Majka Paweł - Mitoświat (1) - Pokój światów

Szczegóły
Tytuł Majka Paweł - Mitoświat (1) - Pokój światów
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Majka Paweł - Mitoświat (1) - Pokój światów PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Majka Paweł - Mitoświat (1) - Pokój światów PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Majka Paweł - Mitoświat (1) - Pokój światów - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Paweł Majka Pokój światów Genius Creations Bydgoszcz 2014 Strona 3 Spis treści Metryczka książki Prolog PIERWSZY Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 DRUGI Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Strona 4 Rozdział 6 Rozdział 7 TRZECI Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8 Rozdział 9 CZWARTY Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Strona 5 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8 Rozdział 9 Rozdział 10 PIĄTY Rozdział 1 Epilog Posłowie Strona 6 Pokój światów Copyright © Paweł Majka Copyright © Wydawnictwo Genius Creations Copyright © MORGNA Katarzyna Wolszczak Wydanie pierwsze ISBN ePub: 978-83-7995-002-7 ISBN mobi: 978-83-7995-003-4 Redakcja i korekta: Michał Cetnarowski Korekta: dr Małgorzata Berend Ilustracja na okładce: Paweł Dobkowski Projekt okładki: Paweł Dobkowski Redaktor serii: Marcin A. Dobkowski Książka dostępna w księgarniach partnerskich: www.MadBooks.pl www.Bookiatryk.pl Plik cyfrowy został przygotowany na platformie wydawniczej Inpingo. Warszawa 2014 Strona 7 Prolog Gdy wieźli ich odkrytym ku uciesze gawiedzi wozem, ten mały i gruby kulił się przerażony nienawiścią tłumu. Próbował uchylać się przed pomidorami i zgniłymi ziemniakami, przed nieforemnymi pociskami z błota czy kamieniami rzucanymi przez najzuchwalszych. I cały czas szlochał. Wykrzykiwał urywane zdania o swojej żonie i dzieciach i zapewniał płaczliwie o swej niewinności. Przekonywał, że zaszła straszna pomyłka, jakby wierzył, że ogarnięta furią masa ludzka zechce go wysłuchać. Wyższy od niego, siwiejący złodziej w resztkach płaszcza uszytego z dziesiątek szmat wdał się w pojedynek ze spragnionymi widoku śmierci mieszczuchami. Pluł na ich głowy, śmiejąc się, ilekroć trafiał w czyjąś zaczerwienioną twarz. Na obelgi odpowiadał obelgami jeszcze wulgarniejszymi i nie szczędził sprośności kobietom. Trzeci ze skazańców milczał. Elegancki, młody, ale o pełnej dostojeństwa twarzy, zamknął oczy, jakby spał. Nie reagował nawet, gdy trafiały go pociski. Jednych jego postawa zniechęcała, innych irytowała, trudno więc ocenić, czy wybrana przezeń strategia okazała się skuteczna. Istotnie, ciskano weń zgniłymi owocami rzadziej – ci jednak, którzy uparli się pokonać jego obojętność, starali się celować dokładniej i dotkliwiej. Strona 8 Ostatni z wiezionych ku szafotowi mężczyzn osłaniał twarz, jednak była to jedyna forma uwagi, jaką poświęcał tłumowi. Czasem odzywał się do złodzieja. Zapłakanego grubasa i wyniosłego młodzieńca ignorował. Unosił głowę, wyglądając placu, jakby oczekiwał na nim ratunku, a nie kaźni. Być może miał już dość udręki przedzierania się przez tłum i wolał wreszcie umrzeć, niż dalej pełnić rolę zabawki motłochu. Gdy dotarli nareszcie na środek placu, strażnicy pomogli skazańcom zejść z wozu i poprowadzili ich pod szubieniczne pętle. Grubasa musieli zaciągnąć siłą, pozostali przyjmowali los ze spokojem. Grubas trafił pod pierwszą, złodziej pod następną, a wciąż nieotwierający oczu, pogrążony jakby w letargu milczek pod trzecią. Gdy i pod czwartą ustawiono jej oblubieńca, sędzia wystąpił, by odczytać wyrok. Tłum zamilkł niemal w jednej chwili. Choć prawie wszyscy znali już plugawe występki osądzonych, wysłuchanie, jak sędzia w majestacie prawa odczytuje ich opis, dostarczało specyficznego dreszczyku, a i należało do rytuału. Nie istnieli zaś na świecie ludzie, którzy nie zdawaliby sobie sprawy z wagi wszelkich rytuałów. Grubasa skazano za uduszenie kochanki. Złodziej padł ofiarą pecha – nakryty na włamaniu zabił gospodarza pamiątkową szablą stanowiącą część łupu. Milczek okazał się seryjnym zabójcą, któremu udało się brutalnie zaszlachtować cztery prostytutki, nim schwytano go na próbie zarżnięcia piątej. Ostatniego ze skazańców stryczek czekał za zamordowanie czcigodnego pana Burtowieckiego, znanego i Strona 9 poważanego prezesa kompanii kupieckiej, który niejednokrotnie i na wiele sposobów przysłużył się miastu. Na tę jedną chwilę, gdy odczytywano wyrok, tłum przerwał milczenie, by złorzeczyć mordercy. W ostatnim słowie grubas raz jeszcze błagał o litość, czym wzbudził niesmak zarówno współskazańców, jak i publiczności. Tłum zagłuszył go gwizdami i wyciem. Kat za to został nagrodzony wiwatami, gdy założył skazańcowi na głowę worek z czarnego płótna, jeszcze nim ów zakończył przemowę. Nieszczęśnik krzyknął przestraszony i popuścił w spodnie, wywołując radość obserwatorów, w tym złodzieja. Ten, zapytany o ostatnie słowo, przeklął sędziego, kata i wszystkich mieszkańców. Przeklinałby pewnie jeszcze długo, ale i jemu nie pozwolono dokończyć. Milczek swoim zwyczajem nie powiedział nic. – A ty, łotrze? – Sędzia zwrócił się do ostatniego ze skazańców. – Co ty masz do powiedzenia? Przeprosisz może mieszkańców tego miasta za to, że odebrałeś im dobroczyńcę, najszczodrzejszego człowieka pod słońcem? Mężczyzna przez moment wyglądał, jakby rzeczywiście chciał podzielić się uwagami na temat dobroczyńcy miasta. Zrezygnował jednak i oznajmił tylko: – Zostało jeszcze trzech. Sędzia odczekał chwilę, ponieważ jednak zbrodniarz najwyraźniej nie miał już nic do powiedzenia, dał znak katu, a ten nałożył worek na głowę mordercy. Cokolwiek znaczyły jego słowa, straciło wkrótce znaczenie. Strona 10 Wszyscy czterej skazańcy zawiśli równocześnie na naprężonych linach ku uciesze tłumu i zaspokojeniu sprawiedliwości. Odtańczyli taniec wisielców i akompaniując sobie charkotem, zrosili deski płynami fizjologicznymi. Pod workami ich twarze siniały, języki wysunęły się z otwartych szeroko ust. Złodziej umarł szybko, podobnie zabójca prostytutek. Grubas pomęczył się trochę, ale najdłużej, ku powszechnej radości, umierał zabójca kupca, walczący o życie tak wściekle, że męczył się jak żaden wcześniej znany zacnym mieszczanom skazaniec. Nikomu nie zrobiło się go żal, a kat nie skrócił męki. Gdy wreszcie skonał, kat odciął i jego. Czeladnicy katowscy okradli trupy ze wszystkiego, co mogło się im przydać, po czym wrzucili ciała na wóz i wywieźli je daleko za miasto, na samotne wzgórze pod lasem. Tam porzucili wszystkich czterech wisielców, nie grzebiąc ich, lecz składając w ofierze cieniom. Mordercy nie zasługiwali na litość, a cienie, łase ludzkiego mięsa i krwi, okazywały nieco wdzięczności tym, którzy je dokarmiali. Spłynęły z nieba i wychynęły spod ziemi, ledwie zapadł zmrok. Czeladników nie było już wtedy nawet w okolicy wzgórza. Cienie najpierw rzuciły się na zabójcę prostytutek. Te, które przybyły później, pożarły złodzieja. Jeszcze bardziej spóźnione ścierwojady niechętnie skosztowały mięsa grubasa, dowodząc jego niewinności niepochlebnym parskaniem i narzekaniem na plugawy smak. Tylko najwięksi desperaci spróbowali zdobyć kawałek Strona 11 mięsa ostatniego ze skazańców. Siedząca okrakiem na jego piersi zmora odganiała każdego śmiałka. Przybrała postać kobiety o czarnej skórze, włosach i oczach. Jej zakończone szponami dłonie stanowiły groźną broń nawet przeciw cieniom. Większość ścierwojadów szanowała jej prawo do żarła, toteż musiała walczyć tylko z nielicznymi, przybyłymi zbyt późno, by zdobyć choć strzęp mięsa. Ci daremnie skradali się ku ostatniemu ze skazańców – zmora okazała się czujna, szybsza i potężniejsza od nich. Najzuchwalsze uciekały z piskiem, ilekroć spadały na nie razy czarnych szponów. Wreszcie, niedługo przed świtem, odeszły wszystkie. Wtedy zmora pochyliła się ku ustom swego wybranka i pocałowała go – długo, namiętnie. Nie oderwała ust, póki ciało powieszonego nie zadrżało, póki mężczyzna nie poruszył ręką, nie wiadomo, czy próbując odruchowo objąć demonicę, czy przeciwnie, odepchnąć ją. Charczał, usiłując coś powiedzieć. Położyła mu jedną dłoń na ustach, drugą na piersi. – Cicho, mój miły. Musisz nabrać sił. Skinął głową. Dopiero teraz rozwarł powieki, by spojrzeć prosto w jej oczy: czarne, z kręgami głębszej ciemności w miejscu źrenic. Znów wydała mu się piękna, jak wtedy, gdy zobaczył ją po raz pierwszy. Przezwyciężając słabość, uniósł dłoń, by pogłaskać jej policzek, jedwabisty i zimny. – Zostało jeszcze trzech – szepnęła i dostrzegając pierwsze promienie słońca, pocałowała mężczyznę raz jeszcze, długo, aż cała, poprzez usta, wniknęła w jego ciało i duszę. Strona 12 Pierwszy Strona 13 Rozdział 1 czerwiec 1972 roku starego kalendarza, pięćdziesiąty siódmy rok Kresu, dwudziesty rok Pokoju Pociąg wjechał na Dworzec Główny w Krakowie, jak zwykle dowodząc punktualnością potęgi połączonych sił technologii i mocy. Maszynista oznajmił przybycie przeciągłym gwizdem lokomotywy wypuszczającej sprężony strumień pary. Ucałował zawsze chłodny amulet kolejowy, wiszący nad kotłem, i pokłonił się patronowi. Usmarowana sadzą istota, przypominająca nieco skrzaty, jakie spotkać można w kopalniach, pisnęła radośnie i dała nura z powrotem w dogasający ogień. Potężna lokomotywa aż zadrżała od przypływu mocy. Drżenie przeniosło się na wagony – i te ekskluzywne, należące do pierwszej klasy, i te najtańsze, w których tłoczyli się biedacy w towarzystwie wyjątkowych skąpców. Maszynista uśmiechnął się, pogroził palcem patronowi. Ten odpowiedział z wnętrza kotła radosnym chichotem. – Pan Kutrzeba? Pan Kutrzeba? – Krzyczał biegnący wzdłuż wagonów siwowłosy mężczyzna. Najwyraźniej nie nawykł do dworcowego zgiełku. Rozglądał się nerwowo na wszystkie strony i odskakiwał, gdy któraś ze zniecierpliwionych Strona 14 lokomotyw szykujących się do odjazdu wypuszczała pióropusze pary. Dworzec krakowski należał do największych w kraju, toteż ruch panował na nim wyjątkowy. Choć w Europie ocalało niewiele linii kolejowych i widok więcej niż jednego pociągu na raz należał do niezwykłych, w niektórych miastach lokomotywy zdawały się wręcz tłoczyć. Dworzec w Krakowie pęczniał od przybywających bądź szykujących się do drogi pasażerów, od patronów kolei, od strażniczych cieni miejskich, a także drobnych, migoczących półistnień towarzyszących rozbłyskom emocji. To właśnie nad dworcem krążyły duchy i demony przyciągane niezwyczajnym nagromadzeniem wszelkich rodzajów mocy. Ludzi strzegły przed nimi smukłe wieże strażnicze. Każda ich cegła wzmocniona została znakami, ściany każdego piętra uginały się od talizmanów. Dyżurów w nich nie potrafiliby pełnić zwyczajni ludzie, toteż zamurowywano w wieżach tych, którzy zdecydowali się poświęcić służbie miastu i poddać przemianom. Trudno było nazwać ich jeszcze żywymi i w ogóle trudno było powiedzieć o nich cokolwiek, mało kto bowiem zdobywał się na odwagę nawiązywania z nimi kontaktu. Bezimienni i groźni, trwali na posterunkach, zadowalając się ofiarami składanymi każdego świtu przez zawiadowców. Nie interesowała ich żywność, a jedynie oznaki szacunku i okruchy miasta znoszone ze wszystkich jego dzielnic. Przyjmowali koralik z rozerwanej biżuterii nobliwej mieszczki, strzęp chusteczki z krwią Strona 15 dorożkarza albo kamyk kopnięty przez rozkrzyczanego podgórskiego urwisa. Każdy przedmiot muśnięty tętnem miasta dodawał im sił. – Pan Mirosław Kutrzeba? – Krzyczał siwowłosy. – Pan Kutrzeba? Wydawało się, że wszyscy pasażerowie opuścili już wagony, kiedy na progu jednego z nich stanął wreszcie ten, którego siwowłosy coraz mniej spodziewał się znaleźć. – Tutaj – odezwał się ochrypłym głosem. Odchrząknął i powtórzył głośniej. Siwowłosy ruszył ku niemu. Oczekiwał, że Kutrzeba przyjedzie jednym z wagonów pierwszej klasy, a nie ostatnim, najtańszym, w którym zdarzało się upychać ludzi z bydłem i towarami. Czy naprawdę o tego właśnie człowieka mogło chodzić jego pryncypałowi? Kutrzeba okazał się wysoki, postawny. Skórzana kurtka poprzecierana do granic możliwości, kiedyś chyba ciemnobrązowa, mogła sugerować, że należał do włóczęgów zaopatrujących się na śmietnikach. Nie lepsze wrażenie sprawiał kapelusz wymięty ponad ludzkie pojęcie, ciemny zapewne od brudu, nasunięty głęboko na oczy. Z kolei lniany szal owinięty wokół szyi pomimo upału wskazywałby, że Kutrzeba to albo dziwak, albo mizerota marnego zdrowia. Jednak torby przybysza należały do znakomitych wyrobów pierwszej jakości, wykonanych ręcznie i na zamówienie. Oczywiście mógł ukraść je komuś po drodze. – Pan Mirosław Kutrzeba? – Upewnił się siwowłosy. Strona 16 Uzyskawszy w odpowiedzi jedynie niechętne skinienie, uznał, że nie do niego należy ocenianie decyzji chlebodawcy, którego i tak nie spodziewał się nigdy całkowicie zrozumieć. – Nazywam się Franciszek Czus, pracuję dla pana Nowakowskiego, który zdecydował się pana zatrudnić. Proszę mi wybaczyć, spodziewałem się, że skoro pokrywamy pańskie wydatki, znajdę pana w lepszych wagonach. – Nie pasowałbym tam – odparł nieprzyjemnie zachrypniętym głosem Kutrzeba. Z tym Czus nie mógł się nie zgodzić. Zaproponował, że poniesie część bagaży, Kutrzeba jednak spojrzał na niego w sposób, który sprawił, że służący odchrząknął tylko, po czym odwrócił się pospiesznie i jak mógł najprędzej zaprowadził tego niewydarzonego mruka do oczekującego przed dworcem pojazdu. Nie zobaczył, że Kutrzeba zatrzymał się jeszcze na chwilę, by popatrzeć na lokomotywę. Coś trudnego do określenia zaszło między nim a potężną maszyną. Maszynista wzdrygnął się, jakby dotknęło go złe przeczucie. Patron wychylił się z kotła i poprzez metalowe ściany spojrzał Kutrzebie prosto w oczy. Warknął, otrzepał się odruchowo i wyrzucił z siebie litanię ochronnych zaklęć. Tacy ludzie nie powinni wsiadać do pociągów. Zbyt mocno rozsiadło się w ich duszach nieszczęście. Patron wyczuwał jego niepokojącą obecność od początku podróży i poświęcił wiele sił, by zniwelować jej wpływ. Teraz wreszcie mógł przyglądnąć się nosicielowi. Rozpoznał go, zadrżał i czym prędzej schował się do kotła. Czekało go więcej pracy, niż się Strona 17 spodziewał, jeśli pociąg miał bezpiecznie wyruszyć w dalszą drogę. *** Choć krakowianie najchętniej zaprzęgali swoje powozy w konie, pryncypał Czusa okazał się jednym z zamożnych ekscentryków lubujących się w nowoczesnych technologiach. Zamiast eleganckiego powozu czy choćby gustownej dorożki na Kutrzebę oczekiwał pokraczny samochód o wyłupiastych reflektorach i sylwetce, która przybyszowi skojarzyła się z napęczniałą żabą obarczoną garbem dodatkowej kabiny, przeznaczonej wedle zamierzeń producenta do transportu towarów, przerobionej jednak tak, by mogli podróżować nią pasażerowie. Czus wydawał się zadowolony, prezentując owo szkaradzieństwo i obserwując, jakie wywarło wrażenie na przybyszu. Wyprężył się jak struna i otworzył szerokie, okrągłe drzwiczki prowadzące do kabiny pasażerskiej. – Co to jest, na bogów? – Kutrzeba zatrzymał się, jakby rozważając, czy nie zawrócić. – Och, pan może być nieprzywykłym do widoku nowoczesnych pojazdów. Nic nadzwyczajnego, niewiele ich w naszym kraju. To, szanowny panie, samochód. Citroen Acadiane, wersja luksusowa, dopasowana do potrzeb mego pana. Zapraszam do środka. Zapewniam, że nie ma obaw. Jestem znakomitym kierowcą. – Obyś miał też dobrego patrona – mruknął Kutrzeba, Strona 18 niechętnie gramoląc się do wnętrza. Czus zajął miejsce w kabinie kierowcy. Odezwał się po chwili przez interkom, upewniając się, że jego pasażer czuje się wygodnie. Kutrzeba zapewnił go nieszczerze, że tak właśnie jest, choć nijak nie potrafił usadowić się wygodnie w nieprzystosowanych dla ludzi fotelach. Ich kształt powiedział mu wszystko o tajemniczym panu Nowakowskim. Okrągłe fotele o dwunastu rozłożonych centrycznie niskich oparciach mogły świadczyć tylko o jednym. Nowakowski był Marsjaninem. *** Gdy przybyli na Ziemię, początkowo zignorowano ich, choć nie zamierzali się ukrywać. Sferyczne statki spadły na miasta wszystkich kontynentów, by otworzyć wrota hangarów i wypuścić na ludzkość furię przybywającą z przestrzeni. Marsjańska technologia przewyższała wszystko, co byli w stanie wyprodukować nawet najzdolniejsi ludzcy inżynierowie. Kłopot w tym, że na Ziemi trwała wówczas w najlepsze największa z wojen w historii. W ogarniętym nią świecie wszyscy podejrzewali siebie nawzajem i w niezwykłych machinach zagłady upatrywali przede wszystkim podstępu Prus, Francji bądź Rosji, czy choćby i Ameryki, ale nie inwazji z kosmosu. Nawet kiedy część prawdy wyszła na jaw, wojna między Strona 19 ludźmi nie wygasła. Rozbawieni, ale i zaintrygowani Marsjanie obserwowali, jak kolejne strony ludzkiego konfliktu próbują zawiązywać z nimi sojusze przeciw swoim braciom. Dopiero nieprzejednanie przybyszów sprawiło, że ludzkość zawarła kruchy rozejm i zmieniła losy wojny, jednocząc się przeciw obcym. Koniec końców porozumieli się wszyscy. Nawet Marsjanie musieli skapitulować wobec kataklizmu, jaki mimowolnie wywołali, i zjednoczyć się z niedoszłymi ofiarami, by przetrwać. Dwadzieścia lat po zakończeniu wojny i opanowaniu nowego żywiołu przyjmowali już nawet ludzkie zwyczaje i nazwiska oraz próbowali zrekonstruować technologie, które znacznie podupadły od czasu inwazji. Między innymi z upodobaniem inwestowali w fabryki nowoczesnych silników i samochodów. Wnętrze kabiny citroena przygotowano pod kątem marsjańskiej estetyki. Najprawdopodobniej pracował nad nim sam Nowakowski, Marsjanie upierali się, że ludzie nie są zdolni pojąć tajników ich sztuki. I rzeczywiście, Kutrzeba obojętnie przyglądał się szalonym nieforemnym łukom podtrzymującym sklepienie kabiny, splecione w chaotyczną plątaninę drutu pomalowanego na trzy ulubione przez Marsjan kolory: granatowy, jaskrawożółty i fioletowy. Nie dostrzegał w dziele Marsjanina ani urody, ani w ogóle niczego szczególnego. Marsjanie nie dziwili go już ani nie zatrważali. Spotkał w życiu kilku, z dwoma nawet pracował, a u jednego Strona 20 terminował przez rok, ucząc się postępowania z mocami. Choć wielu ludzi wciąż pielęgnowało gniew przeciw najeźdźcom i żaden Marsjanin nigdy nie mógł czuć się do końca bezpieczny, Kutrzeba nie żywił do nich żalu. Od początku inwazji upłynęły dziesięciolecia. Świat zmienił się radykalnie, a Marsjanie stali się jego częścią. Kutrzeba urodził się wprawdzie jeszcze w świecie ogarniętym wojną, jednak to nie Marsjan obwiniał za najgorsze, co spotkało go w życiu. Listę winowajców miał zapisaną w pamięci. Znajdywali się na niej wyłącznie ludzie. Obecnie trzech z nich. Zawsze wahał się, gdy przychodziło mu korzystać z pociągu. Teoretycznie linie kolejowe ustabilizowały już swoje pozycje, mówiło się nawet o ich rozwoju, ale Kutrzeba wciąż pamiętał czasy, gdy każdego pociągu musiały strzec oddziały kapłanów i szamanów. Czasem nawet oni nie potrafili pomóc. Choć moce poddały się wreszcie wobec sojuszu ludzi i Marsjan i wojna dobiegła końca, wciąż istniało na świecie wystarczająco wiele potworów, by nikt nie mógł czuć się bezpiecznym. Linia Kraków – Lwów przetrwała i początek ludzkiej wojny, i inwazję, i nawet Kres. Pociągi padały na niej ofiarami napadów, jak wszędzie, jednak niegdysiejsze Oesterreichische Staatsbahn im Gebiet Galiziens, które w trakcie Kresu zmieniły się po prostu w Koleje Galicyjskie i stały samodzielną, niezależną od konających państw instytucją, zawarły osobny pokój tak z Marsjanami, jak i z