystkich czlonkow Rodziny Cesarskiej. -Mozemy przesylac tekst - powiedzial kapitan. - Odbijac sygnal z helmow do tootsow obstawy, a przez nie do Rogera. To nie jest az taki problem. Mam nadzieje, ze Roger wyjdzie calo z tego spotkania. Na wszelki wypadek reszta waszej druzyny wlasnie odpala pancerze. -Mam nadzieje, ze nie beda potrzebne - powiedziala w zamysleniu O'Casey. - Jesli wyslannikiem jest Rus From, sadze, ze grupa stojaca za tym spiskiem jest jeszcze wieksza i potezniejsza niz myslelismy. Na pewno nie beda chcieli sprowokowac nas do uzycia sily w chwili, kiedy najbardziej potrzebuja jednosci. -Jesli my o tym wiemy, to oni tym bardziej - stwierdzil stanowczo Julian. - Nie zrobia niczego, co mogloby przeszkodzic w przygotowaniach. -Miejmy nadzieje - powiedziala Kosutic, po czym usmiechnela sie. - Ale ja wam cos powiem: partyzanci nie zawsze bywaja rozsadni. *** -Coz, to bylo bardzo odswiezajace.Roger strzasnal krople wody z palcow, wykrecil wlosy i rozejrzal sie, powstrzymujac usmiech na widok kregu zakapturzonych postaci z pochodniami w rekach. Znajdowali sie w jaskini, ktora byla czesciowo dzielem rak Diaspran. Posrodku niej bilo niewielkie zrodelko, otoczone stalagmitami i stalaktytami, polprzejrzysty kamien jasnial stlumionym blaskiem w swietle pochodni. Za zrodelkiem znajdowala sie krawedz suchej obecnie katarakty. Delikatne przebarwienia wskazywaly, ze od czasu do czasu przelewa sie tutaj cos innego niz woda. Miejsce to prawdopodobnie bylo znane bardzo niewielu osobom. -Oto Mroczne Lustro - powiedzial Rus From, podchodzac do zrodla. - Brat Boga Niebios. - Skinal w strone zebranych postaci. - A to mroczne lustro Rady. -Jesli sie nie myle - powiedzial Roger, zerkajac na zakapturzone sylwetki - to znajduje sie tu wieksza czesc Rady. -To nie ma w tej chwili zadnego znaczenia - odparla jedna z postaci. *** -Chal Thai - powiedzial Julian.Rozpoznal ten glos niemal natychmiast. -Cholera. *** -Jestesmy mrocznym lustrem powierzchni - ciagnela zamaskowana postac. - Na powierzchni panuje zgoda, lecz w polmroku pojawiaja sie pytania.-Chcemy zmienic nasze miasto. Chcemy uniezaleznic jego mieszkancow od swiatyni - wyjasnil From. Roger zamrugal oczami. -Ale... przeciez ty jestes kaplanem - wykrztusil. -Tak - odparl kleryk. - Istotnie jestem. Ale przede wszystkim jestem rzemieslnikiem. Artysta. Tworze wlasnymi rekami rzeczy, ktore poruszaja sie i dzialaja. To moje prawdziwe powolanie. Ale by to robic... - Machnal reka z rezygnacja. - By byc stworca w Diasprze, musze byc kaplanem. *** -To Stworca - szepnal Julian.-Wyslijcie wiadomosc Rogerowi - powiedzial Pahner. - Niech sie na nic nie zgadza, ale i nie odrzuca od razu wszystkich propozycji. -Tak jest, sir. *** -Po co mnie tu sprowadziliscie? - spytal Roger.-Uwazamy, ze konieczne sa zmiany - odpowiedziala mu inna zakapturzona postac. - Potega swiatyni stala sie zbyt wielka. Dlawi nas. Moglibysmy byc tak samo poteznym i szanowanym miastem jak Przystan K'Vaerna, ale nasze karki przygina swiatynia. -My nie buntujemy sie przeciw Bogu - odezwal sie kolejny glos. - Uwazamy tylko, ze najwyzszy czas ograniczyc potege swiatyni. -Gessram Kar i Velam Gar. - Julian rozpoznal glosy i wcisnal klawisz "wyslij". -No no, cala gromadka w jednym miejscu - szepnela Kosutic. -Tak - powiedziala Eleanora. - To "kworum rzymskiego Senatu". -Co takiego? - spytal Pahner. -Jednym z argumentow legalnosci zabicia Cezara bylo to, ze spiskowcy, ktorzy wydali na niego wyrok smierci, stanowili "kworum Senatu" - wyjasnila profesor historii. -Aha - odpowiedzial Pahner. - O cholera - dodal po chwili zastanowienia. *** Roger przeczytal kolejna wiadomosc odebrana przez jego tootsa i ledwie powstrzymal sie od usmiechu.-Zgadzam sie z wami - powiedzial ostroznie. - Jestem pewien, ze moj doradca w tego typu sprawach, panna O'Casey, rowniez sie zgadza. -Na pewno - powiedzial From. - Eleanora i ja wiele rozmawialismy o naszej sytuacji politycznej i waszej historii. Uwagi panny O'Casey przekonaly nas, by zorganizowac to spotkanie. Dala nam nadzieje, ze... pomozecie nam. *** Glowa Pahnera obrocila sie w strone naczelniczki swity ksiecia niczym naprowadzana na cel wiezyczka czolgu. Kapitan spojrzal na nia groznie.-Skad moglam wiedziec? - powiedziala i wzruszyla ramionami. -A moze jeszcze dala im pani egzemplarz Machiavellego albo Permustera, skoro juz o tym rozmawialiscie? - warknal marine. *** -Srodki bezpieczenstwa, ktore przedsiewzielismy w drodze tutaj, mialy oczywiscie na celu wyeliminowanie waszych elektronicznych przekaznikow - ciagnal kaplan. - Rozmowy z waszymi marines przekonaly nas, ze sa one wrazliwe na wode.Roger znal juz na tyle mowe ciala Mardukan, ze bez trudu rozpoznal ich zadowolenie z siebie. Zastanawial sie, czy powinien rozwiac ich zludzenia, czy tez pozwolic swoim rozmowcom trwac w rozkosznej niewiedzy. -To wszystko jest bardzo ciekawe. Ale wciaz nie powiedzieliscie, czego od nas chcecie. -Czy to nie jest oczywiste? - odezwal sie z cienia kolejny glos. - Nowa Armia was podziwia. Mieszkancy Diaspry widza w was zeslanych przez Boga zbawcow. Jesli poprzecie pomysl obalenia wladzy swiatyni, cala sprawa odbedzie sie bez rozlewu krwi. I w jednej chwili. *** -Gram Chain - powiedzial zaskoczony Julian.-Niemozliwe! - Kosutic spojrzala nad jego ramieniem na odczyt identyfikacji glosu i pokrecila glowa. - Ale... On nie mogl brac udzialu w spisku od samego poczatku. -Jest nowy i zostal dosyc niechetnie przyjety, jesli sie nie myle - powiedziala Eleanora. - Prosze zwrocic uwage na jego pozycje w grupie i postawe Rusa. Bardzo niechetnie, bardzo. *** -To jest troche bardziej skomplikowane - powiedzial From, zerkajac karcaco na wspolspiskowca. - Gratar jest otaczany wielka czcia, wasza naczelniczka swity nazwalaby go swietym, chociaz my nie uzywamy takiego okreslenia. Musimy jednak go obalic, gdyz jest tak gleboko oddany Bogu, ze wyrzadza miastu wiecej szkod, niz ktorykolwiek z jego dziesieciu poprzednikow.-Dusi nas podatkami na rzecz prowadzenia prac publicznych - powiedzial Gessram Kar. -A najgorszy - wtracil From - jest brak postepu. Swiatynia zawsze byla konserwatywna, a to oznacza smierc myslenia o innowacjach. Ograniczenie sie do Dziel Boga niszczy nasze ambicje. W dzisiejszych czasach nie mozna znalezc mlodych, zdolnych ludzi, ktorzy chcieliby uczyc sie rzemiosla. Zreszta po co mieliby to robic, skoro wiedza, ze beda tylko budowac i naprawiac pompy... i ze wiekszosc tych pomp to awaryjne konstrukcje na wypadek, gdyby zawiodly te, ktore juz mamy? Robic pompy, ktorych nikt nigdy nie uzyje? A przeciez jest jeszcze tyle rzeczy do poznania! Te malenkie przekazniki, ktore znalezlismy w komnacie Gessrama. Bron, ktora walczycie. Proste urzadzenia, ktore opisal mi kapitan Pahner. Przed nami caly swiat, krynica wiedzy, ktora czeka tylko, by z niej pic! A co my robimy? Pompy! *** -To musi byc strasznie frustrujace - powiedziala Kosutic.-Najwyrazniej - pokiwal glowa Pahner. -Cos mi sie wydaje, ze ten szumowiniak jest jak Taketi albo da Vinci, ktory... ugrzazl przy naprawianiu pomp. *** -Nie zapominajmy takze o sprawach bezpieczenstwa - powiedziala kolejna postac. - Gdyby nie wy, nie udaloby sie wzmocnic Strazy Boga Robotnikami Boga. Teraz, kiedy padly miasta Polnocy, mozemy spodziewac sie kolejnych najazdow barbarzyncow. Bez was juz przegralibysmy z Wesparami. Jesli nic sie nie zmieni, ich kolejna fala bedzie oznaczac koniec naszego miasta. *** -Bogess - powiedzial smutno Pahner. - Poznalem go po glosie.-To dopiero - zauwazyla O'Casey. - Jedyna wazna osobistoscia, ktorej tam nie ma, jest Soi Ta. -Albo do tej pory jeszcze nic nie powiedzial, albo rzeczywiscie nie nalezy do spisku z powodu swojej stosunkowo niskiej pozycji spolecznej - odparl Pahner. - Zreszta to bez znaczenia. Gdyby nie szacunek, jakim cieszy sie Gratar, juz wykonaliby pierwszy ruch. Niech to szlag trafi. -Chca wykorzystac fakt, ze my cieszymy sie jeszcze wiekszym powazaniem. Co robimy? -W normalnych okolicznosciach powiedzialbym im, zeby poczekali do naszego wyjazdu. -Jesli teraz wywolaja wojne domowa - wtracil Julian - bedziemy mieli powazny problem: czyja strone wybrac. -Zachowajcie swoje madrosci dla siebie, Julian! - warknela Kosutic, po czym gwaltownie odetchnela i powiedziala ze skrucha. - Przepraszam, plutonowy. -Nie ma sprawy, pani sierzant. -Tak - powiedzial Pahner. - W kazdych innych okolicznosciach bylibysmy przeciw, ale... -Ale nie wiemy, czy Gratar poprze walke z Bomanami - zauwazyla Kosutic. - Nie wiemy tez, czy popra ja spiskowcy. Skoro jednym z nich jest Chain... -Musimy to wyjasnic - powiedzial Pahner, ale Rogerowi znudzilo sie juz czekanie na wiadomosci od nich. *** -Rus Fromie i wy pozostali - powiedzial ksiaze, przygladzajac wlosy. - Nie przybylismy tu po to, by naprawiac zlo tego swiata, by walczyc z Kranolta czy zapobiec zamachowi stanu w Q'Nkok. Nie jestesmy tu po to, by ustanawiac rzady w Marshadzie. A zwlaszcza nie przybylismy tutaj, by mieszac sie w wewnetrzna polityke Diaspry.Po prostu probujemy wrocic do domu. A szczerze mowiac, przewrot tuz przed rozstrzygajaca bitwa z zewnetrznym wrogiem zupelnie nam nie pasuje. -Gratar nie popiera walki z Bomanami - powiedziala postac, ktora komputer zidentyfikowal jako Bogessa. -Stojacy tu Grath tez nie! - warknal ksiaze. - Co? Sadziles, ze nie rozpoznam jego glosu, Bogess? Zapadla cisza. Po chwili general odrzucil z glowy kaptur. -Wszystkie wasze ludzkie glosy wszystkie brzmia dla nas tak samo. Myslelismy, ze nie rozpoznacie naszych glosow. -Nie pozwolmy mu mowic! - zapiszczal wsciekle Chain. - Za bardzo sie odkrylismy. -A co mamy zrobic, glupcze? - zasmial sie wojownik. - Zabic go? Widziales ich bron w akcji? -Nie radzilbym probowac - powiedzial nie pytany Willis. - Naprawde, nie radzilbym. -Tak, to prawda - powiedzial From. - Odkrylismy sie. Mamy jednak nadzieje, ze zgodzicie sie nas poprzec. -Dopoki nie skonczy sie bitwa, niczego nie zrobimy - powiedzial Roger. -Ale my musimy - rzekl Bogess. - Inne miasta patrza na nas chciwym okiem. Kiedy atak Bomanow nas oslabi, na pewno beda chcialy to wykorzystac. -Tak - zgodzil sie ksiaze. - Ale dopiero po bitwie. A moze dadza wam spokoj. Jesli pokonacie Bomanow - co jest mozliwe pod warunkiem, ze nie wywolacie tej przekletej wojny domowej - da im to wiele do myslenia. -I wszystko zostanie po staremu - powiedzial Gessram Kar, wciaz ukryty pod kapturem. -Nie mowiac juz o tym, ze ci z nas, ktorzy chca zmian, beda mogli bardzo szybko spotkac sie z Bogiem - dodal From... -Panowie - powiedzial Roger. - Moge powiedziec tylko jedno: zajmijmy sie bitwa. Dopoki nie uporamy sie z zagrozeniem ze strony Bomanow, wojna domowa nie wchodzi w gre. -A co bedzie, jesli Gratar zdecyduje, ze nie bedziemy z nimi walczyc? - spytal Bogess. - Co wtedy? Jak sam zauwazyles, ksiaze, Bomani beda wisiec nam u szyi do konca swiata. -Och, nie az tak dlugo - zachichotal Roger. - Tylko dopoki nie ograbia was i wszystkiego nie zniszcza. -Wiec co bedzie, jesli Gratar postanowi ich przekupic? - spytal Kar. -Wtedy... zobaczymy. Mozemy przedrzec sie do Przystani K'Vaerna jednym szybkim uderzeniem. Moze wcale nie bedziemy musieli walczyc z Bomanami. Decyzje Gratara poznamy juz niedlugo - dodal, wysylajac impuls myslowy do tootsa. - Jesli sie nie pospieszymy, wszyscy spoznimy sie na jego przemowienie. -Jesli powie "nie" - zasyczal Chain - miejmy nadzieje, ze Bomani przynajmniej dadza nam czas na ucieczke! *** -Kapitanie Pahner - powiedzial szeregowy Kraft, stajac w drzwiach pokoju. - Zespol St. Johna (J.) probuje pana zlapac, sir. Wyglada na to, ze Bomani sie ruszyli. Rozdzial szesnasty -Co tam macie, Despreaux?Ceremonia Osuszania wlasnie miala sie rozpoczac, a prawie wszyscy liczacy sie uczestnicy spozniali sie. Farmer pokrecil glowa, zastanawiajac sie, co pomysli Gratar, kiedy polowa jego Rady i wszyscy ludzcy doradcy zaczna nadbiegac zdyszani z roznych stron. -Panie kapitanie, mamy fure klopotow - odparla plutonowy przez komunikator. - Wyslalam Bebiego i Kiletiego, zeby obejrzeli oboz Bomanow. Ledwie znalezli sie na pozycjach i nawet nie zdazyli porzadnie sie zamaskowac, a juz barbarzyncy zaczeli wysypywac sie ze swoich obozow na wzgorzach. -Kazcie im sie wycofac - warknal Pahner. Grupa dowodzenia wlasnie zblizala sie do dziedzinca, na ktorym trwala audiencja. Zza zbitej masy Mardukan slychac bylo zaspiewy ceremonii otwierajacej. Jeszcze nie wszystko wymknelo sie spod kontroli. Jesli Gratar zdecyduje sie walczyc z Bomanami, pomyslal kapitan, trzeba bedzie dzialac naprawde szybko. -Kazalam, ale oni utkneli. Zainstalowali sie na niewielkiej przeleczy, przez ktora przechodza teraz barbarzyncy. Ida prosto na Bebiego i Kiletiego, obaj twierdza, ze jesli sie porusza, zdradza swoja pozycje. Utkneli na dobre, sir. -Zrozumialem. - Kapitan wiedzial, ze jesli marines sa choc troche zamaskowani, bedzie lepiej, zeby sie nie ruszali. - Co z wami? -My nie siedzimy na trasie ich marszu do Diaspry, sir - odparla plutonowy. - W tej chwili wyglada na to, ze nas omina. Jesli nie, coz, wtedy zobaczymy. -Jasne - powiedzial Pahner. Marines zaczeli przepychac sie przez tlum Mardukan. - Ocencie tempo marszu i liczebnosc wroga, potem sie zameldujcie. -Tak jest, sir - powiedziala dowodczyni patrolu. - Ale juz teraz moge powiedziec, ze jest ich od cholery. *** -Od cholery ich - szepnal starszy szeregowy Kileti.-Wiem, Chio - odszepnal Bebi. - Zamknij sie. Barbarzyncy maszerowali bez zadnego widocznego porzadku, bezladna masa. Najstarszego mezczyzne i paru mlodszych otaczala gromadka kobiet i dzieci. Widac tez bylo grupy skladajace sie z samych mezczyzn i samych mlodych kobiet. Caly swoj dobytek niesli na plecach. Mezczyzni dzwigali wielkie toboly z dobrami osobistymi i lupami z podbojow, kobiety zas niosly dzieci i male tobolki. Bomani uzywali niewielu jucznych zwierzat, szlo z nimi zaledwie kilka niezbyt licznych stad civan i turom. Zwiadowcy marines mieli na sobie nie tylko zuzyte mundury kamuflujace, ale tez starozytny wynalazek zwany siatka maskujaca, do ktorej poprzywiazywano paski materialu. Miejscowa tkanina uzywana do wyrobu workow okazala sie do tego celu idealna, tym bardziej ze zwiadowcy nie mieli przy sobie ani projektorow pancerzy bojowych, ktore czynilyby ich niewidzialnymi, ani zbroi... a ponadto siatka nie wymagala zasilania z akumulatora. *** Pahner skinal glowa Rogerowi, kiedy ten po cichu ustawil sie za nim. Ksiaze zdazyl pobiec do swojego pokoju i zmienic szafranowy stroj na czarny. Pahner mial nadzieje, ze ten kolor nie przyniesie im pecha.-Mamy problem - szepnal. -Julian juz mi powiedzial - odparl Roger, oddychajac ciezko. - Co, do cholery, zrobimy, Armand? Przeciez nie mozemy sami walczyc z Bomanami. -Zrobimy to, co bedziemy musieli, Wasza Wysokosc - odparl beznamietnie marine. - Jesli bedziemy musieli walczyc z Bomanami, majac po swojej stronie tylko ludzi Rastara, zrobimy to. I wygramy. -Jak? - spytal Roger glosem pozbawionym nadziei. -Wygramy, poniewaz jesli nawet nam sie to nie uda, ten swiat przestanie dla nas istniec, a to tez pewnego rodzaju zwyciestwo - powiedzial kapitan ze smutnym usmiechem. -Odejsc w blasku chwaly? To nie w pana stylu, kapitanie. -A jaki mamy wybor? Wasza Wysokosc, dostarczymy pana do domu... albo umrzemy. Jesli Gratar postanowi nie walczyc, nie bedzie innego wyjscia. -Mozemy sprobowac poprzec spisek - powiedzial Roger. -Eleanora i ja rozmawialismy juz o tym - odparl Pahner. - Jesli spiskowcy zaczna, przewrot zaraz po tym, jak Gratar wezwie ich do zaplacenia Bomanom daniny, bedzie to wygladalo tak, jakby jedynym powodem rebelii byla chec unikniecia przez kupcow ponoszenia wydatkow. -No tak. O tym nie pomyslalem. -Ja tez nie, dopoki nie powiedziala mi o tym Eleanora - usmiechnal sie kapitan. - Bedzie to sprawialo wrazenie, ze buntownicy chca bronic bogatych kupcow kosztem biednych zolnierzy. Jesli Gratar sam tego nie wymysli, jestem pewien, ze ktos - moze Chain - mu podpowie. -A to moze zupelnie rozlozyc przewrot. Najwieksza jednostka wojskowa bedzie po stronie Gratara, nie mowiac juz o przewadze moralnej. -"Bog trzyma strone tych, ktorzy maja wiecej armat" - zgodzil sie Pahner. - Chociaz oczywiscie w tym przypadku to kwestia dyskusji, kto ma ich wiecej. Trzymam w pogotowiu caly pluton. Julian i reszta jego druzyny odpalili juz zbroje i czekaja, kiedy tylko dam znak. -A wiec chce ich pan poprzec? - Roger spojrzal na kapitana z ukosa. -Jesli alternatywa jest stawienie czola Bomanom na wlasna reke, oczywiscie, ze tak! Sadzi pan, ze oszalalem? Jesli Gratar powie "nie", jest to nasza jedyna szansa... nawet, jesli sie nie uda. Roger skrzywil sie. Wlasna smierc byl gotow przyjac ze spokojem, ale nie mogl sie pogodzic z ciaglymi stratami ponoszonymi przez jego marines. Kiedy zaczynali te dluga podroz, zolnierze byli dla niego jedynie pozbawionymi twarzy automatami, teraz kazdy czlonek zdziesiatkowanej kompanii byl zywym czlowiekiem, a jego strata przejmowala ksiecia bolem. Nawet teraz, rozmawiajac z Pahnerem, Roger martwil sie o dwoch marines z patrolu zwiadu, ktorych zaskoczyli maszerujacy Bomani. Martwil sie o nich przez caly czas trwania nieslychanie dlugiej Ceremonii Osuszania - rozdzielania zboz i blogoslawienia pol. *** Dzieki kryjowce na uboczu i siatkom maskujacym dwaj przycupnieci marines pozostawali niewidoczni dla mijajacej ich fali barbarzyncow. A fala ta nie ustawala az do poznego popoludnia. Przechodzace grupy kilkakrotnie odpoczywaly w cieniu kepy krzakow, w ktorych ukryli sie ludzie.Ich helmy automatycznie wybieraly cele znajdujace sie w zasiegu wzroku i sluchu i na tej podstawie szacowaly liczebnosc wroga. Procesory mialy troche trudnosci z odroznieniem kobiet od mezczyzn-wojownikow, jednak nawet najskromniejszy szacunek byl przytlaczajacy. -Ponad dwanascie tysiecy wojownikow - szepnal dowodca patrolu, krecac glowa. Mikrofon na jego szyi wychwycil szept i przekazal drugiemu zolnierzowi. Fala zaczynala sie przerzedzac, wydeptanym przez armie szlakiem szli teraz maruderzy. Byly to przede wszystkim starsze kobiety i ranni, a takze troche mlodych sierot, ktorych nie przygarnely inne plemiona. -Co za posrane spoleczenstwo - szepnal Bebi. - Spojrzcie tylko na tych biedakow. -To nie jest takie niezwykle - powiedzial przez radio St. John (J.) z glownego obozu. - Przed wlaczeniem do Imperium na Vattaha istniala tradycja pozbywania sie starych ludzi. Kiedy tylko ktos przestawal byc przydatny dla spolecznosci, zwyczaj nakazywal mu odejsc. W rzeczywistosci ci ludzie wloczyli sie dookola obozu, dopoki nie umarli z glodu i zimna. -To barbarzynstwo. -Dlatego mowi sie na nich "dzikusy", Bebi - powiedzial St. John (J.). - Ludzie tacy jak na przyklad Swieci uwazaja, ze tym barbarzynskim plemion swietnie sie zyje. Przynajmniej dopoki nie zobacza, jak naprawde wyglada ich zycie. A dla tych ludzi to po prostu pieklo. Na laczach zapadla cisza. Po chwili St. John (J.) gleboko odetchnal. -Czas zlozyc meldunek. Przynajmniej dwanascie-pietnascie tysiecy. Powtorka z Voitan. -Ale tym razem dochodzi tlum biednych ofiar losu - powiedzial kapral, patrzac na zabiedzonego Mardukanina z jednym ramieniem, ktory usiadl ciezko na ziemi obok nich. Rozowe blizny wskazywaly, ze jeszcze niedawno byl wojownikiem. -To wszystko sa ofiary losu, Bebi - powiedzial dowodca. - Tylko ze niektorzy z nich maja jeszcze gorzej niz inni. *** Gratar zakonczyl ostatni rytual blogoslawienia jeczmyzu i wszedl na podwyzszenie przed oltarzem i szumiacymi fontannami. Stal tam w milczeniu, z pochylona glowa, a tlum cierpliwie czekal na jego przemowienie.Dla Rogera byla to dziwna chwila. Czul sie tak, jakby stal na skraju urwiska, podtrzymywany przez silny wicher wiejacy z otchlani. Kiedy wiatr ustanie, Roger spadnie. Nie wie, czy na dnie urwiska czeka go smierc, czy ocalenie. Jego przyszlosc zalezy od slow, ktore za chwile padna. W koncu krol-kaplan przerwal swoje rozmyslania i popatrzyl na zebrany tlum. Podniosl ramiona, jakby nakazywal jeszcze wieksza cisze, i przemowil. -Jestesmy Ludem Wody. Lud Wody jest starszy niz pamiec. Kiedy pierwsi odkrywcy przybyli na Wzgorza Nashtor, Lud Wody juz tu byl. Pamietamy. -Pamietamy - powtorzyli chorem zebrani kaplani. -Pamietamy Imperium Auteanskie. Pamietamy, jak pyszni i pewni swojej potegi Auteanie odrzucili nakazy Boga i rozsiewali wszedzie swoje uprawy, budowali drogi i rownali gory. Tamowali rzeki i spinali mostami ich brzegi. -Pamietamy, jak po dlugim okresie suszy, ktory pozwolil im rozkwitnac, nastapily wieczne deszcze i Auteanie upadli, powaleni Gniewem Bozym. Ich miasta i pola zostaly zalane, drogi rozmyte, a ich fortece zapadly sie w bloto. Wtedy z polnocy nadjechali barbarzyncy, podbili Imperium i zalozyli wlasne miasta tam, gdzie niegdys rzadzili dumni Auteanie. -Tak narodzil sie Zwiazek Polnocy. Pamietamy. -Pamietamy - powtorzyl w skupieniu tlum. -Pamietamy, jak Przystan K'Vaerna byla niczym wiecej, jak ubogim schronieniem dla rybakow z odleglych portow. Skalistym, dzikim miejscem, w ktorym chronili sie przed sztormami... az jeden z nich, zwany K'Vaern, rozbil tam swoja lodz i zmuszony brakiem srodkow do zycia zaczal pobierac oplate od tych, ktorzy chcieli zacumowac przy jego wraku i wyjsc na brzeg. Z czasem zbudowal dok. Potem karczme. Potem miasto. Pamietamy. -Pamietamy. -Lud Wody wszystko pamieta. Pamietamy zalozenie Sindi i nadejscie Autean z polnocy, powstanie Ran Tai i wojny na poludniu. Lud Wody widzial to wszystko i pamieta. Chwalimy naszego Boga i glosimy wszystkim jego nauki. -Teraz nadeszli Bomani i zagrazaja nam, tak jak to sie juz zdarzalo w naszych dlugich dziejach. Najpierw mlodzi Auteanie. Potem Sartanie, straszliwi jezdzcy na civan, ktorzy z czasem stali sie Vasinami ze Zwiazku Polnocy. A teraz Bomani. -Auteanie nigdy nas nie zaatakowali. Odkryli cywilizacje, ktorej nigdy wczesniej nie widzieli, i z czasem zalozyli wlasne miasta, a nami zaczeli pogardzac. My jednak przetrwalismy dzieki szczerej wierze w naszego Boga, a oni upadli. -Wrzeszczace hordy Sartan przybyly z polnocy, dosiadajac swych strasznych civon i walczac dlugimi wloczniami. Odpieralismy ich, az wrocili na polnoc, by zalozyc tam wlasne miasta. Oni tez z czasem zaczeli nami pogardzac i zapomnieli o Bogu, sciagajac na siebie wieczna hanbe. -Wieczna hanbe - zagrzmial tlum. -Teraz nadeszli Bomani. Wielu mowi, ze powinnismy zebrac Robotnikow Boga, ktorzy stali sie Wojownikami Boga, i stawic im czola w bitwie. Ze powinnismy odepchnac ich na pustkowia polnocy nasza potega, wiedza i wiara w Boga. -Inni mowia, ze powinnismy skierowac Robotnikow Boga do odbudowy Dziel Boga, zeby nasz Bog nie odwrocil sie od nas i nie zwrocil przeciwko nam swojego Wiecznego Gniewu, ktory zniszczyl Autee. Ze powinnismy zaplacic Bomanom, czerpiac ze skarbow zgromadzonych w swiatyni i z dodatkowych podatkow nalozonych na kupcow. Ze Bomani odejda bez walki, jesli damy im zloto. -Oto nasz dylemat. Czy mamy byc ludem Wojownikow Boga, ktorzy ruszaja do walki z wrogiem, podczas gdy Dziela Boga niszczeja? Czy ludem Robotnikow Boga, tworzacych i utrzymujacych Jego Dziela, podczas gdy wrog grozi nam zniszczeniem wszystkiego, co dla nas najswietsze? -Jakakolwiek podejme decyzje, zapanuje trwoga i lament. Jesli postanowie zaplacic danine, czekaja nas nie zasiane pola i glod. Nie wiadomo takze, czy uchroni nas to przed zniszczeniem wszystkiego, co dla nas drogie. Ale walka z Bomanami oznacza rozlew krwi. Wielu synow padnie w bitwie, a nas czeka rozpacz i zal. Mozemy poniesc kleske, a wtedy wszystko przepadnie na wieki. *** -Jesli sie nie zdecyduje, my i tak ruszamy - powiedzial Julian, stukajac palcami w lezacy na kolanach helm.-Ty przynajmniej nie mozesz narzekac - powiedzial Cathcart. - Masz, kurwa, pojecie, jak w tym gownie jest goraco, kiedy nie dziala? -I na dodatek nie mozna korzystac z pieprzonej kanalizacji! - warknela Pentzikis. - Chce mi sie lac jak flar-ta. -Trzeba bylo isc, zanim zes wlazla do srodka - powiedzial Poertena. Mechanik nerwowo obracal w rekach woreczki z kondensatorami, czekajac, az Pahner wyda rozkaz otworzenia ich. Woreczki chronily ich zawartosc przed niszczycielska wilgocia Marduka. Bez nich tylko cztery pancerze - te, ktore mialy kondensatory starego typu - byly na chodzie. Jesli trzeba bedzie je zainstalowac, moga dzialac najwyzej kilka tygodni. Z cala pewnoscia nie wytrzymaja na tyle dlugo, by zdazyli odbic port z rak Swietych. -Jesli bedziemy musieli ruszyc pancerze, bedzie niezle lanie - dodal ponuro. -A ja zabije tego starego pierdziela, jesli zaraz nie skonczy gadac - warknal Julian. *** -Jest jeszcze trzecie wyjscie - podjal Gratar. - Moglibysmy wyslac do Bomanow poselstwo z darami. Nie tak bogatymi, jak by chcieli, i w asyscie Wojownikow Boga. Moglibysmy sprobowac kupic pokoj za mniejsza cene, pokazujac im potege naszej armii i moc naszego Boga.-To jednak po jakims czasie zmusiloby nas znowu do rozwazenia, czy utrzymywac Robotnikow i miec nadzieje na pokoj, czy zaakceptowac grozbe wojny. -Bog mowi nam wiele rzeczy o otaczajacym nas swiecie. Uczy nas, ze wszystko sie zmienia, nawet jesli wydaje sie byc niezmienne. A przede wszystkim nasz Bog uczy nas, ze kiedy stajemy przed wyzwaniem, musimy mu sprostac, niezaleznie od tego, jaka bylaby tego cena. Bog wzywa nas, swoj lud, by budowac Dziela mogace powstrzymac jego gniew, i tak zawsze czynilismy. Dzisiaj zbudowalismy nowe Dzielo, nazwane Armia Boga... Rozdzial siedemnasty Roger zatrzymal Patty i skinal glowa Pahnerowi i generalowi Bogessowi.Obaj dowodcy stali na wysokim kopcu i obserwowali przygotowania do bitwy. Poniewaz Mardukanie przez cale swoje zycie kopali rowy i sypali tamy, budowa fortyfikacji nie sprawiala im zadnych trudnosci. Wojownik Boga jest najszczesliwszy, kiedy ma w swoich czterech rekach lopate. Kiedy wybrano pole bitwy - plytka doline na skraju rozleglych pol uprawnych - rozpoczely sie prace. Nowa Armia zbudowala centralny bastion dla oddzialu szybkiego reagowania marines i czesci jezdzcow civan, potem zas Wojownicy Boga zabrali sie za fortyfikowanie wlasnych linii. Przed regimentami pikinierow wkopano w ziemie rzedy zaostrzonych, pochylonych do przodu pali. Mierzyly one od jednego do dwoch metrow wysokosci i sterczaly przed pozycjami diaspranskich oddzialow niczym gesty las. Za regimentami pikinierow czekaly czworoboki jezdzcow Polnocy na civan. Pale wkopano na tyle rzadko, by mogly miedzy nimi przecisnac sie wierzchowce. W regularnych przerwach w zaporze z pali ustawiono pikinierow i uzbrojone w tarcze i asagaje oddzialy Gwardii Boga. Z jednej strony umocnienia konczyly sie na szerokim kanale, z drugiej dochodzily do lasu. Bomani mogli probowac zajsc Diaspran z flanki, ale bylo to malo prawdopodobne. Grunt byl tam nierowny, zarosla geste, a Wesparowie nie slyneli z wyrafinowanych manewrow na polu bitwy. Kazda proba uderzenia na pozycje Diaspran z boku bylaby doskonale widoczna, a marines i jazda mogla barbarzyncow bez trudu powstrzymac. -Wyglada niezle - powiedzial Roger, czekajac, az Pieszczura zeslizgnie sie z grzbietu jego flar-ta. Chociaz ksiaze poczynil spore postepy w ujezdzaniu civan, wolal jezdzic na Patty, z ktora wypracowal juz zasady wspolpracy, i nie zamierzal tego zmieniac. Poza tym zaden civan nie znioslby, aby jechal na nim pies-jaszczur. Ulubienica ksiecia, ktora wyrosla na prawdziwego olbrzyma, wszedzie mu towarzyszyla. Byla wyjatkowo bezczelna, wlasnie teraz podeszla do Bogessa i wziela od niego jakis kasek jak cos, co jej sie nalezy. -Mogloby byc lepiej - powiedzial Pahner. - Wolalbym miec troche wiecej broni razacej, ale nawet gdybysmy mieli wiecej arkebuzow... Wskazal siapiacy deszcz. Hompag minelo, ale sucha pora na Marduku wcale nie oznaczala tego, do czego przywykli na Ziemi. -Jesli Bomani sa sprytni - ciagnal marine - beda stac w miejscu i obrzucac nas swoimi przekletymi toporkami. -Mamy oszczepy - zauwazyl Roger, obserwujac Pieszczure. Skonczyla jesc to, co dostala od Bogessa, oblizala sie i wskoczyla z powrotem na flar-ta, ktore prychnelo z obrzydzeniem. -Tak - powiedzial Bogess, w zamysleniu wycierajac palce w zbroje. - Ale tylko jeden czy dwa na zolnierza. Kazdy Bomanin ma kilka toporkow. -To nic nie szkodzi - upieral sie ksiaze. - Pikinierzy maja tarcze, a jesli Bomani rzeczywiscie beda stali w miejscu, skierujemy na nich ogien naszych plazmowek. -Niektore kompanie moglyby byc lepiej wyszkolone - westchnal Pahner. -Jezu, Armand - zasmial sie Roger. - Marudzilby pan nawet wtedy, gdyby pana powiesili na zlotej linie! -Ale tylko wtedy, gdyby byla zle zawiazana - odparl kapitan z lekkim usmiechem. - Powaznie, Roger. Bomani maja przewage liczebna trzech do jednego, i Diaspranie o tym wiedza. To robi na nich wrazenie, zwlaszcza ze juz od malego dziecka matki strasza ich Bomanami. Musimy pamietac o tym zakorzenionym w nich leku. -Coz - powiedzial Roger, ruszajac w strone pierwszej linii - po to wlasnie, jak pan mowi, jest dowodztwo. *** -Kiedy rusza, kapralu? - spytal Bail Crom.Krindi Fain staral sie sprawiac wrazenie spokojnego, jednak ukradkiem wytarl dlon. Nie byloby dobrze, gdyby zolnierze zobaczyli, ze ze strachu rece pokrywaja mu sie sluzem. Pikinierzy stojacy w pierwszym szeregu byli tu juz od switu. Do poznej nocy szykowali umocnienia, a po krotkim odpoczynku wstali na skromne sniadanie. Stresy, niewyspanie i zmeczenie po przemarszu na pole bitwy i okopywaniu sie spowodowaly, ze cala Nowa Armia funkcjonowala jakby w permanentnym polsnie. -Gdybym to wiedzial, siedzialbym na gorze, no nie? - warknal. W lezacym tuz za wzgorzami obozie Bomanow od samego switu bily bebny. Byl juz pozny poranek, a wrog nadal zwlekal z ukazaniem sie, co niepokoilo diaspranskiego kaprala bardziej, niz byl gotow to przyznac. -Ja tylko jestem ciekaw - powiedzial przepraszajaco Crom. Zazwyczaj pewny siebie szeregowy dzisiejszego poranka wygladal zalosnie. -Nie martw sie tym, Bail - odparl nieco spokojniej Fain. - Niewazne, kiedy przyjda. I tak damy sobie rade. -Podobno jest ich piecdziesiat tysiecy - powiedzial Poi. - A kazdy ma piec hastongow wzrostu. -To zwykle bzdury, Erkum - oznajmil stanowczo Fain. - Nie sluchaj plotek, nigdy nie sa prawdziwe. -A ilu ich jest? - spytal Crom. -Bail, przestan mnie wypytywac. Skad, u diabla, mam to wiedziec? -Ja tylko jestem ciekaw - powtorzyl szeregowy. W tym samym momencie loskot bebnow w obozie wroga wzmogl sie. -I chyba za chwile sie dowiesz - odpowiedzial mu Fain. -Calkiem interesujacy szyk - zauwazyl Pahner, wlaczajac powiekszenie w swoim wizjerze. Bomanska horda liczyla co najmniej pietnascie tysiecy wojownikow, ale jej front nie byl tak szeroki jak mniejszej armii Diaspry. Kapitan najchetniej przeprowadzilby niszczycielskie uderzenie z flanki, gdyby dysponowal odpowiednimi oddzialami. Barbarzyncy przelewali sie przez gran niczym bezkresny lodowiec, widac bylo, ze Nowa Armia jest wielokrotnie mniej liczna. Kapitan przez kilka chwil patrzyl na nadciagajace szeregi, po czym wlaczyl komunikator. -W porzadku, marines. Teraz macie okazje zapracowac na wasz zold. Niech tylko szumowiniaki wytrzymaja. -Ich jest milion! - zawyl Poi i zaczal sie wycofywac. -Poi! - wrzasnal dowodca druzyny. - Bacznosc! -Nie ma miliona! A gdyby nawet tak bylo, to nie ma zadnego znaczenia. Musza przejsc przez twoja pike, moja i Baila! Stac i przygotowac sie do starcia! Jeden z szeregowcow stojacych przed Bail Gromem zaczal sie wycofywac, ale znieruchomial, kiedy poprzez loskot bebnow uslyszal spokojny glos: -Sheel Tar, jesli natychmiast nie wrocisz na linie, zastrzele cie. - Byla to starszy kapral Briana Kane, jej smiertelny spokoj byl o wiele bardziej przerazajacy niz wsciekly krzyk. Szeregowy zawahal sie. Mimo coraz glosniejszych wrzaskow nadchodzacych Bomanow, huku ich bebnow i odglosu tysiecy stop, wyraznie uslyszal klikniecie przeladowywanego srutowca. Sheel Tar odwrocil sie wiec z powrotem w strone nadciagajacego wroga, ale Fain widzial, ze trzesie sie ze strachu. Masa zblizajacych sie barbarzyncow byla przerazajaca. Wydawalo sie, ze nic nie moze powstrzymac tej nadchodzacej fali wscieklosci. *** Kapitan Pahner byl przyzwyczajony jako marine do smiertelnych, stojacych na wysokim poziomie technicznym wojen, ktore Imperium prowadzilo ze swoimi wrogami. Przed przybyciem na Marduk nie mial jednak zadnego doswiadczenia w kierowaniu prymitywna walka na stalowe ostrza i wlocznie i brutalna sile fizyczna. Mimo to wiedzial dokladnie, co ma teraz robic. Pewien starozytny general powiedzial, ze w czasie bitwy naczelny wodz ma do wykonania tylko jedno zadanie - wygladac spokojnie i niewzruszenie jak glaz. Inne, byc moze mniej eleganckie, ale rownie prawdziwe, powiedzenie glosilo: "Nie okaz, ze sie pocisz". Oba sprowadzaly sie do jednego - gdyby Pahner choc westchnal ze zdenerwowania, zolnierze natychmiast by sie o tym dowiedzieli, a diaspranskie szeregi rozpierzchly.Nie zamierzal wiec okazywac zdziwienia przewaga liczebna Bomanow. Nawet przy zastosowaniu taktyki falangi i muru tarcz oraz dodatkowej oslony wkopanych pali, szanse zwyciestwa byly rownie duze jak szanse poniesienia kleski. Jak w przypadku kazdego starcia, wszystko zalezalo od jednego, najwazniejszego: od odwagi. *** Roger siedzial na Patty ze sztucerem wspartym na kolanie i patrzyl na nadciagajacych barbarzyncow. Wiedzial rownie dobrze jak kapitan, ze powinien zachowac kamienny spokoj, ale nie potrafil. Byl za bardzo wsciekly.Mial dosc bezustannej walki, dosc strachu i grozy. Dosc stawiania czola kolejnym hordom barbarzyncow, ktorzy staraja sie przeszkodzic mu w powrocie do domu. A najbardziej ze wszystkiego mial dosc patrzenia, jak marines, ktorzy stali sie bliskimi mu ludzmi, jeden po drugim gina. Najchetniej odciagnalby Bomanow na strone i powiedzial im: "Sluchajcie, chcemy tylko wrocic na Ziemie, wiec jesli zostawicie nas, do cholery, w spokoju, my tez nie bedziemy wam przeszkadzac!" Ale nie mogl. Wszystko, co mogl zrobic on i jego marines, to pozabijac ich. W takich chwilach jak ta czul wielka, bezgraniczna furie, ktora wydawala sie obejmowac plomieniem caly swiat. Powodem byl fakt, ze gdzies tam daleko byla Despreaux. Wiekszosc marines byla w miare bezpieczna. Stali na tylach formacji jako dowodcy i w razie przelamania przez barbarzyncow linii obrony mieli spore szanse ucieczki. Nimashet byla ze swoimi ludzmi z dala od niego, odcieta, bez mozliwosci ucieczki. Mogla tylko schowac sie i czekac na rozkazy. Roger pragnal - tak bardzo, ze niemal tracil zmysly - moc zajac jej miejsce. Po tym, co zaszlo w Ran Tai, zrozumial, ze kocha te kobiete do szalenstwa. Nie wiedzial tylko, czy dlatego, ze przez ostatnie kilka miesiecy tak wiele razem przeszli, czy po prostu bylo im to pisane niezaleznie od okolicznosci. Teraz liczylo sie tylko to, zeby zabic kazde bomanskie scierwo, ktore chcialoby wyciagnac swoje smierdzace lapy w strone jego ukochanej. Wystraszeni pikinierzy obejrzeli sie za siebie, by dodac sobie otuchy widokiem dowodcow. Jednak jedno spojrzenie na ksiecia Rogera Ramiusa Sergeia Alexandra Chianga MacClintocka wystarczylo, by natychmiast z powrotem odwrocili sie twarza w strone wroga, bo nawet furia Bomanow wydawala sie mniej przerazajaca, niz wyraz twarzy ich wlasnego wodza. *** -Nie zwracajcie na nas uwagi! - krzyknal Honal do zdenerwowanych Diaspran, zaciskajacych dlonie na pikach i co chwila ogladajacych sie teraz na niego. - My tu jestesmy tylko obserwatorami! Cieszymy sie, ze wy tez tu jestescie... i bardzo nam zalezy, zebyscie pozostali na waszych miejscach.Stu pancernych jezdzcow stojacych za nim zaczelo ryczec ze smiechu, a wystraszeni Mardukanie znowu zwrocili twarze w strone nadciagajacej nawalnicy. Bogess patrzyl na przygotowana do bitwy armie i rozmyslal. Byl calkowicie pewien swoich wlocznikow, mimo poniesionych w walce z Bomanami strat, jego gwardzisci dawali dowody determinacji, zanim jeszcze ludzie nauczyli ich nowych taktyk i dyscypliny. Uwierzyli w to, co Pahner powtarzal im przez kilka tygodni: zadna, chocby najliczniejsza horda barbarzyncow, nigdy nie bedzie miala przewagi nad zorganizowanym wojskiem. Diaspranski general nie obawial sie tez o Rastara i jego jazde. Nikt nie mogl nazwac jezdzcow Polnocy tchorzami, a ponadto jego zolnierze ufali calkowicie swoim dowodcom i taktyce ludzi. Bomani nie mieli szans przejsc dalej, chyba ze po ich trupach. Ale nowe regimenty... Trzon Nowej Armii byl zupelna niewiadoma. Marines dokonali cudu, doprowadzajac bylych Robotnikow Boga az do tego miejsca, ale byl tylko jeden sposob, by sprawdzic, jak armia poradzi sobie w bitwie. Wlasnie nadszedl ten moment proby. Bogess spojrzal na Pahnera, a ten kiwnal glowa. -Mysle, ze juz czas, panie generale - powiedzial. Bogess dal znak stojacemu u jego boku doboszowi i ponownie popatrzyl na pole. *** Na pierwszy sygnal werbla nieruchome szeregi pikinierow stanely na bacznosc, a na drugi wojownicy opuscili swoj las pik do pozycji bojowej.Przed szarzujacymi Bomanami wyrosla nagle sciana tarcz i stali. Kilku z nich wyskoczylo do przodu i cisnelo toporkami, ale lekkie ostrza odbily sie od tarcz. W slad za toporkami polecialo kilka zniewag, ale regimenty pikinierow staly w zdyscyplinowanym milczeniu. Bomani wygladali na zdezorientowanych brakiem reakcji przeciwnika. Jeden z wodzow, sadzac po rytualnych bliznach i naszyjniku z rogow, wyszedl przed zbita mase barbarzyncow i zaczal wykrzykiwac jakies przeklenstwa w kierunku nieruchomej sciany tarcz. *** Roger nie wytrzymal. Wsunal sztucer do olstra, wyjal gwizdek i scisnal Patty kolanami, zmuszajac ja do truchtu.-Roger! - zawolal stojacy przy flar-ta Cord. - Roger, dokad?! -Zostan tu, asi. - Po raz pierwszy, odkad uratowal szamanowi zycie, nie byla to prosba, lecz rozkaz. Ksiaze strzelil palcami, kazac Pieszczurze zeskoczyc na ziemie. - Mam zamiar nauczyc tych dzikusow dobrych manier. -O, kurwa! - rzucil Julian. - Panie kapitanie! -Roger! - zawolal bardzo spokojnie Pahner. - Dokad sie pan wybiera? Zobaczyl, ze ksiaze zdejmuje helm z komunikatorem i zawiesza go na uprzezy flar-ta. -Zabije go - szepnal kapitan, wciaz jednak sprawiajac wrazenie bardzo spokojnego. - Zobaczycie, zabije go. *** Szeregi zolnierzy rozstapily sie na ostry dzwiek gwizdka, przepuszczajac olbrzymie zwierze, na ktorym Roger jechal w strone krzyczacego wodza. Wyciagnal z pochwy starozytne voitanskie ostrze. W tej chwili caly jego swiat skurczyl sie do trzech rzeczy: miecza, flar-ta i celu ataku.Kiedy Patty zblizyla sie do bomanskich szeregow, Roger zsunal sie na ziemie i kazal jej zawrocic. Sam zas zaszarzowal. Trzymetrowy barbarzynca trzymal w rekach wysluzony zelazny topor. Blizny na ciele Mardukanina i wyglad jego broni byly swiadectwem jego odwagi. Ten wodz pewnie podbil pol swiata i starl w pyl najlepszych wojownikow Zachodnich Krain. Ksiaze Roger MacClintock zupelnie sie tym jednak nie przejmowal. Mardukanin byl szybki. Pierwsze wsciekle ciecie miecza ksiecia zostalo sparowane ciezkim zelaznym toporem. Ostra jak brzytwa stal odlupala spory kawal miekkiego ostrza i w ten sposob cios zostal odbity. Ale nastepny juz nie. Przeciety niemal na pol Mardukanin byl juz martwy, ale ksieciu to nie wystarczalo. Kiedy barbarzynca zaczal bardzo powoli osuwac sie na kolana, miecz Rogera zatoczyl kolo i wbil sie w gruby jak pien drzewa kark barbarzyncy. Cisza spowila nagle cale pole bitwy. Glowa bomanskiego wodza z gluchym stuknieciem spadla na ziemie. Roger zamarl w pozycji gotowosci do nastepnego ciosu i popatrzyl wyzywajaco na tysiace wojownikow stojacych w deszczu o rzut kamieniem od niego. Machnal zakrwawionym mieczem w ich strone, odwrocil sie z pogarda i ruszyl w kierunku wlasnych szeregow. Cisze przerwal wybuch grzmiacych wiwatow. -I tak go zabije - wymamrotal Pahner, krzywiac sie w wymuszonym usmiechu. - Albo kaze mu przepisywac "Arytmetyke pogranicza" tyle razy, ze az beda mu krwawic palce. Stojacy obok niego Bogess zaniosl sie chrapliwym smiechem. *** Przez kolejne pietnascie minut przed szeregi Bomanow wychodzili inni wodzowie i miotali zniewagi w kierunku nieruchomych diaspranskich linii. Wielu z nich wymachiwalo krwawymi trofeami z przeszlosci, inni pluli albo oddawali mocz w kierunku pikinierow.W koncu barbarzyncy ruszyli naprzod powolnym krokiem. W powietrzu zafurkotalo kilka toporkow, paru wojownikow podbieglo do przodu, wygrazajac pikinierom, az nagle cala horda z przerazajacym wyciem rzucila sie do przodu, ciskajac toporkami. Odpowiedzial im grad oszczepow. Nowa Armia miala bardzo ograniczone zasoby broni miotanej, nie starczylo czasu i materialow, by wyprodukowac jej tyle, ile chcialby Pahner. Kazdy pikinier mial tylko jeden oszczep, a gwardzista trzy, ale nie marnowali ich. Lawina cisnietych jednoczesnie oszczepow polozyla wyjacy tlum pokotem. Biorac pod uwage liczebnosc wroga, efekt byl glownie natury psychologicznej: powstale w linii natarcia wyrwy pokazaly pikinierom, ze barbarzyncow da sie zabic. Szarzujacy wrog znow sie zatrzymal. Bomani nie mogli przedostac sie przez gaszcz pik sterczacych z kazdej szczeliny w murze tarcz. Fain nie byl pewien, kto rozpoczal skandowanie. Kazdemu okrzykowi "Roger! Roger!" towarzyszylo dzgniecie pika. -Roger! Roger! Cala armia skandowala imie ksiecia. Bomani, ktorych tak bardzo bali sie przed bitwa, okazali sie nie tak straszni. Straszne bylo tylko zabijanie ich. Regiment Faina bronil jednej z przerw w zaporze z pali. Krindi uwazal, ze bylo to dla nich duze wyroznienie, widocznie dowodcy uznali ich za dosc dzielnych, by powierzyc im tak wazna pozycje. W tej chwili jednak dowodca druzyny mogl myslec tylko o tym, ze przez te przerwe w zaporze biegna wprost na niego przekleci przez demony Bomani. To znaczylo, ze warunkiem jego przezycia byla ich smierc. Kiedy barbarzyncy po raz pierwszy zaszarzowali, Fain byl zajety ustawianiem pik i pilnowaniem swojej druzyny. Ciskaniem oszczepow zajeli sie gwardzisci generala Bogessa. Teraz patrzyl, jak barbarzyncy zawahali sie na widok najezonej sciany pik. Wyraznie nie mieli pojecia, co robic, ale nacisk z tylu byl zbyt wielki, by mogli sie zatrzymac. Horda pchala ich do przodu, a Fain musial ich zabijac. Bylo to o wiele gorsze niz symulacja. Pierwszy Bomanin, ktory nadzial sie na jego pike, byl bardzo mlody. Rozpaczliwie probowal uciec przed nadstawionymi ostrzami, ale nie mial dosc sil, by przedrzec sie przez napierajaca na niego z tylu zbita mase. Diaspranin zacisnal mocno gorne dlonie na drzewcu, ale spazmatyczne drgawki nadzianego na grot ciala wyrwaly mu pike z rak. W tej dlugiej i strasznej chwili Krindi Fain przezywal swoje osobiste pieklo. Mlody bomanski wojownik zacisnal wszystkie cztery dlonie na wbitym w brzuch ostrzu, probujac je wyszarpnac. W tym momencie Fainowi przyszlo na pamiec szkolenie, wyobrazil sobie, ze wrzeszczacy dzieciak na drugim koncu jego piki to kolega z druzyny, ktory udaje krzyki wroga, podczas gdy dwaj koledzy ciagna za przywiazane do kukly liny. Po raz pierwszy w zyciu Fain poblogoslawil Juliana i reszte przekletych marines, ktorzy go szkolili. Kiedy spojrzal na pozostalych czlonkow swojej druzyny, zrozumial, ze wszyscy oni musza zrobic to samo co on, zeby jego zabijanie nie poszlo na marne. -Wbijac! - krzyknal. - Musicie tylko wbijac! *** Pahner podniosl przylbice.-Nasze piki sa jak bagnety. Sieja groze. Wcale nie zabijamy tak wielu Bomanow, a mimo to zatrzymalismy ich na dobre. -A zabijemy ich wielu, jesli z tylu beda napierac na tych z przodu - powiedzial Bogess. - Nie maja innego wyjscia. Tylko ze ich jest tak wielu, ze moga przejsc po trupach swoich towarzyszy i dopasc nas wszystkich. -Rzeczywiscie moze tak byc - przytaknal ponuro kapitan. *** -Nie! - zawyl szeregowiec z pierwszej linii i odrzucil pike. - Nie, nie!W wyrwie miedzy pikami pojawil sie Bomanin. Sam byl oszalaly ze strachu, ale jedyna droga ucieczki byla luka widoczna w scianie tarcz. Trafil prosto na Bail Croma. Szeregowy odbil pierwszy cios bomanskiego topora tarcza, jednak drugi cios zeslizgnal sie po jej krawedzi. Ostrze wbilo sie w dolny bark Croma, i to byl juz jego koniec. Na widok jego smierci pol tuzina pikinierow skoczylo do przodu, dzgajac przerazonego Bomanina, az wkrotce barbarzynca spotkal sie z Gromem na tamtym swiecie. -Bail! - zawolal Poi. Oszalaly ze strachu szeregowy probowal wyjrzec zza plecow stojacych przed nim kolegow. - Bail! -Stoj i walcz, Erkum! - krzyknal Fain. Ludzie maja w takich chwilach jak ta swoj sposob wyrazania zalu i smutku, pomyslal. Placza. Z ich oczu ciekna Lzy Boga. To niesprawiedliwe, ze taki dar otrzymali akurat ci, ktorzy w niego nie wierza. -Stoj i walcz! Wbijaj, Erkum Poi! *** Ale nie kazdy byl Krindi Fainem i nie kazdy to potrafil. *** -Kapitanie, robi sie goraco! - zawolala Kosutic.Pahner odszukal ikone sierzant na swoim HUD. Co sprytniejsi Bomani probowali obejsc sciane pik, skoro nie mogli sie przez nia przebic. Ich proby udaremniali gwardzisci Bogessa, uzywajacy z mordercza skutecznoscia asagajow. Barbarzyncy, ktorzy mysleli, ze latwiej poradza sobie z krotszymi wloczniami, szybko przekonali sie, ze sa w bledzie. Mimo calej swojej walecznosci gwardzisci nie mieli zasiegu razenia pikinierow. Bomani tracili trzech lub czterech zabitych za kazdego powalonego Diaspranina, ale w kilku miejscach udalo im sie jednak przebic. Jeden z oddzialow gwardzistow zostal nagle otoczony ze wszystkich stron i zaatakowany siekierkami i poteznymi toporami. W powstala wyrwe wpadly dziesiatki wyjacych barbarzyncow i rzucily sie na regiment pikinierow. Przerazeni i zdezorientowani pikinierzy nie mieli szans. Nagla szarza z boku zupelnie ich zaskoczyla. Nie wytrzymali. Starszy sierzant zwrocila uwage Pahnera na zaatakowany regiment dokladnie w chwili, kiedy pekal niczym krysztal pod ciosem mlota. Ziemie pokryly nagle porzucone piki i tarcze. I trupy. Bogess spojrzal pytajaco na kapitana. -Jazda? -Jeszcze nie. - Marine pokrecil glowa. - Niech sie tym zajmie ciezki sprzet. Wlaczyl komunikator. -Plutonowy Julian, lewe skrzydlo! *** Cztery w pelni sprawne pancerze byly juz gotowe, kiedy nadszedl rozkaz. Bylo jasne, ze Bomani przedarli sie na dobre, wiec Julian nie mogl pojac, dlaczego kapitan jest tak spokojny.Marines po obu stronach wylomu padli, a sasiadujace z nimi regimenty pikinierow, wsparte odwodami gwardii Bogessa, zmienily front, chroniac wlasne flanki. Mogly jednak tylko utrzymywac swoje pozycje, a wlewajaca sie przez siedemdziesieciometrowy wylom fala barbarzyncow grozila zaatakowaniem ich od tylu. Najwyrazniej przyszla pora, by im pokazac, co to znaczy "przewazajaca sila ognia". Czterej opancerzeni marines rozwineli szyk, biorac w srodek dwa dzialka plazmowe, po czym otworzyli ogien. Kazdy wystrzal dziesieciomilimetrowego dzialka srutowego uwalnial pol tuzina waskich strzalek z molibdenowymi ostrzami zamiast pojedynczego srutu. Pociski przeoraly stloczonych barbarzyncow niczym mechaniczne pily. Ich monomolekularne krawedzie przebijaly nawet kolczugi i zbroje, nie opancerzonych Bomanow siekaly na kawalki. Nastepnie wystrzelily dzialka plazmowe. Ich pole razenia nie bylo szerokie, jednak ostrzal spowodowal, ze Bomani z wrzaskiem rzucili sie do ucieczki. Rozpaczliwie przedzierajac sie przez napierajacych z tylu pobratymcow, probowali umknac piekielnym demonom, ktore nagle stanely im na drodze. Wojownicy, ktorzy mimo ognia dzialek plazmowych biegli dalej do przodu, przekonali sie natychmiast, ze zelazo nie moze mierzyc sie z chromframem. Julian niemal od niechcenia uderzyl atakujacego go dwa razy wiekszego barbarzynce, miazdzac jego czaszke jak skorupke jajka, i przesunal ogien sekcji. -Panie kapitanie, zamknelismy wylom, ale nie damy rady go utrzymac. Czy moze sie tym zajac jazda? -Zrobi sie - odparl Pahner, przygotowujac sie do wezwania Rastara na drugim kanale. - Dobra robota, Julian. -Kolejny wspanialy dzien w Korpusie - powiedzial z kamiennym spokojem plutonowy, siejac seria lotek po wrzeszczacej masie. - Kazdy dzien to dla nas swieto. -Tak - zgodzil sie ponuro kapitan. - Witamy na Balu Wdow. *** -Wciaz pat - powiedzial Bogess. - My wytrzymujemy, a oni sie nie poddaja. Mozemy tak trwac kilka dni.-Nie sadze - stwierdzil sucho Pahner. - Roger nie ma na to dosc cierpliwosci. Spojrzal na swoj pad, kiwnal glowa i jeszcze raz wlaczyl komunikator. -W porzadku, Despreaux. Juz czas. Patrol przekradl sie obok slabo strzezonego obozowiska. Mozna go bylo z latwoscia zauwazyc, ale na szczescie Bomani nie zwracali uwagi na swoje tyly. Dlaczego mieliby to robic? Przeciez wszyscy wrogowie znajdowali sie przed nimi. Tak wiec nikt nie zobaczyl nadchodzacych marines. A kiedy na rozkaz Pahnera wstali, zdjeli kamuflaz i otworzyli ogien w tylne szeregi Bomanow, bylo juz za pozno. Coraz wiecej pracych do przodu barbarzyncow zaczelo padac od kul marines, i dopiero wtedy niektorzy z nich zaczeli ogladac sie za siebie. Zwlaszcza, kiedy spadly pierwsze granaty. *** -Uciekaja? - spytal Bogess. - Dlaczego?-Ci z tylu nie uciekaja - odparl kapitan. - Oni gonia za marines. Ale ci z przodu mysla, ze oni uciekaja, wiec nie bedziemy ich wyprowadzac z bledu. - Odwrocil sie do dobosza. - Zagraj dla pikinierow sygnal do natarcia. Najpierw ich zepchniemy, a potem wdepczemy w ziemie. -Ale oni jeszcze sie nie zlamali - zaprotestowal Bogess. -Nie? Prosze tylko popatrzec, generale - powiedzial Pahner. *** Fain z niedowierzaniem sluchal werbla, ale przekazal rozkaz dalej, tak jak go nauczono.-Przygotowac sie do natarcia! - wydarl sie. Ramiona ciazyly mu, czul sie tak, jakby caly dzien dzgal wrzeszczace i rzucajace sie kukly. A teraz rozkaz natarcia. Obled. Straty Nowej Armii byly zaskakujaco niewielkie. Pierwszy szereg kompanii Faina stracil zaledwie garstke zolnierzy, drugi jeszcze mniej. Z jego wlasnej druzyny polegl tylko Bail Crom. Scisnal mocno pike i przygotowal sie do ruszenia naprzod na dzwiek bebna. Tylko to mu zostalo - odruch psa Pawlowa, ktory wyrobili w nich ci ludzcy sadysci. *** -Wiesz, szefowo - rzucil zdyszany Kileti, zjezdzajac po stromym zboczu - zawsze sie zastanawialem, dlaczego na szkoleniu tyle sie biega.-Tak? No to teraz juz wiesz - zachichotala Despreaux. Marines czuli sie tak, jakby scigala ich piekielna sfora ogarow, ale na szczescie cudowny, blogoslawiony most linowy byl zgodnie z obietnica na miejscu. Na drugim brzegu kanalu stal wyszczerzony w usmiechu Poertena. I Denat, ktory zasalutowal po wojskowemu, kiedy sie zblizyli. -Prosze, o pozwolenie spieprzania stad, sir! - zawolal do galopujacych w jego strone, marines. -Spierdalaj! - wrzasnal St. John (J.), skaczac na liny. Reszta oddzialu zaczela gramolic sie za nim. -Nie ma sprawy - powiedzial Denat, wpychajac sie miedzy zolnierzy balansujacych na obu linach mostu. Masywny Mardukanin troche im przeszkadzal, ale na szczescie nie za bardzo. -A co ich powstrzyma przed przejsciem kanalu? - spytal Kileti. - Przetniemy liny, jak juz przejdziemy, ale, do cholery, kanal nie jest az tak szeroki. Mozna go przeplynac. -Na przyklad powstrzyma ich Vutang i jego dzialko plazmowe - chrzaknal Denat. - Ciezkie bydle. Ale obiecal mi, ze bede mogl postrzelac, jesli bede je za niego niosl. No i oczywiscie Tratan przyniosl dzialko srutowe Berntsena. -Zartujesz - powiedziala Despreaux. - Naprawde? -Ze Tratan przyniosl dzialko? Dlaczego? Jest calkiem silny - zasmial sie Mardukanin. - Powaznie, juz od jakiegos czasu chcialem sprobowac postrzelac. A kiedy bedzie lepsza okazja? -No to bedzie wesolo - podsumowal Macek. *** Tyl bomanskiej armii pogonil za patrolem zwiadu, a pierwsze szeregi wytrzymywaly jak dotad natarcie pikinierow. Plutonowy Julian wiedzial, kogo Pahner uzyje do przelamania pata.-Julian - zaskrzeczal komunikator. - Przekonajcie ich, ze nie powinni tu dluzej zostawac. Cztery opancerzone postacie ruszyly w strone Bomanow. Marines strzelali dokladnymi, oszczednymi seriami. Przerazajaca kanonada tak skutecznie oczyscila teren, ze bez trudu mineli pierwszy szereg wlasnych linii i weszli miedzy Bomanow. Wspomagane pancerze przedzieraly sie teraz przez zwaly trupow, az dotarly na wprost flanki Bomanow, wciaz stloczonych przed sciana pik Diaspran. Jeszcze raz dzialka wypluly plazme i lotki. Zaorane pole zamienilo sie w rzeznie, a ziemia nasiakla krwia. *** -Wie pan co, generale - zamyslil sie Pahner, kiedy jazda ruszyla w poscig za uciekajaca bomanska horda - gdyby ten regiment sie nie zalamal, byloby nam znacznie trudniej wpuscic pancerze w srodek Bomanow. Oto przyklad, jak bledy moga dzialac na nasza korzysc.-I co teraz? - spytal Bogess. -Sily, ktore pogonily nasz zwiad, zostana zatrzymane przy kanale. Prosze tam wyslac polowe pikinierow, a my bedziemy ich okladac ogniem plazmy z drugiego brzegu tak dlugo, az sie poddadza. Wskazal galopujaca jazde. -Ruszymy w poscig. Ustapia przed civan, bo nie maja pik ani wloczni. Czego jazda nie da rady zamienic w gowno, rozniesiemy pikami i pancerzami. Za tydzien Wesparowie beda juz tylko wspomnieniem. Bogess popatrzyl na zaslane trupami pole. W miejscu, gdzie przez caly dzien scieraly sie obie armie, lezaly ociekajace krwia pryzmy, jednak nie bylo ich duzo jak na tak dluga bitwe. Droga ucieczki Bomanow takze byla gesto uslana trupami ofiar bezlitosnych jezdzcow Polnocy. -Dlaczego mnie to nie cieszy? - spytal. -Bo jestes czlowiekiem - odparl Pahner. General spojrzal na niego zdumiony. -Czlowiekiem? Chyba Mardukaninem? -Niech bedzie - powiedzial Pahner, patrzac, jak flar-ta ksiecia znika za grzbietem wzgorza razem z civan jazdy. - Mardukaninem. Rozdzial osiemnasty -Chcial mnie pan widziec, Wasza Ekscelencjo? - spytal kapitan Pahner.Sadzac z opisu Rogera, znajdowali sie w tej samej komnacie, w ktorej ksiaze rozmawial z Gratarem podczas Hompag. W tamtym spotkaniu nie bral jednak udzialu Gram Chain. Teraz stal pod sciana i wygladal jak trzymetrowy kot, ktory wlasnie pozarl dwumetrowego kanarka... albo basik. -Tak, kapitanie - powiedzial krol-kaplan, odwracajac sie od okna i podchodzac do niewielkiego tronu w drugim koncu komnaty. Jego straznicy spogladali nerwowo na Pahnera, najwyrazniej cos mialo sie wydarzyc. Gratar usiadl na tronie i w zamysleniu potarl jeden ze zdobionych klejnotami rogow. Potem podniosl wzrok na czlowieka i klasnal w dlonie. -Grath Chain przyniosl mi niemile wiesci - powiedzial. -Moglbym udawac, ze nie wiem, o co chodzi - odparl marine - ale to nie mialoby sensu. -Wiec przyznajesz, kapitanie, ze zdawales sobie sprawe z istnienia spisku majacego na celu obalenie Tronu Boga? - spytal bardzo cicho krol. -Tak. Gdyby nie zdecydowal sie pan walczyc z Bomanami, poparlibysmy go - powiedzial kapitan. - Moj pancerny pluton byl przygotowany do zaatakowania w czasie Ceremonii Osuszania i pojmania pana, Soi Ta i Grath Chaina. Krol ponownie klasnal w dlonie. -Obdarzylem cie zaufaniem, kapitanie, a zdrajcow, o ktorych doniosl mi Grath... znalem i kochalem jak braci. - Krol wyprostowal sie i spojrzal na czlowieka z gniewem. - Jak mogles byc tak nielojalny? -Nie jestem nielojalny, Wasza Ekscelencjo - powiedzial spokojnie Pahner. - Nie jestem Diaspraninem, dlatego musze byc lojalny wobec swojego zadania, a moim zadaniem, jak wyjasnilem panu, kiedy tu przybylismy, jest dostarczenie Rogera calego i zdrowego do domu. Wszystko, co musimy zrobic, aby do tego doprowadzic, jest z naszej strony aktem lojalnosci. Wszystko, Wasza Ekscelencjo, niezaleznie od tego, jak odrazajace mogloby sie to wydawac. -Wiec obalilibyscie Tron Boga? - warknal krol. - Powinniscie zaplacic za to glowami! Osobiscie dopilnuje, zeby spotkalo to wszystkich czlonkow spisku! -Chce pan stracic swojego zwycieskiego wodza? - spytal Pahner, unoszac brew. - Swojego zastepce, tworce tak wielu ukochanych przez pana Dziel? Dowodcow Wojownikow Boga? Wodza swojej gwardii? Czlonkow Rady zarzadzajacych farmami i warsztatami, dzieki ktorym miasto zyje? -Ja... - Gratar przerwal. - Powiedz mi, ze zgnilizna nie siegnela tak gleboko - powiedzial z rozpacza. -Jaka zgnilizna, Wasza Ekscelencjo? - spytal Pahner. -Nienawisc do Tronu Boga! Nienawisc do Boga! -Kto powiedzial, ze oni nienawidza Tronu Boga? - zapytala marine z lekkim usmiechem, wyciagajac kawalek bisti. - Kto powiedzial, ze nienawidza tego, ktory na nim zasiada? Oni burza sie przeciw budowaniu zabezpieczen przed Gniewem Boga. Uwazaja, ze sa one o wiele kosztowniejsze niz potrzeba. Ale wszyscy przysiegaja, ze pana podziwiaja, a zaden z nich nawet nie wspomnial o nienawisci do Boga. -Wiec dlaczego chca mnie obalic? - spytal Gratar. -Mysle, ze odpowiedzia na to bedzie inne pytanie - powiedzial Pahner, wkladajac do ust plasterek bisti. - Ilu kanalow i grobli wymaga Bog? -Nie sluchaj go, Wasza Ekscelencjo! - zawolal Chain. - Chce cie omamic swoimi klamstwami! -Zamknij sie, Grath - ucial spokojnie kapitan. - Albo zatkam ci tylek twoim wlasnym rogiem. Miales juz okazje sie wypowiedziec. Teraz pora, zeby przemowil ktos inny. Gratar machnal niedbale na Chaina, nie spuszczajac wzroku z czlowieka. -Ilu grobli? - spytal. - Tylu, by ochronic miasto przed Gniewem. Mielismy szczescie podczas ostatniego Hompag i stracilismy tylko zewnetrzne zabezpieczenia. Ale w przyszlosci nie mozemy tylko polegac na szczesciu. -Szczescie? - pokrecil glowa Pahner. - Wasza Ekscelencjo, odnioslem wrazenie, ze te deszcze byly wyjatkowo gwaltowne. Ostatnie takie ulewy zdarzyly sie dwadziescia por deszczowych temu, a jedynie dwa razy w calej waszej historii padalo bardziej. -Tak, ale Bog okazal nam laske - odparl kaplan. - Walczylismy z Bomanami w jego imieniu, wiec wybaczyl nam niedbalstwo i postanowil nie okazywac swojego gniewu z cala srogoscia. Nie zawsze bedzie tak lagodny. -A moze - powiedzial ostroznie Pahner - zewnetrzne zabezpieczenia wystarczyly, by powstrzymac zagrozenie. Czy nie jest mozliwe, ze Bog uznal je za wystarczajace? Krol-kaplan opadl na oparcie tronu i klasnal wszystkimi czterema dlonmi. -Czy to ich podstawowy zarzut? Ze wznosimy za duzo Dziel ku Chwale Boga? A moze powinnismy pojsc w slady Autei i dac sie rozproszyc jak pyl na wietrze? Pahner zastanowil sie nad odpowiedzia. -Powiedzialbym, ze to glowny zarzut tych, ktorzy szczerze martwia sie o wasza przyszlosc - przyznal po chwili. - Niektorzy - ruchem glowy wskazal Chaina - przystapili do spisku tylko z zadzy zysku i wladzy, intencje innych sa zupelnie czyste. Uwazaja, ze w Diasprze byloby lepiej, gdyby bylo mniej Robotnikow Boga, a wiecej... Robotnikow Diaspry. Robotnikow, ktorzy mogliby wykonywac wiele pozytecznych prac. Rzemieslnikow, ktorzy mogliby pracowac nad czyms innym, a nie tylko nad pompami, pompami i pompami, ktorych i tak sie nie uzywa. -Rus From - westchnal Gratar. - Moj najstarszy i, jak sadzilem, najlepszy przyjaciel. Slyszalem juz wczesniej jego narzekania, ale uwazalem je za... niegrozna herezje. -Rus jest pana przyjacielem, Wasza Ekscelencjo - powiedzial powaznie kapitan. - I z cala pewnoscia wielbi Boga. To prawda, jest tez wyznawca technologii, ale jedno nie musi wykluczac drugiego. Po prostu potrzeba mu wiekszego wyzwania niz tylko pompy, pompy i pompy. -Co mam robic? - spytal niemal zalosnie krol-kaplan. - Moja Rada jest przeciwko mnie, wiekszosc zolnierzy jest przeciwko mnie, kupcy tez... Jestem w sytuacji bez wyjscia, kapitanie Pahner! -Niezupelnie - powiedzial marine. - Soi Ta pana popiera. -Grath mowi co innego - zaoponowal Gratar, patrzac na czlonka Rady. -Ten czlowiek klamie - powiedzial Chain. - Soi Ta cie nienawidzi. Chce cie obalic, panie, zeby objac dowodzenie nad Nowa Armia, a Bogess obiecal mu to w zamian za poparcie. Pahner patrzyl przez kilka chwil w zamysleniu na Gratha, po czym wzruszyl ramionami. -Wasza Ekscelencjo! Uzylismy naszych urzadzen podsluchujacych i dosyc dokladnie przejrzelismy caly spisek. Z naszych informacji wynika, ze Soie w nic nie wtajemniczono, bo on pana uwielbia. On uwaza, ze nawet slonce wschodzi na pana rozkaz. Dlatego wlasnie byl pierwszy na liscie wskazanych do wyeliminowania. Nie potrafie, oczywiscie, wyjasnic, dlaczego tak oddany i godny zaufania doradca jak Grath Chain mowi cos innego, ale moze pan sam znajdzie jakies wytlumaczenie. Kapitan i Gratar spojrzeli sobie w oczy. Pahner mowil dalej. -Jesli zyczy pan sobie uslyszec moja rade, co robic dalej, mam kilka propozycji. -Slucham - powiedzial Gratar. - Zawsze uwazalem twoje rady, kapitanie, za szczere i przemyslane. -To moje zadanie - odparl Pahner i zaplotl rece za plecami. -Cokolwiek sie stanie, miasto bedzie juz inne - zaczal. - Zmienil pan cztery tysiace zwyklych robotnikow w calkiem niezlych zolnierzy, a kiedy ranni stana na nogi, wciaz bedzie ich ponad trzy tysiace. Niektorzy beda chcieli wrocic do swoich poprzednich zajec, ale wielu bedzie niezadowolonych. Beda uwazac, ze skoro uratowali miasto, miasto powinno zapewnic im utrzymanie. -To nielogiczne - przerwal Gratar. - Ocalili miasto we wlasnym interesie. -Ale do takiego wniosku dojda - powiedzial sucho Pahner. - To nieuniknione w przypadku weteranow, i trzeba sie z tym liczyc. Zmienili sie. Zaznali czegos nowego i wielkiego i nie moga po prostu wrocic do kopania rowow. -To jakis koszmar - wymamrotal Gratar, potrzasajac glowa. -Prosze tak nie myslec, Wasza Ekscelencjo - poradzil marine. - Niech pan to potraktuje jako wyzwanie. Musi pan usypac waly, by powstrzymac fale zmian, i wykopac kanaly, ktore skieruja ja w odpowiednia strone. Musi pan nauczyc sie godzic z postepem, tak jak godzicie sie z Woda. Krol-kaplan popatrzyl na niego bez wyrazu. Pahner usmiechnal sie. -Bedzie pan musial cos zrobic ze swoimi weteranami. Wiele spolecznosci w takiej sytuacji popiera armie, a ta zaczyna podbijac wszystko, co napotka na swej drodze. Czy na przyklad zdaje pan sobie sprawe, ze mozecie bez wiekszego trudu zajac ujscie Chasten i wiekszosc pozostalych miast-panstw? -Moglibysmy - powiedzial z niesmakiem Gratar. - Ale nie zrobimy tego. Nasz Bog nie jest bogiem wojny. -Po tym, co zobaczylem i uslyszalem od pana poddanych, ja tez tak sadze, Wasza Ekscelencjo - powiedzial Pahner i wzruszyl ramionami. - Ale jesli pana miejsce zajmie jakis inny, mniej uczciwy i wspanialomyslny kaplan, moze dokonac strasznych rzeczy, cynicznie manipulujac ludzmi i ich wiara. "Bog zada wyznawcow. Cierpienia pogan sa sprawiedliwa kara, zeslana na nich przez Boga za czczenie falszywych bozkow. Naszym obowiazkiem jest pojednac ich z Bogiem, by ocalic ich przed jego sprawiedliwym gniewem. A jesli odmowia, musimy ich wszystkich wyslac na spotkanie z ich bozkami!". -Czy to jakis cytat? - spytal Gratar. -Raczej kilka cytatow. My, ludzie, mamy w tym wzgledzie... znacznie bogatsze doswiadczenia niz wy. -Nie wyobrazam sobie, by Rus mogl to zrobic - stwierdzil krol. - Nie wierzy w nawracanie mieczem bardziej niz ja. -Zgadzam sie, Wasza Ekscelencjo. Ale rzadko kiedy rewolucjonisci moga cieszyc sie rezultatami swojej rewolucji. Czesto sa zbyt zajeci poprawianiem tego, co widza jako zlo, by zadbac o organizacje i funkcjonowanie swojej spolecznosci, a wtedy wszystko pograza sie w chaosie. Czasami idealizm, ktory wczesniej sklonil ich do dzialania, teraz czyni ich podatnymi na zdrade. Tak czy inaczej padlinozercy, ktorych spotyka sie wszedzie, obalaja ich i zastepuja swoimi ludzmi. -Uwazasz wiec, kapitanie, ze powinnismy wyruszyc na podboj, by powstrzymac armie przed wszczeciem zamieszek w miescie? - spytal z zaciekawieniem Gratar. -Nie. Mowie, ze czasami tak sie dzieje. Swietnym przykladem sa Raiden-Winterhowie w moim wlasnym kraju. Byli pokojowym ludem, dopoki nie najechali ich barbarzyncy, tak jak Bomani was. I tak jak wy, musieli szybko sie uczyc. Poniesli o wiele wieksze szkody niz wy, ale w koncu rozbili swoich wrogow. Teraz wyznaja agresywny ekspansjonizm i sa prawdziwym zagrozeniem dla wszystkich sasiadow. Stworzyli juz tradycje podbojow i nie potrafia inaczej zyc. Ich jedynym problemem jest tempo i skala podbijania nowych terenow. -Moglibysmy zajac calkiem spory obszar, nie zmuszajac nowych poddanych do wiary w naszego Boga - powiedzial wolno Gratar, pocierajac w zamysleniu rog. - Nie nalegalbym w zadnym razie na nawrocenie ich na wiare, ktorej nie rozumieja, ale jakies daniny... -Problem w tym - przerwal mu kapitan - ze nie macie odpowiednich struktur administracyjnych. Kto bedzie zarzadzal podbitymi miastami? Miejscowi urzednicy czy wyznaczony tutaj namiestnik? I jak wybierac namiestnikow? Czy na przyklad taki Grath nadaje sie na kogos takiego? A co z silami wojskowymi? Niektore miasta, zwlaszcza te potezniejsze, beda stawiac opor. Powolacie tam oddzialy, ktore go stlumia? Czy stworzycie je tutaj, czy w jakims innym podbitym miescie i wyslecie je tam? A jesli wojsko bedzie tamtejsze i gubernator bedzie tamtejszy, jak przekonacie ich, zeby wysylali wam danine? -To... ciekawe uwagi. -Logika tworzenia imperium wymaga, by na te pytania znac odpowiedzi, Wasza Ekscelencjo - powiedzial marine. - Nawet nie bede wspominal o drogach. Jednym z powodow, dla ktorych nie mozecie przemieszczac sil na znaczne odleglosci ani wspierac ich logistycznie w przypadku dzialan w polu, jest brak porzadnych drog. -Ale jak wspominalem w swoim kazaniu, Bog najwyrazniej za nimi nie przepada. Kapitan pokrecil glowa. -Bez drog zapomnijcie o imperium. Watpie, zebym nawet ja dal sobie z tym rade, a jesli komus udaloby sie sklecic w miare silne panstwo, nie przetrwa ono dluzej niz jedno pokolenie. Wasz transport jest po prostu beznadziejny. Musicie znalezc jakies inne rozwiazanie waszych problemow. -Masz jakies pomysly, kapitanie? - spytal krol-kaplan. - Czy zamierzasz tylko zadawac pytania, na ktore nie ma odpowiedzi? -Tak, mam pomysl - powiedzial Pahner. - Ale chcialbym, zeby dobrze sie pan wczul w sytuacje. -Niektorzy weterani beda chcieli wrocic do swoich starych zajec. Prosze im na to pozwolic. Niech naprawiaja waly i kanaly. Niech osuszaja stawy na polach. Niech lataja wyrwy w drogach. -Jednak inni nie beda juz chcieli sie tym zajmowac. Beda woleli kontynuowac nowa droge kariery. Niektorzy nawet sie w niej rozsmakuja. Zolnierka nie jest zajeciem dla slabych, ale niektorzy - co calej spolecznosci wychodzi na zdrowie - bardziej sie do niej nadaja niz do kopania rowow. My ruszamy stad do Przystani K'Vaerna, a za Wzgorzami Nashtor czeka nas walka z Bomanami. Prosze wyslac z nami weteranow, ktorzy nie chca opuscic armii, jako Korpus Ekspedycyjny, ktory pomoze nam odbic Przystan. W ten sposob oni opuszcza miasto, a wy bedziecie mogli zajac sie swoimi problemami. W oczach sasiadow bedziecie sojusznikiem, a nie zagrozeniem. Gdyby inne miasta-panstwa chcialy wykorzystac kleske Bomanow do rozpoczecia ekspansji, powinniscie ich przekonac, by nie siegaly w waszym kierunku. -Zamiast wysylac z nami Soi Ta, prosze wyslac Bogessa. W ten sposob wyeliminuje pan najwieksze zagrozenie ze strony wojska. Prosze tez wyslac Rusa Froma. Chcemy przekazac Przystani K'Vaerna projekty roznych rodzajow broni. Sekrety produkcji tej broni powinny byc dla tych, ktorzy nie maja wyboru i musza walczyc z Bomanami, warte ceny naszej przeprawy przez ocean. Produkcja broni, zwlaszcza w ilosciach, o jakie nam chodzi, bedzie trudna i da Rus Promowi szanse zajecia sie czyms innym niz tylko "pompami, pompami, pompami". -Chcesz, zebym nagrodzil ich za zdrade? - spytal ze zloscia Gratar. -Nagrodzil? Uwaza pan, ze oni kochaja to miasto mniej niz pan? To, co proponuje, to w praktyce wygnanie z domu - z domu, w ktorego interesie ryzykowali zycie, bedac posadzonymi o zdrade. Wolalby pan wywolac wojne domowa? Bogess jest dobrym dowodca, a Rus From takze moze byc wyjatkowo niebezpieczny. Majac Bogessa i Froma przeciwko sobie, najprawdopodobniej by pan przegral. -Ale bez Robotnikow Boga. -I tu dochodzimy do sedna sprawy, Wasza Ekscelencjo - powiedzial cicho Pahner. - Musi pan ograniczyc ilosc Dziel Boga. Byly to wspaniale symbole waszej wiary w okresie stagnacji, ale on wlasnie sie skonczyl. Bomanska inwazja wszystko zmienila i robotnicy beda wam potrzebni do zupelnie innych rzeczy. Nawet w tym klimacie powinniscie toczyc wojne z uzyciem muszkietow albo karabinow, a nie pik! Wiecie juz, jak wielki jest Gniew Boga. Przejrzyjcie swiatynne archiwa, Wasza Ekscelencjo. Porownajcie najwieksze dawne zniszczenia z Deszczami Hompag, ktore wlasnie minely, i osadzcie, jaki wielki potop moze zeslac na was Bog, a potem wytyczcie waly i kanaly, by go powstrzymac. Wasz Bog zada od was az tyle albo tylko tyle. Na pewno nie oczekuje, ze bedziecie budowac niepotrzebne groble, kopac niepotrzebne rowy i produkowac w nieskonczonosc niepotrzebne nikomu pompy, podczas gdy Jego lud potrzebuje tylu innych rzeczy. -Wydaje ci sie, ze mowisz w imieniu Boga! - warknal Chain. - Nie masz juz dosc tych klamstw i bluznierstw, Wasza Ekscelencjo? -Grath - powiedzial lagodnie Gratar. - Jesli powiesz jeszcze jedno slowo bez pozwolenia, kaze strazy... jak to bylo? Ach, tak - wetknac ci w tylek twoj wlasny rog. Patrzyl chlodno na rajce przez kilka chwil, a Grath Chain wydawal sie kurczyc pod tym spojrzeniem. W koncu krol-kaplan odwrocil sie do Pahnera. -A co z Rada? - spytal. -Rada to gniazdo zmij - przyznal kapitan. - Ale bez Bogessa i Rus Froma zmije same sie pozagryzaja. Niech pan pozostawi im rozwiazanie problemu pozbawionych zajecia Robotnikow Boga i przyglada sie, jak uciekaja z piskiem. -Uczynic ich osobiscie odpowiedzialnymi za utrzymanie Robotnikow? - zamyslil sie Gratar. - Bardzo... sprytny pomysl. -Musi pan tylko dopilnowac, by nie wymyslili jakiejs formy niewolnictwa - ostrzegl marine. - Ale to powinno sie udac. To bardziej dziedzina dzialania O'Casey niz moja, dlatego polecam omowienie szczegolow z nia. Ufam, ze to, co powiedzialem, pomoze wam rozwiazac wszystkie najwazniejsze problemy. Cokolwiek zrobicie, nie bedzie latwo, szczegolnie teraz, po najezdzie Bomanow. Ale jesli potraktujecie zmiany jako wyzwanie, powinno to przyniesc korzysci. Dla miasta i dla Boga. -A co z Grathem? - spytal krol, patrzac na stojacego pod sciana spiskowca. -Niech pan z nim zrobi, co pan chce - odparl Pahner. - Gdyby to zalezalo ode mnie, dalbym mu do wykonania jakies niewdzieczne zadanie i najgorszych ludzi do pomocy, a potem wyznaczylbym ciezkie kary w razie niewypelnienia twojego polecenia. Na przyklad: wkrotce moze zaczac wam zagrazac ktores z sasiednich miast. Wyslijcie go tam z zadaniem zdestabilizowania sytuacji. Jesli mu sie uda, nagrodzcie go. A jesli wpadnie, odwroccie sie od niego i przysiegajcie, ze nie dzialal na wasz rozkaz. -Ale on wyswiadczyl mi przysluge, ostrzegajac o spisku - powiedzial Gratar. - Jestem mu cos za to winien. -W porzadku - zgodzil sie Pahner. - Wiec prosze mu dac trzydziesci sztuk srebra. *** -Tak chyba bedzie najlepiej dla wszystkich - powiedzial Bogess, patrzac na kanaly i groble widoczne w pierwszych bladych promieniach wschodzacego slonca.-Musimy dotrzec do Wzgorz Nashtor przed zmrokiem - zauwazyl Rastar, wzruszajac ramionami. - Lepiej, zeby zaatakowali nas tam, niz na otwartym terenie. Rus From poprawil przewieszony przez ramie rzemien pochwy miecza, spojrzal na system zabezpieczen przeciwpowodziowych i ze smutkiem westchnal. Zastanawial sie, czy kiedykolwiek jeszcze zobaczy Kanal Bastar, pierwszy projekt, nad ktorym pracowal jako mlody inzynier pod kierownictwem starego mistrza Bes Clana. -Nie martw sie, Bomani nie sa juz zagrozeniem dla Diaspry. Zadbalismy o to - powiedzial Rastar. Mowil prawde. Jezdzcy Polnocy, wciaz dobrze pamietajac upadek i zlupienie ich wlasnych miast, nie mieli litosci dla uciekajacego wroga. Jesli pozostalo przy zyciu choc tysiac Wesparow, bylby to niemal cud. -Mialem pewne plany - mruknal From. -A teraz bedziesz mial nowe - warknal therdanski ksiaze. - Przeciez to ty narzekales, ze nic sie nie dzieje. Slyszales o planach ludzi? Szybkostrzelnych karabinach? Olbrzymich statkach? Lekkich dzialach na kolach? Taktyce polaczonych sil? Dlaczego jeszcze narzekasz? Rzemieslnik spojrzal na ksiecia. -Co bys dal, zeby jeszcze raz ujrzec Therdan albo Sheffan? Zobaczyc, jak lsnia w swietle poranka, kiedy slychac zew tankeff! Zobaczyc ich mieszkancow, jak zyja w pokoju i dobrobycie? Rastar odwrocil sie, unikajac wzroku kleryka, i spojrzal na wschodzace slonce. -Widze to kazdej nocy w moich snach, kaplanie. Ale nie moge wrocic do domu. Juz go nie ma. - Wzruszyl ramionami gestem podpatrzonym u ludzi i dotknal przypietego do uprzezy komunikatora. - Ale moze z czasem cos sie zmieni i przynajmniej komus innemu to sie uda. *** -Zdradzi mi pan, o czym pan mysli? - spytala cicho Kosutic.Ksiaze oparl sie o pancerna kryze flar-ta i rozpamietywal niedawny poscig. To bylo konieczne, wiedzial o tym. Ale bylo tez ohydne... a przyjemnosc, jaka sprawilo mu wyladowanie na wrogu swojego gniewu, strachu i frustracji, byla jeszcze gorsza. Roger odkryl ciemne zakamarki swojej duszy, ktorych istnienia nawet nie podejrzewal, i wcale mu sie to nie podobalo. W poblizu nich nie bylo nikogo. Marines i Mardukanie zajmowali sie ostatnimi przygotowaniami do szybkiego marszu na wzgorza. Ksiaze odwrocil sie i spojrzal sierzant w oczy. -Chce wrocic do domu - szepnal. - Po prostu chce wrocic do domu. -Tak - westchnela Kosutic. - Ja tez, szefie. Ja tez. Pokazala Pahnerowi podniesiony kciuk w odpowiedzi na jego pytajace spojrzenie. Wszyscy poganiacze i jezdzcy zrobili to samo. Sierzant glosno westchnela. -Jedyny sposob, zeby tam dotrzec, to stawiac stopy jedna przed druga - powiedziala. - I chyba czas zaczac to robic. Spojrzala na ponurego ksiecia i wzruszyla ramionami. -Czas ruszac w droge, co? - powiedzial Roger. - Ruszajmy zatem. Ku morzu. Rozdzial dziewietnasty Dergal Starg machnal na barmana.-Nalej mi nastepnego, Tarl. I tak nie mam nic lepszego do roboty. Mowil to juz piaty raz i Tarl mial go dosyc. Kopalnie Nashtor byly przedmiotem sporu trzech roznych miast-panstw az do chwili, gdy Bomani zamienili dwa z nich w sterty gruzu i odcieli kopalnie od Przystani K'Vaerna, jedynego miasta, ktore bylo dla nich cokolwiek warte. Kopalnie byly domena Dergal Starga. W calej krainie Chasten i Tam oraz na Wzgorzach Nashtor nie bylo, na bogow, drugiego takiego gornika jak Dergal Starg. W tej chwili Stargowi potrzebny byl do szczescia jeden z ksiazat Polnocy albo k'vaernijski gwardzista. Albo przynajmniej glupi kaplan z Diaspry. Byl dobrym gornikiem i wiedzial, ze kopalnia bez rynkow zbytu to po prostu dziura w ziemi, w ktora wrzuca sie pieniadze. Oczywiscie kilkuset gornikow i grupa inzynierow zbudowala fortyfikacje, dzieki ktorym kopalnie mogly pracowac, mimo ze co jakis czas nekaly ich ataki barbarzyncow. Ale w odglosach dochodzacych z okolicznych sztolni i hut slychac bylo, ze cos jest nie w porzadku. Dawniej Starg w mgnieniu oka znalazlby sie na dole w szybie, zeby zobaczyc, dlaczego te leniwe lobuzy obijaja sie zamiast pracowac, ale jaki sens mialo teraz zaharowywanie sie na smierc, kiedy nie bylo kupcow? Mimo to Dergal Starg wciaz utrzymywal kopalnie i huty na chodzie. Gornicy maja kopac, na bogow, dotad, az skonczy sie im zywnosc, kilofy i tysiac i jeden drobiazgow, ktore dostali od oszukanczych kupcow. A barmani maja, na bogow, nalewac, Starg byl wsciekly, ze jego kubek nie zostal jeszcze napelniony winem. Juz chcial zbesztac Tarla, gdy nagle zobaczyl, ze barman gapi sie ponad jego ramieniem, wytrzeszczajac oczy i wyciagajac wszystkie cztery rece w gescie zdumienia. Starg odwrocil sie... To, co zobaczyl, bylo po prostu niesamowite, i to nie tylko dlatego, ze kopalnie byly odciete przez Bomanow od calego swiata i ze nowo przybyli pojawili sie tu po raz pierwszy. Czterech z nich bylo zelaznymi lbami - jezdzcami Polnocy, dwoch mialo na sobie najlepsze pancerze, jakie Starg mial okazje kiedykolwiek podziwiac. Zlobienia na kirysie jednego z nich wykonano zgodnie z najnowszymi trendami z K'Vaern. Starg musial przyznac, ze byl to jednoczesnie najbardziej poobijany pancerz, jaki widzial. Sadzac po wygladzie jego wlasciciela, lepiej bylo nie wyglaszac na ten temat zadnych uwag. Jednak to nie zbroje - choc imponujace - przyciagnely jego uwage. Zelaznym lbom towarzyszyl, na bogow, lekko uzbrojony kaplan, i to wysoki ranga, sadzac po jego wyposazeniu. Dergal widzial swego czasu kilku misjonarzy, ale przewaznie byli mlodzi. Ten byl stary, zwisajacy z jego szyi na zlotym lancuchu klucz oznaczal, ze jego wlasciciel jest kaplanem-rzemieslnikiem. Kaplani-rzemieslnicy byli niemal legenda - nigdy nie spotykalo sie ich poza terenem Diaspry. Ale najbardziej interesujacym czlonkiem grupy byl stojacy posrodku basik. To nie moze byc prawdziwy basik. Po pierwsze, jest, na bogow, za duzy. Po drugie, nie ma rogow, pazurow ani zbroi - caly jest miekki i rozowy. Ma na sobie jakies okrycie i helm, a jego skora wyglada nieprzyjemnie sucho, ale poza tym... wyglada zupelnie jak basik. Zelazny leb w zlobionym kirysie wyciagnal dlon wnetrzem do gory na znak przyjaznych zamiarow. -Ty jestes Dergal Starg? - spytal. -Tak - prychnal gornik. - A kto, na bogow, pyta? -Aha, slynny humor Starga - wykrzywil sie wojownik, pokazujac zeby. - Pozwol, ze sie przedstawie. Jestem Rastar Komas Ta'Norton, ksiaze Therdan. Teraz, jak sadze, juz krol. Chyba spotkales kiedys mojego wuja. Starg zlagodnial. Kantar T'Norl jako jedyny z przekletych miastowych nie byl, na bogow, idiota. W przeciwienstwie do wielu innych uchodzil w calym kraju za uosobienie rozsadku. -Wybacz, Rastarze Komas Ta'Nortonie, moja gwaltownosc. Strata twojego wuja byla strasznym ciosem dla Doliny Tam. -Zginal bohaterska smiercia - powiedzial ksiaze. - Prowadzac szarze, by oslonic nasz odwrot. Dzieki niemu i jego wojownikom uratowalismy z Therdan i Sheffan wiele kobiet i dzieci. -Ale to i tak wielka strata - warknal gornik, pociagajac lyk wina. -Tak, na pewno nie w ten sposob chcialby nas opuscic - zgodzil sie ksiaze. - Podejrzewam, ze wolalby utopic sie w kadzi z winem. Starg wreszcie parsknal smiechem. -Tak, lubil wypic. Ostatnio sam zauwazylem to u siebie. -Moj wuj - powiedzial Rastar - mowil, ze potrafisz nawet przepic pagee. -To dla mnie komplement. Ale teraz, skoro mamy juz za soba wstepne uprzejmosci, powiedzcie, skad przybywacie. Przeciez szlaki roja sie od Bomanow. -Byc moze te na polnocy - odezwalo sie przypominajace basik stworzenie. - Ale poludniowe sa... czyste. -Co to za basik? - spytal Starg, wskazujac dziwna istote. -To kapitan Armand Pahner z Osobistego Pulku Cesarzowej - powiedzial Rastar, znow dziwnie sie wykrzywiajac. - A nazywanie go basik w jego obecnosci moze byc wielkim bledem. Bardzo wielkim bledem. -Dzieki kapitanowi Pahnerowi i jego imperialnym marines na poludniu nie ma juz Bomanow - wtracil kleryk i wyciagnal na powitanie jedna z gornych rak. - Rus From do uslug - powiedzial, przyprawiajac inzyniera o kolejny szok. -Rus From? Ten Rus From, ktory stworzyl dwufazowy uklad pomp i zaprojektowal system zapobiegania wylewom Jeziora Boga? To dopiero! Zainstalowalem te modyfikacje w naszym Szybie Dziewiec. -Hmmm - mruknal skonsternowany kleryk. - Tak, to chyba ja. -A wiec przybyliscie z poludnia? - spytal Starg. - A co sie stalo z Bomanami? -Wesparami - poprawil go Rastar i klasnal lekcewazaco w dlonie. - Zniszczylismy ich. Zostalo ich tak niewielu, ze nawet nie ma kto spalic ich zabitych. -I tak ich nie pala - powiedzial z niesmakiem Starg. - Zakopuja. -To prawda - przytaknal Rus From. - Straszne marnotrawstwo ziemi. Wyobrazacie sobie, co by bylo, gdyby wszyscy tak robili? Caly suchy lad szybko zapelnilby sie trupami! -Czy mozemy porozmawiac o zwyczajach pogrzebowych innym razem? - spytal basik z grymasem przypominajacym ten, ktory Starg widzial juz na twarzy Rastara. Wreszcie sobie przypomnial, skad go zna. Taka sama mine robil basik zapedzony w kat po to, aby go zabic ciosem palki. Jakby staral sie wylgac. -Slusznie - powiedzial Rus From. - Przyprowadzilismy ze soba karawane. Przywiozla troche rzeczy, ktore zamowiles w Diasprze, zanim Bomani odcieli drogi. -Przy okazji dzieki za ostatnia dostawe zelaza - powiedzial basik. - Bez niego byloby nam ciezko. -Zazwyczaj handlowalismy z Przystania K'Vaerna - wyjasnil Starg. - Ale ostatnio byla juz odcieta od swiata. Pozostalo nam tylko miec nadzieje, ze przynajmniej karawana z Diaspry da rade przejechac. -I przejechala - powiedzial From. - Obawiam sie jednak, ze przywiozla niewiele sprzetu gorniczego, ktory zamowiliscie. Wiekszosc tego, co juz bylo gotowe, zamieniono na bron. Mamy za to duzo jedzenia, win i przypraw. -To swietnie, ale beda nam takze potrzebne narzedzia. -I zostana zrobione na czas - odrzekl From. - Zdobylismy na Wesparach tyle broni, ze mamy az za duzo zelaza. -A przy odrobinie szczescia Bomani przestana byc przeszkoda w kontaktach Nashtor z Przystania K'Vaerna - dodal Rastar. - Na poludnie od wzgorz nie napotkalismy zadnych barbarzyncow. Gdzie oni sa? -Wiekszosc ciagle zeruje na ruinach Sindi - powiedzial Starg. -Ale po okolicy wloczy sie takze sporo band, niektore calkiem duze. Nielatwo bedzie wam przebic sie do Przystani, jesli tam zmierzacie. -Nie bylbym taki pewny - powiedzial basik. - Mysle, ze damy sobie rade. -Widzisz - dodal Rastar - my nie jestesmy zwykla karawana. *** Diaspranskie wojska zajely caly teren wokol kopalni. Czesc zolnierzy zmiescila sie w obrebie murow wzniesionych przez gornikow dla ochrony przed Bomanami. Lekko opancerzeni wojownicy z niewiarygodnie dlugimi wloczniami krzatali sie przy rozbijaniu obozu przylegajacego bezposrednio do murow. Kopali z tak ogromna energia, jakby zajmowali sie tym cale zycie.-Co to jest, na bogow? - spytal Starg, pocierajac wsciekle rog. -Coz - odparl basik Pahner. - Nie mielismy pewnosci, w czyich rekach znajduja sie kopalnie, wiec na wszelki wypadek pojmalismy waszych straznikow. Nic im sie nie stalo - dodal pospiesznie. -Zajeliscie podstepnie kopalnie? - spytal nadzorca, zastanawiajac sie, czy jest bardziej wsciekly na przybyszow, czy na straze, ktore mialy pilnowac calego kompleksu kopalni. -To... jakby nasza specjalnosc - powiedzial basik ze swoim dziwnym grymasem na twarzy. -Nam tez zrobili cos "takiego" - dorzucil Rastar, poruszajac wszystkimi czterema ramionami. -I co teraz zamierzacie? - spytal Starg. - Nic nam tu nie pomozecie, gdyz Bomani nas unikaja. -Mozemy zostawic wam troche zolnierzy - odparl Rus From. - Niektorzy Diaspranie zle znosza trudy marszu. To wcale nie znaczy, ze sa kiepskimi zolnierzami, moga sie przydac do wyszkolenia waszych gornikow. Reszta ruszy z nami do Przystani K'Vaerna. -Nie uda wam sie - ostrzegl nadzorca. - Mogliscie podejsc tu od poludnia, ale na szlaku do Przystani jest zupelnie inaczej. -Tak, jest - zgodzil sie basik. Nagle przestal przypominac basik i skojarzyl sie Stargowi z atul. Glodnym atul. -Prowadzi tam droga. -Bedziemy podrozowac bardzo szybko - dodal Rastar. - Pewnie zauwazyles, ze oprocz pagee mamy sporo turom i civan. Ludzie pokazali nam, ze piechota moze posuwac sie o wiele szybciej, niz myslelismy, jezeli co jakis czas odpoczywa w jukach turom i civan. Poza tym wszyscy ranni jada na pagee. Gdyby mi nie pokazali, nie uwierzylbym, ze jestesmy w stanie podrozowac niemal tak szybko jak jazda na civan. -Powinnismy przedostac sie bez wiekszych problemow, jesli nie natkniemy sie na ich glowne sily - zauwazyl czlowiek. - Powiedziales, ze siedza w okolicach Sindi. Widzialem mapy, to spory kawalek od drogi do Przystani K'Vaerna. Skad wiesz, ze tam sa? -Miedzy Bomanami caly czas zyja ludzie lasu - wypalacze wegla drzewnego - odparl Starg. - Pomagamy im, jak tylko potrafimy, a w zamian oni informuja nas, gdzie sa barbarzyncy i co zamierzaja. Poza tym Sindi to najwieksze i najbogatsze miasto, jakie zdobyli. Jeszcze nie skonczyli go pladrowac. Czlowiek spojrzal na ksiecia Polnocy. -To prawda, Armand - potwierdzil Rastar. - Lasy sa pelne na wpol dzikich mieszkancow. Ich zycie nigdy nie bylo latwe, ale w samym srodku najazdu Bomanow musi byc nie do zniesienia. -Ale wiadomosci moga krazyc w obie strony... - powiedzial basik Farmer. -Co masz na mysli? - spytal Starg. -Chodzi mu o to, ze moga donosic Bomanom tak samo jak wam - wyjasnil Rastar. -Nie chcemy, zeby barbarzyncy dowiedzieli sie o naszej planowanej trasie - dodal Pahner. -Watpie, zeby ludzie lasu rozmawiali z Bomanami - zauwazyl ksiaze. - Sa odludkami, jestem pewien, ze trzymaja sie od najezdzcow najdalej jak sie da. -To prawda - powiedzial Starg. - Wymienialismy z nimi narzedzia i bron na zywnosc. W przeciwnym razie z nami tez nie chcieliby sie zadawac. -Narzedzia - powtorzyl Pahner. - Tego akurat nie potrzebujemy. Ale ile macie tu na miejscu zelaza? -A o co chodzi? - spytal podejrzliwie nadzorca. -O to, ze zabieramy wszystko do K'Vaernu - powiedzial kapitan, patrzac na powstajacy oboz Diaspran. - Przystan K'Vaerna bedzie potrzebowac zelaza, jesli ma przetrwac, a my musimy zdobyc ich sympatie. Po to wlasnie tu przyszlismy. -Naprawde? - spytal ze zloscia Starg. - A jak zamierzacie za to zaplacic? Nie przywiezliscie nawet tego, co juz jestescie mi winni! Glowa basik blyskawicznie obrocila sie w jego strone. Ten czlowiek byl dwa razy mniejszy od gornika, ale w tej chwili, na bogow, byl pewien, ze nie chcialby sie z nim zmierzyc. -Nie martw sie - powiedzial spokojnie From. - Gwarantuje ci zaplate z zasobow swiatyni. Wrogosc Starga natychmiast zniknela. - W takim razie wszystko w porzadku. A odpowiadajac na wasze pytanie - mamy kilka ton gotowych do transportu. -Lane czy kute? - spytal Rastar. -Lane - wzruszyl ramionami gornik. - Mam kuznie, ale jest za malo wegla drzewnego, zeby oplacalo sie ja uruchamiac. -Czy da sie z niego wyprodukowac stal? - zapytal Pahner. - To bardzo wazne. -Oczywiscie. Przynajmniej w Przystani K'Vaerna... jesli tam dotrzecie. -Swietnie. - Kapitan kiwnal glowa i wsunal do ust kawalek bisti. - Dajcie mu jakis kwit albo cokolwiek, Rus Promie, i zaczynajmy zaladunek. Chce ruszyc z samego rana. *** Dergal Starg stal w bladym swietle poranka i patrzyl na wyruszajaca w droge kolumne. Ludzie i polowa jazdy odjechali juz wczesniej, by oczyscic droge dla karawany. Reszta maszerowala po obu stronach i na czele karawany. Kierowali sie w strone szerokiej kamiennej drogi prowadzacej do Przystani K'Vaerna.Nagle podszedl do niego dowodca strazy. -Przepraszam za wczorajsze, Dergal. Nie bylismy wystarczajaco czujni. To sie, juz nie powtorzy. -Hmmm? - mruknal zamyslony zarzadca. - Och, nie przejmuj sie, T'an. To najmniejsze z naszych zmartwien. Wlasnie okantowal mnie czlowiek, ktory caly czas mowil o jakichs synach czy czyms takim. Nauczyl mnie ciekawej gry i jestem mu winien czterodniowy urobek. W dodatku wyslalismy caly nasz zapas metalu w sam srodek Bomanow w zamian za obietnice zaplaty dana przez kaplana, ktory, jak sie dowiedzialem, opuscil ojczyste miasto w niezbyt przyjemnych okolicznosciach. Dostaniemy pieniadze, jesli uda nam sie przeslac do Diaspry wiadomosc, ze sa nam je winni. I jesli karawana nam je przywiezie, oczywiscie. -Och - powiedzial T'an. - Nie jest dobrze, prawda? -Na bogow, nie wiem - chrzaknal wesolo Starg. - Ale uwazam, ze to wszystko jest wspaniale. *** -Czy Gratar zaplaci? - spytal Pahner. - I tak zabralibysmy zelazo, nawet jesli by nie zaplacil, ale czy zrobi to?-Tak - powiedzial From. - Zaplaci. Uwazam to za moje... Jak wy mowicie? Ostatnie slowo? Kaplan z wyrazna satysfakcja probowal wyobrazic sobie reakcje krola-kaplana na wystawiony przez Dergal Starga rachunek. - Najwazniejsze, ze mamy zelazo, ktore powinno zrobic dobre wrazenie w Przystani K'Vaerna. Teraz tylko musimy je tam dostarczyc. -Och, na pewno nam sie uda - zapewnil Pahner. - Nawet jesli bede musial wypakowac pancerze, dojdziemy tam. Ale dopiero potem bedzie ciekawie. Rozdzial dwudziesty -Gdzie jest miasto? - spytala sierzant.Z grzbietu flar-ta widziala jedynie wzgorza i mury. -Za wzgorzami - powiedzial Rastar. - To tylko zewnetrzne umocnienia. Miasto lezalo na polwyspie miedzy oceanem a rozlegla zatoka. Mur stal w najwezszym miejscu polwyspu. Gdyby nie falochron i rzadkie, niskie wydmy po lewej stronie, fale morza zalewalyby droge. Od morza wiala swieza bryza, przeganiajac bijacy z zatoki zapach zgnilizny. Zatoka niemal niezauwazalnie przechodzila w slone bagno, nad ktorym lataly i skrzeczaly czteroskrzydle stwory. Bagno z kolei laczylo sie z niewielka rzeka Selke, wzdluz ktorej biegla droga ze wzgorz Nashtor. Mur byl najpotezniejsza konstrukcja, jaka Kosutic widziala od czasu Voitan. Mial co najmniej dziesiec metrow wysokosci i niemal tyle samo grubosci. Brama osadzona byla miedzy dwiema wiezami, nad nia widoczne byly strzelnice, a na szczycie muru staly w regularnych odstepach potezne bombardy. Z obu stron mur konczyl sie basztami, najezonymi jeszcze wieksza liczba bombard, te od strony morza sluzyly przy okazji za latarnie morskie. Albo Przystan K'Vaerna miala wielu wrogow, albo za duzo pieniedzy. Mur ciagnal sie wzdluz brzegu az do miejsca, gdzie kamienisty grunt uniemozliwial wrogowi ewentualne ladowanie. -Cholernie solidne fortyfikacje - wymamrotala Kosutic. -Przystan K'Vaerna brala udzial w licznych wojnach - powiedzial ksiaze Polnocy. - Czasem w sojuszu ze Zwiazkiem, czasem przeciw niemu. Jednak nigdy nie interesowal jej podboj. Wojny mialy na celu jedynie utrzymanie wolnego handlu... albo wymuszenie go. -Czy Sindi bylo jednym z tych miast, z ktorymi walczyla? - spytala sierzant. - I co to w ogole za historia? Ciagle pan o niej wspomina. -Zakladam, ze panna O'Casey juz to wie, ale opowiem w skrocie. Tor Cant, Despota Sindi, byl nadetym bydlakiem i glupcem, ktorego ambicje przerastaly jego rozum i zdolnosci. Jego najwiekszym marzeniem bylo wladanie cala kraina wokol Tam i Chasten. -Najpierw wystapil przeciw Zwiazkowi Polnocy. Poniewaz stanowilismy najwieksze zagrozenie dla jego planow, probowal sklocic ze soba nasze miasta, majac nadzieje, ze zniszcza sie wzajemnie. Kiedy spisek wyszedl na jaw i nawet Cant zrozumial, ze to calkowita porazka, wyslal emisariuszy do Bomanow. Po dlugich namowach bomanscy wodzowie zgodzili sie z nim spotkac. Cant zaprosil takze przedstawicieli wielu miast z poludnia, ktore narzekaly na nasze cla. Oficjalnym powodem spotkania byla proba wynegocjowania traktatu z Bomanami. Gdyby w wyniku porozumienia przestali byc grozni, Zwiazek Polnocy stracilby racje bytu. A jesli nie doszloby do uzgodnienia traktatu, myslal Cant, zjednoczone Poludnie zbuntowaloby sie przeciw Pomocy. -Wkrotce stalo sie jasne, ze wcale nie ma zamiaru ukladac sie z Bomanami. Jak juz powiedzialem, jego ambicje przewyzszaly jego wyobraznie. Bomani to barbarzyncy, ale on potraktowal ich jak... malo waznych barbarzyncow. Zamiast pojsc na ustepstwa, wysunal takie zadania, ktore kazdy, nie tylko Bomanin, uznalby za zniewage. A kiedy bomanscy wodzowie je odrzucili, kazal we wlasnej sali tronowej, na oczach ambasadorow Poludnia, pozabijac ich. -Jak slyszalem, byly to straszliwe jatki. Jego gwardzisci byli poludniowymi mieczakami, wiec wodzowie Bomanow i ich obstawa, mimo ze zostali wzieci z zaskoczenia, prawie wycieli sobie droge do tronu. Niestety nie udalo im sie przezyc, a kiedy wiesc o tym, co sie stalo, dotarla do polnocnych klanow, te zaprzysiegly krwawa zemste wszystkim gownosiadom. -Najpierw uderzyli na Zwiazek Polnocy, a wtedy wszyscy padlismy ofiara sabotazu, bez watpienia dziela agentow Sindi. W Therdan zatruto zapasy zboza, a w Sheffan ujecie wody. W innych miastach wybuchaly tajemnicze pozary spichlerzy, ktos zatruwal pasze dla civan. -Chodzilo prawdopodobnie o to, by Zwiazek i Bomani wzajemnie sie wyniszczyli. Wtedy Sindi wchloneloby Zwiazek, a ocaleli wojownicy mogliby posluzyc do podbicia innych miast. -Ale do tego nie doszlo - powiedziala Kosutic. -Tor Cant byl glupcem i nie docenil Bomanow - odparl cicho ksiaze, patrzac na coraz blizsze umocnienia. - Spodziewal sie, ze nasze miasta, mimo oslabienia jego zdrada, beda bronic sie tak dlugo, ze barbarzyncy wykrwawia sie w szturmach, a wtedy on ich pokona. Bomani jednak zjednoczyli sie, a zastosowana przez nich strategia byla lepsza niz kiedykolwiek w przeszlosci. Najpierw zaatakowali Therdan. Bylismy glownym miastem Polnocy, i ich wodzowie wiedzieli, ze nasz upadek otworzy im droge na poludnie i oslabi ducha reszty miast Zwiazku. Oblegali nas przez poltora miesiaca. W koncu zaczelismy glodowac. Zanim stracilismy nasze civan, moj ojciec kazal mi przebic sie przez oblezenie, zabierajac ze soba tyle kobiet i dzieci, ile zdolam. Moj wuj, o ktorym mowil Dergal Starg... On i jego zolnierze otworzyli nam droge, a my przeszlismy po drodze powstalej z ich trapow. Nie probowalismy nawet dotrzec do Sindi. Bomani byli wszedzie. Moglismy jedynie uciekac. Ruszylismy do Bastara, majac nadzieje, ze tam znajdziemy pomoc. I wtedy wlasnie nas znalezliscie. Zaglodzona zgraje obszarpanych uchodzcow. -A Therdan? - spytala lagodnie sierzant. -Padlo wkrotce potem. I Sheffan, i Tarhal, i Crin. I D'Sley, i Torth. I Sindi. -Ale nie Przystan K'Vaerna? -Nie - zgodzil sie Mardukanin. - Przystan jest nie zdobyta. Bistem Kar spojrzal przez lunete na zblizajaca sie kolumne. Mial dosc czasu, by przejsc z Cytadeli na mur, poniewaz warty zauwazyly przybyszow juz przed Pierwszym Dzwonem. Nie mial pojecia, kim moga byc. Nie byla to bomanska horda, jak myslal na poczatku. Jadace na przedzie oddzialy wygladaly na jazde Zwiazku Polnocy, ale kim byla reszta zbieraniny, mogl tylko zgadywac. Podobnie jak to, czego tu szukali. Zakladajac, ze widoczne z daleka blyski to ostrza niezwykle dlugich wloczni, nie byla to zwykla kupiecka karawana. Z tego samego powodu to nie mogla byc takze kolejna grupa uciekinierow. Zlozyl lunete. *** -Znowu uchodzcy? - spytal Tor Flain. Zastepca dowodcy k'vaernijskiej Gwardii stal obok swojego przelozonego. Kara nazywano krenem nie tylko ze wzgledu na olbrzymi wzrost, ale takze jego szybkosc i przebieglosc. Kren byl wprawdzie zwierzeciem wodnym, ale dowodca wielokrotnie udowodnil, ze jego fortele sprawdzaja sie rownie dobrze na ladzie, jak i na wodzie. Kar mial na sobie pancerny rynsztunek szeregowego gwardzisty, pozbawiony lsniacych symboli rangi, do ktorych noszenia mial prawo. Nosil taki mundur przez wiele lat i dobrze sie w nim czul, zmienial go tylko na najbardziej oficjalne spotkania i przed najwazniejszymi bitwami. Wielokrotnie udowadnial, ze jest gwardzista do szpiku kosci. Wszyscy wiedzieli, ze tylko jego nieustanne batalie o godziwy budzet dla wojska pozwolily Gwardii odeprzec pierwszy atak Bomanow.Barbarzyncy poprzysiegli, ze nie omina ani jednego miasta Poludnia po tym, co zrobil ten glupi dran w Sindi, a fakt, ze zadne z nich nie mialo nic wspolnego z masakra na dworze Tor Canta, wydawal sie nie miec znaczenia. Tak wiec Gwardia i obywatele miasta musieli przeszkodzic barbarzyncom w wypelnieniu tej przysiegi, ale szanse, ze im sie to uda, byly raczej niewielkie. Kar rozsunal lunete i spojrzal jeszcze raz, a Tor Flain popatrzyl na to urzadzenie z podziwem. Dell Mir byl czarodziejem, jesli chodzi o budowanie takich zabawek, ale wojna z Bomanami obudzila w nim talent geniusza. Jego pomoc w czasie obrony miasta byla wrecz bezcenna. Tor Flain kochal swoje miasto, choc nie urodzil sie tutaj. Jego rodzice przeprowadzili sie z D'Sley, kiedy byl maly, i otworzyli nieduza przetwornie ryb. Dorastal przy dzwiekach k'vaernijskich dzwonow, i najpierw jako dziecko, a potem jako mlodzieniec biegal po zamowienia do wszystkich Wielkich Domow. Jego ojciec byl dobrym handlowcem, ale wlasciwie to matka prowadzila interesy. To dzieki niej nieduza przetwornia Dom Flain stala sie znanym dostawca artykulow luksusowych. W rezultacie ich corki dobrze wyszly za maz, a synowie zajeli wazne stanowiska. Takie jak na przyklad zastepcy dowodcy Gwardii. Teraz Tor Flain byl bezsprzecznie jedna z dziesieciu najwazniejszych osob w miescie. Kar zlozyl lunete i w zamysleniu postukal nia w dolna dlon. -To posilki - powiedzial. -W takim razie cholernie male - odparl Flain. - Ledwie ze trzy tysiace. -Prowadzaca choragiew Polnocy to Therdan. -Niemozliwe! - prychnal Flain. - Therdan padlo w pierwszym ataku! -To prawda. Ale chodzily sluchy, ze czesc z nich uciekla. Choragiew obok nosi symbole Sheffan, a oni tez jakoby wszyscy nie zyja. Ale najciekawsza sprawa to choragiew na przedzie wlocznikow. Tor spojrzal na niego pytajaco, a Kar zachichotal. -To Rzeka. -Diaspra? - powiedzial z niedowierzaniem Flain. - Ale przeciez... oni w ogole nie mieszaja sie do wojen. -Ta wojna jest inna - zauwazyl Kar. - Nie rozumiem tylko, po co im tyle turom i pagee. Wygladaja bardziej na olbrzymia karawane. Widac tam jeszcze jakies dziwne, podobne do kobiet postacie, jadace na pagee. Jeszcze raz rozsunal lunete i przez kilka minut patrzyl w zamysleniu. Nagle wydal z siebie okrzyk radosci. -Wioza zelazo, na Krina! Zwierzeta sa obladowane sztabami zelaza! -Musieli zahaczyc o Nashtor - domyslil sie zastepca. -Wyslij jezdzca - powiedzial Kar. - Dowiemy sie, o co chodzi. Cos mi sie zdaje, ze wszystko bedzie dobrze. *** Mardukanin, ktory wyszedl im na spotkanie, byl najwiekszym szumowiniakiem - moze z wyjatkiem Erkum Pola - jakiego Roger widzial. Mierzyl prawie cztery metry wzrostu i byl nieproporcjonalnie szeroki w barach, wygladal, jakby mogl bez trudu podniesc flar-ta.-Bistem Kar - powiedzial Rastar z wyrazna ulga. - Zyjesz. -Tak, ksiaze Rastarze - odparl potwor niskim, grzmiacym glosem. - I choc dziwi cie moj widok, mnie dziesiec razy bardziej dziwi obecnosc nastepcy tronu Therdan u moich bram. -Probowalismy przebic sie do was po naszej ucieczce, ale Bomanow bylo zbyt wielu - przyznal Rastar. Odwrocil sie i wskazal Rogera. -Bistem Karze, kapitanie Przystani K'Vaerna, przedstawiam ci Jego Wysokosc Ksiecia Rogera MacClintocka z Imperium Ziemskiego. -Witam cie, ksiaze MacClintocku, w imieniu Rady Przystani K'Vaerna - powiedzial Mardukanin, powstrzymujac ciekawosc, co to, u demona, moze byc Imperium Ziemskie. - A to, co przywozicie, witam jeszcze serdeczniej - dodal. -Po to zatrzymalismy sie w Nashtor - powiedzial ksiaze. - Przedstawiam panu mojego dowodce, kapitana Armanda Pahnera. To on nalegal, bysmy zabrali ze soba zelazo. -Pana rowniez witam, kapitanie Pahner - rzekl dowodca Gwardii, przygladajac mu sie uwaznie. Potem potoczyl wzrokiem po ubranych w maskujace mundury marines i stlumil smiech. - Witajcie w Przystani K'Vaerna. *** -Przystan K'Vaerna - powiedzial Rus From z entuzjazmem, jakiego nie okazal ani razu od chwili opuszczenia Diaspry. - Jestesmy na miejscu.-Cudownie - stwierdzil znacznie mniej entuzjastycznie Bogess. - Kolejne miasto, kolejna bitwa. Po prostu cudownie. Teren miedzy dwiema liniami umocnien przeznaczono na uprawy. Rosly tu jabliwki i jeczmyz. Wzdluz drugiego brzegu polwyspu posadzono slynne morskie sliwki, z ktorych produkowano wino. -Ale to przeciez Przystan K'Vaerna! - powiedzial kaplan. - K'Vaerna od Dzwonow! Caly swiat spotyka sie w Przystani! Stad pochodzi ponad polowa urzadzen uzywanych w calej Dolinie Chasten! Tu wynaleziono pompe tloczaca! Nie ma drugiego takiego miasta! -Aha - prychnal general. - A ulice wybrukowane sa zlotem. To po prostu kolejne miasto na naszej drodze i kolejna czekajaca nas bitwa. -No, zobaczymy - odparl kleryk, nie pozwalajac sobie zepsuc dobrego humoru. -Poza tym - ciagnal Bogess - to nowe zasady prowadzenia wojny. Nie mozemy ich nauczyc tylko poslugiwania sie pikami. Nie, musimy zbudowac muszkiety i mobilne dziala. A potem sami musimy nauczyc sie nimi poslugiwac. -Niezupelnie - poprawil go From. - Bedziemy musieli nauczyc sie nimi poslugiwac wtedy, kiedy jeszcze beda w budowie. I na dodatek bez pomocy ludzi. *** -O zesz kurde! - wymamrotal Poertena, kiedy kolumna wyszla zza pierwszego wzgorza.Pochodzenie nazwy miasta stalo sie od razu jasne. Daleko w dole lezala zatoka, oslonieta od wiatru wznoszacymi sie z obu stron wzgorzami. W ich niezwykle strome zbocza wcinaly sie fiordy o pionowych, gladkich scianach. W zatoce widac bylo dobrze osloniety wieloczesciowy port, skladajacy sie z setek malych przystani. W tej czesci zatoki, gdzie woda byla gleboka, staly zacumowane statki. Najwiecej bylo statkow z pojedynczym masztem, prostokatnym ozaglowaniem i zaokraglonym kadlubem, bardzo podobnych do sredniowiecznej kogi. Mimo niewielkich roznic - stosunek dlugosci do szerokosci byl troche bardziej korzystny - podobienstwo bylo uderzajace. Wiekszosc statkow mierzyla od dzioba do rufy okolo dwudziestu metrow, a kilka nawet ponad trzydziesci metrow. Jeden z nich byl wlasnie holowany z portu przez galere popychana delikatnymi podmuchami wiatru znad wzgorz. Jedna z bocznych przystani zajmowaly okrety wojenne. Przynajmniej dwie trzecie z nich stanowily smukle, niskie galery, uzbrojone w tarany, za to pozbawione pokladowej artylerii. Pozostale byly wieksze, ciezsze i sprawialy wrazenie niezdarnych. Podobnie jak galery, byly wyposazone zarowno w wiosla, jak i maszty, a ich glownym uzbrojeniem byly ciezkie dziala, ktorych lufy sterczaly z solidnych forkaszteli nad dlugimi taranami. Najwyrazniej zadaniem tych okretow bylo zasypywanie przeciwnika frontalnym ogniem. Dziala wygladaly dosc dziwnie. Poertena wlaczyl powiekszenie w helmie i az krzyknal z wrazenia. Dziala nie byly bowiem spawanymi bombardami, ktore widzieli na murach Diaspry. Te byly odlewane! Cztery najwieksze wzgorza wokol portu byly czescia lancucha ciagnacego sie wiele kilometrow na polnoc. Pokrywalo je wiele polaczonych ze soba budynkow. W domach miescily sie takze magazyny i sklepy, tak wiec w jednym miejscu jednoczesnie toczylo sie zycie mieszkancow i trwala ich praca. Wszedzie, jak okiem siegnac, widac bylo wieze z dzwonami. Julian stanal obok malego Pinopanczyka i pokrecil zdumiony glowa. W ciagu calej podrozy nie widzial ani jednego dzwonu. Tutaj byly ich dziesiatki. Jeden Bog wie, ile ich jest w calym miescie... i jak brzmia, kiedy bija wszystkie naraz. Plutonowy patrzyl na male dzwonki, srednie dzwony, duze dzwony, a nawet jeden olbrzymi, wazacy co najmniej osiem lub dziewiec ton i wiszacy na poteznej wiezy blisko centrum miasta, i zastanawial sie, po co jest ich az tyle. W porcie panowal ogromny ruch. Gdzie nie spojrzec, ktos cos sprzedawal, kupowal albo zalatwial swoje sprawy. Ze szczytu wzgorza miasto przypominalo wielkie mrowisko. Przystan otaczal potezny mur, jeszcze wiekszy i masywniejszy niz zewnetrzna linia umocnien, naszpikowany dzialami wyrzucajacymi prawdopodobnie dziesieciokilogramowe pociski. Wejscia do portu strzegly olbrzymie cytadele wyposazone w potezne armaty, wystarczajaco wielkie, by strzelac osiemdziesieciokilowymi kulami. Na zewnetrznej stronie umocnien, zwlaszcza w poblizu wody i wokol glownej bramy, wyroslo miasteczko slumsow. Mur ciagnal sie az na szczyt najwyzszego wzgorza i laczyl z kolejna masywna cytadela - kilkupoziomowa forteca wykuta w skale. Do zamczyska przylegala dzwonnica zwienczona wiatrowskazem w ksztalcie statku z postawionymi zaglami. -Rozumiem juz, dlaczego wszyscy uwazaja, ze tego nie da sie zdobyc - powiedzial Julian. -No. - Poertena zamyslil sie. - Ale, wiesz, tak sie zastanawiam... Skad oni biora zaopatrzenie? -Mozna je sciagac morzem... - odpowiedzial plutonowy. -Jasne, ale skad? Ja mysle, ze wiekszosc zywnosci sprowadzali z Sindi. A teraz skad? -Aha, rozumiem, o co ci chodzi - powiedzial Julian. - Nie biora jej z nastepnego miasta w dol rzeki, bo ono tez padlo. -No to skad? Z odleglosci stu kilometrow? Dwustu? Tysiaca? Powinni sprowadzac zywnosc rzeka i przez zatoke. Jestem pewien, ze handlowali glownie z tymi miastami, ktore zdobyli Bomani. -Ale przeciez mozna wyzyc z odleglych zrodel zaopatrzenia - sprzeciwil sie Julian. - San Francisco tak robilo dawno temu na Ziemi. Wszystko, czego potrzebowano, sprowadzano statkami, a nie ladem. -Jasne - zgodzil sie Pinopanczyk. - Nowa Manila, najwieksze miasto na Pinopie, to jeden wielki port morski i kosmiczny. Wszystko oprocz ryb sprowadza z jakiegos zadupia. Ale widzisz te statki? - Wskazal duza koge wyplywajaca niezdarnie z portu. -Widze - powiedzial Julian. - I co z tego? -To najgorszy, kurwa, statek, jaki widzialem. Jeden szkwal i tonie jak kamien. I pewnie jest wolny jak cholera, a skoro tak, to podroz sporo kosztuje. A to znaczy, ze zboze jest tu drogie i wszyscy gloduja. Jasne, moga tu cos sami produkowac. Ale skoro sa odcieci od Chasten i Tam, nie maja niczego na sprzedaz. A jesli nie maja niczego do sprzedania, musza glodowac. *** -Jak u was z zaopatrzeniem? - spytal Pahner.Kolumna przeciagnela przez teren portu, nie wzbudzajac nadmiernego zainteresowania mieszkancow. Zachowywali sie tak, jakby toczaca sie wojna w ogole ich nie obchodzila. Trakt, ktorym szla karawana, byl zatloczony. Idacy przodem oddzial Gwardii usuwal sila na bok zawalidrogi. W bocznych uliczkach rowniez bylo ciasno, co kilka metrow staly tu wozki i budki, z ktorych sprzedawano wszystko, od jedzenia az po bron. Otaczajace miasto wzgorza zatrzymywaly wiejace od morza wiatry, co sprawialo, ze panowal tu wyjatkowy nawet jak na mardukanskie warunki upal. W nieruchomym powietrzu wisialy rozne typowe dla mardukanskich miast zapachy, przemieszane z delikatnym aromatem czystego, slonego powietrza morskiego i charakterystycznym dla kazdego portu smrodem zgnilizny. Z wyjatkiem strzelistych dzwonnic, budynki byly niskie, zbudowane z kamieni lub prasowanego blota, i pomalowane na bialo lub razaco jaskrawymi kolorami. Kolorowe mury, upal i odurzajace zapachy oszolomily marines. Z prowadzacych bezposrednio na ulice drzwi domow co chwila wybiegaly dzieci. Jedno z nich, wyjatkowo nieostrozne, wpadlo pod nogi Patty, ale flar-ta podskoczyla niezgrabnie na pieciu lapach i rozbiegany malec uniknal stratowania. Na rogach wszystkich budynkow umocowane byly rynny, ktore odprowadzaly wode do specjalnych zbiornikow Wyniesione nad poziom ulicy, metrowej glebokosci baseny o rozmiarach dwa na piec do siedmiu metrow, byly bardzo zadbane. Wypelniala je krystalicznie czysta woda. Pahner widzial, jak jakis Mardukanin nabiera wody z jednego ze zbiornikow, a potem wrzuca do srodka monete. Ze wszystkich miast, ktore do tej pory odwiedzili, tylko Przystan K'Vaerna racjonowala wode. -Z zaopatrzeniem? - Kar klasnal w rece. - Kiepsko, prawde mowiac. Ciesze sie, ze was widze. Bogowie wiedza, ile razy krzyzowalismy miecze ze Zwiazkiem Polnocy, ale teraz jestescie naszymi sprzymierzencami. -Zgadza sie - powiedzial Rastar. - Wiele razy wypowiadalismy wojne Przystani albo Przystan nam. Ale teraz to juz przeszlosc. Zwiazek nie istnieje i chyba juz nie podzwignie sie za naszego zycia. -Ale powiedz mi, prosze - ciagnal - czego wam brakuje? Przeciez macie chyba ogromne pomieszczenia na zapasy pod Cytadela? -Tak - zgodzil sie k'vaernijski dowodca. - Ale podczas pokoju spichlerze nie sa pelne, poniewaz zapasy... Przerwal mu niski, grzmiacy dzwiek. Wszystkie dzwony w porcie zaczely jednoczesnie bic. Nie byla to jednak niemila dla ucha kakofonia, dzwony bily miarowo, a serce kazdego z nich uderzalo w tej samej sekundzie. Ich bicie ustalo rownie nagle, jak sie zaczelo. Ludzie popatrzyli po sobie, oszolomieni niesamowitym glosem dzwonow i nagla cisza. Ich towarzysze z Diaspry szybko otrzasneli sie z wrazenia, a K'Vaernianie jakby niczego nie zauwazyli. Po chwili Bistem Kar parsknal smiechem. -Wybaczcie mi, ksiaze Rogerze i kapitanie Pahner. Nie przyszlo mi do glowy, by was uprzedzic. -Co to bylo? - spytal Roger, wkladajac palec w prawe ucho, w ktorym, jak mu sie zdawalo, tluklo sie jeszcze echo dzwonow. -Czwarty Dzwon, Wasza Wysokosc - powiedzial Kar. -Czwarty Dzwon? -Tak. Nasz dzien jest podzielony na trzydziesci dzwonow, czyli trzydziesci odcinkow czasu. Wlasnie minal Czwarty Dzwon. -Chcesz powiedziec, ze sluchacie czegos takiego - Roger machnal reka w kierunku dzwonnic - trzydziesci razy dziennie? -Nie - odparl Kar zartobliwym tonem. - Tylko osiemnascie razy. Dzwony nie bija w nocy. A czemu pan pyta? Roger gapil sie na niego w milczeniu. -Bistem Kar... jak wy to mowicie? A, tak! Nabiera cie, Rogerze - rozesmial sie Rastar. - Dzwony oznaczaja uplyw kazdego odcinka dnia, ale zazwyczaj dzwonia tylko te, ktore wisza w budynkach nalezacych do miasta, a nie wszystkie! -To prawda - przyznal Kar i klasnal w rece z rozbawieniem. Po chwili jednak spowaznial. - Toczymy wojne i dopoki ona sie nie skonczy, wszystkie Dzwony Krina beda rozslawiac Jego imie. Roger i Pahner spojrzeli na siebie, a Kar znow zachichotal. -Nie martwcie sie, przyjaciele. Mozecie mi wierzyc, przyzwyczaicie sie do tego szybciej niz sobie wyobrazacie. Przynajmniej - tu spojrzal rozbawiony na Rus Froma - nie bedziemy oblewac was woda. Kaplan-rzemieslnik zasmial sie wraz z pozostalymi, a Kar powrocil do rozmowy z ludzmi. -Zanim dzwony nam przerwaly, mialem wam wyjasnic, ze w czasie pokoju nasze spichlerze nie sa calkowicie pelne, poniewaz takie magazynowanie szkodzi rynkowi zboz. Zazwyczaj wojne poprzedzaja sygnaly ostrzegawcze, i wtedy kupujemy odpowiednia ilosc zapasow. Jednak tym razem Bomani zaatakowali bardzo szybko, a my, tak jak wszyscy, mielismy akurat problemy z Sindi. Ten dran Tor Cant zaczal magazynowac zapasy juz w zeszlym roku, co swiadczy, ze masakra bomanskich wodzow nie byla przypadkowa. Ale nie kwapil sie do podzielenia z nami swoimi nadwyzkami. Wstrzymal caly wywoz zboza z Sindi do czasu ustania zagrozenia. Sciagnelismy troche z innych zrodel, zanim Bomani zajeli ujscie Chasten. Jak dotad nie odczulismy prawdziwego niedostatku, ale to wkrotce nastapi. Wielu kupcow juz zaciera rece z niecierpliwosci. -A co z Bastarem? - spytal Rastar, wskazujac na polnoc. - Nie mialem o nich zadnych wiesci. -Prawie wszyscy uciekli do nas, kiedy stalo sie jasne, ze nie opra sie Bomanom. - Bistem Kar wykonal gest rezygnacji. - To oznacza dodatkowe tlumy w kolejce do wody i zboza, ale nie moglismy ich nie przyjac. Mielismy problemy z D'Sley, tak jak inne miasta, ale mimo to... -Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego - przerwal mu Pahner. -Wlasnie - zgodzil sie dowodca i spojrzal na niego. - Ale co wy tu robicie? Powiedziano mi, ze te dlugie wlocznie to wasz pomysl, tak samo jak wielkie tarcze. Po co tu przyszliscie? I dlaczego bierzecie udzial w naszych wasniach? -Nie z dobroci serca - powiedzial Roger. - Cala nasza historia jest dluga i skomplikowana. W skrocie powiem, ze musimy przebyc to... - wskazal otwarte morze za wejsciem do portu -...i dotrzec do oceanu, a potem przeplynac go, by wrocic do domu. -To macie powazny problem - stwierdzil Kar. - Mozecie u nas znalezc transport do Ciesnin Tharazh. Bedzie was to sporo kosztowac, ale da sie zrobic. Natomiast nikt nie poplynie za Ciesniny, na Zachodni Ocean. Bedziecie mieli wiatr w twarz, a wszyscy, ktorzy probowali tego dokonac, nie wrocili. Niektorzy... - K'Vaernianin spojrzal zezem na Rus Froma -...wierza, ze to wina demonow, ktore pilnuja wybrzezy Wyspy Swiata, ale niezaleznie od przyczyny zaden statek nie przeplynal oceanu i nie wrocil. Istnieje starozytne podanie o jednym, ktory przybyl jako rozdarty na kawalki wrak. Na wraku przyplynal ocalaly szaleniec, belkoczacy cos w niezrozumialym jezyku, ale zyl bardzo krotko i nikomu nie udalo sie ustalic, co bylo przyczyna zniszczenia jego statku. -Sztorm? - spytal Pahner. -Nie, przynajmniej wedlug opowiesci - powiedzial dowodca. - Oczywiscie to moze byc bajka, ale podobno w jednym z muzeow znajduje sie dziennik pokladowy tego statku. Napisany jest w jezyku, ktorego nikt nie potrafi odczytac, ale zachowal sie takze czesciowy przeklad - prawie tak samo stary jak sam dziennik. Mozna tam przeczytac o jakichs potworach i o tym, ze statek byl rozszarpany na kawalki. -Ojej - mruknal From. - To chyba nie jeden z tych mitycznych demonow? -Nie wiem, co to moglo byc - przyznal Kar. - Cokolwiek jednak to bylo, bylo bardzo duze. I malo przyjazne. To wystarczy, zeby trzymac sie z dala od oceanu, na Krina! -A wiecie, co jest po drugiej stronie? - spytal Roger. -O, tak - odparl K'Vaernianin. - Oczywiscie. W koncu swiat jest okragly, uczeni udowodnili to, chociaz spotkali sie ze sprzeciwem ze strony... nieco bardziej konserwatywnych religii. To oznacza, ze i tak dociera sie z powrotem tutaj. Trzeba pokonac wiatr, fale i przypuszczalnie morskie potwory - wyszczerzyl sie w usmiechu do Froma, ktory zachichotal w odpowiedzi. - Jest jeszcze problem nawigacji. Skad zeglarz ma wiedziec, gdzie sie znajduje, jesli nie moze co jakis czas podplynac do brzegu i porownac swojego polozenia z mapa? Ktory kupiec wybralby sie za Tharazh? Nie znamy tam zadnych miast ani ludow, z ktorymi mozna by handlowac, a poza tym mamy - a wlasciwie mielismy - dosc nabywcow tutaj, na Morzu K'Vaernijskim. Co sie stalo z jednym czy drugim wariatem, ktorzy probowali tam poplynac, nikt nie wie, mozna to sobie tylko wyobrazac. -Slyszelismy, ze nie potraficie zeglowac na druga strone - powiedzial Pahner - ale my zrobilismy juz na tej planecie kilka rzeczy, ktorych nikt wczesniej nie robil. -Przeszli przez Gory Tarstenskie - wtracil Rastar. -Nie! Naprawde? - zdziwil sie Kar. - Czy rzeczywiscie mieszkaja tam olbrzymi kanibale? -Nie wydaje mi sie - powiedzial Cord. K'Vaernijski general spojrzal na niego ostro, slyszac jego niezwykly akcent. -D'Nal Cord jest moim asi - powiedzial Roger. - Moim zaprzysiezonym towarzyszem i przyjacielem. Pochodzi z ludu zamieszkujacego Doline Hurtan. Lezy ona daleko za Tarstenami, dalej niz Tarsteny stad. -Okolo jednej czwartej drogi dookola swiata od Tarstenow - dodal Pahner. - Mieszkancy tamtych krain wygladaja tak samo jak wy. Nie maja tylko turom ani civan. -Zaprawde, zyjemy w czasach cudow - powiedzial Kar. - Nie mialem zamiaru obrazic ciebie ani twojego ludu, D'Nal Cordzie. -Nie obraziles mnie - uspokoil go szaman. - Daleko zawedrowalismy i duzo po drodze zobaczylem. Wiele rzeczy jest podobnych do siebie w roznych rejonach planety. - Rozgladal sie przez chwile wokol. - Ale to najwieksze miasto, jakie dotad widzialem. Voitan bylo tak samo... ozywione przed upadkiem, ale nie bylo az tak wielkie. -Voitan? - spytal Kar. -To dluga historia - wyjasnil Roger. - Ku przestrodze. -Wlasnie. - Cord klasnal w dlonie i popatrzyl spokojnie na K'Vaernianina. - Wszyscy uwazali, ze Voitan jest niepokonane. Az przyszli Kranolta. Rozdzial dwudziesty pierwszy Roger rozejrzal sie po komnacie i usmiechnal z zadowoleniem. Pomieszczenie bylo niewielkie, ale wygodne. Miescilo sie w Cytadeli, od strony morza. Niecale piecdziesiat metrow dalej wznosila sie dzwonnica cytadeli. Ksiaze skrzywil sie, wyobrazajac sobie, co sie bedzie dzialo, kiedy zaczna bic wszystkie k'vaernijskie dzwony-zegary. Ale w calym miescie nie bylo takiego miejsca, w ktorym mozna by sie schronic przed hukiem dzwonow, a przewiewna komnata byla niemal rajem w porownaniu z dusznymi ulicami.Pomieszczenie bylo wyposazone w niskie pufy i stoliki, jednak Matsugae rozlozyl polowe lozko ksiecia i zdobyl gdzies wyzszy stol i rozkladany fotel. Roger usiadl i zaczal zastanawiac sie nad czekajacymi ich nastepnymi posunieciami. Plan byl prosty. Naucza mieszkancow Przystani K'Vaerna znanych na Ziemi militarnych technologii w zamian za pomoc w przeprawieniu sie przez ocean. Kiedy omawiali ten pomysl przed opuszczeniem Diaspry, wydawalo sie, ze ma sens. Ale teraz Poertena wydal opinie na temat miejscowych lodzi, i nie byla ona bynajmniej pozytywna. Rogerowi spuchla glowa od takich terminow, jak sztywnosc pokladu, linia wody i kliwer, choc wiekszosc z nich znal z czasow, kiedy sam zeglowal. Poertena okazal sie prawdziwa kopalnia wiedzy o uzytkowych lodziach zaglowych, i kopalnia ta stwierdzila jasno: "Nic z tego". Wygladalo wiec na to, ze trzeba bedzie poswiecic kilka miesiecy na zbudowanie nowych statkow lub przynajmniej przebudowanie tych, ktore tutaj zastali. Pozostala czesc planu rowniez zaczela sie komplikowac. Nie spotkali sie jeszcze z miejscowa Rada, ale wyraznie bylo widac, ze Przystan K'Vaerna nie jest tak niezdobyta, jak wydawalo sie Rastarowi i Honalowi. Czyli uklad na zasadzie "prosze, macie tu kilka sztuczek i bawcie sie dobrze, a my sie stad zwijamy" mogl nie zadzialac. Wszystko to moglo oznaczac kolejna bitwe, a Roger nie byl pewien, czy sa na to gotowi. Spojrzal na morze i westchnal. Majac do wyboru zmierzenie sie ze sztormami na oceanie i walke z Bomanami, nie wiedzialby, co wybrac. Nawet biorac pod uwage istnienie morskich potworow. Ktos zapukal do drzwi. Stojaca na strazy Despreaux unikala jego wzroku, kiedy wpuszczala do srodka Matsugaego. Incydent w Ran Tai wciaz dzielil ich niczym pole minowe. Roger przekonal sie, ze zbytnie zblizanie sie do zolnierzy jest niedobrym pomyslem, ale jeszcze gorszym jest doprowadzenie wlasnej obstawy do furii. Poniewaz Despreaux nie mogla poprosic o przeniesienie, Roger czul, ze predzej czy pozniej bedzie musial z nia porozmawiac i sprobowac zalagodzic sytuacje. Wciaz nie umial poradzic sobie z uczuciami, jakie wobec niej zywil. Westchnal, kiedy o tym pomyslal, po czym spojrzal na krzatajacego sie Matsugaego. Gadanina sluzacego zawsze dzialala na ksiecia uspokajajaco. -Cieszysz sie, ze wydostales sie wreszcie z kuchni, Kostas? -To bylo bardzo interesujace doswiadczenie, Wasza Wysokosc - odparl Matsugae. - Ale generalnie rzecz biorac, tak, ciesze sie. Zawsze moge wrocic, jesli bede mial ochote, ale na razie nie jestem tam do niczego potrzebny. -Bedzie nam brakowac twojej potrawki z atul - zazartowal Roger. -Obawiam sie, ze bedzie pan musial o niej zapomniec, Wasza Wysokosc - powiedzial sluzacy. - Dalem przepis jednemu z Diaspran, a on tylko wytrzeszczyl na mnie oczy. Przypuszczam, ze to miejscowy odpowiednik potrawki z tygrysa bengalskiego u ludzi. -"Obedrzyj ze skory jednego tygrysa..." - zachichotal Roger. -Wlasnie, Wasza Wysokosc. Albo "Pokroj na filety tyranozaura..." -Juz sobie wyobrazam opowiesci Juliana, kiedy wrocimy - powiedzial ksiaze. -Byc moze, ale ta wycieczka jeszcze sie nie skonczyla - zauwazyl sluzacy. - A skoro o tym mowa, ma pan dzis po poludniu spotkanie z k'vaernijska Rada. W Diasprze kupilem troche materialu. Nie jest, co prawda, tak delikatny jak dianda, ale udalo mi sie uszyc z niego bardzo ladny garnitur. Znalazlem takze troche dianda i uszylem do niego kilka koszul. Roger spojrzal na ubranie i uniosl pytajaco brew. -Czarny? Zdawalo mi sie, ze zawsze mowiles, iz czarny nadaje sie tylko na pogrzeby i wesela. -Tak jest, ale w Diasprze nie mieli innego dobrego barwnika. - Sluzacy wygladal przez chwile na zaklopotanego, potem jednak wzruszyl ramionami. - Z tego robia najlepsze kaplanskie ornaty. -Niech bedzie - odparl z usmiechem Roger. - Wiesz, jestes prawdziwym skarbem, Kostas. Nie wiem, co bysmy bez ciebie zrobili. -Och, dalibyscie sobie rade - odpowiedzial zawstydzony Matsugae. -Bez watpienia, ale to nie znaczy, ze radzilibysmy sobie tak samo dobrze jak z toba. -Mysle, ze faktycznie dobrze sie zlozylo, iz nauczylem sie kilku rzeczy na tych wszystkich safari, w czasie ktorych panu towarzyszylem. -Jestes wspanialy, Kosie - powiedzial z czuloscia ksiaze, a sluzacy sie usmiechnal. -Pojde sprawdzic, czy przygotowania ida zgodnie z planem. -Bardzo dobrze - powiedzial Roger, odwracajac sie do okna. - I popros do mnie Corda, Eleanore i kapitana Pahnera. Musimy ustalic wszystko przed spotkaniem. -Dobrze, Wasza Wysokosc - odparl sluzacy, nieznacznie sie usmiechajac. Dawniej Rogerowi nie przyszloby nawet do glowy zajac sie planowaniem czegokolwiek. Przynajmniej ta ich "wycieczka" na cos sie przydala. *** Komnata Rady byla nieco mniejsza, niz Roger sie spodziewal. Miescila sie w centralnej, najwyzszej dzwonnicy miasta. Sama Rada Przystani - pietnastu przedstawicieli roznych grup spolecznych - siedziala w jednym koncu komnaty, w drugim zas byla dostepna dla kazdego obywatela galeria, teraz miedzy stloczonych tam Mardukan nie daloby sie wcisnac nawet palca.Miasto bylo ograniczona republika. Prawa wyborcze przyslugiwaly wszystkim tym, ktorzy placili podatek od glosowania, wynoszacy dziesiec procent rocznego dochodu osobistego. Byl to jedyny podatek bezposredni, ktory musieli placic mieszkancy, i nie przewidywano odstepstwa od niego ani zwolnien dla ubogich. Jesli ktos chcial glosowac, musial placic podatek, ale nawet najbiedniejszych bylo na to stac, jesli zyli oszczednie. Podstawe kapitalu obrotowego miasta stanowily inne podatki i cla, import i oplaty za korzystanie z portu przez statki obcych miast. Teraz, kiedy Bomani wyeliminowali wiekszosc partnerow handlowych Przystani, stawialo to przyszly budzet pod znakiem zapytania. Rade wybierano bezposrednio, glosowali wszyscy uprawnieni do tego obywatele. W rezultacie kazdy wybrany reprezentowal grupe spoleczna, z ktorej pochodzil. W Radzie zasiadali przedstawiciele rzemieslnikow, przedsiebiorcow, arystokracji rodowej, a nawet reprezentanci najbiedniejszych. Rada przywitala ludzi i przedstawicieli Diaspry spokojnie, ale chlodno, z nieufnoscia. Widzowie stojacy w tyle za goscmi byli zdecydowanie mniej powsciagliwi. Reprezentowali niemal wszystkie warstwy spoleczne miasta. Kiedy Diaspranie zaczeli przemawiac, tlum zareagowal krzykami i gwizdami. Najpierw Bogess przedstawil dokladny raport z bitwy pod Diaspra, nie pomijajac dlugiego opisu przygotowan i co bardziej kontrowersyjnych metod szkolenia stosowanych przez ludzi. Wywolalo to glosne komentarze ze strony gawiedzi, poniewaz, podobnie jak wszedzie na planecie, K'Vaernijczycy nie slyszeli o wspoldzialaniu roznych rodzajow broni. Opis taktyki muru tarcz zostal tak glosno wysmiany, ze przewodniczacy Rady musial krzykiem nakazac spokoj. Najwieksze zainteresowanie wywolaly jednak wspomagane pancerze marines. Poczatkowo na galerii zapadla cisza, a po chwili rozlegly sie drwiny i okrzyki niedowierzania. -Strasznie halasuja - skomentowal to Cord. -Tak to juz jest w demokracji - odparl ksiaze. - Kazdy, komu sie wydaje, ze ma swoj rozum, moze sie wypowiedziec. Roger zauwazyl, ze wsrod widzow jest sporo mardukanskich kobiet. Braly udzial w debacie rownie glosno jak mezczyzni. Jak dotad nie zetkneli sie z czyms takim na Marduku, nie liczac nowo powstalego rzadu Marshadu. -Musze powiedziec - mruknal stary szaman - ze wolalbym mniej halasliwa metode omawiania spraw. -Ja tez - zgodzil sie Roger. - Imperium jest troche mniej rozwrzeszczane niz ci tutaj. Jestesmy monarchia konstytucyjna z dziedziczna arystokracja, a wiec nie bezposrednia demokracja. Mozna powiedziec, ze mamy wiecej z republiki. Demokracja bezposrednia nie sprawdzilaby sie w tak wielkim panstwie jak Imperium Czlowieka, a wszyscy poddani mojej matki moga glosowac na swoich lokalnych przedstawicieli w wyborach powszechnych. Kazdy obywatel ma zagwarantowana wolnosc slowa, zgromadzen i glosu, co oznacza, ze czasami jestesmy tak samo glosni jak oni... a moze nawet bardziej. -Wiec powinniscie to zmienic na cos znacznie cichszego - pociagnal nosem Cord. -To zabawne, ludzie mowia to samo... niezaleznie od tego, jaki maja ustroj. Problem w tym, ze kiedy kazesz sie zamknac tym, co nie maja nic do powiedzenia, nie ma juz prawdziwej reprezentacji. Jesli nie wszyscy moga wypowiedziec swoje zdanie, tak naprawde nikt nie moze, a to konczy sie zle dla wszystkich. Halas i spory to czesc ceny, jaka placi sie za wolnosc. -Moj Lud jest wolny - powiedzial Cord. - A wcale nie halasuje. -Cord, przykro mi to mowic, ale twoj Lud nie jest wolny - zaprzeczyl Roger. - Jestescie wiezniami systemu, ktory daje wam dwie mozliwosci - zostac mysliwym albo szamanem. No, jest jeszcze trzecia - mozna nie byc zadnym z nich i umrzec z glodu. Wolnosc pozwala dokonywac wyboru, a jesli mozna wybierac tylko miedzy dwiema rzeczami, nie jest sie wolnym. Doktor Dobrescu ustalil, ze przecietna dlugosc zycia w waszych klanach wynosi dwie trzecie dlugosci zycia w miastach. Smiertelnosc wsrod waszych nowo narodzonych dzieci jest dwa razy wieksza. To nie jest wolnosc, Cord. To dobrowolna nedza. -Ale my nie jestesmy nieszczesliwi - odpowiedzial szaman. - Wrecz przeciwnie. -Tak, ale to dlatego, ze jako spolecznosc nie znacie innego zycia. Spojrzmy prawdzie w oczy. Lud, tak jak wszystkie kultury na tym samym poziomie zaawansowania technicznego, jest bardzo przywiazany do tradycji. A tradycje ograniczaja wolnosc wyboru i hamuja zmiany. Spojrz na siebie. Pobierales nauki w Voitan, zanim zniszczyli je Kranolta, i wrociles do domu jako uczony i medrzec, a mimo to byles w dalszym ciagu szamanem Ludu. Tradycje, ktore kazaly ci wrocic do domu, nie pozwalaja ci jednoczesnie dostrzec, o ile lepsze mogloby byc zycie wasze i waszych dzieci. -Sa ludzie - tacy jak Swieci - ktorzy uwazaja, ze najlepiej jest pozostawic plemiona w ich naturalnym srodowisku i nie wprowadzac "zepsucia", proponujac jakiekolwiek zmiany. Lepiej jest pozwolic im szukac wlasnej drogi i zachowac kulturowa tozsamosc. Imperium nie zgadza sie z tym. Ja tez. Nie chcemy nikogo zmuszac do przyjmowania nowego stylu zycia, ktory godzi w jego wartosci, ani tez wtlaczac w jakis standardowy wzorzec kulturowy, jednak uwazamy za swoj moralny obowiazek pokazywac alternatywy. Nasze ludzkie spoleczenstwo boryka sie z wieloma problemami, ale przynajmniej nie nalezy do nich smierc z niedozywienia albo z powodu jakiejs blahej choroby. Zadnej innej myslacej istoty rowniez nie powinno to spotykac. -Wiec lepiej zyc tak? - spytal szaman, wskazujac na wrzeszczacy tlum. W tym czasie kiedy Roger mowil, porzadkowym udalo sie przerwac bojki, ktore sie wywiazaly, zas teraz wyrzucali za drzwi najglosniejszych i najbardziej bojowo nastawionych gapiow. Gawiedz wciaz jednak zachowywala sie halasliwie. -Tak, Cord, to lepsze niz zycie w waszym plemieniu - powiedzial ksiaze. - Wiekszosc narodzonych dzieci znajdujacych sie w tym pomieszczeniu Mardukan zyje. Wiekszosc z nich bedzie zyc dwadziescia-trzydziesci lat dluzej niz twoi najstarsi pobratymcy. Bardzo niewielu z nich idzie spac glodnych, bo mysliwi nie znalezli zadnej zwierzyny, bardzo niewielu tez chorowalo na szkorbut czy krzywice albo nie uroslo, bo glodowali jako dzieci. Tak, Cord. To lepsze zycie niz wasze. -Nie wydaje mi sie. -Widzisz? - usmiechnal sie Roger. - Sprzeczamy sie. Witamy wiec w demokracji. -Jesli ta demokracja jest taka wspaniala, to dlaczego kapitan Pahner zawsze robi to, co uwaza za stosowne, i nie urzadza dyskusji ani glosowania? -O, to zupelnie inna sprawa - wzruszyl ramionami ksiaze. - Demokracja potrzebuje wojska, zeby jej bronilo, ale zadne wojsko nie dziala sprawnie jako demokracja. -Aha, rozumiem. To po prostu jeszcze jedna ludzka sprzecznosc - stwierdzil Cord w wyrazna satysfakcja. - Dlaczego od razu tego nie powiedziales? *** -Spokoj! Spokoj na sali! - Turl Kam zalomotal ciezka laska - oznaka jego wladzy - w podloge. Niegdys byl niewiele znaczacym posiadaczem lodzi, dopoki zle rzucona lina nie urwala mu nogi. Mogl zajmowac sie dalej rybolowstwem, jednak postanowil sprzedac lodz i zajac sie polityka. Po latach piecia sie w gore zostal przewodniczacym Rady, i to tylko po to, by teraz borykac sie z najazdem Bomanow. Bardzo go to zloscilo.-W to, o czym opowiadali goscie z Diaspry, az trudno uwierzyc - zaczal - ale... Jeden z wyborcow poderwal sie na nogi i zaczal cos wykrzykiwac, ale przewodniczacy zgromil go wzrokiem. -Nastepnego, ktory tak wyskoczy, wy marne przynety na ryby, wyrzuce z sali. I kaze strazy wykapac go w zatoce! Teraz ja mowie, wiec wszyscy maja sie zamknac i przestac mi przerywac! Pozwolmy wypowiedziec sie gosciom, na Krina! Ktos zaczal glosno protestowac, ale jego krzyki szybko ucichly - Turl Kam skinal glowa, a dwoch porzadkowych wynioslo krzykacza z sali. Wszyscy zamilkli pod ciezkim spojrzeniem przewodniczacego, ktory z zadowoleniem kontynuowal. -Jak juz mowilem, trudno uwierzyc w to, co mowia nasi goscie. Ale latwo to bedzie sprawdzic, kiedy przyjdzie odpowiednia pora. Teraz jednak nie czas i nie miejsce. -Sadze, ze nie ma powodu, zeby klamali. Nie maja nic do zyskania, przybywajac tu. Przystan K'Vaerna nie jest dla Diaspry warta nawet spluniecia, wiec pamietajcie o tym, kiedy beda przemawiac. Teraz kolej na kleryka-rzemieslnika Rus Froma. Rus Fromie, prosze. From wystapil naprzod i sklonil sie Radzie, jednak zamiast skierowac swoje slowa do niej, tak jak to zrobil Bogess, odwrocil sie do w stloczonego pospolstwa. -Nie mozecie uwierzyc w opowiesci generala Bogessa, i trudno sie temu dziwic. Opowiadamy o wydarzeniach zakrawajacych na cuda, o chodzacych murach wloczni i tarcz, ktore zlamaly Bomanow jak sucha galazke. Mowimy o niebieskich blyskawicach wydobywajacych sie z broni ludzi, naszych towarzyszy, a wy dziwicie sie temu i nie dowierzacie nam. -Niektorzy z was znaja moje imie. Jesli slyszeliscie o moich skromnych osiagnieciach jako rzemieslnika, pamietajcie o nich, prosze, kiedy bede opowiadal wam o cudach. Nasi goscie pokazuja je nam jeden po drugim. Ich urzadzenia i bron sa dla nas jak czary, ale to, czego chca nas nauczyc, jest jeszcze bardziej niezwykle. Nie potrafimy budowac ich miotaczy piorunow ani przyrzadow pozwalajacych rozmawiac na wielkie odleglosci, ale pokazali nam nowe metody pracy i nowe sposoby wytwarzania, ktore mozemy powielac. Odslonili przed nami - a przynajmniej przede mna - panorame nowych pomyslow i wynalazkow. Pomyslow i wynalazkow, ktore na zawsze zmienia nasze zycie. -Wiele z nich nie zostaloby dobrze przyjetych w moim miescie. To miasto kaplanow, w ktorym zgoda na nowe idee jest ograniczona. Kazdy moze raz w zyciu wpasc na jakis pomysl. Nie wiecej i niemniej. Poczekal, az ucichnie smiech mieszczan, po czym ciagnal dalej. -Kiedy wiec powiedziano mi "Jedz do Przystani K'Vaerna", poczulem ogromne uniesienie, poniewaz ze wszystkich miast miedzy gorami i morzem to wlasnie Przystan jest miejscem, gdzie owe nowe pomysly maja szanse sie urzeczywistnic. Na pewno plemie Krina od Dzwonow powita nowe metody zeglowania, uczenia sie i wytwarzania z takim samym entuzjazmem jak ja! To wlasnie w Przystani znajde konstruktorow, ktorzy beda chcieli zmierzyc sie z moja mysla i zrecznoscia! To wlasnie w Przystani znajde ludzi gotowych stawic czola pojawiajacym sie przed nami wyzwaniom! Bo lud Przystani K'Vaerna nigdy nie ugial sie przed zadnym wyzwaniem i na pewno nie ugnie sie i tym razem. Przerwal i powiodl wzrokiem po zgromadzonych. -Jestem wiec w Przystani K'Vaerna. I co widze? Niedowierzanie... - wskazal na jednego z widzow - pogarde... - wskazal na drugiego - i kpine. - Klasnal w dlonie w gescie zalu i zaskoczenia. -Czy moja opinia o waszym miescie byla bledna? Czy Przystan K'Vaerna, znana ze swojej otwartosci tak samo jak ze swych dzwonow, nie chce przyjac nowych idei? Czy Przystan K'Vaerna boi sie stawic czola nowym wyzwaniom? Czy wpadla, tak jak mniejsze miasta, w pulapke strachu, izolacji i samozadowolenia? Czy moze jednak wciaz jest lsniacym klejnotem, jakim zdawala sie byc, widziana z dalekiej Diaspry? -Odpowiedz zalezy od was - powiedzial, wskazujac tlum. - Od ciebie, ciebie i ciebie. Bo Przystan K'Vaerna nie jest rzadzona przez oligarchie, tak jak Bastar. Nie jest rzadzona przez kaplana, tak jak Diaspra, ani przez despote, tak jak Sindi. Wladaja nia jej mieszkancy, pytanie tylko, kim oni sa. Czy strachliwymi basik? Czy odwaznymi atul-grak? -Odpowiedz zalezy od was. Splotl wszystkie cztery ramiona i popatrzyl na znacznie juz cichsza gawiedz, po czym odwrocil sie do Rady i ludzkim gestem wzruszyl ramionami. -Moge dodac tylko jedno. Ludzie ofiarowali mi plany broni, ktora moze strzelac o wiele szybciej i celniej niz sobie wyobrazacie. Mozna ja rowniez przeladowywac sprawniej niz arkebuz czy strzelba z zamkiem kolowym, a co najwazniejsze, mozna z niej strzelac nawet w deszczu rownym Hompag i trafiac w cel oddalony nawet o ulong. Pokazali mi, jak zmniejszyc rozmiary naszych bombard do tego stopnia, by mogly je ciagnac civan albo turom, dzieki czemu mozna by ich uzywac przeciw Bomanom na polu bitwy. Nie twierdze, ze ich wyprodukowanie bedzie szybkie i latwe, poniewaz nie posiadamy umiejetnosci, ktore maja ludzie. Jednak zbudowanie ich przez naszych rzemieslnikow i z naszych surowcow jest mozliwe. Majac taka bron oraz wsparcie mieszkancow tego wspanialego miasta mozemy calkowicie zniszczyc Bomanow, a nie tylko chwilowo ich pokonac. W przeciwnym razie bedziecie sie tu kryc jak basik, az skonczy sie wam zboze, a wtedy barbarzyncy przyjda i wezma wasze rogi. -A co na tej wojnie moze zyskac Diaspra? - zapytal jeden z czlonkow Rady. -Niewiele - przyznal Rus From. - Bomanow nie interesuja krainy na poludnie od Wzgorz Nashtor. Kiedy zniszcza Przystan K'Vaerna, wroca na polnoc. Moze czesc z nich osiedli sie tutaj. Byc moze bedziemy musieli umocnic Wzgorza Nashtor linia fortec, tak jak kiedys zrobil to Zwiazek Polnocy, ale to nastapi dopiero w odleglej przyszlosci. Wynegocjujemy ponowne otwarcie ujscia Chasten i odzyskamy dostep do handlu morskiego. -Jednak wy zyskacie znacznie wiecej na tej wojnie. Pozbawiona mozliwosci handlu Przystan straci znaczenie. Przestana do was zawijac statki kupieckie i zaczniecie podupadac. Nawet jesli dogadacie sie z Bomanami, nie przetrwacie dlugo bez mozliwosci handlu rzecznego z D'Sley przez Tam. Wkrotce pozostana po was tylko ruiny i wspomnienia. -To nie sa chyba powody, dla ktorych tu jestescie! - warknal Turl Kam przez zacisniete zeby. Nawet Bistem Kar nie byl wobec nich tak brutalnie szczery. -Jestem tu, poniewaz przyslal mnie moj wladca - odparl From. - Musze wam powiedziec, ze w Diasprze zajmowalem sie wieloma projektami, ktore zapewnialy mi mnostwo zajecia. Bylem tam bardzo potrzebny. Poniewaz Gratar zapatrywal sie na to inaczej, jestem tu z jego rozkazu. -A co on chce osiagnac? - spytal czlonek Rady, ktory odzywal sie juz wczesniej. From przypomnial sobie jego imie. To byl Wes Til, przedstawiciel bogatych domow kupieckich. Chcial pozbyc sie mnie z miasta, zamierzal odpowiedziec kaplan, ale w ostatniej chwili sie rozmyslil. Zamiast tego powiedzial: -Mysle, ze najlepiej oddaja to slowa ludzi: "W obliczu zla ludzie dobrej woli musza sie jednoczyc albo zgina jeden po drugim jako ofiary swoich samotnych zmagan". Gdybysmy pozwolili tym, ktorym powinnismy pomoc - i ktorzy mogliby nam pomoc - zginac przez nasze zaniechanie, kazde nieszczescie, ktore by nas spotkalo, byloby zasluzona kara. -Dlatego przywozimy wam zelazo kupione w Nashtor za skarby diaspranskiej swiatyni i prosimy tylko, byscie po wojnie zwrocili nam poniesione koszty. Przyprowadzilismy rowniez dwa tysiace piechoty, ktora trzeba utrzymac i wyposazyc. Jesli koszty zaopatrzenia naszych Sil Ekspedycyjnych w zywnosc i sprzet beda rowne cenie zelaza, Diaspra uzna rachunek za wyrownany. -Podsumowujac wiec, dajemy wam zelazo i wojsko, a w zamian prosimy tylko o utrzymanie. -Osobiscie uwazam, ze Gratar zachowal sie jak szaleniec, okazujac hojnosc w tak niebezpiecznych dla nas wszystkich czasach. Ja nie bylbym tak mily jak on. -Nie owijasz w dianda, Rus Fromie - powiedzial Turl Kam, zacierajac ze zmartwienia rece. -Jestem kaplanem, a nie politykiem - odparl kleryk. - Jestem tez rzemieslnikiem, a sami wiecie, jacy oni sa. -W rzeczy samej - zasmial sie Wes Til, a gapie za plecami kaplana zawtorowali mu jak echo. - Ale gdzie jest ta cudowna bron ludzi? Gdzie sa oni sami? Niech przemowia. -Dobrze - zgodzil sie Kam. - Kto przemowi w imieniu ludzi? Roger zrozumial, ze nadeszla jego kolej, wiec wystapil naprzod. -Czlonkowie Rady - zaczal, skloniwszy sie lekko - oraz mieszkancy Przystani K'Vaerna - dodal, odwracajac sie i klaniajac tlumowi. - Bede mowil w imieniu ludzi. -Skad sie tu wzieliscie? - zapytal szorstko Kam, - Rada zostala juz poinformowana o waszych zamierzeniach, ale na razie jedynie nieoficjalnie. -Nie pochodzimy stad i chcemy wrocic do domu - odpowiedzial Roger. - Musimy dotrzec do kraju lezacego za Zachodnim Oceanem, a nie mamy wiele czasu. Dlatego chcemy kupic od was statki i wyruszyc najszybciej, jak to bedzie mozliwe. Nasz ekspert od zeglugi uwaza, ze wasze statki, mimo doskonalej konstrukcji, nie nadaja sie do pelnomorskich wypraw. Nie jestesmy pewni, czy uda sie je dostosowac do naszych potrzeb. Jesli okaze sie to niemozliwe, bedziemy musieli zbudowac nowe. -To potrwa - powiedzial Til. - A mowisz, ze nie macie czasu. Koszty tez beda wysokie, zwlaszcza w czasie wojny. -Mamy fundusze - odparl Roger, z trudem powstrzymujac sie od spojrzenia z wyrzutem na Armanda Pahnera, ktory dopiero tego ranka powiedzial mu, co zdobyli w Ran Tai. - Jestem pewien, ze stac nas na budowe nowych albo modyfikacje waszych starych statkow. -Moze was stac - powiedzial Kam - ale nam koncza sie materialy. Nasza flota miala krotkie i niemile spotkanie z Bomanami na Zatoce po tym, jak padlo D'Sley. Ponieslismy sporo strat, a drewno, zwlaszcza na maszty, do tej pory splawialismy Tam. Teraz nie mamy skad go brac, dopoki nie odbijemy terenow, na ktorych prowadzi sie wyreb. -Damy sobie rade - powiedzial Roger z pewnoscia siebie, ktorej wcale nie czul. - Przeszlismy polowe tego swiata. Przedarlismy sie przez rzeki pelne atul-grak. Zniszczylismy wlasnymi silami plemiona prawie tak liczne jak Bomani. Przebylismy nieprzebyte gory i spalone sloncem pustynie. Maly ocean nas nie zatrzyma. -Morze to dama, ale ta dama jest dziwka - powiedzial w zadumie Kam. - Raz odwrocilem sie do niej plecami... i stracilem noge. -Odwracales sie wiecej razy, ty stary pijaku! - krzyknal ktos z tlumu. -Powinienem kazac cie za to wyrzucic, Pa Kathorze - chrzaknal ze smiechem Kam. - Masz tylko czesciowo racje. Nie bylem pijany, tylko mialem kaca. Ale prawda jest taka, ze morze to dziwka, zwlaszcza kiedy ma zly humor, a ocean jest jeszcze gorszy. O wiele gorszy. Mysle, ze powinienes o tym pamietac, ksiaze Rogerze. -Zdajemy sobie sprawe z trudnosci i niebezpieczenstw, Turl Kamie - odparl Roger. - Mamy respekt dla oceanu. Ale w jakim by nie byl humorze, musimy go przeplynac. Mamy te przewage, ze znamy prosta innowacje olinowania, ktora pozwala nam plynac o wiele bardziej na wiatr, niz potrafia to wasze statki. -Co? - spytal Wes Til, kiedy po slowach ksiecia zapadla cisza. - Jak to? -To bardzo latwe - powiedzial Roger. - Chociaz prosciej byloby to zademonstrowac niz opowiedziec. Dzieki temu statek moze plynac trzydziesci-czterdziesci stopni pod wiatr. -Co? - Turl Kam powtorzyl pytanie Tila. - To niemozliwe. Nie da sie zeglowac mniej niz piecdziesiat stopni pod wiatr! -To jest mozliwe. Pokazemy waszym zeglarzom i szkutnikom, jak to robic, kiedy bedziemy przygotowywac sie do naszej podrozy. Mamy o wiele bardziej rozwiniete niz wy techniki nawigacji, dzieki ktorym zawsze wiemy, dokad plyniemy. Potrafimy mniej wiecej okreslic na mapie cel podrozy i sprawdzic nasza pozycje w czasie rejsu, wiec zawsze plyniemy wyznaczonym kursem, a nie zdajac sie na przypadek. -A wasz cel lezy po drugiej stronie oceanu, tak? - zaczal glosno zastanawiac sie Til. -Tak. To duza wyspa albo maly kontynent. -Wiec zbudujecie statek? -Albo kilka statkow - poprawil go Roger. - Bedzie to zalezalo od ich wielkosci i ilosci zapasow i jucznych zwierzat, ktore zabierzemy ze soba. -Albo kilka statkow - powtorzyl czlonek Rady. - Zbudujecie je, a potem przeplyniecie ocean, zeby dotrzec na ten drugi kontynent. A tam znajdziecie czekajacy na was port. I co potem? -Prawdopodobnie sprzedamy statki. Nasz ostateczny cel lezy w glebi ladu. -Aha - powiedzial Til. - Wiec po tamtej stronie oceanu statki nie beda wam potrzebne. Gdyby wiec ktos dolozyl do ich budowy, a moze nawet w calosci za nia zaplacil, a potem zaoferowal wam przewoz za zwrot kosztow podrozy... -Ten ktos nie mysli chyba o monopolu na nowy rynek zbytu, prawda? - spytal Kam. Kilka osob zasmialo sie glosno. -Jestem pewien, ze z kims takim mozna by sie dogadac - powiedzial Roger, usmiechajac sie po mardukansku zacisnietymi ustami. - Mozemy sporo zaoferowac, poniewaz zalezy nam na wyruszeniu w droge bez zwloki. -A czy moglibyscie zostac i walczyc? - naciskal Til. -Opoznienie podrozy - odparl ostroznie Roger - wymagaloby zbudowania innych, szybszych statkow. Nie chcemy brac bezposredniego udzialu w walce, poniewaz jest nas zbyt malo. Moglibysmy zajac sie szkoleniem i dowodzeniem waszymi wojskami, tak jak to robilismy w Diasprze. -Ale nasze plany sa zupelnie inne. Natomiast jesli Przystan K'Vaerna zaangazuje sie w walke z Bomanami wszystkimi swoimi silami, powinniscie wygrac bez nas, nawet w otwartej bitwie. -Ale z wasza pomoca ponieslibysmy mniejsze straty? - naciskal dalej Til. -Jesli wlaczylibysmy sie w walke, rzeczywiscie ponieslibyscie mniejsze straty. Zapoznalismy Rus Froma z budowa i dzialaniem nowych rodzajow broni. W naszym kraju stosuje sie wiele technologii i maszyn, ktorych wy nie znacie, ale biorac pod uwage reputacje Rus Froma, jestesmy przekonani, ze poradzi sobie ze wszystkimi trudnosciami i bedzie w stanie wyprodukowac dostateczna ilosc broni. W przeciwienstwie do nas, on i wy macie sporo czasu. Moze nie az tak duzo, jak nam sie zdawalo, zanim poznalismy stan waszych zapasow, ale i tak macie go wiecej niz my, jesli chcemy zywi dotrzec do celu. Nawet bez nas Rus From - wraz z waszymi rzemieslnikami - zaopatrzy was w bron, byscie mogli pokonac Bomanow, zanim was pokona brak zapasow. -Gdybysmy jednak zostali w Przystani K'Vaerna, moglibysmy wam pomoc wyprodukowac bron. Poza tym - przepraszam, jesli was obraze - nasi marines sa znacznie lepszymi instruktorami niz Diaspranie. Mamy za soba wielusetletnie doswiadczenie. Posluze sie porownaniem: Diaspranie byliby terminatorami uczacymi innych, by stali sie terminatorami, a nasi marines mistrzami fachu szkolacymi was, byscie stali sie fachowcami. -Jak wyobrazacie sobie sama walke? - spytal Til. - Czy sprowokowalibyscie Bomanow do zaatakowania was w polu, czy raczej sciagnelibyscie ich na fortyfikacje? -Nie umiem odpowiedziec na to pytanie - powiedzial Roger - poniewaz jeszcze o tym nie rozmawialismy. Jak wielokrotnie podkreslalem, nie przybylismy tu, by walczyc z Bomanami. Musimy przeplynac ocean. Gdybysmy jednak zgodzili sie stanac przeciw nim, prawdopodobnie zaczelibysmy od odbicia D'Sley jako bazy zaopatrzeniowej. Wewnetrzne szlaki zaopatrzenia sa zawsze lepsze niz sciaganie zapasow przez Zatoke. -Wiec na poczatek odbilibyscie D'Sley - powiedzial Til, pocierajac rogi. - A co potem? -Wszystko zalezaloby od rozwoju sytuacji. -Od tego, jakie... dostalibyscie od nas dary? - spytal ostroznie Kam. -Nie - odparl ksiaze. - Chodzi mi o to, ze musielibysmy wiedziec, gdzie sa Bomani i co robia, zanim zaczelibysmy obmyslac dalsza strategie. Ale nie zrobimy tego, poniewaz... -Poniewaz musicie przeplynac ocean - przerwal mu Kam. - Jasne. To juz wiemy. Mamy wiec watpliwej jakosci zolnierzy i troche na wpol wytopionego zelaza z Diaspry. Mamy dostac od was za posrednictwem Diaspran nowe - ale nie najlepsze - zabawki, a potem mamy isc i pobic Bomanow. Bo jesli tego nie zrobimy, to - jak mowi Rus From - Przystan K'Vaerna zginie. -Nie wiem, czy mozna by to lepiej ujac - powiedzial Wes Til. - Na Krina, wychodzi na to, ze powinnismy byli zginac we wszystkich wojnach, w ktorych bralismy udzial. -A wiec to by bylo na tyle. - Roger odslonil w usmiechu perlowobiale zeby. - Z tego, co uslyszalem, nie macie zadnych problemow z Bomanami. Wiec moze ktos mi laskawie powie, gdzie moge kupic tuzin masztow? Rozdzial dwudziesty drugi -Co tam macie, Poertena? - spytal Roger.Poniewaz posiedzenie Rady nie zakonczylo sie zadnymi konkretnymi decyzjami, ludzie powrocili do swojego planu zmodyfikowania starych lub zbudowania nowych statkow. Diaspranie nie wiedzieli, co maja robic. Jesli K'Vaernijczycy uznaja, ze walka z Bomanami nie oplaca sie, ich podroz pojdzie na marne. Roger czul jednak, ze do tego nie dojdzie. -Poszedlem do portu z Tratanem, sir. Tak tylkosmy poweszyli - powiedzial Pinopanczyk i wyciagnal swojego pada. - Mamy klopoty. -Brak surowcow - odezwal sie Pahner. - To juz wiemy po spotkaniu z Rada. Jak bardzo jest zle? -Powiedz pan, ze wcale ich nie ma, to bedziesz pan blizej prawdy - odparl plutonowy. - Zwlaszcza masztow i drzewcow. Znalazlem trzy-cztery stocznie, wszystkie sa zamkniete z powodu braku drewna. Te dwie, co dzialaja, pracuja bardzo powoli, ot tak, zeby cos robic. -Jest gorzej niz myslalam - mruknela O'Casey. - Miasto nie robilo na pierwszy rzut oka az tak dramatycznego wrazenia. -To tylko doki nie pracuja. Mnostwo ludzi lazi tam bez celu. Robotnicy portowi, co normalnie rozladowuja statki, teraz sie wlocza. I zeglarze tez. Nawet tawerny sa pozamykane. -A przeciez doki sa podstawa ich gospodarki - powiedziala O'Casey. -Nie bylbym taki pewny - sprzeciwil sie Julian. - Ja tez troche weszylem. Za pierwszymi wzgorzami lezy spory osrodek przemyslowy. Caly polwysep cierpi na niedostatek wody gruntowej - stad tyle zbiornikow na deszczowke - ale tam maja sporo sprzetu. Czesc dziala na wiatr, a czesc jest zasilana energia wody z wielkich cystern. Widzialem nawet jeden warsztat, w ktorym podczas odplywu korzysta sie z wody z wlasnych zbiornikow napelnianych w porze przyplywu. Ale faktycznie jest tam dosc spokojnie - przyznal. - Sporo ludzi, wszystkie warsztaty dzialaja, ale... jest spokojnie. Mysle, ze gospodarka miasta opierala sie glownie na tym, ze dostawali surowce, przerabiali je na towar, po czym go sprzedawali. Ale teraz nie maja zadnych surowcow, a do tego zniknela prawie polowa ich rynkow zbytu. -Czy mozemy kupic statek i przeplynac ocean? - spytal Pahner. -Nie, sir - odparl natychmiast Pinopanczyk. - Mozemy kupic statek, jasne. Ale nie przeplyniemy oceanu taka balia. -Jaka wiec mamy alternatywe? - skrzywil sie Pahner. -Mozemy kupic statek, rozebrac go i uzyc drewna do budowy nowego - powiedzial Pinopanczyk. - Ale to potrwa przynajmniej dwa razy dluzej niz budowanie od zera, a w tym czasie skoncza nam sie uzupelnienia. -Czy brakuje tylko masztow? - spytal Julian. -Nie. Z masztami jest najgorzej, ale brakuje wszystkiego. Do zbudowania statku trzeba miec drewno sezonowane. Mozna uzyc swiezego, ale ono dlugo nie wytrzyma. A w miescie nie ma zadnego drewna. -I nie bedzie - powiedziala ponuro O'Casey. - To klasyczny problem wszystkich poteg morskich uzywajacych statkow o drewnianych kadlubach. Kiedy wyrabia juz cale drewno w okolicy, staja sie zalezne od dostaw zza morza. A dostawcy, z ktorymi wspoldzialala Przystan K'Vaerna, wlasnie zostali zniszczeni przez Bomanow. -Tak jest - zgodzil sie Poertena. - Na jeden statek moze znajdzie sie drewno, ale na wiecej na pewno nie. -Czy pluton zmiesci sie na jednym statku? - spytal Julian, krzywiac sie na wspomnienie, ze tylko tyle pozostalo z jego kompanii Bravo. -Tak - odparl Pinopanczyk, zezujac na kapitana. - Ale to chyba nie wszystko, co bierzemy? -Kapitanie Pahner! - Roger spojrzal na oficera. - Czy powinienem o czyms wiedziec? -Rozmawialem z Rastarem - powiedzial cicho kapitan. - Bomani nie tylko zlupili Therdan i Sheffan. Zrownali je z ziemia, a ocalale sily Zwiazku nie sa zainteresowane ich odbudowaniem. Poza tym oddzial civan przywiazal sie do nas i do pana jako dowodcy. Co wiecej, Bogess wspomnial, ze czesc jego sil nie jest zainteresowana powrotem do Diaspry. W przypadku niektorych to chec poznawania swiata, inni po prostu sa wobec nas lojalni. -A wiec mysli pan, zeby zabrac ze soba jazde i Diaspran? - Ksiaze zachichotal. - Mardukanscy Sipaje Jej Cesarskiej Mosci? -Nie zapewnie panu bezpieczenstwa, majac tylko trzydziestu szesciu marines, Wasza Wysokosc - powiedzial kapitan, patrzac Rogerowi spokojnie w oczy. - Z trudem mi sie to udawalo, kiedy mialem pelna kompanie... Ale nie mam juz kompanii. Jak powiedzial plutonowy Julian, mam tylko pluton. To po prostu za malo. Ksiaze powaznie kiwnal glowa. -Nie mialem zamiaru kpic z pana, sir. Ani z poniesionych przez pana strat. Po prostu wyobrazilem sobie reakcje mojej matki. -Rzeczywiscie - powiedzial Pahner i wybuchnal chrapliwym mardukanskim smiechem. - Juz widze nasz powrot. Jej Wysokosc bedzie bardzo... ubawiona. -Jej Wysokosc - rzekla O'Casey - bedzie bardzo... zdumiona, kiedy przeczyta raporty. Nic nie moze rownac sie z panska historia, kapitanie. Zapewnil pan sobie miejsce w wojskowych podrecznikach historii. -Pod warunkiem, ze dostarcze Jej Wysokosci ksiecia - zauwazyl Pahner. - Musze najpierw przebyc ocean i zdobyc port z trzydziestoma szescioma marines i kilkoma psujacymi sie wspomaganymi pancerzami. I dlatego wlasnie chcialbym zabrac ze soba oddzial jazdy civan i diaspranskich pikinierow, strzelcow czy muszkieterow. -Czyli ile statkow nam potrzeba? - spytal Roger. -Szesc - odparl Pinopanczyk. - Szesc trzydziesto - lub trzydziestopieciometrowych szkunerow wystarczy. Duza powierzchnia zagli, spora ladownosc, odpornosc na niepogode. Moze szkunery topslowe. Prostokatne zagle na glownym i przednim maszcie beda dobre wtedy, kiedy wiatr bedzie wial w plecy. -Mozecie takie zbudowac? - spytal Pahner. -Chyba tak. Te ich statki to balie, ale im wystarczaja. Nigdy nie traca z oczu ladu i uciekaja do brzegu przy kazdej burzy. Mysle, ze nikt nie przeplynie oceanu w takiej zabawce. Ale mozemy wygladzic linie, poglebic kadlub i zmniejszyc wysokosc pokladu nad linia wody na dziobie i rufie, i wyjdzie calkiem niezly stateczek. Problem w tym, ze nie znaja tu projektow - buduja na oko i sprawdzaja wszystko na modelach w skali jeden do dwoch. -Rozumie pani, o czym on mowi? - spytal Roger, a naczelniczka swity rozesmiala sie. -Nie, ale on na pewno wie - powiedziala. -Podobnie wyglada sytuacja w naszych malych stoczniach, tylko ze my uzywamy projektow komputerowych - stwierdzil Pinopanczyk. - Tutaj buduje sie model, a potem przenosi wymiary bezposrednio na gotowy statek, bez szczegolowych planow. Oczywiscie szumowiniaki nie maja pojecia o wypornosci i stabilnosci, ale damy sobie z tym rade. -W jaki sposob? - spytal Pahner. -Zbuduje tak jak oni model w skali jeden do dwoch, zeby sprawdzic wyliczenia - powiedzial Poertena. - To mi zajmie jakis miesiac. Potem, jesli wszystko pojdzie dobrze, potrzebuje trzech miesiecy na reszte. -Cztery miesiace?! - wykrzyknal z przerazeniem Roger. -Nie da rady szybciej, sir - stwierdzil przepraszajacym tonem plutonowy. - I to pod warunkiem, ze bedziemy mieli materialy. Rozmawialem dzisiaj z niezlym szkutnikiem i mysle, ze mozemy z nim wspolpracowac. Ale musimy zdobyc drewno, a co najwazniejsze, jakis tuzin masztow. I zapasowych masztow, i drzewcow, i zagli, skoro juz o tym mowa. -Dobrze, jestescie upowaznieni do dysponowania pieniedzmi wedle uznania - powiedzial z kwasna mina Pahner. - Jesli to nie bedzie koszmarnie drogie, mozecie nawet kupic jakis maly statek i wymontowac z niego maszt. I niech ta stocznia juz zaczyna. Model ma byc gotowy za trzy tygodnie. -Sprobuje, sir - powiedzial ponuro Pinopanczyk - ale w trzy tygodnie chyba sie nie da. Powiedzialem miesiac, bo wiedzialem, ze nigdy nie zgodzi sie pan na dwa. Ale sprobuje. Dyskusje przerwalo ciche pukanie do drzwi. Do srodka zajrzal starszy szeregowy Kyrou. -Kapitanie Pahner, mamy tu dwoch mardukanskich dzentelmenow z czyms, co wyglada na zaproszenia na kolacje. Pahner podniosl brew i ulozyl dlon w ksztalt pistoletu. Szeregowy pokrecil glowa, dajac do zrozumienia, ze przybysze wygladaja na nie uzbrojonych. Kapitan skinieciem polecil ich wpuscic. Obaj Mardukanie mieli na sobie tyle ozdob, ze mogliby otworzyc sklep jubilerski, ale Pahner odniosl wrazenie - choc nie byl ekspertem w tej dziedzinie - ze nie jest ona zbyt wysokiej jakosci. -Jestem kapitan Pahner. A panowie? -Jestem Des Dar - powiedzial pierwszy, klaniajac sie miejscowym zwyczajem z przycisnietymi do ramion piesciami. - Przynosze dla ksiecia Rogera zaproszenie na kolacje od mojego pracodawcy, Wes Tila. Poslaniec wyciagnal zwiniety i zapieczetowany zwoj. -Tu jest podane miejsce i pora. Czy moge powiedziec mojemu pracodawcy, ze zaproszenie zostalo przyjete? -Ja nazywam sie Tal Fer - przerwal mu drugi Mardukanin, wyciagajac rownie ozdobny zwoj. - Przysyla mnie Turl Kam z zaproszeniem dla ksiecia Rogera na kolacje. Czy moge mu przekazac, ze zostalo przyjete? *** Kyrou zobaczyl trzech kolejnych poslancow zblizajacych sie do komnaty ksiecia. Zajrzal do srodka i popatrzyl na Pahnera.-Nastepnych trzech szumowiniakow, sir. Cord, ktory poznal juz angielski w stopniu wystarczajacym, by zrozumiec to ludzkie okreslenie tubylcow, rozesmial sie i szybko udal, ze kaszle. -Wybaczcie - powiedzial, kiedy Des Dar i Tal Fer spojrzeli na niego. - Wiek daje sie we znaki moim starym plucom. Pahner popatrzyl groznie na szeregowego, a potem bardzo wymownie na starego szamana, po czym odwrocil sie do dwoch poslancow. -Panowie, przekazcie swoim pracodawcom, ze jestesmy zaszczyceni ich zaproszeniami... Zawahal sie i spojrzal pytajaco na naczelniczke swity Rogera. O'Casey gladko podjela: -Jednak nie jestesmy w stanie udzielic natychmiastowej odpowiedzi. Przekazcie to swoim pracodawcom wraz z obietnica, ze odezwiemy sie do nich najszybciej, jak to bedzie mozliwe. Poslancy rzucili sie do przodu z zaproszeniami. Przyjela je uprzejmie, nie okazujac zadnemu specjalnych wzgledow, po czym przekazala te sama wiadomosc nowo przybylej trojce poslancow. Potem pojawilo sie jeszcze dwoch. Pahner kazal szeregowemu powtarzac slowa O'Casey wszystkim nastepnym poslancom i zamknal drzwi. Na klucz. -Musi na to spojrzec ktos tutejszy - powiedziala O'Casey, przegladajac zaproszenia. Pochodzily nie tylko od czlonkow Rady, lecz rowniez od znaczniejszych kupcow. Podejrzewala, ze niektore z nich moga okazac sie bardziej cenne. -Cord, czy moglbys przekazac te zaproszenia Rastarowi? - spytal Roger. - Niech rzuci na nie okiem. Poza tym musimy upewnic sie, czy jego oddzial rzeczywiscie ma zamiar towarzyszyc nam w podrozy. -Tak, panie - odparl szaman, wstajac. - Twoj osi zyje tylko po to, by ci sluzyc, niezaleznie od tego, jakim niebezpieczenstwom mialby stawic czola. Zmierze sie dla ciebie nawet z hordami poslancow, choc me serce drzy na sama mysl o tym. -To faktycznie twoj obowiazek - powiedzial Roger z usmiechem, po czym polozyl dlon na dolnym ramieniu Mardukanina. - Naprawde nie wiem, czy odwazylbym sie teraz tam wyjsc. -To zaden klopot - odparl osi. - W koncu to nie mnie chca dostac w swoje rece. -"Chociaz krocze dolina cienia, nie lekam sie zla" - zacytowal ksiaze, szczerzac sie w usmiechu. - Spotkamy sie tutaj, kiedy to szalenstwo sie skonczy. -Do zobaczenia wiec. - Cord otworzyl drzwi i zanurkowal w tlum krzyczacych poslancow. -Powiedzcie Kosutic, zeby przyslala tu wiecej strazy! - zawolal Pahner do Kyrou, po czym spojrzal na Rogera z krzywym usmiechem. -Ach, te rozkosze cywilizacji. Rozdzial dwudziesty trzeci Rastar pokrecil glowa, patrzac na rozlozone na podlodze zaproszenia.-Macie racje. Uzyskanie poparcia zalezy bardziej od tych zaproszen niz od spotkania z Rada. -Czyja to dobrze rozumiem? - spytal Roger. - Tu naprawde jest napisane "z osoba towarzyszaca"? -Tak - zasmial sie Rastar. - Tutejszy zwyczaj pozwala, by na kolacji spotykali sie mezczyzni i kobiety. Kobiety maja dodawac spotkaniom wdzieku. -O cholera - zaklal ksiaze. - Czy oni zdaja sobie sprawe, ze jednym z moich doradcow jest kobieta? I ze jednym z wyzszych oficerow tez, skoro juz o tym mowa? -Nie jestem pewien - powiedzial Rastar. - Powinienes pojawic sie na co najmniej trzech z tych kolacji, jesli chcesz cokolwiek zdzialac w tym miescie. Ale jak ty to zrobisz? -Eleanora? - zapytal zalosnie ksiaze. -Postaram sie - westchnela naczelniczka swity. - Szkoda, ze trafilismy akurat na okres walki o prawa wyborcze, bo to oznacza, ze jesli kobieta odezwie sie w tak zdecydowany sposob jak ja, zostanie to potraktowane jako wyrazenie swojego stanowiska politycznego. -Zastanowmy sie, co zrobic - powiedzial Roger. -Sa tu trzy zaproszenia od moznych D'Sley - zauwazyl Rastar. - Ale zadne nie pochodzi od kobiety. -Mysli pan, ze to ma jakies znaczenie? - spytal Roger. -Jesli bedziemy musieli zostac i walczyc, to tak - odparl kapitan. -Aha - usmiechnal sie ksiaze. - Rastarze, mam wrazenie, ze w D'Sley nie bylo demokracji? -Nie - powiedzial Mardukanin. - Rzadzila tam rada moznych i slaby krol. Z tego, co slyszalem, krol nie zyje, wielu moznych tez, a wielu mieszkancow, zwlaszcza kobiet, ucieklo. -Pelno ich teraz w miescie - dodal Julian. - To jeden z najbardziej palacych problemow w tej chwili - uchodzcy z D'Sley. -Chcialbym, zeby chociaz raz cos na tej planecie poszlo nam gladko. Chociaz raz - pokrecil glowa Roger. -Przejrze zaproszenia z Rastarem, dobrze? - zasmiala sie O'Casey. - A pan niech omowi z Matsugaem kwestie ubran. Bedzie mi potrzebna wyjsciowa suknia albo kostium i ubrania dla kilku marines. Musimy... na ten wieczor podniesc ich status spoleczny. -O Boze. Prosze, Panie, nie tym razem. - Roger zlapal sie za glowe. - Poertena. Na uroczystej kolacji. Rany Boskie. *** Kostas Matsugae skrzywil sie.-Ma pan za malo wiary we mnie - powiedzial. -Pewnie tak - odparl Roger zartobliwie. - Ale potrzeba nam strojow dla mnie, Pahnera, O'Casey, Kosutic i kilkoro innych marines. -Dlaczego? Wszedzie do tej pory dobrze wygladali w mundurach. -K'Vaernijczycy sa troche bardziej cywilizowani - powiedzial ksiaze. - Moga zauwazyc... kiepski stan naszych mundurow, chociaz sami nie nosza ubran. Musimy zrobic na nich jak najlepsze wrazenie, skoro czegos od nich chcemy, a konkretnie floty statkow. Armand prosi wiec, zebys razem z Eleanora zadbal o nasza prezencje. Sluzacy nagle zapalil sie do pomyslu. - Cos wymysle. Zostalo nam kilka bel dianda, poza tym na pewno mozna tu kupic jakis material podobny do tego, ktory znalazlem w Diasprze. Widzialem tu sporo bardzo ladnych kilimow i gobelinow, wiec jesli dobrze poszukam... Zamyslil sie, a Roger wstal. -No coz, zdaje sie na ciebie - powiedzial. Spojrzenie Matsugaego nabralo ostrosci. - Kto idzie na te przyjecia? I kiedy one sa? -Nie mamy jeszcze pewnosci, kto z naszej strony znajdzie sie na liscie gosci - odparl ksiaze tak swobodnie, jak tylko potrafil. - A wiekszosc przyjec jest jutro wieczorem. -Jutro?! -Chyba juz sobie pojde - powiedzial Roger, rzucajac sie do ucieczki. -Jutro?! -Baw sie dobrze, Kostas. Bierz tyle pieniedzy, ile bedzie ci potrzeba - rzucil ksiaze i zniknal. Sluzacy stal przez kilka chwil wpatrzony w zamkniete drzwi, po czym zaczal sie usmiechac. -Tyle pieniedzy, ile bedzie potrzeba? - mruknal. - Wspolpracowac z Eleanora? - Zachichotal zlosliwie. - Zaplacisz mi za to, Roger. Upieke dwie pieczenie na jednym ogniu, mlody czlowieku! * * * Eleanora O'Casey spojrzala na wchodzacego do jej gabinetu Matsugaego i na widok jego miny zasmiala sie. Potem szerokim gestem wskazala rozrzucone na podlodze zwoje materialu.-Zanim zacznie pan narzekac, prosze popatrzec na to. -Och, nie mialem zamiaru narzekac. Zastanawialem sie tylko, czy ustalila juz pani, kto idzie na przyjecia. -Coz, mamy do czynienia z dwiema kategoriami przyjec, moze nawet trzema. Pierwsze to te, od ktorych zalezy poparcie polityczne dla naszych planow. Sa najwazniejsze, wiec przydzielam tam oficerow i w kilku przypadkach co bardziej obytych podoficerow. -Oczywiscie. A inne? -Druga kategoria to kolacje, w czasie ktorych wiekszosc rozmow prawdopodobnie bedzie dotyczyc zagadnien technicznych i wojskowych. Jedna z nich wydaje na przyklad Bistem Kar. Na te kolacje wysylam doswiadczonych, ale mniej obytych podoficerow. Do tego dochodzi zaproszenie ze stoczni zwiazanej z rajca Wes Tilem. -Bedzie tam osobiscie? -Tak. Nie wiem, czy traktowac to jako spotkanie polityczne, czy militarno-techniczne, a moze jako odrebna, trzecia kategorie. Nazwijmy ja... logistyczna. A moze finansowa. Wszystko jedno. Tak czy inaczej, nadalam jej ten sam priorytet, co pierwszej. Zwlaszcza dlatego, ze bedzie tam rowniez Tor Flain, zastepca komendanta Gwardii. -Kto tam pojdzie? -Roger. Wprawdzie przewodniczacy Rady stoi wyzej niz Til, ale biorac pod uwage, ze bedziemy musieli zbudowac wlasne statki, to spotkanie wydaje sie wazniejsze. A jesli pojawia sie pytania dotyczace kwestii wojskowych, jestem pewna, ze Roger bedzie umial na nie odpowiedziec. -Kto z nim idzie? -Jeszcze tego nie ustalilam. Skoro to spotkanie jest takie wazne, powinnam ja pojsc, ale mnie bardziej interesuje inne spotkanie. Jeden z czlonkow Rady, prawie tak bogaty jak Til, wydaje kolacje, na ktorej ma byc obecna kobieta, ktora zorganizowala ewakuacje D'Sley. -To faktycznie brzmi interesujaco - powiedzial sluzacy. - Kto z pania tam pojdzie? -Jeszcze nie wiem. - O'Casey spojrzala na Matsugaego i uniosla brew, widzac wyraz jego twarzy. -Bardzo chcialbym... poznac te dame, ktora zorganizowala ewakuacje - powiedzial szczerze sluzacy. - I mysle, ze moj terminarz spotkan jest otwarty. -Dobrze - zgodzila sie Eleanora, odkladajac na bok zwoj z zaproszeniem. - Jedno spotkanie mamy z glowy. -Doskonale. I jesli wolno, sadze, ze wiem, kto moglby towarzyszyc Rogerowi. *** -Chryste - wymamrotal Roger, rzucajac helm na poslanie. - Wlasnie wracam z portu. Wiem juz, co mial na mysli Poertena, mowiac o baliach - te lodzie utonelyby nawet w wannie!-Coz, niektorzy z nas nie mieli czasu paradowac po miescie - prychnal Matsugae, a ksiaze usmiechnal sie, widzac jego stroj. Sluzacy mial na sobie granatowy jedwabny uniform, niezwykle elegancki i o wiele za gruby na tutejsza pogode. Po raz pierwszy od wyladowania na Marduku na jego piersi lsnila odznaka sluzby palacowej MacClintockow. Matsugae pogladzil ja odruchowo, zauwazywszy spojrzenie ksiecia. -Wspanialy stroj, Kostie! Rozumiem, ze Eleanora wcisnela cie na liste gosci? -Nie uzylbym slowa "wcisnela" - odparl z duma sluzacy - ale rzeczywiscie wybieram sie dzis wieczorem na kolacje. Pani Eleanora i ja idziemy tam razem, skoro juz o tym mowa. Usmiech Rogera stal sie bezczelnie ironiczny. -Zasluzylem sobie na wolny wieczor - powiedzial Matsugae. - Podczas kiedy pan zabawial sie w porcie, przez moj zaklad krawiecki przeszlo pol plutonu. Roger uniosl ze zdziwienia brwi, a Matsugae usmiechnal sie triumfalnie. -Jestem z niego - zasluzenie, jak sadze - dumny, poniewaz stworzylem go w jeden dzien. To najwiekszy zaklad krawiecki, jaki w zyciu widzialem. Musialem wykupic caly warsztat produkujacy zagle. -Dobra robota, Kostas! Wiedzialem, ze mozna na ciebie liczyc. Teraz trzeba tylko powielic twoj stroj w kilkudziesieciu egzemplarzach i mozemy isc na te wszystkie nudne przyjecia, na ktorych musimy byc, zeby ocalic wlasne tylki razem z Przystania K'Vaerna! Kiedy bede mial przymiarke? -Niewatpliwie ucieszy pana wiadomosc, ze nie musi pan nic mierzyc, mimo ze caly dzien zabawial sie pan w porcie, zamiast pomoc w przygotowaniach. Jak sie okazuje, blizniacy St. John sa niemal tego samego wzrostu i budowy co pan, wiec jeden z nich posluzyl mi za manekina. Ma pan juz nowe ubranie. -Na pewno byles zly, ze zrzucilismy to na ciebie, prawda? -Nie tak bardzo, jak mogloby sie zdawac. Jak sie domyslam, wybiera sie pan na przyjecie do Wes Tila? -I Tor Flaina - przytaknal Roger, rozplatajac wlosy i zdejmujac mundur. - Pewnie nie ma czasu na kapiel? -Juz jest przygotowana. Kogo zabiera pan ze soba? -Myslalem, ze Eleanore - odpowiedzial ksiaze z jedna noga w spodniach. Nagle nabral czujnosci. Ton glosu sluzacego byl dosyc dziwny. - Ale powiedziales, ze to ty z nia idziesz, tak? -Tak. Wybieramy sie na spotkanie z Sam Tremi i Fullea Li'it, dama, ktora zorganizowala ewakuacje D'Sley. Roger wydostal sie wreszcie z munduru. - W takim razie ide z Kosutic? -Ona idzie z plutonowym Julianem na kolacje do Bistem Kara. -To ciekawe - zauwazyl ksiaze. - Szkoda, ze to nie mnie przypadlo w udziale. Wiec jesli nie Kosutic, to kto? Sierzant Lai? -Ona idzie z kapitanem Farmerem na kolacje do Turl Kama. -W porzadku. - Roger odwrocil sie do sluzacego i oparl dlonie na biodrach. - Wyrzuc to wreszcie z siebie, Kosie. Kto? -Wydaje mi sie, ze nastepnym wedlug starszenstwa w marine jest plutonowy Despreaux - powiedzial spokojnie Matsugae. -Och - jeknal ksiaze. - Kostasie Matsugae, nie mialem pojecia, jakie poklady zlosliwosci w tobie drzemia. Jestes zlym czlowiekiem! -Ja? Coz, byc moze. Musze jednak powiedziec, ze bardzo ladnie wyglada... jak na sluzke. *** -Co za paskudny czlowiek - szepnal do siebie Roger, kiedy w drzwiach pojawila sie Despreaux.Miala na sobie bluzke w slicznym kolorze zlamanej bieli, bez rekawow i kolnierzyka, podobny do lnu material byl cienki jak papier i polyskiwal niczym macica perlowa. Nazywal sie halkha i otrzymywano go ze strakow rosliny podobnej do konopi. Tutejsi Mardukanie uzywali go do wszystkiego, tak jak Ziemianie uzywali bawelny przed wynalezieniem wlokien syntetycznych. Roger nie potrafil pojac, jakim cudem Matsugae, majac tak malo czasu, uszyl tyle strojow. Bluzka Despreaux byla sznurowana po bokach i na ramionach miekkimi, wspaniale wyprawionymi rzemieniami. Roger podejrzewal, ze Matsugae nie mial po prostu czasu, by zapoznac nie uzywajacych odziezy Mardukan z czyms takim jak guziki i dziurki, ale dzieki tym sznurowaniom ubior nabral lekko barbarzynskiego charakteru, co doskonale pasowalo do obecnej sytuacji. Prosta spodnica Despreaux rowniez byla biala. Kiedy spodnica zawirowala wokol dlugich nog marine, Roger az zamrugal na widok jej butow. -Buty na obcasie? Skad on, do cholery, wzial buty na obcasie? -To wszystko, co ma pan do powiedzenia, Wasza Wysokosc? - warknela plutonowy. Po raz pierwszy od wielu miesiecy miala na sobie cos innego niz mundur. -Eee... - Rogerowi nagle zabraklo slow. -Mam nadzieje, ze panska sluzka odpowiednio sie prezentuje - powiedziala zlosliwie Despreaux. Ksiaze skrzywil sie. -Posluchaj, nie bylem tamtego wieczoru w najlepszej formie i uzylem nie tego slowa, ktore chcialem. Nie chodzilo mi o sluzke, pomoc ani niewolnice. Moze kiedys uda mi sie wytlumaczyc ci, co mialem na mysli. Ale teraz mamy do wykonania zadanie. Jesli to ci cos pomoze, wiedz, ze to nie ja o nie prosilem. Oczy Despreaux rozblysly. -Och, oczywiscie, od razu jestem szczesliwsza, milordzie! Nie dosc, ze musze caly wieczor meczyc sie z panem, to jeszcze okazuje sie, ze mam panu nie psuc zabawy! Roger z rozpacza zlapal sie za glowe. -Plutonowy Despreaux, zawrzyjmy pokoj, dobrze? Przepraszam. Przepraszam, ze was obrazilem. Przepraszam, ze nie skorzystalem z waszego zaproszenia ani nie sprawdzilem, czy to naprawde bylo zaproszenie. Uwazam was za bardzo atrakcyjna kobiete. Pociagaliscie mnie, pociagacie i bedziecie pociagac, i tamtej nocy, i teraz. Moze kiedys bedziemy mogli usiasc i porozmawiac o... problemach Rogera MacClintocka i o tym, dlaczego zawsze robi z siebie dupka w obecnosci pieknych kobiet. Podniosl reke, zanim Despreaux zdazyla cos powiedziec. -Ale dzis wieczorem mamy do wykonania zadanie. Bardzo wazne zadanie. A to wymaga, zebysmy nie okazywali, ze cos nas poroznilo. Czy mozemy chociaz udawac, ze sie lubimy? Odrobine? Kilka godzin? Despreaux zamknela usta i kiwnela glowa. -Tak jest, sir. Mozemy. -Bardzo dobrze. W takim razie chyba juz czas. - Roger ruszyl w strone drzwi, ale marine blyskawicznie go wyprzedzila, zolnierze Osobistego Pulku Cesarzowej zawsze pierwsi przechodzili przez drzwi. Ksiaze spojrzal na plutonowego i usmiechnal sie. Zauwazyl, ze dzieki butom na obcasie niemal dorownuje mu wzrostem. Z przyjemnoscia pomyslal, ze ulatwi mu to patrzenie w oczy Nimashet Despreaux. -Plutonowy - powiedzial - dzisiaj wieczorem nie jestescie moja obstawa. Zabieram was na kolacje, a wiec otwieranie drzwi to moje zadanie. Despreaux usmiechnela sie i przeszla przez prog, ale odruchowo zlustrowala wzrokiem obie strony korytarza. Tak ci sie tylko zdaje, pomyslala. Ciekawe, skad sierzant wziela te kabure. Sprobuj tylko dostac sie dzis wieczorem miedzy te uda, Wasza Wysokosc, a zobaczysz, jaka cie czeka niespodzianka! Dopiero po chwili zdala sobie sprawe, ze z gory zalozyla, iz on sprobuje... a ona mu na to pozwoli. Och, Nimashet, obys wszystkiego nie popsula, pomyslala. Rozdzial dwudziesty czwarty Restauracja, do ktorej Roger trafil wraz ze swoja towarzyszka po dlugiej podrozy z Cytadeli, wygladala z zewnatrz jak szopa. Stala nad zatoczka w ksztalcie polksiezyca na polnoc od glownej czesci miasta. Skaly i piaszczysta plaza u podnoza stromego wapiennego klifu, wznoszacego sie ku murom miasta, wygladaly niezwykle urokliwie. Zbudowana z szarego drewna restauracja wspierala sie na wbitych w skalisty brzeg palach. Od strony wody byla otwarta, przy pomoscie kolysaly sie dwie niewielkie rybackie lodki.Roger zsunal sie z howt'e i pomogl zsiasc Despreaus. Podobne do triceratopsa zwierze bylo mniejsza wersja flar-ta, mierzylo zaledwie dwa metry w klebie. Dla mieszkancow Przystani K'Va-erna bylo dosc ostentacyjnym srodkiem transportu. Na szczescie, podobnie jak flar-ta, howt'e bylo niezwykle lagodne. Bylo takze bardzo drogie, fakt, ze Wes Til wyslal je po swoich gosci, byl dowodem jego bogactwa oraz - jak mial nadzieje Roger - wyrazem szacunku. W normalnych okolicznosciach Despreaux zsiadlaby ze zwierzecia z gracja gimnastyczki, jednak teraz pieciocentymetrowe obcasy wyczarowanych skads przez Matsugaego butow zdecydowanie utrudnialy jej zeskok z triceratopsa. Roger usmiechnal sie na widok swojej obstawy. Marines otoczyli go kordonem, a kilku z nich weszlo do restauracji, by sprawdzic wnetrze. Ksiaze uwazal, ze to zabawne. Pahner i reszta zolnierzy przyzwyczaili sie juz, ze podczas bitwy czy marszu Roger ryzykuje zycie tak samo jak zwykly szeregowiec. Kiedy jednak znajdowali sie w kazdej innej sytuacji, natychmiast zwiekszali czujnosc. Marines dali znak, ze w restauracji wszystko jest w porzadku, i laskawie pozwolili ksieciu i Despreaux wejsc do srodka. Wnetrze szopy wygladalo o wiele lepiej, niz mozna by sie spodziewac. Podzielono je na kilka mniejszych pomieszczen, plecione scianki od strony zatoki pozwalaly swiezej morskiej bryzie przenikac do srodka. W pierwszej czesci restauracji wokol niskich, dlugich stolow siedzialy przynajmniej dwa tuziny Mardukan, skubiacych jedzenie z tac i pijacych z pekatych naczyn. Natychmiast po wejsciu ksiaze zdal sobie sprawe, ze niezaleznie od tego, co sie wydarzy, czeka go wspaniale przezycie kulinarne. -Ladnie pachnie - szepnela plutonowy. -Szkoda, ze nie wzielismy Kostasa - powiedzial Roger. W ich strone ruszyla obwieszona klejnotami mardukanska kobieta. -Poszedl z Eleanora, pamieta pan? -To wlasnie mialem na mysli. -Dostojny panie i pani, witamy u Bullura. - Mardukanka wydala sie ksieciu bardzo mloda, wygladala jak ziemska nastolatka. - Czy maja panstwo rezerwacje? -Przyszlismy na przyjecie Wes Tila - odparl Roger, podajac jej zaproszenie. Zaskoczyl go fakt, ze powitala ich kobieta. Po raz pierwszy od opuszczenia Marshadu rozmawial z Mardukanka. To, co zaobserwowal na targowiskach i na spotkaniu z Rada, utwierdzilo go w przekonaniu, ze O'Casey miala racje. W Przystani K'Vaerna kobiety cieszyly sie przynajmniej czesciowym rownouprawnieniem. -Doskonale, prosze pana - powiedziala hostessa, zerknawszy na zaproszenie. - Panstwo pozwola za mna. -Dokad idziemy? - spytala Despreaux, dotykajac ramienia Rogera. Mardukanka wskazala im nastepne pomieszczenie. -St. John - powiedziala plutonowy i wskazala ruchem glowy kierunek. -Sie robi, Nimashet - odparl wielki marine i szczerzac w usmiechu zeby, ruszyl za hostessa. - Moglabys troche sie wyluzowac. -Nie wydaje mi sie. Despreaux ruszyla spokojnym krokiem za St. Johnem, dajac mu czas na dyskretne sprawdzenie nastepnego pomieszczenia. -Mysle, ze to doskonaly pomysl - zauwazyla idaca za nimi Beckley. - Znaczy sie wyluzowanie. Chociaz byloby zabawniej, gdybyscie oboje sie wyluzowali. Despreaux odwrocila sie gwaltownie i zgromila kapral wzrokiem. -Nie przypominam sobie, zebym pytala cie o zdanie, Reneb - powiedziala groznie. Marine zachichotala. -Jasne, ze nie, ale ci, co potrzebuja pomocy, z reguly dowiaduja sie o tym ostatni. Potraktuj nas jak kumpli, ktorzy chca ci pomoc. -Reneb! - krzyknela Despreaux glosem, w ktorym zlosc mieszala sie z rozbawieniem, i umilkla, kiedy Roger polozyl jej dlon na ramieniu. -Nie ona jedna uwaza, ze robimy z siebie idiotow, Nimashet - westchnal. - I co najgorsze, wszyscy oni maja racje. Ale - oczy ksiecia zablysly szelmowsko - jesli nie zdradzisz im naszej mrocznej tajemnicy, co zaszlo miedzy nami w Q'Nkok, ja tez nic nie powiem! Zatrzymali sie wlasnie przed drzwiami prowadzacymi do ostatniego pomieszczenia. St. John pojawil sie w nich w sama pore, by zobaczyc, jak twarz plutonowego Despreaux robi sie purpurowa. -Prosze, prosze - zainteresowala sie Beckley. - Co takiego stalo sie w Q'Nkok, Nimashet? -Nie twoja sprawa! - warknela marine. - To znaczy nic sie nie stalo! Ja... -Nimashet! - zawolal wstrzasniety Roger. - Jak moglas juz zapomniec taki piekny poranek! -Nie bylo zadnego pieknego poranku! - parsknela Despreaux, po czym, kiedy Beckley wybuchla smiechem, odetchnela gleboko i usmiechnela sie wbrew sobie. - Niech cie diabli, Roger - zachichotala. - Darowalam ci juz Ran Tai, ale tym razem... Odruchowo rozejrzala sie po pomieszczeniu, upewniajac sie, czy nic nie zagraza ksieciu, po czym odrobine sie rozluznila. Sala zajmowala okolo jednej czwartej powierzchni calej restauracji. W srodku czekal czlonek Rady, jego zaproszeni goscie i kilku sluzacych. -Najpierw musisz mnie dogonic - przerwal jej Roger. Rajca i zastepca dowodcy Gwardii podniesli sie, by ich powitac. - A zanim zrzucisz te pantofelki, bede juz daleko. *** -Ksiaze Roger Ramius Sergei Alexander Chiang MacClintock - powiedzial Wes Til, skladajac lekki uklon. - Tor Flaina juz poznales. Pozwol, ze ci przedstawie moja towarzyszke zycia, Teel Sla'at.Kobieta uklonila sie gleboko i wykonala gest powitania. Miala na sobie cos, czego Roger nigdy wczesniej nie widzial - wspaniala uprzaz ze zlota i lapis lazuli. Ksiaze uprzejmie odpowiedzial uklonem. -Teel Sla'at, witam cie. Ciebie rowniez, Wes Tilu. Milo was widziec. -Czy wolno mi przedstawic moja towarzyszke, See Tra'an? - powiedzial Tor Flain. Gwardzista zastapil noszony zwykle pancerz ciezka bizuteria - mial co najmniej po piec bransolet na wszystkich czterech rekach i piec naszyjnikow. Jego pani jeszcze bardziej skrzyla sie od klejnotow. Miala na sobie cos w rodzaju metalowego polpancerza, wysadzanego podobnymi do perel zielonkawymi kamieniami. Mardukanka wygladala po prostu jak syrena. -Witaj, See Tra'an i Tor Flainie - powiedzial Roger. Ludziom nie udalo sie opracowac na czas protokolu powitan, chociaz Eleanora ciezko nad tym pracowala. Nie wiedzieli na przyklad, czy powinni sie witac z kobietami, czy tylko je zauwazac, gdyz we wszystkich napotkanych dotad mardukanskich spolecznosciach byly one pozbawionymi glosu niewolnicami. Poniewaz zaden z K'Vaernijczykow nie zareagowal oburzeniem, a w restauracji powitala ich hostessa, ksiaze mial wrazenie, ze jego zachowanie jest wlasciwe. -Niech mi bedzie wolno przedstawic plutonowego Nimashet Despreaux. - Wskazal na marine, ktora ku jego zaskoczeniu zgrabnie dygnela. Nastapila chwila niezrecznej ciszy, po czym Teel Sla'at wykonala gest rozbawienia. -Czy moglbys oswiecic nas, co cie laczy z plutonowym? - spytala uprzejmie. Roger uniosl brwi, zaskoczony, ze bedzie musial wyjasnic swoj stosunek do Despreaux, a na razie sam nie potrafil go okreslic. -Ksiaze Roger i ja probujemy ustalic, czy nadajemy sie na pare - powiedziala Despreaux, kiedy on wciaz zastanawial sie nad odpowiedzia. -A macie wybor? - spytal Til. Nimashet usmiechnela sie, a Roger parsknal smiechem. -Oczywiscie, ze mamy - odparl. -Usiadzcie, prosze - zaprosil ich Til. -Czy nadajecie sie na pare... - powtorzyla See Tra'an. - Slyszalam, ze wy, ludzie, mozecie parzyc sie caly czas. Czy to prawda? -Tak - odpowiedzial zaklopotany Roger, siadajac wraz z Despreaux na rozrzuconych wokol niskich stolow poduszkach. Eskortujacy ich marines zajeli miejsca pod scianami, a Cord usiadl w pozycji lotosu za ksieciem. - Mozemy. -Parzenie sie jest u nas forma zabawy towarzyskiej - dodala Despreaux. - Ale dla niektorych naszych kultur to temat tabu. -Czy to sugestia, zebysmy porzucili ten temat? - spytala Teel Sla'at. Towarzyszka rajcy przysunela w kierunku Despreaux tace z cienkimi, gotowanymi plastrami, po czym wziela jeden plaster i wlozyla go do ust Wes Tila. Plutonowy spojrzala na tace, po czym wybrala kawalek i ostentacyjnie zjadla go sama. -W zadnym wypadku. Ani ja, ani Roger nie pochodzimy z tych kultur. - Przerwala i wziela nastepny plasterek. - Bardzo dobre. -Calan - powiedzial Tor Flain. - Okryte muszla stworzenie zyjace na skalach. Przygotowanie go jest bardzo pracochlonne, ale efekt wysmienity. Jak u was, ludzi, mozna odroznic mezczyzne, od kobiety? Ty i Ro... ksiaze jestescie prawie tej samej wielkosci. Roger usmiechnal sie, wzial z tacki plasterek i podal go Despreaux. Spojrzala na niego groznie. -Najlatwiej po wypuklosciach na klatce piersiowej. Sa tez inne roznice, ale trudno je teraz wytlumaczyc. -Wypuklosci? - powtorzyl Flain. - Co to za wypuklosci? Czy to tez temat tabu? Tym razem to Despreaux usmiechnela sie na widok zaczerwienionej nagle twarzy ksiecia. Nie odezwala sie, ciekawa, co odpowie. -Dla niektorych to tabu, ale nie dla mnie - powiedzial Roger. - To... cos podobnego do gruczolow na plecach waszych kobiet. Wydzielaja rzadka substancje, ktora odzywiaja sie ludzkie niemowleta. -Mozemy je zobaczyc? - spytala See Tra'an. Roger przewrocil oczami, a Despreaux usmiechnela sie do niego zalotnie. -Oczywiscie - powiedziala i rozwiazala rzemyki na ramionach. -Hmmm. - Til nachylil sie i lekko szturchnal palcem jej obnazone piersi. - Mowicie, ze produkuja jedzenie dla mlodych? To ich jedyne zadanie? -Nie. Oprocz tego zmieniaja mezczyzn w male dzieci - rozesmiala sie Despreaux, na powrot zawiazujac rzemyki. Tor Flain spojrzal na ksiecia. -Twoja twarz zmienila kolor. Czy to znaczy, ze bedziecie sie teraz parzyc z plutonowym Despreaux? -Nie! - powiedzial stanowczo Roger, a marine wybuchla gwaltownym smiechem. - Och, zamknij sie, Nimashet. -Czy to rozkaz, Wasza Wysokosc? - spytala plutonowy, wciaz chichoczac. -Nie, raczej proba skierowania rozmowy na inny temat, jak przypuszczam - zauwazyl rajca. - Mam wrazenie, ze obrazilismy naszych gosci. -I to tego najwazniejszego - powiedzial Flain. - Dlatego wlasnie uwazam, ze zapraszanie kobiet na negocjacje to szalenstwo. -Och, moj ty skarbie z D'Sley! - zasmiala sie jego towarzyszka. - Jakis ty nowoczesny. -Tak jest. Kobiety sa po prostu za bardzo ploche. -Nie radzilbym mowic tego Eleanorze - powiedzial Roger, biorac nastepny kawalek calan. -To twoja, jak to sie mowi, naczelniczka swity? - spytal Til. -Tak. To moj glowny doradca polityczny, w przeciwienstwie do kapitana Pahnera, ktory jest moim glownym doradca wojskowym. -I jest kobieta? - spytal Flain. -Kobieta - przytaknal Roger. - Spotyka sie dzis wieczorem z lordem Sam Tre i madame Fullea Li'it. Osoba, ktora jej towarzyszy, nie ma rangi glownego doradcy. -Wiec to ona bedzie prowadzic rozmowy? - spytal Til. -Oraz wszelkie ewentualne negocjacje polityczne i finansowe, do ktorych moze dojsc - powiedzial Roger, nie zwracajac uwagi na spojrzenia, ktore wymienili K'Vaernijczycy na dzwiek slowa "negocjacje". Podal kawalek calan Despreaux, ktora przyjela poczestunek, ale omal nie ugryzla go w palec. -O, spojrzcie - powiedzial Tor Flain. - Znow robi sie czerwony. Mowie wam, oni beda sie parzyc. -Mam nadzieje, ze wstrzymaja sie do konca kolacji - dodala See Tra'an. - Slyszalam, ze bedzie wspanialy grillowany coli. Roger odchrzaknal. -Nie zamierzamy sie parzyc. -Nie tutaj - poprawila Despreaux. -To bardzo ladna restauracja. Ksiaze mial nadzieje, ze nie zabrzmialo to jak rozpaczliwa proba zmiany tematu. -Nalezy do mojej rodziny - odparl Flain. - Wiekszosc pracownikow to moi kuzyni. -Z zewnatrz nie wyglada najlepiej.- zauwazyla Despreaux. - Przypuszczam, ze celowo? -Rzeczywiscie - zgodzila sie Teel Sla'at. - Jesli o niej nie slyszales, nie wejdziesz tu. -Ale jedzenie podaja tu doskonale - dodal Til. - Rodzina Tor Flaina slynie z przyrzadzania ryb. -To nasza specjalnosc - przytaknal zolnierz. -A ty, Wes Tilu? Czym zajmuje sie twoja rodzina? - spytal Roger. -Tilowie to jeden z najstarszych rodow w miescie - odparla towarzyszka czlonka Rady. -Kupilismy dok od K'Vaerna, kiedy nie mial jak splacic dlugow - zasmial sie Mardukanin. - W przeciwienstwie do wiekszosci tutejszych rodzin, udalo nam sie utrzymac nasz stan posiadania. -A ty, ksiaze Rogerze? - spytala See Tra'an. - Czy jestes czlonkiem poteznej politycznie rodziny? Jak dlugo juz znajduje sie u wladzy? -MacClintockowie sa Rodzina Cesarska od prawie tysiaca lat - odpowiedziala za ksiecia Despreaux. - Poniewaz sa dlugowieczni, to zaledwie... -Dwanascie pokolen - dokonczyl Roger. - Nasz rod jest o wiele starszy i jego czlonkowie zawsze zajmowali rozne wazne stanowiska, nawet kiedy nie bylo jeszcze Imperium i cesarzy. -Wiec wychowywano cie do rzadzenia - powiedzial Til. - To bardzo interesujace. Grupa sluzacych wniosla wlasnie tace z parujacym jedzeniem. Glownym daniem byla duza ryba o szerokim, splaszczonym lbie, podobna do szkaradnicy. Leb pozostal nietkniety, a reszte upieczono. -Jestem najmlodszym dzieckiem - ciagnal Roger, kiedy sluzacy rozstawiali tace na niskich stolach. - Mam dwojke bardzo zdolnego starszego rodzenstwa, ktore zajmuje sie prowadzeniem rodzinnych spraw. -Aha - powiedzial Flain, odkrawajac kawalek ryby. Sluzacy rozstawiali przy kazdym nakryciu niewielkie miseczki. - Dlatego zostales dowodca wojskowym? Tak samo bylo ze mna. Nic mnie nie interesowalo, wiec wstapilem do Gwardii. -Niezupelnie - odparl Roger. - Jestem dowodca marines, ale prawdziwym zawodowym wojskowym jest Pahner. -Sporo sie juz nauczyles - powiedziala Despreaux, gryzac kawalek pomaranczowego korzenia. - Uuu! Ale ostre! -Dziekuje, ale i tak nie jestem jeszcze prawdziwym dowodca - stwierdzil ksiaze. - To, ze marines sluchaja moich rozkazow, nie oznacza, ze jestem jednym z nich. -Nie sluchaja ich z obowiazku - powiedzial Cord. - Jestes prawdziwym dowodca, niezaleznie od tego, czy prawo tak stanowi, czy nie. -Byc moze - zmieszal sie Roger. - Ale moj zawod wciaz jest jeszcze niewiadoma. -Jestes rowniez zeglarzem? - spytal Til. -Zwyklym amatorem - odparl ksiaze, zjadajac kawalek pomaranczowego korzenia. - Uuu! Faktycznie ostre. Napil sie wina i wzruszyl ramionami. -Jeden z naszych mlodszych ranga ludzi, ten, ktory spotyka sie z zarzadca stoczni i wlascicielem warsztatu, ktory ma zbudowac nasz statek, pochodzi z kraju urodzonych zeglarzy. To prawdziwy ekspert. W swoim kraju pracowal przez kilka lat w stoczni. Ja jednak tez moge rozmawiac z wami na ten temat. -Zgodnie z nasza tradycja, osoby biorace udzial w spotkaniach, na ktorych maja zapadac wazne decyzje, nie znaja sie na rzeczy - powiedziala Despreaux. - Wy tez macie taki zwyczaj? Roger zakrztusil sie winem, a Til chrzaknal z rozbawieniem. -Rozumiem, ze to zart - zasmial sie. -Niestety, jest w tym nieco prawdy - powiedzial Flain. - Moj ojciec potrafil to doskonale wykorzystywac. -Dzis wieczor nie bedziemy podejmowac zadnych decyzji - zapewnil Roger, przelykajac wino. - Mozemy omowic pewne sprawy, ale nie bedziemy podejmowac zadnych decyzji. -Nie mamy zwyczaju podejmowac ich przy jedzeniu - zauwazyla Teel Sla'at. -Ale dyskutujecie o waznych sprawach? - spytala Despreaux. Skosztowala kruchej ryby. - To jest doskonale. Co to za polewa? -Robi sie ja wlasnie z tego pomaranczowego korzenia - powiedzial Flain. - Uciera sie go bardzo drobno, po czym miesza z winem, sokiem z morskiej sliwy i kilkoma innymi przyprawami, ale to juz nasz rodzinny sekret. -Jesli wam bardzo zalezy na przepisie, moge go dla was zdobyc - zaproponowala See Tra'an. - Trzeba go tylko podrapac u nasady rogow. -To ryba przydenna? - spytal Roger, zerkajac na Flaina. Wyczul, ze Mardukanin wolalby zmienic temat. -Tak - odpowiedzial szybko gwardzista. - Zyje przy dnie w duzych lawicach. Zazwyczaj lapie sie ja na linke, chociaz czasem mozna tez lowic siecia. Przygotowanie jej do zjedzenia wymaga sporo wprawy. W jej ciele jest gruczol, ktory trzeba usunac przed gotowaniem, poniewaz wytwarza bardzo trujaca substancje. Despreaux spojrzala na niego przestraszona, a Roger zachichotal, widzac wyraz jej twarzy. -W naszym kraju mamy podobna rybe - zapewnil Flaina. - Niektorzy lubia probowac jej toksyn w malych dawkach, ale z twojego tonu wnosze, ze w tym wypadku to nie jest mozliwe. -O, nie - zasmial sie ponuro Tor. - "Trujaca" to delikatne okreslenie. Lepiej byloby powiedziec "smiertelnie zabojcza". -Rozumiem. - Despreaux przelknela spory kes ryby z niepewnym wyrazem twarzy, a Rogerowi zrobilo sie jej zal. -Przypomnij sobie Marshad i kuchnie Radj Hoomasa, Nimashet - powiedzial. Plutonowy spojrzala na niego i wyraznie sie uspokoila na wspomnienie nieudolnych wysilkow marshadanskiego krola, ktory probowal otruc swoich gosci, zupelnie nie zdajac sobie sprawy, jak bardzo roznia sie fizjologia od Mardukan. -Nie obawiajcie sie, prosze - powiedzial Flain. - Przyrzadzamy coile - zwlaszcza moja rodzina - od wielu, wielu lat. Odkad pamietam, nikt sie nia nie zatrul. -Jestem pewien, ze nic nam nie bedzie, Tor - powiedzial Roger i usmiechnal sie zachecajaco do Despreaux, ktora odwaznie nalozyla sobie nastepna porcje ryby. -W miedzyczasie - zmienil temat gwardzista - porozmawiajmy o statkach, ktore chcecie zbudowac. Trojkatne zagle? To fascynujace. -Powinnismy dosc szybko zbudowac model - powiedzial Roger. - Mysle, ze moglaby to byc pokazowa makieta w mniejszej skali. Bylem w porcie i ogladalem wasze statki. Wydaje mi sie, ze juz potraficie halsowac. -Halsowac? - zapytal Til. -Przepraszam. Ludzie okreslaja w ten sposob naprzemienne zwroty w poprzek wiatru. -Ach, tak. Wiemy, jak to robic, ale przy lekkim wietrze nasze statki czesto staja w lopocie. -W lopocie? - Tym razem zapytala Despreaux. Roger kiwnal glowa. -Chodzi mu o to, ze statki czesto staja w martwym punkcie, zanim przejda przez linie wiatru na przeciwny hals. Szczerze mowiac, bylem zaskoczony, ze zamiast stosowac zwrot przez rufe, czyli z wiatrem, wola przez sztag, czyli w poprzek niego. -A czemu to takie zaskakujace? -Poniewaz uzywaja prostokatnych zagli zamiast fokow, a one sa bardzo trudne do obslugiwania - wyjasnil Roger. -To prawda - zgodzil sie Til. Masz racje. Nasi kapitanowie wola zwroty przez sztag. To zabiera wiecej czasu, ale przy slabych wiatrach to czesto jedyny sposob, by sie obrocic. Podobno wy macie plany nowego ozaglowania, ktore pozwoliloby nam uniknac tych trudnosci? -Nie posuwalbym sie az tak daleko - powiedzial ksiaze - ale na pewno ulatwi wam halsowanie. Poza tym mozecie zeglowac o wiele ostrzej na wiatr, wiec nie bedziecie musieli tak czesto halsowac. To powinno zdecydowanie ulatwic wam zycie. -Wiec jestescie w stanie przeplynac ocean... - powiedzial Flain. -Jesli znajda sie materialy na budowe statkow - dodal Til. Roger przelknal kawalek colla. -Poertena twierdzi, ze mozemy kupic i rozebrac na czesci kilka waszych statkow. -To niepotrzebna komplikacja - powiedzial Flain, przelykajac jeczmyz. - Do tego czasochlonna. -To prawda - zgodzil sie Roger. - Ale chyba nie ma innego wyjscia. -Gdyby Bomani nie zajeli lasow, moglibyscie kupic tyle masztow i drewna, ile wam potrzeba - zauwazyl Wes Til. - Skoro juz o tym mowa, spore zapasy sa w magazynach w D'Sley. Bomani nie chca zniszczyc zebranego tam drewna, to barbarzyncy, ale szanuja pieniadze i bez watpienia w przyszlosci beda chcieli je sprzedac. Odebranie im drewna wymagaloby jednak uzycia duzej armii. -Hmmm - mruknal Roger. - Nie wiedzielismy o tym. Eleanora na pewno prowadzi teraz interesujaca rozmowe. -A o czym rozmawiaja? - zapytal Flain. -Eleanora chciala poznac osobe, ktora zorganizowala ewakuacje D'Sley. -Ajajaj! - jeknal Til. - Kiedy wspomniales, ze ma sie spotkac z Fullea Li'it, myslalem, ze zartujesz. -Dlaczego? - spytala Despreaux. - Cos jest z nia nie tak? -Ona po prostu... - Rajca zawahal sie, szukajac odpowiedniego slowa. -Jest bardzo bezposrednia - powiedziala ze smiechem Teel Sla'at. - Mowi to, co mysli. D'Sley nigdy nie bylo tak otwarte dla kobiet jak my, wiec mieszkanka D'Sley, ktora mowi to, co mysli, to dosc... niezwykle. -Do tego jest uparta jak turom - dodal Til. -W takim razie to na pewno interesujace spotkanie - usmiechnal sie Roger. -Fullea bedzie nalegac, byscie wsparli odbicie D'Sley - powiedzial Wes Til. -Nie ma potrzeby, zebysmy brali w tym udzial - zaprotestowala Despreaux. - Zrobilismy juz swoje. -Macie przeciez Bogessa i Rus Froma - zauwazyl Roger, czestujac sie nastepnym kawalkiem pomaranczowego korzenia. - Jak to smakuje saute? -Calkiem niezle - odparl Flain. - Ale jest bardziej pikantne z ryba na surowo. Problem w tym, ze nie mamy zaufania do Bogessa w kwestii broni i taktyki. A w kazdym razie nie tyle, ile mamy do ciebie i kapitana Pahnera. -Ufacie obcym bardziej niz slawnemu generalowi? -Tak - powiedzial cicho Til. - Watpie, by Rada zgodzila sie na wyjscie za mury bez wsparcia waszych marines, waszego dowodcy i waszych wspomaganych pancerzy. -Niech to szlag trafi. - Roger pokrecil glowa. - Nie przybylismy tu, zeby toczyc za was wasze wojny. -Och, mysle, ze sami mozemy dac sobie rade - powiedzial nieco cierpko Flain, po czym zamilkl i westchnal. - A raczej moglibysmy, gdyby udalo wam sie przekonac naszych rodakow, ze wyjscie zza murow to najlepszy pomysl. Bo przeciez chowanie sie za murami oznacza wyrok smierci dla miasta, bedziemy musieli poddac sie z glodu albo nie odeprzemy kolejnego natarcia. -Hmmm - mruknal Roger, konczac rybe. - Przekonywanie to specjalnosc Eleanory. -To fakt - powiedziala Despreaux. - Wydaje mi sie, ze spotkanie z delegacja D'Sley bedzie bardzo ciekawe. Rozdzial dwudziesty piaty -A wiec jest pani kobieta. - Sam Tre, arystokrata z D'Sley towarzyszacy Fullei Li'it, czul sie dosc niepewnie, prowadzac powazna rozmowe z kobieta, zwlaszcza ze przedstawiono mu ja jako jednego z najwyzszych oficerow ksiecia Rogera.-Tak - odparla slodko O'Casey. - Jestem. -I naczelniczka swity - powiedziala Mardukanka, opierajac sie lokciami na stole. - To fascynujace. -Kostasie, czy ty rowniez jestes wysokim ranga oficerem? - spytal Tre. -Raczej nie - odparl z usmiechem sluzacy. -To jeden z naszych ekspertow od logistyki i zaopatrzenia - powiedziala O'Casey. -Mozna to tak ujac - zgodzil sie Matsugae, dziobiac zylastego basik. - Smakuje jak kurczak, a mozna by go przyrzadzic na wiecej sposobow - mruknal, po czym spojrzal na gospodarza z przepraszajacym usmiechem. - Prosze mi wybaczyc. Nie moglem sie powstrzymac od skomentowania jedzenia, ktore jest calkiem niezle, bo po prostu jestem kucharzem ekspedycji. -Jest odpowiedzialny za zaopatrzenie marines - poprawila go O'Casey. - Byl osobistym sluzacym Rogera, po czym przydzielono mu obecna funkcje, ktora, pozwole sobie dodac, pelni wzorowo. -Aha - powiedziala Fullea. - Mamy wiec arystokrate z D'Sley, naczelniczke swity, wdowe po d'sleyskim rybaku i kucharza. - Zaczela sie tak gwaltownie smiac, ze Eleanora wystraszyla sie, iz Mardukanka sie udusi. - Niezle przyjecie. -Szkoda, ze to nie ty gotowales, Kostas - powiedzial Tre. - Masz racje - jest wiele sposobow przyrzadzania basik, a ten akurat nie jest zbyt smaczny. -Obawiam sie, ze wybralam nie najlepsza restauracje - przyznala Fullea. - Ale wydawanie waznych kolacji w obcych miastach nie nalezy do rzeczy, ktorych mnie uczono. -Jestes zona rybaka? - spytala O'Casey. -Bylam. Moj maz nie byl biednym rybaczyna mial wlasna lodz i udzialy w barce towarowej swojego brata. Ale nie byl tez bogaty. Ani szlachetnie urodzony, ani wplywowy. -Zginal z rak Bomanow? - spytal Matsugae. -Nie, zginal wczesniej. - Wdowa wykonala gest rezygnacji. - Naprezona lina zmiotla go z pokladu. Nigdy nie odnaleziono ciala. -"... Ci, co ida na dno w swoich statkach" - zacytowala cicho O'Casey. - Przykro mi. -Morze daje i morze odbiera - powiedziala Fullea. - Ale najwieksze problemy mialam z jego bratem. Tareim uwazal, ze powinien przejac interesy mojego meza. Ja jestem tylko kobieta. Niewazne, ze przez lata to wlasnie ja doradzalam mezowi. Mial o wiele wieksze zyski niz Tareim, i to bynajmniej nie dzieki smykalce do interesow. Ale Tareim nie chcial byc zalezny od kobiety, a prawo mial po swojej stronie. Kiedy przejal interesy mojego meza, nie moglam nic zrobic. Patrzylam bezsilnie, jak wszystko podupada. W koncu... przekonalam go, zeby pozwolil mi sobie doradzac. Wtedy znow zaczelismy dobrze zarabiac. -Nasze urzadzenie przetlumaczylo to slowo jako "przekonalam" - zauwazyla naczelniczka swity, bawiac sie kieliszkiem wina. Sadzac po kosztownym wystroju restauracji, musial to byc drogi rocznik, choc smakowal jak kwasny ocet. - Czy to trafny przeklad? -Prawde mowiac... wynajelam dwoch oprychow, ktorzy napadli go i zmusili do oddania mi kontroli nad interesami. - Wdowa machnela lekcewazaco reka. - Oczywiscie nie wiedzieli, ze pracuja dla mnie. Zatrudnilam ich przez przyjaciela mojego meza. Mysleli, ze wynajal ich lichwiarz, ktoremu Tareim byl dluzny pieniadze. Tareim takze niczego sie nie domyslil. Zachichotala cicho. -Sprytne rozwiazanie - powiedziala O'Casey. - Ale co to ma wspolnego z ewakuacja? -Kiedy Bomani nadeszli z polnocy, mialam juz niewielka flote statkow. Po oblezeniu Therdan zrozumialam, ze barbarzyncy nie poprzestana na miastach Zwiazku, wiec uznalam, ze dobrze bedzie przeniesc ja do Przystani. Fullea przez chwile grzebala w talerzu. -Poczatkowo, kiedy Bomani obiegli D'Sley, mozna bylo zarobic wielkie pieniadze, przewozac moznych do Przystani. Potem jednak zabraklo tych, ktorzy mogli zaplacic, a zostalo jeszcze wielu biedakow. -Zorganizowala wiec rybakow - podjal Tre. - I barki towarowe. Blagala, straszyla, robila wszystko, by przewiezc mieszkancow D'Sley do Przystani K'Vaerna. -Wszystkich poza zdrowymi mezczyznami - poprawila go wdowa. - Tak bylo do czasu, gdy Rada Siedmiu zorganizowala ucieczke. -Rada probowala uciec prywatnymi lodziami w samym srodku ewakuacji - powiedzial arystokrata z grymasem obrzydzenia. -Wtedy wszystko sie zawalilo - westchnela Fullea. - Nie chcielismy zabierac zolnierzy, podczas gdy na miejsca w lodzi czekaly kobiety i dzieci, ale pojawialo sie ich coraz wiecej. W koncu zaczeli sila zabierac nam lodzie, odplywali i juz nie wracali. Musielismy przerwac ewakuacje. -W calym miescie plonely domy podpalone przez Bomanow - powiedzial cicho Tre. - Dobrze, ze lal deszcz, wiec ogien sie nie rozprzestrzenial. -Byles tam? - zapytal Kostas. -Przez dluzszy czas dowodzil tylna straza - powiedziala Fullea. - Potem jednak zostal ranny. Kilku jego ludzi przynioslo go do dokow i zaladowalo na statek. Jeden z ostatnich, ktore wyplynely. Arystokrata klasnal w dlonie. -Potem zrobilo sie naprawde paskudnie. -Tak wyglada pladrowanie wszystkich broniacych sie miast - powiedziala O'Casey, - Na szczescie my, ludzie, mamy to juz za soba. Skonczylismy z tym okolo tysiaca lat temu - w czasach Daggerow, ktore doprowadzily do powstania Imperium. Od tamtej pory nie doswiadczylismy juz zorganizowanych grabiezy. Naczelniczka swity szturchnela kilka razy miekkie warzywa na swoim talerzyku. -Zamierzacie wrocic - spytala - kiedy Bomani sie osiedla albo odejda na polnoc? Arystokrata wykonal gest niepewnosci. -Bomani poprzysiegli zostac na poludniu, dopoki nie zniszcza wszystkich miast, w tym takze Przystani K'Vaerna - powiedzial. - Mozemy wiec wrocic tylko wtedy, gdy Przystan przetrwa. Ale miasto slabnie z kazdym dniem, nie mamy dostepu do drewna, rud i pol. Kiedy Bomani odejda, moze juz nie bedzie do czego wracac. -Ja sama stracilam wszystko podczas ewakuacji i bitwy w Zatoce - stwierdzila Fullea. Wskazala swoje dwa niewielkie naszyjniki. -Czy paradowalabym w dwoch prostych naszyjnikach z perel coli, gdybym miala cos wiecej? Nie mam bransolet, nie mam pierscieni, nie mam statkow ani pieniedzy. Dla mnie wszystko juz skonczone. Wykonala gest zalu. -Jestem stara. Nie wiem, czy mam sile zaczynac wszystko od poczatku. -Poza tym mamy problem rak do pracy - zauwazyl Tre. - Stracilismy sporo ludzi w walce z Bomanami. Wiekszosc naszej sily roboczej. Zostaly nam tylko... -Kobiety i dzieci - dokonczyla O'Casey, zerkajac na Matsugaego. -Tak. -A do tego dochodzi sytuacja polityczna - dodala wdowa, a Tre westchnal. -To prawda. Rada stracila poparcie, kiedy jej czlonkowie probowali uciec. Reputacja wszystkich wazniejszych domow tez na tym ucierpiala. -A jedynie arystokracja ma fundusze na odbudowe miasta - zauwazyla Fullea. -Ale nikt im nie ufa na tyle, by ich poprzec i powierzyc im wladze? - mruknal sluzacy. - Przychodzi mi do glowy pare pomyslow, jak temu zaradzic. -Mnie rowniez - powiedziala O'Casey. - Na przyklad mozna by zaproponowac bogatym k'vaernijskim rodzinom udzialy wlasnosciowe. Rozwiaze to wasze problemy finansowe. Mozecie takze zaoferowac mniejsze udzialy zainteresowanym odbudowa miasta ochotnikom z Przystani. Wladze obejmie korporacja z ograniczona odpowiedzialnoscia. Miasto bedzie jednak ekonomicznym wasalem Przystani K'Vaerna. -To najdziwniejsza rzecz, o jakiej slyszalem - powiedzial Tre. - Kto bedzie nim zarzadzal? -Prezes rady nadzorczej, ktorego wladze okreslalby statut - powiedzial Matsugae, zerkajac na O'Casey. - Therean Piec? -Cos w tym rodzaju - odparla naczelniczka swity, skubiac w zamysleniu rozgotowane warzywa. - Generalnie jednak tego typu spolecznosci nie sprawdzaja sie w czasie wojny. Therean Piec byl wyjatkowym przypadkiem homogenicznego spoleczenstwa militarystyczno - rolniczego. - Przerwala i zasmiala sie cicho. - I mieli naprawde zabawny statut. -Do statutu mozna by wprowadzic poprawki, pytajac o opinie obywateli - powiedzial Matsugae. -Racja - zgodzila sie O'Casey. - A gdyby to nie wyszlo, mozecie sprobowac monarchii konstytucyjnej, takiej jak w Imperium. Mozni dostaja swoja izbe o okreslonych uprawnieniach, pospolstwo swoja. Do tego dochodzi dziedziczna wladza wykonawcza, kazdorazowo zatwierdzana przez obie izby. Oczywiscie trzeba by ustanowic rozne urzedy, na przyklad urzad sadownictwa. Powodzenie na dluzsza mete wymaga rowniez okresowego uzupelniania wyzszej izby. To tylko ogolny zarys, trzeba by obmyslic wszystkie szczegoly. -Znasz te szczegoly? - spytala Fullea po chwili milczenia. -Powiedzmy, ze nie sa mi obce - odparla z usmiechem O'Casey. - Jedna uwaga - niezaleznie od tego, na jaki system byscie sie zdecydowali, musicie wprowadzic pelne rownouprawnienie albo obywatelstwo za zaslugi. Ubezwlasnowolnienie polowy spoleczenstwa nie sprawdza sie w warunkach postepu technologicznego. -Mowisz o nadaniu kobietom praw politycznych? - zapytal Tre. -Tak jest. Arystokrata spojrzal na swoja towarzyszke, calym cialem wyrazajac zaklopotanie. -Z pewnoscia sa jednostki... -Och, zamknij sie, Sam - uciela wdowa. - Nie bylo zadnego powodu - oprocz glupich praw ustanowionych przez mezczyzn - zeby Tareim objal spadek po moim mezu. Prawie wszystko roztrwonil, zanim zmusilam go, by oddal mi kontrole nad interesami. Na pewno jest wiele kobiet, ktore poradzilyby sobie rownie dobrze jak ja, a moze nawet lepiej. -Ale niewiele jest do tego przygotowanych, skoro juz o tym mowa. -Nigdy nie wiadomo, dopoki sie nie sprobuje - powiedziala O'Casey. - Spojrzcie na Przystan K'Vaema. -Coz, to rzeczywiscie dobry przyklad - stwierdzila Fullea. -Bedziecie potrzebowali rak do pracy - wtracil Matsugae. - Mysle, ze kobiety was w tym wzgledzie zaskocza. Pracowalem w czasie naszej podrozy z wieloma kobietami i niemal wszystkie byly o wiele zdolniejsze, niz mezczyzni byli sklonni przyznac. Nawet ci o "otwartych umyslach". -Ajajaj. Widze, do czego zmierzacie. - Tre podniosl kawalek rozgotowanej bulwy. - Nastepnym razem to ja wybieram restauracje. -To wszystko, co mowicie, jest niezwykle interesujace i cenne, ale wymaga w pierwszej kolejnosci odbicia D'Sley - zauwazyla Fullea. -Nie mamy dosc pieniedzy na najemnikow - westchnal Tre. -Musicie wiec przekonac Przystan, ze to wazne takze dla niej - odparowala O'Casey. - Wszyscy chyba sie zgadzaja, ze dopoki Bomani maja w garsci surowce, Przystan czeka marny los. Dlaczego wiec nie mialaby zaatakowac D'Sley? -Bo Bomani rozbili wszystkie armie, ktore osmielily sie stawic im czola. Znacznie przewyzszaja liczebnie k'vaemijska Gwardie, a ich horda jest sprawnie dowodzona. Opuszczenie murow Przystani byloby samobojstwem. -A wy nie macie tradycji armii poborowych i nie mozecie w krotkim czasie zwiekszyc liczebnosci Gwardii. - powiedziala O'Casey, kiwajac ze zrozumieniem glowa. -Ale to wszystko da sie latwo zorganizowac - wtracil Matsugae. - Prawda? -Jesli tylko ktos silny i o znacznych wplywach przejrzy na oczy - zgodzila sie historyczka. -Mysle, ze to wy macie silne wplywy polityczne - powiedziala Fullea. -Mylisz sie - odpowiedziala uprzejmie O'Casey. - Maja je Rus From i Bogess, a my tylko mozemy poinstruowac ich, jak maja zaatakowac Bomanow. Moze wiec dzisiaj spotkaly sie tu nieodpowiednie osoby? -Nie - odparla powaznie Fullea. - Ani Bogess, ani Rus From nie rozumieja do konca technik i technologii, ktore od was dostali, dlatego K'Vaernijczycy nie chca im zaufac. Nie powierza Bogessowi dowodzenia w polu, tak jak powierzyliby kapitanowi Pahnerowi. Bogess powiedzial im, ze Pahner to wojskowy geniusz. -Kapitan Pahner jest bardzo dobry w swoim fachu - usmiechnela sie O'Casey - ale nie jest geniuszem. Potrafi zachowac spokoj w kazdej sytuacji, co jest ogromna zaleta kazdego dowodcy, ale generalnie bazuje na tradycji. A okreslenie "geniusz" implikuje innowacje. -Ale Bogess nawet nie zna tradycji - zauwazyl Tre. - Prawda? -Tak. -Otoz wlasnie. -Fullea, Sam Tre - powiedziala O'Casey. - Rozumiem, do czego zmierzacie, ale my nie mamy czasu. I tak jestesmy juz spoznieni. Nie mozemy zostac w Przystani i pomagac wam toczyc wasze wojny, a juz na pewno nie bedziemy dla was walczyc z Bomanami. Nie jestesmy najemnikami. -Co mamy zrobic, zeby przekonac was do pomocy? - spytala Fullea. - Oprocz zaproszenia na dobra kolacje, oczywiscie. Eleanora usmiechnela sie lekko. -Nie ja podejmuje takie decyzje. Ale gdybyscie spelnili pewne warunki, moglibysmy rozwazyc wasza propozycje. -Oczywiscie - powiedzial Tre. - Jakie sa te warunki? -Informacje o lokalizacji i liczebnosci Bomanow. Konkretny plan dzialania. Calkowite poparcie Przystani K'Vaerna, czyli pomoc w zbudowaniu naszych statkow i przygotowaniu armii. Wymagamy takze wsparcia najwiekszych warsztatow i domow kupieckich w miescie. Tre zamrugal nerwowo oczami, a Fullea, wciaz opierajac sie o stol, trwala spokojna i nieruchoma jak posag. -A gdyby wszystkie wasze warunki zostaly spelnione? - zapytala. -To niemozliwe! - zawolal Tre. - K'Vaernijczycy nigdy sie na to nie zgodza! -A gdyby te wszystkie warunki zostaly spelnione? - powtorzyla wdowa. -Wtedy Pahner zastanowilby sie nad udzieleniem wam pomocy - powiedzial Matsugae. - Zwlaszcza, gdyby kampania nie trwala dluzej niz budowa statkow. -Nie mozemy tego w zaden sposob zagwarantowac - powiedzial stanowczo Tre. -Nie, ale do chwili ukonczenia statkow kapitan moglby wyszkolic kogos innego, kto zajalby jego miejsce - zauwazyla O'Casey. - A do tego czasu Bomani byliby porzadnie zdziesiatkowani. -Musimy wiec uzyskac poparcie Rady? - spytala wdowa. -Wazniejsze jest, zebyscie mieli poparcie obywateli - uscislila Eleanora. - Musieliby z wlasnej woli poprzec cala sprawe. -Macie jakies pomysly? - spytala Fullea, upijajac lyk wina. To chyba nie bedzie krotka kolacja, pomyslala O'Casey. Rozdzial dwudziesty szosty Roger opadl na poduszke i skinal glowa Despreaux. Plutonowy przyszla troche przed czasem. Nie zachowuje sie juz wprawdzie otwarcie wrogo, ale i nie promieniuje przychylnoscia, pomyslal ksiaze. Predzej czy pozniej bedziemy musieli usiasc we dwojke i wyjasnic sobie pewne sprawy...Jego asi usiadl cicho za nim, kiedy do komnaty weszli Julian i Tratan. Za nimi pojawila sie reszta sztabu i dowodcy. Pahner przyszedl ostatni w towarzystwie Rastara i Rus Froma, ktorzy pospiesznie zajeli miejsca. -Musimy podjac pewne decyzje - zaczal marine. - A raczej ja musze je podjac. Chce, zeby kazdy opowiedzial mozliwie wyczerpujaco, czego sie dowiedzial. Potem ustalimy, co robic. -Poertena, zaczynaj. -Si, panie kapitanie. - Pinopanczyk zerknal na swoj pad. - Powtorze jeszcze raz: nie przeplyniemy oceanu w tych baliach. Mozemy wyposazyc jedna z nich w ozaglowanie szkunera, ale zrobi grzyba przy pierwszym silniejszym podmuchu. -Mozecie nam to wyjasnic? - spytal Julian. - Tutejsi jakos sobie z nimi radza, prawda? -Tak jest, ale oni plywaja tylko po tym kaczym dole - odparl Poertena, wskazujac rozciagajace sie za oknem Morze K'Vaernijskie - i w poblizu ladu. Nie moga dalej, nawet gdyby chcieli, bo nie znaja sie na nawigacji. Wedlug czego mieliby sie orientowac? - Wskazal szare chmury zasnuwajace niebo gruba warstwa. - Dlatego ich statki nadaja sie tylko na wody przybrzezne albo takie, ktore na Ziemi nazywa sie srodziemnomorskimi. -Srodziemnomorskimi? - powtorzyla Kosutic, a Pinopanczyk wzruszyl ramionami. -Widzisz pani tam piane? - spytal, wskazujac na skalisty brzeg w dole cytadeli. - Nie? To dlatego, ze Morze K'Vaernijskie to kaluza, za mala, zeby powstaly tu prawdziwe fale. A kiedy solidnie zawieje, szumowiniaki uciekaja do brzegu, rzucaja kotwice i czekaja, az przejdzie. Ale na oceanie tak sie nie da, pani sierzant. -Hmmm. - Kosutic pokiwala wolno glowa, a Poertena znow wzruszyl ramionami. -To statki przybrzezne - ciagnal. - Maja male zanurzenie i cholernie plaskie dno - czesciowo po to, zeby mogli wyciagac je na brzeg tam, gdzie chca. Do tego nie wiedza, jak dziala ozaglowanie. Szczerze mowiac, dziwie sie, ze uzywaja prostokatnych zagli, a nie ozaglowania lacinskiego. -Lacinskiego? - powtorzyl niepewnie Julian, a O'Casey zachichotala. -To zargon marynarzy, plutonowy - powiedziala z przekornym blyskiem w oku. - Bedziecie musieli do tego przywyknac. -Ale co to znaczy? - nie poddawal sie Julian. Naczelniczka swity spojrzala na Poertene. -Nie znam sie na sprawach technicznych tak dobrze jak wy, ale czy moge wyjasnic wszystkim, o czym mowicie? Pinopanczyk kiwnal glowa, a O'Casey odwrocila sie z powrotem do Juliana. -Przed wynalezieniem silnika parowego i sruby istnialy na Ziemi dwa typy statkow. Nazwijmy je srodziemnomorskim i atlantyckim. Morze Srodziemne jest bardzo podobne do K'Vaernijskiego - srodladowe, plytkie, o umiarkowanych wiatrach i falach. Atlantyk to o wiele trudniejszy akwen, warunki, jakie na nim panuja, moga byc smiertelnie niebezpieczne dla statkow zbudowanych do zeglowania po Morzu Srodziemnym. -Kultury srodziemnomorskie wynalazly galery, a pozniej galeasy - lekkie, przybrzezne statki o niskich burtach, bardzo podobne do k'vaernijskich. Ich ozaglowanie, ktore nazwano potem lacinskim, skladalo sie z pojedynczego zagla na rei zamocowanej do masztu pod dosc ostrym katem. -Statki typu atlantyckiego mialy o wiele glebsze kadluby, zapewniajace wieksza stabilnosc, oraz wyzsze burty, dzieki ktorym poklad chroniony byl przed zalewaniem. W przeciwienstwie do ozaglowania srodziemnomorskiego, typ atlantycki stopniowo doszedl do kilku masztow z dwoma lub trzema prostokatnymi zaglami na kazdym oraz trojkatnymi "fokami" na dziobie i rufie. Dzieki takiej konstrukcji statki typu atlantyckiego mogly korzystac glownie z sily wiatru zamiast wiosel, co oznacza, ze mogly byc wieksze, ciezsze i solidniejsze. Nie wspominajac juz o wolnej przestrzeni wzdluz burt, w ktorej mozna bylo zamontowac baterie dzial. Zastanowila sie i wzruszyla ramionami. -To nie jest moja specjalnosc, wiec byc moze cos pokrecilam, a na pewno sporo pominelam, ale mniej wiecej wiecie, z jakimi problemami musi sobie poradzic Poertena. -Ano - przytaknal maly mechanik. - Nawet ich statki kupieckie maja za male zanurzenie na ocean, a co dopiero okrety! - Przewrocil oczami. - Mowy nie ma. Jak dobrze zawieje, przewroca sie jak nic. Nikt tu nigdy nie slyszal o fokach, maja tylko te wielkie pier... znaczy, maja tylko te kwadratowe zagle mocowane pod bukszprytem. To troche pomaga przy halsowaniu, ale niewiele. Nie, z takim ozaglowaniem nie ma co wybierac sie na ocean. -Wiec ich nauczmy - wzruszyl ramionami Julian. -Ale musimy to zrobic szybko, jesli mamy zbudowac statki. Poza tym bylem w miejscowym muzeum i zerknalem, co napisano o tym statku, co podobno przyplynal tu zza oceanu. Musimy sie martwic nie tylko o ocean, ale i o to cos, co rozszarpalo tamtych. -Rozszarpalo? - spytal Roger. -Wedlug mnie to jakas wielka ryba, Wasza Wysokosc - powiedzial Pinopanczyk. - Musicie pamietac, ze czytalem to tylko w czesciowym tlumaczeniu, a ten, co to pisal, mial nie po kolei w glowie. -Swietnie - westchnal Julian. - Wiec jesli nawet zdazymy ze statkami na czas, bedziemy musieli walczyc, z morskimi potworami? -To kolejny argument za szybkim statkiem - odpowiedzial Roger. - Ale czy ten zeglarz byl pewien, ze nie wpadli na podwodna rafe, Poertena? Mozna sie na cos takiego nadziac nawet na otwartym morzu. -Wiem, Wasza Wysokosc, ale napisal dosc wyraznie o wielkiej paszczy, ktora rozdarla statek, o demonie z glebin i tak dalej. -Cholera - zaklela Kosutic. - A ja myslalam, ze nie spotkamy juz niczego bardziej interesujacego niz atul-grak. -Bedziemy wiec budowac co najmniej trzy miesiace. - Pahner powrocil do tematu. - Jak jestesmy z zywnoscia i uzupelnieniami? -Niedobrze, kapitanie - odparl cicho Matsugae. Wszystkie oczy zwrocily sie na sluzacego. - Jabliwki sporo pomogly, ale uzupelnien mamy coraz mniej. Chorazy Dobrescu bada wszystko, co znajdzie, w nadziei, ze wykryje jakies dodatkowe substytuty, ale jesli mu sie nie uda, mamy cztery, moze cztery i pol miesiaca, zanim zaczna sie powazne niedobory. -Ile czasu zajmie przeplyniecie oceanu, kiedy zbudujemy statki? - Pahner zwrocil sie do Poerteny. -Ciezko powiedziec. Mysle, ze co najmniej miesiac, sir. Zapadla cisza. Wszyscy w milczeniu przetrawiali uslyszane informacje. Zakladajac, ze przyblizone wyliczenia Poerteny sa prawidlowe i ze wszystko pojdzie zgodnie z planem, ich uzupelnienia skoncza sie w chwili dotarcia do celu. Ale Marduk nauczyl ich, ze tutaj nic nie idzie zgodnie z planem. -Dobrze - powiedzial po chwili Pahner. - Wiemy juz, jak wygladaja kwestie transportu i uzupelnien. Mysle, ze mozna to okreslic "na styk". Rus, co powiesz o tutejszej produkcji broni na duza skale? -K'Vaernijczycy o wiele lepiej niz my, Diaspranie, radza sobie z obrobka metali - odparl diaspranski biskup. - Bierze sie to w duzej mierze z ich wiary w Krina, tak jak my nauczylismy sie wspoldzialac z Bogiem wody, oni nauczyli sie odlewac dzwony, w ktorych slysza glos Krina. My, Diaspranie, uzywamy bombard i arkebuzow glownie jako broni obronnej na umocnieniach, a u nich nawet lzejsze galery maja na pokladzie duzo arkebuzow i zamontowanych na obrotowych lozyskach bombard. Stad tez miasto ma ogromne doswiadczenie w odlewaniu morskich dzial. Ich flota korzysta z prywatnych statkow kupieckich, dlatego wiele z nich rowniez ma na pokladzie artylerie i arkebuzy. -Za dziala na okretach placi miasto, wiec wszystkie maja standardowy kaliber, czego nie mozna powiedziec o wyposazeniu prywatnych statkow. -Wedlug zestawien, jakie sporzadzil dla nas Bistem Kar, Gwardia i Marynarka posiadaja lacznie okolo jedenastu tysiecy arkebuzow. Wszystkie sa tego samego kalibru i przerobienie ich na karabiny wedlug waszego projektu nie powinno nastreczac trudnosci. W miescie jest wystarczajaco wielu zdolnych rzemieslnikow, by sobie z tym poradzic. Sa rowniez spore zapasy kutego zelaza i stali, i choc duza czesc przeznaczono juz na bron i pancerze, miejskie kuznie moga je z latwoscia przetopic. -O sprezynujaca stal bedzie troche trudniej, ale da sie ja wyprodukowac. O wiele wiekszy klopot bedzie z mechanizmami komor, ktore nam opisaliscie. Bedziemy potrzebowac czasu na sporzadzenie projektu dostosowanego do naszych mozliwosci, zbudowanie potrzebnych maszyn i narzedzi oraz sama produkcje. -Rozmawialem na ten temat z niektorymi miejscowymi rzemieslnikami, przede wszystkim z Dell Murem, i uwazam, ze mozliwe jest alternatywne rozwiazanie. Znacznie latwiej byloby wyprodukowac kapiszony niz zdatne do uzycia komory. Miejscowi alchemicy znaja rtec, uzywaja jej rowniez niektorzy lekarze, wiec w Przystani K'Vaerna jest jej sporo. Tutejsza mennica moglaby produkowac kapiszony w ogromnych ilosciach. -Szczerze mowiac, najwiekszy problem stwarza zapewnienie dostatecznej ilosci amunicji do karabinow. Musimy zaprojektowac nowe formy do odlewania pociskow i wdrozyc je do produkcji. Jesli damy naszym zolnierzom do rak jedenascie tysiecy karabinow i wydamy kazdemu z nich szescdziesiat sztuk amunicji, bedziemy musieli od razu wyprodukowac szescset szescdziesiat tysiecy nabojow. Nie sadze, zeby sie to udalo w czasie, ktory nam pozostal. Oczywiscie zawsze mozemy wyprodukowac karabiny odprzodowe, co pozwoliloby uniknac problemow z komorami i nabojami, ale stracilibysmy w ten sposob przewage szybkostrzelnosci. Do tego dochodzi kwestia zapasow prochu. Poniewaz k'vaernijska marynarka uzywa bombard i arkebuzow na duza skale, a baterie nabrzezne skladaja sie z ogromnych dzial, Przystan ma w magazynach o wiele wiecej prochu niz Diaspra. Nikt jednak nie bral pod uwage takiego zuzycia amunicji przez armie, ktora chcemy zorganizowac. Bistem Kar inwentaryzuje zawartosc miejskich skladow, ale wyglada na to, ze nie wystarcza nam zgromadzone tam zapasy. Prochownie czekaja w gotowosci, niektore nawet produkuja niewielki ilosci, ale wszystkie skladniki prochu pochodza z importu, zwlaszcza siarka, a Bomani zajeli wszystkie tradycyjne zrodla zaopatrzenia. -Najlepsza wiadomoscia jest chyba to, ze tutejsi hutnicy, ktorzy potrafia odlewac i bombardy, i dzwony, beda w stanie szybko wyprodukowac wasza "konna artylerie". Znaja sekrety piaskowania i innych technik, ktore mi opisaliscie, maja tez o wiele wieksza niz myslelismy wydajnosc, przede wszystkim dlatego, ze Przystan od dawna jest glownym dostawca artylerii dla wszystkich flot Morza K'Vaernijskiego. Do tej pory nikt tutaj nie zastanawial sie nad innowacjami, ktore zaproponowaliscie, a mistrz cechu rusznikarzy doznal niemal objawienia, kiedy zobaczyl moje szkice mocowania przodka. Pomysl zaopatrzenia dzial w zamki kapiszonowe i mobilnej artylerii ladowej zrobil wrazenie na calym przemysle rusznikarskim Przystani K'Vaerna. Wedlug moich wyliczen, w miescie jest dosc metalu, by wyprodukowac dwiescie dzial z brazu i zelaza, strzelajacych szesciokilogramowymi kulami, chociaz bedzie to wymagalo przetopienia duzej czesci juz istniejacych bombard. -Najwiekszym problemem jest brak czasu. Samo odlewanie mozna zakonczyc w ciagu poltora do dwoch miesiecy, ale szlifowanie dzial potrwa o wiele dluzej. Tutejsi rusznikarze zazwyczaj nie produkuja broni o takim kalibrze, jakiego potrzebujemy. Wykanczanie dziala to dlugi proces. -Mozemy im w tym pomoc - mruknal Julian. Diaspranin spojrzal na niego i zmarszczyl skore nad jednym okiem. Plutonowy zachichotal. - Wystarczy odpowiednio ustawic "standardowa polowa wycinarke otworow" - powiedzial, a Kosutic i Pahner niespodziewanie wybuchneli glosnym smiechem. -Na szatana, oczywiscie, ze tak! - wykrztusila sierzant i rozesmiala sie jeszcze glosniej. Roger i O'Casey spojrzeli na nia ze zdziwieniem. W koncu uspokoila sie i otarla lzy radosci. -Przepraszam, Wasza Wysokosc. Julian ma racje. Wystarcza nasze bagnety, a ich mamy pod dostatkiem. -Bagnety? - Roger niczego nie rozumial. -Oczywiscie, sir. Wszyscy marines maja bagnety z zapamietujacego plastiku... wie pan, te z monomolekularnym ostrzem, takim samym jak maczety. -Przecinaja doslownie wszystko, dlatego uzywamy ich o wiele czesciej do prac obozowych niz do walki wrecz. W instrukcjach podaja, iz "standardowa polowa wycinarka otworow" tnie idealnie okragle dziury we wszystkim, poczynajac od gliny, a na wypolerowanym obsydianie konczac. Na pewno da sie je ustawic tak, zeby wiercily i ciely wszystko to, co tu potrafia odlac, a do tego w kilka godzin, a nie kilka dni czy tygodni. -Pani sierzant ma racje, sir - powiedzial Julian. - Mozemy wiercic lufy szybciej, niz warsztaty beda w stanie je produkowac. -To by bylo wspaniale - ucieszyl sie From. - Moglibysmy w ten sposob stworzyc potezny tabor artyleryjski. Ale nie bedziemy mogli wystawic armii uzbrojonej w same karabiny, kapitanie Pahner. Nie w tak krotkim czasie. Dlatego Bogess i ja przedyskutowalismy z Bistem Karem mozliwosc powolania dodatkowych regimentow pikinierow. W miescie jest dosc kuzni, by wyprodukowac duze ilosci pik i oszczepow. Z tego, co powiedzial nam Bistem Kar, predzej skoncza sie nam poborowi niz piki, asagaje, oszczepy i nowe tarcze dla nich. -Podsumowujac uwazam, ze majac dwa miesiace na przygotowania oraz "wycinarke otworow", rzemieslnicy Przystani K'Vaerna sa w stanie wyposazyc armie w cztery do pieciu tysiecy karabinow odtylcowych oraz amunicje do nich. Wsparciem bedzie dwiescie dzial i dziesiec do pietnastu tysiecy pikinierow i wlocznikow. Razem z artylerzystami, inzynierami i personelem pomocniczym bedzie okolo trzydziestu szesciu tysiecy glow. Przystan K'Vaerna to duze i ludne miasto, ale prawdopodobnie nie jest w stanie zmobilizowac wiecej zdrowych mezczyzn w odpowiednim wieku, nie ryzykujac katastrofy gospodarczej. -Dobry Boze - powiedzial Roger, odwracajac sie do Farmera. - Pan to wszystko wymyslil? -Tak - odparl marine. - Jesli mamy zostac i walczyc, musimy miec najlepszy sprzet i najlepsze wojsko. Mialem nadzieje, ze uda nam sie wystawic mniej pikinierow, a wiecej strzelcow, ale wydaje mi sie, ze Rus, Bogess i Bistem Kar ustalili najlepsze proporcje ilosci broni i ludzi. -Jak zamierza pan nauczyc ich poslugiwania sie ta bronia, skoro ona nawet nie istnieje? - spytala O'Casey. -Wcale nie mam zamiaru ich szkolic - powiedzial Pahner. - Ale gdybysmy nie mieli innego wyjscia, dam im drewniane makiety. Chodzi glownie o to, zeby nauczyli sie dyscypliny i nabrali zaufania do nowej broni. Prawdziwy problem polega na tym, ze w czasie bitwy bedziemy bardziej rozproszeni niz pod Diaspra. Potrzebna wiec jest przejrzysta struktura organizacyjna. -Kar zrobil na mnie ogromne wrazenie - powiedzial Rastar. - Bogess rowniez, oczywiscie. Ale nie mam pewnosci, czy dadza sobie rade z nowa taktyka. Zwlaszcza w tak krotkim czasie. W ogole caly pomysl "sztabu" wydaje mi sie dziwny. -Dobrze - stwierdzil kapitan. - Damy wiec rade wyprodukowac bron dla niewielkiej armii. Tym razem nie znamy liczebnosci. Poniewaz na wyprodukowanie broni i wyszkolenie zolnierzy potrzeba nam sporo czasu, zmniejsza sie nasze rezerwy uzupelnien. Plutonowy Julian, prosimy o raport na temat sytuacji politycznej Przystani K'Vaerna. Julian wlaczyl swoj pad. -To dosc otwarta demokracja. Sytuacja polityczna jest tu zlozona, sir. Maja okolo czternastu najwazniejszych stanowisk, obsadzanych przez rozne partie zwolennikow. Najsilniejsze partie reprezentuja Wes Til i Turl Kam. Til to pieniadze, stocznie i handel na ladzie, Kam to robotnicy i spolecznosc zeglarska. -Tratan - ciagnal podoficer, skinawszy glowa Mardukaninowi - spedzil troche czasu na ulicach, badajac nastroje i opinie mieszkancow miasta. Niech sam o tym opowie. -To niesamowite, jakie rzeczy oni mowia w obecnosci glupiego dzikusa - powiedzial bratanek Corda. - Jedyny problem stwarzalo mi zrozumienie ich. Tutaj mowi sie lokalnym dialektem, ktorego ja do chwili przybycia do Diaspry nie znalem. -Ale sadze, ze moja slaba znajomosc tutejszego jezyka wyszla mi na korzysc, poniewaz traktowano mnie jak glupiego dzikusa. Moglem przysluchiwac sie wielu rozmowom i nikt nie zwracal na mnie uwagi. -Mieszkancy miasta zasadniczo nieprzychylnie patrza na przyjmowanie uchodzcow. Mowie "zasadniczo", poniewaz wiekszosc z nich daje schronienie dalekim krewnym czy znajomym, ale kazdy uwaza, ze jego uchodzcy sa w porzadku, a chce sie pozbyc tych innych. -Odlam partii Turl Kama agituje za wypedzeniem ich z miasta - powiedzial Julian. - Nic nie wskazuje na to, ze sam Kam ma z tym cos wspolnego. -Wszyscy bardzo boja sie Bomanow - ciagnal Tratan. - Doskonale zdaja sobie sprawe, co sie stanie, jesli barbarzyncy zdobeda miasto. Tak naprawde wcale nie wierza, iz Przystan jest forteca nie do zdobycia. Zdenerwowanie narasta, a kiedy zacznie brakowac zywnosci, latwo moze wybuchnac panika. Jednoczesnie slychac glosy - coraz liczniejsze - ze najlepszym sposobem powstrzymania Bomanow jest wypowiedzenie im wojny. -Czy ktos osobiscie opowiada sie za wojna? - spytala Kosutic. -Nie - odparli rownoczesnie Julian i Tratan. Mardukanin oddal glos plutonowemu. -Ten poglad pojawia sie we wszystkich dyskusjach na temat obecnej sytuacji - powiedzial marine. - "Gdyby tylko ktos stawil im czola... Mozemy z nimi walczyc... Moglibysmy ich zmiazdzyc, ale...". Slyszy sie to za kazdym razem, kiedy rozmawiaja o Bomanach. -Blokada rujnuje miasto i wszyscy o tym wiedza - dodal Tratan. - Za swoje problemy mieszkancy winia uchodzcow, ale zdaja sobie sprawe, ze tak naprawde odpowiedzialni sa Bomani. -Nie wiemy, czy materialy potrzebne do budowy statkow sa jeszcze w D'Sley - zauwazyl Julian. - Byly tam spore zapasy, w tym sezonowanego drewna i masztow, kiedy wojna sie zaczela. Nikt nie wie, czy Bomani ich nie zniszczyli, ale wszyscy maja nadzieje, ze tego nie zrobili, bo takze zdaja sobie sprawe z ich wartosci. -My tez tak uwazamy - powiedzial Roger. -Tor Flain i Wes Til powiedzieli nam o tym - dodala Despreaux. -Nasza dwojka rowniez o tym mowila - powiedziala O'Casey. - Nie zapomnieli jednak dodac, ze zdobycie tych zapasow bedzie wymagalo wiecej niz pojedynczego rajdu. -To zalezy, jak zdefiniuje sie rajd - stwierdzil Pahner. - Ale w zasadzie zgadzam sie z tym. -Jezeli nie wystarczy materialow zgromadzonych tutaj, w Przystani - dodal Roger - trzeba bedzie zaczac wyrab lasu w gorze rzeki, a to wymagaloby ochrony drwali przed Bomanami. -Wyjasnijmy sobie jedno - powiedzial Pahner. - Moim zdaniem nie ma mowy, zebysmy walczyli z Bomanami, majac tylko marines i jazde Polnocy. Kazda konfrontacja w polu wymaga wsparcia Gwardii i wszystkich zolnierzy Marynarki, a i tak bedzie to niebezpiecznie mala armia. Do wystawienia armii, o jakiej mowil Rus, potrzebna bylaby pelna mobilizacja wszystkich obywateli miasta, w stosunku do liczebnosci hordy Bomanow to i tak nie za wiele. -To wlasnie powiedzielismy w rozmowie z Sam Tre i Fullea Li'it - powiedziala O'Casey. - Nie ma wsparcia bez pelnej mobilizacji obywateli. -Myslicie, ze moglibysmy ich pokonac, gdybysmy musieli? - spytal Roger. -Majac artylerie, karabiny kapiszonowe, pulki pikinierow i wlocznikow? - Pahner kiwnal glowa. - Tak. -Przepraszam, sir - powiedziala Kosutic. - Sugeruje pan, ze zostajemy i walczymy? -Sugeruje, zebysmy sie nad tym zastanowili - odparl oficer. -Tratan, co ty o tym myslisz? -Walka. - Mardukanin wzruszyl ramionami. - Bedziecie potrzebowac wsparcia K'Vaernijczykow, zeby zbudowac statki, a potrzebne wam materialy leza na drugim brzegu Zatoki. Poza tym uwazam, ze skopanie tych barbarzynskich tylkow to dobry pomysl. -Poertena? -Walka, sir - powiedzial Pinopanczyk. - Potrzebne nam to... jebane drewno. -Plutonowy Despreaux? -Walka, sir - odparla marine. - Bedziemy tu, kiedy dojdzie do starcia, i nie wydaje mi sie, zeby wtedy udalo nam sie uniknac wlaczenia w wojne. -Julian? -Walka, sir. Popieram wszystkie wczesniejsze argumenty, a poza tym dostalem paskudnego uczulenia na tych dzikusow, sir. -A kto jest przeciw? -Ja nie jestem przeciw - powiedziala Kosutic - ale zolnierze sa wyczerpani. W Diasprze troche ich chwilami ponosilo. Trzeba to brac pod uwage. -Zrozumialem. Ale to nie jest sprzeciw? -Nie, sir. Kapitan opadl na poduszki i rozejrzal sie. -W porzadku. Zatem jesli Rada podejmie decyzje o wojnie z Bomanami, czlonkowie Osobistego Pulku Cesarzowej wezma w niej udzial jako instruktorzy i doradcy w zamian za pelne wsparcie w budowie floty szybkich pelnomorskich statkow. Ich produkcja ma sie zaczac najszybciej, jak to bedzie mozliwe. -Musimy miec wiecej informacji o Bomanach - powiedzial Roger. - Nie wiadomo, co robi glowna horda. Wydaje nam sie, ze siedzi w Sindi, ale nie wiemy tego na pewno. -Oczywiscie - zgodzil sie Pahner. - Kiedy dowiemy sie, gdzie jest, zaczniemy planowac. Na razie jednak musimy zaczac od D'Sley. Odbicie go bedzie pierwszym naszym krokiem, niezaleznie od tego, co ustali wywiad. -Wyslac zwiad? - spytala sierzant Kosutic. -Tak. Druga druzyna, koordynacja zajmie sie sierzant Jin. Despreaux zostaje. Musi pracowac z alchemikami. Pahner oparl sie o poduszki i zamyslil. Po chwili dorzucil: -Prosze dodac do wykazu niezbednego sprzetu lopaty. -I mapy - dodal Roger. - I siekiery. Poertena albo Julian beda musieli sprawdzic, czy wyliczenia Rusa i Bistem Kara sa dokladne. Bez urazy, Rus, ale mowimy o produkcji na skale, jakiej nigdy tu nie widziano. -Rozumiem, Wasza Wysokosc - zapewnil go Diaspranin. - Zreszta obaj poczujemy sie lepiej, jesli ktos sprawdzi nasze obliczenia. -Musimy zastanowic sie - powiedzial Pahner, podnoszac swoj pad - jak sklonic K'Vaernijczykow do poparcia wojny. Pani sierzant, prosze wyslac zwiad. Nie tylko druzyne, gdyz obszar jest za duzy. Prosze wykorzystac miejscowych drwali i ludzi Rastara, i wydac wszystkie komunikatory, jakie pani znajdzie. Eleanoro, niech pani zacznie opracowywac program propagandowy, zeby naklonic mieszkancow Przystani do wlaczenia sie w walke. Poertena, wy zajmiecie sie statkami, a wy, Julian, bedziecie naszym glownym mechanikiem i zbrojmistrzem. -Fajowo - wyszczerzyl zeby w usmiechu plutonowy. -Mowi sie "fajowo, sir" - powiedzial kapitan, patrzac na ekran pada i wstukujac kolejne liczby. - Przyjrzyjcie sie z Rusem wyliczeniom, a potem razem z Dell Mirem zajmijcie sie projektami broni. Proponuje wciagnac w to rowniez Jego Wysokosc. A ja bede wam wszystkim zagladal przez ramie. Podniosl wzrok i ze zdziwieniem zmarszczyl czolo. -Czemu tu jeszcze siedzicie? - spytal lagodnie. Wszyscy zaczeli wstawac, a marine usmiechnal sie i podniosl reke. -Prosze chwile zostac, Roger - powiedzial. -Znow byles niegrzeczny? - szepnal Julian, mijajac ksiecia w drodze do drzwi. Roger usmiechnal sie tylko i podszedl do dowodcy kompanii. -Tak, kapitanie? -Prosze usiasc - powiedzial Pahner, nalewajac wino do kubka. - Chcialbym omowic z panem kilka spraw. Roger spojrzal na niego podejrzliwie. -Pogodzilem sie juz z Despreaux... tak jakby - zapewnil. - A przynajmniej tak mi sie zdaje. -Nie o tym chce rozmawiac - zmarszczyl czolo Pahner - chociaz ktoregos dnia i na ten temat bedziemy musieli pogadac. Teraz jednak urzadze panu lekcje w zakresie "rozwoju zawodowego". -Jako ksiecia? - usmiechnal sie Roger. - Czy jako marine? -Jedno i drugie. - Usmiech ksiecia zbladl na widok powaznego wyrazu twarzy kapitana. - Chce porozmawiac o tym, co pan robil... od Marshadu. -Staralem sie - powiedzial cicho Roger. - Mysle, ze... wiekszosc zolnierzy mnie polubila. -Oczywiscie. Jest pan bardzo dobrym dowodca. Nie krepuje pan podoficerow, dowodzi pan z pierwszego szeregu i tak dalej. Ale jednoczesnie mamy z tym cholerny problem. -Z dowodzeniem z pierwszego szeregu? -Wlasnie. - Pahner upil lyk wina. - Opowiem panu pewna historie. Dawno, dawno temu byl sobie plutonowy marines. Bral udzial w kilku starciach, az ktoregos dnia zostal zrzucony na planete, na ktora wczesniej napadli piraci. Kapitan znow napil sie wina, a Roger zdal sobie sprawe, ze nigdy dotad nie widzial Pahnera pijacego. -To nie byl przyjemny widok. Despreaux chyba opowiadala panu, jak to jest wyladowac po ataku piratow. Robimy to bardzo czesto, a wystarczy jeden raz, zeby miec ochote na polowanie na nich. -Z naszym plutonowym bylo tak samo - nabral checi, aby zapolowac na piratow. - Tak ogromnej, ze ktoregos razu skrzyknal paru kolegow i zaatakowal na neutralnej stacji statek, o ktorym wiedzial, ze to pirat. To rzeczywiscie byl pirat. Tak samo jak polowa personelu stacji. Krazownik plutonowego i jego kolegow musial uciekac pod ostrzalem i ledwie udalo im sie uratowac. A wszystko dlatego, ze plutonowy nie potrafil ocenic, kiedy nalezy polowac na piratow, a kiedy nie. Kapitan pociagnal kolejny lyk wina. -Co sie stalo z plutonowym? -Plutonowemu nic sie nie stalo. Ale dlugo trwalo, zanim dochrapal sie sierzanta. Bardzo dlugo. A jeszcze dluzej, zanim zostal kapitanem. -Wiec powinienem przestac polowac na barbarzyncow - powiedzial powaznie Roger. -Wlasnie - odparl kapitan. - Jest ich zbyt wielu, a zabicie kilku niczego nie zmienia. Kiedy pan ich zabija, Cord i caly pluton staraja sie byc przy panu i pana chronic... i niezbyt dobrze sie przy tym bawia. -Ale to nie wszystko. Plutonowy urzadzil sobie prywatna wyprawe na piratow dlatego, ze zbyt wiele razy bral udzial w operacjach bojowych. W ktoryms momencie czlowiek po prostu przestaje przejmowac sie tym, czy zyje, czy umiera. Mysle, ze wiekszosc naszego plutonu doszla do tego momentu, Rogerze. O tym wlasnie mowila sierzant kilka minut temu. Szczerze mowiac, synu, u ciebie symptomy sa najgorsze. -A to wlasnie ja nie powinienem tego po sobie pokazywac - powiedzial bardzo cicho Roger. -Tak jest - powtorzyl marine. - Chce pan o tym porozmawiac? -Nie, jesli mozna, wole nie. - Ksiaze napil sie wina i milczal przez kilka sekund. Potem ledwie dostrzegalnie wzruszyl ramionami. - Powiedzmy, ze czuje sie odpowiedzialny za te cala sytuacje. -Powiedzmy, ze czuje sie pan bardzo odpowiedzialny za te sytuacje - powiedzial kapitan. - Teraz postrzega pan marines jako ludzi - swoich ludzi - i kazdy, ktorego pan traci, jest jak kawalek oddartej zywcem skory. -Tak - szepnal Roger, wbijajac wzrok w kubek. -Nie uczyli pana tego w Akademii? -Tak, kapitanie, uczyli. Ale obawiam sie, ze nie uwazalem na zajeciach - odparl ksiaze. - Mam trudnosci z przypomnieniem sobie tych lekcji. -Nie dziwi mnie to - powiedzial marine niemal lagodnie, a Roger szybko podniosl zdumiony wzrok. Pahner usmiechnal sie do niego. -Roger, nie zrozum mnie zle, ale problem polega na tym, ze w glebi serca jestes barbarzynca. -Czym? -Barbarzynca - powtorzyl Farmer. - Pamietaj, ze sa rozni barbarzyncy. Nie musisz byc morderczym maniakiem jak Kranolta czy Bomani, by uchodzic w Imperium za barbarzynce. Podobnie jak wiekszosc "cywilizowanych" ludzi, ktorych spotkasz w swoim zyciu, a ktorzy za pare groszy poderzneliby ci gardlo, gdyby wiedzieli, ze ujdzie im to na sucho. Rzecz w tym, ze Imperium stalo sie ostatnio bardzo cywilizowane i cechy barbarzynskiego wojownika niekoniecznie sa tymi, ktore chcieliby widziec u ciebie poddani twojej matki, zapraszajac cie na herbatke. Ale zolnierze, ktorzy ich bronia, musza je miec. Odwaga, determinacja, dyscyplina, lojalnosc i wola rzucenia wszystkiego na szale - i przegrania, jesli bedzie trzeba - w imie honoru i odpowiedzialnosci. Wojskowym zawsze bylo nie po drodze z kultura bogatych spoleczenstw, ktore najbardziej cenia sobie osobista wolnosc. Takie spoleczenstwa nie maja chroniacych je przed zewnetrznymi i wewnetrznymi wrogami "przeciwcial", ktore natomiast maja kultury bardziej wojownicze. Czasami wydaje mi sie, ze cywile to zyjace pod kloszem niedouczone trutnie. Wedlug ich norm ja jestem barbarzynca, ale mnie toleruja, bo dzieki takim barbarzyncom moga spokojnie i bezpiecznie spac. Nie sadze, zebys mial swiadomosc posiadania tych cech, zanim trafilismy na Marduk. Mysle, ze nikt inny tez nie zdawal sobie z tego sprawy. Moze z wyjatkiem Corda. Kapitan znow upil lyk z kubka. Mial zamyslony wyraz twarzy. -Wlasnie przyszlo mi do glowy, ze ty i on jestescie jakby lustrzanym odbiciem. Ty pochodzisz z najpotezniejszego w calej galaktyce i najbardziej cywilizowanego imperium, a w tej chwili znajdujesz sie na jakims zadupiu na barbarzynskiej planecie i wydaje ci sie, ze urodziles sie po to, by tu zyc. Cord zas pochodzi z plemienia barbarzyncow zyjacych w samym srodku dzungli pelnej flar-ke, atul-grak i morderczych gasienic, ale uczyl sie w Voitan i w glebi duszy jest medrcem i filozofem, ktoremu blizszy jest cywilizowany swiat. Moze wlasnie dlatego Cord tak latwo wszedl w role twojego mentora. A moze dlatego, ze w przeciwienstwie do nas nie mial wobec ciebie zadnych uprzedzen, co pozwolilo mu widziec cie bardziej prawdziwie. -Ale jak by nie bylo, Roger, musisz pamietac, kim naprawde jestes. Nie wolno ci o tym zapominac. I nie chodzi mi tylko o sytuacje tutaj, na Marduku, ani o twoja pozycje w Imperium. Jestes trzecim nastepca tronu, i nie wydaje mi sie, zebys latwo wtopil sie w swoje srodowisko, kiedy wrocimy. Bedziesz mial do czynienia z kretaczami, ktorzy z wielka latwoscia potrafia manipulowac ludzmi, i jesli oni beda wiedzieli lepiej niz ty sam, kim jestes i co myslisz, to juz po tobie. -Chyba nigdy nie siegalem tak daleko w przyszlosc - powiedzial wolno Roger. -Teraz jestes w sytuacji, w ktorej predzej czy pozniej znajduje sie kazdy mlody oficer. Zeby pracowac ze swoimi zolnierzami, musisz ich kochac. Ale musisz tez godzic sie z tym, ze odchodza. Ludzie umieraja, synu. Zwlaszcza marines, bo my zglaszamy sie na ochotnika tam, gdzie mozna latwo oberwac. To nasza praca. Czasem nam sie udaje, ale czasem musimy umrzec albo, co gorsza, pozwolic umrzec naszym ludziom... Roger odwrocil wzrok, zaciskajac usta. Ten rozpuszczony niegdys szczeniak teraz juz wiedzial, jak bardzo bolesne jest odchodzenie ludzi, i sprawial wrazenie, jakby nie chcial sie z tym pogodzic. -Do czego zmierzam? Otoz jesli wystawiasz sie na strzal, wszyscy inni wystawiaja sie razem z toba, i to nie dlatego, ze musza, tylko dlatego, ze chca zawsze i wszedzie byc z toba. Wiec przestan sie narazac, dobrze? Moze lepiej sie czujesz, dzielac z nimi ryzyko, ale ostatecznie ginie przez to wiecej zolnierzy. -Dobrze. -Wydajesz sie byc urodzonym przywodca. Marines za toba przepadaja, a Diaspranie sa wrecz przekonani, ze potrafisz srac zlotem. Malo ktory dowodca potrafi tak oddzialywac na podkomendnych. Ja nie umiem. Szanuja moje zdanie, ale nie sadza na przyklad, ze potrafie chodzic po wodzie. Roger odetchnal gleboko i pokiwal glowa. -Chodzi panu o to, ze kiedy robie cos glupiego, narazam takze innych na niebezpieczenstwo. -Wlasnie - przytaknal kapitan. - Wiec zacznij puszczac przodem innych, dobrze? I tak wszyscy wiemy, jak ci zalezy. -Dobrze - powtorzyl ksiaze i spojrzal Farmerowi w oczy. - Jaki to bedzie mialo wplyw na dowodzenie? -Bedziesz w rezerwie. Jesli wszystko pojdzie dobrze, puszcze cie ze zwiadowcami. Ale bedziesz szedl za nimi, dobrze? -Jasne - odparl Roger. - Za zwiadowcami. -Niech pan na siebie uwaza, Wasza Wysokosc. Ksiaze odstawil swoje wino i wstal. -Dobranoc, kapitanie. Rozdzial dwudziesty siodmy -Udalo sie - powiedzial Wes Til, wpadajac do komnaty.Turl Kam spojrzal na niego znad listu, ktory wlasnie pisal. -Zgodzili sie? -Zgodza sie pod kilkoma warunkami. Najwazniejszy to ten, ze musimy okazac chec wypowiedzenia "wojny na noze", jak nazwal to ksiaze Roger. Wydaje sie bardzo lubic to powiedzenie... - Rajca zamyslil sie na chwile, po czym machnal reka. - Tak czy inaczej, tego wlasnie zadaja - zebysmy zaangazowali w wojne cala nasza potege. Zadnych walk miedzy ugrupowaniami, zadnego upolityczniania dowodzenia, zadnych lapowek i przepychania swoich ludzi. -To nie bedzie proste - powiedzial Kam, siadajac wygodniej. - Zeby uzyskac poparcie, bedziemy musieli dawac jakies obietnice, korzystne kontrakty, tego typu rzeczy. -Mysle, ze to wszystko da sie zrobic. - Til usiadl na poduszce. - Zadaja takze, zebysmy pomogli im w budowaniu statkow. Chca je skonczyc w trakcie trwania kampanii wojennej. -A niby skad mamy wziac materialy? - spytal ze zloscia przewodniczacy Rady. -Powiedzieli, ze pierwszym krokiem ma byc odbicie D'Sley jako bazy operacyjnej, wiec materialy sie znajda. Poza tym, mowiac szczerze, w Przystani rzeczywiscie jest z nimi krucho, ale nie az tak, jak im powiedzielismy. Marynarka wciaz ma minimalne rezerwy. Jesli Rada oficjalnie zgodzi sie na pomoc w budowie statkow, bedziemy mogli wydusic od starego admirala Gusahma przynajmniej kile i wregi. Kam zlapal sie za rogi. -Na Krina! Nienawidze wyciagania czegokolwiek od Gusahma. Jemu chyba sie zdaje, ze cala marynarka i wszystko, co plywa, jest jego wlasnoscia! Przewodniczacy zapatrzyl sie w przestrzen, myslac o nieuchronnej konfrontacji z Gusahmem. Admiral w koncu wykona, chociaz niechetnie, rozkazy swoich cywilnych przelozonych. Prawdziwym problemem bylo spelnienie pozostalych zadan ludzi. -Dasz rade przekonac swoja frakcje? Mysle, ze chyba uda mi sie namowic rybakow, a i kupcy krzycza, zeby cos wreszcie zrobic. -Musimy zrobic wiecej, niz tylko ich przekonac - powiedzial Til. - Musimy wzbudzic w nich entuzjazm. Zeby wystawic tak wielka armie, jak to wedlug ludzi konieczne, bedziemy musieli sciagnac wszystkich zeglarzy z Marynarki i potroic liczebnosc Gwardii, a to wymaga udzialu ochotnikow. -Nasi obywatele powaznie traktuja swoje obowiazki wobec miasta, ale nie jestem pewien, czy uda nam sie pozyskac wystarczajaco duzo ochotnikow, odwolujac sie tylko do ich obywatelskiej postawy i poczucia obowiazku. Masz jakies pomysly? - spytal byly rybak. -Tak, mam. A raczej O'Casey ma ich kilka - odparl kupiec. - I to bardzo dobrych. To wyjatkowo sprytny czlowiek. -Co to za pomysly? - zapytal sceptycznie przewodniczacy. -Wiesz, ze Przystan ma opinie miasta, ktore nie przepusci nawet jednego grosika - powiedzial w zamysleniu rajca. - Jestem pewien, zew duzej mierze zawdzieczamy ja zazdrosci mieszkancow innych miast, ktorzy tego nie potrafia, ale jest w tym sporo prawdy. Musimy wiec zadac sobie pytanie: co moze przekonac naszych rodakow, ze zaatakowanie Bomanow to dobry pomysl? *** -No to bedziemy walczyc czy nie? - spytal Chem Prit. Druzyna pikinierow Nowej Armii miala wolny wieczor i wloczyla sie ulicami miasta.-Nie wiem, Chem - powiedzial Krindi Fain. Teraz mial gdzies to, co planuje naczelne dowodztwo. On i Erkum Poi mieli pelne sakiewki srebra, wiec najbardziej interesowal go fakt, czy gdzies na tej ulicy jest tawerna, ktora obsluguje zolnierzy. - Jesli Bogess kaze nam walczyc, bedziemy walczyc. Na razie czekamy. -Nie znosze czekania - poskarzyl sie Prit. Szeregowy zostal przydzielony na miejsce Bail Croma. Bral udzial w bitwie pod Diaspra, ale nie w druzynie Faina, i teraz nie umial sie w niej odnalezc. -Wszystkiego nie znosisz - odparl Fain juz nieobecnym glosem, bo zobaczyl tawerne, o ktorej mu mowiono. W wiekszosci barow w miescie obowiazywal zakaz wstepu zlodziei, wedrownych grajkow i zolnierzy. Jesli nie chcieli isc az do dokow, ta tawerna byla jedna z niewielu, ktore im pozostaly. -Uwazajcie na gotowke - powiedzial kapral, kiedy zblizyli sie do otwartych drzwi. Pomieszczenie z klepiskiem zamiast podlogi bylo dlugie i niskie. Fain pomyslal, ze kiedys to musiala byc stajnia, ale jakiekolwiek pozostale z tamtego czasu zapachy ginely w ciezkim odorze moczu i nieswiezego piwa. Pijacy lezeli na wiechciach jeczmyzowej slomy, a ich jedzenie i kufle staly na niskich lawach - zwyklych deskach opartych na przepolowionych klodach drewna. Na srodku izby siedzial ochryply spiewak. Bar - czy raczej cos, co ledwie go przypominalo - znajdowal sie w drugim koncu pomieszczenia. Byla to szeroka decha lezaca na postawionych pionowo beczkach. Kapral poprowadzil swoja druzyne w tamtym kierunku, omijajac kaluze wymiocin i innych trudnych do zidentyfikowania plynow. -Co macie? - spytal barmana, stajac bokiem do kontuaru, zeby widziec, co sie za nim dzieje. Skoro byl tu wedrowny spiewak, musieli tez byc zlodzieje. -Piwo i nalewke - odparl barman. - Zostalo troche wina sliwkowego, ale watpie, zeby was bylo na nie stac. -Po ile piwo? - spytal Prit. -Trzy sztuki srebra za kufel. -Trzy sztuki srebra?! To rozboj! - warknal szeregowy. - Na Boga, trzeba bylo zostac w Diasprze! Ci cholerni K'Vaernijczycy to sami zlodzieje! -Zamknij sie, Chem. - Kapral trzepnal go w ucho. - Nie zwracaj uwagi na tego idiote - powiedzial barmanowi. - Ma jeszcze mokro za rogami. -To zaloz mu kaganiec - odparl barman. - Chyba slyszeliscie, diaspranskie patalachy, ze juz od kilku miesiecy jestesmy odcieci od zaopatrzenia. Powinniscie sie cieszyc, ze w ogole jest piwo. Jeszcze jedna taka uwaga i wszyscy stad wylatujecie. Prit zaczal juz otwierac usta, ale Fain trzepnal go jeszcze raz, zanim szeregowy zdazyl cos powiedziec. -Mamy tylko kruszec - powiedzial do barmana. -Mam wage - odparl tamten, otwierajac zamykana na klucz skrzynke. -Nie masz nic przeciwko temu, zebym sprawdzil twoja wage? - spytal kapral. - Oczywiscie nie twierdze, ze cos jest z nia nie tak. -Jesli twoja jest w porzadku, moja tez - zasmial sie barman. Fain wyciagnal z sakiewki nieduza, misternie rzezbiona figurke z piaskowca i porownal jej ciezar z odwaznikiem na wadze barmana. Obie szale wyrownaly sie niemal idealnie. Diaspranin chrzaknal z zadowoleniem, widzac, ze barman stosuje uczciwa wage. -W naszym miescie obowiazuja przepisy przeciwko nielegalnym miarom - powiedzial K'Vaernijczyk, wazac srebro kaprala. - Dam wam troche wyzsza stawke za srebro, jezeli wymienicie wszystko na monety. -Dlaczego? Bo spodobaly ci sie nasze buzie? - spytal Prit. -Na Krina, prosisz sie, zeby obic ci gebe! -Ale on ma racje - powiedzial kapral. - Dlaczego chcesz nam dac wyzsza stawke? -Moj brat jest zlotnikiem. Troche wyzsza stawka i tak jest lepsza niz cena, jaka musi placic za kruszec. -Zgoda - powiedzial Fain. - Wole miec monety. -Skad to wszystko macie? - spytal barman, podajac kufle i jednoczesnie przeliczajac pieniadze. -Wlasnie dostalismy zold za ostatnia bitwe. -Tak myslalem - stwierdzil barman. - Wasze srebro to jedyne, jakie widzielismy tu od dluzszego czasu. Dziwie sie tylko, ze piechota ma pieniadze. -Po to zaciagnalem sie do tych pajacow - powiedzial szeregowy. - Dla lupow! Bomani zajeli Sindi, wiec pewnie beda srac zlotem. -Sam bedziesz sral, jak ich zobaczysz, piechociarzu bez jaj - oznajmil wylaniajacy sie z polmroku jezdziec Polnocy. - Jeszcze troche nalewki, k'vaernijski zlodzieju. -Trzymaj jezor na wodzy albo nie bedziesz mial czym gryzc - warknal barman. - Piec sztuk srebra. -Przedtem bylo dwie - prychnal jezdziec. -Cena rosnie, jak mnie ktos zdenerwuje - uslyszal. - Siedem. -Och, ty zasrany zlodzieju! - Reka Therdanczyka chwycila za miecz. -Spokojnie, spokojnie - powiedzial Fain, probujac wypatrzyc jakichs podoficerow jazdy. -Odpieprz sie, piechociarzu - wybelkotal kawalerzysta, odwracajac sie gwaltownie do nieco nizszego kaprala. - To przez was ten caly burdel, zasrani Poludniowcy! -Hej, wszyscy jestesmy zolnierzami - zasmial sie Fain. - Chodz, postawie ci kolejke piwa. -Nie chce twojego srebra! - Jezdziec uderzyl go w reke i swiezo przeliczone monety polecialy w tlum. - Krotkonogie gnoje, tylko nam przeszkadzacie. -Kapralu - powiedzial wolno Poi. - On uderzyl... -Wiem, Erkum - odparl spokojnie Fain. - Sluchaj, kolego, to bylo niepotrzebne. Wiem, ze masz problemy... -Ja nie mam zadnych problemow - warknal kawalerzysta i podniosl go za uprzaz z oporzadzeniem. - Ty masz! Kapral polecial na stojacy obok stol, ochlapujac piwem siedzacych przy nim Mardukan. Kiedy wszyscy oni zerwali sie na nogi, sprobowal wstac, ale tylko po to, by znow runac na plecy. -Diaspra! - zawyl Prit i rzucil sie na kawalerzyste, wymachujac wszystkimi czterema rekami. Zanim Fain poderwal sie na nogi, bar zmienil sie juz w pole bitwy. Ktos uderzyl go w twarz palka, kapral poczul, ze czyjas reka szarpie go za sakiewke. -Cholerni minstrele! - wrzasnal, zlapal grajka za rogi i popchnal go w tlum. Uchylil sie przed nastepnym ciosem palki i kopnal jej wlasciciela w krocze. Tamten zwalil sie na podloge, a Fain niespodziewanie znalazl sie oko w oko z kawalerzysta i jego trzema kolegami. -Czas tu posprzatac - prychnal ten, ktory zaczal bojke. -Panowie, badzcie rozsadni - powiedzial kapral. - Nie ma sensu robic sobie krzywdy. -Nikomu nic sie nie stanie - odparl jeden z kawalerzystow. - Oprocz ciebie. -Zostawcie w spokoju mojego przyjaciela. - Glos Erkum Pola ledwie bylo slychac w panujacym rozgardiaszu. -Bo co? - prychnal jezdziec, nie odrywajac wzroku od Faina i podnoszac do ciosu spora deske. Slowa prostodusznego szeregowca zginely w niespodziewanym huku, kiedy walnal czterech Therdanczykow blatem stolu. Fain odsunal sie, kiedy padali na ziemie, po czym zlapal za deche, zanim Poi zdazyl po raz drugi sie zamachnac. -Dobra robota, Erkum. A teraz wynosimy sie stad. -Ale nie dostalem piwa - poskarzyl sie szeregowy. -Wez sobie jedno - krzyknal barman zza beczek. - Wez cala beczke, tylko wynoscie sie stad, zanim pojawi sie Gwardia. *** -Demoluja nasze tawerny i zajazdy, calymi dniami hulaja - poskarzyl sie Dersal Quan, krecac ze zdenerwowania pierscieniami na palcach. - Do tego ten smrod!-Jest jeszcze jedna sprawa. Kiedy sa problemy z zaopatrzeniem, zolnierze szastajacy pieniedzmi podbijaja ceny i zostawiaja tych bez grosza... Sual Dal z cechu handlarzy tkaninami przerwal, szukajac odpowiedniego slowa. -Jeszcze bardziej bez grosza? - podpowiedzial mu Wes Til. - No tak. To straszne. Ludzie, ktorzy maja duzo pieniedzy do wydania, to okropna sprawa. Na szczescie w Przystani K'Vaerna nie ma takich za wielu. -Nie zartuj sobie z tego, Til! - warknal przedstawiciel cechu. - Jakos nie widze, zeby kupowali zagle, zeby ich srebro trafialo do mojej kieszeni. Wszystko idzie na piwo i nalewki! -I ryby - zauwazyl Til. - I towary konsumpcyjne. Ostatnio ktos kupil sporo delikatnych, drogich tkanin, nieprawdaz? -To wszystko mialo isc do Sindi - wzruszyl ramionami z rezygnacja kupiec. - Wlasciwie nic nie zarobilismy. -Problemem nie sa zolnierze z Diaspry - odparl Til. - Ani kawaleria Polnocy. Ani nawet uchodzcy. Problemem sa Bomani, i dopoki ich sie nie pozbedziemy, bedziemy ponosic straty. -Ale jak to zrobic? - spytal Quan, wykrecajac sobie rogi. -Nie bedzie latwo - zgodzil sie Til. - Ani tanio, ale dopoki tego nie zrobimy, bedziemy tylko tracic pieniadze. Predzej czy pozniej to nas wykonczy. Ja nie narzekam, ale ty, Quan, zaplaciles juz za spory transport rudy miedzi z Sindi. Tak? -Tak - warknal Quan. -A kiedy dotrze ten transport? -Nigdy. -A jak twoje pozostale inwestycje? Dobrze? - Nie uslyszal zadnej odpowiedzi. - Tak myslalem. A co do zagli - nie widze, zeby ktokolwiek budowal jakies statki, a ty, Sual? -Ja tez nie - przyznal mistrz cechu. -Ludzie zamierzaja zbudowac przynajmniej szesc bardzo duzych statkow z zupelnie nowym rodzajem ozaglowania. Jestem pewien, ze beda potrzebowac najlepszych tkaczy. -Tak? - chrzaknal Sual. - Naprawde? To... interesujaca wiadomosc. -Ale zeby zbudowac te statki, beda potrzebowac mnostwo materialow. Najpierw chcieli po prostu kupic kilka statkow i rozebrac je na czesci, ale dla nas byloby o wiele lepiej, gdyby odbili D'Sley i zabrali stamtad materialy. Nie musieliby przerabiac zagli ze starych statkow. -Aha, rozumiem. -A co do ciebie, Quan - ludzie chca wyprodukowac zupelnie nowa wersje arkebuzu i bombardy. Jesli dobrze pamietam, twoje kuznie i huty nie narzekaja na nadmiar pracy, prawda? Przemyslowiec zamyslil sie na chwile. - Ale skad wziac na to wszystko pieniadze? -A skad maja pieniadze zolnierze, ktorzy nimi szastaja? Wes Til przygladal sie, jak obaj rozmowcy przetrawiaja podsuniete im wlasnie informacje. O tak, Eleanora O'Casey jest przebiegla. Lepiej zrobic wszystko, zeby szybko wyslac ja za ocean, zanim przyjdzie jej do glowy przejac caly handel w Przystani! Na razie wszyscy jada na tym samym wozku, ale wklad O'Casey zdecydowanie najbardziej popycha go do przodu. Rozdzial dwudziesty osmy Krindi Fain stal przed gabinetem dowodcy kompanii i staral sie powstrzymac bicie serca. Chociaz od bojki w barze minely juz trzy dni, okazuje sie, ze Gwardia w koncu go znalazla. Poczta pantoflowa dowiedzial sie, ze pobici kawalerzysci wciaz leza w lazarecie - jeden z nich ledwie zipie - a teraz dwaj gwardzisci od samego rana rozmawiaja z jego dowodca. To moze oznaczac tylko jedno, wiec kiedy Fain zostal wezwany, w pierwszej chwili chcial uciec.-Fain! Wejsc! - zawolal dowodca: Zanim pojawili sie ludzie, kapitan sluzyl w regularnej armii jako sierzant. Poczatkowo narzekal na przydzial do pikinierow, ale pozniej stalo sie jasne, ze Nowa Armia ma przed soba przyszlosc. Juz wczesniej doswiadczyl okrucienstw wojny, z bitwy ze Zwiazkiem pozostalo mu tylko jedno oko i jeden rog. -O niego wam chodzi? - spytal jednego z gwardzistow, ruchem glowy wskazujac kaprala. -Krindi Fain? - spytal zolnierz. Diaspranin czul, ze wpadl w tarapaty. Nie rozmawial ze zwyklym gwardzista, lecz z podoficerem. -Tak jest - odpowiedzial tylko, nie probujac niczego wyjasniac. Im wiecej mowisz, tym latwiej mozesz powiedziec cos niepotrzebnego, pomyslal. Podoficer przyjrzal mu sie. -Jestescie mali. Plutonowy Julian mowil o was tak, jakbyscie mieli piec hurtongow wzrostu i ziali ogniem. -Nie wiem, jak mam dowodzic kompania, skoro zabieracie mi najlepszych - poskarzyl sie kapitan. -A wiec to nie... - Fain zamilkl, zanim jego niewyparzona geba znowu wpedzi go w klopoty, z ktorych moze juz nie uda mu sie wymigac. - O co chodzi, panie kapitanie? -Wiecie, ze znow mamy zmieniac bron, prawda? - spytal dowodca kompanii. -Tak, panie kapitanie. Muszkiety czy cos takiego. -To juz nieaktualne - powiedzial gwardzista. - Teraz to ma byc cos jeszcze innego - jakies "karabiny" - prychnal. - Arkebuzy nadaja sie dla mieczakow z Marynarki, ani razu nie sprawdzily sie w polu, wiec nie wydaje mi sie, zeby te "karabiny" spisaly sie lepiej. Ale ludzie wybrali was do tego, co nazywaja "programem rozwoju broni". -Och - powiedzial z ulga Fain. -Macie wybrac jeszcze jednego czlowieka z waszej druzyny - poinformowal go dowodca. - Kogo? Mlody kapral wahal sie tylko przez chwile. - Erkuma - powiedzial. -Jestescie pewni? - rozesmial sie kapitan. -Tak, panie kapitanie - odparl Fain. - Wiem, ze to smiesznie brzmi, ale zajme sie nim. -Niech bedzie. - Oficer wstal zza swojego niskiego biurka i podal mu ludzkim zwyczajem gorna dlon. - Powodzenia. Nie przyniescie pulkowi wstydu. -Oczywiscie, panie kapitanie. - Kapral odwrocil sie do gwardzisty. - Co teraz? -Spakujcie swoje wyposazenie. - Podoficer wskazal swojego towarzysza. - Tarson odprowadzi was do waszej nowej kwatery. Parsknal smiechem. -Gratulacje, pniecie sie w dol. *** Warsztat miescil sie gleboko pod Cytadela. Urzadzono go w naturalnej grocie, oswietlonej pochodniami i latarniami tak, ze w srodku bylo jasno prawie jak w dzien.Przed sciana z wygladzonego piaskowca stal stary Mardukanin. Cala sciana byla pokryta gryzmolami, ktore starzec nanosil weglem drzewnym niczym prehistoryczny jaskiniowy artysta. Za nim z oszolomionym wyrazem twarzy chodzil Rus From. Poza nim Fain rozpoznal kilku czlonkow pulku pikinierow oraz dwojke ludzi. Poi trzymal sie go jak cien, kiedy podszedl do plutonowego Miana. -Przepraszam, panie plutonowy - szepnal kapral. - Moze mnie pan pamieta? Julian odwrocil sie i obdarzyl go jednym z tych dziwacznych, odslaniajacych zeby usmiechow. -Fain, dobrze, ze przyszedles. Jasne, ze cie pamietam. To ja cie zaproponowalem. Spojrzal w strone Mardukan pod sciana. -Spojrz tylko na tego faceta. Jest niesamowity. -Kto to? - spytal Fain. Wiedzial, ze nie ma sensu pytac, po co tu jest. Ludzie powiedza mu, kiedy przyjdzie na to czas. -Dell Mir. Miejscowy odpowiednik Rus Froma, tyle ze to jakby porownywac granat reczny z miotaczem antymaterii. Marine pokrecil z niedowierzaniem glowa. -Ledwie Rus From zaczal objasniac mu to, o czym rozmawialismy, a on juz sypnal pomyslami jak z rekawa. -To on bedzie robil bron? -Nie. Widzisz tych, co za nimi chodza? - Plutonowy wskazal grupe Mardukan ze zwojami i tabliczkami, drepczacych za dwoma geniuszami. -To kaplani? -Nie. Technicy, moze inzynierowie-mechanicy. Dell Mir caly dzien wymysla rozne rzeczy, oni to zapisuja, a potem sprawdzaja, czy to naprawde dziala. -Super - powiedzial Fain. To ludzkie wyrazenie, podobnie jak "OK", przyjelo sie w calej Nowej Armii. Julian parsknal smiechem, kiedy je uslyszal. -Jestesmy w zespole opracowujacym mechanizmy spustowe. Kiedy projekt zostanie ukonczony, bedziemy wspolpracowac z wykonawcami. -Nie znam sie na mechanizmach - wyznal Fain. - To, ze jestem z Diaspry, nie oznacza, ze jestem geniuszem mechaniki! -Nie martw sie - powiedzial Julian. - Ja sie tym zajme. Ty bedziesz donosic. -Donosic? Szpiegowac? -Nie, donosic - zasmial sie Julian. - "Krindi, donies kawy. Krindi, donies wegla". -Aha - rozesmial sie kapral. - OK. -Nie martw sie, bedziesz robil takze cos innego. Prawdopodobnie awansujemy cie na plutonowego, zebys kontaktowal sie z K'Vaernijczykami. Naszym zadaniem bedzie dbac o to, zeby warsztaty uzywaly tylko dobrych materialow i dostarczaly wysokiej jakosci czesci. Elementy beda zamienne, wiec bedziemy je produkowac w duzych ilosciach. -Duzy eee... - Diaspraninnie mogl znalezc wlasciwego slowa. -Ludzie nazywaja to "projekt". Jak zbudowanie tamy albo wielkiej grobli. Tak, to prawda, a do tego mamy malo czasu. Marine przerwal, gdyz do sciany podszedl kapitan Pahner. Oficer popatrzyl na szkice i pokrecil glowa. -Prosciej, Dell. Prosciej. Tu jest za duzo czesci. Kazda z nich bedzie sie psuc w warunkach polowych, a ich wyprodukowanie zwiekszy koszty i wydluzy czas. Chudy K'Vaernijczyk z kawalkiem wegla drzewnego w rece popatrzyl na kapitana. -Ale wasze techniki i masowa produkcja skroca ten czas? -To prawda - powiedzial Pahner - ale to nie czary, musimy miec czas na projektowanie i wdrozenie do produkcji. Im wiecej czasu spedzimy tutaj, wylapujac bledy w projektach, tym mniej czasu zajmie nam praca w hutach i tym mniej czeka nas niespodzianek w polu. Nie zapominajcie, ze masowa produkcja wymaga zbudowania linii produkcyjnych, wiec im wiecej czesci bedziemy produkowac, tym wiecej czasu zajma nam przygotowania. Niezle wam wyszedl ten projekt komory, widze, ze dacie sobie rade. Pokaze wam, o co mi chodzi. Kapitan wyjal wegiel z dloni Mardukanina i zaczal cos kreslic na scianie. -Widzicie? To jest podwojny zestaw sprezyn. Jesli przeniesiecie dzwignie tutaj, bedzie mozna wyeliminowac jedna sprezyne. -Tak! - zawolal K'Vaernijczyk, zabierajac z powrotem wegiel. - I wyeliminowac... jak wy to nazywacie? Bezpiecznik? Przedluzyc te dzwignie... -Jak widzisz - szepnal Julian - zabieraja nam robote. -Panie plutonowy, a jak my bedziemy cwiczyc poslugiwanie sie ta bronia, skoro nie jest jeszcze gotowa? I ile mamy czasu? Przeciez Bomani moga ruszyc w kazdej chwili. -To juz nie nasz problem - odpowiedzial marine z usmiechem. - My zajmijmy sie naszym. *** Dluga, niska lodz zaryla sie w blotnisty brzeg. D'Estrees przeczolgala sie przez burte i zniknela w gestych zaroslach.Sierzant Lamasara Jin spojrzal na wyswietlacz pada i sprawdzil pozycje, zanim wyslal w teren ostatnia pare. Na calej drodze prowadzacej z D'Sley do Sindi, gdzie prawdopodobnie znajdowala sie glowna horda Bomanow, rozrzuconych bylo jeszcze piec takich dwuosobowych zespolow. Ten byl najblizej miasta i wraz z grupa miejscowych drwali mial podkrasc sie jak najblizej Sindi albo miejsca postoju Bomanow. Osobiscie sierzant watpil w to, ze wszyscy Bomani przebywaja w Sindi. Przyblizona liczba mieszkancow miasta przed masakra wynosila - wedlug Juliana i O'Casey - okolo siedemdziesieciu tysiecy. Z punktu widzenia Imperium taka liczba nie robila wrazenia, tylu mieszkancow miala pojedyncza wieza w centrum Imperial City, jednak jak na barbarzynska planete, taka jak Marduk, byla to olbrzymia liczba. Wedlug poglosek odpowiadala ona zaledwie jednej trzeciej liczebnosci Bomanow. Jin mial nadzieje, ze liczebnosc wroga jest znacznie mniejsza, ale Rastar i Honal, ktorzy nie wydawali sie sklonni do wyolbrzymiania sil przeciwnika, nawet po to, by usprawiedliwic wlasna porazke, twierdzili, ze polaczone klany Bomanow sa w stanie wystawic sto tysiecy wojownikow... z czego wynika, ze cala ich populacja, liczac kobiety i dzieci, wynosi co najmniej pol miliona. Zakladajac, ze Bomani, tak jak Wesparowie, prowadza ze soba swoje rodziny, na miasta polnocnego wybrzeza Morza K'Vaernijskiego zwalil sie straszny tlum szumowiniakow. Wedlug wszystkich raportow siedzieli tam od co najmniej trzech-czterech miesiecy, wiec mogli ogolocic Sindi ze wszystkich zapasow jedzenia. Jin wylaczyl pad i zszedl na brzeg, kiedy z zarosli wylonila sie D'Estrees i podniesionym kciukiem zasygnalizowala, ze wszystko jest w porzadku. Jako dowodca sekcji Bravo powinna wspoldzialac z Daltonem, operatorem plazmy. Problem w tym, ze Dalton... chodzil z Geno. Gdyby Jin wyznaczyl go na szpice, wszyscy pomysleliby, ze chce sie pozbyc konkurenta. Tak wiec operator plazmy siedzial bezpieczny w centrum koordynacji zwiadu, a na szpicy szedl jego dowodca. Gdyby dowiedzial sie o tym kapitan Pahner, na pewno padlyby takie slowa, jak "glupota" i "samobojstwo". Gdzies tam w dzungli znajdowal sie ich cel, ale Jina nie interesowalo w tej chwili, czy to sa Swieci, piraci czy Bomani. Najwazniejsze, zeby moc zabijac wrogow, i to szybko, w przeciwnym razie moze zaczac od troche zbyt przystojnego operatora karabinu plazmowego. *** -Nie obchodzi mnie, ze wedlug ciebie i twoich podwladnych to strata czasu - powiedzial Bistem Kar do sceptycznego podoficera. General Bogess stal obok k'vaernijskiego dowodcy, ale nie mieszal sie do tej rozmowy. - Ja tak nie uwazam, a to... - poklepal wysadzana rubinami glownie miecza, ktory przyslugiwal tylko i wylacznie dowodcy Gwardii -... oznacza, ze liczy sie tylko moje zdanie. Prawda?Podoficer zamknal sie. Mysl o wykonywaniu rozkazow diaspranskich zolnierzy, tak swiezych, ze mieli jeszcze bloto na stopach, doprowadzala go, tak samo jak jego wojakow, do furii. O ile samo szkolenie przez niedawnych robotnikow dalo sie jakos przelknac, o tyle glupota widoczna w ich poleceniach byla nie do zniesienia. Niech to szlag trafi, przeciez wykonywali swoja prace bez zarzutu przez dziesieciolecia, dzieki czemu Przystan K'Vaerna byla najpotezniejszym panstwem-miastem na calym wybrzezu Morza K'Vaernijskiego! I nie chowali sie za glupimi tarczami, lecz walczyli jak prawdziwi mezczyzni! Kar patrzyl przez chwile na podoficera, najwyrazniej chcac sie przekonac, czy ma do czynienia z kims na tyle glupim, by dalej sie upierac. Jednak tak nie bylo. Odczekawszy jeszcze chwile, by miec pewnosc, ze zostal dobrze zrozumiany, troche zlagodnial. -Zgadzam sie, ze to wyglada troche... dziwacznie - powiedzial - ale przygladalem sie musztrze piechoty Diaspran. Nigdy wczesniej czegos takiego nie widzialem. Musze jednak przyznac, choc niechetnie, ze teraz zachodze w glowe, dlaczego wczesniej sami na to nie wpadlismy. -Sir, to po prostu... nie w porzadku - powiedzial podoficer, starajac sie pohamowac swoje emocje. Kar parsknal smiechem. -Rzeczywiscie ani nasi ojcowie tak nie walczyli, ani dziadowie, ani ich ojcowie - zgodzil sie - a my czujemy... przywiazanie do tradycyjnych metod walki. Ale warto przypomniec sobie, ze Zwiazek, ktory walczyl glownie z Bomanami, a nie innymi cywilizowanymi armiami, uzywal taktyk bardziej zblizonych do ludzkich niz naszych. Teraz, kiedy mamy zmierzyc sie z barbarzyncami, powinnismy przyjac do wiadomosci, ze nie mozna walczyc z nimi jeden na jednego. Tych drani jest tak duzo, ze pokonaliby nas niezaleznie od tego, jak bylibysmy dobrzy. Ale nowa taktyka - dzialanie zespolowe, karabiny, piki i asagaje i te wielkie tarcze, ktore wynalezli ludzie - wszystko zmieni, jesli tylko uda nam sie nauczyc, co, na Krina, z tym robic. Problem w tym, ze nie mamy wiele czasu, wiec musimy tak samo szybko zapomniec o starych nawykach, jak nauczyc sie nowych. -Nie moge wiec marnowac czasu na wyklocanie sie z podoficerami. - Glos Kara znowu przybral ostrzejszy ton. - Wszyscy mamy sluchac generala Bogessa. Nasi podoficerowie maja wykonywac polecenia diaspranskich instruktorow. Nie obchodzi mnie, ze jeszcze cztery miesiace temu Diaspranie byli budowniczymi tam i kopaczami kanalow. Teraz sa zolnierzami. Co wiecej, sa doswiadczonymi w boju weteranami, ktorzy dokonali tego, co nam sie nigdy nie udalo - spotkali sie z Bomanami w polu i pokazali im wszystkim uroki zycia pozagrobowego, w ktore te opuszczone przez Krina dzikusy nie wierzyly. -Wrocisz wiec teraz do oddzialu i powiesz swoim ludziom, ze bardzo, ale to bardzo nie chce mi sie wyjasniac im tego wszystkiego osobiscie. Zrozumiano? -Tak jest, sir! - powiedzial szybko podoficer. - Zrozumialem, sir! -Swietnie. - Dowodca Gwardii popatrzyl na niego jeszcze przez chwile, po czym skinieniem glowy pozwolil mu odejsc. - Ciesze sie z naszej milej pogawedki. A teraz wracaj i wyjasnij to cale zamieszanie. -Tak jest, sir! Natychmiast, sir! *** -Jak mamy ich szkolic?St. John (J.) o wiele bardziej wolalby byc teraz w terenie, szukajac obozowisk Bomanow, niz tlumaczyc pomysly kapitana groznie wygladajacemu szumowiniakowi. -Bron bedzie przypominala arkebuz - powiedzial. - Trzeba bedzie z niej celowac, a nie tylko odpalac salwami w kierunku wroga. W celowaniu najwazniejsze jest prawidlowe oddychanie i kontrola spustu. Podniosl oparty o sciane model karabinu, przylozyl do ramienia i wycelowal. -Nauczymy ich patrzec przez celownik, a potem polozymy im k'vaernijskiego miedziaka na lufie i kazemy cwiczyc naciskanie spustu. Kiedy beda umieli to zrobic, nie zrzucajac monety, beda juz w polowie drogi do celu. Dowodca kompanii polozyl na celowniku karabinu wystruganego z drewna monete i sprobowal z niego wymierzyc. Pieniazek zadzwonil o kamienna podloge, a Mardukanin prychnal. -To jakies szalenstwo. To ma byc wojna? -Jak najbardziej - zapewnil go marine. - Poczekajmy, az pan zobaczy dzialo. *** -Co maja zrobic?-Pana kompania bedzie kadra korpusu artylerii - powiedziala Kosutic do Mardukanina, ktory patrzyl na nia z niedowierzaniem, skrzyzowawszy wszystkie cztery rece. Az do tego dnia szumowiniak byl oficerem wykonawczym na "Mieczu Krina", flagowym galeasie K'Vaernijskiej Marynarki, i nie wygladal na zachwyconego nowym przydzialem. -To niedorzeczne - chrzaknal. - Bombardy to bron pokladowa - sa ciezkie, wolne i pochlaniaja za duzo prochu, zeby uzywal ich jakis cholerny blotniak! -Zapewniam, ze te bombardy sa zupelnie inne niz te, ktore pan zna. Oprocz kapitana Pahnera, Kosutic byla jedynym czlonkiem kompanii, ktory przeszedl szkolenie w zakresie obslugi zalogowej broni ciezkiej. W oczach Pahnera automatycznie czynilo ja to szefem kadry powstajacej artylerii. Fakt, ze w przeciwienstwie do sceptycznego szumowiniaka w zyciu nie strzelala z odprzodowej armaty nabijanej czarnym prochem, najwyrazniej sie nie liczyl. I tak nikt na tej nieszczesnej, blotnistej planecie, wliczajac w to takze patrzace na nia nieprzyjaznie czterorekie skaranie Boskie, nie slyszal nawet o artylerii polowej. -Glownym powodem, dla ktorego przydzielono pana do tego - podjela po chwili - jest fakt, ze w przeciwienstwie do oficerow Gwardii ma pan doswiadczenie z artyleria. Ale musi pan zrozumiec, ze bombardy na pokladach waszych statkow bardzo roznia sie od armat polowych, ktore bedziemy produkowac. -Bombardy to bombardy - odparl niewzruszenie Mardukanin. Problem polegal na tym, ze do tej pory Przystan K'Vaerna slynela jako dostawca najlepszej artylerii, a Marynarka miala opinie najlepszej na swiecie. Dlatego tez nie byli zachwyceni faktem, ze jakies przemadrzale przybledy chca ich uczyc, jak powinno sie produkowac i uzywac armat. Byla to reakcja typowa nie tylko dla szumowiniakow. Ludzcy wojskowi na przestrzeni wiekow takze bardzo niechetnie odnosili sie do stosowania nowych technik czy broni. Poniewaz najwiekszym problemem w obecnej sytuacji byl brak czasu na stopniowe przyzwyczajanie K'Vaernijczykow do zmian, oznaczalo to, ze Turl Kam i Bistem Kar beda musieli brutalnie stawiac do pionu swoich co bardziej nieufnych podwladnych. -Sir - zaczela Kosutic dyplomatycznie. - Nie wiem nawet, jak toczyc bitwe morska. Szczerze mowiac, gowno wiem na ten temat, ale domyslam sie, ze stosujecie wioslowanie prosto na cel i odpalenie salwy z wszystkich luf ciezkich bombard tuz przed staranowaniem go i abordazem. Czy mam racje? -Ogolnie rzecz biorac, tak - odparl niechetnie Mardukanin. -A dlaczego z kazdej armaty strzelacie tylko raz? -Bo jej przeladowanie trwa siedem uderzen - wyjasnil z przesadna cierpliwoscia oficer. Uderzenie bylo k'vaernijska jednostka czasu, rowna mniej wiecej czterdziestu pieciu sekundom, wiec szumowiniak mowil o pieciu minutach potrzebnych na przeladowanie. - Poza tym - ciagnal - wycelowanie dzial do drugiej salwy trwa drugie tyle. -A dziala, ktore my zamierzamy zbudowac, mozna bedzie przeladowywac o wiele szybciej. Uzywajac workow z prochem i gotowych pociskow, bedziecie mogli strzelac z nich raz na jedno uderzenie, a w przypadku krotkiego zasiegu moze nawet troche szybciej. Mardukanin wybaluszyl na nia z niedowierzaniem oczy. Kosutic lekko sie usmiechnela i mowila dalej. -Poza tym nowe lawety, ktore chcemy zbudowac, w polaczeniu ze znacznie lzejszym dzialem beda bardziej mobilne niz jakakolwiek bombarda, ktora pan widzial. Nawet te najwieksze beda mogly byc ciagniete przez pare turom. A ten szczegol konstrukcji... - poklepala drewniana makiete - pozwoli zmieniac nachylenie lufy miedzy kolejnymi strzalami. Mardukanin rozlozyl dolne ramiona i nachylil sie, by obejrzec makiete z bliska. Kosutic ukryla usmiech, widzac, jak jego sceptycyzm powoli sie ulatnia. Samo przekonanie szumowiniakow o zaletach nowej broni stanowilo trzy czwarte sukcesu. Biorac pod uwage poziom ich metalurgii i technik odlewniczych, bombardy K'Vaernijskiej Marynarki byly bardzo dobrze wykonane, choc w praktyce pozostawialy wiele do zyczenia. Tak naprawde byly wielkimi zelaznymi lub brazowymi rurami, zamocowanymi na drewnianych podstawach i przykutymi lancuchami do pokladu statku. Przypominaly raczej wielkie, niezgrabne karabiny niz cos, co mozna by nazwac dzialem, w ich przypadku regulowanie kata nachylenia lufy bylo niemozliwe. K'Vaernijczycy radzili sobie z odrzutem, podpalajac proch z dala od bombardy. Grube liny mocujace dzialo do pokladu nie pozwalaly mu wypasc za burte, a sila tarcia dzialala jak prymitywny kompensator odrzutu. Ustawienie bombardy z powrotem na miejscu wymagalo oczywiscie olbrzymiego wysilku, ale K'Vaernijczycy uwazali to za normalna rzecz, poniewaz tak sie robilo od zawsze. Nowe dziala mialy byc zupelnie inne. Lawety wyposazone w duze i grube kola oraz lzejsze lufy dzial beda dawac mobilnosc, o jakiej zaden Mardukanin nawet nie mogl marzyc, a zmiana kata nachylenia lufy pozwoli na strzelanie z armat zarowno na morzu, jak i na ladzie. Odmierzone i popakowane w worki ladunki prochu i amunicji zwieksza ich szybkostrzelnosc. Gdyby zespolowi pracujacemu nad amunicja udalo sie rozwiazac problem szrapneli, dziala bylyby jeszcze skuteczniejsze, ale sierzant byla zdania, ze optymistyczne wizje lanych kul z eksplodujaca zawartoscia byly skazane na niepowodzenie. Zupelnie inaczej przedstawiala sie sprawa z bateriami rakiet, chociaz nikt nie wiedzial, czy ten projekt wypali. -Zdaje pan sobie doskonale sprawe z tego, ze najwazniejsza rzecza w przypadku broni obslugiwanej przez kilkuosobowa zaloge jest wykonywanie wszystkich czynnosci w sposob skoordynowany, precyzyjnie i sprawnie. Do tego dodamy szybkosc, poniewaz nowe armaty bedzie mozna ladowac i odpalac o wiele szybciej... jesli zalogi beda odpowiednio wyszkolone. -Wie pan, co wasze bombardy robia z kadlubami okretow wroga. Prosze wiec sobie wyobrazic, co nasza bron zrobi z horda Bomanow. Kiedy zbierzemy kilkadziesiat takich dzial, nic nie moze sie z nimi rownac. W naszej kulturze nie bez powodu artylerie nazwano "krolem bitwy". Aby armaty byly skuteczne, ich obsluga musi byc bezblednie wyszkolona. Musi umiec czyscic, ladowac i strzelac w najtrudniejszych warunkach, a potem zwijac sie, przesuwac w inne miejsce i robic to od nowa. -Na poczatku nauki nie potrzebujemy samych dzial. Wystarcza treningowe atrapy czy nawet obrys armaty na ziemi, poniewaz najwazniejsze jest, aby nauczyc artylerzystow, jak to robic dobrze, w okreslonej kolejnosci i odpowiednio szybko. -Pan i pana ludzie zostaliscie wybrani ze wzgledu na wasza znajomosc artylerii. My musimy tylko nauczyc was stosowac te wiedze troche inaczej i w szybszym tempie. Kiedy was nauczymy, wy przekazecie to innym, a oni jeszcze innym, i tak dalej. A kiedy skonczymy, bedziemy mieli nieduzy korpusik artylerii, ktory moze klasc Bomanow pokotem jak zboze. Oficer sluchal juz o wiele uwazniej. Kosutic odwrocila sie do szesciu marines stojacych wokol drewnianej makiety. Koniec lufy byl nieco zweglony, poniewaz wczesniej sluzyl za model do formy odlewniczej i trzymano go troche za blisko pieca. -Ci mlodzi marines zademonstruja, o co chodzi - ciagnela Kosutic. - Nie moga jednak pokazac wam kilku rzeczy, ktore wy, Mardukanie, bedziecie mogli zrobic czterema rekami. Z panska pomoca bedziemy musieli sie tym zajac. Wziela gleboki oddech i skinela najstarszemu stopniem marine. -Druzyna! Przygotowac sie do ustawienia dziala na stanowisku! Dzialo na stanowisku... Ustaw! Szesciu marines z Imperium Ziemskiego rozpoczelo rytual obslugi artylerii - rytual, ktory byl tak stary, jak pierwsze rakiety, ktore wzniosly sie nad ziemska atmosfere, i ktory mial trwac, dopoki nie ostygnie ostatnia gwiazda. Rozdzial dwudziesty dziewiaty Cos twardego dotknelo nagle skroni Faina, kiedy wraz z depczacym mu po pietach Erkumem przeszedl przez prog.Swiezo mianowany plutonowy siegnal w tyl i bardzo ostroznie dotknal piersi Pola. -W porzadku, Geno. To jeden z naszych - powiedzial ksiaze, po czym odsunal na bok lufe karabinu i poklepal plutonowego po nizszym ramieniu. - Krindi Fain, prawda? Dobrze sie spisaliscie w bitwie. Wspaniale panowaliscie nad swoja druzyna. -Dziekuje, Wasza Wysokosc - odparl Fain, stajac na bacznosc i probujac nie okazywac za bardzo zadowolenia. -Nie tak oficjalnie, plutonowy - wszyscy jestesmy zolnierzami. Czy plutonowy Julian dba o wasze wyzywienie? Nie moge wam obiecac wiecej snu, nikt z nas nie ma go za wiele. -Tak jest, Wasza Wysokosc. -Dobrze. Pamietajcie, zeby dbac o swoich ludzi, a wtedy oni zadbaja o was. - Roger spojrzal ponad ramieniem plutonowego na stojacego z tylu olbrzyma. - Prosze, oto jedyny w swoim rodzaju Erkum Poi. Jak sie masz, Erkum? -Tak jest, Wasza Wysokosc - powiedzial szeregowy. -Rozumiem, ze to ma znaczyc "dobrze" - usmiechnal sie Roger. - Nastepnym razem uzyj mniejszej deski, dobrze, Erkum? Potrzebni mi sa wszyscy kawalerzysci. -Tak jest, Wasza Wysokosc. -Odmaszerowac - powiedzial ksiaze i zaczal odchodzic razem ze swoja obstawa. -O wiele mniejszej deski - szepnal ostatni z marines i mrugnal do niego. - Sukinsyny jeszcze sa w szpitalu. Roger skrecil w korytarz prowadzacy na plac cwiczen. Ten Krindi moglby wysoko zajsc... pod warunkiem, ze nie dopusci, by Poi zabil kogos w nieodpowiednim momencie. Zasmial sie cicho, po czym spojrzal na kompanie przyszlych strzelcow. Stali szeregami w luznym szyku, trzymajac w rekach drewniane modele karabinu. Kiedy ksiaze wyszedl na plac, cwiczono wlasnie kadencje strzalu. -Otworz. Laduj. Zamknij. Odciagnij. Kapiszon. Cel. Pal. Mardukanin ryczacy poteznym glosem rozkazy zasalutowal przechodzacemu Rogerowi. Byl weteranem Nowej Armii, Diaspraninem przydzielonym do szkolenia nowych oddzialow. Liczebnie oddzialy prezentowaly sie o wiele lepiej, niz Roger sie spodziewal, choc nie az tak dobrze, jak by sobie zyczyl. Trzonem nowej k'vaernijskiej armii byli weterani Gwardii, ich tymczasowo przeniesieni i raczej niespecjalnie z tego powodu szczesliwi koledzy z Marynarki, kawalerzysci Rastara i diaspranscy pikinierzy. Wszyscy oni razem stanowili zaledwie jedna trzecia potrzebnej liczby zolnierzy, na szczescie jednak zglaszalo sie sporo ochotnikow. Czesc z nich liczyla na lupy, gdyz Bomani zdobyli po tej stronie Wzgorz Nashtor bogate polnocne miasta i Sindi, wiec mozna bylo spodziewac sie, ze teraz oplywaja w bogactwo. Inni ochotnicy zglaszali sie, poniewaz uwazali barbarzyncow za zagrozenie dla swojego miasta, a jeszcze inni byli uchodzcami i chcieli po prostu wrocic do swoich domow po zwycieskiej wojnie. W ten sposob powstala mala, ale calkiem zgrabna armia. Teraz trzeba ja bylo tylko uzbroic. Chyba juz cos sie zaczelo dziac w tej sprawie, pomyslal ksiaze, widzac wyszczerzonego w usmiechu Rastara, ktory trzymal cos w rekach i truchtal ku niemu z przeciwleglego konca placu. -Pierwszy egzemplarz z odlewni Tendel - powiedzial Mardukanin i podal mu masywny karabin. Bron byla gigantyczna. W porownaniu z ta dwudziestopieciomilimetrowa lufa sztucer Rogera wygladal jak zabawka, komora nabojowa karabinu miala rozmiary komory zaplonowej dzialka plazmowego. Koncowy projekt roznil sie nieco od projektu marines i Rus Froma, sporzadzonego przed opuszczeniem Diaspry. Poczatkowo nowa bron miala przypominac karabin Sharpsa z czasow amerykanskiej Wojny Secesyjnej, z ruchomym ryglem, ktory odcinal koniec lnianego naboju i odslanial proch na iskre z kapiszona. Chociaz prawdopodobnie, tak samo jak w oryginale, problem stanowily gazy, From i Pahner uwazali, ze to nie jest zaden klopot dla kogos przyzwyczajonego do koszmarnej sily zaplonu mardukanskich arkebuzow. Projekt Pahnera przewidywal takze wykorzystanie mosieznej albo mosiezno-papierowej luski, w obu przypadkach zapobiegaloby to przedwczesnemu zaplonowi w komorze. Jednak ze wzgledu na zlozonosc projektu i czas produkcji caly pomysl wzial w leb i wszyscy zaczeli obmyslac zastepcze rozwiazanie. Okazal sie nim projekt Dell Mira, bazujacy w znacznie wiekszym stopniu niz Pahner sobie wyobrazal na wiedzy o pompach. Ksiaze chwycil wystajaca raczke rygla, podobna do tej, w ktora wyposazony byl jego sztucer w trybie pojedynczego ognia, i podniosl ja, przekrecajac rygiel o pol obrotu. K'Vaernijscy budowniczowie pomp zastosowali port inspekcyjny, zatykany grubo gwintowanym ryglem z nasadka czyszczaca. Mardukanie poswiecali bardzo duzo czasu konserwacji swoich urzadzen. Port inspekcyjny zostal zaprojektowany po to, by usprawnic dostep do mechanizmu. Wyposazony byl w korbe i poruszal sie w zamontowanym na sworzniu walcu, wiec kiedy rygiel wykrecal sie z gwintu, calosc obracala sie w dol i zatykala rure. Projekt Mira potwierdzil jego reputacje geniusza, postanowil on wykorzystac istniejace juz rozwiazania, zamiast tworzyc nowe. Oczywiscie wprowadzil kilka zmian - przede wszystkim elementy brazowe zastapil stalowymi oraz zmniejszyl liczbe zwojow gwintu w zamku tak, by do wysuniecia rygla wystarczalo pol obrotu. Wprowadzil takze kilka drobniejszych innowacji, miedzy innymi umiescil uchwyt rygla z boku, tak jak podpatrzyl to w sztucerze Rogera, i zaprojektowal prowadnice, dzieki ktorej poruszal sie on wedlug ustalonej sekwencji. Generalnie jego koncepcja polegala na zastosowaniu zwyklej instalacji hydraulicznej do produkcji najbardziej smiercionosnej broni, jaka widziano w Przystani K'Vaerna. Projekt naboju rowniez zostal uproszczony. Okazalo sie, ze K'Vaernijczycy nie sa w stanie wyprodukowac mosieznych lusek Pahnera. Zbudowanie linii produkcyjnych i uzyskanie odpowiedniego stopu zajeloby o wiele wiecej czasu niz Przystan, a zwlaszcza jej goscie, mogli temu poswiecic. Dell Mir wykorzystal wiec lokalna rosline. Mardukanie nazywali ja shonash, jednak juz po pierwszym pokazie marines nazwali ja zaplonnikiem. Na kazdej planecie o bardziej suchym klimacie stanowilaby powazne zagrozenie pozarowe. Z jej lodyg K'Vaernijczycy tloczyli przezroczysty, latwopalny olej, ktorego uzywali jako paliwa do lamp, zas duze, plaskie liscie sluzyly do ochrony przed wilgocia, gdyz nawet po wysuszeniu nie przepuszczaly wody. Przede wszystkim jednak byly nieslychanie latwopalne. Dell Mir natychmiast zauwazyl, ze liscie zaplonnika sa idealnym substytutem papieru uzywanego do produkcji nabojow. K'Vaernijski wynalazca owinal wiec pocisk i wyrzucajacy go material wybuchowy w lisc zaplonnika. Podstawe naboju stanowila okragla, mocno nasaczona tluszczem filcowa podkladka. Kiedy rygiel karabinu przesuwal sie do przodu i wchodzil w prowadnice, eksplozja naboju dociskala podkladke i uszczelniala komore, nie przepuszczajac gazow. Nastepny ladowany naboj wypychal jej pozostalosci, dzieki czemu karabin byl natychmiast gotowy do nastepnego strzalu. Karabin skladal sie, zgodnie z wymaganiami Pahnera, z niewielkiej liczby czesci, jego prostota zrobila na Rogerze duze wrazenie. Na pewno mozna w nim bylo jeszcze wiele ulepszyc, ale niewatpliwie mial trzy zalety: dzialal, zolnierzom trudno go bylo zepsuc, no i mozna go bylo produkowac szybko i w duzych ilosciach. Do warsztatow w Przystani K'Vaerna natychmiast zaczeto zwozic arkebuzy Gwardii i Marynarki. Ich lufy odcinano, gwintowano od srodka i od zewnatrz, a potem dokrecano do nich zmodyfikowane porty inspekcyjne pomp. Mechanizm spustowy, wzorowany na pistoletach z zamkiem kolowym, modyfikowano tak, by uruchamial zamontowany z boku kurek zamka kapiszonowego. Ksiaze otworzyl zamek i przyjrzal sie mechanizmowi komory i lufie. Chociaz na lufie widac bylo kilka rys powstalych w wyniku pospiesznego montazu, wnetrze zostalo bardzo dobrze wykonczone, a rygiel przesuwal sie gladko i precyzyjnie. -Bardzo ladnie - powiedzial Roger. - Jeszcze bardziej podobalyby mi sie mosiezne luski, ale i tak jest dobrze. Ilosc i jakosc produkowanej broni wciaz ksiecia zdumiewala. W wyniku blokady miasta od strony ladu setki malych odlewni i warsztatow pozostaly bez pracy. Wszystkie chcialy teraz zdobyc rzadowe zamowienia, wiec projektanci przescigali sie w pomyslach. Na przyklad uznali za bardzo kuszacy pomysl osadzenia szescdziesieciocentymetrowych ostrzy bagnetow na lufach nowych karabinow. Jedna z najwiekszych wad arkebuzu bylo to, ze w walce wrecz stawal sie nieporeczna maczuga. Teraz kazdy strzelec mogl w razie starcia skutecznie sie bronic, co z kolei bardzo pozytywnie wplynelo na morale zolnierzy, ciagle nieprzekonanych do nowego uzbrojenia. Roger poparl pomysl stworzenia bagnetu, chociaz jeszcze wiecej satysfakcji sprawil mu widok drabinki celowniczej i ukrytego w kolbie zestawu do czyszczenia lufy. Zgodnie z ostrzezeniami Froma, problemy logistyczne dotyczyly w o wiele wiekszym stopniu produkcji amunicji niz samych karabinow. Miasto posiadalo dosc olowiu na pociski i formy do ich odlewania, jednak samo skladanie nabojow przy uzyciu lisci zaplonnika bylo delikatnym i czasochlonnym zajeciem, ktorego nie mozna bylo powierzyc zwerbowanym z ulicy pracownikom. Nikt w Przystani K'Vaerna nie wyobrazal sobie zuzycia takiej ilosci amunicji, o jakiej mowil Pahner. Dobry arkebuzjer oddawal strzal raz na dwie minuty, a wiec nie wystrzeliwal wiecej niz piec do dziesieciu pociskow w czasie calego starcia. Pahner zamierzal wydawac kazdemu strzelcowi szescdziesiat nabojow dziennie, a ponadto chcial, aby przed przystapieniem do dzialan armia byla wyposazona w zapas amunicji przynajmniej na cztery dni. Biorac zas dodatkowo pod uwage, zapotrzebowanie artylerii, min i nowych baterii rakiet, miasto nie dysponowalo dostateczna iloscia prochu. Tyle jednak wystarczy, pomyslal Roger ze zlosliwym usmiechem, by przysporzyc Bomanom prawdziwych klopotow. -Spojrz na to - powiedzial Rastar i zaczal wyciagac cos zza plecow... po czym zamarl, kiedy w ulamku sekundy wycelowaly w niego trzy karabiny srutowe. -Spokojnie! - zawolal. - To ja, Rastar. -Jasne - odparl Roger, biorac od niego pistolet - ale znow ktos probowal zabic Rus Froma, wiec marines sa troche nerwowi. Obejrzal bron i usmiechnal sie. -Bardzo ladne. Trzymal w dloni rewolwer bardzo podobny do colta dragoon, z tym ze sporo wiekszy i zmodyfikowany tak, by pasowal do mardukanskiej reki. Byl lzejszy od karabinu - mial kaliber co najwyzej dwadziescia milimetrow - i w bebenku miescil siedem zamiast szesciu nabojow. Tylna scianka bebenka byla wyposazona w trzpienie na miedziane splonki, produkowane w duzych ilosciach przez cech alchemikow pod kierownictwem Despreaux. Najwieksza roznica, nie liczac dziwacznego wygiecia kolby, ulatwiajacego trzymanie jej dolna dlonia, polegala na tym, ze rewolwer byl samopowtarzalny i mial wychylany bebenek. Strzelajacy wychylal go w bok, ladowal naboje Dell Mira, zatykal komory i wciskal bebenek na miejsce, przeladowanie broni trwalo o wiele krocej niz w przypadku jej ziemskiego odpowiednika. -Bardzo ladne - powtorzyl Roger, oddajac Rastarowi rewolwer. - Oczywiscie wylamalby mi nadgarstek, gdybym sprobowal z niego strzelic. -To nie moja wina, ze jestes mieczakiem - stwierdzil kawalerzysta, odbierajac swoj skarb. -Za miesiac sie przekonamy, kto tu jest mieczakiem. Ile takich produkujemy? -Ile sie da - odpowiedzial Rastar z lekcewazacym gestem. - Wykonczenie jest bardziej skomplikowane, niz w przypadku karabinow. Nie da sie po prostu przerobic juz istniejacych arkebuzow, poza tym okolo jednej czwartej ma jakas wade i psuja sie po kilku strzalach. Ja dostalem pierwsze cztery. Rastar byl nie tylko dowodca jazdy Pomocy, ale tez jednym z najlepszych strzelcow, jakich ksiaze widzial. - Powinnismy dziekowac opatrznosci za te wszystkie pompy. Wasze doswiadczenie bardzo sie przydaje. Wyznaczyli cie do cwiczen dzis po poludniu? -Tak - skrzywil sie kawalerzysta. - Mapy, mapy, mapy. -To dobrze robi na ducha - powiedzial z usmiechem Roger. -Zabijanie Bomanow takze - odparl Rastar. *** -Chyba trzeba bedzie kogos zabic, panie plutonowy - powiedzial Fain.-Dlaczego? - Julian podniosl wzrok znad stojacego na niskim stole posilku. Nie mogl sie juz doczekac, kiedy wroci do cywilizacji, zeby usiasc na porzadnym krzesle. Co tam krzesla, nie mogl sie juz doczekac powrotu do porzadnego jedzenia. -Pokaz mu, Erkum - odparl Diaspranin. Olbrzymi szeregowiec wyciagnal z kieszeni sprezyne i zaczal ja rozciagac. Po chwili ciezki zwoj pekl z trzaskiem. -Znow ktos oszczedza na sprezynach, co? - powiedzial Julian, odkladajac widelec i przypasujac miecz. -Tak, i to odlewnia, ktora nalezy do jednego z czlonkow Rady - odparl Fain. - Bardzo wyraznie dano mi to do zrozumienia, kiedy poszedlem wyjasnic sprawe. -Ile zaoferowal? - spytal marine, podnoszac pad i wstukujac tekst wiadomosci. -Kusul srebra. - Diaspranin wzruszyl ramionami. - To przeciez obraza. -Jak cholera - zasmial sie Julian. - To ma byc jego oferta po tym, jak dal sie przylapac? Jezu! -Co robimy? -Chyba bedziemy musieli mu wyjasnic, co to jest "proces poprawy jakosci". Ty, ja, Erkum i druzyna z Nowej. Zbierajcie sie. *** -Ktory to... - Julian ostentacyjnie spojrzal na trzymany w reku kawalek papieru -... Tistum Path?-To ja - powiedzial przysadzisty Mardukanin, wylaniajac sie z polmroku odlewni. W pomieszczeniu bylo niewiarygodnie goraco, zupelnie jak w piekle. Julian gotow byl przysiac, ze rozlana woda w ciagu kilku sekund zaczelaby sie gotowac. W dwoch ceramicznych piecach formowano stal na sprezyny, trzask plomieni i bulgotanie plynnego metalu czynily atmosfere zabojcza nawet dla pracujacych tu Mardukan. -Milo mi cie poznac - powiedzial radosnie plutonowy, podszedl do zarzadcy odlewni i kopnal go w krocze. Druzyna za jego plecami skladala sie z zolnierzy bastarskiego batalionu pikinierow Nowej Armii. Kiedy hutnicy zaczeli lapac za rozmaite narzedzia, Diaspranie podniesli swiezo wyprodukowane karabiny i przy wtorze zlowrogiego trzasku odwodzonych kurkow wymierzyli w K'Vaernijczykow. Wszyscy robotnicy zamarli na swoich miejscach. Twarda drewniana palka uderzyla glucho w czaszke i zarzadca odlewni osunal sie na ziemie. Julian owinal kostki jego nog kawalkiem lancucha i dal znak Fainowi. Ruchomy dzwig do przenoszenia wielotonowych tygli z roztopiona stala bez trudu podniosl w gore trzymetrowego Mardukanina. Kiedy zarzadca doszedl do siebie, Julian zarzucil mu na rogi line i przeciagnal go nad zar pieca. -Sprezyny to bardzo istotna czesc broni! - krzyknal do wiszacego glowa w dol Mardukanina. - Zajmujesz bardzo wazne stanowisko, Tistum Path, i mam nadzieje, ze jestes tego wart! Bo jesli nie... - Marine splunal w kierunku pieca, a slina zasyczala, zanim jeszcze dotknela powierzchni bulgoczacej stali. -Nie mozecie mi tego zrobic! - wrzasnal Mardukanin, krztuszac sie w wydobywajacych sie z pieca oparach. - Nie wiecie, do kogo nalezy ta odlewnia? -Oczywiscie, ze wiemy, i jemu tez zlozymy wizyte. Bedzie straszliwie zawiedziony, kiedy sie dowie, ze jeden z jego podwladnych zle zrozumial polecenie wyprodukowania najlepszej jakosci materialow. Nie sadzisz? -Mnie powiedzial cos innego! -Wiem. Ale za nic nie przyzna sie, ze kazal obciac koszty, niezaleznie od tego, jakie gowno mialbys wypuscic. Dlatego wyjasnimy mu spokojnie i uprzejmie, ze chociaz zysk jest podstawa gospodarki, kontrakt, ktory podpisal, zapewnia mu takie zyski, ze nie musi oszukiwac. Poniewaz nie jestesmy w stanie stwierdzic, ktore sprezyny sa dobre, a ktore do dupy, dostanie je wszystkie z powrotem. I bedzie musial je zamienic na nowe. -Niemozliwe! Kto za to zaplaci? -Twoj szef - syknal marine. Bijacy z pieca czerwony blask gotujacej sie stali spowodowal, ze jego kanciasta twarz wygladala jak oblicze szatana pochylajacego sie nad dusza grzesznika. - A jesli jeszcze kiedys bede musial tu przyjsc, obaj zostaniecie tylko elementami sladowymi w waszej stali. Czy to jasne? *** -Ci ludzie to szalency! - poskarzyl sie rajca.-To jeszcze jeden powod, zeby jak najszybciej wyslac ich za morze - odparl Wes Til, obracajac w palcach kawalek sprezyny. -Grozili mi. Powiedzieli, ze roztopia mnie w mojej wlasnej stali! Chce ich glow! Til oderwal wzrok od kawalka metalu. -A czy to ma zwiazek z pekajacymi obudowami rewolwerow, rwacymi sie sprezynami i wybuchajacymi lufami? -To nie moja wina - prychnal Mardukanin. - To, ze kilku moich pracownikow odstawilo fuszerke, zeby wyrwac pare groszy dla siebie... -Och, zamilcz juz! - warknal Til. - Ty podpisywales umowy. Z punktu widzenia ludzi to ty jestes odpowiedzialny, i wiesz tak samo jak ja, ze kazdy sad by ich poparl. Ich nie interesuja polsrodki, prawda? Wiec proponuje, zebys zrobil dokladnie to, co kaza, chyba ze chcesz, zeby to zrobil twoj nastepca. -Czy to pogrozka? -Nie, tylko stwierdzenie faktu. Ludzie maja doskonaly system zdobywania informacji. Na przyklad znaja juz nazwisko osoby, ktora wydala rozkaz zabicia Rus Froma. Tak mi sie przynajmniej wydaje. Zauwazyles, ze Ges Stin nie zaszczyca nas ostatnio swoja obecnoscia? -Tak. Wiesz cos o tym? -Tajemnica poliszynela jest, ze to wlasnie Ges Stin stoi za atakiem na Froma. Wszyscy wiedza, kto zaplacil zabojcom. Zadnej z tych osob nikt ostatnio nie widzial. -Ges Stin zajmuje sie transportem. Moze byc w tej chwili w ktoryms z panstw na poludniu. -Hmmm. Byc moze. -A co sadzi o tym Turl Kam? -Mysli, ze pozbyl sie jednego konkurenta do glosow cechu rybakow - rozesmial sie kupiec. -Nie dam sie zastraszyc - oznajmil stanowczo rajca. -Sluz na twoim czole mowi cos innego. Ale nie musisz sie bac - powiedzial Til. - Po prostu dopilnuj, zeby twoje warsztaty produkowaly to, co obiecales. Zamiast tego calego chlamu. - Sprezyna, ktora wygial w dloniach, pekla z trzaskiem. - Nie chcesz chyba, zeby kilka tysiecy ludzi z karabinami przyszlo omowic z toba ten problem, prawda? Rozdzial trzydziesty Dersal Quan stal w odlewni i patrzyl z niedowierzaniem, jak zaprojektowane przez ludzi urzadzenie przecina jego najlepszy braz, jakby to bylo drewno gwemshu. Mial powazne watpliwosci, wieksze niz przyznal sie Tilowi, czy uda sie odlac taka ilosc dzial, jaka ci oblakani ludzie i ich diaspranscy giermkowie chcieli otrzymac, i to na dodatek w tak niedorzecznie krotkim czasie. Teraz jednak wygladalo na to, ze moze uda mu sie dotrzymac terminu.Odlewnie Quan od pokolen nalezaly do najwiekszych i najbogatszych w Przystani K'Vaerna. Od czasow ojca Dersala wyprodukowaly blisko polowe bombard Marynarki i przynajmniej jedna trzecia dzwonow wiszacych na chwale Krina na wiezach Przystani. Dersal wiedzial, ze jego modelarze potrafia budowac formy, a odlewniczy odlewac w nich dziala, ale braz odlewalo sie inaczej niz beton. Nie wolno bylo na niczym oszczedzac, chyba ze ktos lubil zawodne albo wybuchajace w najmniej odpowiednim momencie bombardy. Najdluzszym etapem calego procesu bylo drazenie luf. Tajemnica celnosci bombardy lezala w dokladnosci drazenia lufy i jakosci pocisku, ktory miala wystrzelic. Doswiadczenie wielu pokolen artylerzystow wykazalo, jak naprawde jest to istotne. Ojciec Quana rozpoczal swoje terminowanie w rodzinnym warsztacie, wykuwajac pociski z kamienia, a sztuka wlasciwego drazenia i szlifowania luf zostala zapoczatkowana przez jego wuja. Kazdej armacie trzeba bylo poswiecic kilka dni pracy, dlatego nikt nie wyobrazal sobie wykonania zamowienia na tyle dzial w tak krotkim czasie. Po prostu nie bylo dosc sprzetu, by drazyc wiecej niz tuzin luf jednoczesnie. Do tego ci oblakani ludzie upierali sie przy kalibrze, ktorego nikt w Przystani K'Vaerna nigdy nie uzywal, wiec istniejace juz maszyny do drazenia mialy nieodpowiednie rozmiary, a odlewnie musialy przygotowac nowe formy do pociskow. Poniewaz ludzie twierdzili, ze te wszystkie problemy da sie obejsc, Quan przyjal ich zlecenie, majac nadzieje, ze dzieki laskawosci Krina kazdy sad w Przystani zwolni go od odpowiedzialnosci w razie niewykonania zamowienia. Quan przygladal sie z rosnacym niedowierzaniem, jak hebanowoskora kobieta nazywana Aburia wylacza swoje urzadzenie i zdejmuje gogle, a jej k'vaernijski pomocnik przesuwa dzwignie i wycofuje glowice z lufy nowego dziala. -Jak to sie nazywa? - spytal Quan, machnieciem gornej reki wskazujac przyrzad. -Nie wiem, czy w ogole jakos sie nazywa - powiedziala Aburia i wzruszyla ramionami gestem, ktory ludzie najwyrazniej bardzo lubili. - To przerobiony polowy niezbednik. Glowica tnaca to trzy ostrza bagnetow, a Julian i Poertena zrobili wal z zespawanych luf kilku zepsutych karabinow plazmowych i generatora z pancerza wspomaganego Russel. Wy zmontowaliscie uklad poruszania calym urzadzeniem, a ja i brygadzista z twojego warsztatu zrobilismy obejmy, zeby nic sie nie poruszalo w czasie wiercenia. Quan klasnal w dlonie w gescie glebokiego szacunku polaczonego z zaskoczeniem. -Nie wierzylem, ze naprawde uda wam sie to zrobic - przyznal. - Nawet w tej chwili nie jestem pewien, czy wierze! Zeby taki cienki wal... - wskazal smukly pret, nie grubszy niz ludzki kciuk, ktory Poertena i Julian zespawali przy uzyciu czegos, co nazywali laserowa spawarka -...wytrzymal takie obciazenie i nawet sie nie wygial, to po prostu niemozliwe! Zwlaszcza ze zlozyliscie go z pustych w srodku rur. W jaki sposob mozecie drazyc tak dokladne otwory? Nigdy nie slyszalem o nozu, ktory cialby braz jak ser i nawet nie wymagal ostrzenia. -Coz - powiedziala Aburia z usmiechem, ktory lekko niepokoil Quana - nie uzywamy brazu od prawie dwoch tysiecy lat. Mamy teraz o wiele lepsze stopy, a ostrze o krawedzi pojedynczej molekuly przecina wszystko. -To samo powiedzial Julian, choc w dalszym ciagu nie rozumiem, co to sa te molekuly. Ale tak naprawde to nie ma znaczenia, dopoki te wasze czarodziejskie sztuczki dzialaja. -Nasz pulk zawsze daje sobie rade - zapewnila go Aburia. - Zwlaszcza kiedy jest z nami czlonek Rodziny Cesarskiej i musimy go wyciagac z tarapatow. *** -A co z bateriami rakiet? - spytal Pahner.On, Rus From i Bistem Kar stali na galeryjce, patrzac na Dersal Quana i kapral Aburie. -Prace postepuja szybciej, niz sie spodziewalem - powiedzial From. - Specjalisci od pomp wzieli sie ostro do pracy, a testy wypadly pomyslnie. Najwiekszy problem w tym, ze rakiety zuzywaja jeszcze wiecej prochu niz nowa artyleria. -Tak musi byc, jesli eksplozja ma miec odpowiednia moc - odparl Pahner ze wzruszeniem ramion. -To zrozumiale - zagrzmial Kar swoim niskim glosem. - Skutecznosc tej broni zrobila na mnie ogromne wrazenie. Ale mamy ograniczone zapasy prochu, i gdybysmy nawet uruchomili wszystkie prochownie, i tak mielibysmy powazny niedobor. Pokrecil glowa w sposob, ktory K'Vaernijczycy przejeli od swoich ludzkich gosci. -Wy, ludzie, jestescie najbardziej niebezpiecznymi wojownikami, jakich widzielismy, a wasza taktyka walki stawia naszych kwatermistrzow przed bardzo trudnym zadaniem. -Tak wam sie tylko wydaje. - Pahner zasmial sie cicho. - Logistyka armii wyposazonej w tak prosta bron to drobnostka. Jestescie najbardziej zaawansowanym technicznie i nowoczesnym spoleczenstwem, jakie spotkalismy podczas naszej podrozy, ale dopiero zaczynacie to, co my nazywamy rewolucja przemyslowa. Zaufaj mi, ze to, co teraz robimy, kiedys bedzie dla was drobiazgiem. -Zakladajac, ze przezyjemy starcie z Bomanami - zauwazyl Kar. -Jestem pewien, ze przezyjecie. Nawet jesli nie zmiazdzymy ich w jednej kampanii, zadamy im takie straty - a wy tyle sie nauczycie - ze te biedne dzikusy beda na amen zalatwione. -Byc moze - zgodzil sie Kar. - Zeby jednak do tego doszlo, musimy tchnac w ludzi wiare w powodzenie i pokazac im sens naszych staran. -To juz nasze zadanie - odpowiedzial Pahner. - Wierz mi, Bistem, umiemy to robic. Nie martw sie. Przekazemy wam nasze umiejetnosci i sprzet i jako wyslannicy Krina wyprowadzimy armie na pole bitwy. Miej wiare w siebie i Gwardie. Ty, Bogess i diaspranska kadra dacie sobie doskonale rade bez nas, kiedy juz odjedziemy. *** -Po co im te wszystkie wozy? - zapytal Thars Kilna, wiedzac, ze na swoje pytanie nie otrzyma odpowiedzi.-Wyobraz sobie, ze zapomnieli mi powiedziec - odparl sarkastycznie Miln Sahna. - Jestem pewien, ze to jakies niedopatrzenie. Masz - zaloz kolo na ten koniec oski, a ja tymczasem pobiegne zapytac Bistem Kara. Jak mi to wyjasni, zaraz ci powiem. -Bardzo smieszne - warknal Kilna. - Nie mysl, ze jestes taki dowcipny, Miln. Po prostu chce wiedziec, po co im, na Krina, tyle wozow! Sahn musial przyznac, ze jego kolega ma racje. Cech wozkarzy zwykle nie cierpial na brak zamowien, ale rzadko kiedy byli az tak zajeci, jak teraz. Wozy byly bardzo uzyteczne na terenie miasta, ale zwazywszy na stan mardukanskich drog, nie przydawaly sie poza nim. Lepiej bylo polegac na jucznych turom i pagee, niz wlec woz w blocie po same osie. Zaprojektowane przez ludzi nowe kola roznily sie od ciezkich i solidnych kol, ktore Kilna i Sahna robili przed ich przybyciem. Podobnie jak kola nowych lawet do armat, mialy stalowe obrecze, ktore wprawdzie byly bardzo kosztowne, ale czynily kola o wiele trwalszymi. Nie wspominajac juz o tym, ze obrecze byly prawie trzykrotnie szersze niz same kola, przez co nacisk na podloze byl mniejszy i kola nie zapadaly sie w rozmieklej ziemi. -Nie wiem, po co im tyle wozow - przyznal w koncu Sahna. - Powiedzieli, ze sa bardzo wazne, i zaplacili nam, zebysmy je zrobili, a my poznajemy techniki, o jakich nikt wczesniej nie slyszal. - Klasnal w rece. - Moge ci tylko powiedziec, ze musza miec sporo rzeczy do przewiezienia. *** Krindi Fain patrzyl z zainteresowaniem, jak ksiaze Roger oglada karabin. Bron byla nieduza w porownaniu z bronia strzelcow, ale plutonowy zadawal sie z ludzmi wystarczajaco dlugo, by wiedziec, ze male wcale nie oznacza mniej zabojcze.-Ladna robota, Julian - powiedzial Roger, sprawdzajac wywazenie karabinu. W przeciwienstwie do wersji mardukanskiej, ten nie zostal przerobiony z lufy arkebuzu, a wiec poswiecono mu o wiele wiecej czasu i pracy. Wyprodukowano tylko czterdziesci sztuk takich karabinow. Ksiaze przylozyl bron do ramienia, sprawdzil, jak lezy, i mruknal z zadowoleniem. Kolba nie przypominala jego profilowanego sztucera, ale jak na standardowe wyposazenie wojskowe wykonana byla doskonale. Opuscil bron i jeszcze raz odsunal rygiel. Gdyby nie fakt, ze nie wyposazono go w przelacznik do trybu polautomatycznego, wygladalby identycznie jak rygiel sztucera ksiecia, wlacznie z niewielkim elektronicznym stykiem. Roger zasmial sie. -Pamietasz nasz maly zaklad nad rzeka, Adib? - spytal. Julian zachichotal, przypominajac sobie dzien, kiedy on i ksiaze siedzieli na sasiednich drzewach, oslaniajac przeprawiajacych sie przez rzeke zolnierzy przed drapieznikami. -Tak, sir, pamietam - powiedzial. - Przegrana kosztowala mnie kilka pompek. -No - wyszczerzyl zeby w usmiechu ksiaze, przesuwajac rygiel i podziwiajac jego wykonanie. - Przypomnialem sobie twoja rade, zebym sprawil sobie karabin srutowy, bo ma wieksza pojemnosc magazynka. Julianowi trudno bylo powstrzymac usmiech na mysl o tym, ile razy kapitan Pahner - i plutonowy Adib Julian - narzekali, ze staromodny, niestandardowy sztucer ksiecia utrudnia sprawe zaopatrzenia w amunicje. Roger nie mogl uzywac wojskowego srutu, wiec zolnierze musieli targac skrzynki z amunicja, ktore ksiaze uparl sie zabrac ze soba na planete. Odkad zdobyli juczne zwierzeta, nie bylo juz tak zle. Roger wzial ze soba ponad dziewiec tysiecy sztuk amunicji, co wszyscy uwazali za gruba przesade... przynajmniej do chwili, gdy zorientowali sie, jak niebezpieczna moze byc mardukanska fauna. Gotowi byli wybaczyc Rogerowi, ze musza dzwigac amunicje, kiedy okazalo sie, ze jego magnum jest najskuteczniejsza bronia na drapiezniki, ale w dalszym ciagu pomruki niecheci wywolywal jego zwyczaj zbierania lusek. Osobiste dzialo Rogera sialo dookola grubymi jak kciuk mosieznymi luskami, a ksiaze uparl sie, zeby je wszystkie zbierac. Julian myslal, ze Roger czyni tak dlatego, iz jest to zgodne z zasadami obowiazujacymi na safari. Powod byl jednak inny. Parkins and Spencer byl klejnotem wsrod sztucerow do polowania na grubego zwierza i kosztowal wiecej niz niejedna luksusowa limuzyna. Stworzono go z mysla o polowaniach w takich miejscach, gdzie raczej rzadko spotyka sie sklepy z amunicja, dlatego naboje do sztucera przeznaczone byly do wielokrotnego uzytku. Elektroniczna splonka w kazdej lusce miala gwarancje na przynajmniej sto strzalow, a choc na luski wciaz mowilo sie "mosiadz", tak naprawde byly zrobione z o wiele nowoczesniejszego stopu. Mozna je bylo napelniac niemal bez konca, nie obawiajac sie odksztalcen i pekniec. Dzieki manii sprzatania swoich stanowisk strzeleckich Roger wciaz mial ponad osiem tysiecy sztuk amunicji, wymagajacych jedynie napelnienia prochem. Wprawdzie pociski nie beda osiagac tej samej predkosci i energii kinetycznej, co w przypadku nabicia nabojow oryginalnym paliwem, jednak luski sa na tyle wytrzymale, ze mozna napchac do nich czarnego prochu, a to wystarczy, by nikt przy zdrowych zmyslach nie chcial zostac czyms takim trafiony. Dla takiej ilosci amunicji z cala pewnoscia warto bylo wyprodukowac czterdziesci karabinow. Na kazdy karabin przypadalo okolo dwustu nabojow. W porownaniu z iloscia amunicji zuzywanej przez karabiny srutowe strzelajace ogniem automatycznym, nawet trzypociskowymi seriami, bylo to niewiele, jednak dla samopowtarzalnej broni jednostrzalowej taka ilosc byla wystarczajaco duza. Widok calej kompanii, ktora z niechecia odnosila sie do jego broni, ale mimo to nosila do niej amunicje, bawil ksiecia. -I tak uwazam, ze to bedzie meczarnia - powiedzial po chwili Julian. - Jasne, jasne - wiem, to warunki polowe. Ale trajektoria pocisku w takich karabinach to tragedia! -Jestes za bardzo rozpieszczony - rzucil zadowolony z siebie Roger, oddajac bron. - Predkosc wylotowa tych waszych srutowcow jest tak duza, ze maja ten sam profil balistyczny co lasery. Z tej broni trzeba naprawde umiec strzelac! -Taaak? - podjal wyzwanie Julian. - W takim razie zobaczymy, jak pan bedzie strzelal z tych prochowych potworow zamiast z tego pana Parkinsa and Spencera! -To potwarz, panie plutonowy - odparl wyniosle ksiaze. - Zwykla potwarz. Obaj sie usmiechneli. W przeciwienstwie do karabinow wyprodukowanych przez K'Vaernijczykow, magnum Rogera mialo wbudowany system mierzacy predkosc wylotowa pocisku. Automatycznie przekazywal on informacje o ostatnim strzale do holograficznego celownika, ktory z kolei korygowal wskazanie punktu, w ktory nalezy celowac. Wprawdzie to nie czynilo z lamagi dobrego strzelca, ale wyjasnialo niezwykla zdolnosc Rogera do oddawania celnych strzalow na duze odleglosci. -Nie sadzilem, ze kiedys to powiem - stwierdzil Julian - ale chyba sie ciesze, ze zabral pan ze soba te fuzje. Wole srutowce - albo plazmowki na chodzie - ale skoro nie moge ich miec, to calkiem niezly substytut. Dzieki, Wasza Wysokosc. -Nie ma sprawy, plutonowy - powiedzial Roger, poklepujac go po ramieniu. - Pamietajcie, tu chodzi tez o moje cesarskie dupsko, jesli dojdzie do bliskiego spotkania z Bomanami. Ksiaze jeszcze raz klepnal Juliana w ramie i odszedl w towarzystwie Corda i obstawy. -Jasne - powiedzial plutonowy tak cicho, ze Fain ledwie go uslyszal. - Jasne... i zaloze sie, ze tylko o tym myslisz. Zasmial sie, pokrecil glowa i odwrocil sie do Mardukanina. -Dobrze, Krindi, co do tych bagnetow... *** Poertena patrzyl na uwijajacych sie k'vaernijskich szkutnikow.Ukonczenie statkow przy uzyciu jedynie materialow zgromadzonych w Przystani okazalo sie niemozliwe. Miasto posiadalo jednak dosc sezonowanego drewna, by na razie zaczac montowac kile i wregi oraz listwy zaglowe. Maly Pinopanczyk byl generalnie zadowolony z tempa pracy zespolow. Kiedy Rada zdecydowala sie poprzec projekt budowy statkow, ze sprytnie ukrytych magazynow zaczelo znikac oficjalnie nie istniejace drewno, a cech szkutnikow skierowal do pracy setki doswiadczonych robotnikow. Poczatkowo entuzjazm byl niewielki, ale pozniej nawet najbardziej sceptyczni robotnicy zaczeli cieszyc sie, ze maja zajecie, a rozmiary i innowacyjnosc budowanych statkow wywolywaly nawet ekscytacje. Korzystajac z poparcia Rady, Pinopanczyk zbudowal "jednostke demonstracyjna" - dziesieciometrowa lodz. Udalo mu sie skonczyc ja przed terminem wyznaczonym przez kapitana Pahnera, wiec byl z siebie ogromnie dumny. Ksztalt kadluba stateczku byl zgodny ze sprawdzonym wzorem, ktory obowiazywal na Pinopie, i niemal identyczny jak ten, ktory nazywano "baltimorskim kliprem". Chociaz na Pinopie Poertena przepracowal niemal cztery lata w stoczni swojego wuja, odrabiajac czesne za college, po raz pierwszy zajal sie projektowaniem. Byl nieco zaskoczony, ze poszlo mu tak dobrze. Musial jedynie przesunac glowny maszt okolo metra w strone rufy, zas duzy fok opuscic troche nizej. Jak wiekszosc Pinopan ogarnietych mania szybkich statkow, Poertena mial tendencje do przesadzania z liczba drzewcow. Mimo tych drobnych wad "jednostka demonstracyjna" okazala sie duzym sukcesem i pomogla rozwiac watpliwosci miejscowej spolecznosci zeglarskiej. Niezadowolenie kapitanow Przystani na widok nieduzego szkunera prujacego ciemnoblekitne wody Morza K'Vaernijskiego i zostawiajacego za soba prosta biala linie, prawie dwadziescia stopni bardziej na wiatr niz jakikolwiek inny statek na tej planecie, ustapilo miejsca zachwytowi. Zdolnosc zeglowania o jeden punkt na kompasie - czyli ponad jedenascie stopni - blizej wiatru oznaczala, ze po zaledwie trzydziestu kilometrach jednostka ma niemal cztery minuty przewagi nad innymi statkami. Statek, ktory potrafi plynac najwyzej piecdziesiat stopni na wiatr - a wiekszosc miejscowych statkow nie osiagala nawet tej wartosci - musi przeplynac piecdziesiat dwa kilometry, by odpowiadalo to trzydziestu dwom kilometrom w linii prostej, podczas gdy konstrukcja Poerteny musiala pokonac jedynie czterdziesci dwa kilometry, czyli osiemdziesiat procent tej samej trasy. Zdolnosc plyniecia blizej osi wiatru bylaby nieoceniona pomoca w razie ucieczki przed piratami, a ponadto obsluga nowego ukladu zagli wymagala o wiele mniej licznej zalogi. Wszystko to niemal natychmiast docenili kapitanowie ogladajacy popisy lodzi Poerteny, a kiedy ta zawrocila prawie w miejscu, robiac gladki zwrot przez sztag i przyspieszajac do predkosci, ktorej nie osiagnalby zaden inny statek, kapitanowie byli gotowi zrobic wszystko, byle tylko wejsc w posiadanie takiej jednostki. Dla Mardukan maly stateczek Poerteny byl czysta magia, a jego samego traktowali z pomieszana z lekiem czcia nalezna czarodziejowi. Chociaz zeglarze Przystani wciaz nie wierzyli w sens podejmowania proby przeplyniecia oceanu, z zachwytem przyjeli koncept nowego kadluba i ozaglowania. Poertena byl gotow podzielic sie z nimi swoja wiedza, ale pod warunkiem, ze zgodza sie wziac udzial w podrozy. Wielu zrezygnowalo z nauki, ale jeszcze wiecej przystalo na jego propozycje, sadzac pewnie, ze do owej podrozy moze nigdy nie dojsc. Plutonowy podejrzewal, ze byl to wynik silnego poparcia Wes Tila. Kupiec zgodzil sie uczestniczyc w kosztach budowy statkow w zamian za obietnice Pahnera, ze po dotarciu na drugi brzeg oceanu statki i zaloga stana sie jego wlasnoscia. Ponadto Rada zgodzila sie wziac na siebie jedna trzecia kosztow, a dzieki temu, ze statki powstawaly w jego stoczniach, wyprzedzal on znacznie konkurencje w poznawaniu nowych technik budowy statkow. Poparcie Tila i Turl Kama okazalo sie takze niezwykle wazne w czasie rekrutacji marynarzy. Teraz Pinopanczyk stal w doku, patrzyl na postepy prac i mial tylko nadzieje, ze kampania, ktora wraz z mardukanskim dowodztwem planowal kapitan Pahner, powiedzie sie. W przeciwnym razie za dwa tygodnie skonczy sie drewno. *** Roger szedl z Cordem wzdluz linii strzelajacych Mardukan. Huk kazdego wystrzalu az wibrowal echem w glowie, co nie bylo niczym dziwnym - te "karabiny" zostalyby przez wiekszosc ludzi na Ziemi uznane za lekka artylerie.Na kazdym stanowisku lezal uczacy sie strzelec i instruktor - czlowiek lub Diaspranin. Strzelali do sylwetek bomanskich wojownikow wznoszacych do ciosu topory. Po trafieniu w metalowa plytke w samym srodku celu tarcza przewracala sie, po czym chwile pozniej z powrotem podnosila. Trafienie w inne miejsce, nawet w glowe, nie naruszalo celu. Roger polozyl sie na ziemi za jednym ze strzelcow i sluchal, co mowi instruktor. -Opusc nizej lufe. - Instruktor byl Diaspraninem, niegdys Robotnikiem Boga, sadzac po jego miesniach. Mowil niskim, poteznym glosem, ktory bylo slychac nawet poprzez grzmot karabinow. - Celuj w brzuch tego dzikusa! To bardziej boli. -Poza tym - dodal Roger z tylu - jesli bedziesz mierzyl odpowiednio nisko, na pewno trafisz w cel. Jesli natomiast bedziesz celowal w glowe i spudlujesz, ten dran dopadnie cie i zabije. Ciebie i twoich kolegow. -Prosze o wybaczenie, sir! - Diaspranin zaczal gramolic sie na nogi. - Nie wiedzialem, ze pan tu jest. Roger machnieciem reki kazal mu polozyc sie z powrotem. -Nie przerywajcie. Nie mamy czasu na salutowanie i uklony. Za trzy dni ruszamy do D'Sley i do tego czasu kazdy powinien byc przygotowany. Spojrzal na k'vaernijskiego szeregowca. -Za kilka dni, moze tydzien, staniesz twarza w twarz z prawdziwymi Bomanami. Barbarzyncami z toporami, ktorych jedynym celem jest cie zabic. Chce, zebys o tym pamietal za kazdym razem, kiedy naciskasz spust. Jasne? -Tak jest, Wasza Wysokosc - odpowiedzial K'Vaernijczyk. Jeszcze poltora miesiaca temu strzelec byl rybakiem, ktory musial martwic sie jedynie o to, czy w jego sieci wpadnie dosc ryb, by wyzywic rodzine, i czy nagla burza nie posle jego lodzi na dno. Teraz musial stawic czola zupelnie innym problemom. Przerazalo go, ze ktos, kogo nigdy nie widzial na oczy i komu nie zrobil nic zlego, bedzie chcial go zabic, a on nie jest pewien, czy potrafi zrobic to samo przeciwnikowi. Roger dostrzegl zmieszanie na jego twarzy i usmiechnal sie. -Po prostu celuj nisko i wypelniaj rozkazy oficerow, zolnierzu - powiedzial. - A jesli oficerow juz nie ma, a sierzanci umieraja ze strachu, pamietaj, nie wolno uciekac. Walcz i czekaj na posilki, jak na zolnierza przystalo. -Tak jest, Wasza Wysokosc! Roger wstal zwinnie, skinal zolnierzom glowa i ruszyl dalej ze swoim asi. -To, co powiedziales, brzmialo podejrzanie gladko, Wasza Wysokosc - zauwazyl Cord. Ksiaze usmiechnal sie. -To Kipling. Trafilem na to przypadkiem w jakiejs ksiazce w Akademii. Wiersz ma tytul "Swiezy Rekrut". "Wypelniaj rozkazy, padnij, ani drgnij, i czekaj na odsiecz, jak na zolnierza przystalo. Czekaj, czekaj, czekaj, jak na zolnierza przystalo. Zolnierzu krolowej". -Aha - przytaknal szaman. - To dobre haslo i wydaje sie znajome. -Naprawde? - Ksiaze spojrzal na swojego asi, zastanawiajac sie, ile wierszy Kiplinga Pahner przeczytal staremu szamanowi, i powstrzymal sie od wyrecytowania ostatniej zwrotki tego wiersza: "Kiedys ranny i lezysz gdzies w Afganistanie. A kobiety juz ida poderznac ci gardlo. Przyciagnij swoj karabin i w leb sobie palnij. I idz do Boga, jak na zolnierza przystalo. Idz, idz, idz, jak na zolnierza przystalo. Zolnierzu krolowej." *** Turl Kam nasladowal ludzi, stajac w niewielkim rozkroku i splatajac wszystkie cztery rece za plecami. Czworoboki maszerujacych przed nim zolnierzy wygladaly imponujaco. Szkoda, ze w duchu nie czuje sie tak pewnie, jak wygladam, pomyslal.-Zainwestowalismy mnostwo pieniedzy i kapitalu politycznego - powiedzial jednonogi byly rybak. - Blagalem o wsparcie przyjaciol, nekalem wrogow i oklamywalem wszystkim z wyjatkiem mojej zony. Zapewnijcie mnie jeszcze raz, ze dacie rade cos zdzialac z ta armia. Kapitan Pahner popatrzyl na szeregi czterorekich zolnierzy, ich nowiutkie oporzadzenie i blyszczace piki, asagaje i karabiny. -Na wojnie nie ma gwarancji. Zolnierze cwiczyli tak ostro i dlugo, jak tylko bylo to mozliwe, wybralismy najlepszych oficerow, jakich udalo nam sie znalezc, no i mamy calkiem niezle wstepne dane wywiadu na temat wroga. To wszystko stawia nas w lepszej pozycji wyjsciowej, niz oczekiwalismy, i moge jedynie obiecac, ze bedziemy sie starac. Bardzo starac. -Wasz plan dzialania jest skomplikowany - mruknal przewodniczacy. - Bardzo skomplikowany. -Rzeczywiscie jest - zgodzil sie Pahner. - Dotyczy to zwlaszcza zielonej armii. Ale jesli mamy wam pomoc, musimy uderzyc mocno i szybko. Jesli choc jeden element planu nie zadziala, zmniejszymy tylko zagrozenie ze strony Bomanow na jakis czas. Je_a?wiedzie e caly nasz plan, powinnismy elinowac ich b3kowicie, ogranic'b9c zarazem wlasne straty. -To chyba musi mi wystarczyc - westchnal przewodniczacy. -Powiem wam jeszcze cos - odezwal sie Pahner po chwili milczenia. - Juz nigdy nie bedziecie tacy sami, jacy byliscie przedtem. Kiedy dzin raz wydostanie sie z butelki, nie da sie go wepchnac z powrotem. -Slucham? - Kam spojrzal na niego ze zdziwieniem, a Pahner wzruszyl ramionami. -Przepraszam, to takie nasze powiedzenie. Chodzi o to, ze kiedy zrodzi sie jakas idea albo rozpowszechni sie jakis wynalazek, zaczynaja one zyc wlasnym zyciem i odtad nie mozna ich po prostu nie zauwazac. Macie nowa bron i potraficie jej coraz lepiej uzywac... a ona pozwoli wam skopac tylki nieprzyjaciela. -Pewnie tak - powiedzial przewodniczacy. - Ale moze to bedzie juz nasza ostatnia wojna. Moze wyciagniemy z niej nauki, odlozymy na bok te zabawki i zaczniemy zyc w pokoju. Marine spojrzal na olbrzymiego Mardukanina i tym razem to on westchnal. -Porozmawiamy o tym po bitwie, dobrze? *** -Kompania Bravo? - Fain podszedl do plutonowego zbierajacego strzelcow.-Tak jest, sir - odparl K'Vaernijczyk, stajac na bacznosc. Doki widoczne w tyle za grupka k'vaernijskich zolnierzy tetnily zyciem. Setki lodzi i statkow, poczynajac od barek ledwie nadajacych sie do przeplyniecia Zatoki, a konczac na drobnicowcach, staly jeden przy drugim i wypluwaly z siebie zolnierzy i sprzet. Fain zobaczyl, jak kompania pikinierow ustawia sie w szyku i rusza w glab ladu. Za nimi z ladowni wyciagano jedna z nowych armat, na ktora czekal juz pociagowy turom. D'Sley zylo z handlu, kontrolowalo caly obszar wokol ujscia rzeki Tam do morza. Poniewaz ujscie bylo stosunkowo plytkie, wiekszosc statkow rozladowywano w dokach i towary ladowano na przystosowane do zeglugi po rzece barki. Wieksza ich czesc zniszczyli badz zabrali Bomani, ale w miescie pozostalo duzo nie spalonych i nie rozkradzionych stoczni i magazynow. -Nie mow do mnie "sir"! - warknal diaspranski plutonowy. - To jest wasz przewodnik. Wiecie, dokad macie isc? -Poludniowo-zachodni mur - odparl K'Vaernijczyk i kiwnal glowa mieszkance D'Sley, ktora miala byc ich przewodnikiem. -Mam nadzieje, ze kobieta przewodnik nie jest dla was zadnym problemem? - spytal Fain. Dla jednostki diaspranskiej bylby to cholerny problem. -Ani troche - odparl plutonowy. -W porzadku, ruszajcie, jak juz bedziecie mieli osmiu waszych ludzi. Maruderow zgarniemy i wyslemy za wami. -W takim razie juz mozemy ruszac - powiedzial K'Vaernijczyk. - Tyle tylko, ze nie wiem, gdzie jest nasz kapitan. -Pozniej do was dolaczy. Wiekszosc oficerow jest w tej chwili na odprawie. - Fain wreczyl plutonowemu pospiesznie sporzadzona mape. - Miasto jest w czesci zniszczone. Jak sie zgubicie, to powinno wam pomoc. Odmaszerowac. -Tak jest, si... panie plutonowy - powiedzial K'Vaernijczyk, odwracajac sie do kompanii strzelcow. - W porzadku, larwy! W dwuszeregu zbiorka, przygotowac sie do wymarszu! -Jestes gotowa? - Fain spytal przewodniczke. Nie odrywajac wzroku od ziemi, skinela glowa. -Tak, panie. -Nie mow do mnie... och, wszystko jedno. Nie pozwol nikomu sie zastraszyc i dobrze ich poprowadz. -Tak, panie - odpowiedziala kobieta. - Nie zawiode cie. -Powodzenia. Piechota odmaszerowala za przewodniczka, wtapiajac sie w tlum pikinierow i wlocznikow zdazajacych do miasta. Fain obejrzal sie przez ramie, kiedy minal go w galopie pierwszy oddzial kawalerii. Ktos w nastepnym pulku wzniosl glosny triumfalny okrzyk, a jadacy na przedzie oficer podniosl w gore miecz. -Wam tez zycze powodzenia, biedni dranie - powiedzial cicho plutonowy. *** Roger patrzyl na miasto, stojac u wejscia do namiotu dowodzenia. D'Sley bylo o wiele mniejsze niz Przystan K'Vaerna, w czasach swojej potegi musialo byc pieknym miastem. Lezalo na wzniesieniu posrod bagnistej puszczy. Domy byly w wiekszosci drewniane, wiec kiedy do miasta wtargnela bomanska horda, nawet wilgotny mardukanski klimat nie powstrzymal rozprzestrzeniania sie pozarow.Musialo tu szalec prawdziwe pieklo, pozostaly tylko tu i owdzie kominy domow, poczerniale kikuty kolumn i mury obronne. Na szczescie wiekszosc skladow drewna i stocznia polozone byly poza murami miasta. -Wyglada na to, ze przed spaleniem miasto zostalo ograbione - powiedzial Julian. - W ruinach spichlerzy nie ma sladow zboza, a z kuzni zniknely wszystkie wyroby, za to zostaly zapasy rudy. -Uzyli lodzi czy wywiezli ladem? - spytal Farmer. -Ladem - odpowiedzial Rus From. - Nie ma sladow budowy barek. Wedlug mnie wszystko wywiezli ladem. -Co jest w dokach? - spytal kapitan, spogladajac na Poertene. -Wszystko, czego nam potrzeba. - Pinopanczyk wyszczerzyl zeby w szerokim usmiechu. - Mozemy w kazdej chwili zaczac przewozic to do Przystani. -Zaczynajcie wiec - powiedzial Pahner i spojrzal na Fullee Li'it. - Jak idzie przewoz ludzi i sprzetu? -Dobrze. Wszystkie pulki piechoty sa juz na ladzie. Dziala i rakiety wyladowane, wiekszosc zaopatrzenia tez. Przeladowujemy wszystko na barki, skonczymy do jutra. -Tor? -Wciaz przemieszczamy nasze sily polowe - powiedzial wyznaczony na dowodce garnizonu D'Sley zastepca dowodcy Gwardii. - Moi ludzie zaczna od jutra schodzic na brzeg. Niech pan sie nie martwi, kapitanie. Cokolwiek wydarzy sie w Sindi, D'Sley pozostanie w naszych rekach. -Rastar? -Musielismy jechac dluzsza droga dookola Zatoki - powiedzial obwieszony pistoletami Therdanczyk, popijajac wino - ale jestesmy juz wszyscy na miejscu. Po drodze na nikogo nie wpadlismy, a rano bedziemy gotowi ruszyc dalej. -Przygotujcie sie na wiele dni w siodle - uprzedzil go Pahner i wrocil wzrokiem do Juliana. - Bomani sie nie ruszyli? -Nie, sir. Grupki, niektore calkiem spore, wchodzily i wychodzily z miasta, ale glowne sily siedza w miejscu, tak samo jak w innych miastach. -Ciagle tego nie rozumiem - powiedzial Bistem Kar, - To do nich zupelnie niepodobne. -Widzielismy juz w Therdan, ze ci dranie nie rzucaja sie na umocnione mury - powiedzial Rastar z ponura mina. - To jasne, siedza na miejscu i czekaja, az glod oslabi Przystan K'Vaerna. Wtedy zaatakuja. -Chyba tak - przytaknal Tor Flain. - Nigdy dotad nie byli dosc sprytni ani cierpliwi, zeby tak sie zachowywac, ale teraz nie mozna miec watpliwosci, ze wlasnie o to im chodzi. Martwi mnie natomiast sposob, w jaki sie rozstawili. -Julian ma racje - stwierdzil Bogess - ze zapewnia to wieksze bezpieczenstwo ich kobietom i dzieciom. Bistem Kar klasnal w dlonie na znak, ze przekonuje go takie tlumaczenie, ale wciaz wygladal na niezadowolonego. Kiedy sierzant Jin wraz ze swoimi patrolami dotarl na wyznaczone pozycje, okazalo sie, ze nie wszyscy Bomani siedza w Sindi. Mniejsze grupy, liczace od dziesieciu do pietnastu tysiecy wojownikow kazda, zajmowaly kilka innych podbitych miast. Silom tym towarzyszylo stosunkowo niewiele kobiet, ktore pomagaly w pracach obozowych. Przynajmniej polowa kobiet i dzieci Bomanow przebywala w Sindi z trzydziestoma czy czterdziestoma tysiacami wojownikow. -Bez watpienia plutonowy ma racje, ale tylko czesciowo - powiedzial po chwili Kar. - Sindi zawsze mialo najlepsze fortyfikacje ze wszystkich miast poza Zwiazkiem, a z raportow wynika, ze Bomani zajeli miasto, nie uszkadzajac zbytnio murow. Wiec faktycznie jest to najlepsze miejsce do ukrycia swoich rodzin. A plemiona Bomanow zawsze trzymaja sie razem i nie powierzaja nikomu - nawet innym plemionom z tego samego klanu - swoich kobiet i dzieci. Ale tym razem Bomani wprowadzili duzo nowych rozwiazan taktycznych. Wolalbym wiedziec, co sie za tym kryje. -Probujemy sie tego dowiedziec, sir - powiedzial Julian - ale na razie nie udalo nam sie podrzucic do miasta naszych urzadzen podsluchowych. Z tego, co wychwycily mikrofony kierunkowe, wynika jasno, ze to pomysl Kny Camsana. Camsan zostal naczelnym wodzem po Therdan, a poniewaz od tamtej pory wygral wiele bitew, traktuja go prawie jak boga. A przynajmniej traktowali po zdobyciu Sindi. Teraz zaczal troche tracic poparcie swoich wojownikow. Plutonowy patrzyl przez kilka chwil na rozlozona na stole mape, po czym wzruszyl ramionami. -Cokolwiek zamierza, przynajmniej wiemy, gdzie dran siedzi, a generalnie pozycje Bomanow sa raczej stale. Mysle, ze zostana tam, gdzie sa, do czasu, az skonczy im sie zywnosc, i wtedy beda musieli sie ruszyc. Poki co znamy ich pozycje, a oni nie znaja naszych. -Oddzialy zwiadu melduja, ze mapy sa dosc dokladne - ciagnal. - W miedzyczasie zaszlo troche zmian, takich jak na przyklad uszkodzenie drog po przemarszu Bomanow stad do Sindi. Ale kawaleria raczej moze na tych mapach polegac. -Dobrze - powiedzial Pahner. - Jest lepiej, niz moglem miec nadzieje. Rus, czy uszkodzenia drog spowoduja zmniejszenie tempa poruszania sie twoich ekip? -Niespecjalnie. - Duchowny ugryzl kawalek jabliwki. - Poruszaja sie glownie na piechote i dadza sobie rade, jesli beda musieli. Do momentu przygotowania karawan wszystkie zespoly naprawcze powinny byc na pozycjach. -Musicie trzymac sie harmonogramu - ostrzegl go marine. - Jesli wam sie nie uda, caly plan wezmie w leb. Duchowny wzruszyl wszystkimi czterema ramionami. -Wszystko w rekach Boga, i to doslownie. Przeszkoda moglyby byc tylko obfite deszcze, a oprocz nich nie widze powodow do obaw. Zmiescimy sie w czasie, kapitanie Pahner, chyba ze Bog wyraznie sie temu sprzeciwi. -Fullea? -Juz zaczelismy naprawe dokow, a wszystko nabierze tempa, kiedy sprowadzimy porzadne dzwigi. My ze wszystkim zdazymy. -Rastar? -Harmonogram? Nie ma problemu. To zwykla przejazdzka po lesie. -Przysiegam, robisz sie gorszy od Honala - rozesmial sie Roger. -To przez te pistolety, ktore mi daliscie - rozpromienil sie Therdanczyk. - Jak moze sie nam nie udac z taka bronia? -Nie wolno wam angazowac sie w walke - ostrzegl go Pahner. -Bez obawy, kapitanie - spowaznial Rastar. - Niech sie pan nie martwi, nie zamierzamy oddawac im naszych rogow. Poza tym chce zobaczyc, co zrobia z nimi nasze dziala. -Bistem? Bogess? -Bedzie interesujaco - powiedzial K'Vaernijczyk. - Bardzo interesujaco. -To milo, ze uwazasz, iz bedzie interesujaco, ale czy jestescie gotowi? - spytal Roger. - Niektore oddzialy wygladaja na troche zdezorganizowane. -Do jutra beda gotowe - zapewnil go Kar, a Tor Flain pokiwal glowa. -W porzadku - podsumowal Pahner. - Kawalerie przetransportujemy jutro. Kiedy skonczymy, zaladujemy piechote. Rownoczesnie rozstawimy patrole na tym brzegu rzeki, zeby oslonic przemarsz. Zaczynamy od jutra. Przez kilka sekund najwyrazniej sporzadzal w myslach liste spraw do zalatwienia, po czym spojrzal na Rogera. -Jedna zmiana - powiedzial. - Roger, chce, zeby przejal pan dowodzenie nad batalionem Carnan z Nowej Armii. Do tego dolaczymy jeden oddzial kawalerii. Rastar, wybierz, ktory. -Tak jest, kapitanie - kiwnal glowa Mardukanin. -Beda trzymac sie z piechota. Roger bedzie dowodzil polaczonymi silami jako odwodami. Roger, niech pan dopilnuje, zeby cala piechota jechala na turom. -Jesli chce pan stworzyc mobilny batalion, lepsze bylyby dvan - powiedzial ksiaze. - Poza tym turom przydadza sie nam gdzie indziej. -Zobaczymy. Jesli uda sie panu zaladowac ich na turom w ciagu nastepnych trzech dni, rusza w gore rzeki pod oslona jazdy. Jesli nie, pojda razem z piechota. -Tak jest, sir - odparl ksiaze. -W porzadku - zakonczyl kapitan. - Odpoczywajcie dzisiejszej nocy, ile tylko mozecie. Od tej pory nie bedzie na to za wiele czasu. Rozdzial trzydziesty pierwszy Lagodny prad rzeki lekko kolysal barka, ale bojowy civan i tak sie bal.-Wlaz, sukinsynu! - warknal Honal, ale wierzchowiec pozostal obojetny na jego krzyki. W koncu dowodca kawalerii poddal sie. -Dajcie jakies liny! Dopiero odpowiedniej grubosci sznury sklonily opornego koniostrusia do wejscia na barke. -To juz ostatni, Rastar! -To dobrze, bo mamy opoznienie. -Powodzenia. - Roger znow dosiadal olbrzymiego bojowego pagee razem z dziwacznym stworem i swoim jencem. Cale szczescie, pomyslal Rastar, ze nie musimy przeprawiac Rogera na drugi brzeg rzeki. Wciagniecie tej bestii na barke byloby cholernie nieprzyjemne. Ostatni z ksiazat upadlego Therdan spojrzal na jadacych za czlowiekiem i jego towarzyszami kawalerzystow. Chim Pri, dowodca oddzialu, byl jego dalekim kuzynem, ktory w trakcie ucieczki i w Diasprze wykazal sie olbrzymim talentem przywodczym. Poza tym wielbil ziemie, po ktorej stapal Roger, wiec wyznaczenie jego oddzialu na obstawe bylo najlepsza z mozliwych decyzja. Rastar z trudem powstrzymal usmiech na widok nowiutkiej choragwi lopoczacej na wietrze nad Patty. Zrobienie jej bylo pomyslem Honala, ale Rastar poparl go z calym przekonaniem. Nie bylo to latwe, zwlaszcza ze nie chcieli zdradzic sie z tym przed ksieciem. Rastar nie byl pewien, czy Roger ucieszy sie, czy moze zechce ich wszystkich zastrzelic na miejscu, kiedy sztandar zostanie oficjalnie zaprezentowany. Nie spodziewal sie, ze ksiaze i jego osobisty oddzial kawalerii potraktuje swoja nowa choragiew z tak ogromna duma. W podmuchu wiatru ukazala sie wyhaftowana na proporcu glowa basik. Oczywiscie nie byl to typowy basik - nie mial tchorzliwego i glupiego wyrazu pyska, a jego paszcza, pelna ostrych jak igly klow, szczerzyla sie w paskudnym, typowo ludzkim usmiechu. Bardzo dobrze pasowal do niebezpiecznego basik, ktory dowodzil niosacymi proporzec kawalerzystami. -Tobie tez zycze powodzenia - odpowiedzial Rastar. - I nie daj sie zabic. Kapitan Pahner zrobilby mi krzywde, gdybys okazal sie tak glupi. -Tchorz - rzucil Roger, a Rastar zartobliwie pogrozil mu piescia. -Zebyscie tylko byli gotowi, kiedy przygalopujemy z powrotem - zarechotal Honal. -Bedziemy - powiedzial ksiaze. - Przyrzekam. Rastar wyciagnal gorna reke, a Roger schylil sie i ja uscisnal. -Pilnujcie, zeby wam proch nie zamokl - zazartowal. -Bedziemy pilnowac. - Ksiaze Polnocy dzgnal ostrogami swojego civan, a zwierze poslusznie weszlo po deskach na poklad barki i stanelo obok opornego wierzchowca Honala. - Do zobaczenia w Sindi. *** -Nie! - Kny Camsan, najwyzszy wodz Bomanow, uderzyl piescia w stol tak mocno, ze az kielichy pospadaly na ziemie. Podloga w dawnej sali tronowej pokryta byla gruba warstwa odpadkow. Niegdys wspaniala komnata cuchnela jak wychodek, ale lezacy na slomianych matach barbarzyncy nie zwracali na smrod uwagi. - Ci k'vaernijscy dranie sa tam, gdzie chcemy. Nie zamierzam rzucac sie na ich mury, dopoki nie beda o wiele slabsi niz teraz. Nie pozwole nikomu na powtorke z Therdan.Ostatnie stwierdzenie wywolalo zgodne pomruki. Wodz, ktory uwazal, ze Therdan da sie zdobyc, zginal w drugiej fali szturmu. Kolejne natarcia odbijaly sie od murow, wodzowie plemion klocili sie, kto ma zastapic poleglego naczelnego wodza, a w tym czasie zginela niemal jedna dziesiata wojownikow klanow. -Przystan K'Vaerna to nie Therdan - sprzeciwil sie Knitz De'n. - Siedza tam jak knivet w norze. Nie zamierzaja wysylac wojska w pole, wiec my powinnismy na nich uderzyc. Zamiast tego siedzimy w tym gnijacym miescie. Powinnismy ruszyc na wojenny szlak, a nie kryc sie za murami! -Ma racje - powiedzial spokojnie Mab Trag. Stary wodz byl najblizszym doradca Camsana, ale byl takze dosc sprytny, by sluchac sugestii i zadan innych. Camsan spojrzal ponuro na De'na. -Dajmy tym przekletym gownosiadom okazje do pokruszenia zebow na murach! - wrzasnal. - Jesli chcecie atakowac Przystan K'Vaema, prosze bardzo, ale ja zostaje tutaj. Kiedy beda juz dosc slabi, zniszczymy miasto i spokojnie wrocimy do domow. Poprzysieglismy zostac tu tak dlugo, jak bedzie trzeba, by zniszczyc poludniowcow raz na zawsze. -I to wlasnie chcemy zrobic! - warknal Knitz De'n. - Niech gownosiady siedza za swoimi murami, jesli chca. A my jestesmy wojownikami Boman! Kobiety przyniosly nowe kielichy wina i gotowane mieso. Stada turom i pagee konczyly sie. Po zjedzeniu ostatniego zwierzecia klany beda zmuszone ruszyc dalej, ale poki co ta chwila jeszcze nie nadeszla. Camsan zamierzal wtedy dokonac tego, co nie udalo sie dotad zadnemu bomanskiemu wodzowi. Stad tez tak wiele kobiet i dzieci z innych plemion przebywalo w Sindi pod opieka sprzymierzonych z nim klanow. Nie byl jeszcze gotowy wyjasnic tego De'nowi. Mlody zapaleniec byl zbyt arogancki i ambitny, by dopuscic go do wszystkich planow. Wodz wiedzial jednak, ze De'n przemawia w imieniu licznej grupy wojownikow, wiec nie mogl go zlekcewazyc. -Byc moze masz troche racji - powiedzial, kiedy jedna z kobiet postawila przed nim kielich wina. - Nie bede sie spieszyl z zaatakowaniem murow Przystani K'Vaerna, ale jestesmy Bomanami, a nawet najostrzejszy topor tepi sie, jesli zbyt dlugo wisi na scianie. Nie pozwole wam zardzewiec, wkrotce bede potrzebowal twojego silnego ramienia, Knitz De'nie. Dotarly do mnie meldunki o przemieszczaniu sie jazdy Zwiazku droga z Przystani K'Vaerna do D'Sley. Wez swoja gromade i zobacz, co sie tam dzieje. Jesli napotkasz tych gownosiadow, zabij ich i zabierz dla siebie wszystko, co maja ze soba. Potem jedz do D'Sley i upewnij sie, ze gownosiady nie probuja go odbudowac. De'n patrzyl na niego przez dluga chwile, najwyrazniej zdajac sobie sprawe, ze to zadanie ma po prostu usunac go z drogi Camsana. Nie mial wyboru, wiec wstal i wyszedl bez slowa. Mab Trag potarl rogi i odprowadzil go wzrokiem. -Musimy cos szybko zrobic - powiedzial cicho do Camsana. - Nie tylko on narzeka. -Wiem, ze nie tylko on - odparl rownie cicho wodz. - Wiem, ze jesli bedziemy tu za dlugo siedziec, naszych wojownikow zaczna dziesiatkowac demony zarazy. - Koczowniczy Bomani nie byli odporni na choroby, z ktorymi stykali sie w miastach. - Jesli nasi jency mowili prawde, Przystan K'Vaerna nie jest tak dobrze zaopatrzona, jak myslelismy, prawda? A mam dziwna pewnosc - dodal wodz z demonicznym chichotem - ze nie klamali. Trag zawtorowal mu smiechem. Najwieksza zdobycza Bomanow w calej kampanii bylo schwytanie Tor Canta, ktorego zdrada zjednoczyla wszystkie ich klany, przynajmniej na jakis czas. Trudno bylo uwierzyc, ze byl tak glupi, iz pozwolil sie pojmac zywcem. Despota Sindi powiedzial im wszystko, co chcieli wiedziec o zdradzonych przez niego pobratymcach, zanim umarl po szesciu dniach tortur. Wiekszosc zlapanych razem z nim doradcow wyrzekla sie despoty, ale ich proba kupienia swojego zycia za informacje nie udala sie. Kny Camsan wiedzial zatem wszystko o sile i slabosciach swoich wrogow. -Ja rowniez nie watpie, ze... mowili prawde - powiedzial po chwili Trag. - K'Vaernijska Gwardia jest o wiele za mala, zeby stanowic dla nas zagrozenie w polu. Moga tylko bronic murow, a nawet z tym sobie nie poradza, kiedy dopadnie ich glod. Ale ich przekleta flota pozostala nie naruszona. Czy mozemy byc pewni, ze nie uda im sie napelnic spichlerzy? -Niby skad? - zasmial sie pogardliwie Camsan. - Zniszczylismy wszystkie miasta na wybrzezu i wzdluz doliny Tam, a inne klany siedza na ich polach i zzeraja ich zwierzeta. Klasnal w rece. -Nie, Trag, glod zacznie ich kasac na dlugo przedtem, zanim nas oslabia demony zarazy. Wtedy wyjda z miasta i stana do walki albo wsiada na swoje cholerne statki i uciekna. Tak czy inaczej, zajmiemy ich miasto i zrownamy je z ziemia. -A jazda Zwiazku? - spytal Trag. -Zobaczymy - odparl wodz, wbijajac zeby w na wpol surowe mieso civan. - Co prawda zakute lby maja wiecej odwagi, niz nic nie warci poludniowcy, ale nie moglo ich zostac wielu. Wyslemy troche mlodzikow do Przystani K'Vaerna i przekonamy sie, jak mocno jest broniona. Jesli slabo albo jesli konczy im sie juz jedzenie, zaatakujemy. Ale nie mam zamiaru powtarzac Therdan. A przynajmniej dopoki nie zdobede Przystani... i nie umocnie swojej pozycji naczelnego wodza, dodal w myslach. -W porzadku - powiedzial po krotkie chwili Trag. - Ale ostrzegam cie. Glodni czy nie, ci przekleci K'Vaernijczycy zawsze byli cwani. *** -Nie moge uwierzyc, ze podeszlismy tak blisko, a ci idioci nawet sie nie zorientowali - powiedzial Honal.Po przekroczeniu promem rzeki kawaleria dotarla bocznymi szlakami pod samo Sindi. Dzieki raportom zwiadu marines byli w stanie uniknac nielicznych grup Bomanow, rozrzuconych na polnoc od rzeki miedzy D'Sley i Sindi. Sindi, bezsprzecznie klejnot gornej Tam, wyroslo na poludniowym brzegu rzeki, ale od tamtej pory znacznie sie rozroslo i przenioslo na drugi brzeg. Przed nadejsciem Bomanow otaczaly je rozlegle pola jeczmyzu, teraz zaniedbane i niszczone przez gwaltowne ulewy. Prawdziwe bogactwo miasta pochodzilo ze sprawowania kontroli nad jedynym w tej czesci kraju mostem. Byla to potezna kamienna konstrukcja, tak szeroka, ze moglo nia przejsc ramie w ramie dwudziestu wojownikow albo cztery pagee. Wiele pokolen temu budowa mostu dala poczatek miastu. Sindi lezalo u zbiegu trzech rzek. Najmniejsza z nich, Stell, wpadala do Tam od zachodu, jej brzegi spinal nieduzy kamienny most, przez ktory prowadzila droga do D'Sley, a stamtad dalej, przez pola, az do odleglej dzungli. Trzecia rzeka, Thorm, ktora laczyla sie za miastem z Tam, plynela z polnocnego wschodu i na wielu odcinkach byla niezeglowna. W miare zblizania sie do zrujnowanych miast, ktore kiedys byly ich domami, kawalerzysci stawali sie coraz bardziej ponurzy, jednak Rastar nie byl tym zaniepokojony. Wiedzial, ze jego zolnierze sa skupieni na swoim zadaniu i dokladnie rozumieja jego cel. Honal mial racje. Bomani najwyrazniej nie mieli pojecia, ze jezdzcy sa w poblizu. Dawniej kawalerie wypatrzylyby sindijskie patrole lub pracujacy w polu rolnicy, teraz jednak na polnocnym brzegu rzeki nie bylo nikogo. Wszystkie chaty w polu zostaly spalone, a jedynymi zywymi stworzeniami w calej okolicy byly pojedyncze basik. Jak dotad wszystko szlo bardzo dobrze. -Jestesmy jeden hurtong od bram miasta - powiedzial Rastar. - Clande, twoja grupa tu zostaje. Urzadzicie zasadzke na trakcie. Nie przepuscie nikogo, kto moglby sie za nami skradac. -Tak jest, Rastarze. - Mlody kuzyn ksiecia dawniej spieralby sie, ze ubezpieczanie tylow to nie robota dla prawdziwego wojownika, ale wojna z barbarzyncami nauczyla go juz, ze wychodza z niej calo tylko ci, ktorzy nauczyli sie dbac o swoje bezpieczenstwo. -Pozostali - ciagnal ksiaze, mierzac wzrokiem podoficerow Honala - pamietajcie, po co tu jestesmy i nie dajcie sie poniesc emocjom. I tak wiele nie zdzialamy, jesli oni wszyscy kryja sie w miescie. Przypuscimy szarze na brame, a potem zarzucimy na mury liny z hakami. Kiedy zaczna rzucac tymi swoimi przekletymi toporkami, zastrzelcie kilku, ale, na bogow, nie dajcie im sie zorientowac, jak skuteczne sa nasze karabiny i rewolwery. -Juz to slyszelismy, Rastarze - powiedzial cierpliwie Honal. Zmruzyl oczy i spojrzal na niebo, z ktorego zaczela padac poranna mzawka. - Ruszajmy. Ostatni z ksiazat Therdan popatrzyl na swojego kuzyna i pokiwal glowa. -Musimy byc dobra przyneta, prawda? -Oczywiscie - odpowiedzial Honal. - Sheffan! Naprzod! *** -Julian - szepnal sierzant Jin do komunikatora. - Daj Starego.-Pahner, zglaszam sie. -Kawaleria zaczyna pokaz, sir. -Dobrze. Informujcie mnie na biezaco. *** Potezne wrota ledwie drgnely w wyniku eksplozji.-Swietnie - powiedzial Rastar. - Teraz powinni nabrac przekonania, ze sa niezwyciezeni. -Tak - zgodzil sie Honal. - Jak dotad nikogo nie stracilismy. Rastar wiedzial, ze to sie zmieni, kiedy tylko slonce wzejdzie ponad zaslone chmur. Na szczycie muru widac juz bylo biegajacych w te i z powrotem Bomanow. Kawalerzysci zarzucili na blanki zakonczone kotwicami liny i ostroznie zaczeli piac sie w gore. Barbarzyncy odczepili jedna z lin i przerzucili przez mur. Spadajacy hak na szczescie nikogo nie trafil, ale grad toporkow zrzucil kilku jezdzcow z siodel. Bomanska krzatanina nie byla tak bezcelowa, jak sie wydawalo. Dwie potezne bombardy na glownej baszcie rzygnely plomieniami i gestym dymem. Na szczescie bomanscy artylerzysci mieli bardzo mgliste pojecie o obsludze dzial, wiec nikogo nie trafili. Zbierajacy sie na blankach arkebuzjerzy nie strzelali wprawdzie duzo celniej, ale za to bylo ich sporo. Coraz wiecej kawalerzystow zaczelo spadac z siodel przy wtorze pisku padajacych na ziemie civan. -Czas ich odwolac - rozkazal Rastar. Wysoki sygnal rogu glitchen przebil sie przez szum deszczu, dajac zolnierzom znak, by wycofali sie spod muru. Rastar z zadowoleniem przygladal sie, jak jego kawalerzysci sprawnie wykonuja ten manewr. -Teraz bierzemy sie do roboty - powiedzial z usmiechem. *** -Prowokuja nas - powiedzial Mab Trag.-Tak - zgodzil sie Camsan. - Ale dlaczego? Caly ranek jezdzcy krecili sie pod murami. Ich pierwszy atak zakonczyl sie kompletnym niepowodzeniem - worki z prochem zaledwie porysowaly brame. Przez kilka ostatnich godzin jezdzili dookola murow i miotali w kierunku strazy obelgi, co odnosilo zamierzony skutek, sadzac po narastajacej furii wojownikow Camsana. -Chca, zebysmy ich pogonili - powiedzial wodz. - Dlatego wlasnie tego nie zrobimy. Odwrocil sie i popatrzyl na miasto wzrokiem wlasciciela. Chociaz Sindi ponioslo bardzo duze straty w wyniku grabiezy, wciaz pozostawalo klejnotem gornej Tam. Zbocza zwienczonego cytadela wzgorza pokrywaly rzedy niskich kamiennych domow. To on, Camsan, zdobyl Sindi i rogi tego znienawidzonego zdrajcy Canta. Nikt nie mogl odebrac mu tych osiagniec. Wodz postanowil, ze miasto zostanie stolica nowego, poteznego imperium, ktore wkrotce zastapi panstwo slabych i tchorzliwych gownosiadow, ktorzy osmielili sie stawic czola Bomanom. Jego rozwazania o przyszlosci przerwalo nadejscie Traga. Starszy wodz uderzyl dlonia w kamienny mur. - Jesli zostaniesz tu dluzej, jakbys bal sie walczyc z kilkuset zasrancami Zwiazku w otwartym polu, do jutra mozesz stracic swoja pozycje naczelnego wodza. -Jest az tak zle? - spytal Camsan. Trag chrzaknal, a wodz rozejrzal sie po otaczajacych ich wojownikach. Jego doradca moze miec racje. -Dobrze, wez Tarnt'e i pogoncie ich. Nie bylo jeszcze takiego oddzialu jazdy, ktorego Bomani nie potrafiliby wdeptac w ziemie. Nawet grupa starych, zmeczonych Bomanow - dodal ze smiechem, ale Tragowi nie udzielilo sie jego rozbawienie. -Nie wydaje mi sie, zeby to byl dobry pomysl - powiedzial powaznie doradca. - Kiedy wroce zza murow, twoje miejsce bedzie juz zajmowac Knitz De'n. -Ale jesli zaatakujemy Przystan K'Vaerna, to oznacza smierc tysiecy z nas. Czy tego wlasnie chce De'n? -Nie - odparl starszy wodz. - Ale kazdy zolnierz mysli, ze to nie on bedzie umieral. Tak naprawde chodzi im o to, zeby powrocic do swoich wiosek. Poniewaz zlozylismy te glupia przysiege, ze zniszczymy wszystkie miasta Poludnia, nie mozemy jeszcze odejsc. Nasi wojownicy chca zniszczyc Przystan K'Vaerna i wypatroszyc te gownosiadzkie zakute lby. -Nie rozumieja, ze te zakute lby jezdza tak po to, zebysmy wyszli za mury? Musi byc jakis powod, dla ktorego chca nas wywabic z miasta, Mab. -Oczywiscie, i wiekszosc naszych wojownikow o tym wie. Ale skoro nie moga zniszczyc Przystani K'Vaerna, wystarczy im zabicie tych zolnierzy. To przynajmniej byloby honorowe wyjscie. Poza tym tamtych jest tylko trzy czy cztery setki. -O to wlasnie mi chodzi - powiedzial Camsan. - Sami Tarnt'e wystarczyliby az nadto, zeby ich zmiazdzyc. -Trzymasz w tym smierdzacym miescie czterdziesci tysiecy wojownikow - odparl cierpliwie Trag. - Wszyscy oni chca zabijac... i zaczynaja im przychodzic do glowy rozne pomysly. Myslisz, ze nie wiedza, ile kobiet i dzieci z innych klanow mamy tu pod opieka? Oczy Camsana zwezily sie, a Trag parsknal smiechem. -Oczywiscie, ze wiedza! Na szczescie mysla, ze starasz sie w ten sposob trzymac innych wodzow klanow w szachu. Wydaje mi sie, ze nawet podziwiaja twoja bezwzglednosc. Tego wlasnie oczekuja od wojennego wodza. Nasi wojownicy to Bomani, a ich topory zbyt dlugo juz nie zanurzaly sie we krwi. Jesli nie dasz im okazji do zabijania, zaczna bardzo powaznie zastanawiac sie nad zabiciem ciebie. Kny, jestes jednym z najlepszych wodzow i wierze, ze masz szanse dokonac tego, o czym marzysz. Ale jesli nie bedziesz zwracal uwagi na to, co czuja twoi wojownicy, zginiesz. Obaj wiedzieli, ze tak moze sie stac. Niejeden wojenny wodz zostal przez Bomanow zabity, gdy wydal im sie zbyt tchorzliwy, a wielu wodzow po prostu wyslano na emeryture. -No dobrze - powiedzial w koncu Camsan. - To niedorzeczne wysylac tylu ludzi, zeby pokonali tak niewiele zakutych lbow, ale chyba masz racje. Dam im okazje do zabijania. Ale jesli mamy bawic sie w chowanego po lasach, ty i twoje plemie musicie tu zostac. Tobie przynajmniej moge zaufac, ze niczego nie spieprzysz. -Moge utrzymac miasto - zgodzil sie wodz. - Poza tym jestem juz za stary na sciganie sie z civan. *** Julian zaktualizowal mape sytuacyjna na swoim padzie i przeslal dane kapitanowi.-Jak dotad wszystko wyglada niezle, sir. Glowne sily Bomanow wlasnie wychodza przez brame. Jedyna zla wiadomosc to ta, ze wczesniej widzielismy inna grupe - okolo dwoch tysiecy, idaca na poludniowy wschod. Nie mamy pojecia, dokad szli ani gdzie sa w tej chwili. Pahner postukal stopa w poklad barki i wyplul za burte przezuty korzen bisti. -Niech oslona kawalerii przesunie sie na poludnie. Wysunac patrole troche dalej, zeby miec oko na maruderow. Musimy miec pewnosc, ze nie pojawia sie w nieodpowiednim momencie. -Wlasnie. Jesli ci maruderzy pojawia sie podczas ataku, sprawy sie skomplikuja - powiedzial Kar. -Skomplikuja, ale nie za bardzo - odparl Pahner. - Jesli to bedzie najgorsze, co sie wydarzy, bede szczesliwy. Bardziej martwi mnie to, zeby nie uderzyli na nas. Spojrzal na rzeke. Barki i lodzie ciagnely sie ponad kilometr w kazda strone. Armia Przystani K'Vaerna wolno posuwala sie w gore rzeki Tam. -Jesli odepchna nas od polnocnego brzegu, mozemy wyladowac na poludniowym, gdzie bedzie nas kryc kawaleria i zwiad marines. Naprawde obawiam sie tylko tego, zeby Camsan nie wyslal za szybko wiadomosci do pozostalych klanow i nie zebral calej hordy, zanim wyladujemy. Kawaleria powinna wtedy ich zatrzymac tak dlugo, zebysmy zdazyli skonczyc desant albo odwrot. -Ale moga uderzyc na nas w trakcie tych manewrow - powiedzial cicho Bogess. -Te czesc operacji mozemy przerwac w kazdej chwili - odparl Pahner ze wzruszeniem ramion. - Dopoki Rastar robi, co do niego nalezy, a oslona czuwa, wszystko gra. Rozdzial trzydziesty drugi -Zaczynam miec dosc uciekania przed tymi typami - powiedzial Honal.-Zamknij sie i jedz! - zasmial sie Rastar. Linia drzew byla coraz blizej i ksiaze mial nadzieje, ze wszystko idzie wedlug planu. Horda Bomanow wciaz wylewala sie zza murow miasta. Trwalo to bardzo dlugo, mimo ze w poludniowym murze Sindi byly trzy olbrzymie bramy. Na polach bylo juz przynajmniej dziesiec - pietnascie tysiecy wojownikow. Rastar poczul ulge - i jednoczesnie zaskoczenie - ze az tylu drani goni jego zolnierzy. Wraz z Pahnerem spodziewali sie, ze najpierw zostanie za nimi wyslany tylko niewielki oddzial, a reszta hordy ruszy dopiero wtedy, kiedy ich pierwsze sily zostana rozbite. Bomani jednak sprawiali wrazenie, jakby wiekszosc wszystkich wojownikow w Sindi miala zamiar ruszyc w poscig za marnymi trzema setkami jezdzcow z Therdan i Sheffan. -Rogi! - zawolal Rastar, kiedy zblizyli sie do skraju dzungli. Droga ciagnela sie dalej pod sklepieniem drzew i splatanych lian i prowadzila do ich dawnych domow. W lepszych czasach podrozowaly tu regularne karawany, przewozace na poludnie glownie skory i leki, zas z powrotem bizuterie i te wlasnie bron, ktora teraz skierowano przeciwko kawalerzystom. Jezdzcy natychmiast zareagowali na sygnal rogow, zwezajac szyk do podwojnej kolumny. -Atakujemy! - zawolal Honal. Dwaj dowodcy zatrzymali sie po obu stronach traktu, a zolnierze przegalopowali obok nich z krzykiem. -Czas im dopieprzyc! - zawolal ksiaze, wskakujac na siodlo nowego civan. -Niech im pan dolozy, sir! - krzyknal jeden z kawalerzystow, mijajac go. - Bedziemy jechac za panem! -Podniesc choragwie! - ryknal Rastar, zanoszac sie smiechem. - Do ataku! -Podniesc choragwie! - powtorzyl Honal glosem zdolnym obudzic zmarlych i wskoczyl na swojego wierzchowca. Wyciagnal dwa rewolwery i podniosl je nad glowa. -Sheffan! - zawyl jak polujacy atul-grak. Cztery tysiace ciezkiej jazdy zawtorowaly mu grzmiacym echem, wypadajac z dzungli. *** -Aha, wiec to o to chodzi! - Camsan podniosl glowe, slyszac przenikajace szum deszczu wycie i widzac choragwie lopoczace na czele szarzujacej kawalerii.-To ten ich tchorzliwy ksiaze, ktory zorganizowal ucieczke z Therdan - chrzaknal jeden z jego giermkow, rowniez rozpoznajac sztandary. - Czas zakonczyc to raz na zawsze. Wodz popatrzyl na zblizajace sie ku niemu w deszczu choragwie upadlego Therdan i poczul, ze nie podziela optymizmu swojego podwladnego. -Jego wuj nie dal sie latwo zabic... i nie byl tchorzem - zauwazyl. - Ani jego ojciec. Mysle, ze bedzie ciezko. Ale masz racje - teraz ich wybijemy. Nie ma innego wyjscia. Jesli nie wyrzniemy ich teraz, wroca za pare dni. Camsan nawet nie probowal koordynowac ataku, gdyz scigajacy wroga Bomani i tak nie dawali soba kierowac. Stracili juz dwa czy trzy tysiace arkebuzjerow z pierwszych szeregow, poniewaz deszcz sprawil, ze lontowe zamki w ich broni przestaly dzialac. Nawet Camsan nie spodziewal sie, ze pedzacych na przedzie wojownikow czeka tak straszny los. Bomani wielokrotnie scierali sie z jazda. Zwiazku, a mimo to nie nauczyli sie, jak to robic. Bomanscy wojownicy byli indywidualistami i walczyli w pojedynke. Kiedy scigali uciekajacego wroga, bardziej zalezalo im na tym, by go dopasc i nie dopuscic, by zrobil to ktos inny, niz na utrzymaniu jakiegokolwiek szyku. Pierwsze piec czy szesc tysiecy wojownikow, ktorzy wyszli z bram miasta, oddalilo sie od reszty hordy tak bardzo, ze w razie ataku kawalerzystow ich pobratymcy nie mogliby ich wesprzec. Wszystko to niepokoilo Camsana, ktory w czasie ostatniego pol roku probowal nauczyc swoich barbarzyncow troche dyscypliny. Ale musial tez oddac wojownikom sprawiedliwosc - wiedzieli, co robia. W deszczu zamki kolowe kawalerzystow na pewno nie beda dzialac, poza tym jest ich o polowe mniej. Powinni zajac wroga walka tak dlugo, by reszta pobratymcow zdazyla ich dogonic. A najwazniejsze, ze wlasnie trafila im sie pierwsza od pieciu miesiecy okazja do zabijania. Radosc zabijania zmienila sie kilka chwil pozniej w zaskoczenie, kiedy mimo padajacego deszczu jezdzcy otworzyli ogien. Zamki kolowe jazdy zazwyczaj dzialaly w takich warunkach troche lepiej niz lontowe, ale te nie dzialaly tylko troche lepiej. One dzialaly o wiele lepiej. Camsan wycharczal przeklenstwo, kiedy pierwsza salwa uderzyla w szeregi jego wojownikow. Ogien kawalerii byl o wiele ciezszy niz normalnie i pomimo kolysania dwunoznych civan cholernie celny. -Jak, na demony, oni moga strzelac w deszczu? - Wodz biegl wraz z reszta swoich glownych sil. Nagle zobaczyl, jak Hirin R'Esa, wodz Ualtha i jeden z jego najzagorzalszych poplecznikow, pada na ziemie z dziura w piersi wielkosci piesci. -Teraz juz im to nie pomoze - odparl jego towarzysz, szczerzac sie w dzikim usmiechu. - Sa w zasiegu rzutu toporkiem. *** -Jak szla ta modlitwa, ktorej nauczyl cie Roger? - zachrypial Rastar, chowajac do kabur dymiace rewolwery.-"Dziekujemy wam, bogowie, za dary, ktorymi nas obdarzacie" - odkrzyknal Honal. Usmiechnal sie po ludzku, obnazajac zeby, kiedy zolnierze dookola niego rykneli smiechem. -Niewazne - mruknal Rastar, pochylajac lance. Grad toporkow robil wyrwy w szyku jego kawalerzystow, a ksiaze nie chcial poniesc zbyt ciezkich strat w starciu, ktore tak naprawde bylo jedynie rozgrzewka przed prawdziwa bitwa. Jazda uderzyla w pierwsze szeregi barbarzyncow i zepchnela je w tyl. Bomani byli zaskoczeni ciezkim ogniem pistoletow. Zolnierze Rastara wystrzelili w ich strone grubo ponad dwadziescia tysiecy dziesieciomilimetrowych pociskow. Strzelanie z grzbietu pedzacego civan nie sprzyjalo celnosci, a mimo to zmasowany ogien zabil na miejscu prawie jedna trzecia pierwszych szeregow wrogow, a jeszcze wiecej poranil. Dlugie lance kawalerzystow z latwoscia poradzily sobie z reszta. Wyszkolone do walki civan rwaly i szarpaly powalone ciala. Bomanskie wycie zmienilo sie we wrzaski agonii. Po pierwszym uderzeniu wojownicy Therdan i Sheffan ruszyli na nastepne szeregi barbarzyncow. Kiedy przedarli sie na tyly walczacej hordy, okazalo sie, ze Bomani - poza kilkoma ogarnietymi bojowym szalem wojownikami - uciekaja z calych sil. Wedlug ostroznych szacunkow Rastara, jego ludzie zabili przynajmniej cztery tysiace barbarzyncow. Udalo im sie osiagnac zamierzony cel: cokolwiek by sie teraz stalo, Bomani nie przestana ich gonic. Mial nadzieje, ze zdazy doprowadzic swoich ludzi z powrotem na trakt, zanim dogoni ich nastepna fala barbarzyncow. Owa nastepna fala byla o wiele wieksza. Nadeszla pora, aby sie zbierac. -Zawracac! - krzyknal Rastar. - Wracamy do lasu! Uciekac! Jego ludzie na szczescie nie dali sie poniesc zadzy wyrzniecia ocalalych wrogow i natychmiast zareagowali na sygnal rogow, zawracajac w strone dzungli. -Teraz zaczyna sie trudniejsza czesc planu! - zawolal jadacy obok ksiecia Honal. -Jedz do przodu. Nic nie moze nas zatrzymac - rozkazal Rastar. Honal kiwnal glowa i ubodl ostrogami swojego dran. Ksiaze skrzyzowal palce jeszcze jednym przejetym od ludzi gestem. Najwazniejsze, pomyslal, to zmiescic sie w czasie. Pierwsze szeregi jezdzcow dotarly juz do skraju lasu. Manewr odwrotu zostal wykonany tak sprawnie, ze przed wybuchem dlugiej wojny z Bomanami mozna by go uznac niemal za cud. Szwadrony utworzyly kolumny i ponad trzy tysiace jezdzcow popedzilo pelnym galopem waskim i blotnistym traktem. W ostatniej chwili udalo im sie uciec przed druga fala Bomanow. Pierwsze szeregi co najmniej dwunastotysiecznej hordy wyjacych wojownikow byly juz okolo piecdziesieciu metrow za nimi. Jadacy na tylach kolumny Rastar poczul niepokoj. Barbarzyncy byli na tyle blisko, ze nie przestawali ciskac toporkami, chociaz ich celnosc na szczescie pozostawiala wiele do zyczenia. - Teraz przydalaby sie artyleria - mruknal do siebie Rastar. Nie mieli ze soba polowych dzial, ale za to dysponowali czyms niemal rownie skutecznym... zakladajac, ze to cos zadziala. Od jego naplecznika odbil sie z brzekiem toporek. Ksiaze dzgnal wierzchowca ostrogami, zmuszajac zwierze do szybszego biegu. Z siodel znow spadlo kilku jego ludzi, ale Bomani musieli juz zwolnic, stloczeni na stosunkowo waskim trakcie. Rastarowi wlasnie o to chodzilo. Rozlegl sie huk eksplozji. Przed przybyciem ludzi Rastar nie slyszal o minach kierunkowych. Przygladal sie ich testowaniu w Przystani K'Vaerna i to stosunkowo proste urzadzenie zrobilo na nim ogromne wrazenie. Bylo to jednak nic w porownaniu z tym, co teraz zdzialalo kilka garsci starych kul do muszkietow, zamocowanych na paczce prochu. W tym czasie, kiedy Rastar i Honal probowali zwabic Bomanow, obie strony traktu zostaly zaminowane tymi piekielnymi urzadzeniami. Zolnierze rozmiescili je co dwa metry, majac do dyspozycji niemal dwiescie ladunkow. Scigajacy ich barbarzyncy biegli po trzech - czterech obok siebie, wiec kiedy Clande podpalil lont, w strefie razenia znalazlo sie ich ponad szesciuset. Ocalal moze z tuzin barbarzyncow. Szesciuset zabitych to byla kropla w morzu, biorac pod uwage liczebnosc hordy, ale nawet Bomani byli zszokowani tak ciezkimi stratami poniesionymi w jednej krotkiej chwili. Wojenne okrzyki zmienily sie w jeki i wrzaski, a rozpedzony poscig zatrzymal sie posrod poszarpanych cial, strzaskanych pni drzew, polamanych galezi i klebow dymu spowijajacych miejsce zasadzki. Rastar sciagnal wodze civan i obejrzal sie przez ramie na zniszczenie i agonie, obnazajac zeby w ludzkim usmiechu. To dopiero poczatek zemsty Therdan na Bomanach, pomyslal z satysfakcja i uniosl sie w strzemionach, ktore kawalerzysci takze przejeli od ludzi. -Pocalujcie mnie w dupe, bomanskie mieczaki! - krzyknal, klepiac sie po tylku. - Do zobaczenia w Therdan, i przyprowadzcie ze soba swoich pieprzonych kumpli! *** -Co to bylo, na wszystkie demony?! - zawolal pomocnik Camsana.Wodz znajdowal sie nie wiecej niz czterdziesci- piecdziesiat metrow za strefa razenia, potrzasnal glowa, na wpol ogluszony nagla eksplozja. Nie spodziewal sie ujrzec tak wielu szczatkow swoich wojownikow. Ta rzez nie trwala nawet tyle, co mgnienie oka! Szybko rozejrzal sie dookola. Poranek nie byl dla nich pomyslny. On i jego wojownicy zabili moze dwustu kawalerzystow, a ich wlasne straty byly pietnascie czy dwadziescia razy wieksze. Klany tracily wprawdzie wiecej ludzi przy zdobywaniu miast gownosiadow, ale wszyscy liczyli sie z tym, szturmujac kamienne mury. To bylo cos innego, Camsan czul, ze ta porazka moze wywrzec fatalny wplyw na morale jego wojownikow. -Zakute lby sa sprytne - powiedzial tak glosno, by wyraznie go uslyszano, i wszedl na zaslane strzepami cial pobojowisko. - Sprytne, ale to tylko proch, a nie magia czy demony. Dlatego chcieli, zebysmy ich pogonili. -A ty to zrobiles - powiedzial z wyrzutem jeden z wodzow. Camsan odwrocil sie do niego powoli. Nic nie mowiac, spojrzal mu w oczy, i nagle jego topor blysnal w morderczym uderzeniu, a glowa oskarzyciela spadla w krwawe bloto u jego stop. Zapadla calkowita cisza. Camsan zmierzyl wszystkich wojownikow groznym spojrzeniem. -Przez wiele miesiecy narzekaliscie jak dzieci, ktorym zabroniono jesc slodycze, ze nie przystepujemy do walki - powiedzial ponuro. - Ostrzegalem was nie raz, ze Przystan K'Vaerna to nie Sindi - jej mury sa wysokie, a mieszkancy podstepni. Za moje ostrzezenia odplaciliscie mi oszczerstwami, ze nie nadaje sie na wodza. Ja, ktory zdobylem Therdan i zmiazdzylem Zwiazek! Ja, ktory wzialem D'Sley i oslawione Sindi! Ja, ktory wiodlem was do zwyciestw, o ktorych nawet wasi ojcowie i ich ojcowie nigdy nie marzyli! -Kiedy zakute lby zaczely jezdzic dookola murow i wykrzykiwac zniewagi, zazadaliscie, zebym poprowadzil was na nich, a teraz placzecie jak male dzieci, ze dalem wam to, czego chcieliscie. Widze, ze wojownicy Bomanow stali sie babami! Zaden z barbarzyncow nie odwazyl sie spojrzec mu w oczy. Camsan splunal. -Nie ma w tym zadnej magii, jest tylko spryt naszych nieprzyjaciol i glupota naszych wojownikow, ktorzy nie potrafia inaczej odpowiedziec na wyzwanie, niz pognac za wrogiem. Nie obwiniajcie mnie za wlasna lekkomyslnosc! I pamietajcie, ze kazdy, kto jeszcze raz poda w watpliwosc moje rozkazy, skonczy jako karma dla atul jeszcze przed zmrokiem! Kopnal z pogarda odrabana glowe wodza i popatrzyl ponuro na swoich wojownikow. Pelna napiecia cisza przeciagala sie, az w koncu Camsan chrzaknal z zadowoleniem, widzac ich uleglosc. -Teraz juz wiadomo - podjal spokojniejszym tonem - ze zakute lby powrocily, by nas dreczyc, a to - wskazal na pobojowisko - dowodzi, ze k'vaernijskie gownosiady dostarczaja im nowej broni. Zakutych lbow nie moglo pozostac wiecej niz kilka tysiecy, ale wyglada na to, ze wspieraja ich K'Vaernijczycy. Pewnie spodziewaja sie, ze beda nas zwabiac w takie jak ta zasadzki. Moze nawet wierza, ze uda im sie zmusic nas do pozostawienia Przystani w spokoju. Ale my jestesmy Bomanami! Jestesmy wojownikami Polnocy i rozbijemy naszych wrogow w pyl! Nie pozwolimy zakutym lbom nekac nas, nie pozwolimy im tez wybrac dogodnej do ataku chwili. Mab Trag i jego klan pilnuja Sindi, a K'Vaernijczycy nie zaryzykuja walki poza oslona murow. Zakutym lbom tez nie uda sie odebrac Tragowi miasta, chocby przyszli tu wszyscy, ktorzy jeszcze pozostali przy zyciu. Bedziemy stale deptac im po pietach. Wiedza o tym rownie dobrze jak my, dlatego maja gdzies przygotowane zapasowe wierzchowce. Zdaja sobie sprawe, ze bez nich nie uda im sie uciec. Zamierzaja uniemozliwic nam pogon albo nas zmeczyc, ale to im sie nie uda. Urzadzimy sobie polowanie na basik Wasze topory pragna krwi? Dobrze, dam ja wam! Poslancy, ktorymi byli najlepsi biegacze wybierani sposrod klanow i plemion, czekali tylko na jego skinienie, by zaniesc wiadomosci innym przywodcom. Camsan wezwal ich machnieciem reki. -Te nowe zabawki zakutych lbow - powiedzial, pragnac slowem "zabawki" wyrazic najwyzsza pogarde i ukryc szok, jaki wciaz jeszcze odczuwal - beda najbardziej niebezpieczne wtedy, kiedy pozwolimy im wybrac czas i miejsce walki. Idzcie wiec do wodzow waszych klanow i wezwijcie ich. Bedziemy wszedzie scigac te zakute lby, osaczajac ich jak basik. Mamy wystarczajaca przewage liczebna, by zmiesc ich jak ziarenka piasku. Niech uciekaja do ruin Therdan i Sheffan! Nic im to nie pomoze, pokonamy ich, nawet jesli schronia sie za umocnieniami! -Idzcie i wezwijcie wszystkie klany do zabijania wrogow! *** -Chryste Panie! - jeknal Pahner. - Trzydziesci dwa tysiace? A ilu zostalo?-O wiele mniej - odpowiedzial Bogess. Diaspranin zostal szefem sztabu Pahnera, a jego armia weszla w sklad sil Przystani. Zmarszczyl czolo i zamyslil sie nad raportem zwiadu. - Pewnie wiekszosc z nich nalega, zeby scigac nasza kawalerie. Bomani i Vasinowie sa od wiekow wrogami, maja tyle rachunkow do wyrownania, ze pewnie ani jedni, ani drudzy nie potrafiliby ich nawet wymienic. -Jin mowi, ze troche barbarzyncow wloczy sie jeszcze po polach - powiedzial marine, zerkajac na swoj pad. -Pladruja - machnal reka Bistem Kar. - Nie bedzie ich juz tam, kiedy wyladujemy. -Gdzie, do cholery, podziewa sie Roger? - skrzywil sie kapitan. -Czyzby pan zapomnial, po co tu jestesmy, szefie? - wyszczerzyl sie w usmiechu Julian i spojrzal na wyswietlacz helmu. -Wedlug raportow znajduje sie na drodze z D'Sley do Sindi z przednia oslona kawalerii. -Dobrze - powiedzial Pahner. - Trzyma sie z tylu, tak jak mu kazalem. - Przerwal i zmarszczyl czolo. - Jesli raporty sa dokladne. *** -Hej, sierzancie! Co tam? - spytal cicho Roger.Jin obejrzal sie wystraszony. Roger lezal na brzuchu, przykryty maskujacym kocem i z twarza pomalowana w kamuflujace wzory, i usmiechal sie. -Jakies wiesci? - spytal. -Jezu, sir - powiedziala D'Estrees. - Wystraszyl nas pan jak cholera. Nikt panu nie mowil, zeby nie napedzac stracha nerwowym marines z naladowanymi karabinami? -Trzeba miec oczy i uszy szeroko otwarte, kapralu - powiedzial ksiaze, nie okazujac najmniejszej skruchy. Odwrocil sie do Jirta. - Co slychac? -Rastar mowi, ze kawaleria jest jakies dwanascie klikow na polnoc, a Bomani z Sindi zawziecie ja gonia. Wyglada na to, ze ten caly Camsan polknal przynete razem z haczykiem, zylka i splawikiem. Jin stuknal w przymocowany do helmu mikrofon kierunkowy i usmiechnal sie. -Ladna strzelil mowke, kiedy miny zamienily jakies dwiescie metrow biezacych jego wojownikow w nadzienie do kielbasy, sir. Brzmialo to tak, jakby mial jaja w imadle i jego jedynym marzeniem bylo powiesic na scianie rogi Rastara. -Wezwal pozostale klany? -Tak, Wasza Wysokosc, tak wlasnie zrobil. Mam tylko nadzieje, ze Rastar i Honal sa przynajmniej w polowie tak dobrzy, jak mowia, bo jesli ci dranie ich dogonia, moze byc goraco. -Bez nerwow, sierzancie - poradzil Roger. - Rastar jest co najmniej w dwoch trzecich tak dobry, jak sam o sobie mowi. Poza tym dalismy mu miny kierunkowe tylko na jedna zasadzke, wiec nie powinien wiecej dopuszczac Bomanow zbyt blisko. Bedzie sie z nimi bawil w berka, tak jak zaplanowalismy, dopoki my nie bedziemy gotowi. -Miejmy nadzieje - powiedzial Jin i machnal reka w strone ledwie widocznych murow Sindi. - Poki co, w Sindi Town nic sie nie dzieje. -Jest pan tu sam, sir? - spytala D'Estrees. -Zostawilem wiekszosc ludzi jakies cztery kilometry stad i przyjechalem z garstka kawalerzystow. -Kto jest w tej grupie, sir? - spytal sierzant. - Tylko Mardukanie? -Czterystu kawalerzystow z Chindar, czterystu pikinierow i sekcja Beckley. No i oczywiscie Cord i Matsugae. -Wzial pan Kostasa? - spytala D'Estrees. - Niech pan nie pozwoli zabic naszego kucharza, sir! -Powiedzialem mu, ze powinien zostac w Przystani, gdzie jest bezpiecznie - usmiechnal sie Roger - ale odparl, ze skoro armia ma juz prawdziwych kucharzy, moze z powrotem zostac moim sluzacym. "To, ze pan sypia na ziemi, wcale nie znaczy, ze nie powinnismy przestrzegac etykiety". -Ha, caly Kostas! - powiedzial Jin. - Jak dlugo pan zostanie, sir? -Macie na mysli, jak dlugo bede narazal was na wykrycie waszej kryjowki? Niedlugo, zrozumialem aluzje. Za chwile wracam do swoich ludzi. Chcialem tylko popatrzec na miasto. -Jak ich pan nazwie, sir? - spytala kapral. -Mardukan? - Roger cicho zachichotal. - Nie wiem. Moze Osobista Gwardia Mardukanska Jej Wysokosci? NQ, musze wracac, zanim przyjda mnie szukac. -Niech pan na siebie uwaza, Wasza Wysokosc - powiedzial Jin. - Niech pan sie nie wychyla i schodzi z linii ognia. -Tak zrobie, sierzancie - odparl ksiaze. - Do zobaczenia w Sindi. Rozdzial trzydziesty trzeci Mab Trag spojrzal na spowite poranna mgla pola. Wiedzial, ze gdzies na polnocy jest Camsan i reszta klanow, i ze byc moze wlasnie w tej chwili doganiaja aroganckie zakute lby. Draznilo go to, ze zostal w miescie, czul sie tak, jakby uwazano, ze jest za stary albo zbyt leniwy, by ruszyc w poscig za kawaleria.Nie nalezy robic tego, co chce wrog, pomyslal. A jazda zakutych lbow wyraznie chciala, zeby Bomani ich scigali, a wiec na horde musiala czekac jakas pulapka. Camsan mial racje, ze nalezy byc ostroznym. Ale z drugiej strony Camsan nie mial wyboru - musial ruszyc w pogon za jazda, aby uniknac utraty autorytetu. Cokolwiek zakute lby maja nadzieje osiagnac, i tak czeka ich porazka. Armia Poludnia juz nie istnieje, nie liczac stosunkowo niewielkich sil K'Vaernijskiej Gwardii, a ta jest o wiele za slaba, by stawic Bomanom czola w otwartym polu. K'Vaernijczycy opracowali nowe typy broni i straty beda niewatpliwie ciezkie, zanim horda dopadnie i zniszczy zakute lby. Ale ich los i tak jest juz przesadzony. Rozgromienie kawalerii bedzie wielkim triumfem Camsana w dlugim pasmie zwyciestw i wzmocni jego potege. Gownosiady nazywaja Bomanow barbarzyncami, ale barbarzyncy tez potrafia tworzyc imperia, pomyslal z duma Trag. Nagle poczul, ze cos jest nie w porzadku, chociaz nie potrafil powiedziec, co. I nagle, kiedy swit rozjasnil pola, zrozumial powod swojego niepokoju. Jeden po drugim z dzungli wychodzily czworoboki piechoty, maszerujac w rownych szeregach. Trag nie mogl z tej odleglosci zobaczyc, jaka niosa bron, ale nie watpil, ze maja ze soba duzo oblezniczych drabin. Bylo ich co najmniej dwa razy wiecej niz jego wojownikow za murami Sindi. -Skad oni sie wzieli? - zdziwil sie jeden z wojakow. -Z Przystani K'Vaerna - odparl Trag. - Pewnie dali miecze kazdemu gownosiadowi, ktory moze jeszcze dostrzec blyskawice i uslyszec grom, i przyprowadzili ich tutaj. - Parsknal smiechem na mysl o tchorzliwych i nie wyszkolonych mieszczuchach, ktorych sprowadzono prosto pod ostrze jego topora. Bylo ich strasznie duzo. -Ich trupy beda sie pietrzyc pod murami jak snopy jeczmyzu - powiedzial - a o tej walce bedziemy mogli opowiadac naszym wnukom. Na blankach muru zbieralo sie coraz wiecej wojownikow, a rowne szeregi gownosiadow ustawialy sie poza zasiegiem strzalu z bombardy. Zolnierze maszerowali rownym krokiem, lamiac szyk tylko na waskim moscie, po czym ponownie formowali czworoboki na drugim brzegu strumienia. -Nigdy nie widzialem tak dlugich wloczni - powiedzial ktos. -Myslalem, ze te wesparskie szmaty nie mowia prawdy, kiedy... Trag rozesmial sie, slyszac w tym glosie ton zdenerwowania. -Nigdy nie uwierzylem w klamstwa tych wesparskich ciot, ktorym zgraja gownosiadow nakopala do tylkow. Pewnie rozpowiadaja to po to, zeby nie wydalo sie, iz sami wszystko spieprzyli. A gdyby nawet mowili prawde, w jaki sposob te wlocznie moglyby tak szybko znalezc sie w Przystani K'Vaerna? -Pewnie masz racje - odezwal sie jeden z wojownikow - ale te patyki sa strasznie dlugie, Mab. -Udalo im sie pogonic Wesparow - prychnal Trag - ale my nie jestesmy Wesparami! Jestesmy Tranot'e! A gdybysmy nawet byli Wesparami, to czy sadzisz, ze uda im sie wniesc cos tak dlugiego po drabinie oblezniczej? - Rozesmial sie jeszcze glosniej. -Nie, nie sadze - odparl wojownik. -Oczywiscie - powiedzial Trag i lekcewazaco machnal reka w kierunku armii, ktora zajela pozycje na polnocnym brzegu rzeki, na wprost bram miasta. - Nie widze tam zadnych taranow - ciagnal - wiec nie moga nam nic zrobic, dopoki nie okazemy sie glupcami i nie wyjdziemy im na spotkanie, prawda? -Nie wiem, Mab - powiedzial wojownik. - Nie mamy dosc ludzi, zeby obsadzic mury. Przynajmniej nie tak, jak powinnismy. -Nie szkodzi - stwierdzil Trag z pewnoscia siebie. - Oni nie maja tylu drabin, zeby nam zagrozic, a nas jest dosc, zeby utrzymac ten odcinek murow do konca swiata. Kny Camsan jedzie za nimi i kiedy wroci, to bedzie koniec Przystani K'Vaerna! Musimy tylko wytrzymac do jego powrotu. A wiec na mury! Trag oparl sie o blanki i zaczal obserwowac przeciwnikow. Nie mial pojecia, co zamierza wrog, ktory wlasnie podciagal pod mury jakies dziwaczne wozy. Bez watpienia byla to jakas nowa sztuczka K'Vaernijczykow, ale zadna sztuczka nie jest w stanie pomoc im dostac sie za potezne mury Sindi. *** -Szybciej, szybciej, ruszac sie!Rus From i general Bogess byli oaza spokoju w krzataninie towarzyszacej ustawianiu wozow na pozycjach. Pozycje te zostaly bardzo starannie wybrane przez zwiad marines, ktory przez caly czas szkolenia armii w Przystani K'Vaerna obserwowal Sindi. Chociaz obaj Diaspranie poznali juz zalety swoich ludzkich sprzymierzencow, latwosc, z jaka marines poruszali sie pod oslona nocy, wprawiala ich w zdumienie. Ludzie bez trudu przedostawali sie w poblize murow Sindi i wbijali w ziemie kolki, ktore wskazywaly wybrane pozycje wozow. -Naprawde uwazasz, ze to zadziala? - spytal cicho Bogess, a From parsknal smiechem. -Och, jestem tego pewien - powiedzial - biorac pod uwage nasze zapasy prochu. Oby tylko Bomani zechcieli z nami wspolpracowac i zebrali sie tam, gdzie powinni. -Umiesz dodac otuchy - mruknal Bogess. -Oczywiscie, ze umiem, to przeciez moja praca! - powiedzial wesolo From, po czym zmarszczyl w zamysleniu czolo. - Wyglada na to, ze jestesmy prawie gotowi. Czas na ostatnia inspekcje. -Zaczynajmy wiec - odparl Bogess. Rozdzielili sie i ruszyli wzdluz rzedu wozow ustawionych na wprost polnocnego odcinka murow Sindi. *** -Ci dranie cos knuja - mruknal jeden z podwladnych Mab Traga.-Oczywiscie - odparowal wodz. - Myslales, ze przemaszerowali te cala droge tylko po to, zeby sobie tu postac i podrapac sie po dupie? -Oczywiscie, ze nie - zdenerwowal sie wojownik. - Ale jakos nie slysze, zebys nam mowil, co oni robia! -Bo sam nie wiem. Ale jakie to ma znaczenie, skoro oni sa tam, a my tutaj? Tupnal noga w potezny kamien parapetu, a pomniejszy wodz rozesmial sie razem z nim. *** -Wozy rozstawione, Armand - powiedzial Bogess, kiedy wraz z Promem podeszli do Farmera i Bistem Kara. - Kolki zwiadowcow byly dokladnie tam, gdzie powinny byc. Jestesmy gotowi, powiedz tylko slowo.-Dobrze - odparl zamyslony Pahner. Kar stal za nim, przygladajac sie murom przez lunete Dell Mira. Marine wlaczyl powiekszenie obrazu na wizjerze helmu, ktore bylo o wiele dokladniejsze niz jakikolwiek prymitywny teleskop. -Sa troche bardziej rozciagnieci niz mialem nadzieje - powiedzial po chwili Kar. -Nie mozemy sie spodziewac, ze druga strona zrobi wszystko to, co my chcemy - zauwazyl Pahner. - Zreszta to nie ma wielkiego znaczenia - to nie jest precyzyjna bron, wiec i tak dosiegnie celu. Bardziej martwi mnie to, ze nie wiemy, ile oni maja bombard i arkebuzow. -Wedlug obliczen Jina, w miescie nie moglo zostac wielu arkebuzjerow, sir - zauwazyl Julian przez radio swojego wspomaganego pancerza. - A jesli nie sa slepi, na pewno zauwazyli juz nasze drabinki. To oznacza, ze przeniesli wszystkich na blanki, zeby odepchnac szturm. -To bardzo logiczne, plutonowy - zgodzil sie Pahner z kwasnym usmiechem. - Niestety, logika to najkrotsza droga do nadmiernej pewnosci siebie. -Mimo to sadze, ze Jin ma racje - powiedzial Kar, zamykajac lunete. -Jesli nie ma, szybko sie o tym przekonamy - westchnal Pahner i odwrocil sie do Froma. - W porzadku, Rus. To twoje dzieci, wiec ty powinienes je wyslac w droge. Podpalaj. *** -Co te glupie gownosiady knuja? - warknal Mab Trag. - Nie jestem juz mlody, niech to szlag, i moje stare nogi zaczynaja odczuwac zmeczenie!-Jestes Bomanem, wiec nie mysl, ze wmowisz nam, iz jestes zmeczony! - rozesmial sie pomniejszy wodz. - Nie ma odpoczynku, dopoki nie zabijesz tylu nieprzyjaciol, ilu ci przydzielono! -Skoro musze... - Trag z teatralnym westchnieniem sprawdzil palcem ostrosc topora. - Mimo to wolalbym, zeby te basik ruszyly sie i wystawily lby tak, zebym mogl je sciac! -Och, na pewno sie rusza - powiedzial pomniejszy wodz. - Albo wroca za rzeke jak przystalo na tchorzy! Uwage Traga przyciagaly dziwne wozy, ktore gownosiady z taka troskliwoscia ustawialy na pozycjach. Teraz zalogi sciagnely z nich plocienne plandeki, a stary wodz potarl rog, zdziwiony widokiem lsniacych w porannym sloncu krotkich walcowatych urzadzen. Na kazdym wozie bylo ich kilka, a drewniane rusztowania podtrzymywaly je w pionie. Srednica kazdego walca nie przekraczala wielkosci dloni, a kazdy byl dlugi jak przedramie wojownika. Obsluga majstrowala cos przy nich z wielka pieczolowitoscia. Kiedy skonczyli, zalogi pierzchly na swoje pozycje. Trag zauwazyl, ze wozy dzieli od czekajacej armii gownosiadow spora odleglosc. Stary wodz zaczal sie zastanawiac, dlaczego. *** Rus From odczekal, az ostatnia zaloga wozu skonczy i potwierdzi, ze wrocila w strefe bezpieczenstwa. Potem jeszcze raz spojrzal na Pahnera, odwrocil sie do k'vaernijskiego artylerzysty stojacego obok z plonaca pochodnia w reku i kiwnal glowa.-Podpalaj - powiedzial stanowczo, a Mardukanin przytknal zagiew do lontu. Maly, jasny i syczacy plomien pomknal po mokrej ziemi miedzy szeregami zolnierzy, rozsiewajac smrod siarki. Wszyscy zakrywali uszy albo oczy, zaleznie od swoich osobistych potrzeb. Plomien dotarl do pierwszego wozu. Wszystkie mardukanskie spoleczenstwa wierzyly w demony i diably, co nie bylo niczym dziwnym, biorac pod uwage koszmarne stworzenia zamieszkujace dzungle. Ale zaden ze znanych im potworow nie byl podobny do tego ziemskiego smoka, ktorego w tej chwili ujrzeli. Na kazdym z wozow stalo po dwiescie czterdziesci dwudziestocentymetrowych rakiet. Dwie trzecie z nich wyposazono w glowice odlamkowe - ladunek czarnego prochu oblozony kulami muszkietowymi, ktore zmienialy rakiete w wielki, samonapedzajacy naboj. Pozostala jedna trzecia stanowily rakiety eksplodujace, ktore mialy proste zapalniki kontaktowe projektu Nimashet Despreaux i glowice zawierajace po dwa kilogramy czarnego prochu. Pod murami Sindi stalo piecdziesiat wozow, co w sumie dawalo dwanascie tysiecy rakiet. Same glowice eksplodujace zawieraly osiem ton szesciennych prochu. Pociski strzelily w niebo z rykiem, cuchnacym siarka dymem i plomieniami, zatoczyly luk i runely w dol. Glowice odlamkowe eksplodowaly w locie. Chociaz ich zapalniki czasowe byly, delikatnie mowiac, prymitywne, zadzialaly zgodnie z oczekiwaniami. Na blanki murow i piecdziesieciometrowy pas ziemi po obu ich stronach spadly blisko dwa miliony kul. Nikt na Marduku nie znal wczesniej takiej broni, wiec zadnemu barbarzyncy nie przyszlo nawet do glowy, aby poszukac sobie schronienia. Zamiast tego zbili sie w kupe, stojac niemal ramie w ramie i czekajac na szturm. Nie mogli stac sie lepszym celem, nawet gdyby chcieli. Tu i owdzie mala grupka czy pojedynczy wojownik przypadkiem unikneli smierci. Kiedy straszliwa nawala ognia przetoczyla sie nad murami Sindi, w jednej chwili zginelo prawie dziesiec tysiecy bomanskich wojownikow. Tuz za rakietami odlamkowymi nadlecialy glowice eksplodujace. W porownaniu ze wspolczesna bronia proste, napedzane czarnym prochem rakiety wydawaly sie dziecinnymi zabawkami, ale kiedy spadly na mury i znajdujace sie za nimi budynki, ziemia zadrzala. Wybuchy wyrzucily w niebo ogien i kleby dymu, szczatki barbarzynskich wojownikow, kamienie ze scian i odlamki drewna. Zolnierze z Przystani K'Vaerna popatrzyli po sobie, wstrzasnieci potega wymyslonej przez ludzi broni. Mab Trag zginal razem z niemal wszystkimi wojownikami swojego plemienia, zanim zdazyl pojac, jaka groze kryja w sobie wozy pogardzanych gownosiadow. *** -O zesz ty - powiedzial Julian niemal lagodnie. - Myslisz, ze dalismy dosc dynamitu, Gronningen?-Miejmy nadzieje - odparl spokojny jak zawsze wielki Asgardczyk, patrzac na kleby dymu i pylu unoszace sie nad kamieniolomem, ktory kiedys byl polnocna czescia miasta Sindi. -Zaraz sie dowiemy - stwierdzil Julian, kiedy rozblysl HUD jego pancerza. - Na kon, zolnierze. *** Mab Trag nie zyl, ale stojacy zaledwie dziesiec krokow od niego pomniejszy wodz wciaz jeszcze oddychal. Czul, ze zycie opuszcza jego cialo wraz z krwia tryskajaca ze zmasakrowanych nog. Szok sprawial, ze nie czul bolu, podciagnal sie w gore, oparl na lokciach i rozejrzal dookola.Sam mur wciaz stal nietkniety i makabrycznie przyozdobiony poszarpanymi cialami jego braci, ale rowne szeregi domow i ulice zostaly zmiazdzone jak ciosem ognistej maczugi. W ruinach plomienie wyly i pohukiwaly niczym demony. Umierajacy wodz poczul lodowate uklucie trwogi na widok takich zniszczen. Nie bal sie o siebie, bo wiedzial, ze umiera. Lekal sie o wojownikow pod wodza Kny Camsana, ktorzy scigali kawalerie Zwiazku. Jesli ta diabelska bron mogla spowodowac takie zniszczenia kamiennych budynkow, to co sie stanie, gdy trafi horde na otwartym polu? Wodz odwrocil wzrok od zgliszcz i spojrzal na zwienczona potezna baszta glowna brame miasta... w sama pore, by zobaczyc czary. Z pustki wylonily sie cztery demony, ich pojawieniu sie towarzyszylo jakby drganie cieplego powietrza nad plomieniem. Demony byly szarozoltego koloru, mialy dwa ramiona, bulwiaste glowy i korpusy, zas ich skora wygladala jak z drewna albo metalu. Wodz patrzyl w zdumieniu, jak nagle w reku jednego z demonow pojawil sie miecz. Wbil go w szczeline miedzy skrzydlami bramy, a potezne sztaby z brazu i zelaza pekly jak zapalki. Potem oba demony zacisnely dlonie na uchwytach bramy i zaczely ja otwierac. Wodz patrzyl na to ze zgroza. Wrota byly niewiarygodnie ciezkie, do tego lekko wygiete po ataku Bomanow na miasto i wybuchach workow z prochem podlozonych przez zakute lby. By zamknac lub otworzyc jedno skrzydlo, trzeba bylo kilku tuzinow krzepkich wojownikow. A te dwa demony same... W tym momencie wodz wyzional ducha. *** Kiedy Julian naparl calym ciezarem zbroi na wrota i otworzyl je, okazalo sie, ze w miescie zostalo jeszcze troche Bomanow.Pierwsi z nich juz nadbiegali, chcac bronic bramy, a Julian zastanawial sie, czy to z ich strony odwaga, czy glupota. A moze to ich slynny szal bitewny? Teraz nie mialo to juz zadnego znaczenia. Armia za jego plecami rowniez szarzowala na brame, HUD pokazywal fale niebieskich ikonek biegnacych mu na pomoc. K'Vaernijczycy trzymali sie z dala od strefy razenia, wiec mieli wieksza odleglosc do pokonania. Julian nawet nie ruszyl swojego dzialka srutowego. Szumowiniaki, ktorzy pozostali jeszcze przy zyciu, mogli ukrywac sie w dlugim, waskim tunelu. Flegmatyczny Gronningen wystrzelil ze swojego dzialka plazmowego pojedynczy ladunek w przeswit tunelu. Polowa sklepienia zniknela natychmiast, przez kilka chwil wydawalo sie, ze reszta sklepienia wytrzyma, jednak rowniez zawalila sie, pociagajac za soba jedna z baszt. Drugi strzal Gronningena byl wymierzony w sam srodek kupy gruzu, ktora jeszcze przed momentem byla tunelem. Ladunek nuklearnego ognia trafil w swieze rumowisko i dopiero co zwalone glazy uniosly sie z powrotem w powietrze. Czesc z nich zamienila sie w nieco chlodniejsza plazme, a czesc rozbryzgnela na wszystkie strony, jakby samo miasto walczylo przeciwko najezdzcom. Ten sam aktyniczny ogien, wymieszany z kawalkami na pol roztopionego kamienia, przetoczyl sie po ocalalych Bomanach... ktorzy w ulamku sekundy przestali istniec. -Na Krina - szepnal Bistem Kar, kiedy pierwszy batalion k'vaernijskiej piechoty dotarl do opancerzonych sylwetek. Nikt nie mogl przezyc w tym rozzarzonym piekle, ktorym stal sie tunel. Dowodca gwardii Przystani z niedowierzaniem pokrecil glowa. Nigdy wczesniej ludzie nie pokazywali K'Vaernijczykom efektow dzialania swojej broni energetycznej, wiec musieli wierzyc doniesieniom z Diaspry. Teraz zobaczyl to na wlasne oczy... i wciaz nie byl pewien, czy wierzy. Po raz pierwszy w zyciu przezyl tak przerazajacy syk, wycie, trzask i huk rakiet. W chwili, kiedy pociski trafily w cel, twardy, pewny siebie gwardzista poczul, ze cos wewnatrz niego dygocze, i zdal sobie sprawe, ze kazde slowo, ktore uslyszal od Diaspran, to prawda. Odwrocil sie do Pahnera. -Dlaczego nie uzyjecie ich do oczyszczenia calego miasta? - spytal, ruchem glowy wskazujac opancerzonych marines. - Poniesiemy straty w tym labiryncie, wypierajac Bomanow. -Mamy za malo mocy - odparl Pahner. -Aha. - K'Vaernijski dowodca wzruszyl ramionami. - Jestem prostym, starym zolnierzem, ale... -Ha! - zasmial sie marine. - Niezly mi prosty, stary zolnierz! -Jestem stary i prosty - powiedzial Kar z godnoscia, a w jego oku pojawil sie nagly blysk - ale to... - wskazal na ziejaca w murze dziure - wyglada na wystarczajaca moc, zeby poradzic sobie ze wszystkim, co ci barbarzyncy moga przeciw nam uzyc. -Nie o taka moc chodzi - powiedzial Pahner. K'Vaernijczyk spojrzal na niego z wyraznym zdziwieniem, a marine wzruszyl ramionami. -Wiesz, ze niektore mlockarnie w Przystani K'Vaerna uzywaja energii wiatru, a niektore energii wody zgromadzonej w cysternach? -Tak. - Kar przybral nagle zamyslony wyraz twarzy. - Twierdzi pan, ze to cos - wskazal ruchem glowy na czworke opancerzonych marines - nie ma wystarczajaco duzo deszczowki w cysternach? -Tak jakby - zgodzil sie Pahner, nie wiedzac, jak mu wyjasnic pojecie "energii potencjalnej". - Pancerze sa zasilane przez urzadzenia, w ktorych zebrana jest olbrzymia moc. Nie mamy ich wiele, wiec musimy oszczedzac na pozniej. Sama bron ma ograniczona liczbe ladunkow, wiec uzywamy jej tylko wtedy, kiedy naprawde musimy. A juz wkrotce bedziemy potrzebowac calej ich mocy - na koncu podrozy czeka nas prawdziwa bitwa. -Czyli nie uwaza pan tego za bitwe - powiedzial Bogess, zerkajac na rumowisko. - Pewnie dlatego, ze odciagnelismy glowne sily od miasta, a Bomani byli na tyle uprzejmi, ze zebrali sie dokladnie w samym srodku strefy razenia. Wciaz nie wiem - dodal w zamysleniu - na ile wozy rakietowe bylyby przydatne na prawdziwym polu bitwy. Moglismy przeciez wczesniej dokladnie obliczyc tor lotu pociskow, no a poza tym - zasmial sie ponuro - Sindi nie moglo sie uchylic. -To prawda - przytaknal Kar - i dlatego zgodzilem sie, bysmy zuzyli teraz wszystkie pociski. Nie ma sensu oszczedzac broni, ktora pozniej moze sie nie przydac. -Slusznie - kiwnal glowa Bogess. - Wydaje mi sie, ze w miescie bylo mniej wiecej dziesiec tysiecy wojownikow, a to zaledwie maly ulamek hordy, ktora w tej chwili gania za Rastarem i Honalem. Predzej czy pozniej bedziemy musieli stawic czola reszcie barbarzyncow, przypuszczam, ze nawet dla pana to bedzie prawdziwa bitwa. -Nie mialem na mysli reszty Bomanow - powiedzial Pahner, wyciagajac plasterek korzenia bisti. - Nie bylismy z wami do konca szczerzy. Nie oklamalismy was, ale... nie wspomnielismy o kilku rzeczach. Na przyklad o tym, ze port na drugim brzegu oceanu, do ktorego musimy dotrzec, jest w rekach naszych wrogow. -Waszych wrogow? - powtorzyl ostroznie Bistem Kar. - Czy oni posiadaja taka sama bron? -Tak. -Boze Wody, chron nas - powiedzial slabo Bogess. -W miescie na pewno nie bedzie wielu punktow oporu - zauwazyl marine. - Tak jak pan powiedzial, generale, wiekszosc Bomanow znalazla sie tam, gdzie chcielismy, czyli na murach. Reszta zginela w tunelu, a niedobitki prawdopodobnie uciekaja... Zbierzcie wiec zolnierzy i oczysccie miasto. Nie powinniscie miec z tym problemu. Pamietajcie, ze musimy dostac sie do srodka, zanim ktokolwiek wydostanie sie na zewnatrz. A kiedy wy dwaj bedziecie sie tym zajmowac, niech Rus zapedzi do pracy ekipy robotnikow. -Teraz rozumiem, dlaczego wy, marines, nie obawialiscie sie bitwy z Bomanami - powiedzial Bogess. - Dla was to nic wielkiego, prawda? -To nie tylko kwestia skali. - Pahner ruchem glowy wskazal slup dymu i wciaz unoszace sie nad pobojowiskiem plomienie. - Tych biednych drani tak samo zabilibysmy z karabinow srutowych czy za pomoca samonaprowadzajacych bomb. Krew to krew. To nie mysl o czekajacych nas w przyszlosci bitwach sprawia, ze te wydaja nam sie mniej przerazajace. Nie. Po prostu kiedy kilka razy przeszlo sie przez pieklo, malo co robi na czlowieku wrazenie. Nawet cos takiego. Rozdzial trzydziesty czwarty Roger przykucnal na brzegu drogi i zwiazal wlosy w kucyk. W dzungli zakwilil crint, a ksiaze sie usmiechnal. - Dobrze jest znow cos robic - powiedzial.-Moze - odparl powsciagliwie Cord. - Ale wolalbym, zebys trzymal sie za zwiadowcami... tak jak ci kazal kapitan Pahner. -Jestem za zwiadowcami. - Roger usmiechnal sie i pokazal na poludnie. - Widzisz? Sa tam. Mieszany kontyngent, nazwany przez kawalerzystow Osobistym Oddzialem Basik, maszerowal blotnistym traktem z D'Sley, podczas gdy reszta armii pokonywala te sama droge rzeka. W tej chwili od miasta dzielilo ich pol dnia podrozy. Oslaniajaca ich kawaleria jechala na poludnie od nich w szyku przypominajacym odwrocona litere L i pilnowala szlaku na odcinku od Sindi do Zatoki, podczas gdy zespoly robocze, ktore nie zmiescily sie na lodziach i barkach, takze maszerowaly z D'Sley na piechote. Roger wybral miejsce na oboz nad brzegiem przecinajacego trakt strumienia. Rzeczka, w najglebszym miejscu siegajaca do kolan turom, wyplywala z dzungli i kawalek dalej na polnoc wpadala do Tam. Bylo tu dosc miejsca dla calego kontyngentu, poza tym civan i turom mialy co pic. Ksiaze dopiero co zsiadl z Patty, kiedy Turkol Bes, jego dowodca piechoty, podjechal na swoim turom, zeskoczyl z niego i zlapal sie za wewnetrzna strone uda. -Na Boga Wody, zolnierze nie beda w stanie walczyc! Wszystkich bola krocza! - jeknal. -Przywykniecie - zasmial sie Chim Pri, zeskakujac z civan. - Po jakims tygodniu przyzwyczaicie sie. -Co z turom? - spytal Roger. -Nic im nie bedzie - powiedzial Bes. Jeszcze niedawno mlody dowodca batalionu byl zwyklym robotnikiem pracujacym przy kanale Carnan w Diasprze, potem jednak z rozkazu krola Gratara Batalion Roboczy Carnan wcielono do Nowej Armii. Turkol Bes wykazal sie umiejetnoscia myslenia i podejmowania decyzji w trudnych sytuacjach, wiec szybko awansowal. -Nic im nie bedzie - ciagnal - chociaz nie sa przyzwyczaj one do tak szybkiego marszu. -Szkoda, ze nie moglismy was zaladowac na civan - zasmial sie ponownie Chim Pri. - Spodobalo by sie wam. -Wszystkie wolne civan byly potrzebne dla glownych sil jazdy w Przystani - zauwazyl Roger. - Moze po powrocie uda sie cos zrobic. -O, nie - powiedzial Bes. - Bede siedzial na turom, jesli tak trzeba. Ale nie zamierzam jezdzic na ktorejs z tych wrednych bestii. -Zrobisz wszystko, czego bedzie wymagalo powodzenie naszego zadania, Turkol - skarcil go Roger. - A skoro o tym mowa. Teraz, kiedy robotnicy sa juz w Sindi, kapitan bedzie chcial im zapewnic oslone kawaleryjska i wtedy bedziemy mu potrzebni. Musimy wiec juz teraz zaczac o tym myslec. Dwaj dowodcy batalionow wymienili spojrzenia. -Uwaza pan, ze naprawde zostaniemy uzyci? - spytal Pri. -Tak uwazam - odparl ksiaze. - Nie jestescie tylko moja obstawa, wiec kapitan Pahner na pewno nas uzyje. Kluczowym argumentem bedzie nasza mobilnosc. Siegnal po buklak i skrzywil sie. Trzeba go bylo napelnic, ale ksiaze spojrzal na plynacy tuz obok strumien bez entuzjazmu. Woda byla brazowa od mulu poruszonego przez setki turom i civan, a chociaz osmotyczny filtr buklaka zatrzymywal bloto, zawsze troche posmaku zostawalo. -Musimy caly czas miec szeroko otwarte oczy - ciagnal Roger. - To, ze nam sie wydaje, iz wiemy, z ktorej strony spodziewac sie zagrozenia, wcale nie znaczy, ze mamy racje. -Daj, napelnie ci go - przerwal mu Matsugae, wskazujac na pusty buklak. -Dzieki. - Ksiaze podal sluzacemu manierke. -Tam sa patrole kawalerii - zauwazyl Bes, machajac dolna reka. -Tak, sa - powiedzial Pri. On takze podal swoja manierke Matsugaemu i spojrzal na dowodce piechoty. - Jezeli zalezy nam na bezpieczenstwie, mozna by je pchnac kawalek dalej. -Wybadajcie okolice - powiedzial Roger, kiwajac glowa. - Drogi, strumienie i miejsca, ktore moga spowalniac nasz marsz. A przede wszystkim upewnijcie sie, czy wszyscy maja oczy i uszy otwarte. *** Matsugae szedl wzdluz strumienia, machajac reka do znajomych zolnierzy. Rozpoznawal zaskakujaco wielu diaspranskich strzelcow, ktorych przydzielono do kuchni. To znak, ze juz za dlugo jestesmy na tej zapadlej planecie, pomyslal. Musial jednak przyznac, ze mieszka tu sporo dobrych dusz. Ciekawe, co Roger zrobi z ta planeta, kiedy wroci na Ziemie.Sluzacy dotarl w koncu do skraju obozu i skrecil nad brzeg rzeki. Woda byla calkiem czysta i dosc chlodna. Matsugae stanal na korzeniu i zanurzyl buklak w wodzie. Uklad osmotyczny manierki mogl wchlaniac wode przez zewnetrzna powloke, ale praca chemicznego filtra trwala kilka godzin. Na szczescie worek zaopatrzony byl rowniez w prosta pompke zasysajaca i dosc szybko oczyszczajaca wode. Nagle Matsugae zdal sobie sprawe, ze nigdy dotad nie uzywal buklaka. Widzial wiele razy, jak to robia marines, ale teraz pierwszy raz sam poszedl po wode, zawsze mial inne obowiazki i zajmowal sie tym ktos inny. Wlozyl manierke do wody i zaczal pompowac. Ku jego zadowoleniu buklak natychmiast poczal sie napelniac. Sluzacy usmiechnal sie szeroko. Od razu mi sie udalo, pomyslal, patrzac, jak worek puchnie. Ale zapomnial o tym, ze trzeba patrzec na wode. *** Mimo blyskawicznej reakcji Rogerowi nie udalo sie przybiec na czas.Kiedy dotarl na miejsce, bylo juz po wszystkim. Atul zlapal sluzacego za gardlo i nawet czarna torba doktora Dobrescu nie mogla juz nic pomoc. Kiedy jeden z kawalerzystow odwrocil bezwladne cialo na plecy, okazalo sie, ze Matsugae nie tylko stracil gardlo. Jego glowa byla na wpol oderwana od ciala. -Jezus, Kostas - powiedzial St. John (J.), stajac za ksieciem. - Czemu, kurwa, nie patrzyles? Krokodyle sa wszedzie. -Nigdy wczesniej nie wychodzil poza oboz - powiedzial cicho Roger. - Nie pomyslalem o tym. A powinienem. -Nie zawsze mozna robic wszystko dobrze - powiedzial Cord. Kleknal przy Matsugaem i podniosl buklak Rogera. - Bledy sie zdarzaja. Ale to nie byl twoj blad, Roger. Kostas wiedzial, ze dzungla jest niebezpieczna, i powinien byl bardziej uwazac. -On tego nie rozumial - odparl ksiaze. - Naprawde nie rozumial. Wszyscy opiekowalismy sie nim i Eleanora. -A powinnismy opiekowac sie panem - powiedziala Beckley i pokrecila glowa. - Musimy go zapakowac, Wasza Wysokosc. -Zrobcie to. - Ksiaze ukleknal i odpial od munduru Matsugaego odznake sluzby palacowej. - Obiecuje ci, Kostas. Nie bedzie wiecej bledow. I nie bedzie wiecej zadnego strojenia sie. -Ale on lubil, kiedy pan sie ladnie ubieral - powiedzial St. John. -Tak, lubil. - Roger spojrzal na polatany kombinezon maskujacy, ktory mial na sobie sluzacy. - St. John, zajrzyjcie do jego rzeczy. Jak znam Kostasa, mial tam spakowany jeden porzadny stroj. Jesli tak, ubierzcie go w niego. Potem zapakujcie, ale zanim go spalicie, chce powiedziec pare slow. -Tak jest, Wasza Wysokosc - powiedziala cicho kapral. - Zajmiemy sie tym. Zanim ksiaze zdazyl odpowiedziec, jego helm cichym piknieciem obwiescil nadejscie komunikatu. -Roger, tu Pahner. Inzynierowie dzialaja juz w Sindi, ale wyglada na to, ze potrzeba tu wiecej ludzi. Musze sciagnac wiecej piechoty, co oznacza, ze kawaleria bedzie oslaniac flanki i konwoje. Przesune ja blizej drogi i rozciagne, wiec musicie przejsc bardziej na poludnie, zeby zamknac luke. Macie byc w sektorze Victor-Jeden-Siedem o zmroku. Roger spojrzal na zwloki przyjaciela. -Moge prosic o kilka godzin, kapitanie? Mamy tu... ciezka sytuacje. -Jestescie atakowani? - spytal Pahner. -Nie... Nie jestesmy, kapitanie. -W takim razie zalatwcie to szybko i ruszajcie w droge, Wasza Wysokosc - powiedzial sucho marine. - Jestescie mobilna jednostka, wiec badzcie mobilni. -Tak jest, sir - powiedzial cicho ksiaze i spojrzal na kaprala. - Wstrzymac ceremonie, Reneb. Zapakujcie go i spalcie, i ruszamy. Bedziemy w drodze za dziesiec minut - powiedzial do mikrofonu. -Dobrze. *** Rastar zsunal sie ze swojego civan i jeknal.-Oddalbym wszystko za mozliwosc zdjecia zbroi - oznajmil, a Honal rozesmial sie chrapliwie. -Wy, Therdanczycy, jestescie straszne mieczaki. Ledwie czterdziesci kolongow i juz narzekacie! -Aha - odparl ksiaze. - A ciebie nic nie boli? -Mnie? Ja chyba zaraz skonam. Czemu pytasz? Rastar parsknal smiechem i potarl siedzenie. -Dzieki bogom za dokladne mapy - powiedzial. - Nigdy wczesniej ich nie docenialem. -Tak, wiedziec, gdzie jest woda i gdzie mozna sie schowac zamiast walczyc - to rzeczywiscie bardzo wazna rzecz - odpowiedzial ironicznie Honal. -Nie martw sie, kuzynie - odparl Rastar. - Czeka nas jeszcze mnostwo walki. Wyslij harcownikow z komunikatorem. Niech znajda Bomanow, ale powiedz im, zeby nie podchodzili za blisko. Niech strzela pare razy, zeby ich podraznic, i wycofaja sie. Dopilnuj, zeby mieli zapasowe wierzchowce. Wyciagnal mape i przyjrzal sie jej. -Pierwsza grupa skreci kawalek dalej. Przede wszystkim chce wiedziec, czy Bomani sie rozdziela, kiedy my to zrobimy. -Zrobi sie - kiwnal glowa Honal. - Ale i tak uwazam, ze rozdzielanie sie to szalenstwo. -Na razie Bomani musza sie nami interesowac - powiedzial Rastar, nie odrywajac oczu od mapy. - A Bomani to prostaki. Nie mozemy pozwolic, zeby szybko sie znudzili i zawrocili. Jesli bedziemy biegac po okolicy jak basik z odcietym lbem, zaciekawi ich to i beda nas gonic. -Ale mnie sie to i tak nie podoba. W tym czasie, kiedy oficerowie rozmawiali, przyprowadzono im swieze civan. Honal spojrzal na swojego nowego wierzchowca i skrzywil sie. -Nie wiem, czy uda mi sie na niego wsiasc - jeknal. -Podsadze cie - zaproponowal Rastar. - Ty sheffanski bohaterze. *** Camsan zaklal.-Znowu sie rozdzielili! -Zostala ich pewnie polowa - zauwazyl Dna. -Ciezko powiedziec - odparl wodz. - Jada jeden za drugim, zeby nasi tropiciele nie mogli ich policzyc, ale mysle, ze masz racje - w strone Therdan jedzie ich mniej niz na poczatku. Boman potarl w zamysleniu rogi. -Czy wszyscy poslancy juz wrocili? - spytal. - Wszyscy z wyjatkiem tego, ktory pobiegl do Hothna Kasi - odparl Dna. - Mial najdalej, ale powinien byl juz wrocic zeszlej nocy. - Spojrzal na niebo, oceniajac czas. - W tej chwili wszyscy powinni byc na szlaku. -Cale to rozdzielanie sie i tak nic im nie pomoze - chrzaknal Camsan. - Mysle, ze musimy wyslac za nimi nasze grupy. Chce wiedziec, dokad oni wszyscy naprawde jada. -Mamy sie rozdzielic? - spytal wodz zwiadowcow. -Tak. To niepodobne do zakutych lbow - powiedzial cicho Camsan. - Sa bardziej podstepni niz zazwyczaj, wyczuwam pulapke. Cos sie dzieje. Cos waznego Rozdzial trzydziesty piaty -O cholera - powiedziala Beckley. - Nie wierzylam, ze to mozliwe.-Ja tez nie - dodal Chim Pri. -Macie za malo wiary w Robotnikow Boga - powiedzial z duma Turkol Bes. - Kiedy Bog zsyla deszcz i zniszczenie, trzeba naprawde szybko budowac i naprawiac. W tym jestesmy najlepsi. Przemarsz Bomanow zmienil droge z D'Sley do Sindi w blotnista breje. Ekipy inzynierskie, pracujace wedlug dokladnych planow Rus Froma i wyposazone w olbrzymie pily, topory, mloty i kliny, calkowicie przeobrazily tutejszy krajobraz. Potezne drzewa, niektore mierzace ponad metr srednicy, zostaly sciete przy samej ziemi, pociete na rownej dlugosci kawalki i zawleczone na droge. Drewno nie bylo najlepszym materialem na nawierzchnie drogi, zwlaszcza na Marduku, poniewaz zbyt szybko gnilo i pekalo, ale ta droga musiala wytrzymac tylko kilka dni. Za drwalami i cieslami szly kolejne zespoly Mardukan, ktore wyrownywaly i ubijaly trakt, wypelniajace najglebsze dziury zwiremi snopami jeczmyzowej slomy. Trzecia grupa ukladala na trakcie pociete klody drewna. Cala te prace wykonano sprawnie i na czas, i teraz pierwsze wozy z materialami zdobytymi w Sindi toczyly sie w strone D'Sley. Ther Ganau, jeden z glownych inzynierow Rus Froma, podjechal na civan do Rogera i wskazal na jadace jeden za drugim wozy. -Co pan o tym sadzi? Pri spojrzal na milczacego ksiecia i westchnal. -Cudownie, Ther Ganau. Naprawde cudownie. W zyciu nie widzialem czegos takiego. Poniewaz Roger dalej milczal, Cord dzgnal go palcem w plecy. -Powiedz cos - syknal. Ksiaze wreszcie podniosl glowe. -Bardzo dobrze, Ther - powiedzial bezbarwnym glosem. - Kapitan powiedzial, ze mamy zamknac ten koniec linii. Gdzie najlepiej sie okopac? Inzynier zaczal odpowiadac, ale przerwal, kiedy na uprzezy flar-ta ksiecia zobaczyl zwoj materialu sluzacy do kremacji zmarlych. Nie zauwazyl jednak, by sposrod otaczajacych zazwyczaj Rogera ludzi kogos brakowalo! Postanowil, ze zapyta o to pozniej. -Kapitan odciagnal wiekszosc piechoty do przodu, wiec gdybym mogl wykorzystac batalion Carnan jako oslone i przesunac kawalerie odrobine dalej na zachod, bylbym wdzieczny. -Jak chcesz - powiedzial Roger, - Bierz, co chcesz. - Ksiaze szturchnal Patty kolanami, podjechal w strone rzeki i wyciagnal z olstra karabin. W Tamie na pewno musza byc krokodyle. -Co sie stalo? - spytal cicho Ganau, odprowadzajac wzrokiem flar-ta. -Krokodyl dorwal Kostasa - odparla Beckley. -Niech Bog ma go w opiece. Okropna strata. -Zwlaszcza dla ksiecia. Kostas byl przy nim od lat. A teraz on obwinia sie o jego smierc. -Co mozemy zrobic? - spytal inzynier. - Co mozemy zrobic? -Nie wiem - powiedziala Beckley. Nad rzeka rozbrzmial huk wystrzalu. - Po prostu nie wiem. *** Kod nadchodzacego polaczenia wskazywal starszego sierzanta. Pahner przyjal polaczenie.-Tu Pahner. -Mamy problem z Jego Wysokoscia - powiedziala bez zadnego wstepu Kosutic. - Wlasnie zameldowala sie Beckley. Mowi, ze rano zginal Kostas, a Roger wpadl w straszny dolek. Oddal dowodzenie Ther Ganau i nie odbiera polaczen. Reneb mowi, ze siedzi nad Tam, strzela do krokodyli i nie chce z nikim rozmawiac. Pahner odkroil kawalek korzenia bisti i wlozyl go do ust. -Wiesz co - powiedzial po dlugiej chwili - nie podoba mi sie to, co powiedzialas. -Mnie tez. Bedzie mi brakowalo casserole z chrystebestii przygotowywanego przez Kostasa. I nie wiem, czy kiedykolwiek jeszcze bede mogla jesc krokodyle. Pahner spojrzal na rosnace pod brama sterty materialow. Zapasy Sindi, ktore juz wkrotce mialy znalezc sie w D'Sley i Przystani K'Vaerna, byly niewiarygodne. Znalezli tu mnostwo zmagazynowanej zywnosci. Sindi skonczylo zniwa tuz przed najazdem Bomanow, a bylo centralnym osrodkiem zbiorow calego regionu. Co wiecej, pogloski, jakoby Tor Cant, spodziewajac sie wojny, zmagazynowal plony z dwoch poprzednich lat, okazaly sie prawda. Odkryli niesamowita gore jeczmyzu, ledwie napoczeta przez Bomanow. Barbarzyncy pozerali glownie zwierzeta pociagowe i nie marnowali czasu na zboze i warzywa. Przetransportowanie tego wszystkiego przed powrotem Bomanow bylo niemozliwe, nawet jesli skorzystaliby z barek wiozacych piechote w gore rzeki. Barki mogly wykonac jeden, najwyzej dwa kursy, no a poza tym bylo ich za malo, zeby zabrac jednoczesnie wojsko i inzynierow Ther Ganau. W magazynach znalezli rowniez kilkadziesiat ton prochu. From i jego ludzie uzywali go do zniszczenia polnocnego Sindi. Jesli mieli zamiar wywiezc z miasta wszystkie zapasy - a Bog jeden wie, jak bardzo Przystan K'Vaerna potrzebuje kazdej odrobiny zywnosci - musieli utrzymac prowizoryczna droge przez bagna. W okolicy krecilo sie wiele band Bomanow. Gdyby ktoras z nich uderzyla na krazace miedzy Sindi i D'Sley konwoje wozow i flar-ta, rezultat bylby katastrofalny. Roger musial wiec byc na chodzie. I to juz, natychmiast. Kapitan zastanowil sie, co robic. Najprostszym wyjsciem byloby wezwac ksiecia i kazac mu wziac sie w garsc. Oczywiscie nic by to nie dalo. Pomysl, ktory przyszedl mu do glowy, mogl miec nieobliczalne konsekwencje, ale tylko tak mozna bylo szybko wydostac ksiecia z dolka. -Eva - powiedzial kapitan. - Mam zamiar zlamac wszystkie zasady regulaminu. Wlasciwie bede musial po prostu wyrzucic go za okno. -W porzadku. Co robimy? -Daj mi Nimashet. *** Nimashet Despreaux zawahala sie.Ksiaze siedzial nad brzegiem rzeki z karabinem na kolanach i kolysal sie w przod i tyl. Czula, ze w tej chwili Roger nie jest soba. Odchrzaknela wiec nieco nerwowo. -Wasza Wysokosc? Roger patrzyl na marszczaca sie w gasnacym swietle wieczora powierzchnie wody. Chociaz jego oczy badaly strumien z czujnoscia mysliwego, myslami byl nieobecny, znajdowal sie w lepszej przeszlosci. Przeszlosci bez krwi i smierci, kiedy najdrobniejszy blad nie kosztowal czyjegos zycia. Jestem nieudacznikiem, myslal. Powierzanie mi odpowiedzialnych zadan bylo bledem. Spieprzylem wszystko, czego sie tknalem. Drgnal, kiedy poczul czyjas dlon na ramieniu. -Idz stad. Jestem zajety. -Roger. Wasza Wysokosc. Czas ruszac. Despreaux zastanawiala sie, jak mu zabrac karabin, nie robiac ani jemu, ani sobie krzywdy. Co prawda ksiaze mial jeszcze pistolet... -Pieprzyc to - odparl stanowczo ksiaze. - Niech Ther powie Chimowi, co ma robic. I Turkotowi. Nie bede juz wydawac rozkazow. Ja potrafie tylko wszystko spieprzyc. Nawet nas. Spojrzal na nia przez ramie. -Popatrz, jacy z nas "my" - parsknal gorzko. - Nie potrafie nawet, kurwa, rozmawiac z kobieta, ktora kocham, bo zaraz wszystko spieprze. Plutonowy usiadla obok niego. Jej serce podskoczylo na dzwiek slowa "kocham", ale wiedziala, ze ostatnia rzecza, jaka powinna w tej chwili zrobic, jest rzucenie sie na niego. - To ja wszystko spieprzylam. Teraz to wiem. Wlasciwie caly czas wiedzialam, tylko nie chcialam sie do tego przyznac. Ty chciales wtedy tylko powiedziec, ze bratanie sie to zly pomysl, i miales racje. Jesli sie na to pozwala, oddzial rozpieprza sie szybciej, niz mozna by sie spodziewac. -Wcale nie to probowalem ci powiedziec - powiedzial ksiaze. - To jest rzeczywiscie zly pomysl, ale przeciez cala kompania romansuje. Co by komu zaszkodzil jeszcze jeden romans? -Wiec co chciales powiedziec? - spytala ostroznie Despreaux. - Mam nadzieje, ze nie chodzilo ci o wynajeta pomoc? -Nie. - Roger potarl twarz i znow spojrzal na wode. - Chcialem tylko powiedziec, ze ja sie z nikim nie zadaje. Zrobilem to kilka razy i zawsze wynikaly z tego problemy. Potrafie myslec tylko o tym, ze nie chce, aby na tym swiecie pojawil sie jeszcze jeden bekart. Nie chce nikogo zdradzic tak, jak mnie zdradzili moj ojciec i moja matka. Sciagnal helm i polozyl go na ziemi. Brzeg rzeki porastala niska, miekka koniczyna. -Nie wiedzialem, co zaszlo miedzy moja matka i bydlakiem, ktory kiedys byl moim ojcem - powiedzial Roger. - Wiedzialem za to, ze zastanawianie sie nad tym i obwinianie siebie jest czyms najgorszym, co moze spotkac dorastajacego dzieciaka. W Imperium okolicznosci urodzenia maja ogromne znaczenie, i pamietanie o tym jest moim obowiazkiem jako ksiecia. Ale te obowiazki tez udalo mi sie spieprzyc. To nie znaczy, ze mam je gdzies albo nie wiem, ze ryzyko romansowania jest zbyt duze... -To znaczy, ze ty w ogole...? - spytala plutonowy z niedowierzaniem. -Stracilem dziewictwo w wieku pietnastu lat z mlodsza corka ksiecia Nowej Antiochii. -Slyszalam o tym - powiedziala ostroznie Despreaux. Cale to zajscie uroslo w Osobistym Pulku Cesarzowej niemal do rozmiarow legendy i bylo przyczyna rezygnacji dowodcy kompanii ze swojego stanowiska. -Slyszalam tez, ze nigdy nie widziano cie z nikim innym. Ale to, co robisz... Wiesz, to strasznie dlugo. -Dzieki, ze to zauwazylas. -To bardzo zle, wiesz - powiedziala marine. - Niezdrowo. Mozesz miec klopoty ze zdrowiem. Jasne, to sie da leczyc, ale o wiele lepiej jest zapobiegac. -Czy naprawde musze rozmawiac z toba o szczegolach mojego zycia seksualnego? - spytal ksiaze. - Do tego w tej chwili? -Nie, nie musisz. Ale nikt nigdy z toba o tym nie rozmawial? -Och, jasne, wiele razy. Wszyscy mowili to samo: musze odrzucic wiezy z ojcem i przeswiadczenie, ze mnie zdradzil, i zajac sie wlasnym zyciem. Nazywa sie to "terapia rzeczywistosci" albo "przestan, kurwa, sie mazac". Wszystko byloby pieknie, gdyby nie fakt, ze to nie do ojca mialem cholerny zal. Plutonowy skubnela sie w ucho. -To dziwne. Wszyscy w Imperium uwazaja Cesarzowa za... ja wiem... boginie. -Wszyscy oprocz jej syna - powiedzial gorzko Roger. - Nigdy nie wybaczylem jej tego, ze nie mam ojca. Mogla przeciez drugi raz wyjsc za maz. Cale zycie poszukuje kogos, kto moglby mi zastapic ojca. -Kostas...? - spytala bardzo delikatnie Despreaux. -Tak jakby. - Roger wydal z siebie dzwiek przypominajacy lkanie. - Kostas byl mi najblizszy. Moze nawet z czasem stalby sie dla mnie ojcem... Zawsze byl przy mnie, kiedy go potrzebowalem. A mnie nie bylo, kiedy on potrzebowal mnie... Despreaux zadrzala na mysl, jak wiele ma Roger zalu i nienawisci do samego siebie. To, co czula, bylo silniejsze niz strach, wiec odwazyla sie wyjac z jego rak karabin. Bez slow objela Rogera i polozyla jego glowe na swoich kolanach. Zaczela glaskac go po wlosach, a on bardzo cicho rozplakal sie. Jej tez lzy zakrecily sie w oczach. Zastanawiala sie, ile lat uplynelo, odkad ktokolwiek widzial, jak ksiaze lka. Tak bardzo chciala do niego dotrzec, cos mu powiedziec, ale byla marine, wojownikiem i nie wiedziala, jak to zrobic. Zaczela wiec nucic jakas melodie. -Nie wiem, co robic, Nimashet - powiedzial po chwili ksiaze. - Nie... nie moge juz wiecej zabijac. Juz tylu z was zabilem. Po prostu nie moge dluzej. -Nikogo nie zabiles, Roger - powiedziala lagodnie. - Jestesmy marines. Wszyscy na ochotnika zglosilismy sie do Osobistego Pulku Cesarzowej. Wiedzielismy, co nas czeka, i w kazdej chwili jestesmy gotowi odejsc. -Ale nie zglaszaliscie sie do wyprawy na planete pelna czterorekich barbarzyncow i ochraniania ksiecia-ofiary! Usmiechnela sie. -Nie ofiary, tylko bohatera. -A Kostas nie zglosil sie do marines - powiedzial cicho ksiaze - i nie chcial umierac. -Ludzie bez przerwy umieraja, Roger. - Plutonowy gladzila jego splatane wlosy. - Gina w wypadkach i umieraja ze starosci. Umieraja z glodu i gina w katastrofach, z napromieniowania. Topia sie. -Ale Kostas zginal przez moj blad. Wydalem mu polecenie i nie pomyslalem o konsekwencjach. Ile razy juz cos takiego robilem, i to nie tylko jemu? Ile razy podczas tej wyprawy wy, marines, byliscie narazeni na niebezpieczenstwo - albo gineliscie - przez moja glupote? Moje nie przemyslane, glupie zachowanie? -Mysle, ze jestes dla siebie troche niesprawiedliwy. Rozmawialam z Turkol Besem i Chimem. Nie kazales Kostasowi przyniesc wody. Sam ci to zaproponowal. Wiem, wiem - powiedziala, zakrywajac mu usta dlonia. - To nie zmienia faktu, ze - jak zawsze - zrobil to dla ciebie. Ale mysle, ze to wazne, iz to byl jego wybor, a nie twoj. A skoro o tym mowa, to czy naprawde myslisz, ze Kostas nie zdawal sobie sprawy z niebezpieczenstwa? Nie wiedzial, ze dzungla jest grozna? Myslisz, ze nie wiedzial, ze w rzekach zyja krokodyle? Roger, przeciez on szedl z nami cala droge, byl z toba na tylu polowaniach i na planetach, o ktorych nikt z nas nawet nie slyszal! -Chcesz powiedziec, ze to jego wina? -Chce powiedziec, ze to niczyja wina. Ani jego, ani twoja. Po prostu byl nieostrozny: To sie zdarza kazdego dnia. Tyle tylko, ze tu, na Marduku, jesli przestajesz uwazac w nieodpowiednim momencie, giniesz. Nie ty go zabiles i nie on sam sie zabil - zabila go ta pieprzona planeta. -A marines? Co z nimi? - zapytal Roger ostrym tonem. -Po pierwsze - odparla spokojnie Despreaux - ta planeta nie jest wlasciwym miejscem dla marine, ktory chce spokojnie umrzec w lozku, i to nie ty ja wybrales i kazales nam tu ladowac. Po drugie, te "glupie, nie przemyslane akcje" to powod, dla ktorego cie uwielbiamy. Pewnie nie zachowujesz sie zbyt madrze, kiedy rzucasz sie na wroga i zatrzymujesz dopiero wtedy, gdy go przebijesz na wylot, ale my wiemy, ze chodzi ci tylko o to, zeby zabic wroga i wrocic do domu. Nam niepotrzebni sa oficerowie, ktorzy szukaja mocnych wrazen i chca udowodnic, ze sa twardzielami. Poza tym chetniej sluchamy dowodcy, ktory nas prowadzi, niz tego, ktory wysyla nas przodem. Mimo twoich wad, na tej gownianej planecie stwierdzilismy, ze jestes cholernie dobrym dowodca. Musisz sie jeszcze sporo nauczyc, ale przynajmniej nie robisz tego, czego dowodcy nie wolno robic: nie wahasz sie. -Naprawde? - Roger przekrecil sie na plecy i popatrzyl na Despreaux, a ona usmiechnela sie i poglaskala go po twarzy. -Powaznie. Marines nienawidza tchorzy. Pochylila sie i pocalowala go. Roger niechetnie oderwal sie od jej ust. -Co my robimy? -Co? Nie ucza tego w Akademii? - spytala, smiejac sie cicho. - Nazwijmy to pragnieniem odrodzenia zycia w obliczu smierci. Bardzo mocnym pragnieniem. Potrzeba ucieczki przed kostucha w jedyny znany nam sposob. - Przerwala i przesunela dlonia po jego piersi. - Dziesiec lat, tak? Roger usiadl i objal ja ramionami. Zauwazyl, ze jego obstawa taktownie oddalila sie i zostawila ich samych. Nagle przyszlo mu do glowy, ze nie wie, gdzie podziewa sie jego kawaleria. Pamietal, ze oddal piechote Ther Ganau, ale nie wiedzial, kto w takim razie oslania konwoje. Jeknal. -Co sie stalo? - spytala ochryple Despreaux. -O Boze, Nimashet. Nie mamy czasu. Gdzie jest moja kawaleria? Jak sobie radza inzynierowie Rus Froma w Sindi? Co sie dzieje z Rastarem? Czy barki sa na miejscu? Kto, do cholery, oslania karawany Thera? Oczy plutonowego rozblysly. Zlapala ksiecia za przod bluzy munduru. -Piec minut - warknela przez zacisniete zeby. -Raczej trzydziesci sekund - odparl ksiaze ze smiechem. - Nawet nie zdazylibysmy zdjac ubrania. Ale nie mamy nawet tych trzydziestu. Stracilem juz kilka godzin. Nie mozemy tracic nastepnych. Despreaus naparla na niego biodrem i zepchnela go na ziemie. -Posluchaj, ksiaze Rogerze Ramiusie Sergeiu Alexandrze Chiangu MacClintock! - syknela. - Musisz mi cos obiecac i dotrzymac slowa! Kiedy tylko znajdziemy sie w bezpiecznym miejscu i wszystko sie skonczy, pojdziesz ze mna do lozka. I nie bedziesz nigdzie sie spieszyl. I zrobisz to dobrze. - Zlapala go za bluze i po kazdym slowie uderzala nim lekko o ziemie. - Przysiegasz? Roger oplotl ja nogami, przyciagnal do siebie i pocalowal. -Zrobie to, kiedy wszystko bedziemy mieli za soba i wrocimy na Ziemie, do Cesarskiego Palacu, i bedziemy mieli pewnosc, ze to nie tylko wplyw okolicznosci. Kiedy bede pewny, ze kocham Nimashet Despreaux bardziej niz zycie i ze nie powoduje mna niepohamowana zadza, spotegowana bolem, smiercia i krwia. Wtedy cie wezme - jako moja zone albo partnerke - i bede cie kochal az do smierci. Przysiegam to na wszystkich moich przodkow. Uderzyla go glowa w piers. -Ty idioto! Masz mowic, ze mnie kochasz i chcesz sie ze mna ozenic po to, zeby zaciagnac mnie do lozka, a nie ja mam oswiadczac, ze chce za ciebie wyjsc, zeby pojsc z toba do lozka! -Zgadzasz sie? - spytal Roger. -Oczywiscie! Musialabym byc idiotka, zeby sie nie zgodzic. Kocham cie bardzo, i nie mysl sobie, ze mi to przejdzie, kiedy wrocimy na Ziemie. Kochalam cie juz wtedy, kiedy byles nadetym i aroganckim dupkiem, i do tego przebierancem, i powinnam byla sie spodziewac, ze to sie tak skonczy! -A skoro mowa o przebraniach - powiedzial ksiaze, dotykajac jej plakietki - warto byloby popracowac nad naszymi mundurami. Zajme sie tym po powrocie. Spojrzal jej w oczy. -Wiec poczekamy? - spytal cicho. -Jasne. Jestem juz duza dziewczynka jakos to przezyje. Roger wstal i podniosl ja. -Mozemy isc? -Jasne - odpowiedziala ostro. - Znajdzmy cos, co bede mogla zabic, zanim uznam, ze ty sie do tego swietnie nadajesz. -Dobrze - usmiechnal sie Roger. - Chce, zebys wiedziala, ze naprawde cie pragne. Ale z uplywem czasu robie sie coraz gorszy. -Zauwazylam - mruknela plutonowy. - Uparty jak osiol. Nigdy nie mialam zadnych problemow z zaciagnieciem faceta do lozka. Wlasciwie zawsze bylo odwrotnie. -Frustracja dobrze zrobi naszym duszom - powiedzial Roger. - Spojrz, co zrobila ze mnie! -Widze - westchnela Despreaux. - Nic dziwnego, ze jestes taki niebezpieczny. Dziesiec lat?! Rozdzial trzydziesty szosty Armand Pahner stal na murach Sindi i patrzyl na blotniste, stratowane pola, zespoly inzynierskie, kolumny wozow i patrole piechoty. Ale to nie krzatanina za murami absorbowala mysli kapitana.Rozmyslal o kobietach i dzieciach. Bomanska horda podrozowala z calym swoim skromnym dobytkiem, z kobietami i dziecmi. Camsan zebral w miescie ponad polowe, z nich. Ten wlasnie fakt, odkryty przez zwiadowcow sierzanta Jina, zadecydowal o przyjetej przez Pahnera strategii. Kapitan rozkazal, by wszystkie kobiety i dzieci zostaly objete opieka i by nikomu nie stala sie zadna krzywda. Spustoszenia i potworne masakry, ktorych dopuszczali sie Bomani, sprawily, ze mieszkancy podbitych miast mieli nieprzeparta ochote mscic sie i wyrzynac ich kobiety i dzieci. K'Vaernijczycy takze uwazali, ze dobry Bomanin to martwy Bomanin, a plec i wiek nie ma zadnego znaczenia. Jednak Pahner mial na ten temat inne zdanie. Pomijajac wyrazne instrukcje imperialne zakazujace zbrodni wojennych czy jego osobista niechec do niepotrzebnego zabijania, kapitan potrzebowal owych kobiet i dzieci. Zywych i w dobrym zdrowiu. Jako przynety. Bomani nie oblegali miast tak, jak robily to bardziej cywilizowane armie. Jesli nie udalo im sie zdobyc murow pierwszym, zmasowanym atakiem, odstepowali. Nie probowali przebijac murow ani podkopywac sie pod nimi. Nie rozbijali tez obozow wokol miast, by zamknac je szczelnym kordonem. Po prostu zalewali cala okolice jak rozlegle, falujace morze. Ich przytlaczajaca liczba nie pozwalala na jakiekolwiek zorganizowane dzialania ze strony oblezonych. Kazdy, kto probowal wydostac sie z miasta, byl lapany i zabijany. Rolnikow probujacych wychodzic w pole takze zabijano, a ich zwierzeta pozerano albo przepedzano. Jesli miasto bylo silne, Bomani czekali, az oblezeni zaczna padac z glodu... a dopiero potem szturmowali. Bomani, jak wszyscy mardukanscy barbarzyncy, potrzebowali do zycia duzych przestrzeni. Ich stada zwierzat hodowlanych wymagaly rozleglych pastwisk. W swojej ojczyznie nieustannie je zmieniali, pozwalajac trawie odrosnac. Tak samo bylo na wojnie. Aby wykarmic swoich wojownikow, nie mogli pozostawac dlugo w jednym miejscu. Wyjatkiem bylo Sindi, gdzie zdobyli znaczne zgromadzone tam zapasy. Wojne rozpoczeli seria zmasowanych szturmow, gdyz tym razem dzialali wedlug innej niz zwykle strategii, majacej na celu calkowite zniszczenie wszystkich miast-panstw Poludnia, a nie tylko zdobycie jednego z nich. Wiedzieli, ze musza jak najszybciej zmiazdzyc Zwiazek Polnocy, zanim pozostale miasta zaczna sobie pomagac, tak jak czynily to w przeszlosci. Pahner przypuszczal, ze zaskoczenie skoordynowanymi atakami przyczynilo sie do zaglady Zwiazku w takim samym stopniu, jak dzialania agentow Sindi. Nikt nie spodziewal sie tak poteznego najazdu barbarzyncow. Miasta Poludnia, dotad bezpieczne pod ochrona miast Polnocy, nie byly przygotowane do wojny, co pozwolilo barbarzyncom stosunkowo latwo zdobywac je jedno po drugim. Sindi bylo twardszym orzechem do zgryzienia. Wprawdzie Therdanczycy byli o wiele trudniejszym przeciwnikiem, ale za to wladze Sindi mialy czas na przygotowanie obrony. Po zdobyciu miasta Bomani wrocili do swojej zwyklej taktyki i zaniechali szturmu na Przystan K'Vaerna. Sindi stalo sie potezna, ufortyfikowana baza wypadowa, zaopatrzona w zywnosc na co najmniej kilka miesiecy. Do czasu przybycia ludzi i ich diaspranskich sprzymierzencow strategia Camsana polegala na stopniowym oslabianiu miasta i czekaniu, az wyczerpie ono swoje szczuple zapasy zywnosci. Bomani wyczekiwali, az Przystan zacznie glodowac, by wtedy rzucic swoich wojownikow na mury, ktorych oslabiona Gwardia nie bedzie juz w stanie utrzymac. Pahner nie mogl zwlekac, az Przystan oslabnie z glodu i dopiero wtedy Bomani zaczna dzialac. Musial sprowokowac ich do decydujacej bitwy. Zeby tego dokonac, musial zrobic dwie rzeczy. Po pierwsze, stworzyc wrazenie, ze zagrozenie ze strony jego armii jest mniejsze niz w rzeczywistosci, po drugie zas dac Bomanom powod do ataku. Takim powodem moglo byc na przyklad przetrzymywanie ich kobiet i dzieci. Kapitan prychnal, zdegustowany wlasna hipokryzja. Bronil tysiecy kobiet i dzieci przed smiercia z rak swoich sprzymierzencow, a jednoczesnie chcial ich uzyc jako przynety, by wciagnac ich ojcow i mezow w pulapke. Wzial gleboki oddech, wyslal do tootsa polecenie wlaczenia komunikatora i powiedzial: -Roger? -Jestem. - Odpowiedz nadeszla niemal natychmiast. Marine poczul, ze jego napiete miesnie troche sie rozluznily. -Czuje sie pan lepiej? -Raz lepiej, raz gorzej - odparl ksiaze. - Znow jestem na chodzie, jesli o to pan pyta. Czyj to byl pomysl, zeby przyslac do mnie Nimashet? -Uznalem, ze jest pan troche za slabo chroniony - powiedzial kapitan. - Wzmocnilem wiec sekcje kapral Beckley reszta druzyny. Zostana z panem do konca operacji. -Rozumiem. - Na kilka chwil na linii zapadla cisza. - Co u pana slychac? -Wszystko idzie zgodnie z planem - odparl Pahner. - Eva pracuje z Rusem nad przygotowaniem umocnien. Bistem i Bogess calkiem sprawnie zorganizowali swoja piechote w drodze do miasta, a pamietajmy, ze z kazdego pulku musielismy wycofac troche ludzi, zeby pomoc inzynierom Rusa. -A Rastar? - spytal Roger. -Jak dotad w porzadku. Ma troche problemow z utrzymaniem stalej odleglosci od glownych sil Bomanow. Do poscigu dolaczyly watahy barbarzyncow z innych zdobytych miast. Do tej pory swietnie sobie radzi, zapasy amunicji tez ma raczej spore, ale ta cala dywersja zaczyna przypominac ruchoma bitwe. -Bedziemy musieli za nim isc? -Mam nadzieje, ze nie, i jak dotad wszystko wskazuje, ze uda nam sie tego uniknac. Ale mam oko na cala sytuacje. -Dobrze. A co my mamy robic? -To, co robicie, Wasza Wysokosc. Wczoraj wieczorem Beckley i Despreaus powiedzialy mi, ze ustawil pan swoja kawalerie mniej wiecej tam, gdzie chcialem, na poludniowej flance. Mam zamiar odlaczyc batalion Carnan od sil oslaniajacych konwoje Thera i przydzielic go panu z powrotem. Niech oslona zajmie sie jazda, chce, zeby karabiny wrocily do pana. -Zeby pilnowac mojej cennej skory? - spytal cierpko Roger, a Pahner zachnal sie. -Jestem pewien, ze to tez chodzi mi po glowie - powiedzial - ale nie tylko to. Przede wszystkim chce miec pewnosc, ze zakotwiczenie naszej linii nie pusci, kiedy ktos w nia uderzy. -Rozumiem. W takim razie, kapitanie, nie mozemy dac sie stad ruszyc, prawda? *** Dna Koi przelknal kawalek suszonego jeczmyzu i pochylil sie, zeby nabrac wody ze strumienia.-Jesli nie znajdziemy szybko tych przekletych gownosiadow, wracamy do miasta. Skonczylo mi sie jedzenie i cierpliwosc - warknal. -Co oni robia? - spytal jeden z wojownikow. - Najpierw jada na zachod, jakby wracali tam, skad przyszli. Teraz jada na wschod. -Rozpraszaja sie, zeby nam uciec - powiedzial Dna Koi. - A potem znow sie zbieraja. -Jak oni odnajduja sie w tych lasach? Ja sam nie potrafilbym nawet powiedziec, jak mnie znalezc. Wiec skad oni wiedza, gdzie sa? I dokad isc, zeby znalezc reszte? -Mapy - splunal z pogarda inny wojownik. - Przeklete gownosiadzkie mapy. Wszystko na nich zaznaczaja, kazdy brod, kazdy strumien. -Dlatego udaje im sie wodzic nas za nos - przytaknal Koi. - Ale niedlugo ich wytropimy i sprowadzimy na nich reszte hordy. -Przydalaby mi sie nowa zbroja - powiedzial pierwszy wojownik. Wyciagnal zza pasa toporek i machnal nim w powietrzu. - I nawet wiem, skad ja wziac. -Ruszajmy - rozkazal Koi. - Czuje, ze sa blisko. *** Rastar jeszcze raz przeciagnal szmatka po lufie rewolweru i uznal, ze jest zadowolony. Ostatniemu z ksiazat Therdan podobal sie pistolet kapitana Pahnera. Miescil wiecej nabojow niz siedmiostrzalowy rewolwer, mial mniejszy odrzut i o wiele latwiej mozna bylo utrzymac go w czystosci. Mimo to Rastar wolal swoja nowa bron. Huk, blysk i dym wystrzalu powodowaly, ze bitwa nabierala innego, glebszego wymiaru. A strzelanie z pistoletu Pahnera za bardzo przypomnialo czary.-Czas znow zmienic civan - oznajmil ksiaze, kiedy Honal podjechal do niego i sciagnal lejce. -Chyba nie dam rady zsiasc - jeknal kuzyn. - A wydawalo mi sie, ze jestem twardy. -Mowiles juz o tym wczoraj rano. - Dowodca kawalerii skonczyl ladowanie nabojow do bebenka, pieczolowicie zatkal kazda komore naoliwiona podkladka zapobiegajaca zaplonowi wszystkich ladunkow jednoczesnie i zaczal nakladac miedziane splonki na wypustki. - Moze powiesz cos nowego? -Chyba udalo mi sie przetlumaczyc dowcip, ktory opowiadal ten dran Pahner przed naszym wyjazdem. - Honal zsunal sie niezgrabnie z siodla i padl na plecy. -Tak? - Ksiaze skonczyl zakladac splonki, zamknal bebenek i skierowal na niego zdziwione spojrzenie. Tlumaczenia tootsow byly dosyc dokladne, ale nie radzily sobie z dowcipami... -Trzeba tylko go potraktowac jako gre slow i okazuje sie calkiem smieszny - powiedzial sheffanski dowodca, wciaz lezac na ziemi. - Pod warunkiem, ze nie spedzilo sie ostatnich trzech dni na civan. Posluchaj... Therdanski ksiaze glosno sie rozesmial. - Calkiem niezly. Lepiej ci juz? -Nie - odparl kuzyn. - Mam odgnieciony tylek i otarcia od zbroi. Powysychal mi sluz. I chyba odpadly mi nogi. -Nie - zasmial sie znow Rastar. - Ciagle je masz. Pomysl, jak sie czuja civan. -Pieprzyc civan - prychnal kawalerzysta. - Przysiegam, ze jak wrocimy do Przystani, zaciagam sie do piechoty. Nie chce nigdy wiecej ogladac civan. Mam zamiar osobiscie zjesc wszystkie, na ktorych jechalem przez ostatnie trzy dni. -Aha, chcialem ci powiedziec - Honal usiadl z jekiem - ze jeden z moich zwiadowcow widzial oddzial Bomanow na naszym tropie. -I dopiero teraz mi to mowisz? -Sa kilka godzin za nami - odparl obojetnie Honal. - Musimy przygotowac powitanie. *** Dna Koi zatrzymal sie na skraju polany. Bylo to stale miejsce obozowania karawan jadacych z Sheffan do Sindi. Polane przecinal sredniej wielkosci strumien. Lejacy deszcz ograniczal widocznosc, ale i tak zobaczyl siedzaca naprzeciwko ogromna grupe zakutych lbow.-Cholera - prychnal. - Chyba dalismy sie zlapac. -Sa jeszcze tam, po prawej - powiedzial jeden z wojownikow. - Zmiazdzmy te grupe, zanim zjawia sie pozostali. -Obawiam sie, ze to oni nas zmiazdza - stwierdzil Koi. - Ale nie mamy innego wyjscia. *** Rastar wyszczerzyl zeby w ludzkim usmiechu, kiedy Bomani wypadli z lasu z plemiennym bojowym okrzykiem. Bal sie, zeby nie zawrocili miedzy drzewa i nie ukryli sie przed ogniem, ale byc moze ulewa sprawila, ze tego nie zrobili. Chyba jeszcze nie zdawali sobie sprawy, ze nowa bron zolnierzy Zwiazku jest skuteczna niezaleznie od pogody.-Wstrzymac ogien! - krzyknal Rastar, wyjezdzajac na polane. - Chce czegos sprobowac. Sciagnal wodze, ustawil civan bokiem do nadbiegajacych barbarzyncow i wyciagnal cztery rewolwery. Te w gornych rekach wycelowal na boki, zas dolne w sam srodek Bomanow. Wymierzyl dokladnie, wzial gleboki oddech i wystrzelil. Szarza barbarzyncow zalamala sie, kiedy wszystkie cztery pistolety wypalily jednoczesnie. Celny zmasowany ogien przerzedzil pierwszy szereg biegnacych. Rastar spial civan i galopem wrocil za linie swoich kawalerzystow. -Dobra - zawolal, unoszac do gory dymiace pistolety. - Teraz wy probujcie! Schowal dwa pistolety do kabur, a pozostale dwa zaczal przeladowywac. Otaczajacy go jezdzcy otworzyli ogien. *** -Wywieziecie cale zapasy? - spytal Roger przez komunikator helmu.-Nie wszystko - odpowiedzial Pahner. - Troche zostawimy. Te kobiety i dzieci musza cos jesc. -Jestem zaskoczony, ze nasi zolnierze nie sprawiaja zadnych klopotow - powiedzial ksiaze, przygladajac sie przekazowi video z helmu kapitana. -Ja tez - przyznal Pahner. - Przewidywalem dwadziescia piec procent ubytku stanu osobowego wskutek dezercji, ale na porannym apelu bylo ich prawie sto procent. -Az tylu? Pahner parsknal smiechem. -Bistem Kar ich zachecil - wyjasnil. - Zanim wypuscil zolnierzy na miasto, pokazal im duzy stos roznych rzeczy z magazynow i obiecal kazdemu po powrocie dzialke. Niektorzy nawet nigdzie sie nie ruszali - po co szukac szczescia na miescie, skoro mozna dostac worek zlota i srebra za siedzenie na miejscu? Reszta szybko wrocila. -Ten Kar to niezly cwaniak - zauwazyl ze smiechem Roger. -O, tak - zgodzil sie kapitan. - To wazna lekcja, Rogerze. Madrzy sprzymierzency sa na wage zlota. -Jaki macie plan? - spytal ksiaze. -Ludzie Rusa odpoczywaja po pracy. Wysylam polowe z nich do Tor Flaina, zeby obsadzili umocnienia D'Sley i pomogli Fullei przeladowac lupy z barek i karawan na statki plynace do Przystani. Druga polowa zacznie ladowac barki z tego konca. -A Bistem i Bogess? -Polowe ich ludzi daje do magazynow, polowe do ochrony. Niedlugo z polnocy zaczna nadciagac Bomani. Chce miec dobrze okopana ochrone, ktora zajmie sie nimi, dopoki wszyscy nie bedziemy gotowi. -A zatem czekamy - powiedzial Roger. -Tak, czekamy - potwierdzil Pahner. *** Kny Camsan poderwal glowe, slyszac dobiegajace z polnocy odglosy strzelaniny.-Jest ich coraz mniej i uciekaja coraz dalej - warknal. - Musimy wdeptac ich w ziemie - powiedzial jeden z pomniejszych wodzow. -Oczywiscie - powiedzial Camsan. - Oni rozbiegli sie po calej okolicy, a my scigajac ich, pozwalamy im dyktowac warunki. Koniec! Kazcie wojownikom zawrocic na poludniowy wschod. Zamiast ich gonic, rozwiniemy szeroka linie, a inne klany do nas dolacza. Kiedy zbierzemy sie wszyscy, bedziemy sunac przez dzungle jak sciana, a ilekroc spotkamy te ich przeklete grupki, bedziemy je scierac na pyl! -To znacznie lepsze niz ganianie po ich sladach. Ale konczy sie nam jedzenie. -Jestesmy Bomanami - powiedzial lekcewazaco Camsan. - Mozemy isc wiele dni bez jedzenia, a kiedy wreszcie ich dopadniemy, napelnimy brzuchy miesem ich civan i wrocimy triumfalnie do Sindi. -Czesc hordy zmeczyla sie juz poscigiem i zawrocila do Sindi. -Ja nie chcialem gonic tych gownosiadow - chrzaknal wodz - ale niech mnie szlag trafi, jesli wroce bez glowy tego therdanskiego mieczaka na wloczni! Rozdzial trzydziesty siodmy -Armand?Pahner podniosl glowe, kiedy Eva Kosutic weszla do jego gabinetu w Palacu Despoty Sindi. Nie widzial jej od chwili przybycia do miasta. Oczywiscie kontaktowali sie przez radio, ale starszy sierzant byla zajeta przygotowaniami do "Balu-Niespodzianki", jak wiekszosc armii nazywala czekajaca ich bitwe. Ale to nie jej obecnosc zdziwila kapitana, lecz ton jej glosu i wyraz twarzy. Pahner dawno nie widzial u niej tak radosnego usmiechu. -Tak? - zapytal, unoszac brwi. -Wlasnie rozmawialam przez radio z doktorem Dobrescu - powiedziala Kosutic i rozesmiala sie. - Ma pewne... interesujace wiadomosci. -Podzielisz sie nimi laskawie ze mna czy bedziesz tak stac caly dzien i glupio sie usmiechac? - spytal nieco uszczypliwie Pahner, a sierzant znow sie rozesmiala. -Przepraszam, szefie. -No wiec zamierzasz mi powiedziec, o co chodzi? -Pamietasz zadanie, ktore wyznaczyles doktorowi? Kazales mu przepuszczac wszystko, co mu wpadnie w rece, przez analizatory. -Taaak - powiedzial wolno Pahner, sadowiac sie glebiej na krzesle. -Wlasnie znalazl cos, co nanity moga przerobic na uzupelnienia, ktorych tak bardzo potrzebujemy. -Znalazl?! - Pahner wyprostowal sie jak struna. -Tak, i nigdy nie zgadniesz, gdzie. - Kosutic jeszcze raz sie rozesmiala. - Pamietasz gruczoly jadowe ryby coli? Te zabojcza dla Mardukan trucizne? - Pahner kiwnal glowa. - Chyba doktor przypomnial sobie, jak to Radj Hoomasowi nie udalo sie nas otruc, i sprobowal przepuscic to przez analizatory. Pahner wbil w nia wzrok. -Czyja dobrze zrozumialem? Smiertelna trucizna jest jak... jak tran dla ludzi? -Calkiem trafne porownanie - pokiwala glowa Kosutic. - Z tego, co mowi doktor, smakuje tak samo paskudnie albo nawet gorzej. Ze wszystkich testow wynika, ze majac to oraz jabliwke zolnierze i Roger moga tu zyc prawie w nieskonczonosc. A zwyklych uzupelnien mamy dosc, zeby wszyscy pozostali, naszpikowani nanitami, nie mieli problemow przez rok albo i dluzej. Pahnerowi przyszlo do glowy, ze dzieki odkryciu Dobrescu nie beda odtad mieli zadnych ograniczen czasowych, i z radosci glosno sie zasmial. -Rozumiem. Zgodzilismy sie rozkrecic cala operacje, stworzylismy te cholerna armie, zagonilismy cale miasto do roboty, zorganizowalismy szkolenie, wyprowadzilismy wszystkich w pole i zastawilismy pulapke tylko dlatego, ze konczyly sie nam uzupelnienia i nie moglismy sobie pozwolic na zwloke. A teraz okazuje sie, ze mozemy, kurwa, pozostac tutaj, ile tylko chcemy! -Wlasnie - zgodzila sie Kosutic i zawtorowala mu smiechem. Oboje patrzyli na siebie bez slowa, a potem Pahner westchnal. -Szkoda, ze nie wiedzielismy wczesniej. Kostas by zyl, gdyby nie musial wracac w pole. Ale z drugiej strony gdybym wiedzial, siedzialbym spokojnie na tylku i nie szukal sposobow szybkiego dostarczenia Rogera do domu, a w tym czasie Przystan przestalaby istniec. -Chyba masz racje - powiedziala powaznie Kosutic. - Lubie tych K'Vaernijczykow, tak samo jak Rastara i jego civan-ulanow. Dlatego ciesze sie, ze nie zostawilismy ich na pozarcie. A propos Rastara - jak on i Honal sobie radza? -Nie wiem - przyznal Pahner i sprawdzil czas na swoim tootsie. - Powinni sie niedlugo zameldowac, ale kiedy ostatnio z nimi rozmawialem, nawet Honal zaczynal sie troche denerwowac. -Honal? Pierwsza szabla Marduka? - zachichotala Kosutic. -Musialabym to zobaczyc na wlasne oczy, zeby uwierzyc. *** -Wyglada na to, ze sie rozproszyli - powiedzial Honal. Ostatnia grupa Bomanow, ktora natknela sie na jego zolnierzy, lezala teraz na ziemi podziurawiona kulami, lancami i szablami. Tym razem jednak zginal prawie tuzin jego kawalerzystow. - To najwieksza banda, na jaka dotad trafilismy.-Mysle, ze nas doganiaja - powiedzial zamyslony Rastar. - Im dalej na poludnie, tym ich wiecej. Ksiaze poprawil sie w siodle i rozejrzal dookola. Znow padalo, przez co widocznosc nie byla najlepsza, jednak Rastar wiedzial, gdzie sie znajduja. Dzieki temu, ze kazda odlaczajaca sie od nich grupa miala komunikator, wiedzial tez mniej wiecej, gdzie jest reszta jego kawalerzystow. Caly oddzial powinien sie zebrac w ciagu najblizszych szesciu godzin, ale Bomani chyba odkryli, gdzie znajduje sie ich punkt zborny. -Nie damy rady wrocic do Sindi, prawda? - zapytal Honal. Rastar wyciagnal mape i skrzywil sie. -Nie wiem - westchnal. - Jestesmy tak blisko, ze nie chcialbym sie poddac. Jesli nie wrocimy do miasta, bedziemy musieli jechac az do brodu Sumeel, a potem w gore Tam do brodow Chan-dar. Kiedy przekroczymy rzeke, moze bedziemy musieli uciekac przed Bomanami az do Nashtor. -Nie sadze, zeby nam sie to udalo. Civan niedlugo padna. -Wiem - przytaknal ksiaze i wlaczyl komunikator. - Chyba musimy o tym powiedziec kapitanowi. *** Pahner spojrzal na mape i z trudem powstrzymal przeklenstwo. Z raportow wynikalo, ze kawaleria nie da rady przebic sie o wlasnych silach przez Bomanow, ktorzy odcieli ja od Sindi. Na drodze stanela im zaledwie czesc calej hordy, ale to wystarczylo - barbarzyncy mieli przewage trzydziestu do jednego.Gdyby kazal im isc na wschod, do brodow na plaskowyzu, pozbawilby sie na czas bitwy wiekszosci kawalerii. Biorac pod uwage rodzaj bitwy, jaka zamierzal stoczyc, moglby sobie bez nich poradzic, ale za to przydaliby sie do zorganizowania poscigu, gdyby Bomani nie wytrzymali. Poza tym byl pewien, ze cala glowna horda lub jej duza czesc puscila sie w pogon za jazda. W ten sposob barbarzyncy nie tylko mogli uniknac przywitania, ktore kapitan tak starannie przygotowal im w Sindi, ale takze dogonic i zmiesc kawalerzystow, zanim ci dotarliby w bezpieczne miejsce. Raporty donosily o obecnosci Bomanow wszedzie, nie tylko tam, gdzie kawaleria miala z nimi przelotny kontakt. Zaczynali nawet atakowac straze. Kapitan patrzyl przez kilka chwil na mape, po czym zwrocil sie do czlonkow swojego sztabu. -Bistem, masz najwiecej zolnierzy w gotowosci. Wez wszystkie oddzialy diaspranskie, ktore nie pracuja przy zaladunku, dolacz je do Pierwszej Dywizji i idz na pomoc kawalerii. Wez tez Juliana i jego sekcje. O zasilanie pancerzy bedziemy sie martwic pozniej. -Tak jest, kapitanie - odpowiedzial k'vaernijski dowodca. - Nie zawiedziemy was. -Oby. Nie oszczedzajcie amunicji. Chyba nadszedl czas, zeby pokazac tym draniom pelna sile ognia naszych karabinow. -Tak jest, kapitanie. - K'Vaernijczyk skinal glowa i wyszedl z namiotu, wolajac poslancow. Pahner odprowadzil go wzrokiem, po czym wlaczyl komunikator. -Rastar, wysylam wam wsparcie. K'Vaernijczycy beda sie kierowac na wasze pozycje. Macie sie do nich przebic. -Tak jest, kapitanie - odparl ksiaze. W tle slychac bylo trzask wystrzalow z pistoletow. - Las jest tu tak gesty, ze nie mozemy zabezpieczyc flanek i ruszyc do przodu. Probowalem juz dwa razy i za kazdym razem paskudnie nas otoczyli. Jesli nie ma pan nic przeciwko temu, zaczekam, az K'Vaernijczycy odciagna ich od nas. -Rob to, co uwazasz za stosowne - odpowiedzial marine z kamienna twarza. W lesie najwyrazniej zrobilo sie goraco. - Odsiecz jest juz w drodze. Pamietaj tylko, ze jesli zaatakuja was znacznie wiekszymi silami, moze bede musial ich zawrocic. -Zrozumialem - powiedzial ksiaze. - Rastar, bez odbioru. Pahner wyjrzal przez okno. Sznur tragarzy ladowal sterty wyprawionych skor, worki jeczmyzu, tkaniny, wegiel, rudy metali, wegiel drzewny, wytopione metale i tysiace innych rzeczy na barki i wozy odjezdzajace ze skrzypieniem kol po drewnianym trakcie. Przystan rozpaczliwie potrzebowala tych zapasow, jesli miala przetrwac do czasu, az jej handlowi partnerzy podniosa sie z ruin. Wiekszosc Bomanow znajdowala sie na polnocnym brzegu rzeki i najwyrazniej osaczala kawalerie, ktora okazala sie dobra przyneta. Szlak karawan do D'Sley wzdluz poludniowego brzegu rzeki lezal, przynajmniej dotad, poza strefa zagrozenia. Jesli na poludniowym brzegu byly jakies zorganizowane bandy Bomanow, nie mogly byc tak liczne, jak te na polnocnym. -Rus, idz tam - powiedzial kapitan, wskazujac ladujacych zapasy Mardukan - i zobacz, czy nie uda sie tego jakos przyspieszyc. -Robi sie - odparl inzynier. -No, Rastar - mruknal do siebie Pahner. - Trzymaj sie, dopoki nie przyjedzie Bistem i nie zawlecze twojej dupy do domu. *** Honal wysunal bebenek rewolweru i chrzaknal.-Kocham te bron. Gdzie Pahner byl przez cale moje zycie? -Wedlug marines, latal gdzies miedzy sloncami. - Rastar wydlubal pocisk, ktory utkwil w lufie jednego z jego pistoletow. Wszechobecna wilgoc spowodowala, ze pomimo owijki z zaplonnika mokry proch blysnal tylko, wpychajac pocisk w lufe. - Chcialbym, zeby teraz byl tutaj. Okrazalo ich coraz wiecej Bomanow. Wiekszosc jazdy - ponad trzy tysiace jezdzcow i prawie osiem tysiecy civan - zdolala przegrupowac sie i zgromadzic w jednym miejscu. Bojowe wierzchowce oslanialy kawalerzystow jak strusie przycupniete na gniezdzie. Jezdzcom udalo sie wyrabac troche drzew, zeby zwiekszyc pole ostrzalu. Barbarzyncy podchodzili jednak coraz blizej. Honal pociagnal za spust. -Mam cie, ty bomanski bydlaku - zachichotal. - Wiesz, kocham rewolwery, ale chcialbym tez miec troche karabinow! -Niektorym nigdy nie dogodzisz - chrzaknal Rastar. - Rewolwery maja o wiele lepsza szybkostrzelnosc niz karabiny. Armia nie miala po prostu dosc karabinow dla wszystkich. Dzieki uproszczonemu projektowi Dell Mira udalo sie wyprodukowac osiem tysiecy sztuk zamiast pieciu lub szesciu tysiecy, ale to i tak bylo o wiele mniej, niz K'Vaernijczycy i ich sprzymierzency chcieliby miec. Niemal cala produkcja trafila do oddzialow piechoty, ktore - zgodnie z planem - mialy przyjac na siebie glowny ciezar walki. Zolnierzom Rastara wydano tylko czterysta sztuk. Z drugiej strony posiadali oni szesc tysiecy rewolwerow - niemal wszystkie, ktore wyprodukowano. W tej chwili zuzyli juz ponad dwie trzecie posiadanej amunicji, ale Rastar postanowil na razie o tym nie myslec. -Och, ja nigdy bym nie zamienil moich rewolwerow - powiedzial Honal, wypatrujac nastepnego celu. - Pomyslalem tylko, ze gdybysmy mieli wiecej karabinow, mielibysmy tez wiecej strzelcow. W tej chwili bardzo by mnie to podnioslo na duchu. -Mnie tez - przyznal Rastar. - Ale sadze, ze mamy spora szanse niedlugo ich zobaczyc. -Mam nadzieje. Dobrze, ze kapitan wyslal nam na pomoc Kara. Gdybym mial wybierac miedzy Bogessem i Bistem Karem, zawsze wybralbym Kara. -Musze sie z toba zgodzic - chrzaknal Rastar - ale wolalbym, zeby sie pospieszyl. Nie mamy nieograniczonych zapasow amunicji. Skonczyl ladowac pistolety w sama pore, gdyz Bomani szykowali sie juz do nastepnego ataku. -Niedlugo tu bedzie - powiedzial Honal. - Przestan biadolic. *** Krindi Fain splotl za soba wszystkie cztery rece i stanal przed porucznikiem Fonalem. Odwrocil sie plecami do ustawiajacej sie kompanii piechoty, by zolnierze nie uslyszeli, co mowi.-Musi pan przestac sie denerwowac, panie poruczniku. -To widac? - spytal nerwowo oficer. -Tak - powiedzial Fain. - Okazywanie zdenerwowania i niepewnosci nie sluzy dowodzeniu. -Co proponujecie, plutonowy? -Niech pan wezmie gleboki oddech, spojrzy na mape i przestanie co chwila pocierac rogi. Jeszcze troche i wytrze pan w nich dziure. Prosze sie usmiechnac. Moze pan porozmawiac z zolnierzami, ale nie tylko o tym, czy sa juz gotowi. Najlepiej stac jak skala i sprawiac wrazenie pewnego siebie. Byloby dobrze, gdyby sie pan przeszedl do pulkownika Trama albo generala Kara i pomowil z nimi przez chwile. -A co z przygotowaniem kompanii? Brakuje nam pol plutonu! -Niech pan to zostawi sierzantowi Kneverowi. Albo sie do tego nadaje i kompania sprawdzi sie, kiedy bedzie jej pan potrzebowal, albo trzeba go bylo wczesniej zmienic. Tak czy inaczej, teraz za pozno myslec o zmianach. A jesli nawet bedziemy musieli wymaszerowac bez polowy plutonu, zrobimy to. Fonal chcial potrzec rog, ale zatrzymal reke w pol drogi. -Jak mozecie byc tak spokojni, plutonowy? Tam jest mnostwo Bomanow, a nas nie jest za wielu. Wyrzna nas, jesli jeszcze tego nie zrozumieliscie - syknal. Plutonowy przechylil glowe i przyjrzal sie porucznikowi. -Wolalby pan pozbierac brakujacych zolnierzy, panie poruczniku? - spytal. Niestety, Fonal nie zaskoczyl go swoja odpowiedzia. -Szczerze mowiac - powiedzial, prostujac ramiona - jezeli nam brakuje pol plutonu, podejrzewam, ze w innych oddzialach pulku jest tak samo. Byloby dobrze, gdyby jakis oficer zostal z tylu, zeby pozbierac maruderow. -Bardzo trafna uwaga, panie poruczniku - powiedzial Diaspranin. - Wybaczy mi pan na chwile? Machnal na Erkum Pola i podszedl do czworki opancerzonych marines. *** Julian nadzorowal odprawe swojego dowodcy. Karowi powierzono trudny problem taktyczny i dano malo czasu na jego rozwiazanie, ale general zajal sie przy gotowaniami jak prawdziwy profesjonalista. Niektorzy z jego dowodcow pulkow i batalionow nie wygladali na zadowolonych z przydzielonej im misji. Nagle ktos zastukal w pancerz Juliana.-Hej, Krindi. Jak sie masz? -Jak zwykle, panie plutonowy - odparl powaznie Mardukanin. - Mamy maly problem w kompanii Delta. Dowodca wlasnie powiedzial mi, ze byloby lepiej, gdyby zostal z tylu i pozbieral maruderow. -O, cholera - powiedzial Julian. - Ktos go slyszal? -Oprocz Erkuma i mnie? Nie sadze. -To dobrze - odetchnal marine. - Przynajmniej nie bede musial go zabic. Julian zamyslil sie na chwile. Jedyna osoba, ktora mogla odebrac oficerowi dowodzenie - a temu zdecydowanie nalezalo je odebrac - byl Bistem Kar, jednak dowodca K'Vaernijskiej Gwardii byl teraz za bardzo zajety, zeby zawracac mu glowe jednym zolnierzem. -Powiedz mu, ze do czasu podjecia decyzji przez generala Kara jest czasowo przeniesiony na tyly. Kiedy reszta sil wyjdzie w pole, ma sie zglosic do generala Bogessa. -To tak mozna? - spytal Fain. - To znaczy, zgadzam sie, ale czy tak mozna? -Ja moge - powiedzial marine. - Powiem o tym Pahnerowi. Nie wysyla sie w pole oficera, ktory nie potrafi sie zachowac w obecnosci zolnierzy. Trzeba z niego zrobic zolnierza, ale nie teraz. Wyjasnie wszystko Karowi i dowodcy batalionu, kiedy przyjdzie pora. -Ostatnie pytanie - powiedzial Fain. - Kto przejmie kompanie? Nie mamy zadnych innych oficerow, tylko sierzanta z Gwardii, a on ustawia wszystkich w szeregu i sprawdza, czy maja amunicje. Julian byl szczesliwy, ze dzieki zbroi nie widac wyrazu jego twarzy. -Ty ja przejmiesz - powiedzial. - Powiedz sierzantowi, ze obejmujesz czasowo dowodzenie, dopoki nie wyznaczy sie wykwalifikowanego oficera. Opowiem wszystko Karowi zaraz po naradzie. -Wspaniale - mruknal sarkastycznie Fain. - Gdybym wiedzial, ze ten dzien nadejdzie, nie wzialbym od pana piki. -Gdybym ja wiedzial, ze ten dzien nadejdzie, nigdy bym ci jej nie dal - odparl ze smiechem Julian. *** -Wyruszaja - powiedzial Roger, dlubiac w misce z jedzeniem. Nowy kucharz nie radzil sobie tak jak Matsugae z mardukanskim chili.-To polowa naszych sil - powiedziala Despreaux, robiac szybkie obliczenia w systemie helmu. - Kto, do cholery, pilnuje skladow? -Na poludnie od miasta? My. Oprocz tego szesciuset, moze osmiuset kawalerzystow w linii prostej stad do bagien D'Sley i kilka oddzialow na wschodzie. Jesli przydarzy nam sie cos zlego, zolnierze bawiacy sie w poganiaczy i woznicow wespra nas, oczywiscie, ale sa porzadnie rozrzuceni. No i mamy tragarzy w Sindi. -Samo ustawienie ich w szyku zajeloby kilka godzin - wtracila Beckley. - Przy okazji, ciesze sie, ze wreszcie daliscie sobie buzi i jestescie razem. -Jestesmy razem? - Roger spojrzal na kapral z uniesiona brwia. -Wygralam prawie piec tysiecy kredytek, jesli tylko uda mi sie wrocic do domu i je odebrac - odparla Beckley z usmiechem... -Tak wlasnie myslalam, ty chciwa dziwko - rozesmiala sie Despreaux. -Ja? Chciwa? Niesprawiedliwie mnie osadzasz. Jestem po prostu szczesliwa, ze kolejny raz zwyciezyla milosc. -Miejmy nadzieje - powiedzial Roger, nagle powazniejac. - Byloby milo, gdyby cos nam sie wreszcie udalo. Rozdzial trzydziesty osmy -Skad, na demony, wzielo sie tyle tej gownosiadzkiej kawalerii? - spytal Sof Knu, patrzac zza gestych krzakow na kilkunastoosobowy patrol jazdy. Z ciemnego nieba siapil deszcz.Ostatnie piec dni minelo pod znakiem coraz wiekszej frustracji. Plemie De'na dotarlo do drogi prowadzacej do Przystani K'Vaerna, ale nie bylo tam jazdy zakutych lbow, chociaz na ziemi widnialo troche rozmytych przez deszcz sladow. Bomani zlapali kilku mieszkancow lasu i probowali wydobyc z nich informacje, ale wszyscy oni twierdzili, ze nic nie wiedza. W koncu jeden przyznal, ze widzial jakichs jezdzcow, ale miejsce, ktore wskazal, bylo tak blisko Sindi, ze De'n oczywiscie mu nie uwierzyl i rozkazal swoim oprawcom ukarac go za klamstwo. Poniewaz jednak wciaz wykrzykiwal to samo, wodz postanowil to miejsce sprawdzic. Trafil jednak tylko na te przeklete patrole. Na szczescie gownosiady jeszcze go nie wypatrzyly. -Mozemy ich z latwoscia zmiesc - powiedzial Knu. - Powiedz tylko slowo. -Dobrze - warknal wodz, wyciagajac toporek. - Kiedy tylko plemie sie zbierze, zaatakujemy ich. Ich i wszystko, co stanie nam na drodze. *** -Co to bylo? - Roger oderwal wzrok od mapy i zaczal nadsluchiwac.-Co? - spytala Despreaux. - Slysze tylko deszcz. -Strzaly - odparl ksiaze. - Na poludniowym zachodzie. Wstal, probujac zlokalizowac zrodlo odglosow, ale krotka wymiana ognia juz ucichla. -Moze ktos strzelal do chrystebestii? - podpowiedzial niepewnie Chim Pri. -Moze to jeden z patroli kawalerii - powiedzial Roger. Spojrzal na zalany deszczem ciemny las i mimo mardukanskiego ciepla zadrzal. - Chim, na kon. Jedz na poludniowy zachod i zobacz, co tam sie dzieje. Jesli ci sie uda, znajdz ten patrol i dowiedz sie, dlaczego strzelali. -Juz nie strzelaja - zauwazyl Turkol Bes. -Wiem. Mimo to chce wiedziec, dlaczego strzelali. -Juz ide - powiedzial Pri, wbijajac wzrok w mokra, nieprzenikniona ciemnosc. - Ale badzcie gotowi szybko do nas dolaczyc w razie jakichs klopotow. -Bedziemy - zapewnil go Roger i wlaczyl komunikator helmu. - Sierzancie Jin? *** -My tez slyszelismy, sir - powiedzial sierzant. - Prawie dokladnie na zachod od nas slyszelismy strzaly. To brzmialo tak, jakby ktorys z patroli wpadl na cos duzego.-Atul - spytal ksiaze. -Nie sadze, sir. Mialem wlasnie porozumiec sie z kapitanem Pahnerem, kiedy pan sie odezwal. -Wysylam tam moja kawalerie, zobaczymy, co znajda - rzucil ksiaze. - Polaczcie sie z kapitanem i zameldujcie o sytuacji. MacClintock, bez odbioru. Sierzant usmiechnal sie. Cokolwiek stalo sie w lesie, dzieki Bogu dodalo ksieciu energii. Po raz pierwszy od smierci Matsugaego wydawal sie byc soba... i po raz pierwszy powiedzial o sobie "MacClintock". *** Party warknela niezadowolona, kiedy poganiacze zarzucili na nia uprzaz.-Wiem, malutka - powiedzial Roger i poklepal ja uspokajajaco pod pancerna kryza. - Wiem, ze jest ciemno. Ale dasz sobie rade. Bylo bardzo ciemno. Chmury nie przepuszczaly nawet swiatla ksiezyca. Ksiaze obawial sie, ze kiedy zolnierze odejda od ognisk, nie beda niczego widziec. Kawalerzysci moga przynajmniej polegac na swoich civan, ktore znajda droge powrotna, ale nie mozna tego powiedziec o piechocie. Ksiaze podniosl glowe i zobaczyl idacego w jego strone Besa. Dowodca piechoty szedl z wyciagnietymi przed siebie wszystkimi czterema rekami, macajac w poszukiwaniu przeszkod. -Tutaj, Turkol - powiedzial Roger. Systemy jego helmu sprawialy, ze widzial wszystko prawie jak w dzien. -Na Boga Wody, Wasza Wysokosc - powiedzial dowodca piechoty. - Jak mamy znalezc droge w takich warunkach? -Wlasnie o tym myslalem - stwierdzil ksiaze. - Chyba bede musial podzielic swoich marines i kazdy z nich poprowadzi czesc kolumny. Bedziemy szli rzedem, trzymajac sie za rece. -Dobrze - zgodzil sie Bes. Jego oczy zaczely troche przyzwyczajac sie do ciemnosci. - Dobrze przynajmniej, ze Bomani tez nie lubia poruszac sie po ciemku. I robia to bardzo powoli. Ide ustawic zolnierzy. -A ja pojde po marines - powiedzial Roger. -Nie! - warknela Despreaux. - Jestesmy twoja obstawa, a nie psami-przewodnikami! -Plutonowy Despreaux, to rozkaz - powiedzial chlodno ksiaze. - Jesli spytam kapitana Pahnera, na pewno mnie poprze. Byc moze mamy na flance oddzial wroga o nieznanej liczebnosci, a na tym brzegu rzeki jestesmy tylko my. Nie mam czasu na dyskusje. -Kto bedzie pana oslanial, sir? -Dwoch marines - odparl Roger. - Ty nie bedziesz jednym z nich. I nie bedziesz prowadzic grupy, tak samo jak ja. To daje w sumie osmiu. Przygotuj ich i kaz sie zameldowac u Turkola. Juz powinnismy ruszac. -Dobrze, w porzadku. Prosze tylko o jedna przysluge, Wasza Wysokosc. -Jaka? -Nie wjezdzaj w sam srodek tysiaca Bomanow z piesnia bojowa na ustach, dobrze? Roger parsknal smiechem. -Dobrze. W zamian ty tez cos mi obiecaj. -Co? -Nie daj sie zabic. Mam co do ciebie pewne plany. -Dobrze - powiedziala plutonowy. - To ja juz pojde. *** Chim Pri sciagnal wodze civan nad brzegiem malego strumienia i wytezyl sluch. Deszcz ustal, przynajmniej na razie, a w koronach drzew szumial wiatr. Prawdopodobnie zwiastowal kolejna ulewe, ale przede wszystkim utrudnial im sluchanie.Pri odwrocil sie i z wielkim trudem zobaczyl dwoch podazajacych za nim jezdzcow. -Niech pierwszych trzech jedzie naprzod. Zobaczcie, co tam jest. I sprobujcie nie dac sie zabic. Trojka civan poslusznie potruchtala przed siebie. Chim uslyszal, jak jeden z kawalerzystow parska smiechem. -Tak jest, sir. Bedziemy sie starac nie dac sie zabic. Nagle noc rozbrzmiala okrzykiem wydobywajacym sie z setek piersi barbarzyncow. -Bogowie Ognia i Ciemnosci! - wrzasnal Pri. - W co mysmy sie wpakowali? Jeden z wyslanych przodem zolnierzy wystrzelil ze swojego nowego rewolweru wszystkie siedem pociskow. W blysku strzalow dowodca kawalerii zobaczyl dziesiatki barbarzyncow... i kolejne setki za nimi. -Rozproszyc sie! - krzyknal. - Musimy ich dokladnie policzyc! Dzgnal swojego civan ostrogami i ruszyl na poludnie, szukajac konca kolumny Bomanow. Wreszcie uznal, ze zobaczyl juz wystarczajaco duzo. -Grac na odwrot! - rozkazal trebaczom, ktorzy cudem nie zgubili go w lesie. - Generalny odwrot. Ruszyl na polnocny wschod, zastanawiajac sie, jak powiedziec Rogerowi, ze caly ich oddzial zostal najwyrazniej odciety. Za nim rozbrzmiewalo wycie rogow. Wrog nacieral. *** -Coz, panowie, tak wlasnie konczy sie kazdy blef - powiedzial Pahner.-Moze nie jest az tak zle - odezwal sie Bogess. - Jesli to mala grupa, mozemy ja odepchnac. -Wedlug Chim Priego jest ich przynajmniej tysiac albo dwa, a nasz ostatni wiekszy oddzial kawalerii jest rozrzucony w lesie i wymieszany z Bomanami. Wiec nie bedzie latwo ich zatrzymac. -Mamy przerwac zaladunek? - spytal From. -Nie, dopoki nie bedziemy musieli - odpowiedzial Pahner. - Wszystko zalezy teraz od Rogera. Jesli ich pokona, kontynuujemy wedlug planu. Jesli go zepchna z pozycji albo otocza, zaczniemy wycofywac zolnierzy z zaladunku i formowac front w strone D'Sley. - Marine przerwal i pokrecil glowa. - Co ja powiedzialem? -Powiedzial pan, ze wszystko zalezy od Rogera - powiedzial Bogess. Kapitan skrzywil sie. -To ja mam ochraniac Rogera, a nie na odwrot. To nie bedzie dobrze wygladac w moim raporcie. -Najpierw musi pan go napisac - zasmial sie Rus From. - A Roger niech sam troszczy sie o siebie. -Boze, Boze, Boze - jeknal marine. - Jego matka mnie zabije. *** Roger wrzucil pad do torby. Znal juz ten teren i wiedzial, ze nie ma gdzie zakotwiczyc flanki. Niedaleko za nimi plynal strumien, ktory mogl im pomoc kontrolowac linie.-Turkol, zatrzymamy sie nad brzegiem strumienia. Jedna kompania w rezerwie, pozostale trzy na linii. Zacznijcie sypac umocnienia. Kopcie porzadnie, bo dalej juz sie nie bedziemy cofac. -Zrozumiano - powiedzial dowodca batalionu piechoty. - Co z flankami? -Jesli uda nam sie sciagnac z powrotem kawalerie, ona je osloni. Na razie podziele marines i rozstawie ich w odwodzie. -Wykonac. *** -Roger - powiedzial przez komunikator Chim Pri. - Gdzie, na demony, jestes? I gdzie ja jestem?-Pamietasz, jak przekraczalismy taki nieduzy strumien? - odparl ksiaze, patrzac na ikone, ktora komunikator Priego wywolal na mapie jego pada. -Tak, chyba jestem na tym samym trakcie, wzdluz ktorego szlismy. - Dowodca kawalerii rozejrzal sie dookola. Udalo mu sie na szczescie przegrupowac przynajmniej polowe oddzialu. -Okopujemy sie przy strumieniu. Jestes w kontakcie z Bomanami? -Nie - odparl Pri. - Przynajmniej nie ze zorganizowana grupa. Troche moich ludzi wciaz gdzies tam jest i slysze, jak strzelaja, ale jest ciemniej niz w gniezdzie atul i gowno widze. Oderwalismy sie od przeciwnika, kiedy tylko zdalismy sobie sprawe, ze ma przewage liczebna. Mam nadzieje, ze wszyscy maruderzy wiedza, w ktora strone jechac. -Wracajcie tu. Trzymajcie sie razem, zeby nie stracic kontaktu. Musimy ich na siebie sciagnac, wiec pokazcie im droge. Mamy was na naszych padach i HUD helmow. Despreaux albo ja mozemy was poprowadzic, jesli stracicie nasza pozycje. -Zrozumiano - powiedzial kawalerzysta, zadowolony, ze slyszy jakies konkretne rozkazy, nawet jesli nieco oblakane. - Zdaje pan sobie sprawe, ze ich jest ponad dwa tysiace, prawda? -Bardzo dobrze - powiedzial Roger. - Po prostu przyprowadzcie ich do strumienia, a Turkol zajmie sie reszta. Aha, jak sie zblizycie, zacznijcie dac w rogi. *** Roger szedl wzdluz szeregu kopiacych strzelcow i usmiechal sie.-Zdawalo mi sie, ze Nowa Armia umie kopac! Co to, zgraja bab? W odpowiedzi z ciemnosci nadleciala bryla mokrej ziemi i trafila go w piers. -Jestesmy tak dobrzy, ze mozemy w pana trafic nawet po ciemku, sir! -Jezeli kopiecie tak samo dobrze, wszystko w porzadku - rozesmial sie ksiaze. - Ida na nas jakies dwa tysiace Bomanow, wiec mysle, ze przyda wam sie nieduzy wal. -Niech pan sie nie martwi, Wasza Wysokosc - powiedzial jeden ze strzelcow. - Nie boimy sie umierac za naszego Boga. Rogerowi przyszlo do glowy, ze zna ten cytat. Nie byl pewien, od kogo go uslyszal, ale wygladalo to na Mirande MacClintock. -Nie o to chodzi, zebys umarl za swojego Boga, zolnierzu. Masz zrobic tak, zeby ten drugi umarl za swojego. -Niezle - powiedzial Bes, kiedy Roger odszedl na stanowisko dowodzenia. Za niskim walem i okopem zolnierze wzniesli nieduzy ziemny bastion dla dowodcow. Biorac pod uwage, ze Mardukanie pracowali nad nim tylko pol godziny, robilo to spore wrazenie. Ksiaze spojrzal na rosnace umocnienia i pokrecil glowa. -Bardzo ladnie. Tak sobie mysle, ze jesli tego nie utrzymamy, nie zaslugujemy na zwyciestwo. Ciekaw jestem, jak wygladaja sprawy na polnocnym brzegu? Rozdzial trzydziesty dziewiaty -Tak jest, sir. Rozumiem - powiedzial plutonowy.-Gdybym mial wykwalifikowanego oficera, ktory moglby was zastapic, dalbym go - powiedzial adiutant pulku Marton. - Prawde mowiac, gdybym mial takiego oficera, juz dawno by zajal miejsce porucznika Fonala. -Tak jest, sir. Rozumiem. -Nie robicie takiego wrazenia - powiedzial dowodca batalionu z powaznym wyrazem twarzy. - Wygladacie, jakbyscie skamienieli. -Dam sobie rade, majorze Ni - powiedzial Krindi Fain. - Spodziewalem sie tylko, ze co najwyzej poprowadze marsz. Ale walka? Nie jestem pewien, czy wiem, jak to robic. -Po prostu wykonujcie rozkazy, zolnierzu - poradzil oficer. - Czasowo nadaje wam stopien porucznika. Uczyliscie ich musztry, wiec nie mowcie mi, ze sami tego nie umiecie. -Tak jest, sir. Rozumiem. Zastosuje sie do polecen. -Bardzo dobrze - powiedzial Ni z gestem otuchy. - Do roboty. Fain odszedl, zastanawiajac sie, co i kiedy zrobil zle. -Co jest, Fain? Wygladasz, jakby ktos zastrzelil ci psa. Krindi spojrzal na Juliana i wykonal gest przerazenia. -Dowodze kompania. -Tak myslalem, ze moze do tego dojsc. -Ale nie jestem wcale przekonany, ze to dobrze - przyznal Fain. - To duza odpowiedzialnosc. -Szkolenie, ktore prowadziles, tez wymagalo odpowiedzialnosci. Po prostu idz i rob to, co wydaje ci sie najlepsze. Przypomnij sobie wszystkich dobrych dowodcow, jakich znales, i zachowuj sie tak jak oni. Nasladuj nich. I nie pozwol, zeby zolnierze zobaczyli, jak oblewasz sie sluzem. Z jakiegos powodu marine uznal ostatnie zdanie za zabawne. -W porzadku - powiedzial Diaspranin. -Masz. - Julian pogrzebal w chlebaku i wyjal poskrecany kawalek metalu. -Co to jest? - spytal Fain, obracajac go w rece. -W pierwszej bitwie, w ktorej bralem udzial - powiedzial marine - dostalem tym kawalkiem szrapnela. Zatrzymalem go na szczescie. Pomyslalem, ze jak bede go mial ze soba, nikt mnie wiecej nie trafi. Nie wiem, dlaczego, ale zawsze przynosi mi szczescie. -I co pan bez niego zrobi? - spytal Diaspranin. -W tej bitwie nie bedzie mi potrzebny - odparl Julian, stukajac w swoj pancerz. - Jeszcze sie nie urodzil taki Bomanin, ktory moglby to przebic. Ty to wez. Mnie nic nie bedzie. -Dobrze - powiedzial Fain. - Dzieki. I niech Bog Wody ma cie w opiece. -To nie o mnie powinienes sie martwic - odparl marine, podnoszac swoje dzialko. *** Kny Camsan parsknal smiechem.-A to chytre gownosiady! Ich armia jest pod Sindi, a oni probuja do niej wrocic! -Nie ma sie z czego smiac - powiedzial ostro pomniejszy wodz. - Tam sa wszystkie nasze lupy. I nasze kobiety. -Oczywiscie - chrzaknal znow Camsan. - I dziesiec czy dwanascie tysiecy naszych wojownikow pod wodza Mab Traga. Co oznacza, ze ta glupia armia dalej bedzie siedziec pod murami, kiedy nadejdziemy. Caly ten poscig mial odwrocic nasza uwage. Chcieli odciagnac nas od Sindi, zeby doprowadzic reszte armii na pozycje. -Jesli o to chodzilo, to im sie udalo. -Oczywiscie, ze tak - zgodzil sie Camsan. - Ale co im to da? Zebralismy juz prawie cala horde i wszyscy nasi wojownicy tylko czekaja, zeby zaatakowac ich od tylu. Pewnie mysleli, ze wyciagneli z Sindi wszystkich bomanskich wojownikow ale to im sie nie udalo. Teraz mamy szanse ich dopasc! -Moze. Ale mamy ciezka przeprawe z ich jazda. Ta nowa bron jest niezla. -Bron im nie pomoze, skoro wiemy, gdzie sa i co probuja zrobic - odparowal Camsan. - Kiedy rozwalimy zakute lby, zabierzemy im te bron. A potem pokonamy armie pod Sindi i ich bron tez zabierzemy! Nie pozostawimy przy zyciu nikogo, kto moglby bronic murow Przystani K'Vaerna, wiec ja tez pokonamy! -Miejmy nadzieje, ze tak bedzie - powiedzial ponuro wodz. - Ale jak dotad zakutym lbom wszystko wychodzi o wiele lepiej niz nam. *** -Sluchajcie! - Potezny glos Bistem Kara zahuczal nad glowami dywizji piechoty. - Jak dotad cala ta wojna idzie po mysli Bomanow, ale my to zmienimy! Jedyna przeszkoda na drodze do zwyciestwa jest to, ze nasza kawaleria tkwi tam w pulapce.Wskazal reka na gesty las. -Pojdziemy tam i znajdziemy ich. Nie bedzie trudno. - Zolnierze zachichotali niepewnie, trzask wystrzalow bylo slychac nawet z tej odleglosci. - Przebijemy kordon Bomanow i uwolnimy ich. A potem wrocimy do miasta. Nie chce was oklamywac, to bedzie ciezka walka. Ale damy rade. Musicie tylko mierzyc nisko i sluchac swoich oficerow. A teraz chodzmy i dajmy Bomanom przedsmak tego, co ich czeka w Przystani K'Vaerna! *** -Poruczniku Fain - powiedzial dowodca batalionu - dostalismy rozkaz wystawienia kompanii harcownikow. Znacie roznice miedzy harcowaniem a regularna walka?Swiatlo dopiero co zaczelo przesaczac sie przez drzewa i wciaz bylo zbyt ciemno, by zobaczyc nawet wlasna dlon. Caly marsz z miasta odbywal sie w atramentowych ciemnosciach. Teraz, przed switem, piechota rozstawiala sie do natarcia, ktore mialo wyswobodzic kawalerzystow z pulapki. -Marcowac oznacza rozproszyc sie i powoli poruszac - odpowiedzial Diaspranin. - Od oslony do oslony. Chodzi o to, zeby znalezc sily wroga, a potem zaatakowac je z ukrycia, z mozliwie najwiekszej odleglosci. Trzeba wybadac, jak sa rozstawione, ale nie wolno dac sie zaskoczyc. Major Ni westchnal. -Tak jak podejrzewalem, wiecie o tym wiecej, niz ktorykolwiek z moich dowodcow kompanii. Gratulacje, wlasnie zglosiliscie sie na ochotnika. -Sir, to nie jest jednostka harcownikow - zaprotestowal Diaspranin. - To zadanie dla mieszkancow lasu. Albo specjalnie wyszkolonych oddzialow! -Nie szkodzi - machnal reka Ni. - Ruszajcie naprzod. *** Fain powlokl sie z powrotem do swojej nowej kompanii, zastanawiajac sie, jak przekazac te wiesci zolnierzom.-Wyprostuj sie - powiedzial Poi. - Niech nie widza, ze oblewa cie sluz. -Gdzie to slyszales? - spytal Fain. Erkum powiedzial wiecej slow niz zazwyczaj wymawial przez caly tydzien. -Od plutonowego Juliana. Krindi zaczal sie zastanawiac, jak w takiej sytuacji postapilby Julian. Przede wszystkim bylby twardy. Nie pozwolilby na zadne protesty. Wyjasnilby zolnierzom ich zadanie tak, jakby nigdy nie robil niczego innego, nawet jesli wczesniej w zyciu o nim nie slyszal. Fain szkolil pulk Marton, wiec mniej wiecej wiedzial, kto jest dobrym strzelcem. Kilku niezlych bylo w kompanii Delta. Zanim sie zorientowal, byl juz przy swojej jednostce. -Dobra, cwaniaczki! - wrzasnal. - Wyznaczono nas na harcownikow. Pokazemy reszcie tej holoty, jak to sie robi! *** Roger pil wlasnie wode z buklaka, kiedy jeden z harcownikow wrocil pedem. - Ida! - krzyknal, gramolac sie pospiesznie na usypany wal.Byli robotnicy Nowej Armii pracowali ciezko przez cala noc i zbudowali najlepsze umocnienia, jakie mozna bylo wzniesc w tak krotkim czasie. Niski wal i okop za strumieniem obsadzone byly przez cienka linie piechoty. Wiekszosci kawalerzystow udalo sie wrocic z lasu i teraz przegrupowywali sie na tylach. Kiedy tylko Pri uzna, ze sa gotowi, wzmocnia marines na flankach. Wzdluz walu rozstawiono skrzynie z amunicja i racjami polowymi. Wyznaczono poslancow, a wiekszosc zwierzat - wlacznie z oporna Patty - wyslano na tyly, by nie przeszkadzaly w walce. Czekala ich bitwa. -Kapitanie Pahner, tu Roger - powiedzial ksiaze do komunikatora, starajac sie zachowac pozory beztroski. - Za chwile zetrzemy sie z dwoma albo trzema tysiacami wrzeszczacych barbarzyncow. Chcialbym panu tylko powiedziec, ze ta cala mardukanska wyprawa jest niewiarygodnie dobra zabawa. Koniecznie musimy to kiedys powtorzyc. Pahner zachichotal, ale za chwile w jego glosie pojawilo sie przygnebienie. -Wykonczcie ich i nie ruszajcie sie stamtad - powiedzial. - Chwilowo nie mam kogo do was poslac. Na polnocnym brzegu robi sie goraco. *** Jeden z harcownikow przystanal, podniosl reke i pokazal, ze jest ich mnostwo.Krindi Fain rozkazal rozciagnietej kompanii przesunac sie w lewo. Gdyby harcownicy uderzyli w horde Bomanow od frontu, barbarzyncy zorientowaliby sie, gdzie jest wrog, i w ktorym kierunku nalezy kontratakowac. Jesli jednak atak nastapi z boku, Bomani moga uderzyc w niewlasciwe miejsce. A wtedy byliby zalatwieni. Idacy przodem zwiadowcy zaczeli sygnalizowac, ze widza Bomanow. Fain zatrzymal reszte kompanii. Najwyrazniej wrog skoncentrowal uwage na kawalerii, ale predzej czy pozniej moze zauwazyc wojsko na tylach. Trzeba wiec zaatakowac. Fain przywolal poslanca i nagryzmolil wiadomosc. -Do majora. Powiedz mu, ze... oskrzydlamy zachodnia flanke Bomanow. -Oskrzydlamy? -Powiedz mu po prostu, ze uderzamy na nich od zachodu. Idz juz. Poslaniec zniknal w zaroslach, a Fain sie rozejrzal. Na widok sierzanta kompanii przeciagnal palcem po szyi, po czym wykonal straszliwie nieprzyzwoity gest. Czas uderzac. *** Honal podniosl glowe, slyszac dobiegajacy z poludnia trzask ognia karabinowego.-W sama pore. Bomani coraz bardziej napierali, nie zwazajac na rosnace stosy trupow wokol pozycji kawalerzystow. -W ostatniej chwili - zgodzil sie Rastar, poprawiajac opatrunek na jednym z gornych ramion Honala. - Kaz ludziom przygotowac sie do wymarszu. Kiedy dam znak, wszyscy maja byc w siodlach - zdrowi, chorzy, ranni i zabici. Musimy przygotowac oslone odwrotu. Ci dranie strasznie sie zdenerwuja, jak zobacza, ze ich zostawiamy, wiec nie bedzie latwo pozegnac sie z nimi. *** Fain rozejrzal sie dookola. Atakujacy ich frontalnie Bomani padli, skoszeni nawala ognia harcownikow, ale coraz wiecej wrogow zachodzilo kompanie z flanki.-Kaz pierwszemu plutonowi wycofac sie na poludnie - powiedzial do Erkum Pola. - Niech pilnuja, zebysmy mieli otwarta droge do domu. Nie pozwol im uciec i przypomnij im, zeby nisko mierzyli. -Dobra - powiedzial szeregowy i ruszyl biegiem. -No, panie majorze - szepnal swiezo mianowany dowodca kompanii. - Gdzie reszta tej zasranej armii? *** -Pulkowniku - warknal Bistem Kar - ma pan jakies problemy?-Porzadkuje szyk, panie generale - powiedzial dowodca pulku Marton. - To zajmie jeszcze troche czasu. Oficerowie pulku stali zbici w gromadke przy trakcie z Therdan do Sindi, a wyraz ich twarzy wskazywal, ze k'vaernijski dowodca trafil w sam srodek klotni. Dosc zacieklej, a w strefie walki to nigdy nie wrozy niczego dobrego. -Moze mnie pan prosic o wszystko, tylko nie o czas - mruknal. Pulkownik Rahln, podobnie jak wielu wyzszych stopniem oficerow Kara, nie sluzyl z nim wczesniej w Gwardii. Armie podzielono na piec dywizji, skladajacych sie z trzech pulkow kazda, oraz towarzyszacej im kawalerii Zwiazku. Kazdy pulk skladal sie z czterystuosobowego batalionu strzelcow, dwoch czterystuosobowych batalionow pikinierow i dwoch stuosobowych kompanii wlocznikow z asagajami, ktorzy chronili flanki. Oznaczalo to, ze kazdy pulk stanowil niemal jedna trzecia calego stanu osobowego Gwardii sprzed wojny, a w armii bylo ich pietnascie. Kar zachowal dla siebie dowodzenie Pierwsza Dywizja, razem z Pahnerem przeforsowali przekazanie dowodzenia nad czterema pozostalymi regularnym oficerom Gwardii. Mimo ich wysilku niektore pulki trafily w rece kolezkow wplywowych rajcow i kupcow, a Sohna Rahln, glownodowodzacy pulku Marton, byl wlasnie jednym z nich. Przed wojna byl kupcem... i z cala pewnoscia nie zolnierzem. Stanowisko dowodcy przydzielono mu w zamian za poparcie operacji, a teraz narazal jej powodzenie na niebezpieczenstwo. -Pulkowniku Rahln, czy mozemy pomowic chwile na osobnosci? - zahuczal general. -Nie mam tajemnic przed moimi oficerami - powiedzial z wyzszoscia byly kupiec, a Kar zgrzytnal zebami. Najbardziej denerwowalo go to, ze Rahln, podobnie jak wielu innych bogatych mieszczan zajmujacych wazne stanowiska w armii, nie ukrywal pogardy, jaka jeszcze w czasach przed wojna zywil dla Gwardii. -Cokolwiek chce mi pan powiedziec, moze pan to zrobic tutaj. -Dobrze - powiedzial Kar. - Skoro tak pan chce. Mamy harcownikow z pana pulku, ktorzy nawiazali kontakt z nieprzyjacielem i potrzebuja wsparcia. Mamy tez kawalerie w pulapce, ktorej trzeba pomoc. Dowodzi pan pierwszoliniowym pulkiem i jest pan osobiscie odpowiedzialny za ruchy pana jednostek. Ma pan dziesiec minut na rozpoczecie natarcia, w przeciwnym razie kaze pana rozstrzelac. -Uwazaj pan! - warknal Rahln. - Moze pan stracic stanowisko za takie pogrozki! K'Vaernijski general chwycil oficera za skorzana uprzaz i podniosl do gory. Pulkownik zapiszczal, przerazony niespodziewana napascia. Gwardzista obrocil go w powietrzu i cisnal na ziemie z taka sila, ze wszyscy w promieniu trzech metrow uslyszeli uchodzace z pluc Rahlna powietrze. Kar przykleknal i zlapal pulkownika za gardlo. -Moglbym cie zgniesc jak robaka - syknal - i nikt by sie tym nie przejal. Ani tu, ani w Przystani. Wez sie w garsc i daj przyklad swoim oficerom, ktorzy w przeciwienstwie do ciebie wiedza, co robic! -Masz jeszcze dziewiec minut - dodal, potrzasajac oficerem. -Jest pan pewien, ze to byl dobry pomysl? - spytal jego adiutant, kiedy wracali na stanowisko dowodzenia. -Jedyny problem to paskudny sluz tego kretyna na moim oporzadzeniu - prychnal general. - Jego dowodcy batalionow to zawodowcy. Jesli da im spokoj, wyrobia sie w czasie. Ale dopilnuj, zeby zastapic go Nimem, jesli znow cos spieprzy. I wyslij oddzial Gwardzistow... z rewolwerami i zegarkiem. Rozdzial czterdziesty Fain rozejrzal sie wokol. Pozostalosci jego kompanii zebraly sie nad brzegiem jednego z licznych strumieni Doliny Sindi. Udalo im sie wydostac z zaciesniajacego sie okrazenia, ale poniesli spore straty. Poi na szczescie przezyl razem ze swoimi zolnierzami, ktorzy odparli Bomanow probujacych oskrzydlic ich od poludnia.Dowodztwo oczywiscie nie zaopatrzylo ich w mape, wiec Fain mial zaledwie mgliste pojecie, gdzie sa. Bomani nie przerwali pierscienia wokol okrazonych kawalerzystow i najwyrazniej uwazali, ze jedyne zagrozenie stanowia harcownicy. Prawdopodobnie nie mieli pojecia, skad nadchodzi prawdziwe niebezpieczenstwo, a o to wlasnie chodzilo Fainowi i jego ludziom. Fain mial nie dopuscic, by Bomani zorientowali sie, gdzie znajduje sie reszta odsieczy. Jednak uderzanie na flanki, choc dezorientowalo przeciwnika, nic nie dawalo, jesli nie nastepowal po nim generalny szturm. Nie tak to mialo wygladac. Mialo nastapic natarcie. Major powiedzial, ze bedzie natarcie, a nie, ze pojedyncza kompania zostanie rzucona w sam srodek walki bez zadnego wsparcia. Pulk musi wreszcie sie ruszyc, pomyslal, w przeciwnym razie moi ludzie beda ginac bez potrzeby. Fain mial tylko nadzieje, ze gdzie indziej sprawy tocza sie bardziej pomyslnie. *** -Kapitanie Pahner, tu Roger.-Ach, ksiaze Roger! Wedlug malego chipa w moim mozgu wciaz pan zyje. -Widze, ze wszyscy sa w dobrych nastrojach - odpowiedzial ksiaze. W tle Pahner slyszal nieustanna serie ognia karabinowego. - Chcialbym sprecyzowac swoje wczesniejsze wyliczenia. Bomanow jest ponad trzy tysiace. -Kocham te prace - powiedzial kapitan tonem swobodnej konwersacji. - Wiem, ze zaden plan nie wytrzymuje konfrontacji z nieprzyjacielem, ale czy jakikolwiek plan poszedl kiedys az tak zle? -Na pewno. Ale zboczylismy z tematu. Nie ma pan tam u siebie czegos w rodzaju rezerwy? -Mialem. Polowe robotnikow wycofalem do walki. Wlasnie wyslalem ich na polnoc, za rzeke, zeby wsparli Bistema. Sciagniecie ich z powrotem na ten brzeg potrwaloby kilka godzin, a co dopiero wyslanie do pana. Czemu pan pyta? -Z ciekawosci - odparl Roger, a kapitan uslyszal charakterystyczny odglos strzalow z pistoletu srutowego. - Troche nas tu oskrzydlili. -Roger - spytal bardzo spokojnie Pahner - jestescie otoczeni? -Wole nazywac to bogata w wydarzenia sytuacja. Robia wrazenie, jakby chcieli nas wybic co do nogi, zamiast nas ominac i ruszyc w kierunku Sindi albo do D'Sley. A wiec wypelniamy dalej nasze zadanie, prawda? -Ale nie ja - zauwazyl wciaz niezwykle spokojny kapitan. - Odciagam reszte piechoty od ladowania zapasow. -O nas niech sie pan nie martwi - powiedzial Roger. - Piechota szlaby do nas kilka godzin, a my skonczymy tutaj za jakies trzydziesci minut. *** Roger przykucnal, kiedy Despreaux strzelila mu nad glowa. Czasteczki czarnego prochu spadly mu na kark, a plomien wystrzalu przypalil kucyk, gdyby nie helm, ksiaze na pewno by ogluchl.-Ostroznie, kochanie! - powiedzial. - Zawsze bylem ciekaw, jak wyglada toots, ale nie chce ogladac wlasnego! -Prosze sie odpieprzyc, Wasza Wysokosc - odparla plutonowy. - Ten byl juz za blisko, wiec musialam strzelic. -Nie jest zle - powiedzial Bes, wystawiajac glowe z okopu. - Byloby milo, gdyby udalo nam sie utrzymac pierwotne pozycje, ale tu tez jest niezle, nie liczac flank. -A skoro o tym mowa - powiedziala Despreaus - Reneb, zglos sie. Wszyscy obecni? -Obecni - potwierdzila marine. - Jak dotad zadnych strat, a tamci padaja setkami. -U nas to samo - powiedzial Roger, wygladajac z okopu. W calej jednostce bylo zaledwie dwunastu ludzi, ale kazdy z nich mial trzydziesci dziesiecionabojowych magazynkow do nowych karabinow. Oszczedzali amunicje, pozwalajac Mardukanom strzelac na wieksze odleglosci z jednostrzalowych karabinow. Za kazdym razem, kiedy barbarzyncy przypuszczali kolejny szturm, ogien marines czynil wsrod nich straszliwe spustoszenie. Jak siegnac wzrokiem, ziemia po obu stronach okopu byla zaslana trupami Bomanow. Barbarzyncy probowali zblizyc sie na odleglosc rzutu toporkiem, wierzac w swoja przewage liczebna. Kilka razy doszlo do walki wrecz, ale nawet wtedy batalion Carnan i Osobisty Oddzial Basik daly rade odeprzec ataki. -Znowu ida! - krzyknal Bes, zatrzaskujac komore karabinu i strzelajac do pierwszego z szarzujacych Bomanow. Tym razem barbarzyncom udalo sie skoordynowac swoj atak. Nadeszli z obu stron, ale nie bezposrednio od flanki. Ksiaze rzucil swoje magnum Cordowi, ktory okazal sie byc calkiem niezlym strzelcem, i wyciagnal pistolet srutowy. Rozpoczal sekwencje strzalow. Kazdy z rozlegajacych sie co czternascie sekund wystrzalow powalal jednego barbarzynce. Polana zasnula sie siwym dymem wystrzalow. Smrod spalonego prochu przypominal piekielne wyziewy, a kiedy barbarzyncy zaczeli wskakiwac do okopow i wymachiwac swoimi dwurecznymi toporkami, wydawalo sie, ze na polu bitwy zjawil sie osobiscie sam Lucyfer. Obroncy wyciagneli swoje dlugie bagnety. Despreaux zablokowala cios toporka, uderzyla napastnika kolba w krocze i przykucnela, kiedy Turkol Bes dzgnal go ponad jej ramieniem. Cord nie zdolal sie zaslonic i wyrznal o sciane okopu. W poblizu Rogera pojawil sie wymachujacy toporem Bomanin, wielki jak Bistem Kar. Plutonowy poczula bezradna rozpacz, ze nie jest w stanie go dosiegnac. Patty odeslano na tyly razem z innymi jucznymi zwierzetami, ale Pieszczura nie dala sie zlapac i pozostala ze swoim panem. Kiedy topor barbarzyncy wzniosl sie do zadania Rogerowi smiertelnego ciosu, dziewiecdziesieciokilogramowy syczacy gad wbil zeby w noge Bomanina. Atak Pieszczury pozwolil Rogerowi obrocic sie i strzelic. Olbrzym runal mu pod nogi. -Szlag by trafil tych glupich czterolapych drani - zaklela Despreaux, wycierajac krew z twarzy. - Nie widza, ze zostali pokonani? -Oczywiscie, ze widza - zasmial sie Bes. - Prawie tak samo dobrze jak basik. *** Knitz De'n zlapal sie w gniewie za rogi. Zwiadowca przyniosl wiadomosc, ze Sindi zostalo zdobyte miasto wlasnie pladrowano, a ich kobiety i dzieci wpadly w rece gownosiadow. Poza tym ten maly oddzialek odparl w Dolinie Tam piec szarzy najlepszych topornikow.-Jeszcze jedna szarza i ich zniszczymy - zasyczal wodz. -Nie - powiedzial stanowczo Sof Knu. - Te ich nowe arkebuzy sa straszne, a oni sami walcza jak demony. Chodzmy na zachod - na pewno jacys wojownicy uszli ze zdobytego miasta. Znajdziemy ich, polaczymy swoje sily i bedziemy tak dlugo nekac K'Vaernijczykow, az w koncu powalimy ich tak, jak kef robia z turom. -Nie! - krzyknal Knitz De'n. - Zabijemy ich tu i teraz! To nasza ziemia, myja zdobylismy i nikt nam jej nie odbierze! -Rob, jak chcesz - powiedzial Sof Knu - ale ja ide i zabieram ze soba swoich wojownikow. Nie jestem szalony. Ostrze topora wbilo sie miedzy jego bark i szyje, prawie odrabujac gorne ramie. Sof padl, a Knitz szarpnieciem wyrwal bron z rany i podniosl ja w gore. -Jeszcze ktos chce podwazyc moje prawo dowodzenia? - warknal, rozgladajac sie po ponurych barbarzyncach. - Jeszcze jedna szarza! Atakujcie! Z sercem atul i sila pagathar! *** -Nie wierze wlasnym oczom - powiedziala Despreaux, a Roger oderwal wzrok od opatrunku, ktory wlasnie zakladal Cordowi.-To chyba jakis dowcip, prawda? - rzekl na widok wypadajacych zza krzakow czterech Bomanow. -Albo wpadli w szal, albo chodzi im juz tylko o honor. - Pri przyjrzal sie barbarzyncom i chrzaknal. - To jednak szal. -No? Ktos ich zastrzeli czy pozwolimy im nas pozabijac? - spytala ironicznie Despreaux. Zanim skonczyla mowic, rozlegly sie cztery strzaly z pistoletu srutowego. Bomani polecieli w tyl w fontannie krwi. -Cos mowilas? - zapytal Roger, chowajac pistolet do kabury i jak gdyby nigdy nic wracajac do opatrywania swojego asi. -Tak. Wlasnie o tym mowilam. -Wiesz - odezwal sie ksiaze, nie odrywajac wzroku od bandaza - ktoregos dnia mam zamiar stoczyc walke, podczas ktorej nie bede musial nikogo zabijac. -To dopiero bedzie dzien - odparla smutno plutonowy. *** -Wiesz, moze ten dzien nie bedzie taki najgorszy - powiedzial Krindi Fain, kiedy na wschodzie rozlegly sie regularne salwy karabinowe.Pomimo braku wsparcia, byly plutonowy wyslal do przodu snajperow z zadaniem skubania Bomanow. Reakcja barbarzyncow byla gwaltowna i nieskoordynowana - blisko trzystu z nich rzucilo sie za strzelcami w las, gdzie na skraju gestwiny zaatakowaly ich resztki stuosobowej kompanii. Ogien zolnierzy powalil wiekszosc Bomanow przy bardzo niewielkich wlasnych stratach. Odglos zmasowanego ognia na wschodzie byl najcudowniejszym dzwiekiem, jaki Fain kiedykolwiek slyszal. -Zrobilismy, co do nas nalezalo - powiedzial. - Teraz znajdzmy naszych. I na litosc Boska, miejcie oczy otwarte! Wokol az roi sie od Bomanow, a poza tym chyba nie chcemy, zeby nas ostrzelali nasi! -Mozemy obszukac zabitych, panie poruczniku? - spytal jeden z zolnierzy. -Dopiero po bitwie - ucial Fain. - Ruszajmy, poki mozna. -Ale bedziemy sie wycofywac! - zaprotestowal zolnierz. - Niczego nie dostaniemy! -Dostaniesz kopa w dupe, jak sie nie zamkniesz - powiedzial Erkum Poi. - Slyszales pana porucznika. Ruszaj sie! -Ruszajmy - powiedzial dowodca kompanii, wskazujac nieco na poludnie od miejsca, skad dobiegal huk kanonady. - W tamta strone powinno byc dobrze. *** -Tam! - krzyknal Rastar, kiedy jego civan skoczylo na nogi. Dzgnal je ostrogami, kierujac na zachod. Jego rewolwery pluly ogniem i dymem. Za nim jechalo pol tuzina jego zolnierzy. Kiedy ich zmasowany ogien wyrwal dziure w bomanskich szeregach, wszyscy skrecili gwaltownie, a obok przegalopowalo stado sploszonych civan.Prowadzone przez Honala i innych jezdzcow zwierzeta, oszalale ze strachu od huku strzalow i zapachu krwi, uderzyly w nadszarpniete juz linie Bomanow, powodujac jeszcze wiekszy chaos. Regularne salwy z poludnia - podczas gdy wiekszosc ognia, lekkiego zreszta, do tej pory pochodzila z poludniowego zachodu - calkowicie wytracily barbarzyncow z rownowagi. Zlapani w dwa ognie Bomani nie wiedzieli, co robic. Czesc z nich, widzac wymykajaca sie przez powstala luke kawalerie, rzucila sie do ataku i wpadla w nawale karabinowego ognia. Trzy tysiace okrazonych jezdzcow mialo malo amunicji, a zaledwie jedna dziesiata z nich byla wyposazona w karabiny. Zolnierze pieciu batalionow strzelcow, ktore Bistem Kar przekazal pod komende majora Onar Niego w miejsce poleglego pulkownika Rahlna, na szczescie nie mieli takich problemow. Ladowali salwe za salwa w stloczonych barbarzyncow. Czterorecy Mardukanie potrafili ladowac, celowac i strzelac nie opuszczajac nawet broni, wiec czestotliwosc ich ognia byla wprost niewiarygodna. Bomani byli tak ciasno stloczeni, ze pojedynczy pocisk zabijal lub ranil trzech do czterech z nich, a kazdy strzelec wysylal w ciagu minuty szesc dobrze wymierzonych pociskow. Nawet oslawiony szal bojowy Bomanow nie byl w stanie im pomoc. Barbarzyncy na flankach rozproszyli sie, probujac otoczyc zolnierzy, ale napotkali uzbrojonych w asagaje wlocznikow i zostali odparci. -Wiadomosc do pulkownika Desa - powiedzial Kar. - Niech zwinie swoja prawa flanke i wycofa sie. To samo do pulkownika Tarma, tyle ze on ma zwinac lewa flanke. K'Vaernijski general podniosl wzrok na Rastara, ktory wlasnie podjechal do stanowiska dowodzenia. -Witaj, ksiaze Rastarze. -Milo, ze pana widze, generale Kar - powiedzial ksiaze z lekkim skinieciem glowy. -Mialem troche problemow z podwladnymi - przyznal K'Vaernijczyk - ale juz je rozwiazalem. Ilu jest przed nami? -Tylko czesc hordy, dzieki bogom. - Kawalerzysta zsunal sie z siodla civan. - Camsan domyslil sie, dokad jedziemy, i rozproszyl wlasne sily, zeby powstrzymac nas przed powrotem do Sindi. Reszta idzie tu z polnocy. Kilka grup nas znalazlo, w tym, jak sadze, sam Camsan, wiec koordynacje mieli niezla. -Dopoki nie bedzie ich pelne sto tysiecy, damy sobie rade - powiedzial Kar. - Musimy madrze sie wycofac. -O, tak - zgodzil sie Honal, zatrzymujac obok nich swojego wierzchowca. - Nie chce spedzic tu nastepnej takiej nocy. Rozdzial czterdziesty pierwszy -Wreszcie sprawy zaczynaja ukladac sie w miare dobrze - powiedzial Pahner.-Milo to slyszec. - Rus From, ktory zostal naczelnym inzynierem polowym k'vaernijskiej armii, przeciagnal sie ze zmeczenia. - Udalo nam sie zaladowac na lodzie prawie wszystkie zapasy i wyslac je w dol rzeki - zameldowal. - Sporo jeszcze zostalo, ale juz na poludniowym brzegu. -Dobrze - powiedzial Bogess. - Teraz musimy zebrac armie do kupy, zanim pojawi sie Camsan - zakladajac oczywiscie, ze Bistem wroci caly i zdrowy. Wyglada na to, ze Roger zgniotl Bomanow na poludniu. -Tak - zgodzil sie Pahner. - Kompetentni podwladni to prawdziwy skarb. Oczywiscie powstaje w tym momencie pytanie, kto tu naprawde jest podwladnym. A skoro o tym mowa... - Wlaczyl komunikator. -Ksiaze Rogerze, tu kapitan Pahner. *** Roger jeknal, kiedy uslyszal sygnal komunikatora.-Tu Roger. -Przykro mi niezmiernie, Wasza Wysokosc, ale musi pan przywlec swoj tylek do Sindi. Przypuszczam, ze jutro rano bedziemy tu goscic glowna horde, i chcialbym, zeby pan byl obecny na przyjeciu. -Jasne, kapitanie - jeknal znow ksiaze i popatrzyl na nieprzytomnych ze zmeczenia zolnierzy. Wygladali strasznie. - Ruszymy za kilka minut. Ale prosze pamietac, ze musielismy odeslac wszystkie nasze civan i turom, wiec idziemy na piechote. -Zrozumialem. Wysle do was zolnierzy z waszymi wierzchowcami. Prosze ruszac, Wasza Wysokosc. -Roger, bez odbioru. - Ksiaze usmiechnal sie, wstal i szturchnal spiaca obok niego dziewczyne. - Despreaux! Co to ma znaczyc, u licha? Chrapiecie, kiedy wasz ksiaze jest w niebezpieczenstwie? *** Krindi Fain nie wiedzial, gdzie jest jego batalion ani pulk. Nikt inny najwyrazniej rowniez tego nie wiedzial, lecz poniewaz widok dowodcy blakajacego sie w samym srodku odwrotu i szukajacego macierzystej jednostki wplynalby zle na morale zolnierzy, Fain zostawil swoja kompanie ze straza pilnujaca jucznych zwierzat i udal sie na poszukiwania.Byl troche otepialy ze zmeczenia i niewyspania, ale natychmiast oprzytomnial, kiedy wpadl na jakas przeszkode. -Co wy tu robicie, zolnierzu? - spytal adiutant Bistem Kara. Fain zrobil wielkie oczy, widzac stojacych dookola oficerow. -Krindi Fain, p.o. porucznika, kompania Delta, batalion strzelecki pulku Marton! - wyrecytowal, salutujac. - Szukam swojego batalionu, sir! -Fain? - zahuczal Kar. - Jeszcze niedawno byliscie plutonowym-instruktorem. -To dluga historia, panie generale - powiedzial p.o. porucznika, stajac na bacznosc. - Jesli mozna, pozwole to wyjasnic majorowi Ni i plutonowemu Julianowi! -Kompania Delta? - zdziwil sie jeden z oficerow. - Myslalem, ze tam dowodzi porucznik Fonal. Ci harcownicy na poludniowo-zachodniej flance to byliscie wy, prawda? -Tak jest, sir - powiedzial Fain. - Probujemy teraz znalezc droge do domu, sir. General Kar wybuchnal grzmiacym smiechem. -To najlepsze okreslenie tego domu wariatow, jakie slyszalem - powiedzial, a jego sztab zawtorowal mu smiechem. Fain przypuszczal, ze powinien do nich dolaczyc, ale byl zbyt zmeczony. Podniosl ludzkim gestem wszystkie cztery rece. -Probuje tylko znalezc swoja jednostke, sir. Przez tych czysciutkich sztabowcow, ktorzy bez watpienia zjedli gorace sniadanie i nie wiedzieli, co to jest brud i krew, rozbolala go glowa. -Juz nie szukajcie - powiedzial Kar. - Zbierzcie swoich ludzi i przyprowadzcie ich tutaj. Przypilnujcie, zeby dostali cos do zjedzenia, a potem zastapicie kompanie ochraniajaca sztab dowodzenia. Wole, zeby moich plecow pilnowali doswiadczeni w walce weterani. -Dziekuje panu, sir - powiedzial Fain. -To ja wam dziekuje. Podziekujcie ode mnie swojej kompanii. Kiedy wrocimy do Sindi, zrobie to osobiscie. -Tak jest, sir - powiedzial p.o. porucznika. - Pojde po swoja kompanie. *** Odwrot przez las trwal wiele godzin. Sily Bomanow wydawaly sie nie do wyczerpania, na miejsce kazdego zabitego wyskakiwali jak spod ziemi dwaj nastepni. Kawaleria byla wlasciwie bezuzyteczna, nie dosc, ze civan byly zmeczone, to uklad terenu nie pozwalal na rozwiniecie szarzy. Kilku jezdzcow z karabinami wyslano do zamkniecia luk w szeregu. Rastar i Honal trzymali jeden oddzial w siodlach w razie potrzeby szybkiej reakcji.Piki nie przydaly sie w dzungli bardziej niz jazda, ale za to uzbrojeni w asagaje wlocznicy raz po raz dowodzili, jak wiele sa warci. Bomani atakowali flanki, ale za kazdym razem ich odpierano i wybijano. Dlawiace kleby dymu unosily sie niczym gesta mgla pod sklepieniem z galezi. Wydawalo sie, ze koszmarna walka, trzask wystrzalow, wycie pociskow i wrzaski rannych i umierajacych nigdy sie nie skoncza. Cofajace sie pulki dotarly wreszcie do skraju lasu. Pahner zobaczyl z murow Sindi oddzialy wychodzace z dzungli. Bistem Kar zabral wiekszosc zabitych i wszystkich rannych. Poniosl niewiele strat. Mial oczywiscie ogromna przewage w postaci swietnie uzbrojonych zolnierzy, ale Pahner podejrzewal, ze k'vaernijski general dalby sobie rade nawet z podobnie uzbrojonym jak on przeciwnikiem. Kar kojarzyl mu sie z murem, ktorego nic nie jest w stanie przebic. Na skraju dzungli jako pierwsze pojawily sie bataliony pikinierow. Jak dotad nie brali powazniejszego udzialu w walce, Bomani nie mieli okazji przekonac sie, jak trudnym przeciwnikiem jest niewzruszona sciana pik. Kiedy pikinierzy ustawili sie na swoich pozycjach, z dzungli zaczely wychodzic inne jednostki. Najpierw kawaleria Rastara, w wiekszosci na piechote, potem ranni, oslaniani przez lzej rannych i wlocznikow. Na koncu pojawili sie zdyscyplinowani strzelcy. Dyscypline i swietna organizacje zawdzieczali Farmerowi i jego marines, ale kapitan zdawal sobie sprawe, ze szybko moglaby wziac w leb, gdyby zolnierze nie mieli tak wspanialego dowodcy jak Bistem Kar. Nadeszla chwila przeprowadzenia ryzykownego manewru. Czworoboki pikinierow rozstapily sie, by przepuscic strzelcow, a Kar zrobil to tak sprawnie, ze Bomani nawet sie nie zorientowali. Nastepnie cofajaca sie armia ustawila sie w olbrzymi czworobok pik, nie majacy flank, ktore mozna by zaatakowac. Powolnym, rownym marszem wojsko skierowalo sie ku bramom Sindi. Raz za razem Bomani rzucali sie na nich, probujac znalezc odkryta flanke, jednak ostrza pik nie dopuszczaly ich na odleglosc umozliwiajaca walke wrecz, a salwy z karabinow dziesiatkowaly ich. W koncu Bomani musieli zrezygnowac z prob zatrzymania przeciwnika. Zwycieska armia zaczela wchodzic w bramy miasta. Ogien karabinowy z ziemi i z murow powstrzymal ostatnie desperackie szarze Bomanow. *** Przez caly dlugi i meczacy dzien Krindi Fain przebywal w sztabie dowodzenia i przygladal sie pracy generala. Kar stal spokojnie, z rekami splecionymi za plecami, i od czasu do czasu rzucal jakis rozkaz, ktory jego adiutanci i poslancy natychmiast wykonywali.Fain rozstawil swoja kompanie wokol generala. Nowo mianowany dowodca zdawal sobie sprawe, ze jego pojawienie sie w samym srodku otaczajacej generala grupy ujawnilo slabosc dotychczasowej ochrony Kara i bylo przyczyna zmiany jego przydzialu. Fain nie wyobrazal sobie, by ktos mogl tak latwo przejsc kolo jego ludzi. Harcownicy z kompanii Delta, uzbrojeni w karabiny, patrzyli spode lba na kazdego, kto zblizal sie do generala. Nikt nie mogl ich ominac. Dzieki czujnosci swoich zolnierzy Fain mogl spokojnie przygladac sie bitwie. Widzial, ze Bistem Kar ma ogromne umiejetnosci dowodzenia, ktorymi on sam nigdy nie bedzie mogl sie wykazac. Kiedy zapadla ciemnosc, bomanskie ataki oslably, a ostatki odsieczy dla kawalerzystow, wlacznie z grupa do wodzenia, schronily sie za murami Sindi. *** Kny Camsan stal w wieczornym deszczu i z niedowierzaniem patrzyl na mury Sindi.To nie moze byc prawda! To niemozliwe! Byl pewien, ze Mab Trag utrzyma miasto podczas jego nieobecnosci. Kiedy jednak zobaczyl mury, nie mogl nawet miec pretensji do starego wodza za oddanie miasta gownosiadom. To, co spotkalo horde w ciagu tego dlugiego i strasznego dnia, wydawalo sie blahostka w porownaniu z tym, co stalo sie z Sindi. Camsan nie potrafil sobie wyobrazic, co moglo az tak poszarpac potezne mury. Widnialy w nich dziesiatki olbrzymich wyrw, przez ktore gownosiady przypuscily szturm i odbily miasto z rak Traga i jego wojownikow. -Co robimy? - spytal ostro jeden z pomniejszych wodzow. -Przez noc zbierzemy sily - odparl Camsan, nie odrywajac wzroku od zniszczonych murow miasta, ktore mialo byc jego stolica. -A potem? - naciskal wodz. Tar Tin stal na czele Gestai, jednego z najwiekszych i najbardziej wojowniczych klanow. Byl wodzem starej daty, wierzacym, ze dzieki mocy plynacej z bojowego szalu wojownicy sa w stanie pokonac wszystkie przeciwnosci i zwyciezyc. Byl jednym z najwierniejszych zwolennikow poprzedniego wodza, ktorego miejsce zajal Camsan. -A potem przygwozdzimy gownosiadow i zaglodzimy ich - powiedzial ostro Camsan. -A razem z nimi nasze kobiety i dzieci? - prychnal Tar Tin. - To rzeczywiscie genialny plan! -To jedyne wyjscie! - krzyknal Camsan. - Straty, jakie ponieslismy, atakujac ich arkebuzy, sa tego najlepszym dowodem! -A ja twierdze, ze to nie jest jedyne rozwiazanie - splunal Tin. - Gownosiady trzymaja nasze kobiety i dzieci jako zakladnikow. Myslisz, ze zawahaja sie przed zabiciem ich, kiedy zorientuja sie, ze sa zgubieni? Musimy ich natychmiast zaatakowac przez wyrwy, ktore zrobili przez wlasna glupote jakby specjalnie dla nas, i zniszczyc ich, zanim oni zniszcza przyszlosc Bomanow! -To szalenstwo - zaprotestowal Camsan. - Nie widziales, co ich nowa bron zrobila w lesie? Nie rozumiesz, ze jesli potrafia zburzyc takie mury, potrafia tez zrobic cos o wiele gorszego? Nie, musimy wymyslic cos innego! -Musimy zaatakowac! - ryknal jeszcze glosniej Tin. - Tak wlasnie postepuja prawdziwi Bomani - atakuja i gina. A po ich trupach atakuja nastepni i nastepni, az dopadna wroga i zwycieza! -Stracilismy dzisiaj tysiace! - odkrzyknal Camsan. - Jesli zaatakujemy te mury, to bedzie drugie Therdan, tylko o wiele gorzej. Co pomozemy naszym kobietom i dzieciom, jesli rzucimy sie im na pomoc i zostaniemy zniszczeni? Myslisz, ze gownosiady zawahaja sie przed zabiciem ich, kiedy zniszcza horde i nie bedzie juz nad nimi wisiala grozba naszej zemsty? Wodz klasnal w rece gestem sprzeciwu. -Szarzowac na przygotowanego wroga, ktory ma taka bron, jest glupie i bezcelowe! Musimy znalezc lepsze rozwiazanie! -To przez te twoje "lepsze rozwiazania" i chytre plany zginelo tylu naszych wojownikow - powiedzial Tar Tin stanowczym, groznym glosem. - Mysle, ze straciles poparcie wszystkich klanow. Ta katastrofa to twoje dzielo! Wodz Gestai cofnal sie i podniosl rece. -Kto jest sprawca naszej kleski? Mury miasta sa potrzaskane, a nasi wojownicy umieraja! Czyja odmowa zdobycia Przystani K'Vaerna dala gownosiadom czas na przygotowanie nowej broni? Kto spowodowal, ze zabrano nam nasze kobiety i dzieci? Kto jest sprawca naszej kleski? Wokol obu wodzow zebrali sie pozostali przywodcy klanow. Wiekszosc z nich byla o wiele starsza od Kny Camsana i z niechecia patrzyla na jego mlody wiek, kiedy wybierano go na naczelnego wodza. Poparli go jednak po bitwie pod Therdan, gdyz potworne straty poniesione przy atakowaniu murow miasta przerazily ich. Ale teraz, kiedy tylu wojownikow lezalo zabitych na polu i w dzungli, a ich kobiety i dzieci znalazly sie w rekach gownosiadow, poczuli, ze przyszedl czas na zmiane. *** -Jak pan sadzi, co oni tam robia? - spytal zmeczonym glosem Roger.Jego sily dotarly do Sindi tuz po zmroku. Chociaz wielu piechurow zasnelo w drodze z krancowego wyczerpania, Chim Pri i jego kawalerzysci zdolali jakos wyrownac szyk i wjechac przez poludniowe bramy miasta sprezystym klusem, pod powiewajacym sztandarem, na ktorym szczerzyl zeby basik. Ksiaze stal teraz na blankach i razem z Pahnerem patrzyli na pola. -Zwiadowcy Jina maja na nich oko - powiedzial kapitan. - Nie mozemy podejsc dosc blisko, zeby uzyc mikrofonow kierunkowych, ale wyglada na to, ze prowadza ostra dyskusje. Mysle, ze zastanawiaja sie nad zmiana dowodcy, i szczerze mowiac, bardzo mnie to cieszy. Ten caly Camsan jest zdecydowanie zanadto pomyslowy jak na barbarzynce. -Sadzi pan, ze rano nas zaatakuja? - Roger machnal reka w kierunku stosow bomanskich trupow, wyraznie widocznych dzieki systemom powiekszajacym helmow. - Po tym, co im zrobilismy w otwartym polu? -Zrobilismy wszystko, zeby ich do tego zachecic - odparl Pahner. - Zuzylismy prawie tuzin ladunkow dzialek plazmowych, zeby wybic takie ladne, szerokie wyrwy w murach, i bylbym nieslychanie zawiedziony, gdyby nie skorzystali z tego, ze maja ulatwiony dostep do miasta. Poza tym sa tu ich kobiety i dzieci, wiec powinni wpasc tutaj i je uratowac. -A jesli tego nie zrobia? - spytal Roger. - Co wtedy? -Jesli oni nie przyjda do nas, my pojdziemy do nich, ze tak powiem. Wysadze Wielki Most, zeby zostali na drugim brzegu rzeki, a potem rusze na poludnie z ich kobietami i dziecmi w czworoboku pikinierow. Zanim znajda jakas przeprawe - w ostatecznosci zbuduja tratwy - my bedziemy juz prawie w D'Sley. Tamtejsze mury sa mocne, zwlaszcza po naprawach, ktore zarzadzil Tor Flain i Fullea. Utrzymamy je bez trudu dzieki karabinom i artylerii, a wciaz bedziemy mieli ich kobiety i dzieci. -Szczerze mowiac, wolalbym takie wyjscie, poniewaz jesli jutro nas zaatakuja, moze byc paskudnie. Gdyby udalo nam sie przeprowadzic ich rodziny do D'Sley i zmusic ich do rozmow, bylby to najlepszy sposob na zakonczenie calej sprawy bez olbrzymich strat po obu stronach. Nie myslalem, ze bedziemy mieli dosc czasu, aby tu zostac i prowadzic negocjacje. Chociaz bardzo lubie i szanuje K'Vaernijczykow, nie sadze, zeby powierzenie im rozmow bylo najlepszym pomyslem. Sa za bardzo chetni do wyrzniecia wroga, zeby pozostawic los tylu tysiecy kobiet i dzieci w ich rekach. Teraz, kiedy Dobrescu odkryl ten wyciag z tranu coli, moglibysmy chyba sprobowac rozmawiac... tyle ze wszystko tutaj jest juz przygotowane, no a poza tym ci dranie mogliby przeprawic sie przez rzeke i dopasc nas na drodze do D'Sley. Roger spojrzal na kapitana. Armand Pahner byl jednym z najbardziej skomplikowanych ludzi, jakich znal. Byl takze bardzo niebezpieczny, nie wahal sie przed zniszczeniem wszystkiego i wszystkich, ktorzy stali na jego drodze do osiagniecia celu: dostarczenia Rogera zywego na ziemie. Jednak przy calej swojej bezwzglednosci marine byl rownie zdecydowany ocalic wszystko to, czego nie musial niszczyc. Dzieki pobytowi na Marduku ksiaze zrozumial, jak latwo byloby kazdemu na miejscu Pahnera stac sie nieczulym i niewzruszonym. Bomani byli w koncu tylko barbarzyncami, a dla nich najwazniejsze bylo wydostanie sie z tej planety. Pahner byl pewien, ze przygotowana przez niego pulapka zniszczy bomanska horde. Nie pokona, lecz zniszczy. Zaplanowal masakre, w porownaniu z ktora dzisiejsza calodzienna walka byla niczym. Kapitan przygotowywal te operacje przez wiele tygodni i byl gotow doprowadzic ja do konca. Na pewno niektorzy uwazali, ze jego determinacja wynika z checi zniszczenia Bomanow raz na zawsze, ale Roger wiedzial, ze tak nie jest. On chcial po prostu uratowac jak najwiecej swoich ludzi, a jedynym sposobem zmuszenia Bomanow, by uznali swoja kleske, bylo zmiazdzenie ich, spowodowanie maksymalnych strat. Jesli Bomani chca ocalic swoje kobiety i dzieci, by ich klany mogly przetrwac, musza pogodzic sie z przegrana. Rozdzial czterdziesty drugi Kny Camsan patrzyl na niebo, ktore jasnialo szarym blaskiem deszczowego mardukanskiego switu. Gdzies tam, posrod dalekich wzgorz, rodzili sie mlodzi bomanscy wojownicy. Szamani zaciskali dolne dlonie niemowlat na rekojesciach nozy i nacinali gorne, by zaznajomic je z rozkosza i bolem bitwy. Gdzies tam mlodzi mysliwi po raz pierwszy tropili atul.Gdzies tam zycie toczylo sie dalej. Topor nie odrabal jego glowy do konca, jednak ten zly znak nie opoznil ceremonii zaprzysiezenia nowego wodza. Tak, jak wymagala tego tradycja, Tar Tin, nowy najwyzszy przywodca bomanskich klanow, zostal pomazany krwia swojego poprzednika. Podniosl zakrwawiony ceremonialny topor nad glowe i machnal nim w strone odleglych umocnien. -Zniszczymy gownosiady, ktore bezczeszcza te ziemie! Odbierzemy im miasto, odbijemy nasze kobiety i dzieci, i lupy, ktore chcieli nam zabrac! Wybijemy gownosiadzka armie do ostatniej duszy! Zrownamy Przystan K'Vaerna z ziemia! Oczyscimy te kraine, a zdradzieckie gownosiady na calym swiecie beda drzec na sam dzwiek imienia Bomanow! Zebrani wokol niego wodzowie krzykneli na wiwat i wzniesli topory, a Tin jeszcze raz wskazal na potrzaskane mury Sindi. -Zabic gownosiadow! *** -Wygladaja na zdenerwowanych - zauwazyl Farmer.Kapitan, Roger i wszyscy ocalali z druzyny Juliana byli w piwnicy zburzonego domu w polnocnej czesci Sindi. Huragan rakiet i dzialo plazmowe Gronningena zamienily cala okolice w sterty gruzu. -Sadze, ze okreslenie "zdenerwowani" mozna uznac za niewystarczajace. - Roger probowal dostosowac sie do spokojnego glosu kapitana. -Prawdopodobnie ma pan racje - stwierdzil Pahner - ale teraz naprawde liczy sie to, ze maja nowego wodza, a on, jakby, to powiedzial Poertena, jest "pieprzonym kretynem". Tym razem Roger przytaknal. Obaj widzieli na wyswietlaczach swoich padow mnostwo zblizajacych sie do wyrw w murach Sindi wrogich czerwonych ikonek. Wzrok Rogera przyciagnely grupki czekajacych na przeciwnika niebieskich ikonek. Oznaczaly one bataliony strzelcow i pikinierow, ktorzy teraz mieli najtrudniejsze zadanie. Ciekawe, zadumal sie ksiaze, o czym mysla ci zolnierze, schowani za prymitywnymi umocnieniami i czekajacy na rzez. *** Krindi Fain byl pewien, ze wybranie go na dowodce osobistej strazy Bistem Kara to wielki zaszczyt. Nawet po niecalych trzech godzinach snu byl w stanie to docenic. Niestety, nowy przydzial mial tez swoje zle strony, o czym przypomnialy mu wojenne okrzyki i loskot bomanskich bebnow.Oblozone workami z piaskiem i gruzem stanowisko generala znajdowalo sie tak blisko pierwszych szeregow, ze Fain czul sie niepewnie. Oczywiscie porucznik - jego stopien zostal oficjalnie zatwierdzony poprzedniego wieczora - rozumial, dlaczego Kar musi tutaj byc. Po wczorajszej walce dowodca Gwardii zyskal calkowite zaufanie - mozna nawet powiedziec oddanie - swoich oddzialow. Ich wiara w swojego wodza musiala byc niezachwiana, zeby plan sie powiodl. Musieli wiedziec, ze jest z nimi, ze tez nadstawia karku. -Ida, tak jak sie spodziewalismy, generale - oznajmil sierzant Jin. Jego patrole sciagnieto w nocy z powrotem i rozdzielono tak, aby przy kazdym dowodcy pulku byl jeden marine z helmem, padem i komunikatorem. Sierzant wskazal teraz na rozlozony na stoliku pad, a Fain ledwie powstrzymal sie od wyciagniecia szyi i zerkniecia na ekran. I tak nic by mu to nie dalo - w przeciwienstwie do Kara i jego sztabowcow, porucznik nie potrafil odczytywac danych na wyswietlaczu. -Wyglada na to, ze od zachodu pchneli wieksze sily, niz oczekiwalismy, panie generale - zauwazyl jeden z adiutantow Kara, a olbrzymi K'Vaernijczyk kiwnal glowa potakujaco. -Na dluzsza mete to nie ma znaczenia - powiedzial po chwili. - I tak musza przejsc przez most, jesli chca przedostac sie na drugi brzeg. Mimo to uprzedzmy pulkownika Tarma, ze bedzie atakowany mocniej i predzej niz sie spodziewa. -Robi sie - powiedzial lakonicznie Jin. Fain zobaczyl, jak jego usta poruszaja sie bezglosnie, kiedy marine przesyla wiadomosc zolnierzowi przydzielonemu do sztabu pulkownika Tarma. -Chyba troche zwalniaja - zauwazyl ktos inny. Cala grupa dowodzenia parsknela smiechem, w ktory jednak wyraznie slychac bylo zdenerwowanie. -Pewnie zdziwili sie, ze nikt do nich nie strzela - powiedzial po chwili Kar. W oddali rozbrzmial zwielokrotniony trzask karabinowych wystrzalow, jakby komentarz generala byl znakiem, na ktory czekaly obie strony. *** -Kontakt - mruknal cicho Julian. Marines zebrani w piwnicy patrzyli na ekrany swoich padow. Macki bomanskiej hordy dotarly do pierwszych umocnien i zaczela sie bitwa.-Na ile oceniacie ich liczebnosc, Julian? - spytal Pahner. -Ciezko powiedziec, sir - odparl plutonowy - ale nie wydaje mi sie, zeby bylo ich wiecej niz szescdziesiat-szescdziesiat piec tysiecy. -Naprawde wytluklismy ich tylu w jeden dzien? - Roger nie mogl ukryc niedowierzania. -Chyba nie - odpowiedzial Pahner. - Byc moze kilku wodzow postanowilo nie brac udzialu w naszym przyjeciu. Ale i tak jest ich wystarczajaco wielu, zeby wszystko poszlo zgodnie z planem, nie sadzi pan? Pierwsza fala Bomanow wpadla pod ogien karabinow. Inzynierowie Rus Froma bardzo starannie wybrali stanowiska strzeleckie. Utworzone w rumowisku przejscia prowadzily nacierajacych w krzyzowy ogien, a wlocznicy i strzelcy bezlitosnie wykorzystywali przewage, jaka dawaly im umocnienia. Ulicami zrujnowanego Sindi plynely strumienie krwi barbarzyncow, a miasto zasnuwaly kleby dymu. Bomani wydawali wojenne okrzyki i nieustannie szli do przodu, mimo ze juz poprzedniego dnia poznali mozliwosci nowych karabinow i byli przygotowani na rzez, jaka miala ich dzisiaj spotkac. Nikt nie moglby wiec oskarzyc ich o tchorzostwo, kiedy tak parli naprzod z desperackim pragnieniem uwolnienia swoich kobiet i dzieci. Tar Tin, podobnie jak inni wodzowie, nie byl skonczonym glupcem. Wiedzial, ze wejscie w strefe ostrzalu okopanego wroga spowoduje straty, ktorych nawet oni nie wytrzymaja, dlatego nie spieszyli sie i szukali sposobu ominiecia siedzacych za umocnieniami zolnierzy. Jak sie okazalo, mozliwosci bylo calkiem sporo. Sindi bylo olbrzymim miastem jak na mardukanskie standardy. Dywizje Bistem Kara liczyly za malo ludzi, zeby obsadzic cale miasto, dlatego rozmieszczono ich tylko w najwazniejszych punktach drogi prowadzacej do Wielkiego Mostu. Wyznaczono takze trasy odwrotu kazdego oddzialu przez rumowisko. Kiedy Bomanom udawalo sie ominac okopanych w ruinach zolnierzy, ci po prostu wycofywali sie na kolejna pozycje. Byl to dosc skomplikowany i niebezpieczny manewr, ktory wymagal dyscypliny, sprawnej komunikacji i idealnego zgrania w czasie. Tylko wiara w Bistem Kara oraz elektroniczne polaczenia komunikacyjne i rozmieszczone w ruinach czujniki marines pozwolily go bez trudu przeprowadzic. -W porzadku, panowie - powiedzial Kar, kiedy ostatni batalion dzielacy ich od Bomanow zaczal sie cofac. - Czas na nas. Poruczniku Fain? -Tak jest, sir. - Fain zasalutowal i kiwnal glowa swojemu sierzantowi. Ten skinal pierwszemu plutonowi, a kompania Delta utworzyla wokol grupy dowodzenia najezony bagnetami pierscien. -Idziemy, kapitanie - powiedzial Kar przez komunikator przypiety do uprzezy. - Na razie chyba niczego nie podejrzewaja. *** Poranek przebiegal pod znakiem strzelaniny, krzykow, klebow dymu i rzezi. Zaden wodz Bomanow nie mial jasnego obrazu sytuacji.To co gownosiady zrobily, odbijajac Sindi z rak Mnb Traga i jego wojownikow, zmienilo nie do poznania polnocna czesc miasta. W ruinach zawalonych scian i dachow, stosach gruzu i nadpalonych belek zniknely wszystkie charakterystyczne miejsca, ktore poznali podczas kilkumiesiecznego pobytu w miescie. Ale zniszczenia dzialaly takze na ich korzysc, poniewaz wypalone szkielety budynkow i stosy gruzu czesciowo oslanialy ich przed ostrzalem. Mimo ze ponosili ogromne straty, przebijajac sie do kolejnych kryjowek, nieprzerwanie spychali wroga w tyl. Dokladnie tak, jak to zaplanowal Armand Pahner. *** -A teraz - mruknal Bistem Kar - zaczyna sie najtrudniejsza czesc operacji.Krindi Fain nie wierzyl wlasnym uszom, ale czul, ze general nie zartuje. Bitwa przeniosla sie w okolice Wielkiego Mostu. Wiekszosc ocalalych zolnierzy piechoty juz sie nim wycofywala. Kar zachowal Pierwsza Dywizje do oslony odwrotu, a pulkownikowi Ni przypadl zaszczyt utworzenia tylnej strazy dywizji. Nadchodzil wieczor, a Bomani wciaz byli niezmordowani. Jeden Bog wiedzial, ile tysiecy ich wojownikow juz zginelo, ale nie robilo to na nich wrazenia. Wciaz udawalo im sie spychac K'Vaernijczykow do tylu. Fain nie wiedzial, jak wygladaja ich wlasne straty, ale czul, ze na pewno byly bardzo bolesne. Najgorsza byla utrata calego batalionu strzelcow z pulku Tonach, bomanskie uderzenie przebilo sie obok nich szybciej, niz sie spodziewano, odcinajac zolnierzom droge odwrotu. Reszta pulku desperacko probowala przedrzec sie na pomoc otoczonym towarzyszom, ale bezskutecznie, w koncu general Kar rozkazal im sie wycofac. Musial powtorzyc rozkaz dwa razy, zanim posluchali go, i to bardzo niechetnie. Strata czterystu strzelcow oraz dowodcy pulku i szeregowca marines, ktory laczyl go ze sztabem, byla bardzo bolesna, ale nie jedyna. Wedlug szacunkow, obroncy stracili dotad prawie tysiac dwustu zolnierzy, czyli niemal tyle samo, co podczas calodziennej bitwy w dzungli. Chociaz byly to dotkliwe straty, stanowily zaledwie ulamek strat barbarzyncow, a poza tym byly cena zwabienia Bomanow w pulapke. Teraz trzeba bylo przeprowadzic tylna straz przez Wielki Most, ale tak, zeby nie zniechecic barbarzyncow do ponawiania atakow. Grupa dowodzenia stala juz na polnocnym krancu mostu, czekajac na zolnierzy pulkownika Ni. Pahner nalegal, zeby Kar wycofal sie wczesniej, ale dowodca Gwardii grzecznie, lecz stanowczo odmowil. Zamierzal wycofac sie wraz ze swoimi ostatnimi oddzialami. Porucznik Fain spojrzal na Wielki Most i pokrecil z podziwem glowa. Cofajacy sie nim zolnierze sprawiali wrazenie, ze przepychaja sie i tlocza w rozpaczliwej probie ucieczki przed barbarzyncami. Uwazny obserwator zauwazylby jednak, ze zaden z nich nie porzucil swojej broni, co z reguly robily spanikowane oddzialy. Ucieczka wygladala bardzo przekonujaco i Fain mial nadzieje, ze dowodcy Bomanow dali sie nabrac na te maskarade. Polnocny kraniec Wielkiego Mostu siegal do duzego placu, przez ktory powoli, lecz rownym krokiem cofal sie pulk Marton. Oba bataliony pikinierow, ustawione w trzech szeregach, trzymaly Bomanow na dystans, nie dopuszczajac ich do walki wrecz. Dwie kompanie wlocznikow zostaly wzmocnione silami stu piecdziesieciu kawalerzystow kazda, wszyscy mieli co najmniej po dwa rewolwery, co dawalo sile ognia niemal rowna pulkowemu batalionowi strzelcow. Wlocznicy i kawalerzysci oslaniali flanki pikinierow, zas strzelcy poruszali sie wzdluz szeregow, zasypujac szarze Bomanow ogniem. -Ladnie, bardzo ladnie - powiedzial Kar do swojego adiutanta. Fain znaczaco odchrzaknal i wskazal na most. -Sir, mysle, ze pulkownik Ni bylby zadowolony, gdybysmy zeszli z drogi i zostawili mu miejsce na manewry. -Bardzo taktownie to ujeliscie - mruknal Kar i zasmial sie. Skinal jednak glowa ku uldze porucznika. Fain wymamrotal cicha modlitwe do Boga Wody i kiwnal na sierzanta Knevera. Grupa dowodzenia byla wyraznie oddzielona od reszty armii, ktora jakoby w panice uciekala na poludniowy brzeg Tam. Fain bylby o wiele szczesliwszy, gdyby general trzymal sie blizej wycofujacych sie zolnierzy, Karowi jednak sie nie spieszylo. Zostawal w tyle, przygladajac sie wchodzacym na most oddzialom Ni. Barbarzyncy sprawiali wrazenie zdecydowanych nie dopuscic, by ostatnia grupa gownosiadow uszla ich zemscie, wiec szarzowali naprzod pomimo nawaly ognia karabinow i rewolwerow, wznoszac bojowe okrzyki i ciskajac toporkami. Od czasu do czasu trafieni nimi zolnierze padali, chociaz czesciej ranni niz zabici, natomiast Bomani wciaz tracili swoich wojownikow. Fain obawial sie, ze moga ich zgniesc sama swoja masa, wiec podbiegl do Kara i niesmialo zapytal: -Sir, czy nie zechcialby pan isc troche szybciej? -Za chwile - odparl Kar i zbyl go niecierpliwym machnieciem reki. -Sir, ciagle pan to powtarza - zauwazyl porucznik. Kolejne natarcie Bomanow zakonczylo sie stosem trupow w odleglosci niecalych dwudziestu metrow przed ostrzami pik. -Wycofam sie, kiedy bede gotowy, poruczniku - zahuczal Kar niskim glosem. - Pulkowi nie pomoze, kiedy zolnierze zobacza, jak czmycham w bezpieczne miejsce. -Sir, z calym szacunkiem - powiedzial niesmialo Fain. - Jestem pewien, ze zolnierze poczuliby sie znacznie lepiej, gdyby wiedzieli, ze nic panu nie zagraza. Poza tym plutonowy Julian powiedzial mi, ze kapitan Pahner chce widziec pana tylek na rezerwowym stanowisku dowodzenia, zanim Bomani przejda przez ten pieprzony most. To prawie doslowny cytat, sir - dodal uprzejmym, ale stanowczym tonem. -Powiedzialem, ze za chwile pojde - odparl jeszcze bardziej stanowczo Kar. Fain pokrecil glowa. -Erkum? -Tak, Krindi? -Odprowadz pana generala na drugi brzeg - powiedzial porucznik. Bistem Kar podniosl gwaltownie glowe, a jego oczy na ulamek chwili niebezpiecznie sie zwezily. Potem spojrzal na Pola, o cala glowe wyzszego od niego, i rozesmial sie. -Dobrze, poruczniku. Ide. Ide! Kim ja jestem, zeby spierac sie z poteznym Erkum Polem? Przeciez nie chce oberwac deska! -Nie uderzylbym pana, panie generale - powiedzial z wyrzutem szeregowy. -Nie watpie - odparl Kar, klepiac olbrzymiego Diaspranina po ramieniu, po czym przywolal reszte grupy dowodzenia. - Panowie, porucznik Fain bylby wdzieczny, gdybysmy przyspieszyli kroku. - Machnal na nich dolnymi rekami, jakby przeganial niegrzeczne dzieci, i wyszczerzyl zeby w ludzkim usmiechu. - Juz, juz, nie ociagac sie! *** -Na nich! Na nich! - zawyl Tar Tin, kiedy ostatni oddzial gownosiadow wycofal sie na most. Wodz nie mogl przepchnac sie na czolo hordy, ale widzial Wielki Most ze swojego punktu obserwacyjnego na szczycie zawalonego budynku.Nie wpadl w szal bojowy, ale czul uniesienie i ogien plonacy w zylach. To byly tylko poludniowe gownosiady, ale walczyly tak samo odwaznie jak Bomani. Dusze Tina wypelnila radosc, jaka dawalo mu oczekiwanie na ich smierc. To byla dobra bitwa, bardowie beda ja slawic przez wiele pokolen, a mimo strat poniesionych przez horde, zwyciestwo lezalo w zasiegu ich reki. Tin widzial panike, w jakiej armia gownosiadow uciekala przez most. Rozpoznawal oznaki zlamanego morale, dowodcy nie zmusza zolnierzy do stawienia czola wrogowi, kiedy horda uderzy na nich jeszcze raz. -Przez most, a miasto znow bedzie nasze! - krzyknal, wymachujac toporem i pchajac wojownikow do natarcia na tylna straz uciekajacych. Horda naparla z furia, ale gownosiady juz schronily sie na moscie i nie mozna bylo uderzyc na nich z flanki. Zolnierze niosacy dlugie, straszne wlocznie zwarli szeregi, tworzac nieprzebyta sciane ostrzy, i zaczeli cofac sie wolnym, rownym krokiem. Nie mozna bylo dopasc ich w walce wrecz, wiec Bomani naparli jeszcze mocniej, zasypujac wroga gradem toporkow. Gownosiady schronily sie pod sklepieniem utworzonym z podniesionych tarcz, od ktorych z grzechotem odbijaly sie ostrza toporkow. Gdzieniegdzie pojedynczy zolnierz osuwal sie na ziemie, ale inni natychmiast odciagali rannych w bezpieczne miejsce, i powolny, ponury odwrot trwal dalej. Tar Tin warczal z wscieklosci, ze nie moze pikinierow zmiazdzyc, ale mimo to byl zadowolony. Przeciwnik cofal sie, i to tak szybko, ze horda zdazy przedrzec sie na drugi brzeg, zanim reszta spanikowanej armii sie przegrupuje. *** -W porzadku, prosze panstwa, przebieramy sie w stroje wieczorowe - powiedzial Pahner, a otaczajaca go druzyna marines siegnela po helmy.Dni spedzone w dzungli we wspomaganym pancerzu pozwolily Rogerowi zaznajomic sie z mozliwosciami i ograniczeniami zbroi. Wciaz byl daleki od sprawnego poslugiwania sie nia, ale przynajmniej mial pewnosc, ze potrafi ja nosic. Marines najwyrazniej mieli obawy co do umiejetnosci wykorzystywania przez niego wszystkich funkcji pancerza, poniewaz dzialko plazmowe, w ktore zbroja byla poczatkowo wyposazona, zamieniono na srutowe. Bylo to i tak zabojcze urzadzenie, ale pociski, ktorymi strzelalo, nie mogly przynajmniej uszkodzic pancerza bojowego. Ksiaze moglby sie poczuc urazony takim brakiem zaufania do jego umiejetnosci strzeleckich, ale tak naprawde odczul jedynie ulge. Zolnierze dookola niego mocowali helmy. Na wizjerze Rogera wyswietlil sie HUD. Wiekszosc energochlonnych systemow pozostawala w trybie gotowosci, zbroja zyla. Ksiaze zadrzal lekko na mysl o niszczycielskim potencjale ich sprzetu. Zgodnie z tym, co Pahner powiedzial Rastarowi, mieli tyle zapasow energii i czesci wymiennych, by uzyc pancerzy dwa razy. Teraz wlasnie, jak uznal kapitan, nadeszla pora na skorzystanie z nich. Pahner rozwazal zastosowanie zbroi w walce w otwartym polu, jednak Bomani byli za bardzo rozproszeni. Marines mogliby wyczerpac zasilanie, zanim udaloby im sie objac swoim dzialaniem chociaz kawalek terenu, ktory zajela horda. Dlatego wlasnie kapitan wymyslil pulapke zwana Sindi. *** Pulk Marton minal srodek Wielkiego Mostu. Az po polnocny kraniec most zapchany byl zbita masa Bomanow, przepychajacych sie do przodu, by dopasc znienawidzonych gownosiadow.Cofajacy sie K'Vaernijczycy wydawali sie okruchem w porownaniu z tysiacami napierajacych na nich barbarzyncow. Fakt, ze tak wlasnie mialo byc, nie czynil tego widoku mniej strasznym. Zamiast wiec obserwowac ponury odwrot, Bogess i Rus From zajeli sie czekajaca na Bomanow na drugim brzegu rzeki niespodzianka. Inzynierowie Sindi zbudowali na poludniowym krancu Wielkiego Mostu brame i baszte. Za nimi rozposcieral sie plac, jeszcze wiekszy niz na poludniowym brzegu, na ktorym staly rzedy warsztatow, skladow i domow. Siec ulic byla skomplikowana jak w kazdym mardukanskim miescie, a nawet wieksze bulwary trudno bylo nazwac szerokimi. Architekci nie widzieli potrzeby wznoszenia poteznych murow wzdluz poludniowego brzegu Tam. Do tej czesci miasta mozna bylo dostac sie jedynie przez Wielki Most, wiec broniaca go baszta byla tak naprawde jedynym zabezpieczeniem przed atakiem z tej strony. Inzynierowie Rus Froma wprowadzili kilka zmian. Przy uzyciu ladunkow czarnego prochu wyburzyli kwartaly budynkow na poludnie od placu, wydrazajac go prawie o kilometr w glab miasta. Z powstalego przy tym gruzu wzniesli wysokie na szesc i grube na trzy metry kamienne mury, blokujace wszystkie odchodzace od placu alejki i ulice. W scianach wszystkich budynkow wokol placu wybili otwory strzelnicze. Otwarte pozostaly jedynie dwie ulice od poludnia, ktorymi uciekla cala armia, nie liczac pulku Marton. Kiedy tylko u wylotu ulicy zniknal ostatni zolnierz, inzynierowie znow rzucili sie do pracy. Za zaporami z workow z piaskiem ustawiono szesc nowych "Napoleonow" z odlewni dzial w Przystani K'Vaerna. General i duchowny po raz ostatni spojrzeli na te przygotowania i niemal zrobilo im sie zal swoich wrogow. *** Krindi Fain odetchnal z ulga, kiedy general Kar i jego grupa dowodzenia weszli na schody prowadzace na szczyt baszty i dolaczyli do biskupa Froma i generala Bogessa. Czulby jeszcze wieksza ulge, gdyby brama i tunel pod wieza nie byly uszkodzone przez dzialko plazmowe. Chociaz rozumial, ze zniszczenie ich bylo wazne dla obrony tego brzegu rzeki, zalowal, ze nie moga zatrzasnac przed wrzeszczaca horda Bomanow porzadnych wrot z drzewa, zwlaszcza ze w gre wchodzilo bezpieczenstwo dwoch najwyzszych generalow i glownego inzyniera.Szybko sprawdzil pozycje swoich zolnierzy i poczul przyplyw dumy. Jego ludzie na pewno byli nie mniej niz on sam zdenerwowani, zwlaszcza ze o calym planie niewiele wiedzieli, ale byli teraz dokladnie tam, gdzie powinni, i wyjmowali pudelka z nabojami. Gdyby wszystko poszlo dobrze, reszta pulku miala wycofac sie do bastionow razem z kompania Faina. Stad zolnierze mogli odpierac Bomanow przez wiele godzin, co powinno bylo wystarczyc... zakladajac, ze ich plan zadziala. *** -Teraz! Uderzac! Teraz!Krzyk Tar Tina podchwycili i powtorzyli wszyscy przywodcy klanow, popedzajac swoich wojownikow. Tin zasmial sie dziko, widzac, jak pierwsi z nich zblizaja sie do poludniowej bramy. Nawet z polnocnego brzegu rzeki widac bylo wyraznie, jakie zniszczenia barbakanu spowodowal szturm gownosiadow. Wejscie do miasta bylo otwarte jak wypatroszone basik. Trzeba bylo tylko przepchnac ostatnich gownosiadow przez potrzaskany tunel, i juz miasto bylo ich. *** -Mysle, ze juz - mruknal Pahner, kiedy niebieskie ikonki pulku Marton minely wyswietlana przez jego HUD zielona linie bezpieczenstwa. Toots kapitana wyslal przez nadajnik jego pancerza kod detonacji.Mikromolekularny detonator byl przystosowany do wspolpracy zarowno ze skomplikowanymi ladunkami chemicznymi, jak i malymi bombami termonuklearnymi. Zespol, ktory go stworzyl, nie przypuszczal nawet, ze mozna go uzyc do czegos tak prymitywnego jak czarny proch, prawdopodobnie naukowcy obraziliby sie za takie wykorzystanie ich wynalazku. Pahner zupelnie sie tym nie przejmowal. Dla niego liczyl sie tylko fakt, ze detonator zrobil dokladnie to, co trzeba, czyli zapalil lont prowadzacy do pieciuset min rozmieszczonych wzdluz zachodniej krawedzi mostu. Miny wybuchaly stopniowo. Od srodka az do polnocnego kranca mostu przetoczyl sie grzmiacy walec ognia i dymu. *** -Teraz!Glosny okrzyk pulkownika Ni jeszcze nie wybrzmial, a juz wszyscy jego pikinierzy przykucneli. Okolo szesciuset Bomanow, ktorzy znajdowali sie poza strefa razenia min, bylo zbyt oszolomionych kataklizmem za ich plecami, by jakos na to zareagowac. Kiedy tylko pikinierzy zeszli z linii strzalu, czterystu strzelcow i trzystu uzbrojonych w rewolwery kawalerzystow otworzylo do barbarzyncow ogien. Most byl tak waski, ze zolnierze stali w szeregach liczacych zaledwie po dwudziestu ludzi. Po oddaniu strzalow kazda szescdziesiatka przykucala, ustepujac miejsca nastepnej. Kanonade rozpoczeli kawalerzysci, a kiedy przyszla kolej na druga grupe strzelcow, na calym Wielkim Moscie nie bylo juz ani jednego zywego Bomana. *** Starszy sierzant Eva Kosutic chodzila w te i z powrotem po szczycie muru zamykajacego zachodnia czesc placu. Nie byla zadowolona z faktu, ze siedzi w miescie, podczas gdy zolnierze sa w polu, a Roger i jego oddzial walczy o zycie. Zbliza sie jednak szansa przerwania tej bezczynnosci, pomyslala, sluchajac loskotu salw pulku Marton.-Zaladowac kartacze - powiedziala do wyszkolonych przez siebie artylerzystow i usmiechnela sie na sama mysl o tym, jaka niespodzianke maja dla Bomanow. -Strzezcie sie Armaghian - powiedziala cicho do bedacych jeszcze daleko barbarzyncow. - Zwlaszcza, kiedy niosa dary. *** Tar Tin patrzyl ze zgroza na Wielki Most.Prawie szesc tysiecy barbarzyncow zostalo unicestwionych w polnocnej czesci mostu. Horda poniosla wprawdzie o wiele wieksze straty podczas walki o miasto, ale nie odbylo sie to w tak krotkim mgnieniu oka. W jednej chwili byli walecznymi i dumnymi wojownikami, ktorzy wydawali okrzyki bojowe i napierali na wrogow, a w nastepnej chwili poszarpanym i pokrwawionym miesem. Krew splywala strumieniami do rzeki, zabarwiajac ja na czerwono, az Tam zaczela wygladac, jakby sama wykrwawiala sie na smierc. Podczas kiedy bomanski wodz patrzyl na te rzez i zniszczenia, a tylna straz gownosiadow odwrocila sie i wbiegla w polmrok zniszczonego tunelu barbakanu, powietrzem wstrzasnela kolejna eksplozja. Ze srodkowego filara mostu buchnely kleby dymu i pylu. Tin wyrznal ostrzem ceremonialnego topora w kamien, na ktorym stal, i zawyl z furii. Przeklete gownosiady wysadzily za soba most! Zawtorowal mu ryk gniewu wydobywajacy sie z tysiecy gardel. Wojownicy krzyczeli o strasznej zemscie, obiecywali powolna i bolesna smierc gownosiadow, ktorzy przygotowali pulapke i uszli przed ich gniewem. Kiedy dym i pyl zaczal opadac, ich oczom ponownie ukazal sie Wielki Most. Tar Tin wstrzymal oddech i niespokojnie wypatrywal tego, co pozostalo z mostu. Jesli wyrwa nie bedzie zbyt szeroka, moze uda im sie jakos przedostac. Moze zbuduja prowizoryczny filar... Najpierw z jego gardla, a potem z tysiecy innych wyrwal sie triumfalny okrzyk. Most stal! Wybuch wyrwal dziure po jego wschodniej stronie, ale to bylo wszystko. Zadnych powazniejszych zniszczen! -Teraz zdechniecie, gownosiady! - wrzasnal z radoscia Tar Tin. - Mysleliscie, ze jestescie tacy cwani! Ale nic juz nie ochroni was przed naszymi toporami! - Obiema gornymi rekami wodz podniosl nad glowe oznake swojej wladzy, a jego glos zabrzmial jak traby boga wojny. -Naprzod, klany! Zabic gownosiadow! *** Armand Pahner odetchnal z ulga, kiedy nowa fala Bomanow runela na most. Najbardziej obawial sie tego, ze barbarzyncy nie zechca wejsc w czekajaca na nich na poludniowym brzegu pulapke. Uzyl min, zeby miedzy tylna straza pulku a pierwszymi Bomanami byla bezpieczna odleglosc. Zolnierze musieli miec czas, aby zabarykadowac sie w baszcie, kapitan nie chcial ryzykowac wpuszczenia barbarzyncow na plac, kiedy jego zolnierze nie beda calkowicie bezpieczni. Poza tym przedwczesne otwarcie ognia moglo ostrzec barbarzyncow o tym, co ich czeka. Na szczescie Bomani nie zawahali sie i ruszyli dalej, nie obawiajac sie kolejnych pulapek.Most na nowo wypelnil sie stloczonymi Bomanami, a Pahner wlaczyl komunikator. -Ida, Eva - oznajmil starszej sierzant na zastrzezonym kanale. - Niech nikt sie za bardzo nie rozochoci. *** Honal wygladal przez otwor strzelniczy w scianie budynku, ktory kiedys byl sklepem. Nie mial pojecia, jakie towary tu sprzedawano, gdyz po sklepie pozostalo tylko duze puste pomieszczenie i wzmocnione kamienne mury. Na przymocowanych do podlogi obrotowych lawetach staly dzialka, ktore ofiarowala im K'Vaernijska Marynarka.Sheffanski wojownik oparl dlon na lufie jednego z nich. Bylo to male, ladowane od przodu dzialko, strzelajace pociskami o wadze mniej wiecej kilograma. Na k'vaernijskich okretach montowano je wzdluz relingow jako bron przeciw wrogim zalogom. Kiedy Julian je zobaczyl, oznajmil, ze to najwieksze strzelby, jakie spotkal w galaktyce. Honal nie wiedzial, co to jest strzelba, ale czul, ze to dzialko pozwoli mu zemscic sie na wrogu za wymordowanie tylu Sheffanczykow. Bistem Kar patrzyl ze szczytu baszty na niekonczace sie morze nacierajacych Bomanow. Barbarzyncy nawet sie nie zawahali, kiedy dotarli do wyrwy w moscie. General mruknal z zadowoleniem, kiedy ja mineli i rzucili sie naprzod. -Poruczniku Fain! -Tak, sir? -Ci dranie moga nabrac podejrzen, jesli zaprosimy ich na podworko, ale nie chce ich tez zniechecic. Mysle, ze jedna kompania naprawde dobrych strzelcow powinna byc w sam raz. Czy moze przypadkiem pan wie, gdzie moge znalezc taka, ktora by to interesowalo? -W rzeczy samej, panie generale - powiedzial Diaspranin i usmiechnal sie - wiem. Kompania! Bacznosc! *** Tar Tin zawarczal wsciekle, kiedy z baszt zniszczonego barbakanu odezwaly sie arkebuzy. A wiec czesc tylnej strazy zachowala dosc przytomnosci umyslu, by probowac opoznic poscig! Musial przyznac, ze to byla bohaterska decyzja, poniewaz zolnierze mieli ograniczone zapasy amunicji i w koncu beda musieli ulec. Bylo oczywiste, ze jest ich za malo, by powstrzymac Bomanow. Setki barbarzynskich wojownikow parly przez most, a najszybsi juz przebiegali przez zniszczona brame.Most byl ich! Wkrotce odzyskaja cale miasto, rodziny i lup znow znajda sie w ich rekach, a Przystan K'Vaerna bedzie zgubiona. *** Eva Kosutic patrzyla na barbarzyncow wlewajacych sie na plac jak ciemna woda wypelniajaca wyschniete jezioro po przerwaniu tamy. Biegli przed siebie, machali toporami, wznosili wojenne okrzyki. Katem oka sierzant zobaczyla, ze jej artylerzysci zaczynaja sie niepokoic. Chcieli juz otworzyc ogien, ale ona wciaz stala i czekala, az jezioro sie wypelni. *** Sna Hulf z klanu Ternolt przebiegl przez tunel barbakanu, wyjac wojenne zawolanie. Bitewne uniesienie nioslo go naprzod jak opetanego. Nareszcie moze udowodnic swoja odwage i ukarac tych wszystkich gownosiadow. Nigdy wczesniej nie przezyl czegos takiego jak szarza przez most, nigdy nie byl czescia takiej ogromnej, niepowstrzymanej fali. Most byl jakby lozyskiem strumienia, a wypelniajaca go horda fala przyplywu, nabierajaca predkosci i wystrzeliwujaca na koncu z taka sila, ze nic nie moglo jej sie oprzec!Mimo uniesienia nagle zdal sobie sprawe, ze plac za mostem wyglada jakos dziwnie. Byl wiekszy niz ostatnim razem, a wszystkie odchodzace od niego ulice zniknely. W scianach budynkow byly widoczne ogromne dziury. I co robily te gownosiady na murze zamykajacym glowny bulwar? Potem zobaczyl jakies dziwne dwukolowe wozy, a na nich rury z ciemnego brazu. Rury byly dlugie i smukle... i cos mu przypominaly. Gdyby tylko wiedzial, co... *** -Nigdy nie widzialem tylu Bomanow na tak malej przestrzeni - zauwazyl Honal.-Wygladaja jak zagroda pelna turom czekajacych na oznakowanie - dodal Chim Pri, sprawdzajac splonki w jednym ze swoich rewolwerow. -I jeden wielki cel - dodal Turkol Bes. Dowodca batalionu Carnan pozyczyl jeden z samopowtarzalnych karabinow marines i przynajmniej czterdziesci magazynkow, ktore teraz lezaly przed nim ulozone w stosik. Bron wydawala sie absurdalnie mala, ale Besowi to nie przeszkadzalo. -I jeden wielki cel - powtorzyl ponuro Rastar. *** -Zaczynaja zwalniac, panie generale - zauwazyl Krindi Fain, a Kar kiwnal glowa. Wyjal lunete Dell Mira i patrzyl przez nia na polnocny kraniec mostu.-Mysle, ze plac zaczyna sie wypelniac, poruczniku - powiedzial w zamysleniu. - Nawet przy takim naporze z tylu nie zmiesci sie ich wiecej na tak malej przestrzeni. Zasmial sie zlosliwie. -Oczywiscie zaraz zaczniemy robic miejsce dla nastepnych, prawda? -Panie generale, pulkownik Ni melduje, ze niektorzy Bomani probuja sforsowac wrota bastionu - oznajmil jeden ze sztabowcow Kara. General wzruszyl ramionami. -Proponuje powiedziec mu, zeby do tego nie dopuscil - odparl lagodnym tonem, wciaz patrzac przez teleskop. - Chociaz - dodal sucho - mysle, ze juz niedlugo beda mieli na glowie zupelnie inne problemy. *** -Armand, mamy tu juz prawie full.Pahner usmiechnal sie, slyszac ostry ton Kosutic. Sierzant nie przyznalaby sie nawet sama przed soba, ze czuje sie niepewnie, ale zwrocenie sie do niego po imieniu przy zolnierzach, nawet na zastrzezonym kanale, zdradzalo jej zdenerwowanie. Patrzac na ciasno stloczone czerwone ikonki, kapitan nie mogl jej za to winic. Transmisja z helmu Kosutic ukazywala olbrzymie morze Bomanow, najblizsi zaczynali juz rabac toporami barykady. Przebicie sie przez kamienne zapory niepredko im sie uda, ale kapitan nie chcial im dac dosc czasu, by sprobowali przejsc gora. -Julian, ilu jeszcze moze ich byc na naszym brzegu albo na moscie? - spytal. -Dziesiec-dwanascie tysiecy na moscie i nastepne dziesiec na podejsciach - odparl po chwili plutonowy. Pahner zmarszczyl lekko czolo. Nie sadzil, ze tylu juz tam jest. Jesli oszacowania Juliana sa trafne - a Pahner uwazal, ze raczej sa - Bomanow zostalo nie wiecej niz piecdziesiat dwa tysiace, czyli nieco ponad polowe liczebnosci ich hordy na poczatku kampanii. Jesli wszystko pojdzie zgodnie z planem, ci na moscie i placu zgina, ale kilku marines we wspomaganych pancerzach nie moze jednoczesnie zamknac drogi ucieczki z mostu i okrazyc tych, ktorzy jeszcze na niego nie weszli. Oznacza to, ze przynajmniej dziesiec tysiecy barbarzyncow ucieknie, a to sie kapitanowi zupelnie nie podobalo. Pahner skrzywil sie, kiedy zdal sobie sprawe, ze denerwuje go mysl o zadaniu wrogowi "zaledwie" dziewiecdziesieciu procentowych strat. Nawet Bomanow powinno to przekonac, ze nie warto z nimi zadzierac. -W porzadku, Eva - powiedzial uspokajajaco. - Jesli przez to poczujesz sie lepiej, zaczynaj. -Dzieki - odparla sarkastycznie, i po chwili kapitan uslyszal przez wciaz aktywne polaczenie jej rozkaz. -Ognia! *** Sna Hulf zostal przyparty do kamiennej sciany przez napierajacych z tylu wojownikow. Dwaj jego towarzysze stracili rownowage i znikneli pod wrzeszczaca i wymachujaca toporami fala. Na pewno zostali stratowani, ale on nie mogl przestac myslec o rurach z brazu.Gdyby byly grubsze i spiete metalowymi obreczami, uznalby je za bombardy. Nikt jednak nie montowal bombard na takich wozach, a poza tym bombardy nigdy nie sa tak cienkie. To niedorzeczne, ale mimo to... mimo to... Kiedy on wciaz sie zastanawial, do artylerzystow dotarl rozkaz Evy Kosutic. *** Nie liczac dwunastu dzial na barykadach z workow z piaskiem, zamykajacych dwie aleje, ktorymi wycofali sie K'Vaernejczycy, na swietnie zaprojektowanych platformach strzelniczych stala cala bateria dzial. Platformy unosily sie troche ku tylowi, tak ze linia strzalu dzial przebiegala ponizej stanowisk baterii po przeciwnej stronie placu. W koncu nikt nie chcialby zginac od ognia wlasnych zolnierzy.Kazdy ladunek dziala skladal sie z dziewieciu pociskow o srednicy piecdziesieciu milimetrow, dzial zas bylo sto osiemdziesiat dwa. Ponad tysiac szescset zelaznych kul wielkosci pilki do baseballa przeoralo stloczonych Bomanow. Nie wiadomo, ile tysiecy Bomanow zginelo od tej pierwszej salwy. Zaraz potem do otworow strzelniczych podeszli kawalerzysci z rewolwerami i strzelcy. Ponad szescset dzialek Marynarki plunelo ogniem i dymem. Kazde z nich wyslalo w strone Bomanow sto trzydziesci piec wyjacych kul. *** Honal krzyknal z zadowolenia, odpalajac dzialko. Huk rownoczesnie otwierajacych ogien setek dzialek i armat oraz tysiecy karabinow i rewolwerow byl jak uderzenie olbrzymiego mlota. Ogluszajace fale zdawaly sie wyciskac powietrze z pluc, a smrod siarki mieszal sie z ryczacymi jezorami plomieni, jakby demony otworzyly podwoje piekla.Rastar, Chim Pri i Turkol Bes stali przy swoich strzelnicach i pruli do barbarzyncow. Pomocnicy Honala nadbiegli i zaczeli przeladowywac dzialko, a on w tym czasie wyciagnal swoje dwa rewolwery i oproznil je z amunicji przez otwor strzelniczy. Ze zbitego tlumu Bomanow dobiegly krzyki agonii, a dlawiace kleby dymu zaslonily slonce. *** Tar Tin byl akurat w polowie mostu, kiedy zza barbakanu dobiegl go grzmot wybuchow. Potezny Wielki Most pod jego stopami zadrzal, a poprzez ten przerazajacy loskot wodz uslyszal krzyki swoich umierajacych wojownikow.Kiedy nad krancem mostu uniosla sie chmura dymu, poczul, jakby ktos zacisnal dlon na jego sercu. Pojal, ze Kny Camsan mial racje. Szarza na nowa bron gownosiadow oznaczala smierc, a on zrobil z siebie glupca - dal sie na to namowic! Nie widzial jeszcze, co sie dzieje na placu za brama, ale czul, ze doprowadzil swoje klany do ostatecznego zniszczenia. Jego wojownicy takze uslyszeli odglosy rzezi i tak samo jak on pojeli, co sie dzieje. Przez kilka chwil parli jeszcze do przodu, potem jednak nacisk oslabl, a strumien barbarzyncow na moscie zawrocil. *** -No, prosze panstwa - powiedzial Pahner do opancerzonych marines z druzyny Juliana. - Czas popedzic nasze cielaczki. *** Prawdziwym celem marines bylo zlamanie do reszty morale Bomanow, i to calkowicie im sie udalo.Opancerzeni zolnierze, niewidoczni dzieki systemom kamuflujacym swoich zbroi, mineli maruderow bomanskiej hordy i rozdzielili sie, zajmujac jak najwiecej ulic wychodzacych na plac przy polnocnym skraju mostu. Potem ruszyli naprzod, otwierajac ogien. Fala srutu i ladunkow plazmy dopadla Bomanow, ktorzy wlasnie zaczeli uciekac przed zaglada na drugim brzegu rzeki. Tego bylo juz dla nich za wiele. Nawet barbarzynski szal bitewny nie mogl wytrzymac konfrontacji z taka groza i zniszczeniem. Wojownicy zaczeli rzucac bron i padac na ziemie, szukajac ratunku przed straszliwa smiercia z rak niewidzialnych demonow. *** Honal siegnal po nastepne dwa rewolwery i otworzyl ogien, patrzac, jak wrzeszczacy Bomani padaja w fontannach krwi. Smial sie, bliski histerii. To bylo jak zabijanie basic. Pewnie moglby wyjsc tam i zabijac Bomanow palka - az tak byli przerazeni.Jego rewolwery kliknely pustymi bebenkami. Honal zezloszczony wysunal bebenki i zaczal wciskac w nie nowe naboje. Potem zalozyl splonki i znow zaczal strzelac. -Przerwac ogien, Honal - krzyknal mu ktos do ucha. -Co? - spytal, wybierajac nastepny cel i naciskajac spust. Ktos uderzyl go w ramie. -Wstrzymac ogien! - wrzasnal Rastar. Honal spojrzal z niedowierzaniem na kuzyna, po czym wyjrzal przez otwor strzelniczy. Pozostali przy zyciu wojownicy probowali chowac sie za stertami zmasakrowanych cial. Rastar potrzasnal nim. -Wstrzymac ogien - powiedzial juz bardziej normalnym glosem. - Despreaux kaze wstrzymac ogien. To juz koniec. -Ale... - zaczal Honal. Rastar pokrecil glowa. -Ona ma racje, kuzynie. Spojrz na nich. Spojrz na nich i przypomnij sobie, jacy byli, kiedy wdarli sie na nasze mury... i jacy juz nigdy, przenigdy nie beda. - Znow wolno pokrecil glowa. - Zwiazek zostal pomszczony, kuzynie. Zwiazek zostal pomszczony. *** Tar Tin stal uwieziony na srodku mostu i z przerazeniem patrzyl na upadek ducha jego ludu. Duma wojownikow, ktora zawsze prowadzila ich do zwyciestwa i dla ktorej porazka byla tylko zacheta do wzmozenia wysilkow, umarla tego dnia na jego oczach. Cokolwiek sie stanie z zalosnymi resztkami klanow, nigdy nie zapomna tej kleski, nigdy wiecej nie znajda w sobie dosc odwagi, by zlapac gownosiady za gardlo i nauczyc ich respektu.I to on, Tar Tin, przywiodl ich do tego. Wiedzial, czego zazadaja od niego klany. Nie mogl przecisnac sie miedzy stloczonymi wojownikami, by rzucic sie na wrogow i w ten sposob poniesc smierc. Nie mogl nawet zaspiewac piesni smierci, bo wokol nie bylo wroga, ktory pozwolilby mu zginac z honorem. Byla tylko hanba i swiadomosc, ze lud wojownikow, postrach Polnocy, juz nigdy nie wstapi na wojenny szlak. Spojrzal na trzymany w dolnych rekach ceremonialny topor, ktory wodzowie klanow nosili od pietnastu pokolen i ktory w koncu zaznal kleski i upokorzenia. Jego dlonie zacisnely sie na drzewcu broni, kiedy wyobrazil sobie, ze gownosiady moga go zlapac i powiesic w jakims smierdzacym miescie, daleko od jego ukochanych wzgorz Polnocy. Nie! Mogl temu zapobiec. Mogl udowodnic, ze jest wart tytulu najwyzszego wodza. Tar Tin, ostatni wojenny przywodca bomanskich klanow, przycisnal topor, oznake swojego wodzostwa, do piersi i wspial sie na balustrade Wielkiego Mostu Sindi. W dole powoli toczyly sie wody rzeki Tam, czerwone od krwi jego ludu. Tar Tin zamknal oczy i skoczyl. Rozdzial czterdziesty trzeci -Jedna - powiedzial Poertena rzucajac karte na stol.-Nie dobieraj w ten sposob - zaprotestowal Fain, przesuwajac karte w jego strone. - Tak sie nie gra. -Tydzien - odezwal sie Tratan. - Gra dopiero tydzien, a juz udaje eksperta. -Tak sie nie gra - powtorzyl dowodca kompanii. -Prawie skonczylismy maszty - zmienil temat Tratan - a ostatnie drzewce beda gotowe w przyszlym tygodniu. A wy skonczycie wreszcie te kadluby, mieczaki? -Porzadna robota wymaga czasu - odparl Trel Pis. Stary k'vaernijski szkutnik podrapal sie w prawy rog i popatrzyl w karty. - Nie wolno jej przyspieszac. -Wczoraj zesmy zwiezli ostatni ladunek desek z tartakow - powiedzial Poertena. - Jutro zaczynamy skladanie do kupy. Jak skonczymy, zabalujemy. -Wiec w przyszlym tygodniu ksiaze bedzie mial swoj jacht? - spytal Fain. - Sprawdzam. Dwie pary. -Albo za dwa tygodnie - powiedzial marine. - Musimy zalozyc ozaglowanie, a to zajmie troche czasu. No i plotno nie jest jeszcze gotowe. Cztery osemki. Dawaj. -Kareta? - spytal Fain z niedowierzaniem. -No. Jak masz karty, nie musisz dobierac - rzucil Poertena. - Tylko wtedy, jak dostajesz w dupe. *** -Panie plutonowy, mozecie na to spojrzec? Ludzie nie probowali wyjasniac Mardukanom istoty nasluchu. Z niezwykla latwoscia pojmowali niuanse masowej produkcji, ale slowo "elektronika" traktowali jak czary. Zamiast wiec cokolwiek tlumaczyc, Pahner poprosil o udostepnienie wysokiego kawalka zachodniego muru i na tym poprzestal.Julian wyszedl z wiezy, w ktorej cieniu odpoczywala jego druzyna, i spojrzal na odczyt pada. -Cholera - zaklal cicho. -Co to znaczy? - spytal Cathcart, stukajac palcem w blyskajaca ikone. -Zakodowana transmisja glosowa - powiedzial Julian i przykucnal, by przeprowadzic analize. -Z lotu rozpoznawczego? W glosie kaprala pobrzmiewalo zdenerwowanie. Od dnia opuszczenia Marshadu wiedzieli, ze ktos znalazl w porcie opuszczone promy desantowe, w ktorych wyladowali na planecie. Strzep przekazu, ktory przechwycili, nie pozostawial co do tego zadnych watpliwosci. Nikt jednak nie wiedzial, jak potraktuja to odkrycie ludzie, w ktorych rekach byl port. Bylo malo prawdopodobne, by ktokolwiek uwierzyl, ze kompania marines mogla dotrzec az tak daleko, ale nalezalo to takze brac pod uwage. -Nie wiem, czy to lot rozpoznawczy - powiedzial po chwili Julian - ale ktokolwiek to jest, jest wystarczajaco blisko, zebysmy mogli odbierac jego transmisje. Czyli dosc blisko, zeby nas zobaczyc... jesli nas szuka. Albo uslyszec, jesli nie bedziemy uwazac z radiem. -Swieci? - spytal kapral, patrzac w niebo. -Cywil - odparl Julian. - Standardowy program, ktory mozna sciagnac z Infonetu kazdej planety. -To dobrze, prawda? To znaczy, ze Swieci mogli zdjac blokade. To moze byc jakis frachtowiec czy cos takiego. -Moze. - Julian stuknal w blyskajaca zolcia i czerwienia ikonke. - Z drugiej strony piraci uzywaja takiego samego programu. *** Cord uwazal sie za uczonego i poete. Kiedy wiec O'Casey ustawila swojego tootsa na dokladne przetlumaczenie logu ocalalego z jedynego statku, ktory przeplynal ocean, Mardukanin zaoferowal jej swoja pomoc.Szaman bez trudu odczytal slowa zapisane na kruszacych sie platach skory. "Czterdziestego szostego dnia podrozy z pierwsza cwiercia po swicie morze zagotowalo sie poteznie, a wody jego wezbraly. Kazdy, kto nie trudzil sie przy wioslach, przybiegl do sterburty i ujrzal bable, ktore sie do statku szybko zblizaly. I gdy czwarty babel zoczono przy burcie samej, od dolu zadrzal statek caly, jakoby w rafe podwodna uderzyl. Mistrz Kindar zawezwal wszystkich do wiosel, lecz nim ktos cos zrobic zdolal, geba wielka, szeroka jak statek nasz dlugi, rozwarla sie. Kiedy paszcza zacisnela sie, rozdarla drewno i pochlonela wielu, co naprzod pobiegli dziwo ogladac. Innych, co przy burtach stali, do wody zrzucila z potrzaskanych szczatkow. Stalem przy sterze, kiedy statek na bok zaczal sie przekrecac. Od dziobu krzyk wielki sie podniosl, statek zatrzasl sie caly, to bestia raz jeszcze uderzyla, ale tegom juz nie widzial. Schwycilem rumpel mocno, kiedy statek na burte upadl, i skoczylem i zlapalem kawal burty, co na wodzie plywal. Slyszalem potem krzyki innych, co do wody wpadli, a stwor znow i znow na statek sie rzucal, az w koncu nasycil sie albo zbrzydl mu lup. Moze to drugie, bo juz dziesiec dni mija, a on nie powrocil. Kuk i ja jedyni zesmy z pieknej lodzi Nahn Cibell zywi uszli. Wiatr i prad pchaja nas przez bezkresny ocean. Zapisalem wszystko, co wiem, mam nadzieje z koncem podrozy porozmawiac z zona i dziatki zobaczyc. Ale goraco jest bardzo na morzu. A wody juz nie mamy." *** Roger siedzial na skraju pomostu i patrzyl na mala zatoczke. Slyszal rozkrecajaca sie za nim zabawe, ale na razie chcial tylko ogladac slonce zachodzace nad Morzem K'Vaerna.Otworzyl worek i wyjal z niego wysadzana klejnotami odznake czlonka cesarskiego dwora. Ksiaze podniosl ja do gory, dotknal delikatnie palcem i przypial do wlasnego munduru. Potem ostroznie wyjal z worka garsc popiolu. -O, Danny, chlopcze moj - wyszeptal i drobinki prochow opadly na powierzchnie wody. Starozytny pean o milosci i stracie zagluszyly krzyki czteroskrzydlych stworzen, o ktorych na Ziemi nikomu nawet sie nie snilo. O, Danny moj, fujarki juz spiewaja W dolinach i na stokach gor. Minelo lato i kwiaty umieraja I tobie przyszlo isc, a czekac przyszlo mnie. Lecz wroc, gdy latem laki kwitna, Lub gdy doliny ciche i bieli sie w nich snieg, Bo ja tu bede w sloncu albo w cieniu, Bo Danny moj, tak bardzo kocham cie. -Roger? - Nimashet polozyla dlon na jego ramieniu. - Przyjdziesz? To takze twoje przyjecie. -Juz ide. - Wstal i otrzepal rece. - Jedzeniem mozemy uczcic jego pamiec tak samo jak czymkolwiek innym. Ksiaze Roger Ramius Sergei Alexander Chiang MacClintock, trzeci nastepca Tronu Ludzkosci, po raz ostatni spojrzal na lagodne fale rozbijajace sie u wejscia do zatoki. Potem odwrocil sie i poszedl do restauracji, trzymajac za reke plutonowego marines, a drobinki popiolu pokryly takze jej dlon. Za nimi prochy powoli mieszaly sie ze slona morska woda i odplywaly, by spoczac na dalekich brzegach. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2011-01-05 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/