Ludzki punkt widzenia - TENN WILLIAM

Szczegóły
Tytuł Ludzki punkt widzenia - TENN WILLIAM
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Ludzki punkt widzenia - TENN WILLIAM PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Ludzki punkt widzenia - TENN WILLIAM PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Ludzki punkt widzenia - TENN WILLIAM - podejrzyj 20 pierwszych stron:

WILLIAM TENN Ludzki punkt widzenia Przelozyl Slawomir Stodulski DOWCIP Stworzenie z innego wymiaru sprzedaje literature pornograficzna ze swego swiata na Ziemi... WYOBRAZNIA Polityk szuka absolutnego bezpieczenstwa tylko po to, aby znalezc... PIEKNO Spojrzenie na sztuke wspolczesna z przyszlosci... IRONIA A wlasciwie to jakim rodzajem zwierzecia jest czlowiek...? "Czar, humor, wyobraznia, dowcip i ironia cechuja tworczosc Williama Tenna" San Francisco Call - Bulletin WILLIAM TENN urodzil sie w 1919roku. Jest amerykaninem. "Nalezy do generacji wielkich mistrzow SF - Asimova, Heinleina, Clarke'a.Jest mistrzem sytuacji, ktore najpierw zadziwiaja i intryguja, potem zaczynaja budzic ciekawosc, troche nas rozsmieszaja, by w koncu zaskoczyc gleboka ironia lub wnikliwa obserwacja i ocena. To ogromna niesprawiedliwosc, ze nie otrzymal nagrody Nebula do ktorej kandydowal i przyklad tego, jak bardzo moze zawodzic system przynawania nagrod w dziedzinie SF. Jego dziela sa doskonalym dowodem na to, ze SF jest literatura przez wielkie L." George Zebrovski SPIS TRESCI Program "Ani slowa"Jak odkryto Morniela Mathawaya Dziecko Wednesday Problem sluzby Podzial stron w sporze Plaskooki potwor Ludzki punkt widzenia Ojciec rodziny PROGRAM "ANI SLOWA" Czy bylismy tajni? Jesliby nas jeszcze troche utajnili, przestalibysmy w ogole istniec. Sluchaj, wiesz, jak sie oficjalnie nazywalismy w dokumentach wojskowych?Program "Ani slowa". Mozesz sobie wyobrazic? Jesli dluzej nad tym pomyslec, to zdaje mi sie, ze jednak nie mozesz. Oczywiscie, wszyscy pamietaja te straszliwa goraczke antyszpiegowska, w jaka nasz kraj popadl od koniec lat szescdziesiatych, kiedy kazdy pracownik panstwowy, nazwijmy go Tom, mial nad soba jakiegos Dicka, ktory go sprawdzal, a Dick mial kogos imieniem Harry, ktory z kolei sprawdzal jego - przy czym Harry nie mial najmniejszego pojecia, co robi Tom, bo zaufanie nawet do ludzi z kontrwywiadu tez mialo swoje granice... Ale zeby miec o tym prawdziwe pojecie, trzeba bylo pracowac nad programem wojskowym o najwyzszym stopniu tajnosci. Tam zglaszales sie pare razy w tygodniu do psychiatry na SS i HA (Sprawozdanie ze Snow i Hipno-Analiza wobec beztroskich cywilow). Tam nawet general dowodzacy scisle strzezonym osrodkiem badawczym, do ktorego cie wyznaczono, nie mogl pod grozba sadu wojennego spytac, co ty do cholery robisz, i musial miec wylacznik w glowie, zeby odlaczac wyobraznie za kazdym razem, gdy uslyszal jakis wybuch. Tam nasz program nawet w budzecie armii nie pojawial sie pod swoja nazwa, tylko w rubryce "Badania rozne", ktora to rubryka co roku wzbierala wyzszymi sumami, niczym toczaca sie kula sniegu. Tam... Wlasciwie mozesz to jeszcze pamietac. A jak juz powiedzialem, nasz program nazywal sie "Ani slowa". Celem naszego programu bylo nie tylko dotarcie na Ksiezyc i zalozenie tam stalej stacji obslugiwanej przez dwoch ludzi. To zrobilismy juz w dniu, ktory chyba przejdzie do historii, 24 czerwca 1967 roku. W tych czasach szalonych zbrojen, gdy strach przed bronia wodorowa zmienil nasz kraj w gesta mase kipiaca od histerii, duzo wazniejsze bylo znalezc sie na Ksiezycu, nim zrobi to ktokolwiek inny i zanim ktokolwiek sie o tym dowie. Wyladowalismy na polnocnym krancu Mare Nubium, tuz kolo pasma Retiomontanus i wbiwszy podczas stosownej, chwytajacej za serce ceremonii flage, zajelismy sie realizacja naszych zadan, ktore tam, na Ziemi, cwiczylismy tyle razy w kolko. Major Monroe Gridley przygotowal wielka rakiete z malenka kabina dla pasazera wracajacego na Ziemie, a mial nim byc on sam. Podpulkownik Thomas Hawthorne pracowicie sprawdzal, czy ladowanie nie wyrzadzilo szkod wsrod pojemnikow z zaopatrzeniem przenosnymi pomieszczeniami mieszkalnymi. A ja, pulkownik Benjamin Rice, pierwszy dowodca Bazy Wojskowej Nr 1 na Ksiezycu, jedna za druga dzwigalem na swym obolalym grzbiecie naukowca olbrzymie paki i ustawialem je sto metrow od statku, w miejscu, gdzie miala stanac plastykowa kopula. Kazdy skonczyl mniej wiecej w tym samym czasie, zgodnie z harmonogramem, i przeszlismy do Punktu Drugiego. Monroe i ja zaczelismy stawiac kopule. Z prefabrykatami sprawa jest prosta, ale ta budowla byla tak wielka, ze wymagala dlugotrwalego skladania. Potem, gdy juz ja zbudowalismy, czekal nas prawdziwy problem: ustawienie i uruchomienie calej skomplikowanej aparatury wewnetrznej. Tymczasem Tom Hawthorne wsadzil swoja pulchna osobe do jednomiejscowej rakiety, ktora rownoczesnie pelnila role szalupy ratunkowej. Harmonogram wymagal, aby zrobic mniej wiecej trzygodzinny zwiad wokol naszej kopuly. Uwazalismy to za niemal pewna strate czasu, paliwa rakietowego i wysilku ludzkiego, ale jako zabezpieczenie bylo niezbedne. Pewnie zwiad mial wypatrywac jakichs potworow podziwiajacych ksiezycowe krajobrazy. Ale glownym jego zadaniem bylo dostarczenie dodatkowego materialu geologicznego i astronomicznego do raportu, ktory Monroe mial zabrac do sztabu armii na Ziemi. Tom wrocil po czterdziestu minutach. Jego okragla twarz pod przezroczysta kula helmu byla blada jak brzuch sledzia. Gdy nam opowiedzial, co zobaczyl, tak samo zbledlismy. Zobaczyl druga kopule. -Po drugiej stronie Mare Nubium - gadal w podnieceniu. - Jest troche wieksza od naszej i bardziej plaska u gory. Tak samo jest nieprzezroczysta i ma tu i owdzie roznokolorowe plamy. I jest ciemnoszara. To wszystko, co udalo mi sie zobaczyc. -A na kopule nie bylo zadnych znakow? - spytalem niespokojnie. - Niczyich sladow dookola? -Nic, pulkowniku. - Spostrzeglem, ze po raz pierwszy od rozpoczecia podrozy odezwal sie, uzywajac wojskowego stopnia, co znaczylo, ze mowil powaznie. - Czlowieku, nie zazdroszcze ci podejmowania decyzji! -Hej, Tom - wtracil sie Monroe. - To nie byla tylko zaokraglona wypuklosc gruntu, co? -Jestem geologiem, Monroe, i potrafie odroznic topografie sztuczna od naturalnej. Poza tym... - spojrzal do gory. - Wlasnie sobie przypomnialem, ze cos opuscilem. Obok kopuly widac maly swiezy krater, taki jak od dyszy rakiety. -Dyszy rakiety? - powtorzylem. - Rakiety, mowisz? Tom usmiechnal sie do mnie z niejakim wspolczuciem. -Powinienem powiedziec: dyszy statku kosmicznego. Nie da sie okreslic po kraterze, jakich urzadzen napedowych uzywaja te istoty. Jesli to w czyms pomoze, to ten krater nie jest taki sam, jakie zostawiaja nasze tylne silniki. Oczywiscie, ze nie byl, Weszlismy wiec do naszego statku i odbylismy narade wojenna. Wojenna, co sie zowie. I Tom, i Monroe tytulowali mnie "pulkowniku" co drugie zdanie. Kiedy tylko moglem, mowilem do nich po imieniu. Jednakze tylko ja moglem podjac decyzje. Co robic, rzecz jasna. -Sluchajcie - powiedzialem na koniec - istnieje kilka mozliwosci. Albo wiedza, ze tu jestesmy - bo zobaczyli, ze ladujemy kilka godzin temu lub spostrzegli Toma podczas patrolu - albo nie wiedza, ze tu jestesmy. Albo sa istotami ludzkimi z Ziemi - wowczas wedlug wszelkiego prawdopodobienstwa naleza do wrogiego narodu - albo sa z innej planety i wowczas moga byc nastawieni przyjaznie, wrogo lub tak sobie. Uwazam, ze zdrowy rozsadek i zwykla procedura wojskowa domagaja sie, aby traktowac ich jako wrogow, chyba ze dowioda czegos przeciwnego. Tymczasem zachowujmy sie z maksymalna ostroznoscia, zeby nie rozpetac miedzyplanetarnej wojny z byc moze przyjaznymi nam Marsjanami, czy skad tam oni pochodza. Jest nadzwyczaj istotne, aby natychmiast doniesc o tym dowodztwu armii. Ale poniewaz polaczenie radiowe Ziemi z Ksiezycem jest jeszcze w fazie projektow, jedyny sposob to wyslanie Monroe'a wraz ze statkiem. Jesli to jednak zrobimy, ryzykujemy, ze nasz garnizon tutaj, czyli Tom i ja, zostanie schwytany w tym czasie. W takim przypadku ich strona wejdzie w posiadanie waznych informacji o naszym personelu i sprzecie, a nasza strona bedzie wiedziala tylko, ze ktos lub cos ma baze na Ksiezycu. Tak wiec naszym najwazniejszym zadaniem jest zdobycie wiecej informacji. Dlatego mam propozycje: ja usiade w kopule polaczony linia telefoniczna z Tomem, ktory bedzie siedzial na pokladzie statku z reka na przycisku startu, gotowy do odlotu na Ziemie, gdy tylko otrzyma rozkaz ode mnie. Monroe poleci tam jednomiejscowka i wyladuje tak blisko tamtej kopuly, jak to uzna za bezpieczne. Reszte drogi przejdzie pieszo i zrobi najlepszy zwiad, jaki jest mozliwy w kombinezonie kosmicznym. Nie bedzie uzywal radia poza przekazaniem ustalonych bezsensownych sylab, ktore zrozumiemy jako wyladowanie jednomiejscowki, oraz wyslaniem ostrzezenia, zebym kazal Tomowi startowac. Jesli go zlapia bedzie pamietal, ze nadrzednym celem zwiadowcy jest zdobycie i przekazanie wiadomosci o wrogu, wiec szybko przelaczy radio na maksymalna glosnosc i przekaze tyle danych, na ile pozwoli czas i refleks wroga. Co o tym sadzicie? Obydwaj kiwneli glowani. Nie byli tym specjalnie zainteresowani, to nie oni podejmowali decyzje. Ale mnie pokryla pieciocentymetrowa warstwa potu. -Ja mam pytanie - odezwal sie Tom. - Dlaczego na zwiad wybral pan Monroe'a? -Tak myslalem, ze o to spytacie - odrzeklem. Wszyscy trzej jestesmy nadzwyczaj malo wysportowani, a w wojsku przebywamy, od kiedy zrobilismy doktoraty. Niewielki mialem wybor. Ale przypomnialem sobie, ze Monroe jest pol krwi Indianinem - Arapaho, prawda, Monroe? - i mam nadzieje, ze odezwie sie w nim duch przodkow. -Klopot w tym, panie pulkowniku - mruknal Monroe, wstajac z miejsca - ze jestem cwierc krwi Indianinem, a w ogole to... Czy nigdy panu nie mowilem, ze moj pradziadek byl tym jedynym przewodnikiem Custera pod Little Big Horn? Caly czas byl przekonany, ze Siedzacy Byk jest o dziesiec mil od niego. Mimo to zrobie, co bedzie w mojej mocy. A jesli zgine smiercia bohatera, czy moglby pan przekonac oficera bezpieczenstwa naszej sekcji, zeby ujawnili moje nazwisko na uzytek podrecznikow do historii? W tej sytuacji uwazam, ze to przynajmniej mozna zrobic. Oczywiscie obiecalem, ze zrobie, co bedzie w mojej mocy. Kiedy wyruszyl, zasiadlem w kopule przy telefonie laczacym mnie z Tomem i uczulem nienawisc do siebie za to, ze wybralem Monroe'a do tego zadania. Ale nienawidzilbym siebie dokladnie tak samo, gdybym wybral Toma. A jesli cos sie zdarzy i bede musial nakazac Tomowi, zeby odlecial, bede siedziec w tej kopule sam jak palec i czekac... -Broz negel! - odezwal sie przez radio wdzieczny glos Monroe'a. Jednomiejscowka wyladowala. Wolalem nie uzywac telefonu do pogawedek z Tomem, bojac sie, ze uleci mi jakies wazne slowo lub zdanie od naszego zwiadowcy. Siedzialem wiec i natezalem sluch. Po chwili uslyszalem: -Miszgaszu! - co oznaczalo, ze Monroe jest w poblizu tej drugiej kopuly i czolga sie w jej strone, korzystajac z oslony kamieni. A potem zapadla cisza. W chwile pozniej zrelacjonowalem Tomowi, co sie stalo. -Biedny Monroe - szepnal tylko. Wyobrazalem sobie wyraz jego twarzy. -Sluchaj, Tom - zaczalem. - Jesli teraz odlecisz, dalej nie bedziesz mogl przekazac nic waznego. Sadze, ze po schwytaniu Monroe'a, to cos z tej drugiej kopuly bedzie nas szukac. Dopuszcze je na tyle blisko, zebysmy mogli sie dowiedziec, jak wygladaja, a przynajmniej czy to sa istoty ludzkie, czy nie. Kazda informacja o nich jest wazna. Krzykne ci to, a ty wciaz bedziesz mial mnostwo czasu, zeby odleciec. W porzadku? -Pan tu jest szefem, pulkowniku - rzekl zalobnym tonem. - Zycze szczescia. A potem moglem juz tylko czekac. W kopule nie bylo jeszcze tlenu, wiec musialem w siebie wcisnac kanapke wyciagnieta z kieszeni kombinezonu. Siedzialem tam i myslalem o naszej wyprawie. Dziewiec lat, taka scisla tajemnica, tyle pieniedzy wydanych na lamiglowki tych badan - i do czego doszlo? Ze czekam sobie, az ogien z jakiejs niewyobrazalnie silnej broni zetrze mnie z powierzchni Kiezyca. Rozumialem ostatnia prosbe Monroe'a. Czesto mielismy uczucie, ze nasi bezposredni przelozeni nie chca, abysmy nawet my wiedzieli, nad czym pracujemy. Naukowcy tez sa ludzmi, pragna uznania dla swoich dziel. Mialem nadzieje, ze ta cala wyprawa zostanie zapisana w podrecznikach do historii, ale teraz nie zanosilo sie na to. Dwie godziny pozniej statek zwiadowczy wyladowal niedaleko kopuly. Otworzyly sie drzwi i ze swojego stanowiska przy wejsciu do kopuly ujrzalem, ze Monroe wychodzi i zmierza w moim kierunku. Zaalarmowalem Toma i kazalem mu uwaznie sluchac. -To moze byc jakas sztuczka... mogli go nafaszerowac narkotykami... Ale nie wygladal na takiego - przynajmniej niezupelnie. Odepchnal mnie, wszedl do srodka i usiadl na skrzynce, opierajac sie o sciane kopuly. Nogi w wysokich butach zalozyl na druga, mniejsza skrzynke. -Jak sie masz, Ben - zapytal jowialnie. - Co u was slychac? Zachnalem sie. -No i? - Glos mi sie lekko lamal z emocji. -No i co? - udal zdumienie. - Aa, o to ci chodzi. Ta druga kopula, chcialbys wiedziec, kto w niej jest. Masz prawo byc ciekaw, Ben, niewatpliwie. Przywodca scisle tajnej wyprawy, jak nasza - nazywaja nas Program "Ani slowa", co Ben? - znajduje na Ksiezycu druga kopule. Mysli, ze to on pierwszy wyladowal tu, wiec oczywiscie chce... -Majorze Monroe Gridley! - nie wytrzymalem. - Stancie na bacznosc i zlozcie raport, natychmiast! - Tak naprawde, to czulem, jak mi mrowki laza po grzbiecie. Monroe oparl sie o sciane kopuly. -To tak sie to robi w wojsku - cmoknal z podziwem. - Jak to mowia rekruci: mozna robic dobrze, mozna robic zle, mozna i po wojskowemu. Tylko ze moze byc jeszcze inaczej. - Zasmial sie. - Zupelnie inaczej. -Cos z nim nie tak - uslyszalem szept Toma w sluchawkach. - Ben, cos go tam musialo strasznie wkurzyc. -W tej drugiej kopule nie ma zadnych istot z innej planety - zapewnil mnie Monroe w naglym przyplywie zdrowego rozsadku. - Nie, to sa na pewno ludzie, i to z Ziemi. Zgadnij, skad? -Zabije cie - ostrzeglem go. - Przysiegam, ze cie zabije, Monroe. Skad oni sa - z Rosji, z Chin, z Argentyny? -A coz w tym byloby tajemniczego? - skrzywil sie. No, dalej, zgaduj jeszcze raz! Dlugo wpatrywalem sie w niego. -Jedynym innym krajem... -Tak jest - ucieszyl sie. - Zgadl pan, pulkowniku. Ta druga kopula zostala postawiona przez Marynarke. Te cholerna marynarke wojenna Stanow Zjednoczonych. JAK ODKRYTO MORNIELAMATHAWAYA Wszyscy dziwia sie zmianom, jakie zaszly w zyciu Morniela Mathawaya, od czasu kiedy odkryto jego talent. Wszyscy z wyjatkiem mnie. Pamietaja go jako niedomytego i pozbawionego zdolnosci pacykarza z Greenwich Village, ktory co drugie zdanie rozpoczynal od "ja", a co trzecie konczyl na "mnie". Narzucal wszystkim to dobre o sobie mniemanie podszyte niepewnoscia czlowieka, ktory podejrzewa, ze w rzeczywistosci nalezy do drugiej albo i nizszej kategorii. Kazda z nim rozmowa sprawiala, ze chcialo sie zatkac uszy wobec tych wszystkich nieznosnych przechwalek.Rozumiem te jego przemiane, krytyczne podejscie do samego siebie, a takze jego nagly, niezwykly sukces. No, ale w koncu bylem przy nim tego dnia, kiedy "odkryto" jego talent, choc moze nalezaloby to inaczej ujac, zwazywszy, jak calkiem niemozliwa - tak, powiedzialem "niemozliwa" zamiast "nieprawdopodobna" - jest ta cala sprawa. Wiem tylko, ze gdy probuje cos z tego zrozumiec, to od nadmiaru myslenia dostaje zaparcia, bolu glowy i odklada mi sie kamien w nerkach. Tamtego dnia rozmawialismy o jego talencie. Siedzialem, zachowujac z trudem rownowage, na drewnianym krzesle w jego malym nie dogrzanym mieszkaniu - atelier na Bleecker Street. Wiedzialem juz, ze nie nalezy siadac w fotelu. Z pomoca tego fotela Morniel oplacal praktycznie cale komorne. Byl on wytartym do cna klebem przybrudzonej tapicerki, ktora sterczala wysoko z przodu, a z tylu gleboko sie zapadala. Kiedy sie w tym siadalo, rozne rzeczy zaczynaly ci wypadac z kieszeni - drobne, klucze, portfel, wszystko - i ginac w dzungli zardzewialych sprezyn i nadprochnialego drewna. Za kazdym razem, kiedy ktos przychodzil po raz pierwszy, Morniel z wielkimi honorami sadzal go na tym "bardzo wygodnym fotelu". A gdy biedak bolesnie skrecal sie, probujac znalezc kawalek miejsca pomiedzy sprezynami, oczy Morniela jasnialy i caly pokoj wypelnial sie jego usmiechem. Bo im bardziej ktos sie ruszal, tym wiecej rzeczy mu wypadalo z kieszeni. Po wyjsciu goscia rozkrecal fotel i podliczal dochod, niczym wlasciciel sklepu sprawdzajacy kase po wielkiej wyprzedazy. Klopot polegal na tym, ze siedzac na drewnianym krzesle nalezalo bardzo uwazac. Krzeslo bylo kulawe. Morniel nic nie tracil - zawsze siadal na lozku. -Nie moge sie doczekac dnia - zwykl byl mawiac - kiedy jakis kupiec, jais krytyk, ktos z odrobina oleju w glowie przyjdzie obejrzec moje prace. Ja mam racje, Dave, wiem, ze mam racje; tylko jestem po prostu zbyt dobry. Wiesz, czasem az sie boje, gdy pomysle sobie, jaki jestem dobry. Chyba zbyt wiele talentu jak na jednego czlowieka. -No - probowalem odpowiedziec - zawsze jeszcze... -Nie zeby zbyt wiele talentu jak na mnie - ciagnal jakby w obawie, ze moglem go zle zrozumiec. - Na szczescie mam w sobie dosc wielkosci, zeby to uniesc, jestem potezny w duchu. Ale ktos inny, ktos mniejszego pokroju nie wytrzymalby takiej pelni percepcji, tego zrozumienia undywidualnej duchowosci, jak by to mozna ujac. Jego mozg po prostu by pekl pod takim ciezarem. Ale nie moj, Dave, nie moj. -To dobrze - ucieszylem sie. - Milo mi to slyszec. A teraz, jesli nie masz... -Wiesz, o czym dzis rano myslalem? -Nie - baknalem zbity z tropu. - Ale szczerze mowiac naprawde... -Myslalem o Picassie, Dave. O Picassie i Roualt. Poszedlem sobie na spacer w strone targu, zeby zjesc jakies sniadanie - wiesz, stary chwyt Morniela, reka szybsza niz oko - i zaczalem rozmyslac o wspolczesnym malarstwie. Duzo o tym mysle, Dave. Martwi mnie to. -Tak? - spytalem bez zainteresowania. Hm, ja raczej... -Poszedlem ulica Bleecker, skrecilem do parku przy Washington Square i idac, tak sobie myslalem: kto naprawde robi cos istotnego we wspolczesnym malarstwie, kto jest rzeczywiscie i bezapelacyjnie wielki? Moglem wymienic tylko trzy nazwiska: Picasso, Roulat - i ja. W tej chwili nie ma nikogo wiecej, kto by robil cos wartosciowego i oryginalnego. Tylko trzy nazwiska sposrod calego tlumu ludzi, ktorzy w tej chwili na swiecie pracuja pedzlem; tylko trzy nazwiska i koniec. Przez to poczulem sie bardzo samotny, Dave. -Rozumiem cie - pocieszylem go. - Ale w koncu... -I wtedy zadalem sobie pytanie: dlaczego tak sie dzieje? Czy geniusz absolutny zawsze byl taka rzadkoscia, czy w kazdym okresie czasu jest go statystycznie tyle samo czy tez jest inny powod, wlasciwy tylko naszym czasom? I czemu nieuchronne odkrycie mojego talentu tak sie odwleka? Dlugo nad tym myslalem, Dave. Myslalem nad tym dokladnie i z pokora, bo to bardzo wazne pytanie. I oto, co wymyslilem. Poddalem sie. Oparlem sie tylko wygodnie - oczywiscie nie za mocno - i sluchalem, jak rozwija teorie estetyki, ktora juz z dziesiec razy opowiedzialo mi dziesieciu innych malarzy z Village. Roznili sie tylko w kwestii odpowiedzi na pytanie, kto konkretnie jest uwienczeniem i najdoskonalszym zyjacym przykladem tej estetyki. Morniel, jak juz sie pewnie zorientowaliscie, uwazal, ze to on. Przyjechal do Nowego Jorku z Pittsburga jako wysoki, niezgrabny chlopak, ktory niechetnie sie golil, ale wierzyl w swoj talent malarski. W tamtych czasach podziwial Gauguina i probowal kopiowac go na plotnie. Z akcentem, ktory mial byc filmowym akcentem z Brooklynu, a w rzeczywistosci byl czysta mowa pittsburska, mogl godzinami dyskutowac o "mistyce" ludowej prostoty. Szybko dal sobie spokoj z tym Gauguinem, gdy tylko poszedl na pare wykladow do Ligi Studentow Sztuk Pieknych i zapuscil pierwsza niechlujna blond brodke. Ostatnio wynalazl nowa technike, ktora nazywal "plama na plamie". Byl kiepskim malarzem, co do tego nie bylo dwoch zdan. Mowie to, polegajac nie tylko na wlasnej opinii - a mieszkalem w jednym pokoju z dwoma malarzami; z jedna malarka nawet przez rok bylem zonaty - ale na zdaniu obeznanych z tym ludzi, ktorzy nie majac w tym wlasnego interesu, dokladnie obejrzeli jego prace. Jedno z tych malowidel Morniel bardzo chcial mi podarowac i pomimo protestow, osobiscie powiesil mi nad kominkiem. Pewien znany krytyk sztuki wspolczesnej, ktoremu opadla szczeka na widok tego dziela, powiedzial: -Nie chodzi o to, ze niczego istotnego od strony graficznej to nie przedstawia, ale on nawet nie stawia sobie problemow natury, nazwijmy to, malarskiej. Jak bys to nazywal: biel z biela, plama na plamie, bezprzedmiotowosc, neoabstrakcjonizm, tu po prostu niczego nie ma, niczego! Jeszcze jeden krzykliwy, niechlujny, sfrustrowany dyletant, ktory tylko zasmieca Village. Czemu wiec spedzalem czas z Mornielem? No coz, mieszkal, po pierwsze, tuz za rogiem. Mial, na swoj pomylony sposob, barwna osobowosc. A kiedy cala noc siedzialem nad wierszem, ktory nijak sie nie ukladal, chocby dla relaksu dobrze bylo zbladzic do jego atelier na rozmowe nie majaca nic wspolnego z literatura. Klopot w tym - o czym wiecznie zapominalem - ze prawie nigdy nie byla to rozmowa, lecz monolog, w ktory ledwie od czasu do czasu udawalo mi sie cos wtracic. Widzicie, roznica miedzy nami byla taka, ze moje wiersze zostaly wydane, chocby nawet w kiepsko odbitych magazynach eksperymentalnych, utrzymujacych sie z subskrypcji. On nigdy nie zrobil wystawy. Nawet jednej. Byl jeszcze jeden powod, dla ktorego utrzymywalem z nim przyjacielskie stosunki. A mialo to zwiazek z tym jedynym talentem, ktory naprawde posiadal. Ledwie mi starcza na zycie, przynajmniej jesli chodzi o koszty utrzymania. Takie rzeczy, jak dobry papier czy ciekawe ksiazki do mojej biblioteczki sa tym, czego zawsze pozadalem, ale co zawsze mocno wykraczalo poza moje finansowe mozliwosci. Kiedy owo pozadanie staje sie nie do zniesienia - na przyklad z powodu swiezo wydanego tomu Wallace'a Stevensa - zbaczam do Morniela i mowie mu o tym. Potem idziemy do ksiegarni - wchodzac do niej osobno. Ja zaczynam rozmowe z wlascicielem o jakims bardzo kosztownym albumie dla koneserow, ktory zamierzam zamowic i gdy tylko zajme cala jego uwage, Morniel podprowadza Stevensa - za ktorego oczywiscie zaplace, gdy tylko troche stane na nogach. Jest w tym absolutnie cudowny. Nigdy nie widzialem, zeby ktokolwiek go podejrzewal, nie mowiac juz o zlapaniu. Rzecz jasna, musze odwdzieczyc sie za przysluge, robiac to samo w sklepie z artykulami malarskimi, zeby Morniel mogl odnowic swoj zapas plotna, farb i pedzli, ale na dluzsza mete to mi sie oplaca. Jedyne minusy tego to nieznosna nuda, jaka musze scierpiec, sluchajac jego tyrad i wyrzuty sumienia, poniewaz wiem, ze jemu do glowy nie przyjdzie za to wszystko zaplacic. Dobra, ale ja zaplace, gdy tylko bede mogl. -Nie moge byc az taki wyjatkowy - ciagnal swoj monolog. - Musza sie rodzic inni ludzie z zadatkami na tak wielki talent, ale ginie on, zanim osiagna dojrzalosc artystyczna. Jak? I dlaczego? No wiec, rozwazmy role spoleczenstwa... I wlasnie wtedy pierwszy raz to ujrzalem. Kiedy powiedzial slowo "spoleczenstwa", ujrzalem te purpurowa zmarszczke na przeciwleglej scianie, lsniacy zarys jakiegos pudla i lsniacy zarys siedzacego w srodku czlowieka. Wisial jakies poltora metra nad podloga i wygladal, jakby przeslanialy go fale goracego powietrza. A potem sciana znow byla pusta. Bylo to pod koniec roku, a wiec za pozno na gorace powietrze. I nigdy przedtem nie mialem omamow wzrokowych. Uznalem, ze usialy to byc zaczatki nowej szczeliny w scianie u Morniela. To miejsce trudno bylo nazwac atelier: zwykle, pelne przeciagow mieszkanie bez cieplej wody, z ktorego jakis lokator usunal scianki dzialowe, zeby miec jeden dlugi pokoj. Znajdowalo sie na najwyzszym pietrze i dach od czasu do czasu przeciekal, a sciany pokryte byly grubymi, falistymi smugami na pamiatke strumieni wody. Ale skad ta purpura? I skad ten zarys czlowieka wewnatrz pudla? Troche za sprytne jak na zwykle pekniecie w scianie. I gdzie nagle sie podzialo? -... ten odwieczny konflikt z jednostka, ktora chce utrzymac niezaleznosc - podkreslil Morniel. - Zeby nie wspomniec... Kilka wysokich tonow zabrzmialo szybko jeden po drugim. I wowczas, tym razem na srodku pokoju i zaledwie metr nad ziemia znow pokazaly sie purpurowe linie - wciaz mgliste, wciaz przeswitujace i wciaz z tym zarysem czlowieka posrodku. Morniel przerzucil nogi przez krawedz lozka i wpatrzyl sie w ten obraz. -Co u... - zaczal. I znowu cale urzadzenie zniknelo. -C-co... - zajaknal sie Morniel. - Co sie tu dzieje? -Nie wiem - odpowiedzialem zgodnie z prawda. - Ale cokolwiek to jest, sadze, ze probuja trafic w cel. Znow zabrzmialy tamte wysokie dzwieki. A purpurowa skrzynia ukazala sie naszym oczom, spoczywajac bezpiecznie na podlodze. Caly czas ciemniala i nabierala ksztaltow. Dzwieki wspinaly sie po skali, jednoczesnie cichnac, az gdy skrzynia nie byla juz przezroczysta, znikly zupelnie. W skrzyni rozsunely sie drzwi. Wyszedl jakis czlowiek ubrany w cos, co zdawalo sie skladac z samych fredzli. Spojrzal najpierw na mnie, a potem na Morniela. -Pan Morniel Mathaway? - spytal grzecznie. -T-tak - wyjakal Morniel, cofajac sie w okolice lodowki. -Panie Mornielu Mathaway - rzekl uroczyscie czlowiek ze skrzyni. - Nazywam sie Glescu. I przynosze panu pozdrowienia z roku 2487. Zaden z nas nie wiedzial, o co chodzi, wiec pozostawilismy to bez odpowiedzi. Podnioslem sie z krzesla i stanalem obok Morniela, czujac niejasno, ze lepiej trzymac sie czegos znanego. I przez chwile wszyscy stalismy bez ruchu. Osobliwa scena. "Rok 2487" - pomyslalem sobie. W zyciu nie widzialem kogos tak ubranego. Co wiecej, nigdy nie wyobrazalem sobie, ze ktos moze byc tak ubrany, a moja wyobraznia potrafi wywijac koziolki. To ubranie nie bylo calkiem przezroczyste, a jednak nie calkiem zaslanialo. Mozna by je nazwac pryzmatycznym, bo wciaz lsnily na nim rozne kolory przeskakujace po fredzlach. Musiala w tym byc jakas prawidlowosc, ale na pewno nie taka, ktora moglbym dostrzec i rozpoznac. A sam czlowiek, ow pan Glescu, byl tego samego wzrostu co Morniel i ja, i nie wygladal na duzo starszego. Ale bylo w nim cos - nie wiem, mozna by to nazwac klasa, autentyczna, olbrzymia klasa - co zmusiloby do posluchu ksiecia Wellingtona. Dobrze wychowany, moze o to tu chodzilo. W takim razie byl najlepiej wychowanym czlowiekiem, jakiego w zyciu widzialem. Zrobil krok naprzod. -A teraz - rzekl glebokim, cudownie brzmiacym glosem - jak kaze dwudziestowieczny obyczaj, podamy sobie dlonie. Tak wiec, jak kaze dwudziestowieczny obyczaj, podalismy mu dlonie. Najpierw Morniel, potem ja - obydwaj bardzo ostroznie. Pan Glescu podawal nam reke bardzo niezgrabnie, co przywiodlo mi na mysl farmera z Iowy, ktory pierwszy raz w zyciu je paleczkami. Po skonczonej ceremonii stanal naprzeciw nas, caly promieniejac. Choc bardziej w strone Morniela niz moja. -Co za chwila, prawda? - westchnal. - Co za wspaniala chwila! Morniel nabral powietrza w pluca i juz wiedzialem, ze na cos sie przydalo nagabywanie facetow od reklamy, ktorzy wyskakiwali ci przed nosem na schodach i proponowali usuniecie wyrostka. Przychodzil do siebie, jego umysl znow zaczynal pracowac. -Pan powiedzial "co za chwila"? - zainteresowal sie. - A coz w niej takiego nadzwyczajnego? Czy pan moze wy-wynalazl podroze w czasie? Pan Glescu rozesmial sie serdecznie. -Ja? Podroz w czasie? Ach, nie. Nie, nie! Podroz w czasie wynalazla Antoinette Ingeborg, ale to jeszcze wasza przyszlosc. Nie warto wchodzic w szczegoly, zwlaszcza ze mam tylko pol godziny. -Dlaczego pol godziny? - spytalem nie dlatego, ze bylem ciekaw; po prostu chcialem sie wlaczyc do rozmowy. -Tylko tak dlugo mozna utrzymac skindrom - wyjasnil. - Skindrom jest to - hm, nazwijmy to urzadzeniem transmisyjnym, ktore umozliwia mi ukazanie sie w waszym czasie. Wymaga to takiego wydatku energii, ze podroz w przeszlosc odbywa sie tylko raz na piecdziesiat lat. Ten przywilej przyznaje sie jako cos w rodzaju Gobla. Chyba dobrze powiedzialem. To jest Gobel, tak? Taka nagroda w waszych czasach. -Nie chodzi panu przypadkiem - blysnela mi mysl - o Nobla? Nagrode Nobla? Przytaknal mi entuzjastycznie. -Tak jest! Nagroda Nobla! Taka podroz jest przyznawana wyrozniajacym sie naukowcom, jako rodzaj nagrody Nobla. Co piecdziesiat lat czlowiek wybrany przez gardunax jako najwybitniejszy i tak dalej. Do tej pory oczywiscie zawsze dostawal ja jakis historyk, no i marnowali ja na ogladanie oblezenia Troi, pierwszego wybuchu atomowego w Los Alamos, odkrycia Ameryki, takie tam. Ale w tym roku... -Tak? - ponaglil go Morniel drzacym glosem. Nagle obaj przypomnielismy sobie, ze pan Glescu znal jego nazwisko. - A jaka dziedzina nauki pan sie zajmuje? Pan Glescu lekko sklonil glowe. -Jestem krytykiem sztuki. Moja specjalnosc to historia sztuki. A w dziedzinie historii sztuki zajmuje sie... -Czym!? - prawie krzyknal Morniel, a glos mu autentycznie dygotal. - Czym pan sie zajmuje? Znow lekkie skinienie glowa. -Panem, panie Mathaway. W moich czasach, moge to bez obawy powiedziec, jestem najwiekszym zyjacym autorytetem w dziedzinie zycia i tworczosci Morniela Mathawaya. Zajmuje sie wlasnie panem. Morniel zbladl. Po omacku doszedl do lozka i usiadl ostroznie, jakby byl z porcelany. Kilka razy otworzyl i zamknal usta i wygladalo na to, ze nie moze wydobyc z siebie ani slowa. Wreszcie przelknal sline, zacisnal piesci i wzial sie w garsc. -Czy... czy chce pan powiedziec - udalo mu sie w koncu wymamrotac - ze jestem slawny? Tak slawny? -Slawny? Moj drogi panie, pan jest wiecej niz slawny. Jest pan jednym z niesmiertelnych, ktorych wydl rodzaj ludzki. Jak to ujalem - dosc trafnie, jesli wolno mi tak powiedziec - w swojej ostatniej ksiazce zatytulowanej "Mathaway - czlowiek, ktory uksztaltowal przyszlosc": "Jakze rzadko zdarzalo sie pojedynczym ludzkim wysilkom..." -Az taki slawny. - Jasna brodka trzesla mu sie jak u dziecka, ktore gotowe jest rozplakac sie. - Taki slawny! -Taki slawny - potwierdzil pan Glescu. - Kto rozpoczal epoke wspolczesnego malarstwa jasniejacego w calej swej krasie? Czyje wzory i specyficzne laczenie kolorow zdominowaly architekture na przestrzeni ostatnich pieciu wiekow, kto jest odpowiedzialny za uklad naszych miast, za ksztalt kazdego dziela sztuki, za sama tkanine naszych ubran! -Czyzbym ja? - spytal slabo Morniel. -Pan! Zaden inny czlowiek na przestrzeni wiekow nie wywarl tak wielkiego wplywu na wzornictwo ani na zadna inna dziedzine sztuki przez tak dlugi okres czasu! Z kimze mam pana porownac? Do ktorego artysty z przeszlosci moglbym pana porownac? -Rembrandt? - podsunal niesmialo Morniel. Wyraznie staral sie mu pomoc. - Da Vinci? -Rembrandt i da Vinci w jednym rzedzie z panem? - Pan Glescu zasmial sie pogardliwie. Alez to smieszne! Gdziez im do panskiej wszechstronnosci, rozsmakowania w wymiarze kosmicznym, wyczucia wszechogarniania. Nie, zeby znalezc godne pana porownanie, trzeba by wyjsc poza malarstwo, moze w strone literatury. Moze Szekspir ze swoim rozmachem, poezja pobrzemiewajaca dzwiekiem organow, z jego przeogromnym wplywem na pozniejszy jezyk - ale chyba nawet Szekspir, obawiam sie, ze nawet Szekspir... - Potrzasnal smutnie glowa. -Och! - jeknal Morniel Mathaway. -Skoro o Szekspirze mowa - wtracilem - czy zna pan przypadkiem poete nazwiskiem David Dantziger? Czy duzo jego dziel sie ostalo? -Czy to pan? -Tak - wpatrzylem sie blagalnie w czlowieka z roku 2487. - To ja, David Dantziger. Zmarszczyl czolo. -Chyba sobie nie przypominam... Do ktorej ze szkol poetyckich pan nalezy? -Hm, roznie to nazywaja. Najczesciej antyimazysci. Tak, antyimazysci albo postimazysci. -Nie - odrzekl pan Glescu po ktotkim namysle. - Jedynym poeta, jakiego pamietam z tego czasu i tej czesci swiata, jest Peter Tedd. -A ktoz to jest Peter Tedd? Nigdy o takim nie slyszalem. -Widocznie jeszcze nie odkryto jego talentu. Ale prosze pamietac, ze jestem krytykiem sztuki, a nie literatury. Jest calkiem mozliwe - mowil dalej, aby mnie pocieszyc - ze jesli wspomnialby pan swoje nazwisko specjaliscie z dziedziny pomniejszych poetow dwudziestowiecznych, potrafilby on bezblednie umiejscowic pana w czasie. Calkiem mozliwe. Spojrzalem na Morniela, ktory szczerzyl do mnie zeby, siedzac na lozku. Juz calkiem ochlonal i zaczynal powoli rozumiec swoja sytuacje. Cala te sytuacje. Swoje wlasne polozenie. Moje. Uznalem, ze nienawidze kazdego kawalka jego parszywego ciala. Dlaczego to musial byc ktos taki jak Morniel Mathaway, do ktorego tak szczesliwie usmiechnal sie los? Tylu bylo malarzy, a przy tym przyzwoitych ludzi, a tu masz, ten chelpliwy prozniak. A przez caly czas moje mysli krazyly wokol jednego. To tylko dowodzi, powtarzalem sobie, ze potrzebna jest perspektywa historii, aby cokolwiek w sztuce odpowiednio ocenic. Wystarczy pomyslec o wszystkich, ktorzy nalezeli w swoich czasach do grubych ryb, a dzis sa zapomniani - na przyklad ten wspolczesny Beethovenowi: dopoki zyl, uwazano go za wielkiego czlowieka, a dzis jego nazwisko jest znane tylko muzykologom. No, ale... Pan Glescu popatrzyl na palec wskazujacy prawej dloni, gdzie bezustannie pulsowala mu czarna plamka. -Zostalo mi malo czasu - odezwal sie. - I choc jest to dla mnie niewypowiedziany zaszczyt stac w panskiej, panie Mathaway, pracowni i widziec pana we wlasnej osobie, pragne zapytac, cze nie spelnilby pan mojego malenkiego zyczenia? -Jasne - zgodzil sie Morniel, wstajac z lozka. - Prosze mowic. Dla pana nic nie bedzie zbyt szczodre. Czego pan sobie zyczy? Pan Glescu przelknal sline, jak gdyby mial zapukac do bram raju. -Tak sobie mysle... Z pewnoscia nie bedzie to panu przeszkadzac... Czy pozwolilby mi pan rzucic okiem na plotno, nad ktorym pan w tej chwili pracuje? Ta mysl, ze ujrze dzielo Mathawaya w nie ukonczonym stanie, jeszcze mokre od farby... - Zamknal oczy, jakby nie mogl uwierzyc, ze to sie dzieje naprawde. Morniel sklonil sie dwornie i podszedl do sztalug. Zerwal zaslone. -Mam zamiar to nazwac... - glos zrobil mu sie gleboki, niczym Wielki Kanion -... "Figurynki w desenie, nr 29". Smakujac powoli te chwile, pan Glescu otworzyl oczy i pochylil sie do przodu. -Alez... - szepnal po dluzszej chwili. - To chyba nie jest panskie dzielo, panie Mathaway? Morniel obrocil sie zdumiony i przyjrzal sie malowidlu. -Wszystko w porzadku, to moj obraz. "Figurynki w desenie, nr 29". Poznaje pan? -Nie - zaprzeczyl markotnie pan Glescu. - Nie poznaje. Ale za to wlasnie - ozywil sie - jestem panu ogromnie wdzieczny. Czy moglbym zobaczyc cos jeszcze? Cos z pozniejszego okresu? -To namalowalem ostatnio - wyznal Morniel troche niepewnie. - Cala reszta jest wczesniejsza. O, moze to sie panu spodoba? - Zdjal jeden obraz ze stojakow. - Nazwalem to "Figurynki w desenie, nr 22". Wydaje mi sie, ze z mojego wczesnego okresu ten jest najlepszy. Pan Glescu zadrzal. -To wyglada jak plamy farby namazane na innych plamach. -Tak jest! To wlasnie nazywam "plama na plamie". Ale pan pewnie wszystko to wie, bedac takim autorytetem w mojej dziedzinie. A oto "Figurynki w desenie, nr..." -Czy nie moglby pan zostawic w spokoju tych... tych figurynek? - zawolal blagalnie pan Glescu. - Chcialbym ujrzec ktores z panskich kolorowych dziel. Pelnych barw i form! Morniel podrapal sie po glowie. -Wlasciwie to nie malowalem od dawna nic kolorowego. A, zaraz! - Rozjasnil sie i zaczal szukac z tylu stojaka. Wyciagnal jakies stare plotno. - Zachowalem je jako jedno z niewielu z okresu "rozowych cetek". -Jak to sie stalo? - wymamrotal raczej do siebie pan Glescu. - To z cala pewnoscia... - Wzruszyl ramionami az do uszu w sposob znany kazdemu, kto widzial krytyka sztuki w akcji. Po takim wzruszeniu ramionami nie potrzeba slow. A jesli to ty namalowales obraz, na ktory akurat patrzy, to nawet nie chcialbys slow. Morniel zaczal goraczkowo wyciagac obrazy. Pokazywal je panu Glescu, ktory krztusil sie, jakby zbieralo mu sie na nudnosci; potem wyciagal nastepne obrazy. -Nic nie rozumiem - rzekl bolesnie pan Glescu, patrzac na podloge zaslana plotnami rozpietymi na drewnianych ramach. - Najwyrazniej to bylo przed tym, jak odkryl pan swoj talent i swoja prawdziwa technike. Ale szukam jakiegos znaku, wzkazowki tego przyszlego geniusza. I widze... - Pokrecil bezradnie glowa. -A ten? - spytal Morniel, ciezko dyszac. Pan Glescu odepchnal go z calej sily. -Prosze, niech pan to zabierze! - Znow spojrzal na swoj palec. Zauwazylem, ze ta czarna plamka pulsuje znacznie wolniej. -Musze niedlugo wracac - powiedzial. - Ale wciaz nic nie rozumiem. Cos panom pokaze. Wszedl do purpurowej skrzyni i przyniosl jakas ksiazke. Zaprosil nas ruchem reki. Morniel i ja stanelismy za jego plecami, zagladajac mu przez ramie. Kartki dziwnie dzwonily przy odwracaniu. Jedno bylo pewne - nie zrobiono ich z papieru. A na stronie tytulowej... "Malarstwo Morniela Mathawaya (1928-1996)". -Urodziles sie w roku 1928? - spytalem gwaltownie. Morniel skinal glowa. -23 maja 1928 roku. - I zamilkl. Wiem, o czym myslal i zrobilem szybkie obliczenia. Szescdziesiat osiem lat. Niewielu ludziom dane jest wiedziec dokladnie, ile jeszcze maja czasu. Szescdziesiat osiem lat. Nie najgorzej. Pan Glescu pokazal pierwsza reprodukcje. Nawet teraz, gdy sobie przypomne, jak to pierwszy raz ujrzalem, kolana mi sie uginaja. Byla to barwna abstrakcja, ale taka, jakiej w zyciu sobie nie wyobrazalem. Jak gdyby wszystkie dziela wszystkich dotychczasowych abstrakcjonistow byly tylko probka na poziomie przedszkola. To sie musialo podobac - chyba ze ktos nie mial oczu - niezaleznie od tego, czy do tej pory cenio sie tylko malarstwo realistyczne; nawet niezaleznie od tego, czy w ogole ktos sie interesowal malarstwem jakiejkolwiek szkoly. Nie mam sklonnosci do rozrzewniania sie, ale naprawde poczulem, ze mam lzy w oczach. Kazdy, kto choctroche byl wrazliwy na piekno, musial zareagowac w ten sam sposob. Kazdy, ale nie Morniel. -Aa, cos takiego - rzekl, jak gdyby nagle go oswiecilo. - Dlaczego pan nie powiedzial, ze o to panu chodzi? Pan Glescu zacisnal dlon na brudnej koszuli Morniela. -Chce pan powiedziec, ze i takie obrazy pan ma? -Nie obrazy - obraz. Tylko jeden. Zrobilem go w ubieglym tygodniu, jako cos w rodzaju eksperymentu, ale efekt mi sie nie calkiem podobal, wiec dalem go jednej dziewczynie z dolu. Chce pan rzucic okiem? -O, tak! Bardzo, bardzo! Morniel wzial ksiazke i rzucil niedbale na lozko. -Dobrze - powiedzial. - Wiec chodzmy. Nie zajmie nam to duzo czasu. Kiedy schodzilismy po schodach, targaly mna sprzeczne uczucia. Jednego bylem pewien - jak tego, ze William Szekspir zyl przed Charlesem Dickensem - nic, co Morniel do tej pory zrobil, ani co zrobilby kiedykolwiek, nie bylo w stanie zblizyc sie na odleglosc miliona lat estetycznych do reprodukcji z tej ksiazki. A mimo calej jego chelpliwosci, mimo jego - zdawaloby sie - bezgranicznego zadufania, bylem pewien, ze on takze o tym wiedzial. Zatrzymal sie przed drzwiami dwa pietra nizej i zapukal do nich. Nikt nie odpowiedzial. Poczekal pare chwil i zapukal znowu. Bez skutku. -Do licha - mruknal. - Nie ma jej w domu. A tak chcialem, zeby ten pan zobaczyl. -Bardzo chce to zobaczyc - pan Glescu zapewnil go goraco. - Chce ujrzec cokolwiek, co by przypominalo panskie dojrzale prace. Ale czas tak szybko ucieka... Morniel strzelil palcami. -Wie pan co? Anita ma pare kotow, ktore karmie, kiedy jej nie ma, wiec dala mi klucz do swojego mieszkania. Moze skocze na gore i przyniose go? -Swietnie! - zawolal pan Glescu uszczesliwiony, rzucajac okiem na swoj palec. - Ale prosze sie pospieszyc. -Zaraz wracam. I wowczas, gdy Morniel skrecal w strone schodow, nasze oczy sie spotkaly. I dal mi ten sygnal, ten, ktorego uzywalismy, kiedy szlismy na "zakupy". Znaczyl on: "Rozmawiaj z nim. Zajmij jego uwage". Zrozumialem. Ksiazka. Zbyt czesto widzialem Morniela w akcji, zeby nie wiedziec, iz niedbaly gest rzucenia jej na lozko byl wszystkim, tylko nie niedbalym gestem. Po prostu polozyl ja tam, gdzie mogl ja szybko znalezc, gdy bedzie mu potrzebna. Poszedl na gore schowac ja w jakiejs nieprawdopodobnej skrytce i kiedy pan Glescu bedzie musial wracac do swojego czasu - coz, bedzie nieosiagalna. Proste? Powiedzialbym, ze cholernie proste. I w ten sposob Morniel Mathaway stanie sie autorem obrazow Morniela Mathawaya. Tylko, ze on ich nie namaluje. Skopiuje je. Tymczasem sygnal sprawil, ze usta same mi sie otworzyly zaczely automatycznie mowic. -Czy pan tez maluje, panie Glescu? - spytalem niewinnie. Wiedzialem, ze to bedzie dobre otwarcie. -Alez nie! Chcialem oczywiscie zostac artysta, kiedy bylem jeszcze malym chlopcem - przypuszczam, ze kazdy krytyk w ten sposob zaczyna - i nawet sam popelnilem kilka bohomazow. Ale byly fatalne, naprawde fatalne! Okazalo sie, ze duzo latwiej jest pisac o obrazach, niz malowacje samemu. A gdy tylko przeczytalem zyciorys Morniela Mathawaya, wiedzialem, ze odkrylem swoje przeznaczenie. Nie tylko wczuwalem sie w nastroj jego obrazow, ale zdawalo mi sie, ze jest kims, kogo moglbym poznac i polubic. I to wlasnie nie daje mi spokoju. Jest taki inny od tego, co sobie o nim wyobrazalem. -Z pewnoscia - przytaknalem. -Rzecz jasna historia ma to do siebie, ze kazdej postaci przydaje pewna otoczke. I widze kilka cech w jego osobowosci, ktore kilka wiekow ubrazowiania moglo... ale nie powinienem tak mowic przy panu, panie Dantziger. Jest pan jego przyjacielem. -Na ile moze on kogos na tym swiecie nazwac swoim przyjacielem - wyjasnilem mu - czyli nie za bardzo. I caly czas intensywnie myslalem. Ale im wiecej myslalem, tym mniej rozumialem. Co za paradoks. Jak Morniel Mathaway mogl stac sie slawny za piecset lat, skoro malowal obrazy, ktore po raz pierwszy zobaczyl w ksiazce wydanej dopiero za piecset lat? Kto te obrazy namalowal? Morniel Mathaway? Tak twierdzila ksiazka, a z jej pomoca na pewno da rade je namalowac. Ale bedzie kopiowac je z tej ksiazki. Wiec kto namalowal oryginalne obrazy? Pan Glescu spojrzal z niepokojem na swoj palec. -Konczy mi sie czas - praktycznie nic juz nie zostalo! Popedzil schodami na gore, a ja za nim. Kiedy wpadlismy do pracowni, nastawialem sie na klotnie z powodu ksiazki. Nie bylem tym uszczesliwiony, bo polubilem tego pana Glescu. Ksiazki rzeczywiscie nie bylo, lozko bylo puste. I jeszcze dwoch rzeczy brakowalo: wehikulu czasu i Morniela Mathawaya. -Powrocil nim - wydyszal pan Glescu. - Zostawil mnie tutaj! Musial sie zorientowac, ze gdy sie wejdzie do srodka i zamknie drzwi, wehikul sam wraca! -Tak, ma talent do myslenia - rzeklem kwasno. Tego nie wzialem pod uwage. W czyms takim bym mu nie pomogl. - I pewnie wymysli bardzo sensowna historyjke, ktora opowie ludziom z panskiego czasu, zeby wyjasnic, jak to sie stalo. Po co mial wytezac glowe w dwudziestym wieku, skoro moze byc wybitna slawa, czczonym bohaterem w wieku dwudziestym piatym? -A co bedzie, jesli poprosza go, zeby namalowal choc jeden obraz? -Pewnie im powie, ze ukonczyl swoje dziela i uwaza, ze nie jest w stanie dolozyc do nich niczego waznego. Bez watpienia skonczy na katedrze, gdzie bedzie wyglaszal wylady o samym sobie. Nie martw sie, da sobie rade. To o ciebie sie martwie. Utknales tutaj. Czy to mozliwe, ze wysla ekipe ratownicza? Pan Glescu potrzasnal zalosnie glowa. -Kazdy naukowiec, ktory zdobywa te nagrode, musi podpisac oswiadczenie, ze przyjmuje odpowiedzialnosc na siebie, na wypadek, gdyby nie wrocil. Wehikulu mozna uzyc tylko raz na piecdziesiat lat, a w tym czasie juz jakis inny profesor zwyciezy i przydziela mu prawo ujrzenia na wlasne oczy sztrumu Bastylii, narodzin Buddy czy czegos takiego. Nie, ja tu utknalem, jak to pan okreslil. Czy bardzo ciezko jest zyc w waszych czasach? Poklepalem go po ramieniu. Mialem wobec niego poczucie winy. -Nie, nie tak strasznie. Oczywiscie, bedzie panu potrzebna ksiazeczka ubezpieczeniowa, a nie wiem, jak sie ja wyrabia w panskim wieku. I mozliwe - choc nie wiem na pewno - ze FBI albo urzad imigracyjny bedzie chcial pana przesluchac, bo jest pan jakby nielegalnym imigrantem. -Och!... - przerazil sie. - To rzeczywiscie fatalnie! I wtedy wpadlo mi to do glowy. -Niekoniecznie. Cos panu powiem. Morniel ma ksiazeczke ubezpieczeniowa, kilka lat temu pracowal. A w szufladzie biurka trzyma metryke urodzenia wraz z innymi dokumentami. Czemu nie mialby pan po prostu przyjac jego nazwiska? Chyba nie poda pana do sadu za przywlaszczenie? -Sadzi pan, ze moglbym? No, ale... a jego znajomi... krewni... -Rodzice nie zyja, o zadnych innych krewnych nie slyszalem. A juz mowilem, ze jestem jego najblizszym mniej wiecej przyjacielem. - Przyjrzalem sie panu Glescu krytycznie. - Ujdzie. Moze zapusci pan brode i ufarbuje na kolor blond. Cos w tym rodzaju. Oczywiscie najwiekszy problem to zarabianie na zycie. Specjalizacja z Mathawaya i pochodzacych od niego pradow w sztuce niewiele da w obecnej chwili. Zlapal mnie za ramie. -Moglbym malowac! Zawsze marzylem, ze zostane malarzem! Nie mam zbyt wiele talentu, ale wiem o tylu innowacjach artystycznych i graficznych, ktore w waszym czasie jeszcze nie istnieja. Z pewnoscia to wystarczy - nawet bez pomocy talentu - zeby zapewnic mi zycie na poziomie artysty trzeciego czy czwartego rzedu! Tak. Na pewno wystarczy. Ale zadnego tam trzeciego czy czwartego rzedu. Dzisiaj pan Glescu - Morniel Mathaway jest najlepszym zyjacym malarzem. I najbardziej nieszczesliwym. -O co tym ludziom chodzi? - poskarzyl mi sie podczas ostatniej wystawy. - Tak mnie chwala! Przeciez ja nie mam odrobiny prawdziwego talentu, wszystkie moje dziela, wszystkie sa sciagniete skadinad. Probowalem zrobic cos, cokolwiek, co byloby moje wlasne, ale jestem tak zakorzeniony w Mathawayu, ze po prostu nie umiem sie przebic z moja osobowoscia. A ci idioci krytycy wyslawiaja mnie pod niebiosa za dziela, ktore nie sa moje! -Wiec czyje? - spytalem go. -Oczywiscie, ze Mathawaya - zasmial sie gorzko. - Myslelismy, ze nie istnieje paradoks czasu, bo po prostu nie jest mozliwy. Szkoda, ze nie widziales tych wszystkich prac naukowych na ten temat, sa cale ich polki. Specjalisci od czsu twierdza na przyklad, ze obraz nie moze zostac skopiowany z reprodukcji zrobionej w przyszlosci w ten sposob nie miec oryginalnego autora. A ja przeciez to wlasnie robie! Kopiuje to, co pamietam z tamtej ksiazki! Szkoda, ze nie moge mu powiedziec prawdy. Jest takim milym facetem, zwlaszcza w porownaniu z tamtym falszywym Mathawayem, a tak musi cierpiec. Ale nie moge. Widzicie, on swiadomie stara sie nie kopiowac z tamtej ksiazki. Stara sie tak bardzo, ze nawet nie chce o niej myslec ani rozmawiac. Ostatnio go wreszcie zmusilem, rzucil pare zdan i wiecie co? Wlasciwie nie pamieta, tak jak przez mgle! Jasne, ze nie pamieta, bo to on jest prawdziwym Mathawayem i nie ma w tym zadnego paradoksu. Ale gdybym mu powiedzial, ze on wlasnie maluje te obrazy, a nie tylko kopiuje je z pamieci, stracilby te resztke pewnosci siebie, jaka jeszcze ma. Wiec musze pozwolic mu myslec o sobie jako o falszerzu, choc wcale nim nie jest. -Daj spokoj - mowie zamiast tego. - Zawsze forsa to forsa. DZIECKO WEDNESDAY Fabian Balik mial bladoniebieskie oczy i nosil okulary bez oprawek. Gdy po raz pierwszy sponad szkiel uwaznie przyjrzal sie Wednesday Gresham, nic jeszcze nie wiedzial o biologicznych sprzecznosciach, ktore w tak niewiarygodny sposob wspoltworzyly istote jej ciala. Nawet nie zauwazyl - na razie - ze jest to bardzo piekna dziewczyna o oczach blyszczacych jak fiolki po deszczu. Poczatkowo jego zainteresowanie mialo wylacznie i przede wszystkim charakter zawodowy.Czemu nie nalezalo sie tak bardzo dziwic, poniewaz Fabian Balik byl calkowicie oddanym swej pracy i szczerze ja lubiacym mlodym kierownikiem biura, ktory po kilku ostrych utarczkach raz na zawsze przekonal swoje hormony, ze ich potrzeby nie maja szans wobec potrzeb i interesow firmy SLAUGHTER, STARK SLINGSBY: Marketing i Reklama. Wednesday nalezala do najlepszych stenotypistek w bezposrednio podlegajacym mu dziale sekretariatu. Mimo to jej akta swiadczyly, ze zaniedbuje swoje obowiazki, nieznacznie wprawdzie, ale za to w wielce dziwny sposob. Skladaly sie na to drobiazgi, ktore mniej ambitny personalny moze by i zbagatelizowal, ale Fabian, dokladnie przejrzawszy akta jej szescioletniej kariery w firmie, uznal, ze nie moze ich z czystym sumieniem pominac. Z drugiej strony najwyrazniej konieczna byla dluzsza dyskusja, a Fabian nie tolerowal przerywania pracy przez swe podopieczne. Dlatego pewnego dnia w poludnie, ku zdziwieniu calego biura i zmieszaniu samej Wednesday, podszedl do niej i calkiem spokojnie oznajmil, ze zjedza razem lunch. -To mile miejsce - stwierdzil, gdy usiedli przy stoliku. - Nie za drogo, a odkrylem tu najlepsze dania w calym miescie, jak na te cene. No i lezy nieco na uboczu, wiec nigdy nie ma tu tlumow. Przychodza tu tylko ci, ktorzy wiedza, czego chca. Wednesday rzucila okiem po sali i skinela glowa. -Tak - zgodzila sie. - Mnie tez sie podoba. Czesto tu jadamy z dziewczetami. Fabian, zaskoczony, dopiero po chwili wzial do reki menu. -Chyba zgodzi sie pani, abym zamowil dla nas obojga? -bardziej stwierdzil niz zapytal. - Szef kuchni zna moje gusta. Przygotuje wszystko jak trzeba. Dziewczyna zmarszczyla czolo. -Przykro mi niezmiernie, panie Balik, ale... -Tak? - zachecil ja, chociaz byl dosc mocno zdziwiony. Nie spodziewal sie, ze zaprotestuje. W koncu powinna byc zachwycona, ze ja zaprosil. -Wolalabym sama zamowic dla siebie - wyjakala. - Jestem na... na specjalnej diecie. Podniosl wysoko brwi i z satysfakcja patrzyl na jej rumience. Powoli, z godnoscia skinal glowa, wyrazajac niezadowo