MacLeod Ian R. - Podróże. Pieśń czasu
Szczegóły |
Tytuł |
MacLeod Ian R. - Podróże. Pieśń czasu |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
MacLeod Ian R. - Podróże. Pieśń czasu PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie MacLeod Ian R. - Podróże. Pieśń czasu PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
MacLeod Ian R. - Podróże. Pieśń czasu - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Ian R. MacLeod
PODRÓŻE
PIEŚŃ CZASU
Journeys. Song of Time
PRZEŁOŻYŁ GRZEGORZ KOMERSKI
Strona 2
Spis treści
Spis treści ....................................................................................................................2
PODRÓŻE ..................................................................................................................3
OPOWIEŚĆ MŁYNARZA..........................................................................................4
DBAJ O SIEBIE........................................................................................................ 46
BUNT ANGLIKÓW ................................................................................................. 49
ZWIEŃCZENIE ........................................................................................................ 68
ŻYWIOŁY ................................................................................................................ 73
WAINWRIGHTOWIE NA WAKACJACH ............................................................ 102
DYWAN Z HOBÓW .............................................................................................. 120
O SPOTKANIACH Z INNYMI WYSPAMI ........................................................... 166
DRUGA PODRÓŻ KRÓLA .................................................................................... 168
PIEŚŃ CZASU ........................................................................................................ 184
Strona 3
PODRÓŻE
Strona 4
OPOWIEŚĆ MŁYNARZA
Na Burlish Hill pozostały już tylko ruiny, nierówny kamienny krąg. Trakt, który przedtem wił
się pod górę z leżącej w dolinie wioski Stagsby, stał się zaledwie wgłębieniem wśród traw, a
skrzydeł wiatraka, niegdyś się tu obracającego, nie pamiętał już nikt. Czas pobiegł naprzód,
unosząc ze sobą życie. Pozostał tylko wiatr.
Dawniej Westoverowie byli młynarzami. Należeli do swego młyna tak samo, jak on do
nich, a Burlish Hill tak mocno kojarzyło się wszystkim z ich profesją, że słowa „młyn” i
„wzgórze” zlały się w lokalnym dialekcie w jedno. Młyn stał się wzgórzem, wzgórze
młynem, a jeden czy drugi Westover, syn lub ojciec, sprawował nadzór nad jego
obracającymi się skrzydłami i żaden z mieszkańców Stagsby czy robotników pracujących na
okolicznych farmach i gospodarstwach nie potrzebował wiedzieć nic więcej. Sam wiatrak, z
czterema pochyłymi żebrowanymi ścianami z desek bielonych wapnem i pogodą, dopóki nie
stały się niemal bielsze od skrzydeł, należał do typu zwanego koźlakiem. Jego konstrukcja
została osadzona na słupie, który stanowił oś, umożliwiającą obracanie całości w tę stronę, z
której wiały najbardziej korzystne wiatry. Co prawda, w Alford zbudowano wiatrak wieżowy,
a w Lough i Screamby pracowały młyny wodne, ale Burlish, stojący na Burlish Hill od
dawna, dobrze służył swemu celowi. W innych okolicach można było niekiedy otrzymać
lepsze ceny, ale równoważyły je koszta dłuższej podróży, myta, jakie należało uiszczać po
drodze, oraz to, że Stagsby to Stagsby, a Westoverowie pracowali w swym fachu od
niepamiętnych czasów. Pokolenie za pokoleniem, młynarze cementowali ten związek, biorąc
za żony córki farmerów, którzy wjeżdżali wozami na Burlish Hill, podczas gdy ci synowie,
którzy żony nie znaleźli, podejmowali pracę na kilku z wielu tysięcy akrów, na jakie
spoglądał wiatrak. Wszyscy oni rodzili się bladymi mężczyznami o piaskowych włosach,
tęgich ramionach i blisko osadzonych oczach, które - będąc niemal przezroczystymi - jakby
Strona 5
nosiły w sobie część górującego nad ich domem nieba. Wcześnie łysieli - niektórzy żartowali,
że to wiatry porywają im włosy - ciężko pracowali i w charakterystyczny sposób oszczędzali
oddech, mówili niewiele, poświęcając energię na pracę.
***
Chociaż, żeby się tego dowiedzieć, musiał przeżyć niemal całe swoje życie, Nathan
Westover był ostatnim z młynarzy na Burlish Hill. Dorastając, nigdy nawet nie pomyślał, że
cokolwiek może się tu zmienić.
Niekończące się zgrzytanie, mamrotanie obracającego się wiatraka nie opuszczało go
ani na chwilę, wrosło głęboko w jego kości.
Kazano mu obserwować grożący awarią element mechanizmu.
- Zobacz, jak ten blok osiada, a ta metalowa obręcz ledwie utrzymuje go na miejscu... -
tłumaczyła mu matka, która często zajmowała się drobniejszymi naprawami młyna. -
Pracował dłużej, niż pamiętam ja sama czy twój ojciec, lecz teraz jego życie dobiega końca...
Blok drgnął, mąka syknęła, wiatrak zahurgotał, a mała rolka obróciła się dziwnie
rwanym ruchem.
- ...A my nie możemy zatrzymać młyna na czas naprawy. Mamy zbyt dużo pracy.
Dlatego potrzeba nam kogoś, kto będzie się temu elementowi przyglądać. Chcę, żebyś
śpiewał tej rolce, to pomoże jej utrzymać cały blok w jednym kawałku. Rozumiesz?
Nathan skinął głową. Wiatrak bez przerwy wyśpiewywał zaklęcia swym głębokim,
zwielokrotnionym, grzmiącym głosem, a teraz matka podjęła niewielką część pieśni swym
własnym, miękkim. Jej usta układały kolejne frazy ze słownika maszyny i Nathan się
dołączył. Rolka i cały mechanizm zaczęły się obracać swobodniej. Po niedługim czasie
Nathan wykonywał coraz więcej podobnych obowiązków. Nauczył się nawet śpiewać
niektóre silniejsze zaklęcia, zapewniające nieprzerwane działanie wiatraka, i wkrótce nabrał
takiej wprawy, że był w stanie unieść z ich pomocą pełen worek ziarna. Obsługiwał
wciągarki, zwilżał mlewo, zamiatał zsypnie, oliwił maszynerię. Uwielbiał elegancję, z jaką
młyn zachowywał równowagę wagi, długości, ilości, jakości. Zadania z wioskowej szkoły, w
których piętnastu ludzi kopało dół głęboki na ich łączną wysokość, nie znaczyły dla niego nic,
ale nawet w snach bez trudu rozwiązywał wszystkie, które miały cokolwiek wspólnego z
ziarnem, mąką, a zwłaszcza z wiatrem.
Czasami składali im wizytę tędzy mężczyźni, przedstawiciele lokalnej filii Cechu
Młynarzy. W takich przypadkach wszystko musiało być jak należy - księgi sprawdzone i
aktualne, górne piętra wyczyszczone, niższe nawoskowane, skrzydła umyte, a wszystkie
Strona 6
żelazne elementy miały lśnić czernią niczym nowe buty - ale Nathan wkrótce dowiedział się,
że ci goście szczególnie upodobali sobie łowienie chwil, kiedy młyn się blokował, zwalniał i
zatrzymywał. Traktowali go po prostu jak martwą konstrukcję stojącą pod zimnym niebem i
Nathan zaczął czuć do nich, do tych tak zwanych mistrzów cechowych, taką samą wzgardę,
jaką czułby każdy szanujący się młynarz.
Na trzecim piętrze wiatraka, ponad księgami rachunkowymi, kałamarzami z zielonym
i czerwonym atramentem, w przesłoniętej kratką wnęce stał trzytomowy Tezaurus zaklęć.
Pewnego cichego dnia pod koniec przedwiośnia, gdy skrzydła miarowo cykały, obracając się
powoli i spokojnie, ojciec wyjął te księgi i zdmuchnął z ich okładek warstwę tego samego
białego pyłu, jaki - bez względu na to, jak często sprzątali i wietrzyli - piętrzył się na
wszystkim we młynie.
- To, mój synu... - Odchrząknął. - Cóż, sam już wiesz co to jest. Któregoś dnia
przejdzie na twoją własność. W pewien sposób już teraz należy do ciebie...
Pożółkłe karty falowały i szeleściły. Zupełnie jak sam wiatrak, nie mogły spocząć
choćby na krótką chwilę. Pokrywały je rzędy znaków fonetycznego kodu, takie same, jakie
Nathan widział wymalowane, wyryte lub wyrzeźbione na belkach, dźwigarach i
mechanizmach młyna. Były tam też diagramy. Ręcznie dopisane komentarze. Ciemniejsze
smugi i zagięcia w miejscach, gdzie na szczególnie użytecznych zaklęciach często spoczywał
kciuk czytelnika. Nathan chłonął to wszystko. Znajdowały się tu owe pierwsze frazy, których
nauczyła go matka przy bloku, a także bardziej złożone melodie, zdolne powstrzymywać
cztery apokaliptyczne demony ich profesji: wołki zbożowe, korniki, pożary i szczury. Jak
zawsze, gdy poznawał cokolwiek związanego z wiatrakiem, Nathan odniósł wrażenie, że
dowiaduje się czegoś, co wiedział już wcześniej.
***
Zdarzały się okresy zastoju i wzmożonej pracy. Późny sierpień, kiedy farmerom pilno
było zemleć i zapakować w worki ich letnie żniwa i kiedy na nieruchomym niebie nie
pojawiała się ani jedna chmura, należał do najgorszych. To właśnie w takie długie, gorące,
duszne dni, gdy rozedrgana brązowa ziemia ciągnęła się po czysty horyzont, a młyn szeptał i
trzeszczał suchymi jękami, na Burlish Hill pojawiał się sprzedawca wiatrów.
Ojciec Nathana stał już wtedy przygotowany i czekał z założonymi na piersi rękoma.
Przyglądał się niewielkiej samotnej postaci pojawiającej się na tle wyblakłego blasku doliny.
Sprzedawca wiatrów był niski, ciemnowłosy, wychudzony i blady. Nosił skrzypiące wysokie
Strona 7
buty i płaszcz o barwie burzowej szarości, takiej samej jak kolor worka, który dźwigał na
szczupłych barkach. Właśnie w nim przechowywał wiatry.
- Więc to twój następca, co? - Pochylił się i przyjrzał Nathanowi. Jego powieki niemal
nie mrugały.
Chłopak zamarł, nie był w stanie dobyć z siebie nawet słowa, póki ojciec nie odciągnął
przybysza na bok.
- Zajmijmy się interesami, dobrze?
Było jasne, że ojciec nie darzył gościa szczególną sympatią. W końcu każdy młynarz
wart tego miana szczycił się umiejętnością sprowadzania najlepszej pogody dowolnego
rodzaju, nadejścia burz i ciszy, podtopień lub suszy. Niemniej, gdy sprzedawca zrzucał worek
na ziemię i wyciągał z niego splątane, wystrzępione węzełki - zwłaszcza w taki upalny i
beznadziejny dzień jak ten - nie można było nie chcieć na nie patrzeć, nie chcieć nimi
oddychać i czuć ich dotyku.
- Proszę, spróbujcie tego... - Patykowate palce przegrzebały syczący, rozszeptany
stosik i wydobyły szare pasemko czegoś, co według Nathana wyglądało jak brudna owcza
wełna, której kłębki widuje się czasem na nagim żywopłocie w najmroczniejsze zimowe
poranki. - ...Zupełnie nowy, świeży wiatr ze wschodu. Rozcina letni zaduch tak lekko, jak nóż
kroi masło. Ostry jak cytryna i dwakroć tak słodki. Owszem, delikatny, ale jednocześnie
dobry i mocny. Bez trudu poradzi sobie z waszymi skrzydłami.
Nathan od razu zwąchał smak wiatru, jego życie i siłę. Ojciec, niechętnie i powoli,
wziął supełek do rąk, a usta sprzedawcy wykrzywiły się w grymasie, który nie był ani
promienny, ani kpiący.
- A ten... Tak, ten dopiero potrafi się rozszaleć. Ogon burzy, ogon nocy, ogon zimy.
Pozwala odczuć prawdziwe ukąszenia mrozu, nieprawdaż? Owszem, bywa kapryśny, ale jest
też silny, chłodny i czysty...
W dłoniach trzymał zwykłe kawałki starej wierzbowej kory, oderwane podczas
wichury i zmiękczone we wzburzonych kałużach, ale już w tej chwili skrzydła wiatraka
tęsknie skrzypnęły. Ojciec Nathana kręcił głową i burmuszył się, ale targi, jakie następowały
po tak bezpośrednim rytuale zachwalania towaru, okazywały się zawsze rozczarowująco
krótkie. Wszyscy wiedzieli, zanim jeszcze postać sprzedawcy wiatrów po raz pierwszy
ukształtowała się we mgle doliny, że - choć były to dziwne rzeczy, splątane oddechy
zapomnianych dni - młynarz będzie musiał niektóre z nich kupić.
***
Strona 8
Choć nikt w to nie wierzył, młynarze z przekonaniem twierdzili, że są w stanie
rozpoznać smak konkretnego wiatru w zmielonej za jego pomocą partii mąki. Na Burlish Hill
najczęściej wieją wschodnie wiatry; ich aromat o delikatnym, słonawym posmaku i morskiej
jasności pochodzi znad fal porywczego Morza Północnego. Nie ma jednak dwóch takich
samych wiatrów, każdy powiew każdego dnia jest odmienny, a ustawienie wiatraka pod
właściwym kątem, by wyłowić ten odpowiedni, stanowiło wedle Nathana największą
tajemnicę młynarskiej sztuki. Śpiewając wiatrakowi, kotwicząc go w należytej pozycji,
odpowiadał na zmienne nastroje wichrów i chwytał je w skrzydła. Niemniej, uczucia i smaki
rodzące się z wiatrów skupionych u sprzedawcy były jeszcze innego rodzaju. W martwe,
suche popołudnia, gdy niebo robiło się twarde jak moździerz, ojciec Nathana porzucał
wszelkie zajęcia i, gderając pod nosem, szedł za młyn otworzyć przybudówkę, w której
trzymał zakupione towary. Wszystkie wyglądały równie podle jak wówczas, gdy wypadały z
worka handlarza - luźne kawałki starych, żeglarskich lin, splątane pnącza z którejś suchej
jesieni, znoszone resztki zapomnianego prania - ale każdy z nich tętnił utkaną, zaplecioną w
węzeł zawiłą magią. Jak inaczej mogłyby wyglądać w dzień taki jak ten?
Od razu wyczuwało się wokół nich wijącą i syczącą - szarą, na pół przeczuwaną, na
poły widzialną i szukającą wolności - obecność jakiegoś wiatru.
W skrzypiącym bezruchu piętra z kamieniem młyńskim, z błyskiem w oku, ojciec
rozrywał węzeł i do wtóru głośnego syku, uwalniał zawarty w nim wiatr. Natychmiast,
niczym po otwarciu niewidzialnych drzwi, przeistoczeniu ulegała atmosfera w całym młynie.
Belki jęczały w odmienionym powietrzu, a skrzydła, z początku lekko drgające na głównej
osi, napierały na kolejne elementy mechanizmu, które przekazywały wzbierający dech wiatru
dalej, poprzez wszystkie przekładnie wiatraka. Odległe niebo, cały szeroki świat wciąż
pozostawały w pułapce tego samego dusznego dnia. Ale zeschnięta trawa na Burlish Hill
srebrzyła się i falowała, a młyn demonstrował innym wzgórzom, że tutaj, właśnie dziś, jest
wystarczająco wiele powiewu, by skrzydła mogły wznowić pracę.
Same wiatry okazywały się często kapryśne, zbyt gorące i suche jak na daną porę roku
lub nieodpowiednio mokre i ponure. Wydawało się, że wieje - o ile wiały skądkolwiek - z
kierunków kompasu, które znajdowały się gdzieś poza północą i południem, poza wschodem i
zachodem. W takie dni atmosfera w wiatraku pozostawała osobliwa. Wyglądając na zewnątrz,
pomiędzy obracającymi się skrzydłami, Nathan był niemal pewien, że ujrzy przeobrażony
horyzont; znajdzie świat w jakiejś innej, niezwykłej konfiguracji. Potem, leżąc w ciche noce
na swej pryczy, gdy wiatry już wygasły, wyobrażał sobie sprzedawcę wędrującego po
zachmurzonej krainie wieczystej jesieni, ukradkiem zbierającego i związującego swymi
Strona 9
zręcznymi palcami węzełki zagubionych resztek burz, mamrocącego zaklęcia nad gałązkami i
szmatkami.
***
Inne dzieci z wioskowej szkoły - synowie i córki farmerów, stolarzy, robotników
rolnych, sklepikarzy - młodzież, która wkrótce miała podjąć profesję rodziców lub wżenić się
w inną - od zawsze były bez wyjątku zwyczajne. Może - jak wspominał później Nathan -
Fiona Smith wyróżniała się nieco, ale wtedy była po prostu jedną z tych dziewcząt, które
siadają z tyłu klasy i swym sennym zachowaniem sugerują, że tkwią właśnie na skraju
jakiegoś nieokreślonego wybryku, na który jednak nigdy nie wystarcza im energii. Niemniej,
kiedy dochodziło do bójek, potrafiła się sama obronić i zdumiewająco - jak na dziewczynę -
celnie rzucała kamieniami. Gdyby Nathan poświęcił jej więcej uwagi, dowiedziałby się
również, że Fiona Smith mieszkała w Stagsby Hall - budynku o wiele większym niż pozostałe
i najmniej typowym dla wioski - obok którego rozlewało się jezioro, migocące pod zmiennym
niebem, gdy oglądało się je z wysokości Burlish Hill. Chłopak nikomu jednak nie zazdrościł
wielkich domostw, miał przecież u swych stóp całe Lincolnshire i żył w skrzypiącym,
obracającym się, oddychającym wiatraku.
Zaskoczył go zamęt wszczęty przez rodziców, gdy do Westoverów i najwyraźniej do
wszystkich pozostałych mieszkańców Stagsby - dotarło zaproszenie na przyjęcie, mające
uświetnić czternaste urodziny Fiony Smith. Zdziwił się też, widząc stroje, które miała włożyć
cała rodzina. Gdy w wyznaczone popołudnie szli ku otwartej bramie Stagsby Hall, przez cały
czas czuł, że ociera go nowy, sztywny kołnierzyk i cisną buty. Martwił się tym, że marnują
taki porządny, południowy wiatr.
Potem jednak musiał z wielką niechęcią przyznać, że dość ciekawie było ujrzeć
imponującą rezydencję z bliska, miast przyglądać się jej ze wzgórza. Pod licznymi złocącymi
się światłem oknami budynku rozciągały się przestronne, zielone trawniki, sięgające aż po
ciemną linię lasu i jezioro, w którym nawet tutaj, na dole, odbijały się błękitne spojrzenia
niemal bezchmurnego nieba. Były tam też nieprzyzwoicie skąpo odziane posągi i wijące się
między nimi, jakby wiedzione własną wolą, alejki. O wiele jednak ważniejszy dla Nathana - i
dla większości pozostałych wieśniaków - był poczęstunek. Jedzenia było tak wiele! Galaretki
i kiełbasy. Sery i biszkopty z owocami. Ciasta i pieczyste. Podano również wielobarwne
syropy, słodkie wina i wielką rozmaitość gatunków jasnego piwa. Młodsze dzieci - z lepkimi
palcami i wysmarowanymi łakociami buziami - spierały się o swą kolej w rozmaitych
zabawach. Także rówieśnicy Nathana wkrótce odrzucili własne poczucie wyższości i
Strona 10
dołączyli do gier maluchów, podczas gdy dorośli, z identyczną ekscytacją, tłoczyli się wokół
namiotu z piwem. Pojawił się też prawdziwy osioł, osiodłany i przystrojony wstążkami,
gotowy do przejażdżek. Kiedy jednak spróbowano złapać zwierzę, zaczęło ryczeć i uciekać,
przewracając przy tym wyładowany jadłem stół, pod którym powstała w trawie lśniąca masa
wymieszanych galaretek, biszkoptów i ciast. Dorośli się śmiali, a dzieci szalały, gdy osiołek
pomknął ku drzewom, ścigany przez posępnych mężczyzn i kobiety w ciasnych, czarnych
strojach, którzy, jak się dowiedział Nathan, byli w Stagsby Hall służącymi. Popołudnie -
przynajmniej wieśniakom - upływało w bezczasowym, pełnym szczęścia wirze. Pito dużo
piwa i wina, a syropy dla dzieci wydawały się równie upajające. Wspinano się na drzewa,
czynili to także ci w wieku, w jakim - zdawałoby się - powinni być już mądrzejsi. Puszczano
kaczki na jeziorze - kamieniami oraz kilkoma srebrnymi tacami. Potem z rezydencji
wyniesiono jeszcze więcej łakoci, tym razem pod postacią niemal niewiarygodnie
olbrzymiego, wielopiętrowego tortu. To dzieło zostało ustawione w cieniu jednego z
potężnych, rosnących na skraju trawnika dębów. Kiwając głowami, trącając się łokciami,
pomrukując z uznaniem, zebrali się wokół niego wieśniacy. Strzelistą słodkość ozdobiono
lukrowymi wstęgami i kwiatami; wznosiła się niczym katedra, którą wieńczyło czternaście
świec, uroczyście zapalonych przez służbę. Jeszcze głośniejszy szmer niż ten, który
towarzyszył pojawieniu się płomyków, przebiegł przez tłum gości, gdy przy torcie pojawiła
się Fiona Smith. Nathan aż do tej pory nie zarejestrował świadomie jej obecności. Teraz
jednak wywarła na nim wstrząsające wrażenie. Zarówno on, jak i wielu jego szkolnych
kolegów, byli już wyżsi i silniejsi niż rodzice, do których cechów mieli wkrótce wstępować.
Niektórzy łączyli się w pary - „szli wspólną drogą” jak to się w okolicy mawiało - i nawet
Nathan zauważył, że część dziewcząt przestała już być po prostu dziewczynkami. Niemniej,
żadna z nich nie wyglądała nigdy tak, jak Fiona Smith tego wieczoru.
Mimo że sukienka, którą miała na sobie, była podobna krojem do tych, w jakie
przystroiły się inne kobiety, została uszyta z substancji tak intensywnie lśniącej i błyszczącej,
że ciężko było określić jej kolor. Gęste, rude włosy dziewczyny - Nathan widywał je dotąd
jedynie spięte w kucyk - luźno opadały jej na ramiona i połyskiwały jeszcze mocniej niż strój.
Było trochę tak, jakby przed tortem zjawiła się inna, zupełnie nowa Fiona Smith, a płomienie
świec rozbłysły jaśniej, niczym muśnięte niewidzialnym powiewem, zanim jeszcze zdążyła
nadąć policzki. Potem dmuchnęła i wszystkie świeczki poza jedną zmalały i zgasły, a w
powietrze poniosło się trzynaście smużek dymu. Dziewczyna z uśmiechem wyciągnęła dłoń,
jakby chciała zdławić ostatnią świeczkę, lecz gdy ją odsunęła od tortu, płomyk wciąż się
chybotał niczym gorejąca igła pomiędzy jej palcem wskazującym i kciukiem. Wtedy
Strona 11
delikatnie poruszyła ręką i światełko zgasło. Poruszony mocą zaklęcia zadrżał cały dąb. Kilka
suchych liści i kawałków kory spłynęło w dół - niektóre na tort. Wieśniacy wracali już przez
trawnik, mamrocąc i kręcąc głowami. Służący zaczęli odkrawać miękkie, żółte porcje. Ta
zbędna demonstracja cechowej magii nie wywarła na gościach najmniejszego wrażenia.
Żaden też nie czuł się już szczególnie głodny.
Nie do końca rozumiejąc, w jaki sposób do tego doszło, Nathan znalazł się sam na sam
z Fioną Smith przy resztkach tortu.
- Mieszkasz tam na wzgórzu, prawda? - Skinęła poprzez konary w stronę młyna. -
Założę się, że wolałbyś być teraz u siebie, co? Patrzeć, jak obracają się skrzydła? Zamiast
siedzieć tu i marnować dobry dzień.
Mimo że nie do końca się z nią zgadzał, skinął głową.
- Sprytna sztuczka - zauważył. - Ze świeczką.
Roześmiała się.
- Te ich twarze i zdębiałe spojrzenia! Poczułam, że muszę coś zrobić, albo wybuchnę.
Powiem ci coś, może wybierzemy się obejrzeć twój młyn?
Nathan przestąpił z nogi na nogę.
- Nie jestem pewien. Mój ojciec nie lubi, kiedy obcy kręcą się koło maszyn. Poza tym,
są twoje urodziny i...
- Chyba masz rację. Wiesz co? Pokażę ci kilka moich rzeczy.
Ogłupiały Nathan ruszył za Fioną Smith ku wielookiennemu budynkowi. Przeszli
przez wysadzane ćwiekami drzwi. Wnętrze było duszne i ciepłe. Pomieszczeń nie był nawet
w stanie zliczyć, nikt nie mógł mieszkać w tylu pokojach naraz, większość mebli była
przykryta prześcieradłami. Zupełnie jakby cały dom zasypał gorący, przykurzony śnieg.
- Tutaj. - Fiona otworzyła podwójne drzwi. Zaskrzypiały. Pokój za nimi miał wysoki,
niebieski sufit, ozdobiony wizerunkami cherubinów i wieloramiennych gwiazd. - To... -
potrząsnęła wielką paczką, kształtem przypominającą nieco trumnę, leżącą wśród innych
prezentów na podłodze - ...to dostałam od ojca. Niedorzeczne, prawda?
Ze środka, martwymi, szklistymi oczyma wpatrywało się w nich porcelanowe ciało.
Nathan od zawsze uważał lalki za głupie, ale ta konkretna robiła wrażenie, choćby tylko
wielkością. - Tak przynajmniej myślę, że to od niego. Bilecik jest napisany straszliwie
paskudnym charakterem. Nie mogę przeczytać.
- Twojego ojca tu nie ma?
- Oczywiście, że nie. Zapewne jest w Londynie, w jednym ze swoich klubów.
- W Londynie?
Strona 12
- To takie miasto, wiesz. - Fiona wzruszyła ramionami i kopnęła pudełko z lalką. -
Zresztą postanowił, że nie mogę już dłużej zostać w naszej szkole. Ani nawet w Stagsby. W
zasadzie jestem pewna, że podjąłby tę decyzję już dawno, gdyby tylko częściej sobie o mnie
przypominał. Dlatego właśnie wszyscy tu dziś jesteście. I dlatego mam na sobie tę głupią
sukienkę. To ma wam uświadomić kim jestem, zanim odeślą mnie do jakiejś beznadziejnej
akademii dla tak zwanych młodych dam.
Fiona przeszła przez duży pokój do największego z przysłoniętych mebli, który, gdy
ściągnęła prześcieradło, okazał się olbrzymim łożem. Emaliowane ptaki wzbijały się ze
spowitych jedwabiem słupków, jakby chcąc wzlecieć do gwiaździstego nieba na powale.
Nathan widywał mniejsze domy. I mniejsze sprzęty.
- To była dawniej sypialnia matki. Przychodziłam tu i rozmawiałam z nią, kiedy
zachorowała, próbując urodzić syna. Oczywiście, to i tak nie pomogło, więc teraz ojciec ma
za spadkobiercę jedynie dziewczynę, chyba że się ponownie ożeni, co według jego słów
nastąpi dopiero po jego trupie.
- I to wszystko przypadnie kiedyś tobie?
Fiona wzięła się pod boki i rozejrzała dookoła.
- Wiem, co myślisz, ale ojciec powiada, że toniemy po uszy w długach. Jestem pewna,
że wy, Westoverowie, macie więcej pieniędzy niż moja rodzina. W końcu ten młyn należy do
was. Mój dziadek, o, ten to był dopiero sprytny! Miał żyłkę do interesów. Był prawdziwym
mistrzem kowalskim. Zaszedł w cechu wysoko, ale nigdy nie zapomniał, jak to jest stać przy
kowadle. Pokazywał mi wiele różnych rzeczy. Jak rozniecić ogień w palenisku, lub najlepsze
zaklęcia, dzięki którym powstaje mocne żelazo...
- A ta sztuczka z płomieniem?
Fiona spojrzała na Nathana i się uśmiechnęła. Miała chłodne, niebieskozielone oczy.
Chłopak nigdy wcześniej nie doznał tak zawrotnego poczucia wspólnoty, nawet w chwilach,
kiedy ciężko pracował w wiatraku.
- Pokażę ci jego stary pokój - mruknęła.
Udali się na górę po białych marmurowych stopniach, minęli kolejne zasłonięte meble,
i okna o zamkniętych okiennicach. Między ich deszczułkami Nathan widział błyszczące na
zewnątrz jezioro, trawniki, Burlish Hill, i znów jezioro. Korytarze były tu węższe. Weszli na
kręte schody. Wreszcie dotarli na ciasny, zagracony książkami, dokumentami i szafkami
strych. Zupełnie nie przypominał przestronnych pomieszczeń z parteru. Fiona z wysiłkiem
otworzyła okiennicę, wpuszczając do wnętrza wąskie pasmo jaskrawych promieni słońca.
Nathan zmarszczył nos i kichnął potężnie jak wulkan.
Strona 13
- Nosisz na sobie więcej kurzu niż te wszystkie rupiecie - powiedziała ze śmiechem.
Stojący w kolumnie światła chłopak zauważył, że istotnie otoczyła go ulotna, zwiewna
mgła.
- To nie kurz - burknął. Trafiła w jego wrażliwy punkt. W szkole koledzy często
nabijali się z tej białej, pylistej aury. - To mąka.
- Wiem.
Coś załopotało mu w piersi, kiedy wyciągnęła rękę i potarmosiła jego czuprynę.
Mgiełka zgęstniała jeszcze bardziej.
- Przecież jesteś mistrzem swego fachu. Albo będziesz. Mąka to część ciebie. A teraz
patrz.
Fiona przetarła do czysta kawałek rozświetlonego słońcem blatu i otworzyła stare
księgi, o wiele większe i dziwniejsze niż młynarski Tezaurus zaklęć. Te same ciepłe palce,
których dotyk czuł jeszcze na głowie, powędrowały pośród symboli i diagramów. Cechy
zazdrośnie strzegły swych tajemnic i chłopak wiedział, że nie powinna mu takich rzeczy
pokazywać, lecz coś go przyciągnęło.
- W ten sposób hartuje się żelazo... To jest zaklęcie do wyżarzania, znamy takich
wiele... - Karty znów zaszeptały. - A tutaj masz nazwy ognia. Przynajmniej jakąś ich część.
Bo zawsze coś się zmienia, za każdym razem, kiedy dosypujesz do paleniska, kiedy
rozniecasz płomień, czy nawet zapalasz świeczkę.
Nathan skinął głową. Wszystko to było dla niego dziwne, ale rozumiał wystarczająco
wiele, by zdać sobie sprawę, że dla Fiony Smith ogień jest - zupełnie jak wiatr - wiecznie
zmienny.
- Oczywiście, mojego ojca zupełnie to nie interesuje. Lubi żartować, że zdał egzaminy
w cechu tylko dlatego, by mieć zawód pasujący do nazwiska. A ja jestem kobietą i nie ma
możliwości, żebym uczyła się kowalstwa... Na chwilę umilkła. Słońce usiało jej włosy
miedzianymi refleksami.
Dziewczyna zapatrzyła się w otchłań wypełniających stronicę płomieni.
- Co więc będziesz robić?
- Nie wiem. - Podniosła na niego spojrzenie. Oparła się pięściami o stół, jej twarz
pokraśniała. - To jest właśnie frustrujące, Nathan. Te nasze czasy. Wszystkie te stare zaklęcia,
wiesz, głupie obyczaje, mamrotane przesądy i amulety, pradawne metody pracy. Wszystko to
wychodzi z użycia. Nowoczesne zaklęcia są inne od tych stosowanych przez tradycyjnie
pracujących rzemieślników, teraz magię można wydobywać wprost spod ziemi. Właśnie tak
Strona 14
się teraz robi na północy, w miejscach takich jak Redhouse czy Bracebridge. Czerpią ją z
gruntu, prawie dokładnie tak samo, jak wykopuje się węgiel, sól, smołę czy saletrę.
Nathan pokiwał głową. Wiedział to wszystko, ale tylko na zasadzie znajomości
suchych faktów. Nigdy jednak nie słyszał, żeby ktoś na te tematy rozmawiał, a już na pewno
nie z taką pasją.
- Mam szczęście. To właśnie powtarzał mi dziadek. Mówił, że mam szczęście, że
urodziłam się w takiej epoce. - Pokręciła głową i zachichotała. - Przyszłość otacza nas
zewsząd, zupełnie jak świat, który na pewno widzisz ze swojego wzgórza. A teraz zobacz to...
- Odepchnęła księgę na bok i zdjęła z półki dziwny, złożony mechanizm. - Sam to zrobił, na
swój egzamin cechowy.
Urządzenie zajmowało niemal cały stół. Składało się z wielu różnej wielkości
ceramicznych kulek, zainstalowanych na połączonych w skomplikowany system
wysięgnikach i kółkach zębatych. Wszystkie sfery zwisały dookoła większej i jaśniejszej
środkowej, która została chyba odlana ze srebra, złota lub jakiegoś jeszcze cenniejszego
metalu.
- To planetarium, model wszechświata. To są planety, a tu Słońce. Te maleńkie
paciorki dookoła to nasze największe gwiazdy. Widzisz... - pochyliła się i blask maszyny zlał
się z lśnieniem jej loków - ...znajdujemy się tutaj. Ty, ja i wszyscy inni. Nawet pogańscy
Hotentoci. To właśnie jest nasza planeta. Nazywa się Ziemia...
Nathan obserwował jej dłonie, włosy, sunące, frunące ze światła w cień wśród
delikatnych i pięknych ramion modelu. Jego myśli i jego płuca, i serce, i żołądek
poszybowały wraz z nimi. Choć nie miał serca do filozoficznych rozważań, nie był w stanie
oprzeć się wrażeniu, że jest świadkiem czegoś egzotycznego, że coś zakazanego tkwi w tym
dziwnie bezbożnym przedstawieniu wszechświata, jaki opisywała Fiona Smith. A jednak było
to fascynujące.
- A teraz uważaj.
Dziewczyna pochyliła się nisko nad stołem, jakby płynęła w promieniach słońca,
nadęła policzki i dmuchnęła, tak samo jak wtedy, gdy gasiła świeczki na torcie. Planety,
gładko i bezszelestnie, zaczęły się obracać.
- Sam spróbuj.
Ustąpiła mu miejsca i Nathan podszedł do planetarium. Równie świadomy ciepłego
sąsiedztwa Fiony, jak słonecznego żaru, schylił głowę i dmuchnął.
- I to naprawdę działa w ten sposób?
Roześmiała się.
Strona 15
- Nathanie ze Wzgórza, akurat ty powinieneś rozumieć to doskonale.
Planetarium - ciche, jakby gnane własną wolą, w błysku i pysze planet oraz ich
szeroko oplatających pokój cieni - kręciło się nadal. Nathan patrzył. Chciał, by ta chwila
trwała, by nigdy nie przeminęła. Ale wreszcie nastał koniec. Kiedy, oszołomiony, pomógł
Fionie zamknąć okiennicę i zszedł za nią na dół po schodach i dalej korytarzami domu, miał
wrażenie, że jakaś część jego głowy wciąż wiruje. Wszystko, zasłonięte prześcieradłami
meble, gorące powietrze, wszystko się zmieniło. Na dworze nawet słońce znalazło się już
niżej i było teraz bardziej czerwone. Rzucało na trawnik dziwne, długie cienie. Nathan
pomyślał, że świat naprawdę się obrócił. Poczuł zawrót głowy.
***
Gdy Nathan i jego koledzy wrócili potem do szkoły, miejsce w ławce, które zwykle
zajmowała Fiona, było puste. Nie znaleźli w tym jednak niczego szczególnie godnego uwagi.
Wkrótce wszyscy kończyli naukę, wciągani przez swe życia, zawody i odpowiedzialność, do
której od początku byli przeznaczeni. Urodzinowe przyjęcie Fiony Smith, o ile jeszcze w
ogóle ktoś je wspominał, pamiętano głównie ze względu na poczęstunek i trunki. Wiatrak na
Burlish Hill obracał się jak zawsze i w jego rytm zmieniały się pory roku. Nathan przejmował
coraz więcej ważnych zadań i śpiewał młynowi co bardziej skomplikowane zaklęcia, których
nie potrafił już unieść głos jego ojca. Jedyną rozrywką, jakiej się świadomie oddawał, był
udział w kościelnym chórze. Kiedy otwierał płuca, by wypuścić słodki, przydymiony tenor,
który pojawił się u niego wraz z zarostem na policzkach, kiedy podnosił oczy na łuszczących
się z sufitu świętych i gwiazdy, odnosił wrażenie, że śpiewa Starszemu Bogu i jednocześnie
wiatrakowi, i że obie te rzeczy były prawie jedną i tą samą. Potem, zamiast zaglądać do pubu
lub wałęsać się i grać w piłkę, śpieszył z powrotem na Burlish Hill, bacznie obserwując
horyzont. Zawsze potrafił dokładnie powiedzieć, jak sprawnie miele młyn, wiedział, na jakim
ziarnie pracuje - poznawał to po sposobie, w jaki obracały się skrzydła. Jednakże pewnego
dnia, z niewyjaśnionych przyczyn stało się coś złego. Oczywiście nie aż tak złego, jak
zniszczony tryb, ale ruch wiatraka nie do końca odpowiadał słodkiemu smakowi powietrza.
Nathan puścił się biegiem. Wołając matkę, wbiegł po schodach i drabinach do młyna. Piętro,
na którym pakowano mąkę do worków, było ogarnięte szarą burzą. Mąka unosiła się
wszędzie i coraz więcej jej lało się ze zsypni. Ojciec Nathana, skulony wśród tych chmur,
dyszący rwanym oddechem, wyglądał jak umęczony duch. Mimo że był słaby, udało mu się
oprzeć Nathanowi i żonie, którzy starali się go wyprowadzić na świeże powietrze. Bez
przerwy mamrotał, że „młynarz nigdy nie opuszcza swojego młyna”, i próbował zająć się
Strona 16
resztą worków, zanim dopadnie je wiatr, mimo że ta partia mąki i tak została już zniszczona.
Ostatecznie jednak udało się im go przekonać, by udał się do łóżka na wyższym piętrze
wiatraka. Leżał w nim przez kilka dni, na pół świadomy i na pół pogrążony w majakach,
wykrzykując między okresowymi atakami kaszlu zaklęcia do swojej maszyny, która wciąż
skrzypiała i się obracała.
Jako że nieszczęścia chodzą parami, wkrótce umilkły wiatry. Zrobiło się również
gorąco. Wydawało się, że niebo się zatrzasnęło na cztery spusty. Nathan tęsknił za
powiewem, bardziej nawet ze względu na ojca niż na sam młyn. Poszukał więc ukrytego
klucza do przybudówki i znalazł go bez trudu w puszce z gwoździami, w miejscu, które nigdy
dotąd nie przyszło mu do głowy. W niewielkim pomieszczeniu wciąż było kilka węzełków.
Wisiały na żelaznych hakach, niczym zasuszone nietoperze. Nathanowi przebiegło przez
myśl, że przez całe życie nie widział niczego tak zniszczonego i bezużytecznego, lecz od razu
poczuł też tę dziwną, radosną emocję, jaką zawsze przynosiły ze sobą wiatry. W młynarskim
Tezaurusie nie znalazł żadnego zaklęcia, które pomogłoby mu uwolnić zamknięty w
supełkach powiew, nie dowiedział się też, jakie dźwięki powinien przy tym wyśpiewać.
Kiedy jednak stanął na piętrze z kamieniem młyńskim, przyszło mu to równie łatwo, jak
innym ludziom przychodzi śmiech czy płacz. Powietrze się zmieniło. Wypełniły je donośne
jęki. Skrzydła wiatraka skrzypnęły i poruszyły się. Wreszcie! Czekała na niego praca i Nathan
zajął się nią w o wiele już lepszym nastroju. Nawet nie wchodząc po drabinie na górę,
wiedział, że teraz, kiedy młyn znowu się obraca i pracuje jak należy, jego ojcu oddycha się o
wiele lżej.
Mimo że był zbyt wyczerpany, by z niego skorzystać, chłopak uwolnił o zmroku
jeszcze jeden wiatr - po to tylko, by poczuć ten wspaniały moment, kiedy bryza szumi na
wszystkich dziurawych piętrach wiatraka. Ten wiatr, w o wiele większym stopniu niż
większość towarów handlarza, odpowiadał jego kwiecistym zachętom, pełnym jasnych,
wiosennych poranków i wysokich traw falujących na wzgórzach, nad którymi gnały obłoki.
Gdy Nathan wreszcie poszedł na górę do ojca, matka - siedząca cały dzień przy mężu -
uśmiechnęła się przez łzy. Chłopak ujął dłoń starego mężczyzny i poczuł jej gorącą lekkość,
poczuł odciski powstałe wskutek długich lat dźwigania worków i napierania na dźwignie,
poczuł gładkie, miękkie ziarenka mąki pokrywającej skórę każdego młynarza. On także
rozpromienił się i zapłakał. Ostatnią noc starca spędzili razem, oddychając humorami
wiatraka, obserwując poprzez jego pracujące skrzydła obroty gwiazd.
***
Strona 17
Matka Nathana zamieszkała w starym, przerobionym na przytułek magazynie
nieopodal wydm w Donna Nook, gdzie dawniej, zanim muł zatkał kanały, przechowywano
chmiel z południa. Odwiedzał ją tam w świąteczne dni, jechał wtedy o świcie na wozie
mleczarza, a ostatnie mile słonych równin pokonywał piechotą. Mimo że oddech kobiety
także stał się już chrapliwy i łatwo się męczyła, wydawała się szczęśliwa, dni spędzała,
rozmawiając z wdowami po innych młynarzach, mówiły o jaśniejszych, bardziej wietrznych
godzinach i pomyślniejszych zbiorach. W tamtych czasach Cech Młynarzy wciąż dbał o
swoich, ale oczywiście w przytułku nigdy nie pojawiali się sami mistrzowie. Nathan wiedział
i to od dawna - że młynarz nigdy nie opuszcza swego młyna.
On także stał się teraz mistrzem - choć ceremonia nadania mu owego tytułu, która, jak
sobie dotąd wyobrażał, miała się odbyć pod złocistym dachem wspaniałej siedziby cechu,
przybrała formę opatrzonego odpowiednimi podpisami, sporządzonego w trzech kopiach
dokumentu - i był z tego dumny. Wracając po ciemku z Donna Nook na Burlish Hill, spotykał
czekający na niego wiatrak, cykający, skrzypiący, wzdychający niecierpliwie, by wziąć w
objęcia kolejny powiew. Często śpiewał mu na głos, mimo że żadne zaklęcia nie były akurat
potrzebne. Dopiero w towarzystwie innych ludzi zdarzało mu się pomyśleć, że niekiedy czuje
się samotny. Młyn należał do Nathana, i to rekompensowało niemal wszystko, chociaż miał
coraz mniej i mniej czasu na chór i na wszystkie te spisane w szepcących księgach zaklęcia.
Jego życie kształtowały teraz skrzypnięcia i nastroje, i wonie, i smaki, każde nasiono
kukurydzy i każda szczypta mąki. Jeśli w ogóle odpoczywał, to po to, by posmakować wiatru
na szczycie Burlish Hill. Stamtąd, w najlepszą pogodę, naprawdę było widać całe
Lincolnshire, kulące się dachy Stagsby i rozmigotane wiatrem fale jeziora rozlanego obok
Stagsby Hall, rezydencji o zamkniętych drzwiach i oknach.
W tych latach wszyscy doceniali energię Nathana Westovera. Młynarze nigdy nie
bywali leniami, lecz niewielu harowało tak ciężko i sumiennie jak on. Farmerzy i handlarze
zbożem mogli udawać się gdzie indziej, ale to tutaj pracował młynarz, który zawsze
wykonywał zlecenia na czas i nigdy nie marnował ani jednego worka. Podczas pełni księżyca,
nocami, można było unieść głowę i zobaczyć, że skrzydła wiatraka wciąż się obracają.
Wydawało się, że Nathan nigdy nie sypia, ponieważ następnego dnia, wczesnym rankiem,
widywano go już na rynku w Alford czy Louth, kupującego i sprzedającego mąkę na własny
rachunek, dobijającego targów, poklepującego po ramionach i wymieniającego uściski dłoni,
co zyskiwało mu zarówno pieniądze, jak i szacunek.
Był to pomyślny czas dla całego żyznego, rolniczego Lincolnshire. Wielkie miasta
środkowej Anglii rozrastały się, wsysając pod swoje obłoki dymu licznych robotników. Tych
Strona 18
nowych pracowników - wraz z coraz liczniejszą, bogacącą się dzięki nim klasą średnią i
wyżej postawionymi członkami cechów, którzy spekulowali udziałami, akcjami i długami
należało wykarmić. Rozmaite towary, pośród których mąka na ciasta, biszkopty i chleb nie
była najmniej ważnym, jechały ku metropoliom nieskończonym strumieniem wozów, a potem
po torach, ciągnięte maszynami napędzanymi tymi samymi płomieniami i parą, które poiły
rozkwitający przemysł.
Czasami - choć jakby rzadziej niż w dzieciństwie Nathana - na Burlish Hill pojawiał
się sprzedawca wiatrów. W te rzadkie, gorące i bezwietrzne dni coś pobłyskiwało - z
początku mógł to być zwykły mamiący oczy tuman kurzu - i formowało się na drodze z
doliny. Nathan zastanawiał się wówczas, jakie inne miejsca odwiedzał handlarz i czym się
zajmował, gdy pogoda nie była tak niepomyślna. Zawsze kupował kilka towarów, choć
prawdę rzekłszy, nieczęsto ich potrzebował, ponieważ skrzętnie wykorzystywał wszystkie
wiatry, które zsyłało mu samo niebo, i staromodne zaklęcia przestały być niezbędne. Świat się
zmieniał, dokładnie tak, jak to niegdyś przewidziała Fiona Smith. W miastach północy
pompowano magię spod ziemi. Można było nabyć natchnięte nią oleje i nowe łożyska. Zwano
ją najczęściej eterem. W jasnym świetle dnia rzucał dziwomrok, a w ciemności płonął
dziwoblaskiem. Nathan korzystał z niego z zadowoleniem - przynajmniej w tych
przypadkach, kiedy wiązało się to z korzyścią dla jego pracy. Wiedział, czy też po prostu
przypuszczał, że dawniej samo Wzgórze stanowiło źródło mocy młynarskich zaklęć. Może
jednak zaczęło właśnie wysychać, a co innego można było począć, jak żyć i pracować na
takich warunkach, jakie dyktował czas; i śpiewać, i czekać, i uśmiechać się z nadzieją na
poprawę losu?
Niewielu ludzi na tym świecie panuje nad czymkolwiek w taki sposób, w jaki Nathan
Westover panował nad swym wiatrakiem. Radość sprawiały mu nawet zajęcia znienawidzone
przez większość innych młynarzy, i w najzimniejsze noce, gdy lód obciążał skrzydła młyna,
uwielbiał wypełniać kolumny ksiąg zielenią i czerwienią zysków i strat. Liczby miały swój
własny klimat, swą własną magię. Nawet kiedy atrament zamarzał, a palce płonęły od chłodu,
powtarzały mu szeptem, jak daleko zaszedł.
Oszczędności gromadził na rachunku bankowym w Louth - potem korzystał z nich,
inwestował, bez przerwy zwiększając swój stan posiadania, i czasami wydawało mu się, gdy
stawał na mroźnym powietrzu, a noc skrzyła się drobinami szronu, że ciemny kształt wielkiej
rezydencji nad jeziorem raz jeszcze rozbłyska światłami.
„Jestem pewna, że wy, Westoverowie, macie więcej pieniędzy niż moja rodzina”.
Nawet jeśli wtedy nie było to prawdą, to teraz niemal na pewno tak. Któregoś dnia gruchnęła
Strona 19
plotka, że wielka mistrzyni Fiona Smith wkrótce wróci do swego domu w Stagsby Hall.
Nathan czekał. W końcu Londyn i wszystkie inne odległe miasta były takimi samymi
zwykłymi miejscami jak Stagsby, a kapryśna pogoda Lincolnshire wyćwiczyła go do tego
stopnia, że nie pozwalał się dręczyć niecierpliwości. Sprawił sobie nawet garnitur, którego po
przymiarce u krawca nie włożył ani razu, choć często go wyjmował i z podziwem oglądał, po
starannym oczyszczeniu z szarej warstewki pyłu.
Następnej wiosny Nathan wzbogacił się jeszcze bardziej na handlu żytem i pszenicą, a
skrzydła wiatraka obracały się jeszcze bardziej rzutko. Potem nadeszło kolejne lato. Słowiki
śpiewały, fruwając nad dojrzewającą kukurydzą, a niebo przystroiło się w błękit tak głęboki i
niezmienny, że prawie nie było już niebieskie. Wtedy pogoda się ustabilizowała i nie spadła
już ani jedna kropla deszczu. Od upału skurczyło się jezioro opodal Stagsby Hall, kukurydza
wyschła, psy ciężko dyszały i nawet skrzydła wiatraka na Burlish Hill zwolniły, aż wreszcie
nadeszło popołudnie, kiedy można było odnieść wrażenie, że zatrzymał się cały świat - w tym
i młyn.
Nathan wyglądał właśnie z ostatniego piętra wiatraka, gdy ujrzał ciemny kształt
wyłaniający się z rozedrganej upałem, nieruchomej drogi wiodącej z doliny. Z pewnością nie
był to farmer. Kukurydza umierała i nikt nie miał jej na sprzedaż. Zszedł na dół po linach i
drabinach i wpatrywał się w zakurzony miraż, mrużąc oczy, ocierając pot z czoła, czekając,
aż przemieni się w sylwetkę.
Gorąco płatało figle. Postać nie chciała znieruchomieć, a jej ruch był zbyt szybki. Z
gęstego, płaskiego powietrza doleciał Nathana raźny tętent kopyt. Czekał. Jeździec na
lśniącym, spoconym kasztanie zbliżył się, zeskoczył z siodła i podszedł szybkim krokiem.
Kobieta, wysoka i dobrze ubrana. Zdjęła kapelusz i odrzuciła w tył rude włosy.
Uśmiechając się na widok jego zdumienia, wielka mistrzyni Fiona Smith postąpiła o
krok bliżej i Nathan zauważył, że choć wiele się w niej zmieniło, ognista, niebieskozielona
iskra w jej spojrzeniu pozostała taka sama. Spojrzała w górę na skrzydła i jej uśmiech
przeszedł w wyraz zachwytu, jaki Nathan widywał dotąd jedynie na twarzach kolegów po
fachu. Wciąż rozpromieniona, wciąż z zadartą głową ruszyła wokół brązowego wierzchołka
Burlish Hill.
Nathan poszedł za nią. Fiona Smith miała na sobie ciemny strój do konnej jazdy -
wysokie buty, kurtkę, długą spódnicę - zupełnie nowy, o surowym kroju i obrębiony
lśniącymi jedwabnymi tasiemkami. W niczym nie przypominała dziewczyny, która stała
kiedyś przed świeczkami na wielopiętrowym torcie. W tym rzecz, że nie marzył, nie w tym,
że nie ośmielał się zastanawiać - lecz, patrząc na tę kobietę, obserwując sposób, w jaki się
Strona 20
porusza, nie mógł wyjść z podziwu nad tym, jak się odmieniła i jak wyrosła na kogoś tak
bardzo różnego od jego wyobrażeń, a mimo to, nadal pozostała Fioną Smith. Wszystkie te
niedorzeczne myśli, wszystkie te lata, i w końcu jednak była tu - tak prawdziwa, że aż
nierzeczywista.
- To tutaj trzymasz wiatry? - Mimo gorąca, powietrze wokół kamiennej przybudówki
smakowało inaczej.
- Wiesz o sprzedawcy?
- Dowiedziałam się co nieco na temat twojego fachu. - Fiona zadrżała. Oczy jej
zabłysły. - Może skorzystasz teraz z któregoś? - Jej spojrzenie przybrało nowy odcień. - Ale
to zbyt staromodne, prawda? A żaden szanujący się młynarz nie lubi się przyznawać, że nie
wystarczają mu jedynie naturalne powiewy. Poza tym, to kosztuje. I to właśnie w tobie
podziwiam, Nathanie Westover. Jesteś człowiekiem pasji, ale jednocześnie pozostajesz
praktyczny. Powinieneś usłyszeć, co mówią ludzie. Wszyscy - obróciła się pod nieruchomymi
skrzydłami, rozłożyła ramiona, obejmując cały horyzont - dobrze cię znają.
- Ale pewnie nie z nazwiska.
- Młynarz z Burlish Hill. - Zaśmiała się. - Ale tym właśnie jesteś, prawda? To dziwne,
że tak konkretny mężczyzna uczynił fundamentem swego życia coś do tego stopnia ulotnego,
jak tchnienie powietrza.
Nathan również się roześmiał i poczuł, że coś się w nim rozluźnia, jakby puścił w nim
jakiś zastały trybik. Nigdy dotąd nie pomyślał o tym w ten sposób, ale miała rację.
- Zawsze miałem nadzieję - wyznał - że się tu pojawisz.
- I jestem. - Wykonała gest, który, jak uznał, był dygnięciem. - Mam dla ciebie
propozycję, Nathan. Może mógłbyś mi pokazać wiatrak od środka?
W innej sytuacji odjęłoby mu mowę, ale młyn był tym jedynym tematem, na który
zawsze miał wiele do powiedzenia, i wkrótce duma wyrwała go ze wstrząsu spotkania z
Fioną. Zdołał nawet odegnać myśli o tym, jak fatalnie musi wyglądać, z nagimi ramionami, w
ogrodniczkach wciąż uwalanych pyłem po porannym sprzątaniu, zapewne cuchnący potem i
lnianym olejem. Na szczęście, dzisiejszy trud sprawił, że jego wiatrak był niemal w idealnym
stanie. Nawet gdyby Fiona Smith była jednym z cechowych inspektorów, którzy zjawiali się
tu za życia jego ojca, wątpił, by udało się jej zgłosić choć jedno zastrzeżenie. Nieskazitelny
młyn, jak zawsze gotów do podjęcia swych obrotów, powitał ich ukośnymi kolumnami
słonecznych promieni, wpadających przez ściany do wonnego, rozgrzanego wnętrza.