Luna. Nów - Luna Tom 1 - Ian McDonald

Szczegóły
Tytuł Luna. Nów - Luna Tom 1 - Ian McDonald
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby pdf był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

 

Luna. Nów - Luna Tom 1 - Ian McDonald PDF Ebook podgląd online:

Pobierz PDF

 

 

 


 

Zobacz podgląd Luna. Nów - Luna Tom 1 - Ian McDonald pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Luna. Nów - Luna Tom 1 - Ian McDonald Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.

Luna. Nów - Luna Tom 1 - Ian McDonald Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:

 

Strona 1 Strona 2 Ian McDo​nald LUNA: NÓW PRZE​Ł O​ŻYŁ WOJ​CIECH M. PRÓCH​NIE​WICZ Strona 3 Dla Enid Strona 4 SPIS POSTACI Okre​śle​nia do​ty​czą​ce księ​ży​co​wych oby​cza​jów mał​żeń​skich oraz ty​tu​ł y kor​po​r a​- cyj​ne – patrz: słow​ni​czek na koń​cu książ​ki. COR​TA HÉLIO Ad​ria​na Cor​ta – za​ł o​ży​ciel​k a i cho​ego Cor​ta Hélio Car​los de Ma​d e​iras Ca​stro – oko Ad​ria​ny (†) Ra​fa​e l (Rafa) Cor​ta – naj​star​szy syn Ad​ria​ny; hwa​ejang Cor​ta Hélio Ra​chel Mac​ken​zie – oko Rafy Cor​ty Lo​usi​ka Asa​mo​a h – keji-oko Rafy Cor​ty Rob​son Cor​ta – syn Rafy Cor​ty i Ra​chel Mac​k en​zie Luna Cor​ta – cór​k a Rafy Cor​ty i Lo​usi​k i Asa​mo​ah Lu​cas Cor​ta – dru​g i syn Ad​ria​ny; jon​mu Cor​ta Hélio Aman​d a Sun – oko Lu​ca​sa Cor​ty Lu​ca​sin​ho Cor​ta – syn Lu​ca​sa Cor​ty i Aman​d y Sun Ariel Cor​ta – cór​k a Ad​ria​ny Cor​ty. Re​no​mo​wa​na praw​nicz​k a przy Są​d zie Cla​v iu​sa Car​lin​hos Cor​ta – trze​ci syn Ad​ria​ny Cor​ty. Me​ne​d żer ds. ope​ra​cji po​wierzch​nio​wych i za​szczyt​nik Cor​ta Hélio Wa​g ner „Lo​b in​ho” Cor​ta – czwar​ty (wy​d zie​d zi​czo​ny) syn Ad​ria​ny Cor​ty. Ana​l i​tyk i wilk księ​ży​co​wy Ma​ri​na Cal​za​g he – pra​cow​ni​ca po​wierzch​nio​wa Cor​ta Hélio, póź​niej asy​stent​k a Ariel Cor​ty He​len De Bra​g a – sze​fo​wa fi​nan​sów Cor​ta Hélio He​itor Pe​re​ira – szef ochro​ny Cor​ta Hélio Dr Ca​ro​li​na Ma​ca​ra​e g – le​k ar​k a oso​b i​sta Ad​ria​ny Cor​ty Nil​son Nu​nes – ste​ward w Boa Vi​sta MA​DRIN​HAS Ive​te – mat​k a za​stęp​cza Rafy Cor​ty Mo​ni​ca – mat​k a za​stęp​cza Lu​ca​sa Cor​ty Ama​lia – mat​k a za​stęp​cza Ariel Cor​ty Fla​v ia – mat​k a za​stęp​cza Car​l in​ho​sa, Wa​g ne​ra i Lu​ca​sin​ho Cor​tów Elis – mat​k a za​stęp​cza Rob​so​na i Luny Cor​ty Strona 5 MAC​KEN​ZIE ME​TALS Ro​b ert Mac​ken​zie – za​ł o​ży​ciel Mac​k en​zie Me​tals; pre​zes w sta​nie spo​czyn​k u Alys​sa Mac​ken​zie – oko Ro​b er​ta Mac​k en​zie​g o (†) Dun​can Mac​ken​zie – naj​star​szy syn Ro​b er​ta i Alys​sy Mac​k en​zie, pre​zes Mac​k en​zie Me​tals Ana​sta​zja Wo​ron​co​wa – oko Dun​ca​na Mac​k en​zie​g o Ra​chel Mac​ken​zie – naj​młod​sza cór​k a Dun​ca​na i Ana​sta​zji, oko Rafy Cor​ty i mat​k a Rob​so​na Cor​ty Apol​lo​na​ire Wo​ron​co​wa – keji-oko Dun​ca​na Mac​k en​zie​g o Ad​rian Mac​ken​zie – naj​star​szy syn Dun​ca​na i Apol​l o​na​ire; oko Jo​na​tho​na Kay​o de, Księ​ży​co​we​g o Orła Den​ny Mac​ken​zie – naj​młod​szy syn Dun​ca​na i Apol​l o​na​ire; szef Ty​g la Mac​k en​zie i wy​d zia​ł u Mac​k en​zie Me​- tals zaj​mu​ją​ce​g o się he​l em-3 Bry​ce Mac​ken​zie – młod​szy syn Ro​b er​ta Mac​k en​zie​g o, dy​rek​tor fi​nan​so​wy Mac​k en​zie Me​tals, oj​ciec licz​- nych „ad​o p​to​wa​nych” Ho​a ng Lam Hung – ad​o p​to​wa​ny syn Bry​ce’a Mac​k en​zie​g o i przez chwi​l ę oko Rob​so​na Cor​ty Jade Sun-Mac​ken​zie – dru​g a oko Ro​b er​ta Mac​k en​zie​g o Ha​d ley Mac​ken​zie – syn Jade Sun i Ro​b er​ta Mac​k en​zie​g o; za​szczyt​nik Mac​k en​zie Me​tals; przy​rod​ni brat Dun​ca​na i Bry​ce’a Ana​lie​se Mac​ken​zie – ciem​na amor Wa​g ne​ra w jego ciem​nym aspek​cie Eoin Ke​e fe – szef ochro​ny Mac​k en​zie Me​tals; za​stą​pił go Ha​d ley Mac​k en​zie Kyra Mac​ken​zie – uczest​nicz​k a Księ​ży​co​we​g o Bie​g u AKA Lo​usi​ka Asa​mo​a h – oko Rafy Cor​ty, póź​niej​sza człon​k i​ni Ko​to​k o Abe​na Asa​mo​a h – uczest​nicz​k a Księ​ży​co​we​g o Bie​g u Kojo Asa​mo​a h – ko​l e​g a z gru​py stu​d enc​k iej Lu​ca​sin​ho Cor​ty i uczest​nik Księ​ży​co​we​g o Bie​g u. Ya Afu​o m Asa​mo​a h – im​pre​zo​wicz​k a z Twé Ado​fo Men​sa Asa​mo​a h – Oma​he​ne Zło​te​g o Stol​ca i sze​fo​wa Ko​to​k o TA​IY​ANG Jade Sun – oko Dun​ca​na Mac​k en​zie​g o Aman​d a Sun – oko Lu​ca​sa Cor​ty Ja​d en Wen Sun – wła​ści​ciel dru​ży​ny pił​k i ręcz​nej Ty​g ry​sy Słoń​ca Jake Ten​g long Sun – pre​zes efe​me​rycz​nej fir​my kon​struk​cyj​nej Naj​mniej​sze Pta​k i Fu Xi, Shen​nong, Żół​ty Ce​sarz – Trzech Do​stoj​nych – skon​stru​o wa​ne przez Ta​iy​ang trzy sztucz​ne in​te​l i​g en​cje wy​so​k ie​g o po​zio​mu VTO Wa​le​ry Wo​ron​cow – za​ł o​ży​ciel VTO, ostat​nie 50 lat spę​d ził w nie​waż​k o​ści na po​k ła​d zie cy​k le​ra św. św. Pio​- tra i Paw​ła Ni​ko​łaj „Nik” Wo​ron​cow – do​wód​ca flo​ty księ​ży​co​wej VTO Gri​g o​rij Wo​ron​cow – (chwi​l o​wy) amor i po​moc​nik w ukry​wa​niu się Lu​ca​sin​ho Cor​ty LU​NAR DE​VE​LOP​MENT COR​PO​RA​T ION Strona 6 Jo​na​thon Kay​o de – Księ​ży​co​wy Orzeł – pre​zes LDC Sę​d zia Kuf​fu​o r – star​szy sę​d zia w Są​d zie Cla​v iu​sa i na​uczy​ciel pra​wa Ariel Cor​ty Na​g ai Rie​ko – star​sza sę​d zia w Są​d zie Cla​v iu​sa i człon​k i​ni Pa​wi​l o​nu Bia​ł e​g o Za​ją​ca Vi​d hya Rao – eko​no​mi​sta, ma​te​ma​tyk, czło​nek To​wa​rzy​stwa Księ​ży​co​we​g o i Bia​ł e​g o Za​ją​ca, orę​d ow​nik nie​- pod​l e​g ło​ści. Wspól​nie z Ta​iy​ang opra​co​wał Trzech Do​stoj​nych dla kor​po​ra​cji Whi​ta​cre God​d ard ZA​KON PA​NÓW CHWI​LI Irmã Loa – spo​wied​nicz​k a Ad​ria​ny Cor​ty Ma​d rin​ha Fla​v ia – do​ł ą​czy​ł a do Za​k o​nu po wy​g na​niu z Boa Vi​sta Mãe-de-San​to Odun​la​d e Abo​se​d e Ade​ko​la – sio​stra prze​ł o​żo​na sióstr Pa​nów Chwi​l i PO​Ł U​DNIK/KRÓ​LO​WA PO​Ł U​DNIA Jor​g e Nar​d es – mu​zyk od bos​sa novy i amor Lu​ca​sa Cor​ty Soh​ni Shar​ma – na​uko​wiec z Uni​wer​sy​te​tu Far​si​d e Ma​ria​no Ga​b riel De​ma​ria – dy​rek​tor Szko​ł y Sied​miu Dzwo​nów, ko​l e​g ium dla asa​sy​nów. An Xiuy​ing – wy​słan​nik han​d lo​wy Chi​na Po​wer In​v e​st​ment Cor​po​ra​tion Eli​sa Strac​chi – wol​ny strze​l ec, pro​jek​tant​k a na​no​so​ftu współ​pra​cu​ją​ca z Naj​mniej​szy​mi Pta​k a​mi WIL​KI Amal – przy​wód​ca Si​nych Wil​k ów Po​ł u​d ni​k a Sa​sza „Woł​czo​nok” Er​min – przy​wód​ca sta​d a Mag​d a​l e​na z Kró​l o​wej Po​ł u​d nia Iri​na – spo​ra​d ycz​na stad​na amor Wa​g ne​ra Cor​ty Strona 7 Strona 8 JEDEN W bia​ł ym po​miesz​cze​niu na skra​ju Si​nus Me​dii sie​dzi sze​ścio​r o na​g ich na​sto​lat​- ków. Trzy dziew​czy​ny i trzech chło​pa​ków. Skó​r ę mają czar​ną, żół​tą, brą​zo​wą, bia​ł ą. Dra​pią się po niej nie​ustan​nie i za​wzię​cie. Spa​dek ci​śnie​nia wy​su​sza i po​wo​du​je swę​dze​nie. Po​miesz​cze​nie jest cia​sne, jak becz​ka, w któ​r ej le​d​wie da się sta​nąć. Mło​dzia​ki tło​czą się na ła​wecz​kach, przy​ci​ska​ją do sie​bie uda​mi, ko​la​na​mi na​pie​r a​ją na sie​- dzą​cych na​prze​ciw​ko. Nie ma gdzie po​dziać wzro​ku, nie ma na co pa​trzeć poza sobą na​wza​jem, oni jed​nak uni​ka​ją kon​tak​tu wzro​ko​we​g o. Są zbyt bli​sko i zbyt ob​- na​że​ni. Każ​de od​dy​cha przez prze​zro​czy​stą ma​skę. Tlen po​sy​ku​je, gdy ko​muś nie trzy​ma uszczel​ka. Na drzwicz​kach ślu​zy tuż pod oknem jest ba​r o​metr. Po​ka​zu​je pięt​na​ście ki​lo​pa​ska​li. Ob​ni​że​nie ci​śnie​nia do tego po​zio​mu trwa​ł o go​dzi​nę. Jed​nak​że na ze​wnątrz jest próż​nia. Lu​ca​sin​ho po​chy​la się i raz jesz​cze pa​trzy przez małe okien​ko. Dru​g ą ślu​zę wi​- dać bez pro​ble​mu, dro​g a do niej jest pro​sta i bez prze​szkód. Słoń​ce stoi ni​sko, cie​- nie są dłu​g ie i in​ten​syw​ne, zwró​co​ne ku nie​mu. Czar​niej​sze na czar​nym re​g o​li​cie mogą skry​wać wie​le zdra​dziec​kich nie​spo​dzia​nek. Tem​pe​ra​tu​ra po​wierzch​ni wy​no​si 120 stop​ni, ostrze​g ał go cho​wa​niec. Jak bieg po ogniu. Bieg po ogniu, bieg po lo​dzie. Sie​dem ki​lo​pa​ska​li. Lu​ca​sin​ho czu​je się opuch​nię​ty, skó​r ę ma na​pię​tą i jak​by brud​ną. Gdy ci​śnie​nie spad​nie do pię​ciu, otwo​r zy się ślu​za. Lu​ca​sin​ho ża​ł u​je, że nie ma nad sobą cho​wań​ca. Jin​ji spo​wol​nił​by roz​ko​ł a​ta​ne ser​ce, uspo​ko​ił drga​ją​cy mię​sień w pra​wym udzie. Zer​ka w oczy dziew​czy​nie na​prze​ciw​ko. Jest z ro​dzi​ny Asa​mo​ah; obok sie​dzi jej star​szy brat. Pal​ce krę​cą amu​le​tem adin​kra na szyi. Cho​- wa​niec mu​siał ją ostrze​g ać. Na ze​wnątrz taki me​tal może się przy​spa​wać do skó​r y. Moż​li​we, że ona już za​wsze bę​dzie no​sić bli​znę w kształ​cie zna​ku Gye Ny​ame. Rzu​- ca mu zdaw​ko​wy pół​u​śmiech. Mimo obec​no​ści sze​ścior​g a na​g ich atrak​cyj​nych na​- sto​lat​ków przy​ci​śnię​tych do sie​bie uda​mi w ko​mo​r ze pa​nu​je cał​ko​wi​ta sek​su​al​na próż​nia. Wszyst​kie my​śli zwró​co​ne są ku temu, co cze​ka za drzwia​mi ślu​zy. Dwo​je Asa​mo​ah, dziew​czy​na Sun, dziew​czy​na Mac​ken​zie, prze​stra​szo​ny chło​pak Wo​r on​- cow z hi​per​wen​ty​la​cją oraz Lu​ca​sin​ho Alves Mão de Fer​r o Are​na de Cor​ta. Bzy​kał Strona 9 się z nimi wszyst​ki​mi oprócz dziew​czy​ny Mac​ken​zie. Cor​to​wie i Mac​ken​zie się ze sobą nie za​da​ją. I oprócz Abe​ny Ma​anu Asa​mo​ah, bo jej do​sko​na​ł ość go onie​śmie​- la. Za to jej brat… brat ob​cią​g a naj​le​piej na świe​cie. Dwa​dzie​ścia me​trów. Pięt​na​ście se​kund. Jin​ji wy​pa​lił mu te licz​by w mó​zgu. Od​- le​g łość do dru​g iej ślu​zy. Czas, przez któ​r y na​g ie cia​ł o czło​wie​ka może prze​trwać w wy​so​kiej próż​ni. Po pięt​na​stu se​kun​dach – utra​ta przy​tom​no​ści. Po trzy​dzie​stu – nie​- od​wra​cal​ne ob​r a​że​nia. Dwa​dzie​ścia me​trów. Dzie​sięć kro​ków. Lu​ca​sin​ho uśmie​cha się do pięk​nej Abe​ny Asa​mo​ah. Wtem bły​ska czer​wo​ne świa​tło. Zry​wa się na nogi, za​nim ślu​za się do koń​ca otwo​r zy. Ostat​nie sap​nię​cie ci​- śnie​nia wy​r zu​ca go na Si​nus Me​dii. Raz. Pra​wa sto​pa do​ty​ka re​g o​li​tu i z gło​wy zni​ka​ją wszyst​kie my​śli. Oczy pie​ką. Płu​ca palą. Roz​r y​wa go. Dwa. Wy​dech. Wy​puść po​wie​trze. Zero ci​śnie​nia w płu​cach, po​uczał Jin​ji. Nie, nie moż​na, to śmierć. Wy​dech, ina​czej płu​ca ci eks​plo​du​ją. Sto​pa opa​da. Trzy. Wy​pusz​cza po​wie​trze, któ​r e za​ma​r za mu na twa​r zy. Woda na ję​zy​ku, łzy w ką​ci​kach oczu się wy​g o​to​wu​ją. Czte​r y. Abe​na Asa​mo​ah wy​r y​wa się przed nie​g o. Skó​r ę ma sza​r ą od szro​nu. Pięć. Oczy za​ma​r za​ją. Nie od​wa​ża się mru​g ać, żeby po​wie​ki nie przy​mar​z​ł y. Mru​g niesz, je​steś śle​py, je​steś śle​py, to już nie ży​jesz. Wbi​ja wzrok w ślu​zę ob​r a​- mo​wa​ną nie​bie​ski​mi świa​teł​ka​mi. Mija go chu​dzie​lec Wo​r on​cow, pę​dzi jak opę​ta​ny. Sześć. Ser​ce pa​ni​ku​je, wal​czy, pło​nie. Abe​na Asa​mo​ah rzu​ca się do ślu​zy, oglą​da za sie​bie, jed​no​cze​śnie się​g a​jąc po ma​skę. Na​g le wy​trzesz​cza oczy, wi​dząc coś za ple​ca​mi Lu​ca​sin​ho. Otwie​r a usta w nie​mym krzy​ku. Sie​dem. Oglą​da się. Kojo Asa​mo​ah prze​wró​cił się, to​czy się, ko​zioł​ku​je. Kojo Asa​mo​ah topi się w księ​ży​co​wym oce​anie. Osiem. Lu​ca​sin​ho wy​cią​g a ręce i po​wstrzy​mu​je jego pęd. Dzie​więć. Kojo Asa​mo​ah usi​ł u​je wstać na nogi, ale jest śle​py, pył przy​marzł mu do po​wiek. Wy​ma​chu​je rę​ka​mi, rzu​ca się na​przód, po​ty​ka. Lu​ca​sin​ho ła​pie go za rękę. Pod​noś się! Pod​noś! Dzie​sięć. Czer​wień pul​su​je w oczach: tu​nel świa​tła i świa​do​mo​ści wy​ce​lo​wa​ny w krąg ślu​zy wej​ścio​wej. Tu​nel za​my​ka​ją​cy się z każ​dym pul​sem czer​wie​ni w roz​pa​- da​ją​cym się mó​zgu. Wdech! – wrzesz​czą płu​ca. Wdech! Pod​noś się. Pod​noś. W ślu​- zie peł​no ra​mion i twa​r zy. Lu​ca​sin​ho rzu​ca się ku nim. Krew mu kipi. W ży​ł ach wrze gaz, każ​dy bą​be​lek jak roz​ża​r zo​na do bia​ł o​ści kul​ka z ło​ży​ska. Tra​ci siły. Mózg mu umie​r a, ale ra​mie​nia Kojo nie pusz​cza, cią​g nie je, ho​lu​je chło​pa​ka, udrę​- czo​ny, roz​pa​lo​ny. Czu​je wstrząs, sły​szy pisk bły​ska​wicz​nie ro​sną​ce​g o ci​śnie​nia. W skur​czo​nym polu wi​dze​nia ma plą​ta​ni​nę koń​czyn, skó​r y, tył​ków, brzu​chów, ocie​ka​ją​cych skro​plo​ną parą i po​tem. Sły​szy, jak sap​nię​cia za​mie​nia​ją się w śmie​- chy, szlo​chy w obłą​kań​cze chi​cho​ty. Cia​ł a dy​g o​cą ze śmie​chu. Zro​bi​li​śmy Księ​ży​- co​wy Bieg. Po​ko​na​li​śmy Pa​nią Lunę. Strona 10 Ko​lej​ny prze​błysk: czer​wo​ny kleks na środ​ko​wej li​nii drzwi ślu​zy, dziw​ny od​- cień czer​wie​ni na bia​ł ym tle. Wbi​ja w to wzrok, w czer​wo​ną tar​czę, co sku​pia całą jego świa​do​mość na li​nii po​mię​dzy nią a nim. A gdy świa​do​mość osu​wa się w ciem​ność, do​cie​r a do nie​g o, co to ta​kie​g o. Krew. Ze​wnętrz​ne drzwi ślu​zy przy​trza​- snę​ł y Kojo duży pa​lec le​wej nogi, zmie​nia​jąc go w krwa​wą mia​zgę. Robi się ciem​no. *** Skrzy​dla​ta ko​bie​ta szy​bu​je wy​so​ko w prą​dzie ter​micz​nym. Po​r an​ne świa​tło bar​wi ją na zło​to. Ocie​r a się o sam dach świa​ta, po czym wy​g i​na ple​cy, pod​kur​cza ra​mio​na, ma​cha sto​pa​mi i spa​da lo​tem nur​ko​wym ni​czym ja​skół​ka. Sto, dwie​ście me​trów w dół, czar​na krop​ka, któ​r a wy​pa​dła ze sztucz​ne​g o świ​tu, mija fa​bry​ki i miesz​ka​nia, okna i bal​ko​ny, ko​lej​ki li​no​we i win​dy, kład​ki i most​ki. W ostat​niej chwi​li na​pi​na pal​ce, roz​po​ście​r a lot​ki z na​now​ł ó​kien i wy​r ów​nu​je lot. I znów w górę, wy​so​ko, bły​ska​jąc skrzy​dła​mi w co​r az ja​śniej​szym bla​sku. Trzy mach​nię​cia skrzy​dła​mi i jest ki​lo​metr w gó​r ze, jak zło​ty py​ł ek na tle mo​nu​men​tal​ne​g o ka​nio​nu Kwa​dry Orio​na. – Piz​da jed​na – mru​czy Ma​r i​na Cal​za​g he. Nie​na​wi​dzi wol​no​ści la​ta​ją​cej ko​bie​ty, jej wy​spor​to​wa​nia, ide​al​nej skó​r y i na​pię​- te​g o cia​ł a gim​na​stycz​ki. A naj​bar​dziej tego, że tam​tą stać na mar​no​wa​nie od​de​chów na roz​r yw​ki, pod​czas gdy Ma​r i​na musi wal​czyć o każ​dy wdech. Mu​sia​ł a so​bie przy​- krę​cić od​r uch od​dy​cha​nia. Czib na gał​ce ocznej po​ka​zu​je na​r a​sta​ją​cy dług tle​no​wy. Każ​de na​peł​nie​nie płuc kosz​tu​je. Ma de​bet w ban​ku po​wie​trza. Pa​mię​ta to uczu​cie pa​ni​ki, gdy po raz pierw​szy pró​bo​wa​ł a usu​nąć czib z oka. Nie da​wa​ł o się. Dźgnę​ł a go pal​cem. Trzy​mał się gał​ki ocznej jak przy​kle​jo​ny. – Wszy​scy to no​szą – po​wie​dział pra​cow​nik Dzia​ł u Akli​ma​ty​za​cji i Prze​szko​le​- nia LDC. – Od zie​lu​nia​ka, co świe​żo wy​siadł z cy​kle​r a, aż po sa​me​g o Orła. Pa​ski sta​nu Czte​r ech Ży​wio​ł ów się obu​dzi​ł y: woda, prze​strzeń, dane, po​wie​trze – sta​ny czte​r ech kont. Od tego mo​men​tu mie​r zy​ł y i ka​so​wa​ł y za każ​dy łyk, każ​dy krok, każ​dy sen, każ​dą myśl i każ​dy wdech. Kie​dy do​cie​r a do szczy​tu scho​dów, już krę​ci jej się w gło​wie. Opie​r a się o ni​ską po​r ęcz i z tru​dem ła​pie od​dech. Przed nią prze​r a​ża​ją​ca za​tło​czo​na pust​ka roz​świe​- tlo​na ty​sią​ca​mi świa​teł. Kwa​dry Po​ł u​dni​ka się​g a​ją na ki​lo​metr w głąb i obo​wią​zu​je w nich od​wró​co​ny po​r zą​dek spo​ł ecz​ny: bo​g a​ci na dole, bied​ni na gó​r ze. Gołą po​- wierzch​nię Księ​ży​ca bom​bar​du​je ul​tra​fio​let, pro​mie​nie ko​smicz​ne, na​ł a​do​wa​ne cząst​ki z roz​bły​sków sło​necz​nych. Parę me​trów księ​ży​co​we​g o re​g o​li​tu z ła​two​ścią po​chła​nia to pro​mie​nio​wa​nie, ale wy​so​ko​ener​g e​tycz​ne pro​mie​nio​wa​nie wzbu​dza ka​ska​dę fa​jer​wer​ków czą​stek wtór​nych, któ​r e mogą uszka​dzać ludz​kie DNA. Dla​te​- go ha​bi​ta​ty wko​pu​ją się głę​bo​ko, a oby​wa​te​le miesz​ka​ją pod po​wierzch​nią naj​da​lej, jak się da. Po​wy​żej Ma​r i​ny Cal​za​g he znaj​du​ją się tyl​ko po​zio​my prze​my​sło​we, a Strona 11 one są pra​wie cał​ko​wi​cie zauto​ma​ty​zo​wa​ne. O sztucz​ne nie​bo obi​ja się uwię​zio​ny srebr​ny dzie​cię​cy ba​lon. Ma​r i​na Cal​za​g he za​mie​r za sprze​dać za​war​tość swo​je​g o pę​che​r za. Si – ku​piec kiw​nię​ciem gło​wy za​pra​sza do ka​bi​ny. Mocz jest ską​py, ochro​wy, z osa​dem. Co to, krew? Si​ku​piec wy​ce​nia mi​ne​r a​ł y i sub​stan​cje or​g a​nicz​ne, i pła​ci. Ma​r i​na prze​r zu​ca środ​ki na kon​to sie​ci. Od​dech moż​na przy​krę​cić, spi​r a​cić wodę, je​dze​nie wy​kom​bi​- no​wać, ale trans​fe​r u sie​cio​we​g o się nie wy​że​brze. Het​ty, jej cho​wan​ka, kon​den​su​je się z ob​ł ocz​ka pik​se​li nad le​wym ra​mie​niem. Pro​sta dar​mo​wa skór​ka, lecz dzię​ki niej Ma​r i​na Cal​za​g he jest z po​wro​tem w sie​ci. „Na​stęp​nym ra​zem”, szep​cze, wcho​dząc z po​wro​tem na górę, do ła​pa​cza wil​g o​ci. „Na​stęp​nym ra​zem, Bla​ke, przy​nio​sę leki”. Ostat​nie kil​ka kro​ków po​ko​nu​je na czwo​r a​kach. Siat​ka była dro​g o​cen​ną zdo​by​- czą, zgar​nę​ł a ją i ukry​ł a, za​nim zre​cy​klo​wa​ł y ją boty sprzą​ta​ją​ce Zab​ba​li​nów. Za​sa​- da jest sta​r o​żyt​na i nie​za​wod​na. Pla​sti​ko​wa sia​tecz​ka roz​pię​ta mię​dzy bel​ka​mi. Cie​- płe wil​g ot​ne po​wie​trze uno​si się i w chło​dzie sztucz​nej nocy two​r zy nie​trwa​ł e chmu​r y pie​r za​ste. Para skra​pla się na drob​nej siat​ce i ście​ka po włók​nach do po​jem​- ni​ka. Łyk dla niej, ły​czek dla Bla​ke’a. Ktoś jest przy siat​ce. Wy​so​ki, po księ​ży​co​we​mu chu​dy fa​cet pije z jej po​jem​ni​ka. – Od​da​waj! Zer​ka na nią i osu​sza po​jem​nik. – To nie two​je! Ma​r i​na cią​g le ma ziem​skie mię​śnie. Za​ł a​twi go na​wet bez po​wie​trza w płu​cach, tego chu​de​g o, bla​de​g o, księ​ży​co​we​g o chu​dziel​ca. – Won stąd. To moje. – Już nie. – Ma nóż w ręce. Na nóż nic nie po​r a​dzi. – Jesz​cze raz cię tu zo​ba​czę albo zo​ba​czę, że coś uby​ł o, to cię po​tnę i sprze​dam. Nic się nie da zro​bić. Nic nie zmie​nią czy​ny, sło​wa, groź​by ani ge​nial​ne po​my​sły. Fa​cet z no​żem ją zmiaż​dżył. Może tyl​ko wy​co​fać się chył​kiem. Każ​dy krok i każ​dy szcze​bel brzmi hań​bą. Na ga​le​r yj​ce, z któ​r ej pa​trzy​ł a na fru​wa​ją​cą ko​bie​tę, pada na ko​la​na i rzy​g a z wście​kło​ści. Bez​sku​tecz​nie, su​cho, bez​o woc​nie. Nie zo​sta​ł o w niej ani krzty wil​g o​ci, ani krzty po​kar​mu. Na dnie na Księ​ży​cu. Na dnie, czy​li na gó​r ze. *** Lu​ca​sin​ho się bu​dzi. Nad twa​r zą ma przej​r zy​stą osło​nę, tak bli​sko, że za​cho​dzi parą od od​de​chu. Pa​ni​ku​je, uno​si ręce, żeby ze​drzeć z sie​bie tę klau​stro​fo​bicz​ną rzecz. Po czasz​ce roz​le​wa się mrocz​ne cie​pło, po po​ty​li​cy, spły​wa ra​mio​na​mi, tu​ł o​wiem. Ko​niec pa​ni​ki. Sen. Ostat​nią rze​czą, jaką wi​dzi, jest ja​kaś po​stać w no​g ach łóż​ka. Wie, że to nie duch, bo na Księ​ży​cu nie ma du​chów. Jego ska​ł y je od​py​cha​ją, a pro​- mie​nio​wa​nie i próż​nia roz​pra​sza​ją. Du​chy to kru​che isto​ty, utka​ne z pary, cie​ni i Strona 12 wes​tchnień. Jed​nak​że po​stać wy​g lą​da wła​śnie jak duch, sza​r a, ze sple​cio​ny​mi rę​ko​- ma. – Ma​drin​ha Fla​via? Duch uno​si wzrok i się uśmie​cha. *** Pan Bóg nie ska​r ze ko​bie​ty, któ​r a do​pusz​cza się kra​dzie​ży z de​spe​r a​cji. Ma​r i​na co​- dzien​nie w dro​dze od si​kup​ca mija ulicz​ną świą​tyn​kę: iko​nę Mat​ki Bo​skiej Ka​zań​- skiej ozdo​bio​ną gwiaz​do​zbio​r em pul​su​ją​cych bio​lam​pek. W każ​dej z tych ga​la​r e​to​- wa​tych bry​ł ek kry​je się łyk wody. Szyb​ko, z po​czu​ciem winy, wty​ka je do ple​ca​ka. Czte​r y da Bla​ke’owi. Jemu cią​g le chce się pić. Zna go le​d​wo od dwóch ty​g o​dni, ale ma wra​że​nie, że to całe ży​cie. Nę​dza wy​dłu​- ża czas. I jest jak la​wi​na. Jed​no małe po​tknię​cie po​r u​sza ka​mień, ten wy​kru​sza ko​- lej​ny i na​g le wszyst​ko leci, usu​wa się spod nóg. Jed​na ze​r wa​na umo​wa. Je​den dzień, kie​dy agen​cja nie dzwo​ni. A ma​leń​kie cy​fer​ki na skra​ju pola wi​dze​nia cały czas cy​- ka​ją. Ucie​ka​ją, umy​ka​ją. I już – wspi​na​ł a się po dra​bi​nach, po schod​kach, w górę ścian Kwa​dry Orio​na. Przez plą​ta​ni​nę most​ków i kła​dek, po​nad miesz​kal​ne ulicz​ki, jesz​cze wy​żej, po​mię​dzy jesz​cze bar​dziej stro​me schod​ki i dra​bin​ki (bo win​dy kosz​tu​ją – dla​te​g o na te naj​wyż​sze po​zio​my nie jeż​dżą w ogó​le), ku nad​wie​szo​nym nad Kwa​drą kost​kom i la​bi​r yn​tom Ba​ir​r o Alto. Rzad​kie po​wie​trze pach​nia​ł o tu fa​- jer​wer​ka​mi: su​r o​wym ka​mie​niem spie​czo​nym na szkło przez bu​dow​la​ne ro​bo​ty. Kład​ki prze​ska​ki​wa​ł y nie​bez​piecz​nie po​mię​dzy ko​ta​r a​mi słu​żą​cy​mi jako drzwi ka​- mien​nych ko​mó​r ek, w któ​r ych było tyl​ko tyle świa​tła, ile wpa​dło przez drzwi i okna bez szyb. Je​den myl​ny krok – i le​cisz z wrza​skiem pro​sto w dół, po​mię​dzy neo​ny Pro​spek​tu Ga​g a​r i​na. Ba​ir​r o Alto zmie​nia​ł o się z każ​dą mi​ja​ją​cą luną, a Ma​r i​na za​szła da​le​ko, za​nim zna​la​zła po​ko​ik Bla​ke’a. „Miesz​ka​nie do pod​na​ję​cia, za udział w czyn​szu”, brzmia​- ło ogło​sze​nie na po​ł u​dni​ko​wej ta​bli​cy. – Nie zo​sta​nę dłu​g o – po​wie​dzia​ł a, pa​trząc na je​den po​kój z dwo​ma ma​te​r a​ca​mi z pian​ki pa​mię​cio​wej, pu​sty​mi pla​sti​ko​wy​mi bu​tel​ka​mi po wo​dzie i tac​ka​mi po po​- sił​kach. – Nikt nie zo​sta​je – od​parł Bla​ke. Po​tem oczy wy​szły mu z or​bit i zgiął się w ata​ku chry​pli​we​g o ja​ł o​we​g o kasz​lu trzę​są​ce​g o każ​dym że​brem i każ​dą ko​ścią jego wą​tłe​g o szkie​le​tu. Przez ten upo​- rczy​wy ka​szel Ma​r i​na nie prze​spa​ł a nocy: trzy su​che, jak​by zło​śli​we kaszl​nię​cia. Po​tem trzy na​stęp​ne. I na​stęp​ne. I na​stęp​ne. Przez wie​le ko​lej​nych nocy nie da​wa​ł o jej to spać. To była me​lo​dia Ba​ir​r o Alto. Ka​szel. Krze​mi​ca. Pył księ​ży​co​wy za​mie​- nia płu​ca w ka​mień. Oprócz pa​r a​li​żu – gruź​li​ca. Fagi spo​koj​nie so​bie z nią ra​dzą. Ale lu​dzie, któ​r zy miesz​ka​ją w Ba​ir​r o Alto, wy​da​ją całe pie​nią​dze na wodę, po​wie​- trze i noc​leg. Na​wet naj​tań​sze fagi to ma​r ze​nie ścię​tej gło​wy. Strona 13 Ma​ri​na. Cho​wan​ka od tak daw​na się do niej nie od​zy​wa​ł a, że z za​sko​cze​nia spa​da z dra​bi​ny. Masz ofer​tę pra​cy. Upa​dek z paru me​trów w tu​tej​szym zwa​r io​wa​nym cią​- że​niu to nic. Wciąż ma sny o la​ta​niu – jest w nich na​krę​ca​nym pta​kiem krą​żą​cym po or​bi​cie w me​cha​nicz​nym mo​de​lu Ukła​du Sło​necz​ne​g o, któ​r y wi​r u​je w ka​mien​nej klat​ce. – Bio​r ę. W ca​te​rin​gu. – Może być w ca​te​r in​g u. Wszyst​ko może być. Prze​g lą​da umo​wę. Ni​sko się wy​ce​ni​ł a, a i tak ofer​ta le​d​wo speł​nia wa​r un​ki. Bę​dzie z tego po​wie​trze-woda-wę​g iel-sieć i nie​wie​le poza tym. Płat​ność jest z góry. Bę​dzie jej po​trzeb​ny nowy strój, pro​sto z dru​kar​ni. I ką​piel w bani. Sama czu​je, jak śmier​dzą jej wło​sy. Aha, jesz​cze bi​let na po​ciąg. Za go​dzi​nę musi być na Dwor​cu Cen​tral​nym. Wy​mru​g u​je pod​pis. So​czew​ka kon​- tak​to​wa ska​nu​je i prze​ka​zu​je agen​cji wzo​r zec jej siat​ków​ki. Cho​wań​ce na​wią​zu​ją kon​takt, na kon​cie lą​du​ją pie​nią​dze. Ra​dość taka, że aż boli. Ma​g ia i moc pie​nię​dzy nie po​le​g a​ją na tym, co mo​żesz so​bie ku​pić, lecz na tym, kim po​zwa​la​ją ci się stać. Pie​niądz to wol​ność. – Bierz to – roz​ka​zu​je. – Przy​wróć nor​mal​ne pa​r a​me​try. Dusz​ność w płu​cach ustę​pu​je od razu. Wy​dech jest przy​jem​no​ścią. Wdech – roz​- ko​szą. Ma​r i​na roz​ko​szu​je się aro​ma​tem Po​ł u​dni​ka – elek​trycz​no​ści, pro​chu, ście​- ków i ple​śni. A gdy do​cie​r a do punk​tu, w któ​r ym wdech po​wi​nien się koń​czyć, zo​- sta​je jesz​cze miej​sce. Za​cią​g a się głę​bo​ko. Tyl​ko cza​su mało. Żeby zdą​żyć na po​ciąg, trze​ba bę​dzie po​je​chać za​chod​nią win​- dą 83, to jest jed​nak w prze​ciw​nym kie​r un​ku niż Bla​ke. Win​da czy Bla​ke? De​cy​zja nie wy​ma​g a na​my​słu. *** Lu​ca​sin​ho znów się bu​dzi. Pró​bu​je usiąść, ból prze​wra​ca go z po​wro​tem na łóż​ko. Boli, jak​by wszyst​kie mię​śnie w cie​le ode​r wa​no od ko​ści czy sta​wów i na​sy​pa​no w to miej​sce tłu​czo​ne​g o szkła. Leży na łóż​ku opa​tu​lo​ny w ci​śnie​nio​wą skó​r ę, taką samą, jaką wło​żył​by na nor​mal​ny, bez​piecz​ny, zwy​kły spa​cer po po​wierzch​ni. Może po​r u​szać ra​mio​na​mi, dłoń​mi. Pal​ce wę​dru​ją po cie​le, in​wen​ta​r y​zu​jąc. Mię​- śnie brzu​cha jak pan​cerz, uda na​pię​te i wy​r zeź​bio​ne, ty​ł ek fan​ta​stycz​ny w do​ty​ku. Ubo​le​wa, że nie może do​tknąć wła​snej skó​r y. Trze​ba się do​wie​dzieć, czy jest w po​- rząd​ku. Jest zna​ny z tego, że ma pięk​ną skó​r ę. – Gów​nia​no się czu​ję. Na​wet oczy mnie bolą. Do​sta​ję ja​kieś dra​g i? Bez​po​śred​nia sty​mu​la​cja re​cep​to​rów opio​ido​wych w two​jej isto​cie sza​rej oko​ło​wo​- do​cią​go​wej, od​zy​wa się głos w gło​wie. Mogę to re​gu​lo​wać. – O, Jin​ji, wró​ci​ł eś! Ka​mer​dy​ner​ski, wy​r a​fi​no​wa​ny spo​sób wy​r a​ża​nia się jego cho​wań​ca jest nie do Strona 14 po​my​le​nia. Cho​wań​ce uni​ka​ją wie​lo​znacz​no​ści. Do​strze​g a chib w dol​nym pra​wym rogu pola wi​dze​nia. Cor​to​wie nie mu​szą pa​trzeć na te cy​fer​ki, ale cie​szy się, że je wi​dzi. Czib mówi, że żyje, jest przy​tom​ny, kon​su​mu​je. – Gdzie ja je​stem? Je​steś w ośrod​ku me​dycz​nym Sa​na​fil w Po​łu​dni​ku, mówi Jin​ji. Prze​nie​sio​no cię z ko​mo​ry hi​per​ba​rycz​nej do ska​fan​dra uci​sko​we​go. Prze​sze​dłeś se​rię far​ma​ko​lo​gicz​- nych śpią​czek. – Ile cza​su? – Pró​bu​je usiąść pro​sto. Ból roz​dzie​r a każ​dą kość i każ​dy staw. – Bo im​pre​za?! Jest prze​su​nię​ta. Za​raz masz za​pla​no​wa​ną ko​lej​ną śpiącz​kę far​ma​ko​lo​gicz​ną. Wcze​śniej od​wie​dzi cię oj​ciec. Ze ścian wy​su​wa​ją się bia​ł e prze​g u​bo​we me​dycz​ne ra​mio​na. – Za​r az, cze​kaj. Wi​dzia​ł em Fla​vię. Tak. Przy​szła cię od​wie​dzić. – Nic mu nie mów. Ni​g ​dy nie ro​zu​miał, cze​mu oj​ciec do​kład​nie w dzień jego szes​na​stych uro​dzin wy​g nał jego ma​drin​hę, su​r o​g at​kę, z Boa Vi​sta. Za to wie, że je​śli Lu​cas Cor​ta do​wie się, że ma​drin​ha Fla​via tu była, ude​r zy w nią z siłą stu zło​śli​wo​ści. Nie po​wiem, mówi Jin​ji. *** Trze​ci raz bu​dzi się Lu​ca​sin​ho. W no​g ach łóż​ka stoi oj​ciec. Jest tak ni​ski, drob​ny, ciem​ny i udrę​czo​ny, jak jego star​szy brat po​tęż​ny i ra​do​sny. Upo​zo​wa​ny i wy​g lan​- so​wa​ny ołów​ko​wy wą​sik i bro​da ide​al​nie przy​strzy​żo​ne, nic wię​cej; ide​al​ny, ale cią​g le kon​tro​lu​ją​cy, czy za​cho​wu​je tę do​sko​na​ł ość; ubra​nia, pa​znok​cie, wło​sy, wszyst​ko nie​ska​zi​tel​ne. Zim​ny, tak​su​ją​cy czło​wiek. Nad jego le​wym bar​kiem cho​- wa​niec To​qu​in​ho, za​wi​ł y kłę​bek nut i skom​pli​ko​wa​nych akor​dów, od cza​su do cza​- su roz​wi​ja​ją​cych się w na wpół sły​szal​ną gi​ta​r ę szep​czą​cą bos​sa novę. Lu​cas Cor​ta klasz​cze. Pięć do​bit​nych kla​śnięć. – Gra​tu​lu​ję. Je​steś te​r az Bie​g a​czem. W ro​dzi​nie i poza nią wszy​scy wie​dzą, że Lu​cas Cor​ta sam ni​g ​dy Bie​g u nie od​- był. Ale po​wód jest ta​jem​ni​cą, a Lu​ca​sin​ho sły​szał, że lu​dzie, któ​r zy w tym grze​bią, po​no​szą karę, i to do​tkli​wą. – Ze​spół in​ten​syw​nej opie​ki me​dycz​nej, oku​li​sty​ka, la​r yn​g o​lo​g ia, ko​mo​r a hi​per​- ba​r ycz​na, wy​po​ży​cze​nie po​wło​ki uci​sko​wej, tlen… – wy​li​cza oj​ciec. Lu​ca​sin​ho ze​ska​ku​je z łóż​ka. Me​dycz​ne boty zdję​ł y mu po​wło​kę ci​śnie​nio​wą. Wo​kół otwie​r a​ją się bia​ł e ścia​ny, au​to​ma​tycz​ne ra​mio​na roz​po​ście​r a​ją przed nim pro​po​zy​cje ubrań pro​sto z dru​kar​ki. – Prze​jazd z Po​ł u​dni​ka do João de Deus… – To ja je​stem w João de Deus? Strona 15 – Za​r az masz być na przy​ję​ciu. Po​wi​ta​nie bo​ha​te​r a. Po​sta​r aj się. I spró​buj cho​ciaż przez pięć mi​nut ni​ko​mu fiu​ta nie wsa​dzać. Są wszy​scy. Na​wet Ariel uda​ł o się na tro​chę od​kle​ić od Sądu Cla​viu​sa. Naj​pierw rze​czy naj​waż​niej​sze. Me​ta​lo​we ćwie​ki lą​du​ją w otwo​r ach w prze​my​- śla​nych miej​scach cia​ł a – a każ​dy to sym​bol mi​ł o​sne​g o za​wo​du. Jin​ji wy​świe​tla mu wła​sny ob​r az, żeby mógł ucze​sać loki do góry – mor​ską falę lśnią​cych gru​bych wło​sów w ca​ł ej ni​sko​g ra​wi​ta​cyj​nej oka​za​ł o​ści. Za​bój​cze ko​ści po​licz​ko​we, a o brzuch moż​na by tłuc ka​mie​nie. Jest wyż​szy od ojca. Cała jego ge​ne​r a​cja jest wyż​- sza od swo​ich ro​dzi​ców, dru​g ie​g o po​ko​le​nia księ​ży​co​we​g o. Przy​stoj​ny jest, że szlag. – On prze​ży​je – mówi Lu​cas. – Kto? – Lu​ca​sin​ho waha się nad wy​bo​r em ko​szu​li, de​cy​du​jąc się w koń​cu na de​- li​kat​ny brą​zo​wy mar​g lo​wy wzo​r ek. – Kojo Asa​mo​ah. Ma opa​r ze​nia dru​g ie​g o stop​nia dwu​dzie​stu pro​cent po​wierzch​- ni cia​ł a, po​pę​ka​ne pę​che​r zy​ki płuc​ne i na​czy​nia krwio​no​śne, zmia​ny w mó​zgu. No i pa​lec u nogi. Nic mu nie bę​dzie. W Boa Vi​sta cze​ka cała de​le​g a​cja Asa​mo​ah z po​- dzię​ko​wa​nia​mi dla cie​bie. Może bę​dzie z nimi Abe​na Asa​mo​ah. Może bę​dzie tak wdzięcz​na, że da mu się ze​r żnąć. Ja​sno​brą​zo​we spodnie z dwu​cen​ty​me​tro​wy​mi man​kie​ta​mi i sze​ścio​ma za​- szew​ka​mi. Za​trza​sku​je klam​r ę pa​ska. Skar​pet​ki z pa​ję​cze​g o je​dwa​biu, dwu​ko​lo​r o​we mo​ka​sy​ny. To im​pre​za, więc wy​star​czy spor​to​wa ma​r y​nar​ka. Wy​bie​r a twe​edo​wą, maca kciu​kiem i pal​cem wska​zu​ją​cym kłu​ją​ce włók​na. Ze zwie​r ząt, nie​dru​ko​wa​ne. Obłęd​nie dro​g i ma​te​r iał. – Mo​g łeś zgi​nąć. Wkła​da​jąc ma​r y​nar​kę, Lu​ca​sin​ho za​uwa​ża zna​czek w kla​pie: Dona Luna, pa​tron​- ka Księ​ży​co​wych Bie​g ów. I ca​ł e​g o Księ​ży​ca: Pani Ży​cia i Śmier​ci, Świa​tła i Ciem​- no​ści – jed​na stro​na twa​r zy jak czar​ny anioł, dru​g a to naga bia​ł a czasz​ka. Pani o dwóch twa​r zach. Pani Luna. – I co by ro​dzi​na wte​dy zro​bi​ł a? Skąd oj​ciec wie​dział, że wy​bie​r ze ma​r y​nar​kę z tym znacz​kiem w kla​pie? Ale wie​- sza​ki już cho​wa​ją resz​tę ubrań w ścia​nach i do​strze​g a, że na każ​dej ma​r y​nar​ce jest zna​czek z Doną Luną. – Na two​im miej​scu bym go zo​sta​wił. – Ale nie by​ł eś na moim miej​scu – mówi Lu​ca​sin​ho. Jin​ji wy​świe​tla mu koń​co​wy efekt jego de​cy​zji. Ele​g anc​ko, ale nie​o fi​cjal​nie, non​- sza​lanc​ko, lecz z kla​są i zgod​nie z ak​tu​al​ny​mi tren​da​mi, a obo​wią​zu​ją te​r az eu​r o​- pej​skie lata pięć​dzie​sią​te XX wie​ku. Lu​ca​sin​ho Cor​ta uwiel​bia stro​je i ele​g an​cję. – Je​stem go​to​wy na przy​ję​cie. *** Strona 16 – Za​tem po​je​dy​nek. Sło​wa Ariel Cor​ty nio​są się do​bit​nie po sali. Pu​blicz​ność eks​plo​du​je. Po​zwa​ny krzy​czy: tak nie moż​na! Jego peł​no​moc​nik grzmi o na​r u​sze​niu pro​ce​dur. Apli​kan​ci Ariel – te​r az, od​kąd za​pa​dła de​cy​zja o po​je​dyn​ku, są tak​że se​kun​dan​ta​mi – bła​g a​ją, pro​szą, krzy​czą, że to sza​leń​stwo, że za​szczyt​nik Alay​o uma ją po​tnie. Pu​blicz​ność w ław​kach sza​le​je. Są​do​wi dzien​ni​ka​r ze za​py​cha​ją całe pa​smo ma​te​r ia​ł a​mi na żywo. Ru​ty​no​wa po​r oz​wo​do​wa ugo​da w spra​wie opie​ki nad dzieć​mi za​mie​nia się w dra​ma​tycz​ny te​atr. Ariel Cor​ta jest czo​ł o​wą praw​nicz​ką od mał​żeństw, wią​za​nia i roz​wią​zy​wa​nia, w Po​ł u​dni​ku, a więc i na ca​ł ym Księ​ży​cu. Jej umo​wy ni​kah mają w szu​fla​dach człon​ko​wie każ​de​g o z Pię​ciu Smo​ków, wiel​kich księ​ży​co​wych dy​na​stii. Aran​żu​je mał​żeń​stwa, usta​la roz​wo​dy, znaj​du​je luki w opan​ce​r zo​nych ty​ta​nem ni​- kah, ne​g o​cju​je wy​ku​py i usta​la dra​koń​skie ali​men​ty. Sąd, pu​blicz​ność, ki​bi​ce, pra​sa i ko​men​ta​to​r zy w sie​ciach spo​ł ecz​no​ścio​wych, wszy​scy mają nie​bo​tycz​ne ocze​ki​- wa​nia co do spra​wy Aly​aoum kon​tra Fil​mus. I Ariel Cor​ta nie roz​cza​r o​wu​je. Zsu​wa rę​ka​wicz​ki. Strzą​sa buty. Zrzu​ca su​kien​kę od Dio​r a. Sta​je przed Są​dem Cla​viu​sa w pół​przej​r zy​stych leg​g in​sach do pół łyd​ki i spor​to​wym to​pie. Po​kle​pu​je po ple​cach swo​je​g o za​szczyt​ni​ka Isho​lę. Bar​czy​sty, okrą​g ło​g ło​wy Jo​r u​ba, uprzej​my czło​wiek i bru​tal​ny wo​jow​nik. Naj​lep​si do po​je​- dyn​ków są​do​wych są wła​śnie zie​lu​nia​cy, nowi imi​g ran​ci, wciąż dys​po​nu​ją​cy ziem​- ską masą mię​śnio​wą. – Isho​la, ja to za​ł a​twię. – Sen​ho​ra, nie. – Na​wet mnie nie tknie. Ariel pod​cho​dzi do trój​ki sę​dziów. – Czy Wy​so​ki Sąd wy​r a​ża sprze​ciw wo​bec mo​je​g o wy​zwa​nia? Sę​dzia Kuf​fu​o r i Ariel Cor​ta mają dłu​g ą wspól​ną hi​sto​r ię, men​to​r a i uczen​ni​cy. Pierw​sze​g o dnia na wy​dzia​le pra​wa po​wie​dział jej, że pra​wo księ​ży​co​we opie​r a się na trzech fi​la​r ach. Pierw​szy: nie ma pra​wa kar​ne​g o, je​dy​nie cy​wil​ne – wszyst​ko jest ne​g o​cjo​wal​ne. Dru​g i: im mniej pra​wa, tym le​piej. Trze​ci: spryt​ny ruch, zręcz​ny po​- stęp, nie​bo​tycz​ne ry​zy​ko są rów​nie peł​no​praw​nym na​r zę​dziem, jak lo​g icz​na ar​g u​- men​ta​cja i umie​jęt​ność za​da​wa​nia krzy​żo​wych py​tań. – Pani me​ce​nas, do​brze pani wie, że to jest Sąd Cla​viu​sa. Wszyst​ko moż​na tu pod​- dać pró​bie, łącz​nie z sa​mym są​dem. Ariel za​ci​ska pal​ce pra​wej dło​ni i po​chy​la gło​wę przed sę​dzia​mi. Od​wra​ca się twa​r zą do za​szczyt​ni​ka stro​ny prze​ciw​nej. Same mię​śnie i bli​zny, we​te​r an spraw roz​strzy​g a​nych w po​je​dyn​ku są​do​wym, już ją za​pra​sza, żeby po​de​szła, żeby ze​szła na are​nę. – Za​tem wal​ka. Pu​blicz​ność ry​czy z ra​do​ści. – Do pierw​szej krwi! – woła He​r al​do Mu​ñoz, ad​wo​kat Aly​aouma. Strona 17 – Nie ma mowy! – krzy​czy Ariel Cor​ta. – Na śmierć i ży​cie albo wca​le. Jej ze​spół, jej za​szczyt​nik zry​wa​ją się na nogi. Sę​dzia Na​g ai Rie​ko pró​bu​je prze​- krzy​czeć wrza​wę. – Pani me​ce​nas, ostrze​g am pa​nią, że… Ariel Cor​ta stoi w po​zie do wal​ki, po​tęż​na i spo​koj​na jak oko cy​klo​nu gło​sów. Re​pre​zen​tan​ci stro​ny po​zwa​nej na​r a​dza​ją się, gło​wy po​chy​lo​ne, co rusz strze​la​ją ku niej oczy​ma i wra​ca​ją do szyb​kiej, pro​wa​dzo​nej pół​g ło​sem dys​ku​sji. – Za po​zwo​le​niem Wy​so​kie​g o Sądu. – Mu​ñoz wsta​je. – Po​zwa​ny wy​co​fu​je wnio​- sek. Cała sala roz​praw nr 3 wstrzy​mu​je od​dech. – Za​tem sąd orze​ka na ko​r zyść po​wo​da – mówi sę​dzia Zhang. – Po​zwa​ne​g o ob​- cią​żyć kosz​ta​mi. Sąd eks​plo​du​je trze​ci raz, tym ra​zem jesz​cze gło​śniej. Ariel syci się po​dzi​wem. Usta​wia się tak, żeby ka​me​r y wi​dzia​ł y ją ze wszyst​kich stron. Wy​cią​g a z to​r eb​ki dłu​g i smu​kły ty​ta​no​wy wa​po​r y​za​tor, roz​cią​g a go na peł​ną dłu​g ość, od​pa​la, za​cią​g a się i wy​pusz​cza cien​ką smuż​kę bia​ł ej mgieł​ki. Na​r zu​ca ża​kiet na jed​no ra​mię, wie​- sza buty na pal​cu i wy​cho​dzi z sądu w rynsz​tun​ku bo​jo​wym. Okla​ski, twa​r ze, uno​- szą​ce się nad nimi chmu​r y cho​wań​ców: chło​nie to wszyst​ko. Każ​dy pro​ces to spek​- takl. *** Wi​dok na ze​wnątrz kosz​tu​je, ale do​stęp do roz​r yw​ki kosz​tu​je jesz​cze dro​żej. Ma​r i​na sia​da więc na naj​niż​szym po​zio​mie, w środ​ko​wym rzę​dzie, i robi miny do dzie​cia​- ka, któ​r y zer​ka na nią po​mię​dzy opar​cia​mi. Z Po​ł u​dni​ka do João de Deus jest tyl​ko go​dzi​na szyb​kim po​cią​g iem. Za​ba​wia​nie dzie​cia​ka wy​star​czy za roz​r yw​kę. Ma​r i​na pierw​szy raz wy​jeż​dża z Po​ł u​dni​ka. Jest na Księ​ży​cu. Jest na po​wierzch​ni Księ​ży​ca, pę​dzi po niej na ma​g ne​tycz​nych szy​nach z pręd​ko​ścią ty​sią​ca ki​lo​me​trów na go​dzi​- nę, nic nie wi​dząc, za​mknię​ta w me​ta​lo​wej ru​r ze. Rów​ni​ny, wznie​sie​nia kra​te​r ów, do​li​ny, skar​py. Wiel​kie góry i kra​te​r y. Wszyst​ko to poza tym cie​płym, per​fu​mo​wa​- nym ja​śmi​no​wo i ma​lo​wa​nym pa​ste​lo​wo, peł​nym ludz​kich gło​sów wnę​trzem. Wszyst​ko to sza​r e i za​py​lo​ne. Wszyst​ko po​zba​wio​ne pięk​na. Nic nie tra​ci. Het​ty ma cały czas do​stęp do sie​ci, więc kie​dy dziec​ku każą prze​stać prze​szka​- dzać pani z tyłu, Ma​r i​na za​bi​ja czas mu​zy​ką i zdję​cia​mi. Sio​stra wrzu​ci​ł a nowe zdję​cia ro​dzin​ne. Nowa sio​strze​ni​ca i sta​r y sio​strze​niec. Szwa​g ier Arun. Mat​ka, na wóz​ku, z wpię​ty​mi w dło​nie rur​ka​mi. Uśmie​cha się. Ma​r i​na jest za​do​wo​lo​na, że nie wi​dzi po​zba​wio​nych po​wie​trza gór i su​r o​wych pu​stych mórz. W po​r ów​na​niu z bo​- gac​twem li​ści, ła​g od​nym go​ł ę​bim nie​bem, mo​r zem tak in​ten​syw​nie zie​lo​nym, że aż czu​je się tę ot​chłań, Księ​życ wy​g lą​da jak bia​ł a czasz​ka. A tak Ma​r i​na może so​bie w po​cią​g u uda​wać, że jest na Zie​mi i za​r az wy​sią​dzie po​mię​dzy drze​wa i wul​ka​ny ame​r y​kań​skie​g o Pół​noc​ne​g o Za​cho​du. Strona 18 We wto​rek mama za​czy​na nowy cykl. Kes​sie w ży​ciu otwar​cie nie po​pro​si o pie​- nią​dze, ale czu​je się tę proś​bę. To ra​chun​ki za le​cze​nie mamy wy​g na​ł y Ma​r i​nę na Księ​życ. Wiel​ki boom na Księ​ży​cu! Wszy​scy wy​cią​g a​ją ręce. Wszy​scy w każ​dej se​- kun​dzie każ​de​g o dnia. Ma​r i​na prze​ł y​ka złość. To nie po księ​ży​co​we​mu. Gdy​by każ​- dy tu się za​cho​wy​wał tak, jak się czu​je, wie​czo​r em w mie​ście by​ł y​by same tru​py. Po​ciąg zwal​nia, wjeż​dża​jąc do João de Deus. Pa​sa​że​r o​wie zbie​r a​ją rze​czy. Het​ty każe zgło​sić się do ochro​ny na pe​r o​nie 6, skąd pry​wat​ny tram​waj za​bie​r ze ją na miej​sce. Czu​je drgnie​nie eks​cy​ta​cji – po raz pierw​szy po​my​śla​ł a o tym, co się kry​je na koń​cu tej pry​wat​nej li​nii – Boa Vi​sta, le​g en​dar​ny pa​ł ac-ogród rodu Cor​ta. *** Przed salą nr 3 ze​brał się cały or​szak. Ariel Cor​cie ni​g ​dy nie bra​ku​je wiel​bi​cie​li, na​trę​tów, po​ten​cjal​nych klien​tów i absz​ty​fi​kan​tów wszel​kiej płci. „Atrak​cyj​na” to pierw​sze sło​wo, ja​kim ją lu​dzie okre​śla​ją. Cor​to​wie ni​g ​dy nie byli szcze​g ól​nie pięk​ni, ale w Bra​zy​lii nie ma brzyd​kich lu​dzi i każ​de dziec​ko Ad​r ia​ny na swój spo​- sób przy​ku​wa oko wdzię​kiem. U Ariel li​czy się po​sta​wa, nosi się dum​nie i swo​bod​- nie, z zim​ną pew​no​ścią sie​bie. Przy​ku​wa uwa​g ę. Jej współ​pra​cow​nik Idris Ir​mak prze​py​cha się wśród ca​ł u​sów i gra​tu​la​cji. – Mo​g łaś tam zgi​nąć. Nad gło​wą Ariel roi się od ka​me​r ek wiel​ko​ści owa​dów. – Nie mo​g łam. – Po​ciął​by cię. – Tak my​ślisz? Dło​nie Ariel po​r u​sza​ją się i ła​pią Idri​sa za przed​r a​mię. Za​kła​da mu dźwi​g nię na ło​kieć. Drob​ny ruch i staw strze​li jak ko​r ek z bu​tel​ki. Or​szak tra​ci dech. Ka​me​r y nur​ku​ją ni​żej, żeby mieć lep​sze uję​cie. Sen​sa​cja. Sie​ci plot​kar​skie będą wzdy​chać przez parę dni. Pusz​cza. Idris po​trzą​sa obo​la​ł ą ręką. Wszyst​kie dzie​ci Cor​tów uczą się bra​zy​lij​skie​g o jiu-jit​su. Ad​r ia​na Cor​ta uwa​ża, że każ​de dziec​ko po​win​no znać ja​kąś sztu​kę wal​ki, umieć grać na ja​kimś in​stru​men​cie, mó​wić w trzech ję​zy​kach, prze​czy​tać rocz​ne spra​woz​da​nie i tań​czyć tan​g o. – Pew​nie, po​ciął​by mnie na pla​ster​ki. My​ślisz, że bym ry​zy​ko​wa​ł a, gdy​bym nie wie​dzia​ł a, że Mu​ñoz ska​pi​tu​lu​je? Idris roz​kła​da dło​nie. Wy​ja​śnij. – Aly​aoumo​wie byli klien​ta​mi roku Mac​ken​ziech, póki Be​ta​ke Aly​aoum nie ob​- ra​ził Dun​ca​na Mac​ken​zie​g o, od​ma​wia​jąc ślu​bu z Tan​sy Mac​ken​zie – mówi Ariel. Asy​sta spi​ja jej sło​wa z ust. – Mac​ken​zie wy​co​fa​li po​par​cie. A bez nie​g o? Gdy​by Aly​aoum mnie choć za​dra​pał, bio​r ą na sie​bie ven​det​tę Cor​tów, a nie mają za sobą domu Mac​ken​zie. Nie mo​g li tego ry​zy​ko​wać. Cały czas par​ł am do tego są​do​we​g o po​je​dyn​ku, wie​dząc, że mu​szą ustą​pić. Za​trzy​mu​je się w drzwiach po​ko​ju ad​wo​kac​kie​g o i zwra​ca do swo​jej asy​sty: Strona 19 – Wy​bacz​cie. Mój sio​strze​niec za​r az ma im​pre​zę z oka​zji Księ​ży​co​we​g o Bie​g u, a prze​cież nie mogę pójść tak ubra​na. *** W po​ko​ju ad​wo​kac​kim cze​ka na nią sę​dzia Na​g ai z bu​tel​ką dżi​nu z dzie​się​cio​ma zio​ł a​mi. – Jesz​cze raz zro​bisz taki nu​mer w moim są​dzie, a po​wiem za​szczyt​ni​kom, żeby ci wy​pru​li fla​ki – mówi sę​dzia. Przy​sia​dła na brze​g u umy​wal​ki. Po​ko​je ad​wo​kac​kie są cia​sne i dusz​ne. – Ale to by​ł o​by ewi​dent​ne prze​kro​cze​nie upraw​nień – od​po​wia​da Ariel. Wrzu​ca swój służ​bo​wy ko​stium do re​cy​kle​r a. Po​daj​nik po​ł y​ka ma​te​r iał i roz​kła​- da go na su​r ow​ce or​g a​nicz​ne. Be​ija​flor, cho​wa​niec Ariel, już wy​brał dla niej suk​nię na przy​ję​cie – Ba​len​cia​g a, se​zon 1958, na ra​miącz​kach, asy​me​trycz​na, dru​ko​wa​na w czar​ne kwia​ty na ciem​no​sza​r ym tle. – Sąd nie ochro​nił in​te​r e​sów stro​ny umo​wy? – Nie mo​g ła​byś po pro​stu za​jąć się wy​do​by​ciem helu, jak twoi bra​cia? – Nud​ni są, i ta ich ro​bo​ta, jak nie wiem. – Ariel ca​ł u​je ją w oba po​licz​ki. – A Lu​- cas to już w ogó​le ma ujem​ne po​czu​cie hu​mo​r u. – Przy​pa​tru​je się dżi​no​wi. Po​da​r u​- nek od klien​ta. – Dru​ko​wa​ny na za​mó​wie​nie. Miły gest, bar​dzo. Pod​su​wa bu​tel​kę sę​dzi Na​g ai. Ta krę​ci gło​wą. Ariel robi so​bie mar​ti​ni. Wy​traw​- ne, że aż war​czy. Rie​ko do​ty​ka się pal​cem wska​zu​ją​cym mię​dzy oczy​ma – umó​wio​ny gest ozna​- cza​ją​cy roz​mo​wę bez cho​wań​ców. Ariel mru​g nię​ciem wy​ł ą​cza Be​ija​flo​r a, le​d​wie wi​docz​ne​g o ko​li​bra, opa​li​zu​ją​cy ob​ł o​czek nie​ustan​nie zmie​nia​ją​cy ko​lor, do​pa​so​- wu​ją​cy się do jej stro​jów. Zni​ka i cho​wa​niec Rie​ko, czy​sta kart​ka pa​pie​r u nie​ustan​- nie skła​da​ją​ca się w nowe mo​de​le ori​g a​mi. – Nie będę cię dłu​g o trzy​mać – mówi sę​dzia Na​g ai. – W dwóch zda​niach: być może nie wiesz, że na​le​żę do Pa​wi​lo​nu Bia​ł e​g o Za​ją​ca. – Jak to się mówi? Każ​dy, kto twier​dzi, że jest człon​kiem Bia​ł e​g o Za​ją​ca… – …ten nie jest – koń​czy sę​dzia. – Ale nie ma re​g u​ł y bez wy​jąt​ków. Ariel Cor​ta wy​pi​ja spo​r y haust mar​ti​ni, wszyst​kie zmy​sły ma jed​nak wy​czu​lo​ne i pul​su​ją​ce. Pa​wi​lon Bia​ł e​g o Za​ją​ca, ko​mi​tet do​r ad​ców Księ​ży​co​wych Or​ł ów za​- miesz​ku​je prze​strzeń mię​dzy mi​tem a praw​dą. Ist​nie​je – to nie​moż​li​we, żeby ist​niał. Ukry​wa się na wi​do​ku. Jego człon​ko​wie to po​twier​dza​ją, to de​men​tu​ją po​g ło​ski, że do nie​g o na​le​żą. Ariel nie po​trze​bu​je Be​ija​flo​r a, żeby jej po​wie​dział, że ma przy​- śpie​szo​ne tęt​no i od​dech. Musi się bar​dzo sku​pić, żeby pod​nie​ce​nie nie roz​fa​lo​wa​ł o jej mar​ti​ni w kie​lisz​ku. – Ja je​stem człon​ki​nią Bia​ł e​g o Za​ją​ca – mówi sę​dzia. – Od pię​ciu lat. Co roku Bia​ł e​g o Za​ją​ca opusz​cza dwóch człon​ków. I te​r az wła​śnie ja koń​czę ka​den​cję. Chcia​ł a​bym no​mi​no​wać cie​bie na swo​je miej​sce. Strona 20 Ariel na​pi​na mię​śnie brzu​cha. Fo​tel przy okrą​g łym sto​le, a ona tu stoi w bie​liź​- nie. – To dla mnie wiel​ki za​szczyt. Ale mu​szę za​py​tać… – Dla​te​g o że je​steś nie​spo​ty​ka​nie uzdol​nio​ną mło​dą ko​bie​tą. Oraz dla​te​g o że Bia​- ły Za​jąc jest świa​do​my, że pew​ne skła​do​we Pię​ciu Smo​ków mają co​r az więk​szy wpływ na LDC, i chciał​by ten wpływ zrów​no​wa​żyć. – Mac​ken​zie. Żad​na ro​dzi​na tak otwar​cie jak oni nie dąży do po​li​tycz​nej wła​dzy. Ad​r ian Mac​- ken​zie, naj​młod​szy syn Dun​ca​na, pre​ze​sa, jest oko Jo​na​tho​na Kay​o de, Orła i sze​fa Lu​nar De​ve​lop​ment Cor​po​r a​tion. Ro​bert Mac​ken​zie, pa​triar​cha kla​nu, od daw​na pro​wa​dzi kam​pa​nię na rzecz li​kwi​da​cji LDC i peł​nej księ​ży​co​wej nie​pod​le​g ło​ści, bez oj​cow​skie​g o nad​zo​r u Zie​mi. Księ​życ jest nasz. Ariel zna po​li​tycz​ne ar​g u​men​ty, wie, kto jest gra​czem, ale ni​g ​dy się tym nie in​te​r e​so​wa​ł a. Już sama prak​ty​ka w księ​- ży​co​wym pra​wie mał​żeń​skim, jak w żad​nym in​nym, jest cha​o tycz​nym la​bi​r yn​tem do​zgon​nych lo​jal​no​ści, sy​czą​cych przez zęby uraz i od​wiecz​nych kon​flik​tów. Do spół​ki z po​li​ty​ką LDC to praw​dzi​wa mie​szan​ka wy​bu​cho​wa. Ale sta​no​wi​sko przy​- bocz​nej Orła… Może ni​g ​dy nie za​zna​ł a na skó​r ze do​ty​ku księ​ży​co​we​g o pyłu, ale jest Cor​tą, a Cor​to​wie ży​wią się wła​dzą, mocą i siłą. – W krę​g ach wła​dzy są oso​by, któ​r e są​dzą, że naj​wyż​szy czas, żeby Cor​to​wie dali so​bie spo​kój z izo​la​cją i sta​li się peł​no​praw​ny​mi uczest​ni​ka​mi księ​ży​co​wej po​li​ty​- ki. Z ca​ł ej ro​dzi​ny Ariel jest naj​bli​żej po​li​tycz​nych wpły​wów. Rafa, bu-hwa​ejang Cor​ta Hélio, ma wła​dzę eko​no​micz​ną: Cor​ta Hélio oświe​tla ziem​ską noc; Ad​r ia​na, za​ł o​ży​ciel​ka i ma​tro​na Cor​ta Hélio, ma wła​dzę mo​r al​ną. Cor​to​wie nie są jed​nak po​- wszech​nie sza​no​wa​ni przez star​sze rody. Jako Pią​te​g o Smo​ka uwa​ża się ich za do​- rob​kie​wi​czów, prze​stęp​ców, któ​r zy prze​szli na uczci​wą stro​nę, uśmiech​nię​tych mor​der​ców, kow​bo​jów ka​r io​ków. Cor​to​wie wbi​ją ci nóż z uśmie​chem. Z tym ko​- niec – ko​niec kow​bo​jów ka​r io​ków i he​lo​wych he​lo​tów. Oto jest za​pro​sze​nie do sto​- łu wła​dzy. Oto zgo​da, by Cor​to​wie we​szli w po​czet wy​so​kich ro​dów. Ma​mãe bę​dzie pry​chać – komu po​trzeb​na jest apro​ba​ta tych de​g e​ne​r a​tów, tych zgnu​śnia​lych pa​so​- ży​tów? – ale ucie​szy się w imie​niu Ariel. Ariel za​wsze mia​ł a świa​do​mość, że nie jest uko​cha​nym, wy​r óż​nio​nym dziec​kiem, lecz Ad​r ia​na była dla niej ostra wła​śnie dla​te​g o, że od cór​ki ocze​ki​wa​ł a wię​cej niż od sy​nów. – To jak, przyj​mu​jesz? – pyta sę​dzia Na​g ai. – Już bym zla​zła z tej umy​wal​ki. – Oczy​wi​ście, że przyj​mu​ję. My​śla​ł aś, że co po​wiem? – Mo​g ła​byś naj​pierw to prze​my​śleć, prze​ana​li​zo​wać – pod​su​wa sę​dzia. – Ale po co? – Ariel au​ten​tycz​nie i otwar​cie się dzi​wi, wy​trzesz​cza​jąc oczy. – By​- ła​bym idiot​ką, gdy​bym tego nie przy​ję​ł a. – Two​ja ro​dzi​na też może mieć zda​nie… – Moja ro​dzi​na to ma ta​kie zda​nie, że po​win​nam tkwić w João de Deus i po​cić się

O nas

PDF-X.PL to narzędzie, które pozwala Ci na darmowy upload plików PDF bez limitów i bez rejestracji a także na podgląd online kilku pierwszych stron niektórych książek przed zakupem, wyszukiwanie, czytanie online i pobieranie dokumentów w formacie pdf dodanych przez użytkowników. Jeśli jesteś autorem lub wydawcą książki, możesz pod jej opisem pobranym z empiku dodać podgląd paru pierwszych kartek swojego dzieła, aby zachęcić czytelników do zakupu. Powyższe działania dotyczą stron tzw. promocyjnych, pozostałe strony w tej domenie to dokumenty w formacie PDF dodane przez odwiedzających. Znajdziesz tu różne dokumenty, zapiski, opracowania, powieści, lektury, podręczniki, notesy, treny, baśnie, bajki, rękopisy i wiele więcej. Część z nich jest dostępna do pobrania bez opłat. Poematy, wiersze, rozwiązania zadań, fraszki, treny, eseje i instrukcje. Sprawdź opisy, detale książek, recenzje oraz okładkę. Dowiedz się więcej na oficjalnej stronie sklepu, do której zaprowadzi Cię link pod przyciskiem "empik". Czytaj opracowania, streszczenia, słowniki, encyklopedie i inne książki do nauki za free. Podziel się swoimi plikami w formacie "pdf", odkryj olbrzymią bazę ebooków w formacie pdf, uzupełnij ją swoimi wrzutkami i dołącz do grona czytelników książek elektronicznych. Zachęcamy do skorzystania z wyszukiwarki i przetestowania wszystkich funkcji serwisu. Na www.pdf-x.pl znajdziesz ukryte dokumenty, sprawdzisz opisy ebooków, galerie, recenzje użytkowników oraz podgląd wstępu niektórych książek w celu promocji. Oceniaj ebooki, pisz komentarze, głosuj na ulubione tytuły i wrzucaj pliki doc/pdf na hosting. Zapraszamy!