Majka Paweł - Mitoświat (1) - Pokój światów
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Majka Paweł - Mitoświat (1) - Pokój światów |
Rozszerzenie: |
Majka Paweł - Mitoświat (1) - Pokój światów PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Majka Paweł - Mitoświat (1) - Pokój światów pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Majka Paweł - Mitoświat (1) - Pokój światów Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Majka Paweł - Mitoświat (1) - Pokój światów Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Paweł Majka
Pokój światów
Genius Creations
Bydgoszcz 2014
Strona 3
Spis treści
Metryczka książki
Prolog
PIERWSZY
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
DRUGI
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Strona 4
Rozdział 6
Rozdział 7
TRZECI
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
CZWARTY
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Strona 5
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
PIĄTY
Rozdział 1
Epilog
Posłowie
Strona 6
Pokój światów
Copyright © Paweł Majka
Copyright © Wydawnictwo Genius Creations Copyright © MORGNA Katarzyna Wolszczak
Wydanie pierwsze
ISBN ePub: 978-83-7995-002-7
ISBN mobi: 978-83-7995-003-4
Redakcja i korekta: Michał Cetnarowski Korekta: dr Małgorzata Berend Ilustracja na
okładce: Paweł Dobkowski Projekt okładki: Paweł Dobkowski Redaktor serii: Marcin A.
Dobkowski
Książka dostępna w księgarniach partnerskich: www.MadBooks.pl
www.Bookiatryk.pl
Plik cyfrowy został przygotowany na platformie wydawniczej Inpingo.
Warszawa 2014
Strona 7
Prolog
Gdy wieźli ich odkrytym ku uciesze gawiedzi wozem, ten
mały i gruby kulił się przerażony nienawiścią tłumu.
Próbował uchylać się przed pomidorami i zgniłymi
ziemniakami, przed nieforemnymi pociskami z błota czy
kamieniami rzucanymi przez najzuchwalszych. I cały czas
szlochał. Wykrzykiwał urywane zdania o swojej żonie i
dzieciach i zapewniał płaczliwie o swej niewinności.
Przekonywał, że zaszła straszna pomyłka, jakby wierzył, że
ogarnięta furią masa ludzka zechce go wysłuchać.
Wyższy od niego, siwiejący złodziej w resztkach płaszcza
uszytego z dziesiątek szmat wdał się w pojedynek ze
spragnionymi widoku śmierci mieszczuchami. Pluł na ich
głowy, śmiejąc się, ilekroć trafiał w czyjąś zaczerwienioną
twarz. Na obelgi odpowiadał obelgami jeszcze
wulgarniejszymi i nie szczędził sprośności kobietom. Trzeci
ze skazańców milczał.
Elegancki, młody, ale o pełnej dostojeństwa twarzy,
zamknął oczy, jakby spał. Nie reagował nawet, gdy trafiały
go pociski. Jednych jego postawa zniechęcała, innych
irytowała, trudno więc ocenić, czy wybrana przezeń strategia
okazała się skuteczna. Istotnie, ciskano weń zgniłymi
owocami rzadziej – ci jednak, którzy uparli się pokonać jego
obojętność, starali się celować dokładniej i dotkliwiej.
Strona 8
Ostatni z wiezionych ku szafotowi mężczyzn osłaniał twarz,
jednak była to jedyna forma uwagi, jaką poświęcał tłumowi.
Czasem odzywał się do złodzieja. Zapłakanego grubasa i
wyniosłego młodzieńca ignorował. Unosił głowę, wyglądając
placu, jakby oczekiwał na nim ratunku, a nie kaźni. Być może
miał już dość udręki przedzierania się przez tłum i wolał
wreszcie umrzeć, niż dalej pełnić rolę zabawki motłochu.
Gdy dotarli nareszcie na środek placu, strażnicy pomogli
skazańcom zejść z wozu i poprowadzili ich pod szubieniczne
pętle. Grubasa musieli zaciągnąć siłą, pozostali przyjmowali
los ze spokojem. Grubas trafił pod pierwszą, złodziej pod
następną, a wciąż nieotwierający oczu, pogrążony jakby w
letargu milczek pod trzecią. Gdy i pod czwartą ustawiono jej
oblubieńca, sędzia wystąpił, by odczytać wyrok. Tłum zamilkł
niemal w jednej chwili. Choć prawie wszyscy znali już
plugawe występki osądzonych, wysłuchanie, jak sędzia w
majestacie prawa odczytuje ich opis, dostarczało
specyficznego dreszczyku, a i należało do rytuału. Nie istnieli
zaś na świecie ludzie, którzy nie zdawaliby sobie sprawy z
wagi wszelkich rytuałów.
Grubasa skazano za uduszenie kochanki. Złodziej padł
ofiarą pecha – nakryty na włamaniu zabił gospodarza
pamiątkową szablą stanowiącą część łupu. Milczek okazał się
seryjnym zabójcą, któremu udało się brutalnie zaszlachtować
cztery prostytutki, nim schwytano go na próbie zarżnięcia
piątej. Ostatniego ze skazańców stryczek czekał za
zamordowanie czcigodnego pana Burtowieckiego, znanego i
Strona 9
poważanego prezesa kompanii kupieckiej, który
niejednokrotnie i na wiele sposobów przysłużył się miastu.
Na tę jedną chwilę, gdy odczytywano wyrok, tłum przerwał
milczenie, by złorzeczyć mordercy.
W ostatnim słowie grubas raz jeszcze błagał o litość, czym
wzbudził niesmak zarówno współskazańców, jak i
publiczności. Tłum zagłuszył go gwizdami i wyciem. Kat za to
został nagrodzony wiwatami, gdy założył skazańcowi na
głowę worek z czarnego płótna, jeszcze nim ów zakończył
przemowę. Nieszczęśnik krzyknął przestraszony i popuścił w
spodnie, wywołując radość obserwatorów, w tym złodzieja.
Ten, zapytany o ostatnie słowo, przeklął sędziego, kata i
wszystkich mieszkańców. Przeklinałby pewnie jeszcze długo,
ale i jemu nie pozwolono dokończyć. Milczek swoim
zwyczajem nie powiedział nic.
– A ty, łotrze? – Sędzia zwrócił się do ostatniego ze
skazańców. – Co ty masz do powiedzenia? Przeprosisz może
mieszkańców tego miasta za to, że odebrałeś im
dobroczyńcę, najszczodrzejszego człowieka pod słońcem?
Mężczyzna przez moment wyglądał, jakby rzeczywiście
chciał podzielić się uwagami na temat dobroczyńcy miasta.
Zrezygnował jednak i oznajmił tylko:
– Zostało jeszcze trzech.
Sędzia odczekał chwilę, ponieważ jednak zbrodniarz
najwyraźniej nie miał już nic do powiedzenia, dał znak katu,
a ten nałożył worek na głowę mordercy.
Cokolwiek znaczyły jego słowa, straciło wkrótce znaczenie.
Strona 10
Wszyscy czterej skazańcy zawiśli równocześnie na
naprężonych linach ku uciesze tłumu i zaspokojeniu
sprawiedliwości. Odtańczyli taniec wisielców i akompaniując
sobie charkotem, zrosili deski płynami fizjologicznymi. Pod
workami ich twarze siniały, języki wysunęły się z otwartych
szeroko ust. Złodziej umarł szybko, podobnie zabójca
prostytutek. Grubas pomęczył się trochę, ale najdłużej, ku
powszechnej radości, umierał zabójca kupca, walczący o
życie tak wściekle, że męczył się jak żaden wcześniej znany
zacnym mieszczanom skazaniec. Nikomu nie zrobiło się go
żal, a kat nie skrócił męki.
Gdy wreszcie skonał, kat odciął i jego. Czeladnicy
katowscy okradli trupy ze wszystkiego, co mogło się im
przydać, po czym wrzucili ciała na wóz i wywieźli je daleko
za miasto, na samotne wzgórze pod lasem. Tam porzucili
wszystkich czterech wisielców, nie grzebiąc ich, lecz
składając w ofierze cieniom. Mordercy nie zasługiwali na
litość, a cienie, łase ludzkiego mięsa i krwi, okazywały nieco
wdzięczności tym, którzy je dokarmiali. Spłynęły z nieba i
wychynęły spod ziemi, ledwie zapadł zmrok. Czeladników nie
było już wtedy nawet w okolicy wzgórza.
Cienie najpierw rzuciły się na zabójcę prostytutek. Te,
które przybyły później, pożarły złodzieja. Jeszcze bardziej
spóźnione ścierwojady niechętnie skosztowały mięsa
grubasa, dowodząc jego niewinności niepochlebnym
parskaniem i narzekaniem na plugawy smak.
Tylko najwięksi desperaci spróbowali zdobyć kawałek
Strona 11
mięsa ostatniego ze skazańców. Siedząca okrakiem na jego
piersi zmora odganiała każdego śmiałka. Przybrała postać
kobiety o czarnej skórze, włosach i oczach. Jej zakończone
szponami dłonie stanowiły groźną broń nawet przeciw
cieniom. Większość ścierwojadów szanowała jej prawo do
żarła, toteż musiała walczyć tylko z nielicznymi, przybyłymi
zbyt późno, by zdobyć choć strzęp mięsa. Ci daremnie
skradali się ku ostatniemu ze skazańców – zmora okazała się
czujna, szybsza i potężniejsza od nich. Najzuchwalsze
uciekały z piskiem, ilekroć spadały na nie razy czarnych
szponów. Wreszcie, niedługo przed świtem, odeszły
wszystkie. Wtedy zmora pochyliła się ku ustom swego
wybranka i pocałowała go – długo, namiętnie. Nie oderwała
ust, póki ciało powieszonego nie zadrżało, póki mężczyzna
nie poruszył ręką, nie wiadomo, czy próbując odruchowo
objąć demonicę, czy przeciwnie, odepchnąć ją.
Charczał, usiłując coś powiedzieć. Położyła mu jedną dłoń
na ustach, drugą na piersi.
– Cicho, mój miły. Musisz nabrać sił.
Skinął głową. Dopiero teraz rozwarł powieki, by spojrzeć
prosto w jej oczy: czarne, z kręgami głębszej ciemności w
miejscu źrenic. Znów wydała mu się piękna, jak wtedy, gdy
zobaczył ją po raz pierwszy. Przezwyciężając słabość, uniósł
dłoń, by pogłaskać jej policzek, jedwabisty i zimny.
– Zostało jeszcze trzech – szepnęła i dostrzegając pierwsze
promienie słońca, pocałowała mężczyznę raz jeszcze, długo,
aż cała, poprzez usta, wniknęła w jego ciało i duszę.
Strona 12
Pierwszy
Strona 13
Rozdział 1
czerwiec 1972 roku starego kalendarza,
pięćdziesiąty siódmy rok Kresu, dwudziesty rok
Pokoju
Pociąg wjechał na Dworzec Główny w Krakowie, jak zwykle
dowodząc punktualnością potęgi połączonych sił technologii
i mocy. Maszynista oznajmił przybycie przeciągłym gwizdem
lokomotywy wypuszczającej sprężony strumień pary.
Ucałował zawsze chłodny amulet kolejowy, wiszący nad
kotłem, i pokłonił się patronowi. Usmarowana sadzą istota,
przypominająca nieco skrzaty, jakie spotkać można w
kopalniach, pisnęła radośnie i dała nura z powrotem w
dogasający ogień. Potężna lokomotywa aż zadrżała od
przypływu mocy.
Drżenie przeniosło się na wagony – i te ekskluzywne,
należące do pierwszej klasy, i te najtańsze, w których tłoczyli
się biedacy w towarzystwie wyjątkowych skąpców.
Maszynista uśmiechnął się, pogroził palcem patronowi. Ten
odpowiedział z wnętrza kotła radosnym chichotem.
– Pan Kutrzeba? Pan Kutrzeba? – Krzyczał biegnący wzdłuż
wagonów siwowłosy mężczyzna. Najwyraźniej nie nawykł do
dworcowego zgiełku. Rozglądał się nerwowo na wszystkie
strony i odskakiwał, gdy któraś ze zniecierpliwionych
Strona 14
lokomotyw szykujących się do odjazdu wypuszczała
pióropusze pary.
Dworzec krakowski należał do największych w kraju, toteż
ruch panował na nim wyjątkowy. Choć w Europie ocalało
niewiele linii kolejowych i widok więcej niż jednego pociągu
na raz należał do niezwykłych, w niektórych miastach
lokomotywy zdawały się wręcz tłoczyć. Dworzec w Krakowie
pęczniał od przybywających bądź szykujących się do drogi
pasażerów, od patronów kolei, od strażniczych cieni
miejskich, a także drobnych, migoczących półistnień
towarzyszących rozbłyskom emocji. To właśnie nad dworcem
krążyły duchy i demony przyciągane niezwyczajnym
nagromadzeniem wszelkich rodzajów mocy.
Ludzi strzegły przed nimi smukłe wieże strażnicze. Każda
ich cegła wzmocniona została znakami, ściany każdego
piętra uginały się od talizmanów. Dyżurów w nich nie
potrafiliby pełnić zwyczajni ludzie, toteż zamurowywano w
wieżach tych, którzy zdecydowali się poświęcić służbie
miastu i poddać przemianom. Trudno było nazwać ich
jeszcze żywymi i w ogóle trudno było powiedzieć o nich
cokolwiek, mało kto bowiem zdobywał się na odwagę
nawiązywania z nimi kontaktu. Bezimienni i groźni, trwali na
posterunkach, zadowalając się ofiarami składanymi każdego
świtu przez zawiadowców. Nie interesowała ich żywność, a
jedynie oznaki szacunku i okruchy miasta znoszone ze
wszystkich jego dzielnic. Przyjmowali koralik z rozerwanej
biżuterii nobliwej mieszczki, strzęp chusteczki z krwią
Strona 15
dorożkarza albo kamyk kopnięty przez rozkrzyczanego
podgórskiego urwisa. Każdy przedmiot muśnięty tętnem
miasta dodawał im sił.
– Pan Mirosław Kutrzeba? – Krzyczał siwowłosy. – Pan
Kutrzeba?
Wydawało się, że wszyscy pasażerowie opuścili już
wagony, kiedy na progu jednego z nich stanął wreszcie ten,
którego siwowłosy coraz mniej spodziewał się znaleźć.
– Tutaj – odezwał się ochrypłym głosem. Odchrząknął i
powtórzył głośniej.
Siwowłosy ruszył ku niemu. Oczekiwał, że Kutrzeba
przyjedzie jednym z wagonów pierwszej klasy, a nie
ostatnim, najtańszym, w którym zdarzało się upychać ludzi z
bydłem i towarami. Czy naprawdę o tego właśnie człowieka
mogło chodzić jego pryncypałowi?
Kutrzeba okazał się wysoki, postawny. Skórzana kurtka
poprzecierana do granic możliwości, kiedyś chyba
ciemnobrązowa, mogła sugerować, że należał do włóczęgów
zaopatrujących się na śmietnikach. Nie lepsze wrażenie
sprawiał kapelusz wymięty ponad ludzkie pojęcie, ciemny
zapewne od brudu, nasunięty głęboko na oczy. Z kolei lniany
szal owinięty wokół szyi pomimo upału wskazywałby, że
Kutrzeba to albo dziwak, albo mizerota marnego zdrowia.
Jednak torby przybysza należały do znakomitych wyrobów
pierwszej jakości, wykonanych ręcznie i na zamówienie.
Oczywiście mógł ukraść je komuś po drodze.
– Pan Mirosław Kutrzeba? – Upewnił się siwowłosy.
Strona 16
Uzyskawszy w odpowiedzi jedynie niechętne skinienie, uznał,
że nie do niego należy ocenianie decyzji chlebodawcy,
którego i tak nie spodziewał się nigdy całkowicie zrozumieć.
– Nazywam się Franciszek Czus, pracuję dla pana
Nowakowskiego, który zdecydował się pana zatrudnić.
Proszę mi wybaczyć, spodziewałem się, że skoro pokrywamy
pańskie wydatki, znajdę pana w lepszych wagonach.
– Nie pasowałbym tam – odparł nieprzyjemnie
zachrypniętym głosem Kutrzeba.
Z tym Czus nie mógł się nie zgodzić. Zaproponował, że
poniesie część bagaży, Kutrzeba jednak spojrzał na niego w
sposób, który sprawił, że służący odchrząknął tylko, po czym
odwrócił się pospiesznie i jak mógł najprędzej zaprowadził
tego niewydarzonego mruka do oczekującego przed
dworcem pojazdu. Nie zobaczył, że Kutrzeba zatrzymał się
jeszcze na chwilę, by popatrzeć na lokomotywę. Coś
trudnego do określenia zaszło między nim a potężną
maszyną. Maszynista wzdrygnął się, jakby dotknęło go złe
przeczucie. Patron wychylił się z kotła i poprzez metalowe
ściany spojrzał Kutrzebie prosto w oczy. Warknął, otrzepał
się odruchowo i wyrzucił z siebie litanię ochronnych zaklęć.
Tacy ludzie nie powinni wsiadać do pociągów. Zbyt mocno
rozsiadło się w ich duszach nieszczęście. Patron wyczuwał
jego niepokojącą obecność od początku podróży i poświęcił
wiele sił, by zniwelować jej wpływ. Teraz wreszcie mógł
przyglądnąć się nosicielowi. Rozpoznał go, zadrżał i czym
prędzej schował się do kotła. Czekało go więcej pracy, niż się
Strona 17
spodziewał, jeśli pociąg miał bezpiecznie wyruszyć w dalszą
drogę.
***
Choć krakowianie najchętniej zaprzęgali swoje powozy w
konie, pryncypał Czusa okazał się jednym z zamożnych
ekscentryków lubujących się w nowoczesnych technologiach.
Zamiast eleganckiego powozu czy choćby gustownej dorożki
na Kutrzebę oczekiwał pokraczny samochód o wyłupiastych
reflektorach i sylwetce, która przybyszowi skojarzyła się z
napęczniałą żabą obarczoną garbem dodatkowej kabiny,
przeznaczonej wedle zamierzeń producenta do transportu
towarów, przerobionej jednak tak, by mogli podróżować nią
pasażerowie.
Czus wydawał się zadowolony, prezentując owo
szkaradzieństwo i obserwując, jakie wywarło wrażenie na
przybyszu. Wyprężył się jak struna i otworzył szerokie,
okrągłe drzwiczki prowadzące do kabiny pasażerskiej.
– Co to jest, na bogów? – Kutrzeba zatrzymał się, jakby
rozważając, czy nie zawrócić.
– Och, pan może być nieprzywykłym do widoku
nowoczesnych pojazdów. Nic nadzwyczajnego, niewiele ich
w naszym kraju. To, szanowny panie, samochód. Citroen
Acadiane, wersja luksusowa, dopasowana do potrzeb mego
pana. Zapraszam do środka. Zapewniam, że nie ma obaw.
Jestem znakomitym kierowcą.
– Obyś miał też dobrego patrona – mruknął Kutrzeba,
Strona 18
niechętnie gramoląc się do wnętrza. Czus zajął miejsce w
kabinie kierowcy.
Odezwał się po chwili przez interkom, upewniając się, że
jego pasażer czuje się wygodnie. Kutrzeba zapewnił go
nieszczerze, że tak właśnie jest, choć nijak nie potrafił
usadowić się wygodnie w nieprzystosowanych dla ludzi
fotelach. Ich kształt powiedział mu wszystko o tajemniczym
panu Nowakowskim. Okrągłe fotele o dwunastu rozłożonych
centrycznie niskich oparciach mogły świadczyć tylko o
jednym.
Nowakowski był Marsjaninem.
***
Gdy przybyli na Ziemię, początkowo zignorowano ich, choć
nie zamierzali się ukrywać. Sferyczne statki spadły na miasta
wszystkich kontynentów, by otworzyć wrota hangarów i
wypuścić na ludzkość furię przybywającą z przestrzeni.
Marsjańska technologia przewyższała wszystko, co byli w
stanie wyprodukować nawet najzdolniejsi ludzcy
inżynierowie.
Kłopot w tym, że na Ziemi trwała wówczas w najlepsze
największa z wojen w historii. W ogarniętym nią świecie
wszyscy podejrzewali siebie nawzajem i w niezwykłych
machinach zagłady upatrywali przede wszystkim podstępu
Prus, Francji bądź Rosji, czy choćby i Ameryki, ale nie
inwazji z kosmosu.
Nawet kiedy część prawdy wyszła na jaw, wojna między
Strona 19
ludźmi nie wygasła. Rozbawieni, ale i zaintrygowani
Marsjanie obserwowali, jak kolejne strony ludzkiego
konfliktu próbują zawiązywać z nimi sojusze przeciw swoim
braciom. Dopiero nieprzejednanie przybyszów sprawiło, że
ludzkość zawarła kruchy rozejm i zmieniła losy wojny,
jednocząc się przeciw obcym.
Koniec końców porozumieli się wszyscy. Nawet Marsjanie
musieli skapitulować wobec kataklizmu, jaki mimowolnie
wywołali, i zjednoczyć się z niedoszłymi ofiarami, by
przetrwać. Dwadzieścia lat po zakończeniu wojny i
opanowaniu nowego żywiołu przyjmowali już nawet ludzkie
zwyczaje i nazwiska oraz próbowali zrekonstruować
technologie, które znacznie podupadły od czasu inwazji.
Między innymi z upodobaniem inwestowali w fabryki
nowoczesnych silników i samochodów.
Wnętrze kabiny citroena przygotowano pod kątem
marsjańskiej estetyki. Najprawdopodobniej pracował nad
nim sam Nowakowski, Marsjanie upierali się, że ludzie nie są
zdolni pojąć tajników ich sztuki. I rzeczywiście, Kutrzeba
obojętnie przyglądał się szalonym nieforemnym łukom
podtrzymującym sklepienie kabiny, splecione w chaotyczną
plątaninę drutu pomalowanego na trzy ulubione przez
Marsjan kolory: granatowy, jaskrawożółty i fioletowy. Nie
dostrzegał w dziele Marsjanina ani urody, ani w ogóle
niczego szczególnego.
Marsjanie nie dziwili go już ani nie zatrważali. Spotkał w
życiu kilku, z dwoma nawet pracował, a u jednego
Strona 20
terminował przez rok, ucząc się postępowania z mocami.
Choć wielu ludzi wciąż pielęgnowało gniew przeciw
najeźdźcom i żaden Marsjanin nigdy nie mógł czuć się do
końca bezpieczny, Kutrzeba nie żywił do nich żalu. Od
początku inwazji upłynęły dziesięciolecia. Świat zmienił się
radykalnie, a Marsjanie stali się jego częścią. Kutrzeba
urodził się wprawdzie jeszcze w świecie ogarniętym wojną,
jednak to nie Marsjan obwiniał za najgorsze, co spotkało go
w życiu. Listę winowajców miał zapisaną w pamięci.
Znajdywali się na niej wyłącznie ludzie. Obecnie trzech z
nich.
Zawsze wahał się, gdy przychodziło mu korzystać z
pociągu. Teoretycznie linie kolejowe ustabilizowały już swoje
pozycje, mówiło się nawet o ich rozwoju, ale Kutrzeba wciąż
pamiętał czasy, gdy każdego pociągu musiały strzec oddziały
kapłanów i szamanów. Czasem nawet oni nie potrafili pomóc.
Choć moce poddały się wreszcie wobec sojuszu ludzi i
Marsjan i wojna dobiegła końca, wciąż istniało na świecie
wystarczająco wiele potworów, by nikt nie mógł czuć się
bezpiecznym.
Linia Kraków – Lwów przetrwała i początek ludzkiej wojny,
i inwazję, i nawet Kres. Pociągi padały na niej ofiarami
napadów, jak wszędzie, jednak niegdysiejsze
Oesterreichische Staatsbahn im Gebiet Galiziens, które w
trakcie Kresu zmieniły się po prostu w Koleje Galicyjskie i
stały samodzielną, niezależną od konających państw
instytucją, zawarły osobny pokój tak z Marsjanami, jak i z