WILLIAM TENN Ludzki punkt widzenia Przelozyl Slawomir Stodulski DOWCIP Stworzenie z innego wymiaru sprzedaje literature pornograficzna ze swego swiata na Ziemi... WYOBRAZNIA Polityk szuka absolutnego bezpieczenstwa tylko po to, aby znalezc... PIEKNO Spojrzenie na sztuke wspolczesna z przyszlosci... IRONIA A wlasciwie to jakim rodzajem zwierzecia jest czlowiek...? "Czar, humor, wyobraznia, dowcip i ironia cechuja tworczosc Williama Tenna" San Francisco Call - Bulletin WILLIAM TENN urodzil sie w 1919roku. Jest amerykaninem. "Nalezy do generacji wielkich mistrzow SF - Asimova, Heinleina, Clarke'a.Jest mistrzem sytuacji, ktore najpierw zadziwiaja i intryguja, potem zaczynaja budzic ciekawosc, troche nas rozsmieszaja, by w koncu zaskoczyc gleboka ironia lub wnikliwa obserwacja i ocena. To ogromna niesprawiedliwosc, ze nie otrzymal nagrody Nebula do ktorej kandydowal i przyklad tego, jak bardzo moze zawodzic system przynawania nagrod w dziedzinie SF. Jego dziela sa doskonalym dowodem na to, ze SF jest literatura przez wielkie L." George Zebrovski SPIS TRESCI Program "Ani slowa"Jak odkryto Morniela Mathawaya Dziecko Wednesday Problem sluzby Podzial stron w sporze Plaskooki potwor Ludzki punkt widzenia Ojciec rodziny PROGRAM "ANI SLOWA" Czy bylismy tajni? Jesliby nas jeszcze troche utajnili, przestalibysmy w ogole istniec. Sluchaj, wiesz, jak sie oficjalnie nazywalismy w dokumentach wojskowych?Program "Ani slowa". Mozesz sobie wyobrazic? Jesli dluzej nad tym pomyslec, to zdaje mi sie, ze jednak nie mozesz. Oczywiscie, wszyscy pamietaja te straszliwa goraczke antyszpiegowska, w jaka nasz kraj popadl od koniec lat szescdziesiatych, kiedy kazdy pracownik panstwowy, nazwijmy go Tom, mial nad soba jakiegos Dicka, ktory go sprawdzal, a Dick mial kogos imieniem Harry, ktory z kolei sprawdzal jego - przy czym Harry nie mial najmniejszego pojecia, co robi Tom, bo zaufanie nawet do ludzi z kontrwywiadu tez mialo swoje granice... Ale zeby miec o tym prawdziwe pojecie, trzeba bylo pracowac nad programem wojskowym o najwyzszym stopniu tajnosci. Tam zglaszales sie pare razy w tygodniu do psychiatry na SS i HA (Sprawozdanie ze Snow i Hipno-Analiza wobec beztroskich cywilow). Tam nawet general dowodzacy scisle strzezonym osrodkiem badawczym, do ktorego cie wyznaczono, nie mogl pod grozba sadu wojennego spytac, co ty do cholery robisz, i musial miec wylacznik w glowie, zeby odlaczac wyobraznie za kazdym razem, gdy uslyszal jakis wybuch. Tam nasz program nawet w budzecie armii nie pojawial sie pod swoja nazwa, tylko w rubryce "Badania rozne", ktora to rubryka co roku wzbierala wyzszymi sumami, niczym toczaca sie kula sniegu. Tam... Wlasciwie mozesz to jeszcze pamietac. A jak juz powiedzialem, nasz program nazywal sie "Ani slowa". Celem naszego programu bylo nie tylko dotarcie na Ksiezyc i zalozenie tam stalej stacji obslugiwanej przez dwoch ludzi. To zrobilismy juz w dniu, ktory chyba przejdzie do historii, 24 czerwca 1967 roku. W tych czasach szalonych zbrojen, gdy strach przed bronia wodorowa zmienil nasz kraj w gesta mase kipiaca od histerii, duzo wazniejsze bylo znalezc sie na Ksiezycu, nim zrobi to ktokolwiek inny i zanim ktokolwiek sie o tym dowie. Wyladowalismy na polnocnym krancu Mare Nubium, tuz kolo pasma Retiomontanus i wbiwszy podczas stosownej, chwytajacej za serce ceremonii flage, zajelismy sie realizacja naszych zadan, ktore tam, na Ziemi, cwiczylismy tyle razy w kolko. Major Monroe Gridley przygotowal wielka rakiete z malenka kabina dla pasazera wracajacego na Ziemie, a mial nim byc on sam. Podpulkownik Thomas Hawthorne pracowicie sprawdzal, czy ladowanie nie wyrzadzilo szkod wsrod pojemnikow z zaopatrzeniem przenosnymi pomieszczeniami mieszkalnymi. A ja, pulkownik Benjamin Rice, pierwszy dowodca Bazy Wojskowej Nr 1 na Ksiezycu, jedna za druga dzwigalem na swym obolalym grzbiecie naukowca olbrzymie paki i ustawialem je sto metrow od statku, w miejscu, gdzie miala stanac plastykowa kopula. Kazdy skonczyl mniej wiecej w tym samym czasie, zgodnie z harmonogramem, i przeszlismy do Punktu Drugiego. Monroe i ja zaczelismy stawiac kopule. Z prefabrykatami sprawa jest prosta, ale ta budowla byla tak wielka, ze wymagala dlugotrwalego skladania. Potem, gdy juz ja zbudowalismy, czekal nas prawdziwy problem: ustawienie i uruchomienie calej skomplikowanej aparatury wewnetrznej. Tymczasem Tom Hawthorne wsadzil swoja pulchna osobe do jednomiejscowej rakiety, ktora rownoczesnie pelnila role szalupy ratunkowej. Harmonogram wymagal, aby zrobic mniej wiecej trzygodzinny zwiad wokol naszej kopuly. Uwazalismy to za niemal pewna strate czasu, paliwa rakietowego i wysilku ludzkiego, ale jako zabezpieczenie bylo niezbedne. Pewnie zwiad mial wypatrywac jakichs potworow podziwiajacych ksiezycowe krajobrazy. Ale glownym jego zadaniem bylo dostarczenie dodatkowego materialu geologicznego i astronomicznego do raportu, ktory Monroe mial zabrac do sztabu armii na Ziemi. Tom wrocil po czterdziestu minutach. Jego okragla twarz pod przezroczysta kula helmu byla blada jak brzuch sledzia. Gdy nam opowiedzial, co zobaczyl, tak samo zbledlismy. Zobaczyl druga kopule. -Po drugiej stronie Mare Nubium - gadal w podnieceniu. - Jest troche wieksza od naszej i bardziej plaska u gory. Tak samo jest nieprzezroczysta i ma tu i owdzie roznokolorowe plamy. I jest ciemnoszara. To wszystko, co udalo mi sie zobaczyc. -A na kopule nie bylo zadnych znakow? - spytalem niespokojnie. - Niczyich sladow dookola? -Nic, pulkowniku. - Spostrzeglem, ze po raz pierwszy od rozpoczecia podrozy odezwal sie, uzywajac wojskowego stopnia, co znaczylo, ze mowil powaznie. - Czlowieku, nie zazdroszcze ci podejmowania decyzji! -Hej, Tom - wtracil sie Monroe. - To nie byla tylko zaokraglona wypuklosc gruntu, co? -Jestem geologiem, Monroe, i potrafie odroznic topografie sztuczna od naturalnej. Poza tym... - spojrzal do gory. - Wlasnie sobie przypomnialem, ze cos opuscilem. Obok kopuly widac maly swiezy krater, taki jak od dyszy rakiety. -Dyszy rakiety? - powtorzylem. - Rakiety, mowisz? Tom usmiechnal sie do mnie z niejakim wspolczuciem. -Powinienem powiedziec: dyszy statku kosmicznego. Nie da sie okreslic po kraterze, jakich urzadzen napedowych uzywaja te istoty. Jesli to w czyms pomoze, to ten krater nie jest taki sam, jakie zostawiaja nasze tylne silniki. Oczywiscie, ze nie byl, Weszlismy wiec do naszego statku i odbylismy narade wojenna. Wojenna, co sie zowie. I Tom, i Monroe tytulowali mnie "pulkowniku" co drugie zdanie. Kiedy tylko moglem, mowilem do nich po imieniu. Jednakze tylko ja moglem podjac decyzje. Co robic, rzecz jasna. -Sluchajcie - powiedzialem na koniec - istnieje kilka mozliwosci. Albo wiedza, ze tu jestesmy - bo zobaczyli, ze ladujemy kilka godzin temu lub spostrzegli Toma podczas patrolu - albo nie wiedza, ze tu jestesmy. Albo sa istotami ludzkimi z Ziemi - wowczas wedlug wszelkiego prawdopodobienstwa naleza do wrogiego narodu - albo sa z innej planety i wowczas moga byc nastawieni przyjaznie, wrogo lub tak sobie. Uwazam, ze zdrowy rozsadek i zwykla procedura wojskowa domagaja sie, aby traktowac ich jako wrogow, chyba ze dowioda czegos przeciwnego. Tymczasem zachowujmy sie z maksymalna ostroznoscia, zeby nie rozpetac miedzyplanetarnej wojny z byc moze przyjaznymi nam Marsjanami, czy skad tam oni pochodza. Jest nadzwyczaj istotne, aby natychmiast doniesc o tym dowodztwu armii. Ale poniewaz polaczenie radiowe Ziemi z Ksiezycem jest jeszcze w fazie projektow, jedyny sposob to wyslanie Monroe'a wraz ze statkiem. Jesli to jednak zrobimy, ryzykujemy, ze nasz garnizon tutaj, czyli Tom i ja, zostanie schwytany w tym czasie. W takim przypadku ich strona wejdzie w posiadanie waznych informacji o naszym personelu i sprzecie, a nasza strona bedzie wiedziala tylko, ze ktos lub cos ma baze na Ksiezycu. Tak wiec naszym najwazniejszym zadaniem jest zdobycie wiecej informacji. Dlatego mam propozycje: ja usiade w kopule polaczony linia telefoniczna z Tomem, ktory bedzie siedzial na pokladzie statku z reka na przycisku startu, gotowy do odlotu na Ziemie, gdy tylko otrzyma rozkaz ode mnie. Monroe poleci tam jednomiejscowka i wyladuje tak blisko tamtej kopuly, jak to uzna za bezpieczne. Reszte drogi przejdzie pieszo i zrobi najlepszy zwiad, jaki jest mozliwy w kombinezonie kosmicznym. Nie bedzie uzywal radia poza przekazaniem ustalonych bezsensownych sylab, ktore zrozumiemy jako wyladowanie jednomiejscowki, oraz wyslaniem ostrzezenia, zebym kazal Tomowi startowac. Jesli go zlapia bedzie pamietal, ze nadrzednym celem zwiadowcy jest zdobycie i przekazanie wiadomosci o wrogu, wiec szybko przelaczy radio na maksymalna glosnosc i przekaze tyle danych, na ile pozwoli czas i refleks wroga. Co o tym sadzicie? Obydwaj kiwneli glowani. Nie byli tym specjalnie zainteresowani, to nie oni podejmowali decyzje. Ale mnie pokryla pieciocentymetrowa warstwa potu. -Ja mam pytanie - odezwal sie Tom. - Dlaczego na zwiad wybral pan Monroe'a? -Tak myslalem, ze o to spytacie - odrzeklem. Wszyscy trzej jestesmy nadzwyczaj malo wysportowani, a w wojsku przebywamy, od kiedy zrobilismy doktoraty. Niewielki mialem wybor. Ale przypomnialem sobie, ze Monroe jest pol krwi Indianinem - Arapaho, prawda, Monroe? - i mam nadzieje, ze odezwie sie w nim duch przodkow. -Klopot w tym, panie pulkowniku - mruknal Monroe, wstajac z miejsca - ze jestem cwierc krwi Indianinem, a w ogole to... Czy nigdy panu nie mowilem, ze moj pradziadek byl tym jedynym przewodnikiem Custera pod Little Big Horn? Caly czas byl przekonany, ze Siedzacy Byk jest o dziesiec mil od niego. Mimo to zrobie, co bedzie w mojej mocy. A jesli zgine smiercia bohatera, czy moglby pan przekonac oficera bezpieczenstwa naszej sekcji, zeby ujawnili moje nazwisko na uzytek podrecznikow do historii? W tej sytuacji uwazam, ze to przynajmniej mozna zrobic. Oczywiscie obiecalem, ze zrobie, co bedzie w mojej mocy. Kiedy wyruszyl, zasiadlem w kopule przy telefonie laczacym mnie z Tomem i uczulem nienawisc do siebie za to, ze wybralem Monroe'a do tego zadania. Ale nienawidzilbym siebie dokladnie tak samo, gdybym wybral Toma. A jesli cos sie zdarzy i bede musial nakazac Tomowi, zeby odlecial, bede siedziec w tej kopule sam jak palec i czekac... -Broz negel! - odezwal sie przez radio wdzieczny glos Monroe'a. Jednomiejscowka wyladowala. Wolalem nie uzywac telefonu do pogawedek z Tomem, bojac sie, ze uleci mi jakies wazne slowo lub zdanie od naszego zwiadowcy. Siedzialem wiec i natezalem sluch. Po chwili uslyszalem: -Miszgaszu! - co oznaczalo, ze Monroe jest w poblizu tej drugiej kopuly i czolga sie w jej strone, korzystajac z oslony kamieni. A potem zapadla cisza. W chwile pozniej zrelacjonowalem Tomowi, co sie stalo. -Biedny Monroe - szepnal tylko. Wyobrazalem sobie wyraz jego twarzy. -Sluchaj, Tom - zaczalem. - Jesli teraz odlecisz, dalej nie bedziesz mogl przekazac nic waznego. Sadze, ze po schwytaniu Monroe'a, to cos z tej drugiej kopuly bedzie nas szukac. Dopuszcze je na tyle blisko, zebysmy mogli sie dowiedziec, jak wygladaja, a przynajmniej czy to sa istoty ludzkie, czy nie. Kazda informacja o nich jest wazna. Krzykne ci to, a ty wciaz bedziesz mial mnostwo czasu, zeby odleciec. W porzadku? -Pan tu jest szefem, pulkowniku - rzekl zalobnym tonem. - Zycze szczescia. A potem moglem juz tylko czekac. W kopule nie bylo jeszcze tlenu, wiec musialem w siebie wcisnac kanapke wyciagnieta z kieszeni kombinezonu. Siedzialem tam i myslalem o naszej wyprawie. Dziewiec lat, taka scisla tajemnica, tyle pieniedzy wydanych na lamiglowki tych badan - i do czego doszlo? Ze czekam sobie, az ogien z jakiejs niewyobrazalnie silnej broni zetrze mnie z powierzchni Kiezyca. Rozumialem ostatnia prosbe Monroe'a. Czesto mielismy uczucie, ze nasi bezposredni przelozeni nie chca, abysmy nawet my wiedzieli, nad czym pracujemy. Naukowcy tez sa ludzmi, pragna uznania dla swoich dziel. Mialem nadzieje, ze ta cala wyprawa zostanie zapisana w podrecznikach do historii, ale teraz nie zanosilo sie na to. Dwie godziny pozniej statek zwiadowczy wyladowal niedaleko kopuly. Otworzyly sie drzwi i ze swojego stanowiska przy wejsciu do kopuly ujrzalem, ze Monroe wychodzi i zmierza w moim kierunku. Zaalarmowalem Toma i kazalem mu uwaznie sluchac. -To moze byc jakas sztuczka... mogli go nafaszerowac narkotykami... Ale nie wygladal na takiego - przynajmniej niezupelnie. Odepchnal mnie, wszedl do srodka i usiadl na skrzynce, opierajac sie o sciane kopuly. Nogi w wysokich butach zalozyl na druga, mniejsza skrzynke. -Jak sie masz, Ben - zapytal jowialnie. - Co u was slychac? Zachnalem sie. -No i? - Glos mi sie lekko lamal z emocji. -No i co? - udal zdumienie. - Aa, o to ci chodzi. Ta druga kopula, chcialbys wiedziec, kto w niej jest. Masz prawo byc ciekaw, Ben, niewatpliwie. Przywodca scisle tajnej wyprawy, jak nasza - nazywaja nas Program "Ani slowa", co Ben? - znajduje na Ksiezycu druga kopule. Mysli, ze to on pierwszy wyladowal tu, wiec oczywiscie chce... -Majorze Monroe Gridley! - nie wytrzymalem. - Stancie na bacznosc i zlozcie raport, natychmiast! - Tak naprawde, to czulem, jak mi mrowki laza po grzbiecie. Monroe oparl sie o sciane kopuly. -To tak sie to robi w wojsku - cmoknal z podziwem. - Jak to mowia rekruci: mozna robic dobrze, mozna robic zle, mozna i po wojskowemu. Tylko ze moze byc jeszcze inaczej. - Zasmial sie. - Zupelnie inaczej. -Cos z nim nie tak - uslyszalem szept Toma w sluchawkach. - Ben, cos go tam musialo strasznie wkurzyc. -W tej drugiej kopule nie ma zadnych istot z innej planety - zapewnil mnie Monroe w naglym przyplywie zdrowego rozsadku. - Nie, to sa na pewno ludzie, i to z Ziemi. Zgadnij, skad? -Zabije cie - ostrzeglem go. - Przysiegam, ze cie zabije, Monroe. Skad oni sa - z Rosji, z Chin, z Argentyny? -A coz w tym byloby tajemniczego? - skrzywil sie. No, dalej, zgaduj jeszcze raz! Dlugo wpatrywalem sie w niego. -Jedynym innym krajem... -Tak jest - ucieszyl sie. - Zgadl pan, pulkowniku. Ta druga kopula zostala postawiona przez Marynarke. Te cholerna marynarke wojenna Stanow Zjednoczonych. JAK ODKRYTO MORNIELAMATHAWAYA Wszyscy dziwia sie zmianom, jakie zaszly w zyciu Morniela Mathawaya, od czasu kiedy odkryto jego talent. Wszyscy z wyjatkiem mnie. Pamietaja go jako niedomytego i pozbawionego zdolnosci pacykarza z Greenwich Village, ktory co drugie zdanie rozpoczynal od "ja", a co trzecie konczyl na "mnie". Narzucal wszystkim to dobre o sobie mniemanie podszyte niepewnoscia czlowieka, ktory podejrzewa, ze w rzeczywistosci nalezy do drugiej albo i nizszej kategorii. Kazda z nim rozmowa sprawiala, ze chcialo sie zatkac uszy wobec tych wszystkich nieznosnych przechwalek.Rozumiem te jego przemiane, krytyczne podejscie do samego siebie, a takze jego nagly, niezwykly sukces. No, ale w koncu bylem przy nim tego dnia, kiedy "odkryto" jego talent, choc moze nalezaloby to inaczej ujac, zwazywszy, jak calkiem niemozliwa - tak, powiedzialem "niemozliwa" zamiast "nieprawdopodobna" - jest ta cala sprawa. Wiem tylko, ze gdy probuje cos z tego zrozumiec, to od nadmiaru myslenia dostaje zaparcia, bolu glowy i odklada mi sie kamien w nerkach. Tamtego dnia rozmawialismy o jego talencie. Siedzialem, zachowujac z trudem rownowage, na drewnianym krzesle w jego malym nie dogrzanym mieszkaniu - atelier na Bleecker Street. Wiedzialem juz, ze nie nalezy siadac w fotelu. Z pomoca tego fotela Morniel oplacal praktycznie cale komorne. Byl on wytartym do cna klebem przybrudzonej tapicerki, ktora sterczala wysoko z przodu, a z tylu gleboko sie zapadala. Kiedy sie w tym siadalo, rozne rzeczy zaczynaly ci wypadac z kieszeni - drobne, klucze, portfel, wszystko - i ginac w dzungli zardzewialych sprezyn i nadprochnialego drewna. Za kazdym razem, kiedy ktos przychodzil po raz pierwszy, Morniel z wielkimi honorami sadzal go na tym "bardzo wygodnym fotelu". A gdy biedak bolesnie skrecal sie, probujac znalezc kawalek miejsca pomiedzy sprezynami, oczy Morniela jasnialy i caly pokoj wypelnial sie jego usmiechem. Bo im bardziej ktos sie ruszal, tym wiecej rzeczy mu wypadalo z kieszeni. Po wyjsciu goscia rozkrecal fotel i podliczal dochod, niczym wlasciciel sklepu sprawdzajacy kase po wielkiej wyprzedazy. Klopot polegal na tym, ze siedzac na drewnianym krzesle nalezalo bardzo uwazac. Krzeslo bylo kulawe. Morniel nic nie tracil - zawsze siadal na lozku. -Nie moge sie doczekac dnia - zwykl byl mawiac - kiedy jakis kupiec, jais krytyk, ktos z odrobina oleju w glowie przyjdzie obejrzec moje prace. Ja mam racje, Dave, wiem, ze mam racje; tylko jestem po prostu zbyt dobry. Wiesz, czasem az sie boje, gdy pomysle sobie, jaki jestem dobry. Chyba zbyt wiele talentu jak na jednego czlowieka. -No - probowalem odpowiedziec - zawsze jeszcze... -Nie zeby zbyt wiele talentu jak na mnie - ciagnal jakby w obawie, ze moglem go zle zrozumiec. - Na szczescie mam w sobie dosc wielkosci, zeby to uniesc, jestem potezny w duchu. Ale ktos inny, ktos mniejszego pokroju nie wytrzymalby takiej pelni percepcji, tego zrozumienia undywidualnej duchowosci, jak by to mozna ujac. Jego mozg po prostu by pekl pod takim ciezarem. Ale nie moj, Dave, nie moj. -To dobrze - ucieszylem sie. - Milo mi to slyszec. A teraz, jesli nie masz... -Wiesz, o czym dzis rano myslalem? -Nie - baknalem zbity z tropu. - Ale szczerze mowiac naprawde... -Myslalem o Picassie, Dave. O Picassie i Roualt. Poszedlem sobie na spacer w strone targu, zeby zjesc jakies sniadanie - wiesz, stary chwyt Morniela, reka szybsza niz oko - i zaczalem rozmyslac o wspolczesnym malarstwie. Duzo o tym mysle, Dave. Martwi mnie to. -Tak? - spytalem bez zainteresowania. Hm, ja raczej... -Poszedlem ulica Bleecker, skrecilem do parku przy Washington Square i idac, tak sobie myslalem: kto naprawde robi cos istotnego we wspolczesnym malarstwie, kto jest rzeczywiscie i bezapelacyjnie wielki? Moglem wymienic tylko trzy nazwiska: Picasso, Roulat - i ja. W tej chwili nie ma nikogo wiecej, kto by robil cos wartosciowego i oryginalnego. Tylko trzy nazwiska sposrod calego tlumu ludzi, ktorzy w tej chwili na swiecie pracuja pedzlem; tylko trzy nazwiska i koniec. Przez to poczulem sie bardzo samotny, Dave. -Rozumiem cie - pocieszylem go. - Ale w koncu... -I wtedy zadalem sobie pytanie: dlaczego tak sie dzieje? Czy geniusz absolutny zawsze byl taka rzadkoscia, czy w kazdym okresie czasu jest go statystycznie tyle samo czy tez jest inny powod, wlasciwy tylko naszym czasom? I czemu nieuchronne odkrycie mojego talentu tak sie odwleka? Dlugo nad tym myslalem, Dave. Myslalem nad tym dokladnie i z pokora, bo to bardzo wazne pytanie. I oto, co wymyslilem. Poddalem sie. Oparlem sie tylko wygodnie - oczywiscie nie za mocno - i sluchalem, jak rozwija teorie estetyki, ktora juz z dziesiec razy opowiedzialo mi dziesieciu innych malarzy z Village. Roznili sie tylko w kwestii odpowiedzi na pytanie, kto konkretnie jest uwienczeniem i najdoskonalszym zyjacym przykladem tej estetyki. Morniel, jak juz sie pewnie zorientowaliscie, uwazal, ze to on. Przyjechal do Nowego Jorku z Pittsburga jako wysoki, niezgrabny chlopak, ktory niechetnie sie golil, ale wierzyl w swoj talent malarski. W tamtych czasach podziwial Gauguina i probowal kopiowac go na plotnie. Z akcentem, ktory mial byc filmowym akcentem z Brooklynu, a w rzeczywistosci byl czysta mowa pittsburska, mogl godzinami dyskutowac o "mistyce" ludowej prostoty. Szybko dal sobie spokoj z tym Gauguinem, gdy tylko poszedl na pare wykladow do Ligi Studentow Sztuk Pieknych i zapuscil pierwsza niechlujna blond brodke. Ostatnio wynalazl nowa technike, ktora nazywal "plama na plamie". Byl kiepskim malarzem, co do tego nie bylo dwoch zdan. Mowie to, polegajac nie tylko na wlasnej opinii - a mieszkalem w jednym pokoju z dwoma malarzami; z jedna malarka nawet przez rok bylem zonaty - ale na zdaniu obeznanych z tym ludzi, ktorzy nie majac w tym wlasnego interesu, dokladnie obejrzeli jego prace. Jedno z tych malowidel Morniel bardzo chcial mi podarowac i pomimo protestow, osobiscie powiesil mi nad kominkiem. Pewien znany krytyk sztuki wspolczesnej, ktoremu opadla szczeka na widok tego dziela, powiedzial: -Nie chodzi o to, ze niczego istotnego od strony graficznej to nie przedstawia, ale on nawet nie stawia sobie problemow natury, nazwijmy to, malarskiej. Jak bys to nazywal: biel z biela, plama na plamie, bezprzedmiotowosc, neoabstrakcjonizm, tu po prostu niczego nie ma, niczego! Jeszcze jeden krzykliwy, niechlujny, sfrustrowany dyletant, ktory tylko zasmieca Village. Czemu wiec spedzalem czas z Mornielem? No coz, mieszkal, po pierwsze, tuz za rogiem. Mial, na swoj pomylony sposob, barwna osobowosc. A kiedy cala noc siedzialem nad wierszem, ktory nijak sie nie ukladal, chocby dla relaksu dobrze bylo zbladzic do jego atelier na rozmowe nie majaca nic wspolnego z literatura. Klopot w tym - o czym wiecznie zapominalem - ze prawie nigdy nie byla to rozmowa, lecz monolog, w ktory ledwie od czasu do czasu udawalo mi sie cos wtracic. Widzicie, roznica miedzy nami byla taka, ze moje wiersze zostaly wydane, chocby nawet w kiepsko odbitych magazynach eksperymentalnych, utrzymujacych sie z subskrypcji. On nigdy nie zrobil wystawy. Nawet jednej. Byl jeszcze jeden powod, dla ktorego utrzymywalem z nim przyjacielskie stosunki. A mialo to zwiazek z tym jedynym talentem, ktory naprawde posiadal. Ledwie mi starcza na zycie, przynajmniej jesli chodzi o koszty utrzymania. Takie rzeczy, jak dobry papier czy ciekawe ksiazki do mojej biblioteczki sa tym, czego zawsze pozadalem, ale co zawsze mocno wykraczalo poza moje finansowe mozliwosci. Kiedy owo pozadanie staje sie nie do zniesienia - na przyklad z powodu swiezo wydanego tomu Wallace'a Stevensa - zbaczam do Morniela i mowie mu o tym. Potem idziemy do ksiegarni - wchodzac do niej osobno. Ja zaczynam rozmowe z wlascicielem o jakims bardzo kosztownym albumie dla koneserow, ktory zamierzam zamowic i gdy tylko zajme cala jego uwage, Morniel podprowadza Stevensa - za ktorego oczywiscie zaplace, gdy tylko troche stane na nogach. Jest w tym absolutnie cudowny. Nigdy nie widzialem, zeby ktokolwiek go podejrzewal, nie mowiac juz o zlapaniu. Rzecz jasna, musze odwdzieczyc sie za przysluge, robiac to samo w sklepie z artykulami malarskimi, zeby Morniel mogl odnowic swoj zapas plotna, farb i pedzli, ale na dluzsza mete to mi sie oplaca. Jedyne minusy tego to nieznosna nuda, jaka musze scierpiec, sluchajac jego tyrad i wyrzuty sumienia, poniewaz wiem, ze jemu do glowy nie przyjdzie za to wszystko zaplacic. Dobra, ale ja zaplace, gdy tylko bede mogl. -Nie moge byc az taki wyjatkowy - ciagnal swoj monolog. - Musza sie rodzic inni ludzie z zadatkami na tak wielki talent, ale ginie on, zanim osiagna dojrzalosc artystyczna. Jak? I dlaczego? No wiec, rozwazmy role spoleczenstwa... I wlasnie wtedy pierwszy raz to ujrzalem. Kiedy powiedzial slowo "spoleczenstwa", ujrzalem te purpurowa zmarszczke na przeciwleglej scianie, lsniacy zarys jakiegos pudla i lsniacy zarys siedzacego w srodku czlowieka. Wisial jakies poltora metra nad podloga i wygladal, jakby przeslanialy go fale goracego powietrza. A potem sciana znow byla pusta. Bylo to pod koniec roku, a wiec za pozno na gorace powietrze. I nigdy przedtem nie mialem omamow wzrokowych. Uznalem, ze usialy to byc zaczatki nowej szczeliny w scianie u Morniela. To miejsce trudno bylo nazwac atelier: zwykle, pelne przeciagow mieszkanie bez cieplej wody, z ktorego jakis lokator usunal scianki dzialowe, zeby miec jeden dlugi pokoj. Znajdowalo sie na najwyzszym pietrze i dach od czasu do czasu przeciekal, a sciany pokryte byly grubymi, falistymi smugami na pamiatke strumieni wody. Ale skad ta purpura? I skad ten zarys czlowieka wewnatrz pudla? Troche za sprytne jak na zwykle pekniecie w scianie. I gdzie nagle sie podzialo? -... ten odwieczny konflikt z jednostka, ktora chce utrzymac niezaleznosc - podkreslil Morniel. - Zeby nie wspomniec... Kilka wysokich tonow zabrzmialo szybko jeden po drugim. I wowczas, tym razem na srodku pokoju i zaledwie metr nad ziemia znow pokazaly sie purpurowe linie - wciaz mgliste, wciaz przeswitujace i wciaz z tym zarysem czlowieka posrodku. Morniel przerzucil nogi przez krawedz lozka i wpatrzyl sie w ten obraz. -Co u... - zaczal. I znowu cale urzadzenie zniknelo. -C-co... - zajaknal sie Morniel. - Co sie tu dzieje? -Nie wiem - odpowiedzialem zgodnie z prawda. - Ale cokolwiek to jest, sadze, ze probuja trafic w cel. Znow zabrzmialy tamte wysokie dzwieki. A purpurowa skrzynia ukazala sie naszym oczom, spoczywajac bezpiecznie na podlodze. Caly czas ciemniala i nabierala ksztaltow. Dzwieki wspinaly sie po skali, jednoczesnie cichnac, az gdy skrzynia nie byla juz przezroczysta, znikly zupelnie. W skrzyni rozsunely sie drzwi. Wyszedl jakis czlowiek ubrany w cos, co zdawalo sie skladac z samych fredzli. Spojrzal najpierw na mnie, a potem na Morniela. -Pan Morniel Mathaway? - spytal grzecznie. -T-tak - wyjakal Morniel, cofajac sie w okolice lodowki. -Panie Mornielu Mathaway - rzekl uroczyscie czlowiek ze skrzyni. - Nazywam sie Glescu. I przynosze panu pozdrowienia z roku 2487. Zaden z nas nie wiedzial, o co chodzi, wiec pozostawilismy to bez odpowiedzi. Podnioslem sie z krzesla i stanalem obok Morniela, czujac niejasno, ze lepiej trzymac sie czegos znanego. I przez chwile wszyscy stalismy bez ruchu. Osobliwa scena. "Rok 2487" - pomyslalem sobie. W zyciu nie widzialem kogos tak ubranego. Co wiecej, nigdy nie wyobrazalem sobie, ze ktos moze byc tak ubrany, a moja wyobraznia potrafi wywijac koziolki. To ubranie nie bylo calkiem przezroczyste, a jednak nie calkiem zaslanialo. Mozna by je nazwac pryzmatycznym, bo wciaz lsnily na nim rozne kolory przeskakujace po fredzlach. Musiala w tym byc jakas prawidlowosc, ale na pewno nie taka, ktora moglbym dostrzec i rozpoznac. A sam czlowiek, ow pan Glescu, byl tego samego wzrostu co Morniel i ja, i nie wygladal na duzo starszego. Ale bylo w nim cos - nie wiem, mozna by to nazwac klasa, autentyczna, olbrzymia klasa - co zmusiloby do posluchu ksiecia Wellingtona. Dobrze wychowany, moze o to tu chodzilo. W takim razie byl najlepiej wychowanym czlowiekiem, jakiego w zyciu widzialem. Zrobil krok naprzod. -A teraz - rzekl glebokim, cudownie brzmiacym glosem - jak kaze dwudziestowieczny obyczaj, podamy sobie dlonie. Tak wiec, jak kaze dwudziestowieczny obyczaj, podalismy mu dlonie. Najpierw Morniel, potem ja - obydwaj bardzo ostroznie. Pan Glescu podawal nam reke bardzo niezgrabnie, co przywiodlo mi na mysl farmera z Iowy, ktory pierwszy raz w zyciu je paleczkami. Po skonczonej ceremonii stanal naprzeciw nas, caly promieniejac. Choc bardziej w strone Morniela niz moja. -Co za chwila, prawda? - westchnal. - Co za wspaniala chwila! Morniel nabral powietrza w pluca i juz wiedzialem, ze na cos sie przydalo nagabywanie facetow od reklamy, ktorzy wyskakiwali ci przed nosem na schodach i proponowali usuniecie wyrostka. Przychodzil do siebie, jego umysl znow zaczynal pracowac. -Pan powiedzial "co za chwila"? - zainteresowal sie. - A coz w niej takiego nadzwyczajnego? Czy pan moze wy-wynalazl podroze w czasie? Pan Glescu rozesmial sie serdecznie. -Ja? Podroz w czasie? Ach, nie. Nie, nie! Podroz w czasie wynalazla Antoinette Ingeborg, ale to jeszcze wasza przyszlosc. Nie warto wchodzic w szczegoly, zwlaszcza ze mam tylko pol godziny. -Dlaczego pol godziny? - spytalem nie dlatego, ze bylem ciekaw; po prostu chcialem sie wlaczyc do rozmowy. -Tylko tak dlugo mozna utrzymac skindrom - wyjasnil. - Skindrom jest to - hm, nazwijmy to urzadzeniem transmisyjnym, ktore umozliwia mi ukazanie sie w waszym czasie. Wymaga to takiego wydatku energii, ze podroz w przeszlosc odbywa sie tylko raz na piecdziesiat lat. Ten przywilej przyznaje sie jako cos w rodzaju Gobla. Chyba dobrze powiedzialem. To jest Gobel, tak? Taka nagroda w waszych czasach. -Nie chodzi panu przypadkiem - blysnela mi mysl - o Nobla? Nagrode Nobla? Przytaknal mi entuzjastycznie. -Tak jest! Nagroda Nobla! Taka podroz jest przyznawana wyrozniajacym sie naukowcom, jako rodzaj nagrody Nobla. Co piecdziesiat lat czlowiek wybrany przez gardunax jako najwybitniejszy i tak dalej. Do tej pory oczywiscie zawsze dostawal ja jakis historyk, no i marnowali ja na ogladanie oblezenia Troi, pierwszego wybuchu atomowego w Los Alamos, odkrycia Ameryki, takie tam. Ale w tym roku... -Tak? - ponaglil go Morniel drzacym glosem. Nagle obaj przypomnielismy sobie, ze pan Glescu znal jego nazwisko. - A jaka dziedzina nauki pan sie zajmuje? Pan Glescu lekko sklonil glowe. -Jestem krytykiem sztuki. Moja specjalnosc to historia sztuki. A w dziedzinie historii sztuki zajmuje sie... -Czym!? - prawie krzyknal Morniel, a glos mu autentycznie dygotal. - Czym pan sie zajmuje? Znow lekkie skinienie glowa. -Panem, panie Mathaway. W moich czasach, moge to bez obawy powiedziec, jestem najwiekszym zyjacym autorytetem w dziedzinie zycia i tworczosci Morniela Mathawaya. Zajmuje sie wlasnie panem. Morniel zbladl. Po omacku doszedl do lozka i usiadl ostroznie, jakby byl z porcelany. Kilka razy otworzyl i zamknal usta i wygladalo na to, ze nie moze wydobyc z siebie ani slowa. Wreszcie przelknal sline, zacisnal piesci i wzial sie w garsc. -Czy... czy chce pan powiedziec - udalo mu sie w koncu wymamrotac - ze jestem slawny? Tak slawny? -Slawny? Moj drogi panie, pan jest wiecej niz slawny. Jest pan jednym z niesmiertelnych, ktorych wydl rodzaj ludzki. Jak to ujalem - dosc trafnie, jesli wolno mi tak powiedziec - w swojej ostatniej ksiazce zatytulowanej "Mathaway - czlowiek, ktory uksztaltowal przyszlosc": "Jakze rzadko zdarzalo sie pojedynczym ludzkim wysilkom..." -Az taki slawny. - Jasna brodka trzesla mu sie jak u dziecka, ktore gotowe jest rozplakac sie. - Taki slawny! -Taki slawny - potwierdzil pan Glescu. - Kto rozpoczal epoke wspolczesnego malarstwa jasniejacego w calej swej krasie? Czyje wzory i specyficzne laczenie kolorow zdominowaly architekture na przestrzeni ostatnich pieciu wiekow, kto jest odpowiedzialny za uklad naszych miast, za ksztalt kazdego dziela sztuki, za sama tkanine naszych ubran! -Czyzbym ja? - spytal slabo Morniel. -Pan! Zaden inny czlowiek na przestrzeni wiekow nie wywarl tak wielkiego wplywu na wzornictwo ani na zadna inna dziedzine sztuki przez tak dlugi okres czasu! Z kimze mam pana porownac? Do ktorego artysty z przeszlosci moglbym pana porownac? -Rembrandt? - podsunal niesmialo Morniel. Wyraznie staral sie mu pomoc. - Da Vinci? -Rembrandt i da Vinci w jednym rzedzie z panem? - Pan Glescu zasmial sie pogardliwie. Alez to smieszne! Gdziez im do panskiej wszechstronnosci, rozsmakowania w wymiarze kosmicznym, wyczucia wszechogarniania. Nie, zeby znalezc godne pana porownanie, trzeba by wyjsc poza malarstwo, moze w strone literatury. Moze Szekspir ze swoim rozmachem, poezja pobrzemiewajaca dzwiekiem organow, z jego przeogromnym wplywem na pozniejszy jezyk - ale chyba nawet Szekspir, obawiam sie, ze nawet Szekspir... - Potrzasnal smutnie glowa. -Och! - jeknal Morniel Mathaway. -Skoro o Szekspirze mowa - wtracilem - czy zna pan przypadkiem poete nazwiskiem David Dantziger? Czy duzo jego dziel sie ostalo? -Czy to pan? -Tak - wpatrzylem sie blagalnie w czlowieka z roku 2487. - To ja, David Dantziger. Zmarszczyl czolo. -Chyba sobie nie przypominam... Do ktorej ze szkol poetyckich pan nalezy? -Hm, roznie to nazywaja. Najczesciej antyimazysci. Tak, antyimazysci albo postimazysci. -Nie - odrzekl pan Glescu po ktotkim namysle. - Jedynym poeta, jakiego pamietam z tego czasu i tej czesci swiata, jest Peter Tedd. -A ktoz to jest Peter Tedd? Nigdy o takim nie slyszalem. -Widocznie jeszcze nie odkryto jego talentu. Ale prosze pamietac, ze jestem krytykiem sztuki, a nie literatury. Jest calkiem mozliwe - mowil dalej, aby mnie pocieszyc - ze jesli wspomnialby pan swoje nazwisko specjaliscie z dziedziny pomniejszych poetow dwudziestowiecznych, potrafilby on bezblednie umiejscowic pana w czasie. Calkiem mozliwe. Spojrzalem na Morniela, ktory szczerzyl do mnie zeby, siedzac na lozku. Juz calkiem ochlonal i zaczynal powoli rozumiec swoja sytuacje. Cala te sytuacje. Swoje wlasne polozenie. Moje. Uznalem, ze nienawidze kazdego kawalka jego parszywego ciala. Dlaczego to musial byc ktos taki jak Morniel Mathaway, do ktorego tak szczesliwie usmiechnal sie los? Tylu bylo malarzy, a przy tym przyzwoitych ludzi, a tu masz, ten chelpliwy prozniak. A przez caly czas moje mysli krazyly wokol jednego. To tylko dowodzi, powtarzalem sobie, ze potrzebna jest perspektywa historii, aby cokolwiek w sztuce odpowiednio ocenic. Wystarczy pomyslec o wszystkich, ktorzy nalezeli w swoich czasach do grubych ryb, a dzis sa zapomniani - na przyklad ten wspolczesny Beethovenowi: dopoki zyl, uwazano go za wielkiego czlowieka, a dzis jego nazwisko jest znane tylko muzykologom. No, ale... Pan Glescu popatrzyl na palec wskazujacy prawej dloni, gdzie bezustannie pulsowala mu czarna plamka. -Zostalo mi malo czasu - odezwal sie. - I choc jest to dla mnie niewypowiedziany zaszczyt stac w panskiej, panie Mathaway, pracowni i widziec pana we wlasnej osobie, pragne zapytac, cze nie spelnilby pan mojego malenkiego zyczenia? -Jasne - zgodzil sie Morniel, wstajac z lozka. - Prosze mowic. Dla pana nic nie bedzie zbyt szczodre. Czego pan sobie zyczy? Pan Glescu przelknal sline, jak gdyby mial zapukac do bram raju. -Tak sobie mysle... Z pewnoscia nie bedzie to panu przeszkadzac... Czy pozwolilby mi pan rzucic okiem na plotno, nad ktorym pan w tej chwili pracuje? Ta mysl, ze ujrze dzielo Mathawaya w nie ukonczonym stanie, jeszcze mokre od farby... - Zamknal oczy, jakby nie mogl uwierzyc, ze to sie dzieje naprawde. Morniel sklonil sie dwornie i podszedl do sztalug. Zerwal zaslone. -Mam zamiar to nazwac... - glos zrobil mu sie gleboki, niczym Wielki Kanion -... "Figurynki w desenie, nr 29". Smakujac powoli te chwile, pan Glescu otworzyl oczy i pochylil sie do przodu. -Alez... - szepnal po dluzszej chwili. - To chyba nie jest panskie dzielo, panie Mathaway? Morniel obrocil sie zdumiony i przyjrzal sie malowidlu. -Wszystko w porzadku, to moj obraz. "Figurynki w desenie, nr 29". Poznaje pan? -Nie - zaprzeczyl markotnie pan Glescu. - Nie poznaje. Ale za to wlasnie - ozywil sie - jestem panu ogromnie wdzieczny. Czy moglbym zobaczyc cos jeszcze? Cos z pozniejszego okresu? -To namalowalem ostatnio - wyznal Morniel troche niepewnie. - Cala reszta jest wczesniejsza. O, moze to sie panu spodoba? - Zdjal jeden obraz ze stojakow. - Nazwalem to "Figurynki w desenie, nr 22". Wydaje mi sie, ze z mojego wczesnego okresu ten jest najlepszy. Pan Glescu zadrzal. -To wyglada jak plamy farby namazane na innych plamach. -Tak jest! To wlasnie nazywam "plama na plamie". Ale pan pewnie wszystko to wie, bedac takim autorytetem w mojej dziedzinie. A oto "Figurynki w desenie, nr..." -Czy nie moglby pan zostawic w spokoju tych... tych figurynek? - zawolal blagalnie pan Glescu. - Chcialbym ujrzec ktores z panskich kolorowych dziel. Pelnych barw i form! Morniel podrapal sie po glowie. -Wlasciwie to nie malowalem od dawna nic kolorowego. A, zaraz! - Rozjasnil sie i zaczal szukac z tylu stojaka. Wyciagnal jakies stare plotno. - Zachowalem je jako jedno z niewielu z okresu "rozowych cetek". -Jak to sie stalo? - wymamrotal raczej do siebie pan Glescu. - To z cala pewnoscia... - Wzruszyl ramionami az do uszu w sposob znany kazdemu, kto widzial krytyka sztuki w akcji. Po takim wzruszeniu ramionami nie potrzeba slow. A jesli to ty namalowales obraz, na ktory akurat patrzy, to nawet nie chcialbys slow. Morniel zaczal goraczkowo wyciagac obrazy. Pokazywal je panu Glescu, ktory krztusil sie, jakby zbieralo mu sie na nudnosci; potem wyciagal nastepne obrazy. -Nic nie rozumiem - rzekl bolesnie pan Glescu, patrzac na podloge zaslana plotnami rozpietymi na drewnianych ramach. - Najwyrazniej to bylo przed tym, jak odkryl pan swoj talent i swoja prawdziwa technike. Ale szukam jakiegos znaku, wzkazowki tego przyszlego geniusza. I widze... - Pokrecil bezradnie glowa. -A ten? - spytal Morniel, ciezko dyszac. Pan Glescu odepchnal go z calej sily. -Prosze, niech pan to zabierze! - Znow spojrzal na swoj palec. Zauwazylem, ze ta czarna plamka pulsuje znacznie wolniej. -Musze niedlugo wracac - powiedzial. - Ale wciaz nic nie rozumiem. Cos panom pokaze. Wszedl do purpurowej skrzyni i przyniosl jakas ksiazke. Zaprosil nas ruchem reki. Morniel i ja stanelismy za jego plecami, zagladajac mu przez ramie. Kartki dziwnie dzwonily przy odwracaniu. Jedno bylo pewne - nie zrobiono ich z papieru. A na stronie tytulowej... "Malarstwo Morniela Mathawaya (1928-1996)". -Urodziles sie w roku 1928? - spytalem gwaltownie. Morniel skinal glowa. -23 maja 1928 roku. - I zamilkl. Wiem, o czym myslal i zrobilem szybkie obliczenia. Szescdziesiat osiem lat. Niewielu ludziom dane jest wiedziec dokladnie, ile jeszcze maja czasu. Szescdziesiat osiem lat. Nie najgorzej. Pan Glescu pokazal pierwsza reprodukcje. Nawet teraz, gdy sobie przypomne, jak to pierwszy raz ujrzalem, kolana mi sie uginaja. Byla to barwna abstrakcja, ale taka, jakiej w zyciu sobie nie wyobrazalem. Jak gdyby wszystkie dziela wszystkich dotychczasowych abstrakcjonistow byly tylko probka na poziomie przedszkola. To sie musialo podobac - chyba ze ktos nie mial oczu - niezaleznie od tego, czy do tej pory cenio sie tylko malarstwo realistyczne; nawet niezaleznie od tego, czy w ogole ktos sie interesowal malarstwem jakiejkolwiek szkoly. Nie mam sklonnosci do rozrzewniania sie, ale naprawde poczulem, ze mam lzy w oczach. Kazdy, kto choctroche byl wrazliwy na piekno, musial zareagowac w ten sam sposob. Kazdy, ale nie Morniel. -Aa, cos takiego - rzekl, jak gdyby nagle go oswiecilo. - Dlaczego pan nie powiedzial, ze o to panu chodzi? Pan Glescu zacisnal dlon na brudnej koszuli Morniela. -Chce pan powiedziec, ze i takie obrazy pan ma? -Nie obrazy - obraz. Tylko jeden. Zrobilem go w ubieglym tygodniu, jako cos w rodzaju eksperymentu, ale efekt mi sie nie calkiem podobal, wiec dalem go jednej dziewczynie z dolu. Chce pan rzucic okiem? -O, tak! Bardzo, bardzo! Morniel wzial ksiazke i rzucil niedbale na lozko. -Dobrze - powiedzial. - Wiec chodzmy. Nie zajmie nam to duzo czasu. Kiedy schodzilismy po schodach, targaly mna sprzeczne uczucia. Jednego bylem pewien - jak tego, ze William Szekspir zyl przed Charlesem Dickensem - nic, co Morniel do tej pory zrobil, ani co zrobilby kiedykolwiek, nie bylo w stanie zblizyc sie na odleglosc miliona lat estetycznych do reprodukcji z tej ksiazki. A mimo calej jego chelpliwosci, mimo jego - zdawaloby sie - bezgranicznego zadufania, bylem pewien, ze on takze o tym wiedzial. Zatrzymal sie przed drzwiami dwa pietra nizej i zapukal do nich. Nikt nie odpowiedzial. Poczekal pare chwil i zapukal znowu. Bez skutku. -Do licha - mruknal. - Nie ma jej w domu. A tak chcialem, zeby ten pan zobaczyl. -Bardzo chce to zobaczyc - pan Glescu zapewnil go goraco. - Chce ujrzec cokolwiek, co by przypominalo panskie dojrzale prace. Ale czas tak szybko ucieka... Morniel strzelil palcami. -Wie pan co? Anita ma pare kotow, ktore karmie, kiedy jej nie ma, wiec dala mi klucz do swojego mieszkania. Moze skocze na gore i przyniose go? -Swietnie! - zawolal pan Glescu uszczesliwiony, rzucajac okiem na swoj palec. - Ale prosze sie pospieszyc. -Zaraz wracam. I wowczas, gdy Morniel skrecal w strone schodow, nasze oczy sie spotkaly. I dal mi ten sygnal, ten, ktorego uzywalismy, kiedy szlismy na "zakupy". Znaczyl on: "Rozmawiaj z nim. Zajmij jego uwage". Zrozumialem. Ksiazka. Zbyt czesto widzialem Morniela w akcji, zeby nie wiedziec, iz niedbaly gest rzucenia jej na lozko byl wszystkim, tylko nie niedbalym gestem. Po prostu polozyl ja tam, gdzie mogl ja szybko znalezc, gdy bedzie mu potrzebna. Poszedl na gore schowac ja w jakiejs nieprawdopodobnej skrytce i kiedy pan Glescu bedzie musial wracac do swojego czasu - coz, bedzie nieosiagalna. Proste? Powiedzialbym, ze cholernie proste. I w ten sposob Morniel Mathaway stanie sie autorem obrazow Morniela Mathawaya. Tylko, ze on ich nie namaluje. Skopiuje je. Tymczasem sygnal sprawil, ze usta same mi sie otworzyly zaczely automatycznie mowic. -Czy pan tez maluje, panie Glescu? - spytalem niewinnie. Wiedzialem, ze to bedzie dobre otwarcie. -Alez nie! Chcialem oczywiscie zostac artysta, kiedy bylem jeszcze malym chlopcem - przypuszczam, ze kazdy krytyk w ten sposob zaczyna - i nawet sam popelnilem kilka bohomazow. Ale byly fatalne, naprawde fatalne! Okazalo sie, ze duzo latwiej jest pisac o obrazach, niz malowacje samemu. A gdy tylko przeczytalem zyciorys Morniela Mathawaya, wiedzialem, ze odkrylem swoje przeznaczenie. Nie tylko wczuwalem sie w nastroj jego obrazow, ale zdawalo mi sie, ze jest kims, kogo moglbym poznac i polubic. I to wlasnie nie daje mi spokoju. Jest taki inny od tego, co sobie o nim wyobrazalem. -Z pewnoscia - przytaknalem. -Rzecz jasna historia ma to do siebie, ze kazdej postaci przydaje pewna otoczke. I widze kilka cech w jego osobowosci, ktore kilka wiekow ubrazowiania moglo... ale nie powinienem tak mowic przy panu, panie Dantziger. Jest pan jego przyjacielem. -Na ile moze on kogos na tym swiecie nazwac swoim przyjacielem - wyjasnilem mu - czyli nie za bardzo. I caly czas intensywnie myslalem. Ale im wiecej myslalem, tym mniej rozumialem. Co za paradoks. Jak Morniel Mathaway mogl stac sie slawny za piecset lat, skoro malowal obrazy, ktore po raz pierwszy zobaczyl w ksiazce wydanej dopiero za piecset lat? Kto te obrazy namalowal? Morniel Mathaway? Tak twierdzila ksiazka, a z jej pomoca na pewno da rade je namalowac. Ale bedzie kopiowac je z tej ksiazki. Wiec kto namalowal oryginalne obrazy? Pan Glescu spojrzal z niepokojem na swoj palec. -Konczy mi sie czas - praktycznie nic juz nie zostalo! Popedzil schodami na gore, a ja za nim. Kiedy wpadlismy do pracowni, nastawialem sie na klotnie z powodu ksiazki. Nie bylem tym uszczesliwiony, bo polubilem tego pana Glescu. Ksiazki rzeczywiscie nie bylo, lozko bylo puste. I jeszcze dwoch rzeczy brakowalo: wehikulu czasu i Morniela Mathawaya. -Powrocil nim - wydyszal pan Glescu. - Zostawil mnie tutaj! Musial sie zorientowac, ze gdy sie wejdzie do srodka i zamknie drzwi, wehikul sam wraca! -Tak, ma talent do myslenia - rzeklem kwasno. Tego nie wzialem pod uwage. W czyms takim bym mu nie pomogl. - I pewnie wymysli bardzo sensowna historyjke, ktora opowie ludziom z panskiego czasu, zeby wyjasnic, jak to sie stalo. Po co mial wytezac glowe w dwudziestym wieku, skoro moze byc wybitna slawa, czczonym bohaterem w wieku dwudziestym piatym? -A co bedzie, jesli poprosza go, zeby namalowal choc jeden obraz? -Pewnie im powie, ze ukonczyl swoje dziela i uwaza, ze nie jest w stanie dolozyc do nich niczego waznego. Bez watpienia skonczy na katedrze, gdzie bedzie wyglaszal wylady o samym sobie. Nie martw sie, da sobie rade. To o ciebie sie martwie. Utknales tutaj. Czy to mozliwe, ze wysla ekipe ratownicza? Pan Glescu potrzasnal zalosnie glowa. -Kazdy naukowiec, ktory zdobywa te nagrode, musi podpisac oswiadczenie, ze przyjmuje odpowiedzialnosc na siebie, na wypadek, gdyby nie wrocil. Wehikulu mozna uzyc tylko raz na piecdziesiat lat, a w tym czasie juz jakis inny profesor zwyciezy i przydziela mu prawo ujrzenia na wlasne oczy sztrumu Bastylii, narodzin Buddy czy czegos takiego. Nie, ja tu utknalem, jak to pan okreslil. Czy bardzo ciezko jest zyc w waszych czasach? Poklepalem go po ramieniu. Mialem wobec niego poczucie winy. -Nie, nie tak strasznie. Oczywiscie, bedzie panu potrzebna ksiazeczka ubezpieczeniowa, a nie wiem, jak sie ja wyrabia w panskim wieku. I mozliwe - choc nie wiem na pewno - ze FBI albo urzad imigracyjny bedzie chcial pana przesluchac, bo jest pan jakby nielegalnym imigrantem. -Och!... - przerazil sie. - To rzeczywiscie fatalnie! I wtedy wpadlo mi to do glowy. -Niekoniecznie. Cos panu powiem. Morniel ma ksiazeczke ubezpieczeniowa, kilka lat temu pracowal. A w szufladzie biurka trzyma metryke urodzenia wraz z innymi dokumentami. Czemu nie mialby pan po prostu przyjac jego nazwiska? Chyba nie poda pana do sadu za przywlaszczenie? -Sadzi pan, ze moglbym? No, ale... a jego znajomi... krewni... -Rodzice nie zyja, o zadnych innych krewnych nie slyszalem. A juz mowilem, ze jestem jego najblizszym mniej wiecej przyjacielem. - Przyjrzalem sie panu Glescu krytycznie. - Ujdzie. Moze zapusci pan brode i ufarbuje na kolor blond. Cos w tym rodzaju. Oczywiscie najwiekszy problem to zarabianie na zycie. Specjalizacja z Mathawaya i pochodzacych od niego pradow w sztuce niewiele da w obecnej chwili. Zlapal mnie za ramie. -Moglbym malowac! Zawsze marzylem, ze zostane malarzem! Nie mam zbyt wiele talentu, ale wiem o tylu innowacjach artystycznych i graficznych, ktore w waszym czasie jeszcze nie istnieja. Z pewnoscia to wystarczy - nawet bez pomocy talentu - zeby zapewnic mi zycie na poziomie artysty trzeciego czy czwartego rzedu! Tak. Na pewno wystarczy. Ale zadnego tam trzeciego czy czwartego rzedu. Dzisiaj pan Glescu - Morniel Mathaway jest najlepszym zyjacym malarzem. I najbardziej nieszczesliwym. -O co tym ludziom chodzi? - poskarzyl mi sie podczas ostatniej wystawy. - Tak mnie chwala! Przeciez ja nie mam odrobiny prawdziwego talentu, wszystkie moje dziela, wszystkie sa sciagniete skadinad. Probowalem zrobic cos, cokolwiek, co byloby moje wlasne, ale jestem tak zakorzeniony w Mathawayu, ze po prostu nie umiem sie przebic z moja osobowoscia. A ci idioci krytycy wyslawiaja mnie pod niebiosa za dziela, ktore nie sa moje! -Wiec czyje? - spytalem go. -Oczywiscie, ze Mathawaya - zasmial sie gorzko. - Myslelismy, ze nie istnieje paradoks czasu, bo po prostu nie jest mozliwy. Szkoda, ze nie widziales tych wszystkich prac naukowych na ten temat, sa cale ich polki. Specjalisci od czsu twierdza na przyklad, ze obraz nie moze zostac skopiowany z reprodukcji zrobionej w przyszlosci w ten sposob nie miec oryginalnego autora. A ja przeciez to wlasnie robie! Kopiuje to, co pamietam z tamtej ksiazki! Szkoda, ze nie moge mu powiedziec prawdy. Jest takim milym facetem, zwlaszcza w porownaniu z tamtym falszywym Mathawayem, a tak musi cierpiec. Ale nie moge. Widzicie, on swiadomie stara sie nie kopiowac z tamtej ksiazki. Stara sie tak bardzo, ze nawet nie chce o niej myslec ani rozmawiac. Ostatnio go wreszcie zmusilem, rzucil pare zdan i wiecie co? Wlasciwie nie pamieta, tak jak przez mgle! Jasne, ze nie pamieta, bo to on jest prawdziwym Mathawayem i nie ma w tym zadnego paradoksu. Ale gdybym mu powiedzial, ze on wlasnie maluje te obrazy, a nie tylko kopiuje je z pamieci, stracilby te resztke pewnosci siebie, jaka jeszcze ma. Wiec musze pozwolic mu myslec o sobie jako o falszerzu, choc wcale nim nie jest. -Daj spokoj - mowie zamiast tego. - Zawsze forsa to forsa. DZIECKO WEDNESDAY Fabian Balik mial bladoniebieskie oczy i nosil okulary bez oprawek. Gdy po raz pierwszy sponad szkiel uwaznie przyjrzal sie Wednesday Gresham, nic jeszcze nie wiedzial o biologicznych sprzecznosciach, ktore w tak niewiarygodny sposob wspoltworzyly istote jej ciala. Nawet nie zauwazyl - na razie - ze jest to bardzo piekna dziewczyna o oczach blyszczacych jak fiolki po deszczu. Poczatkowo jego zainteresowanie mialo wylacznie i przede wszystkim charakter zawodowy.Czemu nie nalezalo sie tak bardzo dziwic, poniewaz Fabian Balik byl calkowicie oddanym swej pracy i szczerze ja lubiacym mlodym kierownikiem biura, ktory po kilku ostrych utarczkach raz na zawsze przekonal swoje hormony, ze ich potrzeby nie maja szans wobec potrzeb i interesow firmy SLAUGHTER, STARK SLINGSBY: Marketing i Reklama. Wednesday nalezala do najlepszych stenotypistek w bezposrednio podlegajacym mu dziale sekretariatu. Mimo to jej akta swiadczyly, ze zaniedbuje swoje obowiazki, nieznacznie wprawdzie, ale za to w wielce dziwny sposob. Skladaly sie na to drobiazgi, ktore mniej ambitny personalny moze by i zbagatelizowal, ale Fabian, dokladnie przejrzawszy akta jej szescioletniej kariery w firmie, uznal, ze nie moze ich z czystym sumieniem pominac. Z drugiej strony najwyrazniej konieczna byla dluzsza dyskusja, a Fabian nie tolerowal przerywania pracy przez swe podopieczne. Dlatego pewnego dnia w poludnie, ku zdziwieniu calego biura i zmieszaniu samej Wednesday, podszedl do niej i calkiem spokojnie oznajmil, ze zjedza razem lunch. -To mile miejsce - stwierdzil, gdy usiedli przy stoliku. - Nie za drogo, a odkrylem tu najlepsze dania w calym miescie, jak na te cene. No i lezy nieco na uboczu, wiec nigdy nie ma tu tlumow. Przychodza tu tylko ci, ktorzy wiedza, czego chca. Wednesday rzucila okiem po sali i skinela glowa. -Tak - zgodzila sie. - Mnie tez sie podoba. Czesto tu jadamy z dziewczetami. Fabian, zaskoczony, dopiero po chwili wzial do reki menu. -Chyba zgodzi sie pani, abym zamowil dla nas obojga? -bardziej stwierdzil niz zapytal. - Szef kuchni zna moje gusta. Przygotuje wszystko jak trzeba. Dziewczyna zmarszczyla czolo. -Przykro mi niezmiernie, panie Balik, ale... -Tak? - zachecil ja, chociaz byl dosc mocno zdziwiony. Nie spodziewal sie, ze zaprotestuje. W koncu powinna byc zachwycona, ze ja zaprosil. -Wolalabym sama zamowic dla siebie - wyjakala. - Jestem na... na specjalnej diecie. Podniosl wysoko brwi i z satysfakcja patrzyl na jej rumience. Powoli, z godnoscia skinal glowa, wyrazajac niezadowolenie tylko tonem glosu. -Prosze bardzo, jak sobie pani zyczy. Ale po paru chwilach ciekawosc zwyciezyla i skruszyla lody. -Co to za dieta? - spytal, slyszac jej zamowienie. - Surowka z warzyw, szklanka soku pomidorowego, surowka z kapusty i zapiekane ziemniaki? Jak mozna stracic na wadze, jesli sieje ziemniaki? -Nie chce schudnac, panie Balik - usmiechnela sie lekko. -Wszystkie te produkty sa bogate w witamine C. Potrzebuje duzo witaminy C. Fabian przypomnial sobie jej usmiech. W paru miejscach jej zeby jasnialy nienaturalna biela. -Klopoty z zebami? - zainteresowal sie. -Z zebami i z... - Przygryzla jezyk i chwile zastanawiala sie, co powiedziec. - Glownie z zebami - dokonczyla zagadkowo. - To naprawde przyjemne miejsce. Kolo mnie jest bardzo podobna restauracja. Oczywiscie duzo tansza. -Czy mieszka pani z rodzicami, panno Gresham? -Nie, mieszkam sama. Jestem sierota. Poczekal, az kelner postawi pierwsze danie, po czym nabil na widelec krewetke i ponowil atak. -Od kiedy? Podniosla wzrok znad surowki z warzyw. -Slucham, panie Balik? -Od kiedy? Jak dlugo jest pani sierota? -Od urodzenia. Ktos mnie zostawil na stopniach domu dla podrzutkow. Spostrzegl, ze odpowiadajac rownym glosem na jego pytania, wpatruje sie dosc intensywnie w talerz, a jej rumieniec jeszcze sie poglebil. Czyzby krepowalo ja przyznanie sie do swojego pochodzenia? Musiala sie juz przyzwyczaic przez tyle - zaraz, ile ona miala? - dwadziescia cztery lata. Nonsens, jasne, ze sie przyzwyczaila. -Ale na swoim pierwszym podaniu napisala pani, ze jej rodzice nazywaja sie Thomas i Mary Gresham. Wednesday przestala jesc i bawila sie szklanka z woda. -To takie starsze malzenstwo, ktore mnie adoptowalo -odrzekla bardzo cicho. - Umarli, kiedy mialam pietnascie lat. Nie mam zyjacych krewnych. -O ktorych by pani wiedziala - uscislil, podnoszac ostrzegawczo palec. Ku wielkiemu zdziwieniu Fabiana, dziewczyna zachichotala. Zabrzmialo to bardzo dziwnie i Fabian stracil nieco pewnosci siebie. -Rzeczywiscie, panie Balik. Nie mam zyjacych krewnych, o ktorych bym wiedziala. - Obejrzala sie nieznacznie i powtornie zachichotala. - O ktorych bym wiedziala - szepnela sama do siebie. Fabian z rosnaca irytacja czul, ze ta rozmowa wymyka mu sie spod kontroli. Nieznacznie podniosl glos. -W takim razie, kim jest doktor Morris Lorington? Znow sluchala go z uwaga. Ale spod slow przebijala wielka ostroznosc. -Doktor Morris Lorington? -Tak, czlowiek, ktorego polecila pani zawiadomic w razie wypadku. Gdyby cos sie pani przydarzylo podczas pracy. Uzbroila sie w jeszcze wieksza ostroznosc. Oczy zamienily sie w szparki, przez ktore przygladala mu sie uwaznie: zaczela troche szybciej oddychac. -Doktor Lorington to moj stary przyjaciel. Byl... byl lekarzem w sierocincu. Po tym, jak adoptowali mnie panstwo Gresham, chodzilam do niego, kiedy tylko... - Mowila coraz ciszej, az calkiem urwala. -Kiedy potrzebowala pani opieki medycznej? - podpowiedzial jej Fabian. -Ta-ak. - Twarz jej sie rozjasnila, jak gdyby wymyslil calkiem nieznany powod chodzenia do lekarza. - Widywalam sie z nim, gdy potrzebowalam opieki medycznej. Fabian westchnal. W tym wszystkim cos bylo nie tak, czulo sie tu jakas dreczaca tajemnice. Ale przeciez odpowiadala na jego pytania. Musial jej przyznac: odpowiadala na wszystkie pytania. -Czy odwiedzi go pani w pazdzierniku? - zapytal. Wednesday juz nie byla ostrozna; z jej oczu wyzieralo przerazenie. -W pazdzierniku? - powtorzyla drzacym glosem. Fabian dokonczyl ostatnia krewetke i wytarl serwetka usta. Nie spuszczal przy tym z niej oczu. -Tak, w pazdzierniku, panno Gresham. Zlozyla pani podanie o miesieczny urlop poczynajac od pietnastego pazdziernika. Piec lat temu po przepracowaniu w firmie Slaughter, Stark i Slingsby trzynastu miesiecy, rowniez poprosila pani o urlop w pazdzierniku. Az sie zdziwil, tak ja to przerazilo. Czul, ze dobrze zrobil, zagladajac do tych akt. Podejrzenia wobec niej to nie zwykla ciekawosc, lecz instynkt dobrego kierownika do spraw personalnych. -Przeciez nie placa mi za te dni wolne. Nie prosze o platny urlop, panie Balik. I tamtym razem tez mi nie placili. Sciskala kurczowo serwetke blisko twarzy i wygladalo na to, ze za chwile da drapaka tylnymi drzwiami. Jej rumience zniknely dla odmiany tak dokladnie, ze jej twarz byla biala jak kreda. -To, ze nie otrzyma pani wynagrodzenia za urlop, panno Gresham... - zaczal Fabian, ale przerwal mu kelner, podajac drugie danie. Kiedy zostali sami, z przykroscia zauwazyl, ze Wednesday wykorzystala chwile wytchnienia, aby odzyskac nieco rownowage. Wciaz byla blada, jednak na policzkach pojawily sie rozowe plamki i wygodnie sie teraz opierala zamiast siedziec na samym brzezku krzesla. -To, ze nie otrzyma pani wynagrodzenia, jest oczywiste - postanowil mimo tego ciagnac dalej te rozmowe. - To zwykla logika. W koncu przeciez ma pani co roku dwa tygodnie platnego urlopu. Co laczy sie z punktem drugim. Co roku sklada pani dwa dodatkowe podania. Po pierwsze, prosi pani o dodatkowy tydzien urlopu bezplatnego, co dawalo razem trzy tygodnie. A nastepnie prosila pani... -Ale bralam urlop wczesna wiosna - przypomniala mu calkiem opanowanym glosem. - Co w tym zlego, panie Balik? Dzieki temu nie bylo klotni z dziewczetami, a firma miala pewnosc, ze jedna sekretarka bedzie na miejscu przez cale lato. -Nie ma w tym per se nic zlego. Mowiac to - wyjasnil cierpliwie - chcialem zaznaczyc, ze jako taki uklad ten nie jest niczym zlym. Ale prowadzi to do nieporozumien i balaganu organizacyjnego. A na nieporozumienia, panno Gresham, na nieporozumienia i na balagan organizacyjny nie ma miejsca w dobrze prowadzonym biurze. Z satysfakcja spostrzegl, ze znow jest niespokojna. -Czy to znaczy... czy chce mi pan powiedziec, ze... ze mozecie mnie zwolnic? -Wszystko jest mozliwe - powiedzial Fabian, nie uwazajac za stosowne dodac, ze jest to nadzwyczaj malo prawdopodobne w przypadku sekretarki z jednej strony tak pracowitej, a z drugiej tak niewinnej, jak Wednesday Gresham. Dokladnie odkroil pomaranczowy pasek tluszczu od porcji rostbefu i mowil dalej. - Prosze spojrzec na to z mojej strony. Co by sie dzialo, gdyby kazda pracownica prosila o dodatkowy tydzien bezplatnego urlopu - chocby nawet i, z koniecznosci, bezplatnego? A potem co pare lat chciala jeszcze nadprogramowo miesiac urlopu? Co by to bylo za biuro, panno Gresham? Bo ze nie dobrze prowadzone, to jestem pewien. Zujac kawalek rostbefu z niezbedna przy tym sumiennoscia, obserwowal rysujace sie na jej twarzy wewnetrzne zmagania i gratulowal sobie w duchu, ze nie musi tego typu argumentow przedstawiac osobie bardziej wygadanej, jak na przyklad Arletcie Stein. Dobrze wiedzial, co by mu natychmiast odpalila ta piersiasta, trzydziestoparoletnia wdowka: "Ale nie kazda pracownica o to prosi, panie Balik". Dla Stein wysmianie jego sofistyki to tyle, co pstrykniecie palcami. Ale Wednesday, co bardzo sobie cenil, nie byla osoba, ktora wdawala sie w utarczki slowne. W strapieniu zaciskala wargi, probujac znalezc uprzejma, godna dobrej pracownicy odpowiedz. Miala tylko jedno wyjscie i za chwile bedzie musiala sie na to zdecydowac. Podjela decyzje. -Czy w czyms by to pomoglo... - zaczela i zaraz urwala. Nabrala gleboko powietrza. - Czy to by pomoglo, gdybym podala przyczyny tych urlopow? -O, tak - przytaknal goraco. - Z cala pewnoscia, panno Gresham. W ten sposob ja, jako kierownik biura, moge dzialac na podstawie faktow, a nie poszlak. Chetnie wyslucham tych przyczyn, przekonam sie, czy sa rzeczywiscie wazne i zobaczymy, czy potrafia one - wraz z pani przydatnoscia jako sekretarki - zrownowazyc niewatpliwy balagan, jaki powoduja w codziennym funkcjonowaniu firmy Slaughter, Stark i Slingsby. -M-m-m. - Wygladala na zmartwiona i niezdecydowana. - Chcialabym sie chwile zastanowic, jesli mozna. Fabian wspanialomyslnie machnal widelcem z nabitym kawalkiem kalafiora. -Ma pani czas do konca swiata! Prosze to dokladnie przemyslec. Niech mi pani nie mowi nic, o czym nie jest do konca przekonana. Oczywiscie cokolwiek pani powie, bedzie, o czym powinienem pania od poczatku stanowczo zapewnic, calkowicie poufne. Bede to traktowal jako wypowiedzi oficjalne, panno Gresham, a nie osobiste. Ale myslenie nie powinno pani przeszkadzac w jedzeniu surowki. Bo wystygnie - zazartowal z szerokim, typowo dyrektorskim usmiechem. Odpowiedziala niewyraznym usmiechem, ktory przeszedl w westchnienie, i zaczela gmerac widelcem w talerzu bez specjalnego apetytu, myslac zupelnie o czym innym. -Widzi pan - zaczela nagle, jak gdyby znalazla dobry punkt wyjscia - zdarzaja mi sie rzeczy, ktore nie zdarzaja sie innym ludziom. -To, powiedzialbym, jest dosyc oczywiste. -To nie sa zle rzeczy. To znaczy takie, ktore, hm, w gazetach okreslono by jako zle. I nie jest to nic niebezpiecznego. To jest... takie bardziej fizyczne. Chodzi o to, co sie czasem zdarza z moim cialem. Fabian skonczyl jesc, oparl sie wygodnie i zalozyl noge na noge. - Czy moglaby pani podac wiecej... szczegolow? Chyba ze... - nagle straszna mysl przyszla mu do glowy -chyba ze sa to rzeczy, ktore okresla sie jako, ee, jako kobiece przypadlosci. W takim razie oczywiscie... Tym razem nawet sie nie zaczerwienila. -Och, nie. Wcale nie. W kazdym razie w bardzo niewielkim stopniu. To... cos innego. Na przyklad moj wyrostek robaczkowy. Co roku musze sie poddawac operacji wyrostka. -Wyrostka? - Jego umysl pracowal usilnie. - Co roku? Alez ludzie maja tylko jeden wyrostek. I nigdy nie odrasta po usunieciu. -Moj jest inny. Co roku dziesiatego kwietnia dostaje zapalenia wyrostka i musze dac sie zoperowac. Wlasnie dlatego biore wtedy urlop. No i jeszcze moje zeby. Co piec lat trace wszystkie zeby. Zaczynaja wypadac mniej wiecej w tym czasie co teraz, wiec nosze sztuczna szczeke, ktora zrobiono mi jeszcze w dziecinstwie. Uzywam jej, dopoki nie odrosna. Bo wlasnie okolo polowy pazdziernika wypada mi ostatni zab i zaczynaja wyrzynac sie nowe. Kiedy rosna, nie moge nosic sztucznej szczeki, wiec przez pewien czas wygladam troche smiesznie. Dlatego skladam podanie o urlop. W polowie listopada nowe zeby juz sa wystarczajaco duze i wracam do pracy. Westchnela gleboko i niesmialo podniosla wzrok. Najwyrazniej to bylo wszystko, co miala do powiedzenia. Chyba, ze cos ukrywala. Roztrzasal to, co uslyszal, pochlaniajac deser. Nie mial watpliwosci, ze powiedziala prawde. Dziewczyny takie jak Wednesday Gresham nie klamia. W kazdym razie nie w tak fantastyczny sposob. I nie swojemu szefowi. -Hm - powiedzial w koncu. - To rzeczywiscie niezwykle. -Tak - zgodzila sie. - Nie bardzo zwykle. -Czy ma pani jeszcze jakies... To znaczy, czy ma pani inne niezwykle... Tam, do licha! Czy jest cos jeszcze? Wednesday zastanowila sie. -Jest. Ale jesli nie ma pan nic przeciwko, to wolalabym... Fabian uznal, ze nie moze tego tak zostawic. -Niech pani poslucha, panno Gresham - rzekl miekko. - Po co mamy przed soba udawac? Nie musiala mi pani nic mowic, ale uznala pani, z wlasnej woli, z sobie tylko znanych powodow, ze powinna tak zrobic. Teraz wiec musze nalegac, aby powiedziala mi pani wszystko, niczego nie pomijajac. Jakie jeszcze ma pani problemy? Podzialalo. Skulila sie nieco, potem znow wyprostowala i zaczela: -Przepraszam pana, nigdy bym nie smiala... udawac czegokolwiek przed panem. Jest cale mnostwo innych rzeczy, ale one mi nie przeszkadzaja w pracy, naprawde. Na przyklad rosna mi na paznokciach takie drobniutkie wloski. O, widzi pan? Fabian spojrzal na wyciagnieta na stoliku reke. Na kazdym paznokciu z twardej, blyszczacej warstwy lakieru wystawalo kilka niemal mikroskopijnych wloskow. -Co jeszcze? -No, moj jezyk. Pod jezykiem mam pare wlosow. Ale nie przeszkadzaja mi. Nie laskocza mnie ani nic. I jeszcze ten... ten... -Tak? - Nie wytrzymal. Kto by pomyslal, ze ta mala, niepozorna Wednesday Gresham... -Pepek. Ja nie mam pepka. -Nie ma pani czego? Alez to niemozliwe! - wybuchnal. Poczul, ze okulary zsuwaja mu sie z nosa. - Kazdy ma pepek! Kazdy, kto zyje... kazdy, kto sie urodzil! Wednesday kiwnela z rozpacza glowa. Jej wielkie oczy blyszczaly nienaturalnie. -Moze wlasnie... - zaczela i nagle niespodziewanie wybuchnela placzem. Zakryla twarz rekami i szlochala, lkala spazmatycznie, gwaltownie rzucajac szczuplymi ramionami. Skonsternowany Fabian przygladal sie temu bezradnie. Nigdy, jeszcze nigdy w zyciu nie siedzial obok placzacej dziewczyny w wypelnionej ludzmi restauracji. -No juz, panno Gresham... Wednesday - wykrztusil i z niezadowoleniem uslyszal we wlasnym glosie ton paniki. - Nie ma o co plakac. Prawda, ze nie ma o co plakac? No... Wednesday. -Moze... - nabrala wreszcie tchu miedzy jednym spazmem a drugim - m-moze wlasnie to jest odpowiedz. - Jaka odpowiedz? - spytal Fabian glosno, liczac na to, ze rozmawiajac przestanie plakac. -No, to... ze kazdy, kto sie urodzil... Moze... moze ja sie nie urodzilam. M-moze mnie ktos skon-skonstruowal!!! I dopiero teraz, jakby wczesniej sie tylko rozgrzewala, wpadla w histerie. Fabian Balik w koncu uznal, ze pozostalo mu tylko jedno. Zaplacil rachunek, objal dziewczyne i na wpol wyniosl, na wpol wyprowadzil ja z restauracji. Podzialalo. Uspokoila sie, gdy tylko owialo ja swieze powietrze. Oparla sie o mur i juz bez lez coraz wolniej trzesla ramionami. W koncu pociagnela nosem raz, drugi i chwiejnie odwrocila sie w jego strone. Jej twarz wygladala, jakby ja ktos dokladnie przetarl terpentyna. -P-przepraszam - wyjakala. - B-bardzo przepraszam. Juz od lat mi sie to nie zdarzalo. Ale widzi pan, panie Balik, nie rozmawialam tez o sobie cale lata. -Na rogu jest taka mila kafejka - powiedzial, odetchnawszy z ulga. Przez chwile myslal, ze ona ma zamiar tak beczec caly dzien! - Wstapmy tam, napije sie drinka. A pani doprowadzi sie do porzadku w toalecie. Wzial ja pod reke i pokierowal az do drzwi toalety. Potem siadl na stolku przy barze i zamowil podwojna brandy. Co za dzien! I coz za dziwaczna dziewczyna! Oczywiscie nie powinien byl jej tak mocno naciskac w sprawie, na ktora byla najwyrazniej mocno uczulona. Ale czy to jego wina, ze jest taka wrazliwa? Fabian rozwazyl cala sprawe dokladnie, bezstronnie i rozstrzygnal ja na swoja korzysc. Nie, zdecydowanie to nie byla jego wina. Ale coz za historia! Dziecko-podrzutek, ten wyrostek, zeby, wlosy na paznokciach i pod jezykiem... No i gwozdz do wszystkiego: pepek! Musial to sobie przemyslec. Moze nalezalo kogos zapytac. Ale jednego byl pewien tak jak tego, ze nadaje sie na kierownicze stanowisko: Wednesday Gresham nie klamala ani na jote. Wednesday Gresham po prostu nie nalezala do osob, ktore moglyby zmyslac niestworzone historie na swoj temat. Gdy wrocila, namowil ja, aby wypila drinka. -Pomoze pani wziac sie w garsc. Zawahala sie. Powiedziala, ze rzadko pije alkohol. Ale nalegal, az w koncu ustapila. -Ale tylko slaby. Cokolwiek. Niech pan zamowi, panie Balik. Fabian w glebi ducha radowal sie jej ulegloscia. Zadnych wymowek, zadnych tam docinkow, nie jak inne dziewczeta... Chociaz wlasciwie, za co mialaby mu robic wymowki? -Ciagle jeszcze nie za dobrze pani wyglada. Jak wrocimy, prosze nie siadac przy biurku. Niech pani idzie prosto do pana Osborne'a i skonczy stenografowac. Po co maja pani kolezanki miec temat do plotek? Odbije za pania zegar. Skinela poslusznie glowa i dalej saczyla plyn z malej szklaneczki. -A co miala znaczyc ta ostatnia uwaga w restauracji -jestem pewien, ze juz nie ma pani nic przeciwko temu, aby porozmawiac - to, ze nie urodzila sie pani, tylko zostala skonstruowana? Dziwacznie to zabrzmialo. Wednesday westchnela. -To nie ja to wymyslilam. To doktor Lorington. Przed laty, kiedy mnie badal, powiedzial, ze wygladam, jakby mnie skonstruowal jakis amator. Ktos, kto nie mial wszystkich planow albo sie na nich nie znal, albo po prostu zbytnio sie nie staral. -Hm. - Przygladal sie jej, rzeczywiscie zaintrygowany. Wygladala dosyc normalnie. Tak naprawde, to lepiej niz normalnie. Ale jednak... Jeszcze tego samego dnia zadzwonil do Jima Rudda i umowil sie z nim na spotkanie po pracy. Z Jimem Ruddem mieszkal w jednym pokoju w akademiku. Teraz byl on wzietym lekarzem i powinien sie troche wiecej na tym znac. Ale Jim Rudd nie bardzo umial mu pomoc. Cierpliwie wysluchal opowiesci o "pewnej dziewczynie, ktora niedawno poznalem", pod koniec rozparl sie wygodnie w nowiutkim obrotowym fotelu i sciagnawszy usta, zapatrzyl sie w pieknie oprawiony dyplom zawieszony na przeciwleglej scianie. -Ty masz szczescie do dziwadel, Fabe. Na zewnatrz porzadny, dobrze ulozony facet z prawdziwym talentem do swiatowych uciech, a wybierasz sobie najbardziej pokopane babki, o jakich slyszalem. No, ale to twoja sprawa. Moze w ten sposob dodajesz sobie szczypte egzotyki do szarosci codziennego mlyna. A moze to reakcja na monotonie pracy u ojca w sklepiku. -Ta dziewczyna to nie zadne dziwadlo - obrazil sie Fabian. - To zwyczajna sekretarka, no, moze ladniejsza od innych, ale to wszystko. -Mow, co chcesz, ale dla mnie to jest dziwadlo. Po mojemu, to cholernie malo sie rozni - sadzac z twojego opjsu -od tej zwariowanej Bialorusinki, za ktora latales na trzecim roku. Wiesz, o ktora mi chodzi... jak tam jej bylo na imie? -Sandra? Jim, co sie z toba dzieje? Sandra to byla paczka dynamitu, ktora zawsze wybuchala w moich rekach. A ten dzieciak mi blednie i umiera ze strachu, gdy tylko podniose troche glos. Poza tym w Sandrze bujalem sie jak prawdziwy szczeniak, a ta dziewczyna to po prostu przygodna znajoma, juz ci mowilem, i tak czy siak, nic do niej nie czuje. Mlody lekarz rozesmial sie. -I dlatego przychodzisz do mojego gabinetu i zasiegasz w jej sprawie porady! No coz, sam sobie napytales biedy. Wiec co chcesz wiedziec? -Co moze byc przyczyna tych... fizycznych osobliwosci? Doktor Rudd wstal i usiadl na oparciu fotela. -Po pierwsze - zaczal - czy chcesz to przyznac, czy nie, jest to osoba bardzo niezrownowazona. Wskazuje na to histeryczne zachowanie w restauracji no i te fantastyczne wymysly, ktore ci naopowiadala o swoim ciele. Juz w tym jest cos nienormalnego. Jesli choc jedna setna tego, co ci powiedziala, jest prawda - a uznalbym to za wysoki odsetek - to da sie to wytlumaczyc w kategoriach braku rownowagi psychosomatycznej. Medycyna nie bardzo jeszcze wie, na czym to polega, ale jedno wydaje sie pewne: kazdy, kto cos tam ma pokrecone w mozgu, przynajmniej do pewnego stopnia bedzie tez pokrecony na ciele. Fabian rozwazal to przez chwile. -Jim, ty nie wiesz, co to znaczy dla kazdej z tych sekretarek sklamac wlasnemu przelozonemu! Jakis drobiazg, dlaczego spoznily sie poprzedniego dnia, moze tak, ale nie takie historie, jak to! I nie mnie! -Nie wiem, kim ty dla nich jestes - rzekl lekarz, wzruszajac ramionami - nie pracuje u ciebie, Fabe. Ale nic z tego, co mi mowisz, nie byloby prawda nawet w przypadku umyslowo chorej. A za taka musze ja uznac. Posluchaj, niektore z tych rzeczy sa zwyczajnie niemozliwe, niektore spotyka sie w literaturze medycznej. Istnieja na przyklad autentyczne przypadki ludzi, ktorym w ciagu zycia wyrastalo kilka kompletow zebow. To sa fenomeny biologiczne, jeden na milion ludzi. Ale te pozostale rzeczy? I to wszystko mialoby sie zdarzyc u jednej osoby? Zlitujze sie. -Czesc z tego widzialem. Widzialem wlosy na jej paznokciach. -Widziales cos na jej paznokciach. Moglo to byc rownie dobrze dziesiec innych rzeczy. Jednego jestem pewien: to nie mogly byc wlosy. W tym miejscu zdradzila sie, ze jest oszustka. Do diabla, czlowieku, wlosy i paznokcie to w istocie te same tkanki. Jedno nie moze rosnac na drugim! -No, a pepek? Pepek, ktorego nie ma? Jim Rudd zeskoczyl z fotela i szybko obszedl biurko. -Sam nie wiem, czemu trace dla ciebie tyle czasu - rzeki rozzloszczony. - Czlowiek bez pepka czy jakikolwiek ssak bez pepka to tak samo, jak owad o temperaturze ciala trzydziesci szesc i szesc. Po prostu go nie ma! Nie istnieje! Podniecal sie coraz bardziej, w miare jak roztrzasal to zagadnienie. Chodzil po pokoju, krecac przeczaco glowa. -A gdybym przyprowadzil ja do ciebie do gabinetu - Fabianowi przyszla do glowy pewna mysl. - I zalozmy, ze zbadasz ja i ze ona naprawde nie ma pepka. No, wyobraz sobie tylko przez chwile. Co bys wtedy powiedzial? -Ze to operacja plastyczna - odrzekl lekarz bez namyslu. - Ale jestem przekonany, ze nigdy nie zgodzi sie poddac takiemu badaniu. Gdyby jednak, i gdyby rzeczywiscie nie miala pepka, chirurgia plastyczna bylaby jedynym wytlumaczeniem. -Po co ktos mialby dokonywac chirurgii plastycznej na pepku? -A bo ja wiem? Nie mam najmniejszego pojecia. Moze miala wypadek. Moze miala w tym miejscu jakies brzydkie znamie. Ale powiem ci, ze wowczas bylyby blizny. Na pewno urodzila sie z pepkiem. Rudd wrocil za biurko. Wzial do reki bloczek recept. -Dam ci adres dobrego psychiatry, Fabe. Od czasu tamtej sprawy z Sandra zawsze uwazalem, ze masz jakies klopoty ze soba, ktore pewnego dnia moga wyjsc na jaw. Ten facet to jeden z najlepszych... Fabian wybiegl z pokoju. Gdy wieczorem przyszedl po nia, byla cala w skowronkach, czego nie mogla usprawiedliwic nawet niezwyklosc randki z wlasnym szefem. Fabian byl zaskoczony, ale pozwolil sie jej nacieszyc wspolnym wystawnie spedzonym wieczorem. Dopiero po kolacji i przedstawieniu w teatrze, gdy siedzieli w zacisznym kaciku night clubu popijajac drinka, zapytal ja o to. -Nieczesto chodzisz na randki, prawda Wednesday? -Nie, panie Balik... to znaczy, Fabian. - Usmiechnela sie z zazenowaniem, przypomniawszy sobie, ze na czas randki otrzymala przywilej zwracania sie don po imieniu. - Najczesciej wychodze do miasta z kolezankami. Zazwyczaj odmawiam, kiedy jakis mezczyzna proponuje randke. -Czemu? W ten sposob nie znajdziesz sobie meza. Chcesz przeciez wyjsc za maz? Wednesday z namyslem potrzasnela glowa. -Chyba nie. Ja... boje sie. Nie tyle malzenstwa. Boje sie o dzieci. Sadze, ze ktos taki jak ja nie powinien miec dzieci. -Nonsens! Masz jakies naukowe podstawy ku temu? Czego sie boisz? Ze to bedzie jakis potwor? -Obawiam sie, ze... wszystko sie moze wydarzyc. Wiedzac, ze mam takie... takie smieszne rzeczy, chyba nie powinnam ryzykowac zajscia w ciaze. Doktor Lorington tez tak uwaza. Poza tym jest jeszcze ten wierszyk. Fabian postawil szklanke na stole. -Wierszyk? Jaki wierszyk? -No wiesz, ten o dniach tygodnia. Nauczylam sie go, kiedy jeszcze bylam mala, i juz wtedy mnie przerazal. To brzmialo tak: Poniedzialkowe sliczna ma buzie. Wtorkowe dziecie to wdzieku roza, Lecz srody corka od ludzi przekleta, A przed czwartkowa droga tak kreta, Dziecko zas piatku oddane i czule... I tak dalej. Kiedy bylam mala i mieszkalam w sierocincu, powtarzalam sobie: "Moje imie oznacza SRODA. Jestem inna od wszystkich dziewczat, bo mam te rozne dziwne rzeczy. A moje dziecko..." -Kto ci dal takie imie? -Ktos mnie zostawil pod domem dla podrzutkow tuz po Nowym Roku, to byla sroda rano. Wiec nie wiedzieli, jak mnie inaczej nazwac, zwlaszcza kiedy odkryli, ze nie mam pepka. A potem, juz ci o tym mowilam, kiedy panstwo Gresham mnie adoptowali, otrzymalam ich nazwisko. Ujal delikatnie jej reke. Z jakas niezrozumiala satysfakcja upewnil sie, ze na jej paznokciach naprawde rosna wlosy. -Wednesday Gresham, jestes po prostu sliczna. Spojrzala na niego badawczo i zobaczyla, ze mowi powaznie, splonela rumiencem i wpatrzyla sie we wzory na obrusie. -I naprawde nie masz pepka? -Nie mam. Naprawde. -Co jeszcze jest u ciebie inne? - zapytal nagle Fabian. - To znaczy poza tym, co mi powiedzialas. -No, jest jeszcze to moje cisnienie. -Opowiedz - zachecil ja. Opowiedziala mu. Po dwoch randkach oznajmila Fabianowi, ze doktor Lorington chcialby z nim porozmawiac. W cztery oczy. Pojechal daleko na peryferie miasta i dotarl do starego domu z piaskowca, gryzac ze zdenerwowania paznokcie. Mial do niego tyle pytan! Doktor Lorington byl wysokim, starszym panem o bladej skorze i calkowicie bialych wlosach. Dostojnym ruchem wskazal gosciowi fotel, ale jego oczy bacznie i z niepokojem wpatrywaly sie w twarz Fabiana. -Wednesday powiedziala mi, ze dosc czesto sie pan z nia spotyka, panie Balik. Czy moge spytac, po co? -Podoba mi sie - wzruszyl ramionami Fabian. - Ciekawi mnie. -Ciekawi! W jaki sposob? Chorobliwie - jak jakis okaz! -Coz za podejrzenia, doktorze! To piekna dziewczyna, mila, czemuz mialaby mnie ciekawic jako okaz? Doktor pogladzil sie po niewidzialnej brodce, wciaz, uwaznie przygladajac sie Fabianowi. -To piekna dziewczyna - zgodzil sie - ale jest duzo pieknych dziewczyn. Jest pan mlodziencem najwyrazniej pnacym sie po szczeblach kariery, a takze najwyrazniej o kilka stopni wyzej od niej na drabinie spolecznej. Z tego, co mi powiedziala - a prosze pamietac, ze byly to same pozytywne rzeczy - odnioslem wrazenie, ze traktuje ja pan jako okaz, i to taki, wobec ktorego odczuwa pan specyficzna pasje zbieracza. Skad sie to bierze, nie umiem powiedziec, bo za malo pana znam. Ale chocby nie wiem jak sie rozwodzila nad pana zaletami, ja nadal wyczuwam u pana brak normalnego do niej stosunku, jakiego mozna by oczekiwac. A przyjrzawszy sie panu dokladnie, jestem przekonany, ze tak wlasnie jest. -Milo mi slyszec, ze rozwodzi sie nad moimi zaletami. - Fabian sprobowal sie usmiechnac. - Nie ma powodu do obaw, doktorze. -Moim zdaniem jest kilka powodow do obaw. Szczerze mowiac, panie Balik, panski wyglad potwierdzil moje wczesniejsze zdanie na pana temat. Jestem pewien, ze pan mi nie odpowiada. Co wiecej, nie odpowiada mi panski zwiazek z Wednesday. Fabian pomyslal nad tym przez chwile, po czym wzruszyl ramionami. -To fatalnie. Ale nie sadze, aby ona pana posluchala. Zbyt dlugo obywala sie bez meskiego towarzystwa i nazbyt pochlebiaja jej wzgledy, jakimi ja darze. -Niestety, obawiam sie, ze ma pan racje. Prosze posluchac, panie Balik. Bardzo lubie Wednesday i wiem, jak jest bezbronna. Prosze pana niemal jak ojciec, niech pan ja zostawi w spokoju. Opiekowalem sie nia, od kiedy znalazla sie w tym domu dla podrzutkow. To dzieki mnie jej przypadek nie trafil do czasopism medycznych, by miala szanse prowadzic w miare normalne zycie. W tej chwili jestem na emeryturze. Wednesday Gresham jest moja jedyna pacjentka. Czy nie moglby pan miec odrobiny serca i dac sobie z nia spokoj? -Co to za pomysl, ze ona sie nie urodzila, tylko zostala skonstruowana? - zareplikowal Fabian. - Podobno tak pan powiedzial. Starszy pan westchnal i przez dluzsza chwile kiwal glowa nad blatem biurka. -To jedyne sensowne wytlumaczenie - odezwal sie w koncu zlamanym glosem. - Biorac pod uwage nieprawidlowosci i ambiwalencje somatyczne. Fabian wsparl podbrodek na splecionych dloniach i w zamysleniu tarl lokciem o oparcie fotela. -Czy nigdy nie przyszlo panu do glowy, ze moze istniec inna przyczyna? Moze jest mutantem, nowym gatunkiem w ewolucji czlowieka albo potomstwem istot z innej planety, ktore los rzucil na nasza Ziemie. -Wysoce nieprawdopodobne. - Doktor Lorington pokrecil glowa. - Zadna z tych modyfikacji nie jest specjalnie przydatna w zadnym mozliwym do wyobrazenia srodowisku, byc moze z wyjatkiem stale odrastajacych zebow. Nie sa to tez zgubne wlasciwosci. Sa one raczej po prostu niewygodne. Jako lekarz, ktory w zyciu przebadal wiele ludzkich istot, powiedzialbym, ze Wednesday jest z cala pewnoscia niezaprzeczalnie czlowiekiem. Tylko jest zrobiona troche - hm, wlasciwym slowem jest chyba - po amatorsku. -Doktor usiadl prosto. - Jeszcze jedno, panie Balik. Uwazam, ze absolutnie przeciwwskazane jest, aby osoby w rodzaju Wednesday mialy wlasne dzieci. W oczach Fabiana blysnelo zainteresowanie. -A to dlaczego? Jakie bylyby to dzieci? -Jakie tylko mozna sobie wyobrazic - lub nie mozna sobie wyobrazic. Przy takim balaganie w normalnych funkcjach organizmu zmiany w ukladzie rozrodczym musza byc rowniez olbrzymie. Dlatego wlasnie prosze pana, panie Balik, aby nie widywal sie pan wiecej z Wednesday, aby nie pobudzal jej do mysli o malzenstwie. Poniewaz jestem przekonany, ze nie powinna miec dzieci! -Zobaczymy. - Fabian wstal i wyciagnal reke, aby sie pozegnac. - Bardzo panu dziekuje, doktorze, za poswiecony mi czas. Doktor Lorington podniosl glowe i popatrzyl na niego. Potem nie zwracajac uwagi na wyciagnieta dlon, rzekl cichym, spokojnym glosem: -Nie ma za co. Zegnam, panie Balik. Wednesday naturalnie przygnebil fakt, ze ci dwaj ludzie sie nie zgadzaja. Ale nikt nie mial watpliwosci, komu pozostanie wierna w razie potrzeby. Wszystkie te lata tlumionego glodu uczuc sprawily, ze zarlocznie chlonela wszystkie nowe przezycia. Gdy tylko raz pozwolila sobie na romantyczne westchnienie wobec Fabiana, juz bylo po niej. Wyznala mu, ze w pracy - gdzie jak na razie udawalo im sie ukryc ten romans - wprost omdlewala, myslac o nim. Fabian przyjmowal jej holdy z zachwytem. U wiekszosci kobiet, ktore znal do tej pory, z czasem pojawialy sie w glosie nutki pogardy. Wednesday z dnia na dzien coraz bardziej go podziwiala, stawala sie coraz milsza i coraz bardziej ustepliwa. Z pewnoscia nie mogla nikogo olsnic, ale byla, powtarzal to sobie, nadzwyczaj piekna i w zwiazku z tym mogl sie z nia pokazac publicznie. Dla pewnosci postanowil porozmawiac o tym z panem Slaughterem, najstarszym sposrod wlascicieli firmy, pod pretekstem spraw personalnych. Wspomnial mimochodem, ze nieco interesuje go jedna z dziewczat wsrod sekretarek. Czy istnieja jakies trudnosci natury formalnej? -Czy istnieje mozliwosc, ze ozenisz sie z nia? - spytal pan Slaughter, przygladajac mu sie spod ogromnych, krzaczastych brwi. -Moze. Niewykluczone, ze do tego dojdzie, prosze pana. Jesli pan nie ma nic prze... -Nie mam, drogi chlopcze, nie mam nic przeciwko temu! W zasadzie nie lubie, zeby kierownicy dzialow uganiali sie za personelem, ale jesli to odbedzie sie spokojnie i skonczy sie slubnym kobiercem, moze miec doskonale efekty dla biura. Przydaloby sie, zebys znalazl sobie kogos i wreszcie sie ustatkowal. Moze dzieki tobie reszcie tych samotnikow wpadnie jakas rozsadna mysl do glowy. Tylko pamietaj, Balik, bez wyglupow. Zadnego migdalenia sie, zwlaszcza podczas pracy. Fabian, w pelni usatysfakcjonowany, poswiecil sie teraz odizolowaniu Wednesday od doktora Loringtona. Przypomnial jej, ze starszy pan moze dlugo nie pozyc i ze potrzebny jej bedzie staly lekarz, dosc mlody, ktory potrafi pomoc przy ewentualnych komplikacjach, jakie moga ja czekac przez reszte zycia. Ktos mlody, jak na przyklad Jim Rudd. Wednesday poplakala sie, ale na dluzsza mete nie mogla mu stawic czola. W koncu zgodzila sie pod jednym warunkiem. Ze doktor Rudd zachowa tajemnice - tak jak Loring-ton. Nie chciala byc fenomenem dla czasopism medycznych ani wzruszajaca bohaterka jakiegos reportazu. Powod, dla ktorego Fabian sie na to zgodzil, mial niewiele wspolnego z wielkodusznoscia. Po prostu chcial ja miec wraz ze wszystkimi dziwactwami tylko dla siebie. Sandre mogl nosic na piersi, niczym lsniacy klejnot na lancuszku. Wednesday wolal trzymac w malym woreczku, do ktorego mogl od czasu do czasu z radoscia skapca zagladac. A niedlugo moze bedzie mial drugi, mniejszy skarb... Jim Rudd przyjal jego warunki. I nie mogl wyjsc ze zdumienia. -W ogole nie ma pepka!!! - wykrzyknal, kiedy po pierwszym badaniu przyszedl do Fabiana oczekujacego w gabinecie. - Szukalem blizn pooperacyjnych, ale nie ma nawet sladu! A to jeszcze nie wszystko. Nie stwierdzilem skurczu ani rozkurczu serca! Czlowieku, czy ty wiesz, co to znaczy? -W tej chwili malo mnie to obchodzi - odrzekl beznamietnie Fabian, - Moze pozniej. Myslisz, ze dasz sobie rade ze wszystkimi problemami, jakie moga sie u niej pojawic? -O, na pewno. W kazdym razie nie gorzej od tamtego staruszka. -A dzieci? Czy moze miec dzieci? Rudd rozlozyl rece. -Nie widze przeciwwskazan. Poza tymi udziwnieniami jest normalna zdrowa kobieta. I nie ma powodu sadzic, ze ten stan - jakkolwiek by go nazwac - jest dziedziczny. Oczywiscie czesciowo moze byc, cos nienormalnego moze sie zdarzyc, ale na podstawie badan... Pobrali sie w ratuszu tuz przed urlopem Fabiana. Po lunchu wrocili do biura i zakomunikowali to wszystkim. Fabian juz wczesniej zatrudnil nowa sekretarke, ktora miala zastapic jego zone. A w dwa miesiace pozniej Fabianowi udalo sie sprawic, ze zaszla w ciaze. Az sie zdziwil, jak ja to zdenerwowalo, biorac pod uwage jej potulnosc od poczatku malzenstwa. Udawal surowego i powiedzial, ze nie bedzie sluchal takich bzdur, ze doktor Rudd stwierdzil, iz wedlug wszelkiego prawdopodobienstwa beda miec normalne dziecko i ze nie ma o czym mowic. Ale nic nie skutkowalo. Probowal zartow, pochlebstw. W koncu wzial ja w ramiona i wyznal jej, ze nazbyt ja kocha, aby nie chciec takiej jak ona malej dziewczynki. Ale i to nie podzialalo. -Fabian, kochanie - zawodzila - czy ty nie rozumiesz? Ja nie powinnam miec dzieci. Nie jestem jak inne kobiety. W koncu uzyl czegos, co zostawil sobie jako ostatnia deske ratunku. Wzial z polki ksiazke i energicznie otworzyl ja na zalozonej stronie. -Rozumiem - powiedzial. - To robota w polowie doktora Loringtona i jego dziewietnastowiecznej zabobonnej gadaniny, a w polowie tego glupiego, ludowego wierszyka, ktory czytalas w dziecinstwie i ktory wywarl na tobie takie wstrzasajace wrazenie. No coz, w sprawie doktora Loringtona nic juz nie moge zrobic, ale musze skonczyc z tym wierszydlem. Masz. Czytaj. Przeczytala. B.L. Farjeon - "Dzieci tygodnia" Poniedzialkowe sliczna ma buzie, Wtorkowe dziecie to wdzieku roza, Dziecko zas srody oddane i czule, Czwartkowe praca sie tylko zajmuje, Lecz piatku cora od ludzi przekleta, A przed sobotka droga tak kreta, Bo za to mile szabatu dziecie Jest najdzielniejsze na calym swiecie. Wednesday spojrzala na niego i otarla lzy. -Nic nie rozumiem - wyszeptala zmieszana. - Ten jest zupelnie inny. Przysiadl obok niej i cierpliwie tlumaczyl. -Ten, ktory czytalas kiedys, mial przestawione dwie linijki. Dzieci srody i czwartku mialy tam slowa, ktore tu dotycza piatku i soboty, i na odwrot. No coz, wiersz pochodzi ze starej poezji z hrabstwa Devon i nikt tak naprawde nie wie, ktora z tych wersji jest prawdziwa. Znalazlem ja specjalnie dla ciebie. Chcialem ci tylko pokazac, jak bylas nierozsadna, opierajac filozofie zyciowa o pare rymow, ktore mozna odczytywac tak albo inaczej. Juz nie wspominajac o tym, ze napisano ja pare wiekow temu, zanim komukolwiek przyszlo do glowy nazwac cie Sroda. Zarzucila mu rece na szyje i przytulila sie z calej sily. -Och, Fabian najdrozszy! Nie gniewaj sie na mnie. Ja sie po prostu tak strasznie...boje! Jim Rudd tez sie nieco przejal. -O, jestem pewien, ze wszystko pojdzie dobrze, ale szkoda, ze nie poczekales, az sie troche oswoje z ta pacjentka. Jest jedna sprawa, Fabe. Bede musial zaprosic do pomocy jakiegos pierwszorzednego ginekologa. Nigdy bym sie nie odwazyl robic tego sam. Postaram sie, zeby zachowal tajemnice, o Wednesday i w ogole. Ale gdy wejdzie na sale porodowa, zalozenia wezma w leb. Przy tych udziwnieniach - na pewno zauwazy to przynajmniej polozna. -Zrob, co sie da - odrzekl nerwowo Fabian. - Nie chce, zeby moja zona trafila do jakiegos brukowca, jesli mozna temu zapobiec. Ale jesli nie mozna to... coz, czas, zeby Wednesday zaczela sie uczyc, jak zyc na tym swiecie. Wednesday znosila okres ciazy bardzo dobrze, nie wykraczajac poza normalne w tym czasie komplikacje. Specjalista-ginekolog, ktorego zaproponowal Jim Rudd, byl jak wszyscy zaintrygowany fenomenem Wednesday, ale oznajmil im, ze przebieg ciazy jest normalny do znudzenia i ze plod rozwija sie odpowiednio do swojego wieku. Wednesday znow stala sie radosna. Poza tymi jej obawami, Fabian uswiadomil to sobie, byla bardzo dobra zona. Moze nie blyszczala na przyjeciach, gdzie spotykali inne malzenstwa spod znaku Slaughter, Stark i Slingsby, ale i nie popelniala wiekszych faux pas. Tak naprawde byla raczej lubiana, a poniewaz w kazdym szczegole spelniala jego zyczenia, nie mial zadnych powodow, aby sie uskarzac. Dnie spedzal w biurze, radzac sobie z nuda, benedyktynska praca papierkowa i z zarzadzaniem personelem lepiej niz kiedykolwiek, wieczory zas i weekendy mijaly z kobieta, co do ktorej mial wszelkie powody sadzic, ze jest najdziwniejsza na swiecie. Byl z tego zycia bardzo zadowolony. Pod koniec ciazy jednak Wednesday blagala o pozwolenie na wizyte u lekarza Loringtona choc raz. Fabian zmuszony byl odmowic, z zalem, lecz stanowczo. -Nie, nie mam mu za zle, ze nie przyslal okolicznosciowego telegramu ani prezentu slubnego. Naprawde, Wednesday, zupelnie nie mam mu za zle. Nie jestem z tych, co dlugo chowaja uraze. Ale trzymasz sie dobrze. Skonczylas z tymi swoimi glupimi obawami. Lorington tylko wywolalby je u ciebie z powrotem. I nadal robila to, co jej kazal. Bez klotni, bez skargi. Naprawde byla dobra zona. Fabian nie mogl sie doczekac dziecka. Ktoregos dnia w biurze dostal telefon ze szpitala. Wednesday zaczela rodzic podczas wizyty u ginekologa. Natychmiast zabrano ja do szpitala, gdzie wkrotce urodzila dziewczynke. Matka i dziecko czuja sie dobrze. Fabian otworzyl paczke cygar trzymanych na te okazje. Puscil ja w obieg po biurze i przyjmowal gratulacje od wszystkich, z panem Slaughterem, panem Starkiem i obydwoma panami Slingsby wlacznie. Wreszcie popedzil do szpitala. Gdy tylko wszedl na oddzial polozniczy, wiedzial, ze jest cos nie tak. Ludzie spogladali na niego, po czym szybko odwracali wzrok. Uslyszal za plecami slowa pielegniarki: "To pewnie jest jej ojciec". Z wysilkiem przelknal sline. Pozwolono mu zobaczyc zone. Wednesday lezala na boku z kolanami przycisnietymi do brzucha. Ciezko dyszala, ale chyba byla nieprzytomna. Cos w jej pozycji sprawilo, ze nabral dziwnych podejrzen, ale nie za bardzo wiedzial, co to bylo. -Podobno porod mial sie odbywac metoda naturalna - zachrypial. - Mowila, ze nie bedziecie jej usypiac. -Bo i nie usypialismy jej - odpowiedzial ginekolog. - Chodzmy teraz do panskiego dziecka, panie Balik. Dal sobie nalozyc na twarz maske i poszli do oszklonej sali, gdzie w malutkich lozeczkach lezaly noworodki. Szedl powoli, niechetnie, czujac, jak w glowie narasta mu niezrozumiale przeczucie zblizajacej sie katastrofy. Pielegniarka wyjela dziecko z lozeczka stojacego w rogu, z dala od pozostalych. Gdy Fabian na chwiejnych nogach podszedl blizej, z dzika ulga zauwazyl, ze dziecko wyglada normalnie. Nie bylo zadnych widocznych znamion ani znieksztalcen. Dziecko Wednesday nie bedzie potworem. Ale osesek wyciagnal do niego raczki. -Och, Fabian, najdrozszy - wyseplenil przez bezzebne wargi glosem, ktory zbyt dobrze znal, zeby sie nie przerazic. - Och, Fabian, kochanie, nawet nie wiesz, co sie stalo! To niesamowite, wprost niewiarygodne! PROBLEM SLUZBY Byl to dzien calkowitej kontroli...Garomma, Sluga Wszystkich, Uosobienie Mozolu Ludzkosci, Niewolnik Cywilizacji, dotknal czola delikatnie pachnacymi opuszkami palcow, przymknal oczy i z rozkosza upajal sie poczuciem najwyzszej wladzy, wladzy absolutnej, o jakiej do tej pory zaden czlowiek nie osmielil sie marzyc. Calkowita kontrola. Calkowita... Nad wszystkimi, z wyjatkiem jednego czlowieka. Tego jednego ambitnego i niepokornego. A przy tym bardzo przydatnego. Czy maja go zadusic dzisiaj przy biurku, oto bylo pytanie, czy tez nalezalo dac mu jeszcze pare dni, pare tygodni starannie sprawdzanej przydatnosci? Jego zdrady, jego spiski nieodwolalnie mialy sie ku koncowi. Ale o tym Garomma zadecyduje pozniej. W wolnej chwili. Bo teraz nad wszystkimi innymi pod kazdym wzgledem sprawowal kontrole. Kontrole nie tylko nad umyslami ludzi, ale i nad ich hormonami. Jak rowniez nad hormonami i umyslami ich dzieci. A takze, jesli Moddo nie myli sie w swoich ocenach, nad dziecmi ich dzieci. -Tak - mruknal Garomma pod nosem, nagle przypomniawszy sobie fragment tradycji mowionej, ktorej nauczyl go przed laty jego ojciec. - Tak, az do siodmego pokolenia. Byl ciekaw, z jakiej to starozytnej ksiegi spalonej wieki temu pochodzily te slowa. Ani ojciec, ani jego przyjaciele i sasiedzi nie mogli mu juz tego powiedziec. Wszystkich wybito podczas Powstania Chlopskiego w Szostym Okregu trzydziesci lat temu. Takie powstanie juz sie wiecej nie wydarzylo i nie wydarzy. On sprawowal calkowita kontrole. Ktos delikatnie dotknal jego kolana i umysl zaprzestal bezplodnych rozwazan. Moddo. Sluga Edukacji, siedzacy w glebi pojazdu nizej od niego, unizonym gestem wskazal na przezroczysta kuloodporna kopule chroniaca wodza. -Ludzie - stwierdzil, jak zawsze lekko sie zacinajac. - Tam. Na zewnatrz. Rzeczywiscie. Tlum przelewal sie przez bramy Szopy dla Sluzby i wypelnial ulice miasta. Po obu stronach, gdzie okiem siegnac, szumiala rzeka ludzi, czarna, gesta i niespokojna jak mrowki na dzdzownicy. Garomma, Sluga Wszystkich nie mogl zbytnio obnosic sie ze swoim zamysleniem, musial pokazac sie tym, ktorym tak laskawie sluzyl. Skrzyzowal rece na piersi i klanial sie na prawo i lewo, stojac wewnatrz swiatynki wyrastajacej niczym wieza z podwozia niskiego, czarnego pojazdu. Uklon w prawo, uklon w lewo, zawsze z pokora. W prawo, w lewo, i pamietaj: z pokora. Pamietaj, jestes Sluga Wszystkich. Wiwaty przybraly na sile i katem oka zauwazyl, jak Moddo z aprobata kiwa glowa. Stary, dzielny Moddo. To byl dzien rowniez jego triumfu. Osiagniecie calkowitej kontroli bylo szczegolna i bezsprzeczna zasluga Sluzby Edukacji. Ale Moddo siedzial w glebokim cieniu anonimowosci tuz za plecami kierowcy, obok goryli Garommy. Siedzial i smakowal triumf tylko jezykiem swego wodza, tak jak to czynil juz od dwudziestu pieciu lat. Na szczescie dla Moddo wystarczal mu ten smak. Niestety, byli tez inni - przynajmniej jeden inny - ktorzy domagali sie czegos wiecej... Garomma klanial sie na prawo i lewo, a miedzy uklonami zaciekawiony spogladal poprzez ruchoma pajeczyne policjantow na motocyklach otaczajacych jego pojazd. Patrzyl na lud Stolicy, jego lud, tak jak jego bylo wszystko na tej ziemi. Stloczeni na chodnikach ludzie rozkladali szeroko ramiona, gdy pojazd znalazl sie naprzeciwko nich. -Sluz nam, Garommo - zawodzili. - Sluz nam! Sluz nam! Przygladal sie ich wykrzywionym twarzom, pianie pojawiajacej sie w kacikach ust, na wpol przymknietym oczom i ekstatycznym grymasom, kolyszacym sie mezczyznom, spazmujacym kobietom, od czasu do czasu komus, kto niezauwazony dostawal napadu euforii. I klanial sie. Krzyzujac rece na piersiach, klanial sie. Na prawo i na lewo. Z pokora. Tydzien temu, kiedy Moddo przyszedl, zeby poznac jego opinie na temat ceremonialu i protokolu zwiazanego z dzisiejsza parada, byl bardzo z siebie zadowolony i przewidywal nadzwyczaj czeste przypadki zbiorowej histerii na widok twarzy szefa. I wtedy Garomma zapytal o cos, co intrygowalo go od bardzo dawna. -Moddo, co sie dzieje w ich umyslach, kiedy na mnie patrza? Wiem, ze mnie czcza, ze wpadaja w entuzjazm i tak dalej. Ale jak wy fachowo nazywacie to uczucie, gdy mowicie o nim w laboratoriach albo w Centrum Edukacji? Wysoki mezczyzna przesunal reka po czole gestem, ktory Garomma w ciagu tylu lat dobrze poznal. -Doswiadczaja efektu nacisniecia cyngla - odrzekl powoli, patrzac ponad glowa Garommy, jakby odczytywal odpowiedz z umieszczonej za jego plecami elektronicznej mapy swiata. - Wszystkie napiecia, jakie zbieraja sie w nich w ciagu dnia, te wszystkie drobne zakazy i ciagle przymusy, wszystkie frustracje zwiazane z "tego nie rob, tamtego nie rob, rob to". Sluzba Edukacji zorganizowala tak, aby uwalnialy sie wybuchowo w chwili, gdy widza twoj obraz lub slysza twoj glos. -Efekt cyngla. Hm! Nigdy o tym nie myslalem w ten sposob. Moddo z powaga podniosl dlon. -W koncu to twoje zycie uplywa rzekomo w skrajnym posluszenstwie, ktorego nie sa w stanie sobie nawet wyobrazic. Jestes tym, ktory trzyma pogmatwane losy swiata w swoich cierpliwych, niestrudzonych rekach, ktory najwiecej i najciezej pracuje, jestes... kozlem ofiarnym dla mas! Garomma usmiechnal sie wtedy, sluchajac uczonych wywodow Moddo. Teraz jednak, patrzac na rozkrzyczany lud spod skromnie opuszczonych powiek, uznal, ze Sluga Edukacji mial calkowita racje. Czyz na Wielkiej Pieczeci Panstwa Swiata nie bylo napisane: "Kazdy musi komus sluzyc, ale tylko Garomma jest Sluga Wszystkich"? Wiedzieli, i to nieomylnie, ze bez niego oceany przerwalyby tamy i zatopily ziemie, pojawilyby sie choroby zakazne i szybko rozwinely w epidemie dziesiatkujace cale okregi, ze zalamalaby sie siec podstawowych uslug, tak ze cale miasto moglo w ciagu tygodnia umrzec z pragnienia, i ze urzednicy lokalni uciskaliby ludzi, wzniecajac oblakancze i krwawe wojny pomiedzy soba. Tak by sie stalo, gdyby nie on - Garomma - ktory dniami i nocami pracuje, aby wszystko toczylo sie gladko, aby gigantyczne sily natury i cywilizacji utrzymac w ryzach. Dobrze o tym wiedzieli, poniewaz wszystko to zdarzalo sie, gdy tylko "Garomma nie wytrzymywal trudow sluzenia". Czymze bylo ich marne zycie w porownaniu z jego nie majacym konca, ponurym - ale jakze niezbednym! - znojem? Tu, w tym szczuplym, powaznym mezczyznie pokornie klaniajacym sie na prawo i na lewo, na prawo i na lewo, nie tylko uosobiona byla boskosc, dzieki ktorej Czlowiek mogl wygodnie zyc na tej ziemi, ale tez znajdowaly w nim swoj cel wszystkie gatunki nizsze, dzieki ktorym wyzyskiwany lud widzial, ze mogl go spotkac gorszy los, ze w porownaniu z tymi odpadkami cywilizacji byli, mimo swoich cierpien, niczym panowie i wladcy. Nic wiec dziwnego, ze z zapamietaniem wyciagali ramiona do niego, do Slugi Wszystkich, Uosobienia Mozolu Ludzkosci, Niewolnika Cywilizacji, i jednym tchem wyrzucali z siebie pelne triumfu blagania wraz z bojazliwa wymowka: "Sluz nam, Garommo! Sluz nam, sluz nam, sluz nam!" Czyz lagodne owce, ktore pasal jako chlopiec w polnocno-zachodniej czesci Szostego Okregu, czyz te owce rowniez nie uwazaly go za swego sluge, gdy je prowadzil, zapedzal ku lepszym pastwiskom i chlodniejszym strumieniom, gdy strzegl je przed wrogami i wyciagal kamyki spomiedzy racic, a wszystko po to, zeby ich uwedzone mieso lepiej smakowalo na ojcowskim stole? Ale te, o ilez bardziej pozyteczne, dwunogie, obdarzone umyslem owce, byly tak samo udomowione. W dodatku na bardzo prostej wpojonej im zasadzie, ze rzad jest sluga ludu i ze najwyzszy wladca w tym rzadzie jest sluga najpodlejszym. Jego owce. Klanial sie im z usmiechem ojca i zarazem wlasciciela, w miare jak jego pojazd przemierzal dluga na kilometr droge pomiedzy Szopa dla Sluzby a Centrum Edukacji, wypelniona morzem wiwatujacych glow. Jego owce. A policjanci na motocyklach i policjanci odgradzajacy go od tlumu lancuchem wlasnych rak to byly jego owczarki pasterskie. Jeszcze jeden gatunek udomowionych zwierzat. Wlasnie tak wygladal, gdy trzydziesci trzy lata temu wyladowal na tej wyspie swiezo po wiejskiej szkole Sluzby Bezpieczenstwa, zeby objac swoja pierwsza rzadowa posade jako policjant w Stolicy. Niezgrabny, przejety swa rola pies pasterski. Chyba najmniej wazny sposrod psow sluzacych poprzedniemu rezimowi. Ale w trzy lata pozniej rewolta chlopska w jego wlasnym okregu postawila go przed szansa. Wiedzac dokladnie, o co w niej chodzi, jak rowniez znajac nazwiska prawdziwych przywodcow, mogl odegrac wazna role w stlumieniu powstania. A potem, gdy juz zajal nowe, wazne stanowisko w Sluzbie Bezpieczenstwa, zetknal sie z innymi obiecujacymi mlodziencami - zwlaszcza z Moddo, pierwszym i jak na razie najbardziej przydatnym czlowiekiem, ktorego udomowil. Majac do dyspozycji doskonale umiejetnosci administracyjne Moddo, stal sie specjalista we wdziecznej sztuce politycznego podrzynania gardel, tak ze kiedy jego przelozony zapragnal najwyzszego urzedu na swiecie, Garomma zajmowal na tyle dobra pozycje, aby moc go wydac i samemu zostac Sluga Bezpieczenstwa. A z tego miejsca, przy pomocy Moddo, ktory wciaz dotrzymywal mu kroku i ustalal strategie do najdrobniejszych szczegolow, musial juz tylko poczekac pare lat, aby moc swiecic wlasny sukces po rozbiciu w puch poprzednich wladcow Szopy dla Sluzby. Ale stwierdzil, ze nauczki, ktora dal mieszkancom tego zbombardowanego i zrownanego z ziemia palacu, nigdy nie wolno mu zapomniec. Nie mogl wiedziec, ilu Slug Bezpieczenstwa przed nim skorzystalo ze swego urzedu, aby osiagnac drewniany stolek Slugi Wszystkich: wszystkie podreczniki do historii i w ogole wszystkie ksiazki starannie przeredagowywano na poczatku kazdego nowego rezimu. Tradycja Mowiona zas, choc zazwyczaj stanowila dobre zrodlo, jesli umialo sie przesiac nieistotne fakty, milczala na ten temat. W kazdym razie bylo oczywiste, ze to, co jemu sie udalo, moglo sie udac innym, ze Sluga Bezpieczenstwa byl logicznym nastepca Slugi Wszystkich. Klopot w tym, ze nie mozna bylo nic na to poradzic, tylko caly czas byc czujnym. Pamietal, jak ojciec zawolal go od dzieciecych zabaw i poprowadzil w gory, zeby powierzyc mu owce. Jakze nienawidzil tej samotnej, nuzacej pracy! Ojciec zauwazyl to i ten jeden raz zmiekl na tyle, aby sprobowac cos mu wyjasnic. -Widzisz, synu, na owce mowi sie, ze sa zwierzetami domowymi. Tak samo na psy. No i mozemy udomowic sobie owce i mozemy udomowic psy, zeby pilnowaly owiec, ale zeby miec madrego, czujnego pasterza, ktory bedzie wiedzial, co robic, gdy cos sie nagle przydarzy, i ktory przyjdzie nam o tym powiedziec, coz, do tego potrzebny jest czlowiek. -O rany, tato - jeknal wtedy niepocieszony, kopiac ze zloscia laske pasterska, ktora dostal - to czemu - jak sie to mowi - nie UDOMOWIC czlowieka? Ojciec sie rozesmial, po czym ruszyl w dol po zarosnietym zboczu. -Podobno sa tacy, ktorzy tego probuja - zawolal na pozegnanie - i podobno coraz lepiej im to idzie. Klopot w tym, ze jak sie czlowieka udomowi, to nie wart jest funta klakow jako pasterz. Gdy go ujarzmisz, traci polot i zaciecie do pracy. Nie zalezy mu na niej i staje sie bezuzyteczny. Na tym pokrotce polegal problem, uswiadomil sobie Garomma. Sluga Bezpieczenstwa, aby dobrze spelnial swoje obowiazki, nie mogl byc udomowiony. Probowal uzywac tych owczarkow jako szefow Bezpieczenstwa, probowal wciaz na nowo. Ale zawsze okazywalo sie, ze sa do niczego i ze trzeba ich zastapic ludzmi. A ludzie - po roku, trzech latach, pieciu latach na stanowisku - wczesniej czy pozniej siegali po najwyzsza wladze i trzeba bylo ich z zalem zlikwidowac. Podobnie jak obecny Sluga Bezpieczenstwa wlasnie mial zostac zlikwidowany. Tylko ze... ten czlowiek byl tak cholernie przydatny! Trzeba bylo idealnie zgrac te sprawy, zeby rzadka, pelna polotu osobowosc, jakby stworzona na to stanowisko, sluzyla jeszcze jak najdluzej, a jednoczesnie zeby zniszczyc go w chwili, gdy zagrozenie wezmie gore nad uzytecznoscia. A poniewaz w wypadku wlasciwego czlowieka takie zagrozenie istnialo od samego poczatku, trzeba bylo bezustannie, uwaznie obserwowac... Garomma westchnal. Ten problem stanowil wlasciwie jedyna niedogodnosc w swiecie nastawionym na spelnianie jego zachcianek. Ale byl to problem, przed ktorym nie dalo sie uciec, nawet w snach. Ostatnia noc byla rzeczywiscie okropna. Moddo znow dotknal jego kolana, przypominajac mu, ze jest na widoku. Otrzasnal sie ze zlych mysli i usmiechnal z wdziecznoscia. W koncu sny to tylko sny, nic wiecej. Tlumy zostawili juz za soba. Przed nimi wielkie zelazne wrota Centrum Edukacji rozchylily sie powoli i pojazd wtoczyl sie do srodka. Gdy tylko policjanci jednym sprawnym manewrem odjechali na boki, uzbrojeni straznicy Centrum Edukacji, ubrani w sztywne biale szaty, staneli na bacznosc. Garomma, niezgrabnie podtrzymywany przez Moddo, wspial sie na szczyt pojazdu w chwili, gdy Orkiestra Centrum wspomagana przez Chor buchnela grzmiacym, wstrzasajacym credo Hymnu Ludzkosci: Pracuje Garomma za dnia i w nocy, Zastapic Garomme nie w naszej mocy, Garomma sluzy ze wszystkich sil, Bym szczescie mial ja, bys szczescie mial ty... Odspiewawszy piec linijek, by uczynic zadosc protokolowi, orkiestra zaczela Piesn Edukacji, a Wice-Sluga Edukacji, prosty jak trzcina, dobrze odzywiony mlodzieniec, zszedl po schodach prowadzacych do wnetrza budynku. Jego rozpostarcie ramion i zwyczajowe "Sluz nam, Garommo", mimo iz niedbale, byly calkiem poprawne. Odsunal sie na bok, aby Garomma i Moddo mogli wejsc na schody, po czym, sztywno wyprostowany, ruszyl za nimi. Chor z czcia zawodzil w wysokich tonach. Przeszli pod olbrzymim lukiem z wyryta sentencja: "Niech wszyscy ucza sie od Slugi Wszystkich" i ruszyli dlugim korytarzem w glab olbrzymiej budowli. Szare suknie Garommy i Moddo powiewaly w takt ich krokow. Wzdluz scian tloczyli sie nizsi urzednicy, wykrzykujac: "Sluz nam, Garommo! Sluz nam! Sluz nam! Sluz nam!" Moze nie byly to az tak szalone podrygi jak tlumow na ulicy, stwierdzil Garomma, ale te okrzyki uwielbienia byly calkiem zadowalajace. Uklonil sie, rzucajac szybko okiem na Moddo. Omal sie nie rozesmial. Sluga Edukacji jak zwykle kroczyl nerwowo i niepewnie. Biedny Moddo! Po prostu nie byl stworzony na tak wysokie stanowisko. Wysoki, krzepki mezczyzna, poruszal sie z gracja znuzonego zbieracza jagod. Przypominal wszystko, tylko nie jednego z najwazniejszych urzednikow w panstwie. I to wlasnie byl jeden z powodow, dla ktorych byl calkowicie niezbedny. Moddo mial po prostu na tyle rozumu, zeby wiedziec, jak bardzo sie na to stanowisko nie nadaje. Gdyby nie Garomma, dalej szukalby jakichs interesujacych roznic w statystyce w ktoryms z pomniejszych wydzialow Sluzby Edukacji. Wiedzial, ze nie ma dosc sily, aby radzic sobie sam. Nie byl tez na tyle przyjacielski, by stworzyc jakies uklady. Tylko jemu, sposrod wszystkich Slug w calym Gabinecie, Garomma mogl calkowicie zaufac. Pod wplywem niesmialego dotyku reki Moddo skrecil w drzwi olbrzymiej sali wystrojonej z przepychem na jego przybycie i wszedl na pokryty zlotoglowiem podest. Usiadl na nie heblowanym drewnianym stolku postawionym na szczycie. W chwile pozniej Moddo zasiadl na krzesle o jeden stopien nizej, a Wice-Sluga Edukacji zajal miejsce znow o jeden stopien pod nim. Kierownicy wydzialow Centrum Edukacji, ubrani w biale faldziste szaty, powoli weszli do sali i ustawili sie rzedem naprzeciw podwyzszenia. U jego stop zajela miejsce osobista ochrona Garommy. Zaczela sie ceremonia. Ceremonia z okazji osiagniecia calkowitej kontroli. Najpierw najstarszy urzednik Sluzby Edukacji wyrecytowal odpowiednie urywki z Tradycji Mowionej. Jak to co roku w kazdym rezimie, poczawszy niemal od prehistorycznych czasow demokracji, pobierano probki psychometryczne wsrod abiturientow szkol podstawowych na calym swiecie, aby dokladnie okreslic stopien powodzenia politycznej indoktrynacji dzieci. Jak co roku odkrywano, ze coraz bardziej przewazajaca wiekszosc wierzyla, iz aktualny wladca jest niezbednym czynnikiem dobrobytu ludzkosci, zyciodajna podstawa ich codziennosci, a tylko nieliczna mniejszosc - piec procent, siedem procent, trzy procent - z powodzeniem opierala sie indoktrynacji i musiala byc w doroslym wieku pilnie strzezona jako potencjalne zrodlo zarazy. Jak dwadziescia piec lat temu wraz z nastaniem Garommy i jego Slugi Edukacji, Moddo, zaczela sie nowa era intensywnej indoktrynacji mas, oparta na duzo ambitniejszych zalozeniach. Starzec skonczyl, sklonil sie i wrocil na swoje miejsce. Powstal Wice-Sluga Edukacji i obrocil sie z gracja, aby stanac twarza do Garommy. Opisal te nowe zalozenia, ktore mozna bylo strescic w sloganie "calkowita kontrola", w przeciwienstwie do staromodnej 95 lub 97 - procentowej kontroli poprzednich gabinetow. Omowil nowe ekstensywne mechanizmy zastraszania i rozszerzone kontrole psychometryczne w nizszych klasach szkolnych, za pomoca ktorych mozna bylo osiagnac calkowita kontrole. Owe techniki wypracowal Moddo "dzieki nieomylnej inspiracji i bezcennym radom Garommy, Slugi Wszystkich" i w ciagu kilku lat sprawily, ze ilosc probek swiadczacych o niezaleznosci mlodzienczego umyslu spadla ponizej jednego procenta. Wszyscy inni hold wobec Garommy uznawali za rownie oczywisty jak oddychanie. Potem postepy stracily na szybkosci. Nowe metody przemowily do najzdolniejszych dzieci, ale trafily na lita skale u uposledzonych i spolecznie nieprzystosowanych, ktorych wewnetrzne wady sprawialy, ze nie mogly w zaden sposob zaakceptowac przewazajacej postawy spoleczenstwa, niezaleznie od tego, jaka to byla postawa. Calymi latami pracowano z mozolem nad technika indoktrynacji, ktora umozliwialaby nawet uposledzonym wlaczyc sie w zycie spoleczne poprzez kult Garommy i wreszcie, po latach pracy, ilosc probek wskazujacych na negatywny stosunek do doktryny zaczela byc bliska zeru: 0,016%, 0,007%, 0,0002%. Az wreszcie w tym roku. Nareszcie! Wice-Sluga Edukacji przerwal i nabral powietrza w pluca. Piec tygodni temu Jednolity System Edukacyjny Ziemi wypuscil nastepny rocznik mlodziezy ze szkol podstawowych. Pobrano zwykle przy tej okazji probki na calej planecie, ktorych zestawienie i weryfikacja trwala az do tej pory. Rezultat: Probek negatywnych bylo zero, az do ostatniego mozliwego miejsca po przecinku! Kontrola calkowita. W sali wybuchnal spontaniczny aplauz, do ktorego przylaczyl sie nawet Garomma. Pochylil sie w przod i po ojcowsku polozyl dlon na rozczochranej glowie Moddo. Na widok niespodziewanej laski, jaka spotkala ich szefa, owacje urzednikow jeszcze sie wzmogly. Wsrod panujacego zgielku Garomma nareszcie mial okazje spytac Moddo: -Co tacy przecietni ludzie wiedza o dzisiejszym dniu? Co im wlasciwie mowisz? Moddo zwrocil ku niemu twarz o nerwowo zacisnietych szczekach. -Wiekszosc wie, ze jest jakies tam swieto. Niejasne plotki, ze osiagnales calkowita kontrole nad srodowiskiem czlowieka, aby ostatecznie poprawic jego los. Tylko tyle, ze to jest cos, co tobie sie podoba, a wiec moga sie cieszyc razem z toba. -Na swoj niewolniczy sposob. To mi sie podoba. - Garomma przez dluzsza chwile upajal sie poczuciem nieograniczonej wladzy. Potem te rozkosz zatrula mu pewna mysl. - Moddo, chce dzisiaj rozstrzygnac sprawe Slugi Bezpieczenstwa. Zajmiemy sie tym, gdy tylko wrocimy. Sluga Edukacji skinal glowa. -Mam pare pomyslow. Wiesz, to nie jest takie proste. Jest problem z nastepca. -Tak. Zawsze to samo. No, coz, moze za pare lat, jesli te probki sie potwierdza i rozszerzymy nowa technike na nieprzystosowane elementy w doroslej populacji, bedziemy mogli sie calkiem obyc bez Bezpieczenstwa. -Moze. Chociaz silnie zakorzenione postawy duzo trudniej jest przystosowac. A wsrod wyzszych urzednikow zawsze bedzie potrzebny system bezpieczenstwa. Ale zrobie, co bede mogl, najlepiej, jak potrafie. Garomma skinal glowa i usiadl prosto. Moddo zawsze robil wszystko najlepiej, jak potrafil. I jak na razie wystarczalo to do zaprowadzenia porzadku. Niedbale podniosl reke. Owacje i wiwaty ustaly. Nastepny kierownik wydzialu wystapil, aby opisac w szczegolach metode probkowania. Ceremonia trwala dalej. Byl to dzien calkowitej kontroli... Moddo, Sluga Edukacji, Ubogi Nauczyciel Ludzkosci, potarl nabrzmiale bolem czolo starannie wymanikiurowana dlonia i z rozkosza wchlanial w siebie poczucie najwyzszej wladzy, wladzy absolutnej, o jakiej do tej pory zaden czlowiek nie osmielil sie zamarzyc. Calkowita kontrola. Calkowita... Zostal jeszcze tylko ten problem nastepcy Slugi Bezpieczenstwa. Garomma bedzie domagal sie decyzji, gdy tylko wroca do Szopy dla Sluzby, a on jeszcze byl daleki od jej podjecia. Kazdy z dwoch Wice-Slug Bezpieczenstwa doskonale pasowal na to stanowisko, ale nie na tym polegal problem. Zastanawial sie, ktory z nich bedzie w stanie utrzymac Garomme w poczuciu niepewnosci, jakie wpoil mu Moddo przez ostatnie trzydziesci lat. Dla potrzeb Moddo byla to jedyna istotna funkcja Slugi Bezpieczenstwa: sluzyl on jako worek treningowy dla napedzanej strachem podswiadomosci Garommy do czasu, gdy jego konflikt wewnetrzny nabrzmiewal ponad wytrzymalosc. Wtedy usuwajac czlowieka, wokol ktorego mysli Slugi Wszystkich stale sie obracaly, mogl Moddo chwilowo zmniejszyc presje. Przypominalo to troche lowienie ryb. Popuszczales troche linki, mordujac Sluge Bezpieczenstwa, a potem spokojnie, bez ustanku kreciles kolowrotkiem przez nastepnych pare lat, ukradkiem podsuwajac mu mysli o nadmiernych ambicjach nastepcy. Tylko ze nigdy nie wyciagales ryby na brzeg. Wystarczylo, ze wziela haczyk i masz ja stale pod kontrola. Sluga Edukacji usmiechnal sie wewnetrznym, niewidzialnym usmiechem, tak jak sie nauczyl juz we wczesnym dziecinstwie. Wyciagac rybke? Oznaczaloby to, ze musialby sam zostac Sluga Wszystkich. A ktory inteligentny czlowiek zaspokoilby swoja zadze wladzy tak idiotycznym celem? Nie, niech sie o to troszcza jego koledzy, poprzebierane kukly urzednicze z Szopy dla Sluzby, wiecznie cos knujace i spiskujace, wchodzace w uklady i kontruklady. Sluga Przemyslu, Sluga Rolnictwa, Sluga Nauki i cala reszta tych mocno nadetych glupcow. Byc Sluga Wszystkich oznaczalo stac sie celem spiskow, byc w centrum uwagi. Kazdy rozsadny czlowiek w tym spoleczenstwie musial nieuchronnie w koncu dostrzec, ze wladza - chocby nie wiem jak zawoalowana i ukryta - byla jedynym niezmiennym celem w ich zyciu. A Sluga Wszystkich - chocby to ukrywac na setki mozliwych upokarzajacych sposobow - to wcielenie wladzy. Nie, Lepiej dac sie poznac jako nerwowy, niepewny siebie podwladny, ktorego nogi uginaja sie pod ciezarem odpowiedzialnosci nie do udzwigniecia. Czyz nie slyszal tych pogardliwych glosow szepczacych za jego plecami? "... marionetka Garommy do specjalnych poruczen..." "... ten glupi lokaj Garommy..." "... podnozek pod stopy, trzeba przyznac, ze dosc wplywowy podnozek, ale caly czas pod stopa Garommy..." "... glupi, trzesacy sie ze strachu cham..." "... kiedy Garomma kicha, Moddo dostaje kataru..." Ale na tym podrzednym, pogardzanym stanowisku byc rzeczywistym zrodlem polityki, wladca i panem ludzi, de facto dyktatorem calej ludzkosci... Znowu podniosl reke i potarl czolo. Bol stawal sie nie do zniesienia. A oficjalne swietowanie calkowitej kontroli pewnie zajmie jeszcze z godzine. Powinno mu sie udac wykroic z tego dwadziescia pare minut dla Looba Uzdrowiciela, nie wzbudzajac podejrzen Garommy. W tych dniach kryzysu Sluga Wszystkich musi byc traktowany ze szczegolna delikatnoscia. Niepewnosc, ktora w nim wywolal, mogla go doprowadzic do podjecia rozpaczliwej, samodzielnej decyzji. A taka mozliwosc, mimo iz nieprawdopodobna, nalezalo zdusic w zarodku. Zbyt byla niebezpieczna. Przez chwile Moddo sluchal, jak jakis mlodzieniec trajkocze o srodkach i metodach, ugieciach krzywych i zbieznych korelacji, caly ten statystyczny zargon, pod ktorym kryl sie blask rewolucji w psychologii przeprowadzonej przez niego, przez Moddo. Tak, powinno potrwac jeszcze z godzine. Trzydziesci piec lat temu, piszac prace magisterska w Centralnej Szkole Pomaturalnej Sluzby Edukacji, w haldach statystyk indoktrynacji masowej, nagromadzonych przez kilka wiekow, odnalazl cudowny klejnot: koncepcje roznic indywidualnych. Przez dluzszy czas uwazal, ze trudno sie z ta koncepcja pogodzic: skoro cala nauka nastawiona byla na kierowanie postawami ludzkimi w kategoriach milionow osob, rozwazanie postaw i uczuc pojedynczego czlowieka bylo tematem sliskim niczym wegorz. Swiezo zlapany i wijacy sie w agonii. Ale kiedy skonczyl pisac prace i oddal ja - prace na temat proponowanych technik osiagniecia calkowitej kontroli, ktora poprzednie wladze wpisaly do katalogu i szybko zapomnialy - powrocil do zagadnienia indywidualnej indoktrynacji. I przez nastepnych pare lat, nudzac sie jak mops w Biurze Statystyki Stosowanej Sluzby Edukacji, zajal sie problemem wyizolowania jednostki z grupy, czyli przeszedl od wiekszego do mniejszego. Jedno stalo sie jasne. Im mlodszy material, tym latwiejsze zadanie - dokladnie tak, jak w indoktrynacji masowej. Ale jesli zaczynales od dziecka, potrzeba bylo lat, zeby zaczelo efektywnie dzialac podlug twoich zamierzen. Poza tym w przypadku dziecka trzeba bylo przeciwdzialac balastowi indoktrynacji politycznej, ktora wypelniala wczesne lata szkolne. Potrzebny byl mlodzieniec, ktory juz zdobyl jakies miejsce w hierarchii, ale ktory, z tych czy innych powodow, mial w sobie wielki nie zrealizowany - i niezindoktrynowany -potencjal. Najlepiej jeszcze, zeby to byl ktos z osobowoscia pelna lekow i zadz w rodzaju tych, ktore mogly posluzyc za drazki sterownicze. Moddo calymi nocami przegladal akta swoich kolegow w poszukiwaniu takiego czlowieka. Znalazl dwoch czy trzech, ktorzy pasowali. Ten zdolniacha ze Sluzby Transportu, przypomnial sobie Moddo, przez jakis czas wydawal sie dosc ciekawy. A potem natrafil na akta Garommy. I Garomma okazal sie idealny. Od poczatku. Typ wladczy, ale sympatyczny, zdolny... i bardzo podatny na wplywy. -Moglbym sie od ciebie wiele nauczyc - wyznal niesmialo, gdy spotkal sie z Moddo po raz pierwszy. - Ta Stolica to takie wielkie i skomplikowane mrowisko. Tyle sie dzieje na raz. Od samego myslenia o tym dostaje zawrotow glowy. AJe ty sie tu urodziles. Widac, ze umiesz sie poruszac wsrod tych bagien i moczarow pelnych zmij. W wyniku niedbalej pracy Komisarza Indoktrynacji Szostego Okregu strony rodzinne Garommy staly sie ojczyzna calkiem sporej liczby quasi-niezaleznych umyslow na roznych poziomach. Wiekszosc z nich dazyla prosta droga do rewolucji, zwlaszcza po dekadzie rekordowo niskich zbiorow i wygorowanych podatkow. Ale Garomma byl ambitny, odwrocil sie od swego chlopskiego srodowiska i wszedl do nizszych wladz miejscowej Sluzby Bezpieczenstwa. Dlatego kiedy wybuchlo Powstanie Chlopskie w Szostym Okregu, jego zaslugi dla niemal natychmiastowego stlumienia rebelii sprawily, ze szybko awansowal. Co wiecej, zwolniono go dzieki temu od inwigilacji i dodatkowej indoktrynacji dla doroslych, ktorej normalnie by go poddano, jako czlowieka o podejrzanym pochodzeniu. Oznaczalo to, ze gdy tylko Moddo przelamal pierwsze lody i zawarl z nim przyjazn, mial do dyspozycji nie tylko wschodzaca gwiazde, ale i niezwykle plastyczna osobowosc. Osobowosc, na ktorej mogl pracowicie wycisnac wlasny obraz. Przede wszystkim Garomma mial to wspaniale poczucie winy za nieposluszenstwo wobec ojca, wskutek czego w koncu opuscil farme, a potem stal sie donosicielem na wlasna rodzine i jej sasiadow. To poczucie winy, ktore stalo sie przyczyna lekow i nienawisci wobec wszystkiego, co sie z nim wiazalo, latwo bylo skierowac na osobe jego przelozonego, Slugi Bezpieczenstwa i zrobic z niego nowa postac ojca. Pozniej, kiedy Garomma zostal Sluga Wszystkich, w dalszym ciagu zachowal - przy niestrudzonej pomocy Moddo - to samo poczucie winy i ten sam obezwladniajacy strach przed kara, skierowany ku kazdorazowemu Szefowi Bezpieczenstwa. Co bylo niezbedne, jesli mial pozostac w nieswiadomosci, ze prawdziwym jego panem jest zwalisty mezczyzna, ktory siedzi po jego prawicy i zawsze sprawia wrazenie nerwowego i zagubionego... Potem zaczela sie edukacja. I reedukacja. Od poczatku Moddo uprzytomnil sobie, ze trzeba pobudzac chlopska dume Garommy i troche sie przed nia upokorzyc. Wywolal w nim przekonanie, ze wywrotowe mysli, ktore mu poddawal, sa jego wlasnym tworem, a nawet, ze to on udomawia Moddo - ciekawe, ze ten facet nie umial uciec przed swym chlopskim pochodzeniem nawet w doborze metafor! - a nie odwrotnie. Poniewaz Moddo obmyslal plany na ich wielka przyszlosc, nie chcial, zeby przeszkadzaly mu w tym drobne urazy mogace powstac w stosunku do pana lub nauczyciela. Natomiast uczucie, jakiego doznaje sie na widok psa, ktorego wierne oddanie stale podbudowuje jego wlasciciela i stwarza scislejsza zaleznosc, niz ten wlasciciel moglby podejrzewac, bylo mu jak najbardziej na reke. A ten szok, jaki Garomma przezyl, kiedy zaczal sobie uswiadamiac, ze Sluga Wszystkich jest wlasciwie Dyktatorem Wszystkich! Moddo omal sie nie usmiechnal, kiedy sobie to przypomnial. No coz, w koncu kiedy jego rodzice podsuneli mu ten pomysl przed laty w czasie wyprawy prywatnym jachtem, do czego ojciec mial prawo jako urzednik Sluzby Rybolowstwa i Gospodarki Morskiej, czyz nie zgorszyl sie tak strasznie, ze puscil rumpel i zwymiotowal przez burte? Utrata wiary jest w kazdym wieku czyms strasznym, ale trudniej to przezyc, im jestes starszy. Z drugiej strony Moddo w wieku szesciu lat stracil nie tylko wiare, ale i rodzicow. Zbyt czesto pozwalali sobie na luzne rozmowy z roznymi ludzmi, mylnie sadzac, ze owczesny Sluga Wszystkich zawsze bedzie slamazara. Potarl sobie skronie. Juz dawno tak go nie bolala glowa! Musial przynajmniej na pietnascie minut - na pewno uda sie uciec chociaz na kwadrans - pojsc do Looba. Uzdrowiciel postawi go na nogi na reszte dnia, ktory wedlug wszelkich przewidywan bedzie bardzo meczacy. Musial tez uciec na troche od Garommy, zeby powziac jasna, osobista decyzje, kto ma byc nastepnym Sluga Bezpieczenstwa. Moddo, Sluga Edukacji, Ubogi Nauczyciel Ludzkosci, skorzystal z chwili przerwy pomiedzy dwoma wystapieniami i wychylil sie do tylu, zeby szepnac Garommie: -Musze dogladnac kilku spraw, zanim pojedziemy z powrotem. Czy moglbym sie oddalic? To... nie zajmie wiecej niz dwadziescia, dwadziescia piec minut. Garomma rzucil mu chmurne spojrzenie. -Nie moga poczekac? To tak samo twoj wielki dzien, jak i moj. Chce, abys byl przy mnie. -Wiem, Garommo, i jestem ci za to wdzieczny. Ale... -dotknal blagalnie kolana Slugi Wszystkich - prosze, abys zezwolil mi zajac sie nimi. Sa niezwykle pilne. A jedna z nich dotyczy... posrednio dotyczy Slugi Bezpieczenstwa i moze pomoc ci podjac decyzje, czy chcesz pozbyc sie go wlasnie teraz. Z twarzy Garommy zniknal niechetny wyraz. -Jesli o to chodzi, to jak najbardziej. Ale wroc, zanim skonczy sie ceremonia. Chce, abysmy wyszli razem. Moddo skinal glowa i wstal. Odwrocil sie twarza do wodza. -Sluz nam, Garommo - rzekl, rozposcierajac ramiona. - Sluz nam, sluz nam, sluz nam. - Wyszedl tylem z sali, caly czas zwrocony twarza do Slugi Wszystkich. Na korytarzu szybko przeszedl przez szpaler salutujacych straznikow Centrum Edukacji w strone prywatnej windy. Nacisnal guzik trzeciego pietra. I dopiero wtedy, gdy drzwi sie zamknely i winda ruszyla, pozwolil sobie na jeden, lekki, wykrzywiajacy usta usmiech. Ilez klopotow musial przezwyciezyc, zanim wcisnal te idee w tepy leb Garommy. Naczelna zasada wspolczesnego naukowego rzadzenia jest uczynienie go tak dyskretnym, ze az pozornie nie istniejacym, uzywanie iluzji wolnosci, zeby naoliwic niewidzialne kajdany, a przede wszystkim: rzadzenie w imie czegokolwiek, tylko nie rzadzenia! Garomma wyrazil to na swoj wydumany sposob ktoregos dnia, kiedy niedlugo po ich wielkim przewrocie stali razem - wciaz jeszcze niezbyt dobrze sie czujac w roli wladcow - obserwujac budowe nowej Szopy dla Sluzby na pogorzelisku starej, stojacej tu niemal pol wieku. Wielki, kolorowy neon na szczycie nie ukonczonej jeszcze budowli rozglaszal wszem i wobec, ze Z TEGO MIEJSCA WSZYSTKIE WASZE POTRZEBY BEDA ZASPOKOJONE, Z TEGO MIEJSCA SLUZYC WAM BEDA LEPIEJ I GODNIEJ NIZ KIEDYKOLWIEK. Garomma wpatrzyl sie w ten neon, ktory ukazywal sie na ekranach wszystkich odbiornikow wideo na calym swiecie - w domach i w fabrykach, w biurach, szkolach i na obowiazkowych wiecach - systematycznie co godzine. -Moj ojciec mawial jakos tak podobnie - zwrocil sie w koncu do Moddo z tym szczegolnym chichotem, ktory oznaczal, ze uwaza te mysl za calkowicie oryginalna. - Dobry kupiec, jesli bedzie mowil dosc dlugo i dosc przekonujaco, wmowi czlowiekowi wszystko. Nawet ze najostrzejsze ciernie sa delikatne jak platki roz. Musi tylko bez przerwy nazywac je rozami, no nie, Moddo? Moddo powoli skinal wtedy glowa, udajac, ze jest uderzony trafnoscia tego rozumowania i ze potrzebuje czasu, aby odkryc wszystkie jego niuanse. A potem jak zawsze rozwazajac tylko wszelkie mozliwosci utajone w pomysle Garommy, przeszedl do udzielenia nowemu Sludze Wszystkich kolejnej lekcji. Podkreslil koniecznosc unikania wszelkich zewnetrznych pokazow pompy i przepychu, czyli to, o czym zapominali tak niedawno zlikwidowani dygnitarze poprzedniej ekipy. Wykazal, ze Sludzy Ludzkosci musza dbac o to, aby takimi wlasnie ich widziano - pokornymi narzedziami woli szerokich mas. Wtedy kazdy, kto bedzie dzialal przeciw kaprysom Garommy, zostanie ukarany, nie za to, ze nie posluchal wladcy, ale za to, ze dzialal przeciw woli zdecydowanej wiekszosci ludzkiej rasy. I zaproponowal wtedy nowosc, nad ktora rozmyslal od dluzszego czasu: okresowe wywolywanie klesk zywiolowych w regionach, ktore caly czas byly lojalne i posluszne. To mialo podkreslic fakt, ze Sluga Wszystkich jest rzeczywiscie tylko czlowiekiem, jego obowiazki sa ogromne i czasem nie daje im rady. Wzmacnialo to ogolne wrazenie, ze zadanie koordynacji dobr i uslug na calym swiecie stalo sie juz zbyt skomplikowane, aby je z powodzeniem wykonac. To z kolei dopingowalo ludzi do dokonywania cudow fanatycznej lojalnosci i samodyscypliny, tak zeby przynajmniej zwrocic na siebie uwage Slugi Wszystkich. -Oczywiscie - zgadzal sie Garomma. - Wlasnie to powiedzialem. Po prostu nie moge sie zorientowac, ze to ty kierujesz ich zyciem i ze sami ci pomagaja to robic. Widze, ze chwytasz, o co mi chodzi. On chwytal, o co Garommie chodzi! On, Moddo, ktory od mlodosci prowadzil studia nad koncepcja powstala przed wiekami, kiedy rodzaj ludzki wynurzal sie dopiero z chaosu prymitywnego samowladztwa i decyzji osobistych, aby utworzyc wspolczesne zorganizowane spoleczne uniwersum... on chwytal, o co chodzi! Wowczas jednak usmiechal sie z wdziecznoscia za oswiecenie. Ale dalej stosowal wobec samego Garommy techniki, ktorych uczyl Garomme stosowania wobec masy ludzkiej jako calosci. Rok po roku, udajac, ze jest zaabsorbowany zawilosciami projektu podjetego w Sluzbie Edukacji, w rzeczywistosci zostawil jego planowanie w rekach podwladnych - sam koncentrujac sie na Garommie. A dzisiaj, choc na zewnatrz oglaszal calkowita kontrole nad umyslami calego pokolenia ludzi, sam smakowal po raz pierwszy caikowita kontrole nad Garomma, Przez ostatnie piec lat staral sie wyrazic swoje panowanie w formie latwiejszej w uzyciu niz skomplikowane mechanizmy potrzeb i wzorow zachowan. Dzis po raz pierwszy znojne godziny delikatnej, potajemnej indoktrynacji zaczely przynosic wspaniale owoce. Wyciagniecie reki, stymulacja dotykowa, w odpowiedzi na ktora zaprogramowal umysl Garommy, za kazdym razem wywolywala pozadane efekty! Idac korytarzem trzeciego pietra do niewielkiego gabinetu Looba, szukal wlasciwego okreslenia. W koncu uznal, ze jest to jak obrocenie wielkiego okretu za pomoca kola sterowego. Kolo wprawialo w ruch silnik sterowy, silnik sterowy napieral na niewiarygodna mase steru i ruchy steru wreszcie zmuszaly olbrzymi statek do skretu i zmiany kursu. Nie, zreflektowal sie, niech Garomma ma swoje chwile triumfu i niech przyjmuje pochlebstwa, niech ma tajne palace i setki konkubin. Jemu wystarczy od czasu do czasu jedno dotkniecie... i swiadomosc calkowitej kontroli. Poczekalnia gabinetu Looba byla pusta. Stal tam przez chwile zniecierpliwiony, po czym zawolal: -Loob! Czy ktos tu w ogole pracuje? Mam malo czasu! Niski, pulchny czlowieczek ze spiczasta brodka wbiegl do poczekalni. -Moja sekretarka... i w ogole wszyscy poszli na przywitanie Slugi Wszystkich... taki balagan... jeszcze nie wrocila. Ale postaralem sie - ciagnal, wreszcie odzyskawszy normalny oddech - odwolac wszystkich innych pacjentow na czas twojej obecnosci w budynku. Prosze, wejdz. Moddo wyciagnal sie na kanapce w gabinecie Uzdrowiciela. -Mam wolne tylko jakies... jakies pietnascie minut. Musze podjac bardzo wazna decyzje, a ten bol rozrywa mi czaszke. Palce Looba objechaly wokol szyi Moddo i zaczely spokojnie masowac tyl jego glowy. -Zrobie, co bede mogl. A teraz spobuj sie rozluznic. Zupelnie na luzie. O tak. Rozluznij sie. Czy czujesz ulge? -Olbrzymia - odetchnal Moddo. Musi jakos wciagnac Looba do swojej osobistej swity, zeby byl przy nim, gdziekolwiek pojedzie z Garomma. Ten czlowiek byl niezastapiony. Wspaniale byloby miec go stale przy sobie. Trzeba tylko oswoic Garomme z ta mysla. A w tej chwili wystarczy juz sama sugestia. - Czy moglbym dzis po prostu mowic? - zapytal. - Jakos nie mam dzis ochoty na... na wolne skojarzenia. Loob usiadl w grubo wyscielanym fotelu za biurkiem. -Rob, na co masz ochote. Jesli chcesz, przytocz jakies szczegoly twoich obecnych klopotow. Mam nadzieje, ze przez te pietnascie minut zdolasz sie zrelaksowac. Moddo zaczal mowic. Byl to dzien calkowitej kontroli... Loob, Uzdrowiciel Mysli, Asystent Trzeciego Wiceslugi Edukacji, przeczesal palcami trojkatna brodke bedaca oznaka jego zawodu i z rozkosza wchlanial w siebie poczucie najwyzszej wladzy, wladzy absolutnej, o jakiej do tej pory zaden czlowiek nie osmielil sie zamarzyc. Calkowita kontrola. Calkowita... Bardzo by go cieszylo, gdyby mogl bezposrednio pokierowac sprawa Slugi Bezpieczenstwa, ale tego typu przyjemnosci sa tylko kwestia czasu. Jego laboranci z Biura Badan nad Uzdrowieniem juz niemal rozwiazali problem, jaki przed nimi postawil. Tymczasem mogl zaplanowac zemste i radowac sie swoim nieograniczonym panowaniem. Sluchal, jak Moddo ostroznie, unikajac szczegolow, opowiada o swoich klopotach, i zaslanial twarz pulchna reka, zeby ukryc szyderczy usmiech. Ten czlowiek naprawde wierzyl, ze po siedmiu latach bezposredniej terapii moze takie szczegoly ukryc przed Loobem! Alez oczywiscie. Musial w to wierzyc. Loob stracil pierwsze dwa lata na restrukturyzacji calej jego psychiki wokol tej wiary, a potem - dopiero potem - zaczal prowadzic transfer mysli na pelna skale. Po tym, jak przeniosl na siebie uczucia, ktore Moddo mial w dziecinstwie wobec rodzicow, zaczal zglebiac teraz juz nic nie podejrzewajacy umysl. Najpierw nie chcial wierzyc temu, co sugerowaly odkrycia. Pozniej, gdy juz lepiej poznal pacjenta, upewnil sie calkowicie i az mu dech zaparlo, taka to byla gratka. Od ponad dwudziestu pieciu lat Garomma jako Sluga Wszystkich rzadzil ludzkoscia, a jeszcze dluzej Moddo jako ktos w rodzaju sekretarza osobistego sprawowal nad Ga-romma kontrole w kazdej istotnej dziedzinie. Tak wiec od pieciu lat on, Loob, jako psychoterapeuta i niezbedna podpora rozbitej, zalamanej jazni, kierowal Moddo, a przez to panowal nad swiatem w sposob niepodwazalny, przez nikogo nie kwestionowany i... zupelnie nieznany. Czlowiek stojacy za czlowiekiem stojacym za tronem. Coz moze byc bardziej bezpiecznego? Oczywiscie pracowalby skuteczniej, gdyby chwycil w terapeutyczne szpony samego Garomme. Ale wtedy wystawilby sie za bardzo na widok publiczny. Bedac osobistym psychiatra Slugi Wszystkich stalby sie celem podejrzliwej zazdrosci kazdej spiskujacej kliki z wyzszych sfer. Nie, lepiej byc tym, ktory strzeze straznika, zwlaszcza ze ten straznik okazuje sie najwazniejszym czlowiekiem w calej hierarchii Szopy dla Sluzby. A potem, pewnego dnia, kiedy jego laboranci znajda odpowiedz na jego pytania, pozbedzie sie Slugi Edukacji i obejmie bezposrednia kontrole nad Garomma za pomoca nowej metody. Przysluchiwal sie z rozbawieniem, jak Moddo rozwaza sprawe Slugi Bezpieczenstwa, tak jakby to byl hipotetyczny ktos w jego wydziale, kogo nalezalo zastapic. Musial zdecydowac, ktoremu z dwoch doskonale pasujacych podwladnych powierzyc te prace. Loob zastanawial sie, czy pacjent zdaje sobie sprawe, jak przejrzyste sa jego wybiegi. Nie, to sie rzadko zdarzalo. Ten byl czlowiekiem, ktorego potargany umysl byl tak zmanipulowany, ze jego dalsze funkcjonowanie zalezalo od dwoch czynnikow: nieodpartej potrzeby konsultowania sie z Loobem, gdy tylko pojawiala sie najmniejsza watpliwosc, i wiary, ze moze to zrobic, nie przedstawiajac prawdziwych okolicznosci sytuacji. Gdy pacjent na kanapce skonczyl swe niejasne, metne wywody, Loob przejal inicjatywe. Gladko, cicho, niemal bez zadnej intonacji, strescil to, co powiedzial Moddo. Pozornie zdawac by sie moglo, ze po prostu powtarza mysli pacjenta w bardziej uporzadkowany sposob. W rzeczywistosci przeformulowal je starannie, tak ze rozwazajac potem swe osobiste problemy i postawy Sluga Edukacji nie bedzie mial wyboru. Bedzie zmuszony wybrac mlodszego sposrod dwoch kandydatow, tego, ktory przedstawial najmniejsze zagrozenie dla Zwiazku Uzdrawiaczy. Nie zeby byla miedzy nimi jakas wielka roznica. Najwazniejsze, iz bedzie to dowod calkowitej kontroli. Polegalo to na zmuszeniu Moddo, aby przekonal Garomme, ze musi pozbyc sie Slugi Bezpieczenstwa w czasie, gdy Sludze Wszystkiego nie grozil zaden specjalny kryzys. Tak naprawde, to w czasie, kiedy byl w pelni sil. Ale trzeba przyznac, ze dodatkowa przyjemnosc sprawial mu fakt, iz moze ostatecznie zniszczyc czlowieka, ktory przed laty, jako Szef Bezpieczenstwa Czterdziestego Siodmego Okregu, byl odpowiedzialny za smierc jedynego brata Looba. Ten podwojny sukces byl rozkosza rowna zjedzeniu dwusmakowej tarty, z ktorych slynely rodzinne strony Uzdrowiciela. Westchnal gleboko na to wspomnienie. Moddo usiadl na kanapce. Zacisnal wielkie dlonie na obitych tkanina bokach i przeciagnal sie. -Zdziwisz sie, Loob, gdy ci powiem, jak bardzo mi pomogla ta krotka sesja. Bol glowy... zniknal; niezdecydowanie... tez. Nawet zwykla rozmowa na ten temat zdaje sie wyjasniac wszystko. Teraz dokladnie wiem, co mam zrobic. -To dobrze - odrzekl Loob Uzdrowiciel spokojnym, dokladnie obojetnym glosem. -Sprobuje przyjsc jutro na cala godzine. I myslalem o tym, zeby cie przeniesc do mojego osobistego sztabu, zebys mogl rozplatywac te suply, gdy tylko sie pojawia. Ale jeszcze sie ostatecznie nie zdecydowalem. Loob wzruszyl ramionami i odprowadzil pacjenta do drzwi. -To zalezy wylacznie od ciebie. Jesli tylko uwazasz, ze tak ci moge lepiej pomoc. Patrzyl, jak wysoki, zwalisty mezczyzna idzie korytarzem w strone windy. "Jeszcze sie ostatecznie nie zdecydowalem". I nie zdecyduje sie - przynajmniej dopoki Loob mu nie kaze. Loob podrzucil mu ten pomysl szesc miesiecy temu, ale zabronil podejmowac jakichkolwiek dzialan. Nie byl pewien, czy taka bliskosc Slugi Wszystkich w tej chwili mu sie oplaca. A poza tym byl ten wspanialy programik w Biurze Badan nad Uzdrawianiem, ktoremu chcial na razie poswiecic maksimum uwagi. Sekretarka weszla i natychmiast wziela sie do pracy przy maszynie. Loob postanowil zejsc na dol i sprawdzic dzisiejsze postepy. W tym calym zamecie wokol przybycia Slugi Wszystkich na celebracje calkowitej kontroli z pewnoscia praca badawcza zostala powaznie zaklocona. A przeciez rozwiazanie moglo sie pojawic w kazdej chwili. Poza tym lubil sprawdzac ich sposob dociekania, szukajac jakiegos talentu; normalnie ci laboranci nie mieli za grosz wyobrazni! Schodzac na parter, zastanawial sie, czy Moddo gdzies w glebinach swojej psyche zdawal sobie sprawe, jak bardzo uzaleznil sie od Uzdrowiciela, jak bardzo go potrzebowal. Ten czlowiek byl klebkiem obaw i niepewnosci. Oczywiscie utrata rodzicow w dziecinstwie nie miala z tym wiele wspolnego, ale jego liczne zahamowania juz wtedy dochodzily do glosu. Nigdy nawet przez chwile nie podejrzewal, ze wybral Garomme na jawnego wodza, poniewaz bal sie wziac za cokolwiek osobista odpowiedzialnosc. Nie domyslal sie, ze ta falszywa osobowosc, ktora z duma pokazywal swiatu, jest nim samym, tyle ze nauczyl sie pozytywnie wykorzystywac swoje obawy i wrodzona niesmialosc. Ale jedynie do pewnego stopnia. Siedem lat temu, kiedy zajrzal do gabinetu Looba ("szybciutki seans dla zbadania pewnych drobnych klopotow"), byl na skraju kompletnego zalamania. Loob do pewnego stopnia naprawil cala poszarpana konstrukcje i przydal jej nieco inne funkcje. Odtad funkcjonowala dla Looba. Potem nie mogl uciec od mysli, czy starozytni byliby w stanie zrobic cokolwiek z przypadkiem Moddo. Starozytni, przynajmniej wedlug Tradycji Mowionej, stworzyli tuz przed era wspolczesna rodzaj psychoterapii, ktora czynila cuda w dziedzinie zmian indywidualnych i reorganizacji osobowej. Ale czym sie to skonczylo? Zadnej powaznej proby wykorzystania tej metody dla jedynego prawdziwego celu... zdobycia wladzy! Loob potrzasnal glowa. Alez ci starozytni byli naiwni! I tyle ich bezcennej wiedzy zginelo bezpowrotnie. Terminy takie jak superego istnialy w Tradycji Mowionej Zwiazku Uzdrowicieli, ale jako odrebne slowa. Nikt nie mial zielonego pojecia, co pierwotnie oznaczaly. A wlasciwie uzyte mogly sie dzis stac bardzo pozyteczne. Z drugiej strony jednak, czyz czlonkowie jego wlasnego wspolczesnego Zwiazku Uzdrowicieli za oceanem, z ojcem i wujem, obecnym przewodniczacym wlacznie, nie byli rownie naiwni? Od dnia, kiedy zdal egzamin kwalifikacyjny i zaczal zapuszczac trojkatna brode mistrza, Loob widzial, iz ambicje jego kolegow sa tak ograniczone, ze az niepowazne. Nawet tam, w miescie, w ktorym wedlug legendy powstal Zwiazek Uzdrowicieli Mysli, kazdy czlonek niczego wiecej nie wymagal od zycia, tylko zeby miec wladze nad zyciem dziesieciu czy pietnastu zamoznych pacjentow. Loob zawsze smial sie z tych minimalistycznych zalozen. Dostrzegal oczywisty cel, ktory od lat umykal uwadze jego kolegow. Im wieksza wladze ma jednostka, ktora poddajesz transferowi i calkowicie od siebie uzalezniasz, tym wiecej wladzy masz ty, jako jej uzdrowiciel. Centrum swiatowej wladzy lezalo na Wyspie Stolecznej, na wschodzie za wielkim oceanem. I wlasnie tam Loob postanowil sie udac. Nie bylo to latwe. Scisle przepisy obyczajowe zabraniajace zmiany miejsca zamieszkania, chyba ze dostalo sie panstwowa posade, przez dziesiec lat staly mu na przeszkodzie. Ale gdy tylko zona Komisarza Komunikacji Czterdziestego Siodmego Okregu zostala jego pacjentka, wszystko poszlo gladko. Kiedy komisarza awansowano na Drugiego Wice-Sluge Komunikacji i przeniesiono na Wyspe Stoleczna, Loob pojechal z cala rodzina; stal sie niezbedny. Dzieki temu znalazl podrzedna prace w Sluzbie Edukacji. Dzieki tej pracy, dorabiajac na boku jako uzdrowiciel, zostal na tyle zauwazony, ze zainteresowal sie nim sam dostojny Sluga Edukacji. Tak naprawde to nie oczekiwal, ze tak daleko zajdzie. Ale troche szczescia, olbrzymi spryt i ciagla, nie znajaca spoczynku czujnosc, razem stworzyly mieszanke, ktorej nic nie moglo sie oprzec. Pol godziny po tym, jak Moddo po raz pierwszy wyciagnal sie u niego na kanapce, Loob zorientowal sie, ze mimo swego malego wzrostu, tuszy i braku powazania u innych, to jego przeznaczenie powolalo do rzadzenia swiatem. W tej chwili trzeba bylo tylko zdecydowac, co zrobic z ta wladza. Z nieograniczona potega i bogactwem. Hm, na przyklad mogl zajac sie tym swoim programem badawczym. Byl wyjatkowo ciekawy, a gdy tylko przyniesie owoce, stanie sie jedynie narzedziem umocnienia i zabezpieczenia jego wladzy. Mogl teraz nacieszyc sie dziesiatkami innych przyjemnosci, ale taka radosc dawala tym mniej zadowolenia, im wiecej sie uzywalo. Lecz przynajmniej nareszcie mogl zdobyc wiedze. Wiedze. Zwlaszcza wiedze zabroniona. Mogl teraz bezkarnie ja poznawac. Mogl polaczyc rozne Tradycje Mowione w jedna logiczna calosc i zostac jedynym czlowiekiem, ktory bedzie wiedzial, co naprawde zdarzylo sie w przeszlosci. Juz odkryl, przy pomocy kilku zespolow badawczych, tak smaczny kasek, jak pierwotna nazwa jego miejsca urodzenia, ktora zostala przed laty zapomniana, gdy wprowadzono system numeracji majacy pozbawic obywateli patriotycznych skojarzen, niebezpiecznych dla idei panstwa swiatowego. Zanim stalo sie Piatym Miastem Czterdziestego Siodmego Okregu, nazywalo sie Austria i bylo slawna stolica dumnego Cesarstwa Wiedenskiego. A wyspa, na ktorej teraz stoi, nazywala sie Hawanakuba, i bez watpienia byla wielkim cesarstwem, ktore narzucilo innym swoja hegemonie w zamierzchlych, krwawych poczatkach wspolczesnosci. No, ale to odkryl dla czysto osobistej satysfakcji. Mocno watpil, czy takiego na przyklad Garomme zaciekawilby fakt, ze pochodzi nie z Dwudziestego Regionu Rolniczego Szostego Okregu, ale z kraju zwanego Kanada, jednego z czterdziestu osmiu republik skladowych starozytnych Polnocnych Stanow Zjednoczonych Ameryki. Ale jego, Looba, ciekawil. Kazdy nastepny fragment wiedzy dawal ci dodatkowa wladze nad innymi ludzmi, ktora kiedys w jakis sposob mozna bedzie wykorzystac. Przeciez gdyby Moddo wiedzial cokolwiek o technikach transferu, ktorych naucza sie w wyzszych kregach Zwiazku Uzdrowicieli Mysli, nadal sam by rzadzil swiatem! Ale nie. Tak musialo byc. Garomma musial byc w rzeczywistosci zaledwie narzedziem, rzecza w rekach Moddo. A Moddo musial pod wplywem tych dziwacznych nieublaganych sil przyjsc do Looba i oddac sie pod jego kontrole. Tak musialo byc, zeby Loob, ze swoja specjalistyczna wiedza na temat kierowania ludzkim umyslem, stal sie dzis jedynym niezaleznym czlowiekiem na Ziemi. Co bylo jednoczesnie bardzo mile. Zachichotal cichutko, bardzo z siebie zadowolony; po raz ostatni przeczesal palcami brode i pchnal drzwi Biura Badan nad Uzdrawianiem. Szef biura z pospiechem podszedl do niego i sklonil sie. -W dniu dzisiejszym nic nowego. - Mowiac to wskazal na malenkie pokoiki, w ktorych laboranci siedzieli nad starymi ksiegami albo wykonywali doswiadczenia na zwierzetach i skazanych za przestepstwa ludziach. - Po tym, jak przyjechal Sluga Wszystkich, troche czasu minelo, zanim wzieli sie z powrotem do pracy. Wszyscy mieli rozkaz wyjsc na glowny korytarz i cieszyc sie razem z Garomma. -Wiem - odrzekl Loob. - W taki dzien jak dzisiaj nie spodziewalem sie wielkich postepow. Ale niech dalej nad tym pracuja. To powazne zagadnienie. Jego rozmowca wzruszyl ramionami. -Ktorego, o ile mi wiadomo, nikt jeszcze nie rozwiazal. A te starozytne manuskrypty, ktore odkrylismy, sa w okropnym stanie. Jednak wszystkie dotyczace hipnotyzmu sa zgodne, ze nie moze do niego dojsc przy zadnym z trzech warunkow, ktorych oczekujesz: wbrew woli jednostki, na przekor jej osobistym pragnieniom i wlasnemu zdaniu oraz utrzymujac ja przez dluzszy czas w pierwotnym stanie uleglosci bez ponownej stymulacji. Nie mowie, ze to niemozliwe, ale... -Ale to niezmiernie trudne. Pracowales nad tym trzy i pol roku. Masz jeszcze tyle czasu, ile trzeba. Plus sprzet. Plus ludzi. Wystarczy jedna prosba. A na razie pochodze sobie i zobacze, jak im idzie. Nie musisz isc ze mna. Lubie sam zadawac pytania. Szef biura powtornie sie sklonil i wrocil do swego biurka na koncu sali. Loob Uzdrowiciel Mysli, Asystent Trzeciego Wice-Stugi Edukacji, szedl powoli od pokoju do pokoju, obserwujac postepy, zadajac pytania, ale przede wszystkim zapamietujac cechy osobiste psychologow-laborantow. Byl przekonany, ze wlasciwy czlowiek byl w stanie rozwiazac ten problem. Wiec to tylko sprawa znalezienia wlasciwego czlowieka i maksymalnego ulatwienia mu pracy. Wlasciwy czlowiek bedzie na tyle zdolny i wytrwaly, zeby dobrze przeprowadzic badania, a jednoczesnie musi miec na tyle malo wyobrazni, zeby nie przemowil do niej problem, z ktorym najwieksze umysly wszechczasow nie daly sobie rady. A gdy rozwiaze ten problem, wtedy podczas jednej rozmowy z Garomma wezmie Sluge Wszystkich pod swoja bezposrednia, osobista kontrole na reszte jego zycia i nie bedzie musial komplikowac sprawy dlugimi seansami terapeutycznymi z Moddo, na ktorych musial ciagle sugerowac i okreznymi drogami dochodzic do celu, zamiast dawac proste, jasne, niedwuznaczne rozkazy. Gdy tylko rozwiaze ten problem... Doszedl do ostatniej klitki. Pryszczaty mlodzieniec, ktory badal podarta i nadgnila ksiege lezaca na prostym, pomalowanym na brazowo stole, nie slyszal, jak wchodzil. Loob przygladal mu sie przez chwile. Alez ci mlodzi laboranci mieli smutny, frustrujacy zywot! Widac to bylo po ich twarzach, wszystkich jednakowo sciagnietych i pomarszczonych. Wzrastajac w panstwie, ktore jest jak dotad najdokladniej sterowane przez wladce, nie mieli ani jednej samodzielnej mysli, nie mogli marzyc o zaznaniu radosci nie wyznaczonych im przez urzednika. Ale ten chlopak byl z nich najbystrzejszy. Jesli ktokolwiek w Biurze Badan na Uzdrawianiem mogl odkryc technike takiej doskonalej hipnozy, jakiej Loob wymagal, to wlasnie on. Loob juz od dluzszego czasu obserwowal jego postepy ze wzrastajaca nadzieja. -Jak idzie, Sidothi? - zapytal w koncu. Sidothi podniosl wzrok znad ksiegi. -Zamknij drzwi - polecil. Loob poslusznie zamknal drzwi. Byl to dzien calkowitej kontroli... Sidothi, Asystent-Laborant, Technik Psychologii Piatej Kategorii, pstryknal palcami na wprost twarzy Looba i z rozkosza wchlanial w siebie poczucie najwyzszej wladzy, wladzy absolutnej, o jakiej do tej pory zaden czlowiek nie osmielil sie zamarzyc. Calkowita kontrola. Calkowita... Jeszcze raz pstryknal palcami. -Zloz raport - rozkazal. Oczy Looba staly sie dziwnie szkliste. Cialo mu zesztywnialo. Ramiona bezwladnie opadly w dol. Rownym, beznamietnym glosem zaczal skladac raport. Wspaniale. Sluga Bezpieczenstwa zginie za kilka godzin, a czlowiek protegowany przez Sidothiego zajmie jego miejsce. Jako sprawdzian calkowitej kontroli zadzialalo bezblednie. Tylko o to tu chodzilo. Chcial wiedziec, czy stwarzajac u Looba pragnienie zemsty za smierc nie istniejacego brata, moze sklonic Uzdrowiciela do dzialania na poziomie, ktorego zawsze chcial uniknac. Zeby sklonil Moddo do zrobienia czegos, co nie bylo zupelnie w interesie Slugi Edukacji. A to z kolei mialo wciagnac Garomme do dzialan przeciwko Sludze Bezpieczenstwa w chwili, kiedy nie bylo absolutnie powodu do niepokoju. Eksperyment udal sie nadspodziewanie. Trzy dni temu popchnal jedna kostke domina imieniem Loob i caly rzadek innych kostek przewrocil sie jedna za druga. Dzisiaj upadnie ostatnia, gdy Sluga Bezpieczenstwa zostanie uduszony w swoim gabinecie. Tak, kontrola byla absolutnie calkowita. Oczywiscie byl jeszcze jeden, mniej wazny powod, dla ktorego wybral zycie Slugi Bezpieczenstwa jako cel eksperymentu. Nie podobal mu sie ten czlowiek. Cztery lata temu widzial, jak ten czlowiek pil publicznie alkohol. Sidothi uwazal, ze Sludzy Ludzkosci nie powinni tak postepowac. Powinni prowadzic czyste, proste, wstrzemiezliwe zycie, stanowic przyklad dla reszty rodzaju ludzkiego. Nigdy nie widzial tego Wiceslugi Bezpieczenstwa, ktorego kazal Loobowi awansowac, ale slyszal, ze ten czlowiek zyl bardzo skromnie, nie oddajac sie luksusom nawet w zyciu prywatnym. Sidothiemu podobalo sie to. Tak wlasnie powinno byc. Loob skonczyl raport i stal dalej w oczekiwaniu na rozkazy. Sidothi zastanawial sie, czy nie kazac mu zrezygnowac z tego glupiego, chelpliwego pomyslu bezposredniej kontroli nad Garomma. To mu nie pasowalo. Nie musialby wtedy przychodzic codziennie do Biura Badan nad Uzdrowieniem, zeby sprawdzac postepy prac. Wprawdzie wystarczyloby zwykle polecenie, zeby zagladal co dnia, ale Sidothi czul, ze dopoki nie zbada wszystkich aspektow swojej wiedzy i nie zaznajomi sie dokladnie ze sposobami jej wykorzystania, madrzej bylo zostawic pierwotne mechanizmy osobowosci nienaruszone, tak dlugo jak nie przeszkadzaly mu w niczym powaznym. I nagle przypomnial sobie. Rzeczywiscie pewne zainteresowania Looba byly zwykla strata czasu. Teraz, kiedy byl juz pewien calkowitej kontroli, nadszedl czas, zeby sie ich pozbyc. -Zarzucisz te badania faktow historycznych - rozkazal. - Uzyskany w ten sposob czas poswiecisz na dalsze szczegolowe badania slabych stron psychiki Moddo. I bedziesz uwazal, ze jest to ciekawsze od studiow nad przeszloscia. To wszystko. Pstryknal palcami przed twarza Looba, odczekal chwile i pstryknal jeszcze raz. Uzdrowiciel Mysli wciagnal gleboko powietrze, przeciagnal sie i usmiechnal. -Dobrze, tylko tak dalej - rzucil na odchodne. -Dziekuje panu. Bede sie staral - zapewnil Sidothi. Loob otworzyl drzwi i dumnie, choc najspokojniej w swiecie, wyszedl. Sidothi popatrzyl za nim. I ten idiota byl przekonany, ze gdy tylko technika calkowitej kontroli za pomoca hipnozy zostanie odkryta, to on bedzie sie nia poslugiwal! Sidothi zaczal dochodzic do wlasciwego rozwiazania trzy lata temu. Natychmiast ukryl wyniki, udajac, ze jego badania ida zupelnie w innym kierunku. Potem, kiedy udoskonalil te technike, wyprobowal ja na Loobie. Naturalnie. Z poczatku byl zszokowany, bliski wymiotow, kiedy dowiedzial sie, jak Loob steruje Moddo, a Moddo steruje Ga-romma, Sluga Wszystkich. Ale po pewnym czasie nawet sie do tego przyzwyczail. W koncu od pierwszej klasy w szkole on i jego rowiesnicy przyzwyczajali sie do szanowania tylko jednej rzeczywistosci: wladzy. Wladza w klasie, w klubie osiedlowym, na kazdym zgromadzeniu; tylko o to warto bylo zabiegac. I wybierales zawod nie dlatego, ze najlepiej sie do tego nadawales, ale dlatego, ze w przyszlosci dawal najwieksza wladze komus o twoich zainteresowaniach i mozliwosciach. Ale nigdy nie marzyl, nigdy nie snil o takiej wladzy! No to teraz ja mial. Taka byla rzeczywistosc, a rzeczywistosc nalezy szanowac ponad wszystko. Problem teraz w tym, co z ta wladza zrobic. I to bylo bardzo trudne pytanie. Ale odpowiedz przyjdzie z czasem. A na razie ma wspaniala okazje przekonac sie, czy wszyscy dobrze wykonuja swoje obowiazki i czy zli ludzie zostali ukarani. Zamierzal dalej pracowac na tym podrzednym stanowisku, dopoki nie przyjdzie wlasciwy czas na awans. W tej chwili nie ma co sie starac o dumne tytuly. Jesli tylko Garomma moze rzadzic jako Sluga Wszystkich, on zadowoli sie rzadzeniem Garomma za posrednictwem drugich czy nawet trzecich osob jako prosty Technik Psychologii Piatej Kategorii. Ale jak wlasciwie chcial rzadzic Garomma? Jakie wazne czynnosci chcial mu narzucic? Rozlegl sie dzwonek. Z zawieszonego na scianie glosnika czyjs glos zawolal: -Uwaga! Uwaga! Caly personel! Sluga Wszystkich bedzie za piec minut opuszczal budynek. Wszyscy maja stawic sie na glownym korytarzu, zeby prosic o dalsza sluzbe dla ludzkosci. Wszyscy... Sidothi dolaczyl do tlumu laborantow, przelewajacego sie przez sale laboratorium. Z obu stron dolaczali do nich urzednicy z biur. Tlum stale powiekszajacy sie o ludzi wybiegajacych z wind i klatek schodowych pociagnal go az na glowny korytarz, gdzie straznicy Sluzby Edukacji popedzali ich i ustawiali przy scianach. Usmiechnal sie. Gdyby tylko wiedzieli, kogo popychaja! Swego wladce, ktory mogl kazdego z nich kazac stracic. Jedynego czlowieka na swiecie, ktory mogl zrobic, co tylko chcial. Mogl zrobic wszystko! Nagle cos zawirowalo w odleglym koncu korytarza i daly sie slyszec wiwaty. Wszyscy zaczeli przestepowac nerwowo z nogi na noge, stawac na palcach, zeby lepiej widziec. Nawet straznicy zaczeli szybciej oddychac. Nadchodzil Sluga Wszystkich. Okrzyki nasilily sie i slychac je bylo coraz blizej. Fala ludzka naokolo wznosila sie i opadala. I wtedy Sidothi zobaczyl go! Jego ramiona w jednym skurczu miesni uniosly sie w gore i rozpostarly na boki. Jakas nieodparta, budzaca zachwyt sila sciskala mu piers i nagle z gardla wyrwal sie krzyk: -Sluz nam, Garommo! Sluz nam! Sluz nam! Sluz nam! Sluz nam! Oblala go szalejaca fala milosci, jakiej dotad nigdy nie odczuwal, milosci do Garommy, milosci do rodzicow Garommy, milosci do dzieci Garommy, milosci do wszystkiego, co sie laczylo i kojarzylo z Garomma. Jego cialo ogarnal paroksyzm zachwytu, nad ktorym juz nie panowal, plomienie rozkoszy lizaly mu cialo miedzy udami i pod pachami, krecil sie i obracal, tanczyl i podskakiwal, zdawalo mu sie, ze zoladek rozerwie przepone, pragnac wyrazic swe uwielbienie. I nie bylo w tym nic dziwnego. Przeciez tych wszystkich objawow wyuczono go juz we wczesnym dziecinstwie... -Sluz nam, Garommo! - wrzeszczal, az w kacikach ust pojawila mu sie piana. - Sluz nam! Sluz nam! Sluz nam! Rzucil sie na ziemie pomiedzy dwoch straznikow i konce jego palcow musnely powiewajace poly szat Slugi Wszystkich, ktory akurat przechodzil. Umysl Sidothiego dotarl w jednej chwili do najdalszych, najskrytszych rejonow ekstazy. Zemdlal, belkoczac resztka swiadomosci: -Sluz nam, o Garommo... Juz po wszystkim koledzy laboranci zaniesli go z powrotem do Biura Badan nad Uzdrawianiem. Patrzyli na niego z pelnym szacunku lekiem. Nie co dzien udawalo sie komus dotknac szat Garommy! Patrzcie, jak to dziala na czlowieka! Sidothi dopiero po godzinie odzyskal przytomnosc. BYL TO DZIEN CALKOWITEJKONTROLI... PODZIAL STRON W SPORZE GALAKTOGRAM, NADAWCA SIERZANT GWIEZDNY 0-DIK-YEH, DOWODCA BIURA SAMODZIELNEGO PATROLU NR 1001625, ODBIORCA SIERZANT SZTABOWY HOY-VEH-CHALT SZTAB PATROLU GALAKTYCZNEGO NA PLANECIE WEGA XXI - (UWAGA: PISMO TO JEST NATURY OSOBISTEJ, A NIE URZEDOWEJ, I ZOSTANIE OPLACONE WEDLUG ZWYKLEJ TARYFY NAD-PRZESTRZENNEJ) Moj drogi Hoy! Strasznie mi przykro, ze znow cie klopocze, ale, bracie, naprawde jestem w kropce! Raz jeszcze nie jest to cos, co zrobilem zle, ale cos, czego nie zrobilem dobrze - Stary pewnie wysapie, ze to "jawne zaniedbanie oczywistego obowiazku". A poniewaz jestem pewien, ze bedzie rownie skolowany jak ja, gdy tylko dotra wiezniowie wyslani transportem podswietlnym (juz widze, jak opada mu co najmniej dziesiec szczek podczas czytania oficjalnego raportu, ktory naszkicowalem i wysylam wraz z nimi), moge tylko miec nadzieje, ze wczesniejsza znajomosc sytuacji pozwoli ci skonsultowac sie z najtezszymi mozgami prawniczymi w Sztabie Weganskim i wypracowac jakies sensowne rozwiazanie. Jesli w ogole da sie znalezc jakies rozwiazanie, zanim Stary przeczyta moj raport i wscieknie sie, ze znow zrzucam na jego barki wlasne klopoty. Ale mam nieprzyjemna, dreczaca obawe, ze Sztab tak samo sie w tym zaplacze jak moje biuro. I wowczas Stary pewnie przypomni sobie, co zdarzylo sie w Biurze Samodzielnego Patrolu. Patrol Nr 1001625 ostatnim razem, a wtedy, Hoy, bedziesz mial o jednego kuzyna zarodnikowego mniej. To jest brudna sprawa od poczatku do konca, naprawde brudna sprawa. Uzywam tego slowa nie bez powodu. W sensie "obsceniczna", jesli rozumiesz, o co mi chodzi. Jak juz bez watpienia podejrzewasz, cala sprawa ma cos wspolnego z ta wilgotna i nieprzyjemna trzecia planeta gwiazdy Sol, ktora wielu jej mieszkancow nazywa Ziemia. Te przeklete dwunozne worki flakow bardziej spedzaja mi sen z powiek niz wszystkie pozostale gatunki w moim sektorze razem wziete. Mimo iz zaawansowanie technologiczne stawia ich niemal na poziomie rozwoju 15 - mozliwosc podrozy miedzyplanetarnych - to wciaz brakuje im kilku wiekow do zazwyczaj rownoczesnego poziomu 15A - przyjaznych kontaktow z cywilizacja galaktyczna. Dlatego w dalszym ciagu podlegaja Dyskretnemu Nadzorowi, co oznacza, ze musze na ich planecie utrzymywac zespol okolo dwustu agentow przebranych w ciezkie i niewygodne stroje z protoplazmy, zeby uchronic ich glupie mozgi od samozniszczenia, dopoki nie osiagna duchowej dojrzalosci. Na domiar zlego ich Uklad Sloneczny ma tylko dziewiec planet, przez co siedziba mojego sztabu nie moze lezec dalej od gwiazdy Sol niz planeta zwana przez nich Plutonem. Zimy sa tutaj znosne, ale w lecie jest niewypowiedzianie goraco. Mowie ci, Hoy, zycie sierzanta gwiezdnego to nie same gloory i skubbety, jak to czesto mawiaja u was, na tylach. Gwoli sprawiedliwosci jednak powinienem przyznac, ze tym razem sprawa nie zaczela sie na planecie Soi Ul. Od czasu, kiedy niespodziewanie i przez nikogo nie proszeni rozszczepili atom, co, jak wiesz, kosztowalo mnie awans, podwoilem liczbe tajnych agentow na tej planecie i dalem im wyrazny rozkaz meldowania natychmiast o najdrobniejszym nawet wynalazku. Nie sadze, zeby teraz ci ludzie mogli bez mojej wiedzy wynalezc chocby najzwyklejszy wehikul czasu. Ale nie, tym razem zaczelo sie na planecie Rugh VI, ktora jej mieszkancom znana jest pod nazwa Gtet. Jesli zajrzysz do atlasu, Hoy, zobaczysz, ze Rugh jest srednich rozmiarow bialym karlem na obrzezach Galaktyki, a Gtet to nadzwyczaj malo wazna planetka, ktora dopiero niedawno osiagnela poziom 19 - warunkowe obywatelstwo miedzygwiezdne. Gtetanie sa rasa wyzszych ameboidow zajmujacych sie produkcja niezlego gatunku aszkebaku, ktory eksportuja na sasiednie planety Rugh IX i XII. Sa ludem wielkich indywidualistow i wciaz doswiadczaja wielu trudnosci zycia w scentralizowanym spoleczenstwie. Mimo kilku wiekow zycia w zaawansowanej cywilizacji, wiekszosc Gtetan traktuje Prawo jako rozkoszny obiekt do obejscia, a niejako drogowskaz zycia. Idealna kombinacja z moimi dwunogami na Ziemi, co? Zdaje sie, ze niejaki L'payr przysparzal planecie Gtet najwiecej klopotow. Popelnil chyba kazde przestepstwo i zlamal chyba kazdy przepis. Nawet na planecie, gdzie dokladnie jedna czwarta mieszkancow regularnie przechodzi reedukacje w zakladach karnych, L'payr byl uwazany za pewna osobliwosc. Jak sie zorientowalem, ujmuje to trafnie nowe przyslowie Gtetan: "Czlowieku, jestes niczym L'payr - nie wiesz, kiedy przestac!" Mimo wszystko L'payr osiagnal punkt, w ktorym stalo sie dla niego dosyc wazne, aby przestal. Zostal aresztowany i oskarzony o popelnienie w sumie 2342 przestepstw, akurat o jedno mniej niz 2343, przy ktorych na planecie Gtet zostaje sie uznanym niepoprawnym kryminalista i w zwiazku z tym skazanym na dozywocie. Meznie podjal wysilek, zeby wycofac sie z zycia publicznego, a poswiecic rozmyslaniom i pelnieniu dobrych uczynkow, ale bylo juz za pozno. Niemal wbrew wlasnej woli, jak twierdzil podczas przesluchania w moim biurze, jego umysl obracal sie ku podlosciom nie dokonanym i czynom nielegalnym, ktorych nie zdazyl popelnic. I tak pewnego dnia, calkiem przypadkiem - nawet nie zauwazywszy, jak to sie stalo - popelnil kolejne powazne przestepstwo. Ale tym razem tak niewymownie brzydkie, naruszajace zarowno kodeks moralny, jak i prawo cywilne, ze cale spoleczenstwo obrocilo sie przeciwko niemu. L'payr zostal przylapany na sprzedazy pornografii nieletnim Gtetanom. Poblazliwosc wobec slawnego przestepcy ustapila miejsca oburzeniu i glebokiej pogardzie. Nawet Gtetanski Zwiazek Pomocy Tysiackrotnym Recydywistom odmowil zebrania funduszy na kaucje za niego. Im blizej procesu, tym bardziej oczywiste bylo dla L'payra, ze juz sie nie wywinie. Jedyna nadzieja byla ucieczka. Zdobyl sie na najbardziej spektakularny czyn w swojej karierze - wydostal sie z hermetycznie zapieczetowanej celi strzezonej okragla dobe (jak tego dokonal, uparcie nie chcial mi powiedziec az do chwili swego pozalowania godnego zejscia, czy jak to unasz za stosowne nazwac) i zbiegl do portu kosmicznego lezacego w poblizu wiezienia. Tam udalo mu sie zakrasc na poklad dumy gtetanskiej floty handlowej, nowo zbudowany statek miedzygwiezdny, wyposazony w dwuzaworowy naped nadprzestrzenny. Statek swiecil pustka w oczekiwaniu na zaloge majaca poleciec w probny rejs. W ciagu kilku godzin, jakie L'payr mial do dyspozycji, zanim odkryto jego ucieczke, udalo mu sie jakos zorientowac w obsludze pojazdu i zdolal umknac w nadprzestrzen. Wowczas jeszcze nie mial pojecia, ze poniewaz byl to model eksperymentalny, wyposazono go w nadajnik informujacy o jego polozeniu. Dzieki temu, mimo iz policja gtetanska nie miala srodkow, aby go scigac, caly czas dokladnie wiedziala, gdzie sie znajduje. Paruset ameboidow na ochotnika wyruszylo za nim na przestrzennych statkach o tradycyjnym napedzie, ale po jakims miesiacu dlugiej i meczacej podrozy miedzygwiezdnej z predkoscia sto razy nizsza od niego, dali sobie spokoj i zawrocili w strone domu. Zeby sie ukryc, L'payr potrzebowal prymitywnego i malo uczeszczanego zakatka Galaktyki. Region w poblizu Sol pasowal mu wiec idealnie. Zmaterializowal sie z nadprzestrzeni mniej wiecej w polowie drogi miedzy trzecia a czwarta planeta. Ale zrobil to straszliwie nieporadnie (w koncu, Hoy, najtezsze umysly ich rasy dopiero zaczynaja pojmowac istote napedu dwuzaworowego) i podczas hamowania stracil caly zapas paliwa. Ledwie zdolal dotrzec do Ziemi i wyladowac. Zrobil to w nocy przy wlaczonym napedzie, tak ze zaden z mieszkancow planety go nie zobaczyl. Ze wzgledu na calkowicie odmienne warunki zycia na Ziemi w porownaniu z Gtet, L'payr wiedzial, ze mozliwosc poruszania sie bedzie znacznie ograniczona. Jedyne, co mu pozostalo, to szukac pomocy u tubylcow. Musial wybrac miejsce, gdzie mozliwosc kontaktu bedzie najwieksza, a jednoczesnie przypadkowe odkrycie statku malo prawdopodobne. Usiadl wiec wsrod pustych parceli na przedmiesciach Chicago i szybko okopal statek. Tymczasem policja gtetanska porozumiala sie ze mna jako miejscowym dowodca Patrolu Galaktycznego. Podali dokladne miejsce ukrycia L'payra i zazadali ekstradycji. Zwrocilem im uwage, ze jak na razie brak mi podstaw, poniewaz nie popelnil zadnego przestepstwa natury miedzygwiezdnej. Kradziezy statku dokonal na swej rodzinnej planecie, nie zdarzylo sie to w glebi Kosmosu. Jednakze jesli zlamie prawo galaktyczne w czasie pobytu na Ziemi, jesli zakloci w najmniejszy sposob spokoj publiczny... -A co pan powie na to? - gtetanski policjant nie ustepowal. - Ziemia, o ile nam wiadomo, podlega Dyskretnemu Nadzorowi. Tak wiec objawienie istnienia wyzszych cywilizacji jest tam nielegalne. Czyz ladowanie L'payra statkiem o dwuzaworowym napedzie hiperkosmicznym nie jest wystarczajacym wykroczeniem, zeby moc go aresztowac? -Samo w sobie nie - odrzeklem. - Musialby jakis mieszkaniec planety zobaczyc statek i zrozumiec, czym on jest. Z tego, co nam wiadomo, nic takiego nie nastapilo. Jak dlugo wiec pozostaje w ukryciu, nie mowi o nas Ziemianom i nie przyspiesza ich rozwoju technicznego, jego obywatelstwo galaktyczne musi byc respektowane. Brak mi podstaw prawnych, aby go aresztowac. No coz, Gtetanie troche pomstowali, ze za co oni placa podatek gwiezdny, ale rozumieli moj punkt widzenia. Ostrzegali mnie jednak przed L'payrem, przewidujac, ze wkrotce jego przestepcze nawyki wyjda na jaw. Twierdzili, ze jest w gardlowej sytuacji. Zeby zdobyc paliwo potrzebne mu do wydostania sie z Ziemi, zanim skoncza sie jego zapasy zywnosci, bedzie musial popelnic takie czy inne przestepstwo, a wowczas, gdy tylko zostanie ujety, zycza sobie, aby ich prosba o ekstradycje byla honorowana. -Wstretny, zlosliwy, stary zboczeniec - uslyszalem, jak szef policji mruczy, odkladajac sluchawke. Nie musze ci chyba mowic, Hoy, jak sie wtedy poczulem. Sprytny, pomyslowy, ameboidalny kryminalista na wolnosci, na takiej pustyni kulturalnej jak Ziemia! Zawiadomilem wszystkich agentow w Ameryce Polnocnej, zeby mieli sie na bacznosci, i usiadlem, zeby to przeczekac, skladajac modlitewnie macki. L'payr podsluchal prawie cala nasza rozmowe, korzystajac ze swego odbiornika. Naturalnie przede wszystkim usunal nadajnik, ktory pozwolil policji gtetanskiej go zlokalizowac. Potem, gdy tylko znow sie sciemnilo, przetransportowal siebie i swoj statek, co musialo stanowic ogromny wysilek, do innej czesci miasta. Tego takze dokonal nie zauwazony. Zalozyl swoja baze w okolicy podmiejskich slumsow, ktore przeznaczono pod nowa zabudowe i dlatego praktycznie byly nie zamieszkane. Potem ukryl sie, zeby rozwazyc swoja sytuacje. Bo i mial co rozwazac, Hoy. Nie chcial popadac w konflikt z Patrolem, ale jesli nie zdolalby szybko polozyc swej nibynozki na dostatecznej ilosci paliwa, bylby martwa ameba. Nie tylko musial miec paliwo, aby oderwac sie od Ziemi, ale bez paliwa rowniez konwertery - ktore na tym dosc prymitywnym gtetanskim statku zmienialy odpadki w uzyteczny tlen i pozywienie -wkrotce przestalyby pracowac. Czasu mial malo, srodkow jeszcze mniej. Skafandry, w ktore wyposazono statek, choc sprytnie skonstruowane i mogace zaspokoic szczegolnie potrzeby nieustannie zmieniajacej sie postaci, nie byly przewidziane do noszenia na tak prymitywnej planecie jak Ziemia. Poza statkiem nie mogl z nich korzystac efektywnie przez dluzszy czas. Wiedzial, ze moje biuro SP zostalo powiadomione o ladowaniu i ze tylko czekalismy na jakies naruszenie chocby najmniej waznego przepisu. Wtedy wkroczylibysmy do akcji i po zwyklych formalnosciach dyplomatycznych wrocilby na Gtet, poniewaz nasz dziewieciozaworowy statek patrolowy dogonilby go bez trudnosci. Jasne bylo, ze nie moze wykonac pierwotnego planu - szybko zaatakowac jakiegos magazynu ludzi i ukrasc wszystkie potrzebne materialy. Mogl liczyc tylko na handel. Musial znalezc czlowieka chetnego do interesow, ktoremu ofiarowalby cos w zamian za paliwo mogace zabrac statek L'payra ku slabiej strzezonym zakatkom Kosmosu. Ale prawie wszystko na statku bylo niezbedne do jego funkcjonowania. A L'payr musial ubic interes (1) nie zdradzajac istnienia ani natury cywilizacji galaktycznej oraz (2) nie stymulujac rozwoju mysli technicznej u mieszkancow Ziemi. L'payr powiedzial mi pozniej, ze zastanawial sie nad tym problemem, az jego jadro stalo sie zlepkiem nici. Obszedl statek, od dziobu do rufy, raz i drugi, ale wszystko, co czlowiekowi moglo sie przydac, bylo albo zbyt potrzebne, albo zbyt skomplikowane. I wlasnie wtedy, gdy juz mial sie poddac, znalazl. Potrzebowal wlasnie materialow, z ktorych pomoca popelnil swe przestepstwo! Widzisz, Hoy, zgodnie z prawem Gtetan, wszelkie dowody danego przestepstwa zachowuje oskarzony az do czasu procesu. Sa tego bardzo skomplikowane przyczyny, miedzy innymi gtetanska koncepcja prawa, mowiaca, ze kazdy oskarzony jest z zalozenia winny, chyba ze zdola, za pomoca klamstw, wykretow i sprytnej interpretacji prawa, przekonac bezwzgledna i cyniczna lawe przysieglych, iz mimo wlasnej odmiennej opinii, powinna uznac go za niewinnego. Poniewaz ciezar obrony spada na wieznia, takze i dowody pozostaja przy nim. A L'payr, przegladajac dowody swojej winy, uznal, ze moze ubic interes. Teraz potrzebny mu byl klient. Nie tylko ktos, kto chcialby kupic jego towar, ale i czlowiek majacy dostep do potrzebnego mu paliwa. A w okolicy, w ktorej teraz mial baze operacyjna, tego typu klientow spotykalo sie rzadko. Bedac na poziomie 19 Gtetanie sa zdolni do prymitywnych form telepatii - oczywiscie o nadzwyczaj krotkim zasiegu i przez wzglednie niewielki czas. Wiedzac zatem, ze moi tajni agenci juz go szukaja i ze gdy go znajda, swoboda dzialania zostanie jeszcze bardziej ograniczona, L'payr zaczal rozpaczliwie przeczesywac umysly wszystkich Ziemian, mieszkajacych o trzy kwartaly ulic od jego kryjowki. Mijaly dni. Przeskakiwal z mozgu na mozg niczym owad szukajacy dziury w sloju kolekcjonera. Zmuszony byl zmniejszyc przerob konwertera do polowy, potem do jednej trzeciej. Poniewaz proporcjonalnie zmniejszalo to ilosc jedzenia, zaczal glodowac. Z braku ruchu jego kurczliwe wa-kuole zmniejszyly sie do rozmiarow glowki od szpilki. Nawet endoplazma stracila jedrnosc zdrowego ciala ameboida i stala sie niebezpiecznie cienka i przejrzysta. I wowczas pewnego wieczora, kiedy byl bliski decyzji, zeby jednak zaryzykowac i ukrasc potrzebne paliwo, jego mysli odbily sie od mozgu jakiegos przechodnia, wrocily nie dowierzajac samym sobie, zbadaly powtornie i z zachwytem przekonaly sie, ze maja racje. Byl to czlowiek, ktory nie tylko mogl zaspokoic jego potrzeby, ale tez, co wazniejsze, mogl sie skusic na gtetanska pornografie! Innymi slowy, byl to niejaki pan Osbome Blatch. Ten starszy juz nauczyciel mlodocianych Ziemian podczas rozmowy ze mna utrzymywal, ze o ile mu wiadomo, nikt nie wywieral na nim presji psychicznej. Zdaje sie, ze mieszkal w nowej kamienicy po drugiej stronie przeznaczonej do rozbiorki dzielnicy i zazwyczaj obchodzil to gruzowisko szerokim lukiem z powodu gniezdzacych sie tam niedorozwinietych i wojowniczo nastawionych typow ludzkich. W krytyczny wieczor, poniewaz zatrzymalo go zebranie rady pedagogicznej i spoznilby sie na kolacje, postanowil, jak to juz raz uczynil, pojsc na skroty. Twierdzi, ze decyzja, aby pojsc na skroty, pochodzila od niego. Osborne Blatch mowi, ze szedl, zwawo wymachujac parasolem niczym laska trzcinowa, gdy wydalo mu sie, ze slyszy czyjs glos. Mowi, ze za pierwszym razem nawet sam w myslach uzyl slowa "wydalo sie", poniewaz choc glos ten zdecydowanie byl dzwieczny i melodyjny, to calkowicie brakowalo mu sily. Glos szeptal: -Hej, kolego! Chodz no tu! Odwrocil sie zaciekawiony i zlustrowal gruzy po prawej stronie. Z budynku, ktory tam stal, zostala tylko czesc glownego wejscia. Poniewaz naokolo wszystko bylo plaskie, niemozliwe, aby gdzies stal czlowiek. Ale gdy tak patrzyl, znowu uslyszal ten glos. Pobrzmiewal tonem spiskowca i troche sie niecierpliwil. -Chodz no tu, kolego. No, chodzze tu! -O co... hm... o co panu chodzi? - spytal ostroznie, jak nakazywalo dobre wychowanie, i podszedl blizej, wpatrujac sie w miejsce, skad dobiegal glos. Jasno oswietlona ulica za plecami, podobnie jak ciezki, staromodny parasol sciskany w reku, sprawily - jak powiedzial - ze poczul sie pewniej. -Chodz no tu. Cos ci pokaze. No, chodz! Stapajac ostroznie po ruchomych ceglach przysypanych smieciami, pan Blatch dotarl do malej dziury obok zrujnowanego wejscia. Wypelnial ja wlasnie L'payr, czyli, zgodnie z pierwszym nasuwajacym sie czlowiekowi skojarzeniem, mala, blotnista kaluza szkarlatnego plynu. Winien ci jestem, Hoy, pelne wyjasnienie - a dokumenty, ktore wysylam, w pelni je popra - mianowicie ani przez chwile pan Blatch nie wzial tej kleistej szaty za skafander ani nie zauwazyl statku kosmicznego, ktory L'payr ukryl w ruinach, w dodatku rozrzedzajac go do zwyklej nadprze-strzennej konsystencji. Mimo ze czlowiek ten, obdarzony niezla wyobraznia i preznym umyslem, natychmiast uswiadomil sobie, ze napotkana istota pochodzi spoza Ziemi, jednak brakowalo mu technicznych srodkow wyrazu, aby zrozumiec fakt istnienia i nature naszej cywilizacji. Dlatego przynajmniej w tym punkcie nie nastapilo zagrozenie kara pogwalcenia Statutow Miedzygwiezdnych, paragraf 2607193 wraz z poprawkami od 126 do 509. -Co masz mi do pokazania? - spytal uprzejmie pan Blatch, spogladajac na szkarlatna kaluze. - I skad jestes, jesli mozna wiedziec? Z Marsa? Wenus? -Sluchaj, kolego, wiesz, czego ci trzeba, to nie zadawaj glupich pytan. Zobacz, mam cos w sam raz dla ciebie. Pie-przny towar. Naprawde pieprzny. Umysl pana Blatcha, nie obawiajac sie juz, ze jego wlasciciel zostanie napadniety i okradziony przez miejscowego bandyte, ktorego na poczatku sobie wyobrazil, oddal sie na chwile wspomnieniu sprzed paru lat, z wycieczki za granice. Byla taka uliczka w Paryzu i ten niski Francuz o twarzy szczura, w wytartym swetrze... -I coz by to mialo byc? - spytal. Nastapila przerwa, w czasie ktorej L'payr analizowal nowe wrazenia. -Aaaa - odezwal sie glos z kaluzy. - Pokaze M'sieu cos, co M'sieu sie bardzo spodoba. Niech M'sieu podejdzie troche blizej. M'sieu, jak wiemy, podszedl troche blizej. Wtedy kaluza wzburzyla sie posrodku, wyciagajac nibynozke, w ktorej tkwily plaskie, kwadratowe przedmioty, po czym szepnela chrapliwie: -Phosze, M'sieu. Osthe obhazki. Choc Blatch byl wiecej niz troche zaszokowany, uniosl tylko pytajaco brwi i rzekl: -Hm? No, no! Przelozyl parasol do lewej reki i biorac po jednym podawane mu zdjecia, ogladal je kilka krokow dalej, gdzie swiatlo latarni bylo silniejsze. Kiedy dotra wszystkie dowody, bedziesz mogl sam zobaczyc, Hoy, jak wygladaly. Tanie odbitki, obliczone na wzniecanie najnizszych instynktow u ameboidow. Gtetanie, jak pewnie slyszales, rozmnazaja sie droga prostego, bezplciowego podzialu, ale tylko w obecnosci roztworu soli - a chlorek sodu jest stosunkowo rzadki w ich swiecie. Pierwsze zdjecie pokazywalo naga amebe, gruba i pelna wodniczek pokarmowych, pluskajaca sie leniwie i bezksztaltnie na dnie metalowego zbiornika w stanie calkowitego relaksu, jaki poprzedza rozmnazanie. Drugie bylo takie samo, z tym ze po scianie zbiornika zaczyna splywac struzka slonej wody i kilka nibynozek wyciaga sie ku niej badawczo. Zeby nie zostawic nic dla wyobrazni, w prawym gornym rogu nadrukowano schemat czasteczki chlorku sodu. Na trzecim zdjeciu Gtetanin w uniesieniu kapal sie w roztworze solnym, z cialem nadetym do maksimum, wysunawszy dziesiatki nibynozek, po ktorych przechodzily dreszcze. Duza czesc chromatyny juz sie zgromadzila w chromosomach wokol rownika jadra. Dla ameby bylo to zdecydowanie najbardziej podniecajace zdjecie z calego zestawu. Czwarte pokazywalo, jak jadro dzieli sie na zestawy bratnich chromosomow - na piatym natomiast podzial na jadra zakonczyl sie, dwa male jadra rozeszly sie ku przeciwleglym koncom rozmnazajacego sie organizmu i cala cytopla-zma zaczela zwezac sie w okolicy srodka ciala. Na szostym dwaj pochodzacy z podzialu Gtetanie po zaspokojeniu zadzy wynurzali sie leniwie ze zbiornika slonej wody. Jako miare zepsucia L'payra pozwol, ze opowiem ci to, co uslyszalem od policji gtetanskiej. Nie tylko handlowal tym towarem wsrod nieletnich Gtetan, ale wmawial im jeszcze, ze to on sam robil zdjecia i ze modelem byl jego rodzony brat - czy tez moze siostra? W kazdym razie chyba jego jedyny krewny? Ten przypadek zawiera wiele, wiele budzacych watpliwosci aspektow. Blatch oddal ostatnie zdjecie L'payrowi i rzekl: -Tak, kupilbym ten zestaw. Ile? Gtetanin podal swoja cene w postaci potrzebnych mu zwiazkow chemicznych dostepnych w laboratorium chemicznym w szkole, gdzie uczyl Blatch. Wyjasnil szczegolowo, w jakiej postaci sa mu potrzebne, jak maja byc przygotowane, i ostrzegl Blatcha, aby nikomu nie mowil o spotkaniu z L'payrem. -Inaczej, kiedy M'sieu tu przyjdzie jutho, nie bedzie obhazkow, nie bedzie mnie, a M'sieu nie bedzie mial nic za swoje stahania. Comprenez? Wydaje sie, ze Osborne Blatch nie mial wiekszych klopotow z dostaniem i przygotowaniem towaru, za ktory L'payr tak nisko zaplacil. Powiedzial, ze w kategoriach jego swiata byly to ilosci sladowe, ktore nie kosztowaly go prawie nic. Bo na dodatek, jak to zawsze robil w przypadku uzywania szkolnych zasobow do wlasnych eksperymentow, skrupulatnie zwrocil pieniadze do kasy laboratorium. Ale przyznaje, ze zdjecia byly tylko mala czescia tego, co spodziewal sie wydobyc z ameboida. Oczekiwal, ze gdy nawiaza przyjazne stosunki handlowe, dowie sie, z jakiej czesci Ukladu Slonecznego przybywa ta istota, jak wyglada jej swiat i tym podobne sprawy, w zrozumialy sposob interesujace przedstawiciela cywilizacji bedacej w ostatniej fazie Dyskretnego Nadzoru. Jednakze gdy tylko transakcja doszla do skutku, L'payr go oszukal. Gtetanin polecil Blatchowi przyjsc nastepnego dnia, kiedy bedzie mial wiecej czasu, zeby podyskutowac o Wszechswiecie. I oczywiscie, gdy tylko Ziemianin odszedl ze zdjeciami, L'payr zaladowal paliwo do konwerterow, poczynil konieczne przestawienia w jego strukturze atomowej i majac do dyspozycji pelna moc napedu nadprzestrzenne-go, odlecial jak rilg z Gowkuldady. O ile nam wiadomo, Blatch przyjal to oszukanstwo z filozoficznym spokojem. W koncu przeciez mial zdjecia. Gdy moje biuro SP dostalo wiadomosc, ze L'payr opuscil Ziemie i udal sie w kierunku Grupy Herkulesa M13, nie zostawiajac po sobie zadnego dostrzegalnego uszczerbku praw ziemskich ani zadnych wyrobow technicznych, wszyscy odetchnelismy z wdziecznoscia. Sprawe usunieto z teczki PIERWSZORZEDNEJ WAGI - WYMAGANA OSTROZNOSC CALEGO PERSONELU i umieszczono w kategorii NIE ROZSTRZYGNIETE - MOZLIWE UKRYTE SKUTKI. Jak to jest w zwyczaju, przestalem sie sam zajmowac ta sprawa i przekazalem wszelkie uprawnienia mojemu zastepcy i przedstawicielowi na Ziemi, kapralowi gwiezdnemu Pah-Chi-Luh. Umiescilismy promien detektora na blyskawicznie oddalajacym sie statku L'payra i moglem swobodnie wrocic do problemu podstawowego - jak odwlec postep podrozy miedzyplanetarnych do czasu, gdy spoleczenstwa ludzkie dojrzeja do wymaganego poziomu. Dlatego pol roku pozniej, kiedy sprawa przerodzila sie w skandal, Pah-Chi-Luh zajmowal sie nia samodzielnie i nie zawiadamial mnie, dopoki trudnosci go nie przerosly. Wiem, ze to mnie nie rozgrzesza - ponosze ostateczna odpowiedzialnosc za wszystko, co sie dzieje w okregu podlegajacym mojemu Samodzielnemu Patrolowi. Ale mowie ci, Hoy, jak brat bratu, wspominam o tym, zeby pokazac, iz nie calkiem zbaranialem w tej sytuacji i ze odrobina pomocy z twojej strony i reszty rodziny, gdy ta sprawa dojdzie do Starego w Sztabie Galaktycznym, nie bedzie zwykla jalmuzna wobec jakiegos jednoglowego niedorozwinietego kuzyna. W istocie rzeczy i ja, i prawie cale biuro bylismy zajeci bardzo skomplikowanym problemem. Pewien muzulmanski mistyk zyjacy w Arabii Saudyjskiej probowal przelamac odwieczna schizme, jaka rozdziera jego wyznawcow pomiedzy sekty szyitow i sunnitow. Chcial tego dokonac, komunikujac sie z duchami zmarlych: ziecia Mahometa, Alego, patrona pierwszej z nich oraz Abu Bekhra, tescia Proroka i zalozyciela dynastii sunnickiej. Celem tej mediumistycznej wyprawy bylo zwolanie czegos w rodzaju sadu arbitrazowego w Raju nad dwoma wojujacymi ze soba duchami, ktory rozstrzygnalby, kto jest prawowitym spadkobierca Mahometa i pierwszym kalifem Mekki. Nic nie jest proste na Ziemi. W trakcie owego chwalebnego wglebiania sie w zycie pozagrobowe mlody i gorliwy mistyk nawiazal kontakt telepatyczny z cywilizacja poziomu 9, stworzona przez bezcielesne istoty rozumne na Gani-medesie, najwiekszym satelicie planety Jowisz. No, mozesz sobie reszte wyobrazic! Olbrzymie poruszenie na Ganime-desie i w Arabii Saudyjskiej, pielgrzymki w obydwu miejscach, pragnace zobaczyc tego, kto laczy sie telepatycznie, nadzwyczajne cuda kazdego dnia. Szalenstwo! A moje biuro pracowalo goraczkowo po godzinach, zeby tylko utrzymac prosty, religijny charakter zdarzenia, starajac sie, zeby nie wybuchla z tego swiadomosc istnienia innych istot rozumnych u obydwu spoleczenstw! To jest aksjomat Samodzielnych Patroli, ze nic nie moze prowadzic do podrozy kosmicznych miedzy dwoma zacofanymi ludami bez wczesniejszej swiadomosci istnienia inteligentnych gwiezdnych sasiadow. Mowie szczerze, gdyby wtedy Pah-Chi-Luh przyszedl i zaczal gledzic o pornografii Gtetan w ziemskich szkolnych podrecznikach, chyba bym mu odgryzl wszystkie glowy. Odkryl te podreczniki podczas rutynowych badan na polecenie Komisji Kongresu Stanow Zjednoczonych - takie mial zajecie przez ostatnich pare lat i okazalo sie to szczegolnie cenne w czasie roznych akcji opozniajacych postep, jakie z ukrycia podejmowalismy na kontynencie Ameryki Polnocnej. Byla to swiezo wydana ksiazka do biologii, przeznaczona do uzytku w szkolach srednich, ktora zostala nadzwyczaj przychylnie oceniona przez wybitnych profesorow z roznych uniwersytetow. Naturalnie komisja zamowila jeden egzemplarz i zaproponowala jednemu z czlonkow, aby ja przejrzal. Kapral Pah-Chi-Luh przerzucil kilka kartek i wzrok jego padl na te same zdjecia pornograficzne, o ktorych slyszal podczas konferencji pol roku temu - wydrukowane, dostepne kazdemu na Ziemi, a zwlaszcza nieletnim! Potem wyznal mi, ze w tym momencie myslal tylko o jednym: L'payr bezwstydnie powtorzyl zbrodnie, ktora popelnil na rodzinnej planecie. Oglosil alarm na cala Galaktyke w poszukiwaniu Gtetanina. A L'payr rozpoczal nowe zycie jako producent aszkebaku na malej, lezacej na uboczu, srednio ucywilizowanej planecie. Poniewaz zyl spokojnie i przestrzegal prawa, nawet niezle mu szlo i w chwili aresztowania stal sie juz tak przykladnym - i przy okazji otylym - obywatelem, ze pomyslal o zalozeniu rodziny. Nie za wielkiej, nastapil zaledwie jeden podzial. Gdyby wszystko szlo dalej pomyslnie, mogl w przyszlosci sprobowac wielokrotnego rozmnazania. Byl oburzony, gdy go aresztowano i przewieziono do celi na Plutonie, gdzie spotkali sie z delegacja Gtetan, zadajaca ekstradycji. -Jakim prawem przeszkadzacie milujacemu pokoj rzemieslnikowi w wykonywaniu jego zawodu? - protestowal. - Domagam sie natychmiastowego i bezwarunkowego zwolnienia, przeprosin i rekompensaty za stracony dochod, jak rowniez za uszczerbki na ciele i duchu. Wasi przelozeni dowiedza sie o tym! Bezpodstawne przetrzymywanie obywatela galaktycznego to bardzo powazna sprawa! -Bez watpienia - odrzekl mu kapral gwiezdny Pah-Chi-Luh, caly czas, jak widzisz, zachowujac spokoj. - Ale publiczne rozsiewanie obrazow uznanych za pornografie to sprawa jeszcze powazniejsza. Jako zbrodnie traktuje sie je na rowni z... -Jaka pornografie!? Moj zastepca mowi, ze patrzyl przez dluzszy czas na L'payra przez przezroczysta sciane celi, dziwiac sie tupetowi tej kreatury. Ale mimo wszystko zaczal odczuwac pewien niepokoj. Nigdy dotad nie widzial takiej pewnosci siebie w obliczu niewatpliwych dowodow przestepstwa. -Dobrze wiesz, jaka pornografie. Masz - sam zobacz. To tylko jeden egzemplarz sposrod dwudziestu tysiecy rozsprzedanych po calych Stanach Ameryki Polnocnej ze szczegolnym przeznaczeniem dla ludzkiej mlodziezy. Zdematerializowal podrecznik do biologii i poslal go wiezniowi przez sciane. L'payr rzucil okiem na zdjecia. -Kiepskie reprodukcje - skomentowal. - Ci ludzie pod wieloma wzgledami musza sie jeszcze dlugo uczyc. Chociaz pod wzgledem technicznym wykazuja przedwczesna dojrzalosc. Ale po co mi to pokazujesz? Chyba nie myslisz, ze ja mam cos z tym wspolnego? Pah-Chi-Luh mowi, ze Gtetanin wygladal na szczerze zdumionego, choc nadal odpowiadal cierpliwie, jak gdyby chcial cos zrozumiec z histerycznego belkotu zidiocialego dziecka. -Czy zaprzeczasz temu? -A co tu, na Wszechswiat, jest do zaprzeczania? Niech spojrze. - Otworzyl ksiazke na stronie tytulowej. - Zdaje sie, ze jest to Wprowadzenie do biologii autorstwa niejakiego Osborne'a Blatcha i niejakiego Nikodema P. Smitha. Chyba nie bierzecie mnie ani za Blatcha, ani tym bardziej za Smitha, prawda? Nazywam sie L'payr, nie Osborne L'payr ani nie Nikodem P. L'payr. Zwyczajnie, po prostu, po staremu L'payr. Ni mniej, ni wiecej. Pochodze z Gtet, ktora jest szosta planeta... -Dobrze znam polozenie astrograficzne planety Gtet -oznajmil mu chlodno Pah-Chi-Luh. - Wiem tez, ze przebywales na Ziemi pol ich ziemskiego roku temu. I wtedy dokonales transakcji z Osbomem Blatchem, dzieki ktorej ty dostales paliwo potrzebne do opuszczenia planety, a Blatch otrzymal zestaw zdjec, ktore pozniej wykorzystano jako ilustracje do tej ksiazki. Jak widzisz, nasza tajna organizacja na Ziemi dziala bardzo efektywnie. Nazwalismy te ksiazke "Dowod Rzeczowy Nr 1". -Genialna nazwa - rzeki Gtetanin z przekasem. - "Dowod Rzeczowy Nr l"! Nie wiedzieliscie, jak to nazwac, wiec wybraliscie to, co ladnie brzmialo? Moje gratulacje. Rozumiesz, Hoy, L'payr byl w swoim zywiole - dyskutowal z policjantem na temat zawilego zagadnienia prawnego. Cale slawne zycie kryminalisty na gardzacej prawem planecie przygotowalo go na te chwile. Natomiast Pah-Chi-Luh byl do tej pory ukierunkowany na szpiegostwo i manipulacje kulturalna. Byl zupelnie nie przygotowany na orgie kruczkow prawnych, jaka go czekala. Zeby byc wobec niego sprawiedliwym, przyznam ci sie, ze chyba w tej sytuacji ani ja nie radzilbym sobie lepiej, ani ty, ani nawet sam Stary! L'payr udowadnial kolejne punkty: -Ja jedynie sprzedalem zestaw artystycznych aktow niejakiemu Osborne'owi Blatchowi. Co on z tym potem zrobil, mnie zupelnie nie dotyczy. Jesli sprzedaje jakiemus Ziemianinowi bron powszechnie uznana za zacofana - na przyklad krzemienna siekierke albo kociol do wylewania wrzatku na glowy szturmujacych mury miasta - i on uzyje tej broni do rozczlonkowania jednego ze swoich wspolplemiencow, czy ja mam byc winny? Na pewno nie w opinii obowiazujacych praw Federacji Galaktycznej, przyjacielu. A teraz moze odplacisz mi za stracony czas i wsadz mnie na szybki statek lecacy do miejsca, gdzie jest moj warsztat. Karuzela zaczela sie krecic. Dziesiatki razy Pah-Chi-Luh przewracal cala biblioteke prawnicza Sztabu na Plutonie i znajdowal jakas drobna, a istotna zmiane ktoregos zarzadzenia tylko po to, zeby od L'payra dowiedziec sie, iz najnowsza interpretacja Rady Najwyzszej calkiem oczyszcza go z zarzutow. Moge osobiscie zareczyc, ze Gtetanie chyba znaja na pamiec cala historie prawa. -Ale przyznajesz sie do tego, ze osobiscie sprzedales pornografie Ziemianinowi, Osborne'owi Blatchowi? - ryknal w koncu zrozpaczony kapral gwiezdny. -Pornografie, pornografie - zadumal sie L'payr. - To mozna zdefiniowac jako rozbudzanie lubieznosci, falszywie podniecajaca obscenicznosc. Czy tak? -Oczywiscie! -Hm, pozwolisz, kapralu, ze zadam ci pytanie. Widziales te zdjecia. Czy wydaly ci sie lubiezne albo podniecajace? -Jasne, ze nie. Ale ja akurat nie jestem gtetanskim ameboidem. -A Osborne Blatch jest? - skontrowal spokojnie L'payr. Sadze, ze kapral Pah-Chi-Luh mogl dojsc do jakiegos sensownego rozwiazania tego dylematu, gdyby akurat nie przybyla delegacja z planety Gtet na specjalnie wysianym po nia statku patrolowym. Teraz musial stawic czola szesciu nastepnym niesamowicie wymownym ameboidom, wsrod ktorych byly tez najbystrzejsze umysly prawnicze ich rodzinnej planety. Policja na planecie Rugh VI nie raz miala do czynienia z L'payrem w gtetanskich sadach. Dlatego woleli nie ryzykowac i przyslali najlepszych swoich przedstawicieli. L'payr nie mogl przewyzszyc ich liczba, ale pamietaj, Hoy, ze byl gotowy na taka ewentualnosc, od kiedy opuscil Ziemie. A do maksymalnego wysilku pobudzal jego przebiegly intelekt fakt, ze tylko o jego zycie tu chodzilo. Gdyby pozwolil wspolameboidom znow polozyc na siebie nibynozke, bylby juz martwym jednokomorkowcem. Kapral Pah-Chi-Luh dopiero teraz zaczal rozumiec, jak ciezki moze byc los policjanta. Chodzil tam i z powrotem, od wieznia do prawnikow, przedzierajac sie przez trzesawisko opinii, wpadajac w otchlanie zawilosci. Delegacja uparla sie, ze nie powroci do domu z pustymi nibynozkami. Aby osiagnac sukces, musieli uprawomocnic obecny areszt, co daloby im prawo - jako stronie uprzednio poszkodowanej - do powtorzenia ich zadan kary dla L'pay-ra. L'payr ze swej strony tak samo uparl sie, ze udowodni bezprawny charakter ujecia go przez Patrol, poniewaz wtedy nie tylko postawilby nasz oddzial w niewygodnej sytuacji, ale w dodatku, nie podlegajac odtad ekstradycji, mialby prawo do ochrony ze strony wspolobywateli. Znuzony, zachrypniety Pah-Chi-Luh w koncu dowlokl sie na drzacych mackach do pokoju delegacji i niemal ze lzami w oczach poinformowal ich, ze po starannym rozwazeniu wszystkich argumentow, doszedl do przekonania o niewinnosci L'payra. Jesli wziac pod uwage mozliwosc przestepstwa w czasie jego pobytu na Ziemi. -Nonsens - uslyszal w odpowiedzi od rzecznika delegacji. - Przestepstwo zostalo popelnione. Autentyczna, niekwestionowana pornografia byla sprzedawana i rozpowszechniana na tej planecie. Przestepstwo musialo zostac popelnione. Pah-Chi-Luh, mocno nieszczesliwy, wrocil do L'payra i spytal, co on na to. Czy nie wydaje mu sie, blagal go, ze wszystkie konieczne skladniki przestepstwa w tym przypadku wystapily? Jakiegokolwiek przestepstwa? -To prawda - rzekl L'payr w zamysleniu. - Tu maja racje. Jakies przestepstwo moze i zostalo popelnione, ale nie przeze mnie. Natomiast ten Osborne Blatch... Kapral gwiezdny Pah-Chi-Luh kompletnie stracil glowe. Wyslal rozkaz na Ziemie, aby sprowadzic Osborne'a Blatcha. Na szczescie dla nas wszystkich ze Starym wlacznie, Pah-Chi-Luh nie zagalopowal sie i nie kazal Blatcha aresztowac. Ziemianin zostal zwyczajnie zatrzymany jako material dowodowy. Kiedy pomysle, do czego moglo doprowadzic aresztowanie pod falszywym zarzutem, stworzenia z planety pod Dyskretnym Nadzorem, zwlaszcza w tego typu przypadku, to jeszcze teraz, Hoy, krew w zylach zmienia mi sie w ciecz. Ale Pah-Chi-Luh popelnil jednak blad, gdyz zamknal Osborne'a Blatcha w celi sasiadujacej z zamknieciem L'payra. Jak wiec widzisz, wszystko dzialalo na korzysc tego ameboida, nawet moj mlodociany zastepca. Kiedy Pah-Chi-Luh przyszedl do Blatcha, zeby zadac mu pare pytan, ten juz zostal poinstruowany przez sasiada. Choc wcale tego - na razie - nie okazywal. -Pornografia? - zdziwil sie w odpowiedzi na pierwsze pytanie. - Jaka pornografia? Pan Smith i ja od jakiegos czasu pracowalismy nad nowym podrecznikiem do biologii i mielismy nadzieje, ze uda nam sie znalezc oryginalne ilustracje. Potrzebne nam byly duze, ostre zdjecia, zrozumiale dla mlodziezy, a zwlaszcza chcielismy zerwac z tymi zamazanymi rysunkami, ktore wszyscy autorzy podrecznikow przedru-kowuja bezkrytycznie od czasow Leeuwenhoeka. Zestaw zdjec pana L'payra, dotyczacy cyklu rozrodczego ameboi-dow, spadl nam jak z nieba. W pewnym sensie dzieki nim powstal pierwszy rozdzial ksiazki. -Ale nie zaprzeczasz - kapral Pah-Chi-Luh byl niewzruszony - ze w momencie zakupu wiedziales o pornograficznym charakterze tych zdjec? I ze mimo to wykorzystales je gwoli uciechy nieletnich przedstawicieli twojej rasy? -Nauczenia - poprawil go leciwy ziemski nauczyciel. - Gwoli nauczenia, nie uciechy. Zapewniam pana, ze zaden uczen ogladajacy fotografie, o ktorych mowa - a ktore nawiasem mowiac w tekscie wygladaly jak rysunki - nie zostal przez to przedwczesnie pobudzony erotycznie. Przyznaje, ze w momencie zakupu odnioslem po zachowaniu dzentelmena z sasiedniej celi wrazenie, iz on i jemu podobni uwazaja te ilustracje za raczej pikantne... -No wlasnie! -Ale to jego sprawa, nie moja. W koncu jesli kupuje jakies wyroby od istoty pozaziemskiej - powiedzmy jakas krzemienna siekierkie albakociol do wylewania wrzatku na glowy szturmujacych miasto - i uzyje ich w calkiem pokojowych i pozytecznych zamiarach - tej pierwszej do wygrzebywania z ziemi cebuli, a tego drugiego do ugotowania z tej cebuli zupy - czy robie cos zlego? W rzeczy samej podrecznik, o ktorym mowa, dostal swietne recenzje i poparcie wielu znakomitosci wsrod autorytetow szkolnych i naukowych w calym kraju. Czy chcialby pan niektorych posluchac? Zdaje sie, ze mam jedna czy dwie recenzje w kieszeni. Niech sprawdze. O, jest, przypadkiem zdarzylo sie, ze nawet mam calkiem sporo tych wycinkow. Prosze, prosze! Nie wiedzialem, ze tyle ich wzialem. Oto, co mam do powiedzenia "Gazetka Licealistow Stanow Poludniowych": "Istotne i warte odnotowania osiagniecie. Dlugo bedzie sie o tym pamietac w kronikach naukowych. Autorzy moga sie czuc..." Dopiero wtedy kapral Pah-Chi-Luh wyslal do mnie pelen rozpaczy telefonogram. Na szczescie bylem juz wolny i moglem poswiecic tej sprawie cala swoja uwage. Problem kontaktow Arabii Saudyjskiej z Ganimedesem minal punkt krytyczny. A gdyby tak nie minal?... Wyprobowawszy wszelkie sposoby odwrocenia uwagi mistyka od telepatii, wlacznie z tajnymi agentami przebranymi za tancerki brzucha, w koncu zdolalismy wciagnac go do burzliwej dysputy teologicznej na temat wlasciwej natury i konsekwencji moralnych jego cudow. Wybitni maho-metanscy przywodcy religijni staneli po obu stronach i zarzucili sie nawzajem cytatami z Koranu i pozniejszych ksiag sunnickich. Mistyk dal sie nabrac i tak go zajela ta klotnia, ze przestal myslec o swoich pierwotnych celach, przez co nieodwolalnie zerwal kontakt telepatyczny z Ganimedesem. Przez jakis czas problem istnial na tym ksiezycu - wygladalo na to, ze owe bezcielesne stworzenia moga dojsc do rozwiazania bliskiego prawdzie. Na szczescie dla nas cala sprawe potraktowano jako zjawisko religijne i gdy tylko lacznosc telepatyczna zostala zerwana, istota rozmawiajaca z czlowiekiem i zyskujaca przez to wielki szacunek, zostala calkowicie zdyskredytowana. Ogolnie sadzono, ze zmyslil sobie to wszystko zlosliwie i na przekor bardziej uduchowionym przedstawicielom swej rasy, aby posiac wsrod nich sceptycyzm. Sad koscielny nakazal, aby nieszczesnego telepate zywcem wcielic. Wlasnie dlatego moglem z milym poczuciem dobrze spelnionego obowiazku powrocic do sztabu na Plutonie, dokad rozpaczliwie wzywal mnie Pah-Chi-Luh. Nie musze dodawac, ze moje dobre samopoczucie szybko zmienilo sie w najglebsze przerazenie. Odebrawszy raport od padajacego z macek kaprala, najpierw porozmawialem z delegacja Gtetan. Polaczyli sie z biurem macierzystym i zagrozili skandalem na cala Galaktyke, jesli areszt L'payra nie zostanie utrzymany, a on sam nie przekazany pod ich jurysdykcje. -Czyz najswietsze i najbardziej intymne szczegoly naszego zycia seksualnego maja byc bezwstydnie wystawiane na pokaz publiczny we wszystkich zakatkach Wszechswiata? - pytano mnie gniewnie. Pornografia to pornografia -zbrodnia to zbrodnia. Byl zamiar, bylo oczywiste wprowadzenie w czyn. Zadamy wydania nam wieznia. -Jak moze istniec pornografia bez uczucia podniecenia? - chcial wiedziec L'payr. - Jesli mieszkaniec Chumblostu sprzeda Gtetanom transport krrgllwss, ktorego oni uzywaja jako pokarmu, a my jako materialu budowlanego, czy za przesylke bedzie sie placic wedlug taryfy zywnosciowej? Obowiazuja taryfy budowlane, jak zreszta doskonale wiecie, sierzancie. Zadam natychmiastowego uwolnienia! Ale najbardziej niemila niespodzianka czekala mnie u - Blatcha. Ziemianin siedzial w celi, gryzac raczke swojego parasola. -Zgodnie z kodeksem regulujacym traktowanie wszystkich ras znajdujacych sie pod Dyskretnym Nadzorem - zaczal, gdy tylko mnie zobaczyl - a chodzi mi tu nie tylko o Konwencje Rigla-Strzelca, ale tez o statuty trzeciego cyklu kosmicznego i decyzje Rady Najwyzszej w sprawach Khwomo kontra Khwomo i Farziplok kontra Antares XII, zadam powrotu do mojego normalnego srodowiska na Ziemi i wyplaty odszkodowan wedlug taryfy opracowanej przez Komisje Nobri w niedawnym sporze o Vivadin. Zadam rowniez satysfakcji, a mianowicie... -Zdaje sie, ze zdobyles nielicha wiedze na temat prawa gwiezdnego. - Powoli otrzasnalem sie z szoku. -A, tak, sierzancie, nielicha. Pan L'payr bardzo mi pomogl, zapoznajac mnie z przyslugujacymi mi prawami. Wyglada na to, ze moge otrzymac roznego rodzaju rekompensaty albo przynajmniej moge sobie roscic do nich tytul. Wasza kultura galaktyczna, sierzancie, jest bardzo interesujaca. Wielu, naprawde wielu ludzi na Ziemi byloby tym zafascynowanych. Ale gotow jestem oszczedzic panu klopotow, jakie moglaby spowodowac taka popularnosc. Jestem pewien, ze dwie inteligentne osoby, takie jak my, latwo dojda do porozumienia. Kiedy oskarzylem L'payra o pogwalcenie tajemnic galaktycznych, ten zafalowal cytoplazma i wzruszyl nia z wyszukana uprzejmoscia. -Sierzancie, na Ziemi nic mu nie powiedzialem. Wszelkie informacje, jakie ten Ziemianin otrzymal - a przyznaje, ze jest to szkodliwe i wysoce nielegalne - zdobyl pod jurysdykcja waszego biura. Poza tym, bedac nieslusznie oskarzony o potworna, niewyobrazalna zbrodnie, z cala pewnoscia mialem prawo przygotowac sie do obrony, omawiajac te sprawe z jedynym swiadkiem mego czynu. Powiem wiecej, poniewaz pan Blatch i ja jestesmy w pewnym sensie wspoloskarzonymi i wspolobroncami, nie moze byc nielegalna zwykla wymiana naszej wiedzy prawniczej. Wrociwszy do biura, zapoznalem kaprala Pah-Chi-Luh z najnowszymi faktami. -To zupelne bagno -jeknal. - Im bardziej starasz sie wydostac, tym glebiej w nie wpadasz! A ten Ziemianin! Plu-tonscy autochtoni, ktorzy go strzega, mowia, ze zwariuja. Pyta sie o wszystko - a co to, a co tamto, a jak to dziala. Albo mu nie dosc cieplo, albo powietrze pachnie tak, a to jedzenie nieciekawe. Cos go drapie w gardle, musi miec plyn do plukania, potrzeba mu... -Dajcie mu wszystko, czego chce, ale w rozsadnych granicach - zdecydowalem. - Jesli ta kreatura nam zemrze, to bedziemy miec szczescie, jesli wysla nas tylko w podroz karna do czarnej dziury w gwiazdozbiorze Labedzia. Ale co do reszty... posluchajcie, kapralu. Zgadzam sie z opinia delegacji Gtetan. Przestepstwo musialo byc popelnione. Kapral gwiezdny Pah-Chi-Luh spojrzal na mnie uwaznie. -To... to znaczy... -To znaczy, ze jesli przestepstwo zostalo popelnione, L'payr byl legalnie zatrzymany i mozna go zabrac na Gtet. Wtedy wiecej o nim nie uslyszymy, a przy okazji pozbedziemy sie tej bandy klekoczacych nibynozkami gtetan-skich kanciarzy. Zostanie nam tylko jeden problem: Osbor-ne Blatch. Ale gdy nie bedzie tu L'payra i zajmiemy sie tym Ziemianinem sami, to mysle, ze damy sobie rade w ten czy inny sposob. Ale najpierw i przede wszystkim, kapralu Pah-Chi-Luh, trzeba znalezc przestepstwo - ktore L'payr popelnil w czasie, kiedy bawil na Ziemi. Rozlozcie sobie lozko w bibliotece prawniczej. Wkrotce potem Pah-Chi-Luh wyruszyl na Ziemie. Teraz prosze cie, Hoy, tylko bez moralow! Wiesz rownie dobrze jak ja, ze takie rzeczy sie robi tu i owdzie na Samodzielnych Patrolach. Tak samo mi sie to nie podoba, ale stalem w obliczu powaznego niebezpieczenstwa. Poza tym nie ma watpliwosci, ze ten L'payr, ten ameboidalny krol przestepcow, juz zbyt dlugo wymykal sie karze. Tak naprawde, to mozna powiedziec, ze z punktu widzenia moralnosci bylem calkowicie i bezapelacyjnie po stronie prawa. Pah-Chi-Luh, jak juz powiedzialem, wrocil na Ziemie, tym razem przebrany za pomocnika redaktora. Dostal prace w wydawnictwie, w ktorym ukazal sie ten podrecznik do biologii. Oryginalne fotografie wciaz jeszcze byly w archiwum. Kapral gwiezdny wybral wlasciwego czlowieka i tak dlugo podrzucal mu rozne pomysly, az ten redaktor techniczny przyjrzal sie fotografiom i oddal do badania material, na ktorym je wykonano. Ten material to byl fahrtuch, wlokno syntetyczne czesto uzywane na planecie Gtet, do ktorego ludzkosc nie miala dojsc jeszcze przynajmniej przez trzysta lat. W krotkim czasie prawie kazda kobieta w Ameryce nosila bielizne zrobiona z fahrtucha, ktory stal sie sensacja roku. A poniewaz L'payr byl ostatecznie odpowiedzialny za ten nielegalny rozwoj techniki, nareszcie mielismy go w reku! Przyjal to z godnoscia, Hoy. -Koniec mojej dlugiej drogi, sierzancie. Gratuluje. Zbrodnia nie poplaca. Przestepcy zawsze przegrywaja. Przedstawiciele prawa jak zwykle zwyciezyli. Poszedlem wypelnic formularz do ekstradycji, nie martwiac sie juz o nic. Byl jeszcze Blatch, rzecz jasna, ale to tylko czlowiek. A teraz, kiedy juz sam bylem wplatany w rozne podejrzane interesy, bylem zdecydowany szybko sie z nim zalatwic. Ostatecznie kazdemu moze sie zdarzyc, ze rozerwie go skreek podczas launtu! Ale gdy wrocilem, aby oddac Gtetanina jego wspolame-boidom, omal nie przebilem powierzchni Plutona! Tam gdzie przedtem byl L'payr, teraz bylo dwoch! oczywiscie malych L'payrow - a dokladnie o polowe mniejszych od oryginalu - ale niewatpliwie L'payrow! Podczas tej krotkiej przerwy rozmnozyl sie! Ale jak? Hoy, to byl ten plyn do plukania gardla, ktorego domagal sie Ziemianin. To byl pomysl L'payra od poczatku do konca, jego ostatnie zabezpieczenie. Gdy Ziemianin dostal plyn, przeszmuglowal go do L'payra, a ten ukryl go w celi, zamierzajac uzyc w ostatecznosci. Ten plyn, Hoy, to byla woda z sola! No i mialem za swoje. Gtetanie oznajmili mi, ze ich prawo przewiduje takie przypadki, ale co mi tam po ich prawie. -Popelniono przestepstwo, sprzedano pornografie - nalegal rzecznik delegacji. - Zadamy naszego wieznia. Obydwu jego czesci! -Stosownie do Statutow Galaktycznych, paragrafy od 6009371 do 6106514 - odezwal sie Obsborne Blatch - zadam natychmiastowego uwolnienia i rekompensaty w wysokosci nie mniejszej niz dwa miliardy megawarow oraz kompletnej, pisemnej... A co na to L'payr? -Calkiem niewyklucone, ze nasz psodek, L'payl, popelnil jakies nielozwazne cyny - zaseplenily dwa mlode ame-boidy, siedzace w celi obok Osbome'a Blatcha - ale co to ma wspolnego z nami? L'payl zaplacil za swoje zblednie, umielajac psy polodzie. A my jestesmy mali i baldzo, baldzo niewinni. Psecies stala pocciwa Galaktyka chyba nie bedzie kalac dzieci za gzechy ich lodzicow! No, i co ty bys zrobil? Wyslalem caly ten kram do Sztabu Patroli - i delegacje Gtetan z ich prawniczymi wybiegami, i Osborne'a Blatcha z jego parasolem, i zawiniatko z oryginalami tych zdjec pornograficznych i w koncu dwa (slownie: dwa!) pokryte rosa mlode ameboidy. Mozesz je nazwac L'payr junior pierwszy i L'payr junior drugi. Zrob z nimi, co ci sie zywnie podoba, tylko blagam, nic mi o tym nie mow! A jesli dasz rade znalezc jakies rozwiazanie z pomoca starszych i madrzejszych glow w sztabie i zdazysz to zrobic, zanim Stary nabawi sie glokcystomorfy, to Pah-Chi-Luh i ja bedziemy ci dozgonnie wdzieczni. A jesli nie - coz, siedzimy tu na walizkach w biurze Samodzielnego Patrolu Nr 1001625. Podobno czarna dziura w Labedziu jest przepiekna. Osobiscie, Hoy, uwazam, ze nie byloby klopotu, gdyby nie te stworzenia, ktorym zachciewa sie dziwacznych i barwnych sposobow przedluzania gatunku, zamiast robic to zdrowo i przyzwoicie za pomoca rozsadzania straczka z zarodnikami! PLASKOOKI POTWOR Przez kilka pierwszych chwil Clyde Manship - ktory do tej pory byl profesorem nadzwyczajnym Wydzialu Literatu-roznawstwa na Uniwersytecie Kelly - przez kilka pierwszych chwil Manhip bohatersko usilowal wmowic sobie, ze to, co widzi, to tylko zly sen. Zamknal oczy i strofujacym tonem, z poblazliwym usmiechem blakajacym sie na ustach tlumaczyl sam sobie, ze takie rzeczy po prostu nie zdarzaja sie w normalnym zyciu. Nie. To musi byc sen.Juz prawie w to uwierzyl, kiedy nagle kichnal. Bylo to zbyt glosne i zbyt wilgotne kichniecie, zeby nie zwrocic na niego uwagi. Tak sie we snie nie kicha -jesli w ogole kiedys kichales przez sen. Poddal sie. Musial otworzyc oczy i spojrzal jeszcze raz. Na sama mysl o tym dostal skurczu w miesniach szyi. Jeszcze przed chwila zasypial, czytajac artykul napisany dla czasopisma naukowego. Zasnal we wlasnym lozku i we wlasnym mieszkaniu w Callahan Hall ("urocze i niedrogie mieszkanko dla pracownikow wydzialu bedacych kawalerami i chcacych mieszkac blisko uniwersytetu"). Obudzilo go nieco bolesne uczucie mrowienia na calym ciele. Czul sie, jakby cos go ciagnelo, rozciagalo bez konca, a... a on sie temu poddawal! Potem gwaltownie uniosl sie nad lozkiem i wyplynal przez otwarte okno jak obloczek dymu wciagany przez wentylator. Polecial prosto w obsypane gwiazdami nocne niebo, kurczac sie caly czas, az wreszcie stracil przytomnosc. I znalazl sie na tym olbrzymim, bialym blacie stolu, nad ktorym wznosilo sie lukowate sklepienie, ledwo mogac oddychac w dojmujaco wilgotnym powietrzu. Z sufitu zwisaly ogromne ilosci czegos, co niewatpliwie bylo sprzetem elektronicznym, ale takim, o ktorym chlopaki z Wydzialu Fizyki mogli sobie pomarzyc, gdyby fundusze rzadowe dopiero co otrzymane na badania nad laserami byly milion razy wieksze i gdyby szef wydzialu, profesor Bowles upieral sie, aby kazde urzadzenie bylo tak skonstruowane, zeby nie przypominalo zadnego zrobionego do tej pory. Urzadzenia ponad nim stukaly i bulgotaly, syczaly i swiecily, mrugaly i skrzyly sie. Potem nagle wszystko ustalo, jak gdyby ktos, zadowolony z efektow, odlaczyl prad. Wiec Ciyde Manship usiadl, zeby zobaczyc, kto to wylaczyl. No i zobaczyl. Moze nie tyle kto, ile co wylaczylo. I to nie bylo wcale takie mile cos. Tak naprawde, to zadne z tych cosiow, ktore ujrzal za pierwszym razem, nie wygladalo az tak sympatycznie. Wiec mocno zacisnal powieki i sprobowal w myslach znalezc jakies inne wyjscie z sytuacji. Ale teraz musial spojrzec jeszcze raz. Moze za drugim razem to nie bedzie takie straszne. "Zawsze najciemniej -tlumaczyl sobie z wymuszonym spokojem - jest przed samym switem". Po czym podswiadomie dodal: "Z wyjatkiem dni, kiedy przypada zacmienie". Ale w koncu otworzyl oczy, krzywiac sie niemilosiernie, jak dziecko przed kolejna lyzka oleju rycynowego. Tak, bylo wszystko tak, jak zapamietal. Co za ohyda. Blat stolu mial dosyc nieregularne ksztalty, a wokol niego w odleglosci kilkunastu centymetrow sterczaly okragle pagorki. Na dwoch z nich zasiadaly dwie istoty wygladajace jak czarne skorzane walizki. Jednak zamiast uchwytow czy pasow mialy na sobie caly las czarnych macek, dziesiatki, setki macek, z ktorych co druga lub trzecia konczyla sie lzawym, turkusowym okiem, zaopatrzonym w pare tak zamaszystych rzes, ze podobnych Manship nie widzial nawet na reklamie tuszu. Na powierzchni wlasciwej walizki, jakby dla spotegowania efektu, mrugalo mrowie blekitnych oczu, z tym ze te, pozbawione rzes, podzielone byly na mnostwo drobniutkich krysztalkow, niczym wielkie klejnoty. Nie bylo sladu uszu, nosa czy ust na calym ciele, ktore na dodatek pokrywalo cos w rodzaju szlamu, tlustego szarawego szlamu splywajacego po czarnych bokach i spadajacego w monotonnym kap-kap-kap na podloge. Po lewej stronie, jakies piec metrow dalej, gdzie blat przechodzil w niewielki polwysep, bylo jeszcze jedno takie stworzenie. Jego macki obejmowaly owalny przedmiot, po ktorego powierzchni przebiegaly blyski swiatla. Na ile Manship mogl stwierdzic, wszystkie oczy calej trojki byly wpatrzone w niego. Zadrzal i staral sie choc troche wtulic glowe w ramiona. -No i coz, profesorze - zapytal ktos niespodziewanie - co pan na to? -Smiem twierdzic, ze diablo mi sie nie podoba ten sposob budzenia - Manship wybuchnal potokiem slow. Juz mial mowic dalej i rozwinac ten temat, dorzucajac kilka barwnych epitetow, gdy nagle uswiadomil sobie dwie rzeczy, ktore go powstrzymaly. Pierwsza byl problem, kto zadal to pytanie. Nie widzial zadnego innego czlowieka - wlasciwie to zadnej istoty zyjacej; poza tymi trzema pelnymi masek walizkami nie bylo nikogo w tej ogromnej, wilgotnej sali. Drugim powodem, dla ktorego przerwal, bylo to, ze ktos inny zaczal w tej chwili odpowiadac, wchodzac Manshipo-wi w slowo i ignorujac go zupelnie. -Hm - mowil ten ktos - eksperyment najzupelniej sie udal. W zupelnosci usprawiedliwia on koszta i dlugie lata badan, ktore nan poswiecono. Sam pan widzi, radco Glomg, ze jednostronna teleportacja jest faktem dokonanym. Manship zauwazyl, ze glosy dobiegaja don z prawej strony. Szersza z dwoch walizek - widocznie "profesor", do ktorego bylo zaadresowane to pytanie - mowila do wezszej, ktorej wiekszosc badylowatych oczu przesunela sie od Manshipa i spogladala na swego towarzysza. Tylko skad, u licha, wydobywaly sie te glosy? Gdzies z wnetrza ich cial? Nigdzie nie bylo sladu zadnego aparatu glosowego. I DLACZEGO - nagle cos az krzyknelo w mozgu Manshipa - MOWIA W MOIM JEZYKU!? -To widze - przyznal radca Glomg z uczciwoscia podszyta tepota, ktora don pasowala. - Moze to i jest fakt dokonany, profesorze Lirld. Tylko czego on wlasciwie dokonal? Lirld uniosl jakies trzydziesci do czterdziestu macek w gore gestem, ktory zafascynowany Manship rozpoznal jako uprzejme, choc niecierpliwe wzruszenie ramion. -Teleportacji zywego organizmu z obiektu astronomicznego 649-301-3 bez uzycia aparatu transmisyjnego na planecie pochodzenia. Radca przesunal wzrok dziesiatek oczu na Manshipa. -Pan mowi, ze to jest zywe? - spytal z powatpiewaniem. -Alez panie radco - zaprotestowal profesor Lirld. - Tylko bez flefnomorfizmow. Z pewnoscia czuje, z pewnoscia sie rusza, po odpowiednich... -No, dobrze. To jest zywe, przyznaje. Ale ze czuje? Jesli dobrze stad widze, nie wydaje mi sie, aby pmbffowalo. I te okropne, rzadkie oczy! Tylko dwoje - i takie plaskie! I ta zupelnie sucha skora bez sladow blota. Przyznaje, ze... -Sam tez nie przypominasz zgrabnej slicznotki, wiesz? - nie wytrzymal Manship, gleboko urazony. -... w mojej ocenie obcych form zycia popadam we flefnomorfizmy - tamten ciagnal, jakby nie slyszal. - No coz, flefnob to brzmi dumnie. Ale, drogi profesorze Lirld, widzialem rozne niewydarzone kreatury z sasiednich planet, ktore sprowadzil moj syn i inni badacze Kosmosu. Najdziwniejszy, najbardziej prymitywny z nich moze przynajmniej pmbffowac. Ale to... to cos? Nie widze u niego nawet najmniejszego, najdrobniejszego sladu pmb! To jest niesamowite, oto, co mysle. Niesamowite! -Wcale nie - zapewnil Lirld. - To tylko biologiczna anomalia. Byc moze w zewnetrznych rejonach Galaktyki, gdzie tego typu zwierzeta wystepuja w wiekszej ilosci, moze warunki zycia czynia pmbffowanie niepotrzebnym. Wkrotce dowiemy sie tego po dokladnym zbadaniu. A tymczasem dowiedlismy, ze zycie rozwija sie w innych obszarach Galaktyki, nie tylko w gestym centrum. A gdy bedziemy mogli rozpoczac wyprawy badawcze w tamte strony, nieustraszeni poszukiwacze przygod - tacy, jak panski syn - poleca wyposazeni w wiarygodne dane. Beda wiedzieli, czego sie spodziewac. -Do licha! - zrozpaczony Manship zaczal krzyczec. - Czy wy mnie slyszycie, czy nie? -Srin, mozesz wylaczyc zasilanie - zreflektowal sie profesor Lirld. - Nie ma sensu marnowac energii. Sadze, ze dotarla juz cala niezbedna czesc tej istoty. Jesli jeszcze ma sie cos zmaterializowac, wystarczy promien szczatkowy. Flefnob po lewej rece Manshipa szybko obrocil dziwny owalny przedmiot trzymany w mackach. Niski szum, ktory rozlegal sie w pomieszczeniu i na ktory Manship wlasciwie nie zwracal uwagi, ucichl w oddali. Gdy Srin wpatrywal sie w tanczace na powierzchni instrumentu plamki swiatla, Manship nagle odgadl, ze sa to wskazania woltomierza. Tak jest, coz by innego, wskazania woltomierza. "Dobrze, ale skad ja o tym wiem?" - pomyslal. No jasne. Byla tylko jedna odpowiedz. Skoro nie slyszeli go, chocby nie wiadomo jak krzyczal, skoro nawet nie reagowali na dzwiek jego glosu i skoro jednoczesnie pozwalali sobie na malo prawdopodobna sztuke mowienia w jego rodzimym jezyku - najwyrazniej byli telepatami. Bez narzadow przypominajacych usta czy uszy. Poczekal, az Srin zada swemu przelozonemu pytanie. W jego uszach brzmialo to w formie slow wypowiedzianych ludzkim, dzwiecznym glosem. Ale jednak dostrzegal roznice. Brakowalo tego czegos, tego smaczku, jaki ma swieze jablko, a ktorego brakuje sztucznie aromatyzowanym sokom. A za zaslona slow Srina kryly sie nisko mruczane inne slowa, nie uporzadkowane, fragmenty zdan, ktore od czasu do czasu stawaly sie "slyszalne", zeby wyjasnic cos, o czym nie wspomniano w "konwersacji". Manship uswiadomil sobie, ze wlasnie w ten sposob dowiedzial sie, do czego sluza plamy swiatla biegnace po powierzchni tej kuli. Rownie oczywiste bylo, ze gdy tylko wspominali o czyms, co nie mialo odpowiednika w ludzkim jezyku, jego umysl wstawial w to miejsce bezsensowny dzwiek. Niezle jak na razie. Jakas telepatyzujaca walizka o dziwacznym imieniu Lirld, wyposazona w mnostwo oczu i macek, brutalnie wyrwala go z cieplego lozka w Callahan Hall. Zassalo go na jakas planete w zupelnie innym systemie slonecznym blisko centrum Galaktyki, ubranego wylacznie w groszkowa pizame. Znalazl sie na planecie telepatow, ktorzy nie mogli go uslyszec, ale ktorych on z latwoscia mogl podsluchiwac, bo widocznie jego mozg byl dostatecznie czula antena. Wkrotce miano go poddac "dokladnemu badaniu", ktora to perspektywa wcale mu sie nie usmiechala, zwazywszy, ze najwyrazniej traktowano go jak monstrualnego laboratoryjnego zwierza. Wreszcie pogardzano nim, glownie dlatego, ze za cholere nie mogl pmbffowac. Przemyslawszy to, Clyde Manship uznal, ze czas juz dac im odczuc swa obecnosc. Dac im do zrozumienia, ze zdecydowanie nie jest nizsza forma zycia, ale, jak to sie mowi, jest swoj chlop. Ze on tez nalezy do klubu wladcow materii i ze pochodzi z rodziny o bogatych tradycjach IQ. Tylko jak? Z zakamarkow pamieci wyplynely wspomnienia powiesci przygodowych czytanych w dziecinstwie. Odkrywcy laduja na nieznanej wyspie. Tubylcy, uzbrojeni w najrozniejsze wlocznie, maczugi i kamienie, wybiegaja na ich widok z dzungli, wyjac bez watpienia cos o palu tortur. Odkrywcy, ktorych oblal dosc chlodny pot, poniewaz nie znaja miejscowego jezyka, musza szybko cos zrobic. Wiec naturalnie uciekaja sie do... do czego?... do uniwersalnego jezyka znakow! Jezyk znakow. Wszyscy go znaja! Wciaz siedzac Clyde Manship uniosl ramiona nad glowa. -Ja przyjaciel - zaczal. - Ja przybywac w pokoju. - Nie oczekiwal, ze te slowa do nich dotra, ale mozliwe, ze samo ich wypowiadanie wesprze go psychicznie i nada jego gestom wiecej autentycznosci. -... moze tez wylaczyc aparat zapisujacy - profesor Lirld instruowal swego asystenta. - Od tej chwili wszystko pojdzie na podwojny wymiar pamieci. Srin znow odwrocil swoja kule. -Moze zmienic wilgotnosc, panie profesorze? Sadzac po wysuszeniu skory, ta istota chyba pochodzi z klimatu pustynnego. -Niekoniecznie. Podejrzewam, ze jest to jedna z tych form prymitywnych, ktore moga przezyc w kazdym srodowisku. Ten gatunek nawet swietnie sobie radzi. Trzeba przyznac, Srin, ze jak na razie mozemy byc zadowoleni z wynikow eksperymentu. -Ja przyjaciel - ciagnal rozpaczliwie Manship, podnoszac i opuszczajac rece. - Ja istota myslaca. Ja miec IQ 140 w skali Wechslera-Bellevue. -To pan moze byc zadowolony - odezwal sie Glomg, gdy profesor lekko zeskoczyl ze stolu i poplynal, niczym prze-rosniety trzmiel, w strone lasu urzadzen na suficie - ale nie ja. Wcale mi sie to wszystko nie podoba. -Ja przyjaciel i istota mys... - zaczal Manship i nagle znowu kichnal - Do licha z ta wilgocia - mruknal posepnie. -Co to bylo? - przerazil sie Glomg. -Nic specjalnego, panie radco - uspokoil go Srin. - To stworzenie juz tak robilo. Najpewniej jest to reakcja fizjologiczna przebiegajaca okresowo, moze prymitywny sposob wchlaniania grlnku. Trudno sobie wyobrazic, aby byla to proba nawiazania kontaktu. -Nie o tym myslalem - obruszyl sie Glomg. - Wydaje mi sie, ze jest to wstep do dzialan agresywnych. Profesor zeslizgnal sie z powrotem na podloge, dzwigajac klab lsniacych przewodow. -Niemozliwe - odrzekl. - Czymze to stworzenie mogloby nas zaatakowac? Obawiam sie, ze przesadza pan z ta nieufnoscia wobec nieznanego, radco Glomg. Manship zamilkl bezsilnie i podparl brode lokciami. Najwyrazniej poza telepatia nie bylo innej drogi porozumienia. Ciekawe, jak tu sie nauczyc transmisji telepatycznej? Czego sie w takim przypadku uzywa? Gdyby chociaz pisal prace doktorska z biologii czy fizjologii, pomyslal tesknie, a nie na temat "Uzycia drugiego aorystu w pierwszych trzech ksiegach Iliady". No, trudno. Dom zostal daleko stad. Zawsze mozna sprobowac. Zamknal oczy, upewniwszy sie najpierw, ze profesor Lirld nie zamierza przytknac mu do ciala tych przewodow. Zmarszczyl czolo i pochylil sie do przodu, usilnie starajac sie skupic mysli. Proba kontaktu - myslal najintensywniej, jak potrafil -proba kontaktu. Raz, dwa, trzy, cztery - proba kontaktu. Czy mnie slyszycie? -Po prostu mi sie to nie podoba - rozlegl sie znow glos Glomga. - Nie podoba mi sie ten eksperyment. Mozna to nazwac uprzedzeniem czy jak sie komu zywnie podoba, ale czuje, ze wtracamy sie w dziedzine nieskonczonosci, a nie powinnismy. Proba kontaktu - Manship natezal szare komorki.- Wlazl kotek na plotek. Proba kontaktu. Jestem przybyszem z obcej planety i chce sie z wami porozumiec. Prosze, zgloscie sie. -Alez, panie radco - zaprotestowal Lirld z oburzeniem. - Nie bawmy sie w filozofie. To jest naukowy eksperyment. -I niech takim pozostanie. Ale moim zdaniem sa tajemnice, ktorych poznanie nigdy nie bedzie dane flefnobowi. Tak obrzydliwe potwory, bez sladu mulu na skorze, z dwoma jedynie oczami i to na dodatek plaskimi, ktore nie chca lub nie moga pmbffowac i niemal zupelnie pozbawione sa macek - tego rodzaju stworzenie nalezalo zostawic w spokoju na tej jego diabelskiej planecie. Nauka ma swoje granice, moj uczony przyjacielu - a przynajmniej powinna miec. Niepoznawalne niech zostanie nie znane! Slyszycie mnie? - blagal w myslach Manship - Przybysz do Srina, Lirlda i Glomga. To jest proba polaczenia telepatycznego. Prosze, niech ktos sie zglosi. Ktokolwiek. - Zastanowil sie chwile i dodal - Bez odbioru. -Tego typu ograniczenia nie istnieja dla mnie, radco. Moja ciekawosc jest tak wielka jak Wszechswiat. -Calkiem mozliwe - odrzekl zlowrogo Glomg. - Ale jest wiecej rzeczy na Tiz i na Tetzbah, profesorze Lirld, niz sie snilo waszym filozofom. -Moja filozofia... - zaczal Lirld, lecz przerwal. - Ale oto panski syn. Prosze spytac jego. Bez pomocy kilku odkryc naukowych, ktore podobni panu nie raz starali sie storpedowac, jego bohaterskie dokonania w dziedzinie podboju Kosmosu nie bylyby mozliwe. Kompletnie zalamany, lecz ciagle ciekawy swiata Mans-hip otworzyl oczy w sama pore, zeby ujrzec nadzwyczaj chuda czarna walizke, ktora wspinala sie na blat stolu otoczona mackami niczym spaghetti. -A coz to takiego? - zdumial sie nowo przybyly, pogardliwie skupiajac nad Manshipem kepke badylastych oczu. - To wyglada jak yurd z ciezkim przypadkiem hipplestacza. - Pomyslal chwile i uzupelnil: - Postepujacego hipplestacza. -To istota z obiektu astronomicznego 649-301-3, ktora wlasnie udalo mi sie teleportowac na nasza planete - wyjasnil z duma Lirld. - Zauwaz, Rabd, ze po drugiej stronie nie bylo transmitera! Przyznaje, ze nie wiem, czemu akurat tym razem sie udalo, ale to problem dla pozniejszych badan. Piekny okaz, prawda Rabd? I na ile moglismy sie zorientowac, w doskonalym stanie. Mozesz go juz odlozyc, Srin. -Ani mi sie waz, Srin... - Manship ledwie zdazyl zawolac, gdy wielki prostokat jakiegos gestego materialu opadl z sufitu i przykryl go. W chwile pozniej blat stolu, na ktorym siedzial, opadl nieco, brzegi materialu zawinely sie pod nim i ktos, prawdopodobnie asystent, z trzaskiem ja zapial. Zanim Manship zdazyl ruszyc palcem, blat podskoczyl do gory z gwaltownoscia tylez bolesna, co deprymujaca. No i stalo sie. Zapakowali go jak prezent pod choinke. Ogolnie jego sytuacja wcale sie nie polepszyla. Tyle, ze chyba na razie dadza mu spokoj. Nie mieli raczej zamiaru rzucic go na polke w laboratorium wsrod zakurzonych slojow z zakonserwowanymi flefnobami. Fakt, ze prawdopodobnie jest pierwszym w historii czlowiekiem, ktory nawiazal kontakt z istotami pozaziemskimi, w najmniejszym stopniu nie ucieszyl Clyde'a Manshipa. Po pierwsze, uswiadomil sobie, kontakt zostal nawiazany w malo triumfalny sposob - bardziej to wygladalo na wetkniecie wspaniale ubarwionego motyla do butelki zbieracza, a nie na doniosle spotkanie dumnych przedstawicieli dwoch odmiennych cywilizacji. Po drugie, i duzo bardziej istotne, tego rodzaju kosmiczne tete a tete moglo wzbudzic entuzjazm u astronoma, socjologa czy nawet fizyka, ale nie u profesora nadzwyczajnego Wydzialu Literaturoznawstwa. Marzen w zyciu mial bez liku. Ale pragnal w nich, zeby znalezc sie na probie generalnej "Makbeta" na przyklad, i zobaczyc, jak spocony Szekspir blaga Burbage'a, zeby w ostatnim akcie nie wykrzykiwal monologu "Ciagle to jutro, jutro i znow jutro": "Na litosc boska, Dick, twoja zona przed chwila oddala ducha, ty niedlugo stracisz krolestwo i zycie - niech to nie brzmi jak wolanie pijaka o kufel piwa. F i l o z o f i c z n i e, Dick, w tym caly sek, powoli, z zaloscia w glosie i filozoficznie. I z lekkim oszolomieniem". Albo wyobrazal sobie, ze nalezy do grona sluchaczy -wtedy, okolo roku 700 przed Chrystusem - gdy slepy poeta wstal i pierwszy raz powiedzial: "Gniew Achilla, bogini, glos, obfity w szkody..." Albo ze jest gosciem domu w Jasnej Polanie, do ktorego wraca z ogrodka Tolstoj i patrzac nan nieobecnym wzrokiem, mruczy: "Przyszla mi do glowy swietna historyjka o ataku Napoleona na Rosje. A co za tytul! Wojna i pokoj. Nieskomplikowany, malo pretensjonalny. Tak zwyczajnie -Wojna i pokoj. Mowie ci, w Petersburgu padna z wrazenia. Oczywiscie na razie to dopiero nowela, ale moze wymysle pare wydarzen, zeby ja rozciagnac". A podroze na Ksiezyc czy do innych planet Ukladu Slonecznego, nie mowiac juz o wyprawie do centrum Galaktyki - do tego w samej pizamie? Nie, na mysl o tym Clyde Manship zdecydowanie nie przezywal mak rozkoszy. Jesli chodzi o podroze, to nigdy nie wykroczyl w marzeniach poza, powiedzmy, zwiedzanie balkonu Wiktora Hugo w Saint Germain de Prefs albo tych wysp greckich, na ktorych plonaca Safona uprawiala milosc, a od czasu do czasu, kiedy jej przyszla ochota, spiewala. Za to profesor Bowles, tak, Bowles - i kazdy inny probowkarz z Wydzialu Fizyki - wszystko by oddali, zeby znalezc sie na jego miejscu! Stac sie przedmiotem autentycznego eksperymentu, o ktorym nie snil na Ziemi zaden teoretyk, stanac wobec techniki, ktora z pewnoscia byla bardziej zaawansowana od ziemskiej! W zamian za to wszystko pewnie uznaliby swoja wiwisekcje za wspaniala okazje i wymarzony zaszczyt. Bo z faktem, ze wiwisekcja skoncza sie niespodzianki dzisiejszej nocy, Manship juz sie pogodzil. Ach, ten Wydzial Fizyki... Manship nagle przypomnial sobie te dziwaczna, skomplikowana wieze, nabita szarymi dipolami anten, ktora Wydzial Fizyki wznosil na polu Murphy'ego. Z okna swego pokoju w Callahan Hall widzial, jak rosnie owoc rzadowego programu badan nad promieniowaniem. Wczoraj, kiedy osiagnela wysokosc jego okna, pomyslal sobie, ze zamiast wspolczesnego cudu telekomunikacji przypomina sredniowieczna wieze obleznicza do burzenia murow. Ale teraz, po tym jak Lirld wspomnial, iz jednostronna teleportacja nigdy dotad sie nie udala, zastanawial sie, czy ta nie ukonczona wieza celujaca elektronicznymi konstrukcjami prosto w okno jego sypialni nie byla przypadkiem wspolodpowiedzialna za to koszmarne grzezawisko snu na jawie, przez ktore sie przedzieral. Czy byla jakims niezbednym ogniwem dla maszyny Lirlda, czyms w rodzaju anteny czy uziemienia, czy czego tam jeszcze? Gdyby tak choc troche sie znal na fizyce! Osiem lat w szkole nie wystarczalo, zeby odpowiedziec na najprostsze pytania. Zgrzytnal zebami ze zlosci, troche przesadzil, bo przygryzl sobie jezyk i musial przerwac myslenie, poki nie minal bol i nie wyschly lzy. A nawet gdyby wiedzial na pewno, ze ta wieza odegrala kluczowa, choc bierna role w przeniesieniu go w Kosmos? Gdyby nawet wiedzial, jaka odegrala role pod wzgledem ilosci megawoltow, amperow i tak dalej - czy ta wiedza bylaby do czegos przydatna w jego niesamowitym polozeniu? Nie! Nadal bylby odrazajacym, plaskookim, bezrozumnym potworem sciagnietym przypadkowo z najdalszych zakatkow Wszechswiata, otoczonym istotami, ktorym jego doglebna znajomosc mnostwa literatur obiektu astronomicznego 649-301-3 wydalaby sie najpewniej, zalozywszy, ze nastapilby cud porozumienia, zwykla paplanina schizofrenika. Z rozpaczy szarpnal, nie liczac na wiele, material, w ktory byl zawiniety. W palcach zostaly mu dwa male kawalki. Bylo zbyt ciemno, zeby je zobaczyc dokladnie, ale dotyk nie klamal. Papier? Byl zawiniety w olbrzymia plachte czegos, co bardzo przypominalo papier. "Logiczne" - pomyslal. Na swoj dziwaczny sposob to bylo nawet logiczne. Poniewaz konczyny widzianych dotad flefnobow skladaly sie wylacznie z cienkich macek zakonczonych oczami albo miekkimi stozkami i poniewaz potrzebowaly czegos w rodzaju pagorkow na stole laboratoryjnym, zeby moc sie przy nim usadowic, papierowa klatka z ich punktu widzenia rzeczywiscie stanowila bariere nie do przebycia. Mackami nie mogly niczego chwycic, a widocznie nie mialy dosc silnych miesni, zeby wybic dziure w papierze. No, ale on mial. Nigdy nie uchodzil za osilka, ale wierzyl, ze w sytuacji stresowej uda mu sie wydostac z papierowego worka. Byla to pocieszajaca mysl, choc w tej chwili rownie malo uzyteczna, co wspomnienie o wiezy na polu Murphy'ego. Gdyby mogl w jakis sposob przekazac te wiedze grupce Lirlda. Moze znalezliby w tym swoim "Bezmyslnym Potworze z Kosmosu" jakies przeblyski rozumu i wypracowaliby sposob odeslania go z powrotem. Gdyby tylko chcieli. Ale nic nie mogl przekazac. Dla jakichs powodow, wlasciwych odleglym drogom ewolucji czlowieka i flefnoba, mogl byc tylko odbiorca. Wiec byly profesor nadzwyczajny Clyde Manship westchnal ciezko, po raz kolejny zwiesil markotnie ramiona i nastawil sie na bierny odbior. Wygladzil tez z czuloscia faldy pizamy, nie dlatego, ze mial ukryte zapedy krawieckie, ale z powodu gryzacej tesknoty. Nagle uswiadomil sobie, ze tania zielonkawa tkanina, skrojona wedlug standardowego wzoru, byla jedynym przedmiotem, ktory wzial ze swojej planety. Byla to, mozna powiedziec, jedyna pamiatka po cywilizacji, ktora wydala i okrutnego Tamerlana, i cudowna tercyne. Ta pizama stanowila, poza jego wlasnym cialem, ostatnie ogniwo laczace go z Ziemia. -Jesli o mnie chodzi - Glomgowy syn-podroznik wywodzil; najwyrazniej klotnia trwala caly czas, a warstwa papieru w niczym nie przeszkadzala "sluchowi" Manshipa - to albo te potwory zabieram, albo zostawiam w spokoju. Ale oczywiscie, kiedy sa tak beznadziejnie ohydne jak ten, raczej zostawiam je w spokoju. Ale co to ja chcialem... nie to, ze boje sie wchodzic w dziedziny nieskonczonosci, jak moj tato, ale z drugiej strony, nie chce mi sie wierzyc, profesorze Lirld, ze to, co pan robi, przyniesie jakies powazne efekty. -Zamilkl na chwile, po czym ciagnal dalej. - Ufam, ze nie urazilo to pana, ale szczerze jestem o tym przekonany. Jestem flefnobem praktycznym i wierze w rzeczy o zastosowaniu praktycznym. -Jak mozesz mowic: niepowazne efekty? - Mimo usprawiedliwien Rabda, telepatyczny "glos" profesora rejestrowany w mozgu Manshipa, wezbral oburzeniem. - Jak to, przeciez w tej chwili najwazniejszym celem nauki flefno-bow jest umozliwienie podrozy do zewnetrznych rejonow Galaktyki, gdzie odleglosci miedzygwiezdne sa kolosalne w porownaniu do gestosci gwiazd tutaj, w centrum. Mozemy do woli podrozowac miedzy piecdziesiecioma czterema planetami naszego ukladu, a ostatnio udaly sie loty do kilku sasiednich gwiazd, ale dotarcie chociaz do srednio odleglych rejonow Galaktyki, skad pochodzi ten okaz, pozostaje dzis zamierzeniem rownie fantastycznym, co przed rozpoczeciem lotow pozaatmosferycznych dwa wieki temu. -Zgadza sie! - przerwal mu Rabd ostro. - A dlaczego? Dlatego, ze nie mamy statkow mogacych pokonac te odleglosc? Na panski semble-swol, profesorze, nie! Przeciez od momentu wynalezienia napedu Bulvonna kazdy statek floty wojennej czy handlowej, z moim trzysilnikowym mikrusem wlacznie, moze skoczyc do tego obiektu 649-301-3 na przyklad i przyleciec z powrotem, nawet nie przegrzewajac sobie silnikow. Ale nie lecimy. Z bardzo prostego powodu. Clyde Manship w tej chwili sluchal - czy raczej odbieral - tak intensywnie, ze jego polkule mozgowe zdawaly sie trzec jedna o druga. Bardzo, ale to bardzo interesowal go obiekt astronomiczny 649-301-3 i wszystko, co ulatwialo lub utrudnialo podroz do niego, chocby zastosowany srodek transportu byl wedlug ziemskich ocen nie wiadomo jak egzotyczny. -A ten powod jest oczywiscie - ciagnal mlody podroznik - wylacznie praktyczny. Zwyrodnienie umyslu. Stare, poczciwe zwyrodnienie umyslu. Przez dwiescie lat rozwiazywania problemow podrozy kosmicznych tego jednego nikt, nawet powierzchownie, nie pmbffnal. Wystarczy poleciec nedzne dwadziescia lat swietlnych od naszej rodzinnej planety, a zwyrodnienie umyslu rozwija sie gwaltownie. Najbardziej inteligentna zaloga zaczyna zachowywac sie jak grupa niedorozwinietych dzieci i jesli natychmiast nie zawroca, ich umysly gasna jak u tylu juz znakomitosci podrozniczych, ktorym mozgi skurczyly sie niemal do zera. "Nic dziwnego - stwierdzil podniecony Manship - nic dziwnego". Gatunek telepatow w rodzaju flefnobow... alez oczywiscie! Od wczesnego dziecinstwa przyzwyczajone do ciaglego odbierania aury mysli wszystkich przedstawicieli gatunku, calkowicie uzaleznione od telepatii jako srodka komunikacji, bo przeciez nigdy nie bylo potrzeby rozwijania innych srodkow. Jakaz samotnosc, samotnosc do ktorej potegi musialy odczuwac, gdy tylko ich statki oddalily sie od rodzinnej planety na tyle, ze kontakt zostal zerwany! A ich obecna edukacja... Manship mogl jedynie zgadywac, jak wygladal system oswiaty u tak roznych od siebie istot, ale na pewno musialo to byc cos w rodzaju intensywnej i nieustannej myslowej osmozy, wzajemnego przekazywania mysli. Niezaleznie od metod ich system edukacyjny widocznie podkreslal zaangazowanie jednostek w wysilek grupy. Gdy tylko poczucie wspolnoty zmniejszalo sie w wyniku jakiejs przeszkody lub wszechogarniajacej przestrzeni kosmicznej, psychiczne zalamanie flefnoba bylo nieuniknione. Ale to wszystko bylo nieistotne. Istnialy kosmiczne statki miedzygwiezdne! Sa pojazdy, ktore moga zawiezc Cly-de'a Manshipa z powrotem na Ziemie, na Uniwersytet Kelly, do nie ukonczonej pracy, ktora, mial nadzieje, zapewni mu profesure zwyczajna w dziedzinie literaturoznawstwa. Praca nosila tytul: Styl a tresc w pietnastu typowych sprawozdaniach korporacji dla posiadaczy malych pakietow akcji w okresie 1919-1931. Po raz pierwszy nadzieja razno wkroczyla do jego serca. W chwile pozniej lezala jak dluga i rozcierala skrecona kostke. No bo zalozmy, tylko zalozmy teoretycznie - odezwal sie jego wlasny zdrowy rozsadek - ze zdola sie jakos stad wydostac i utorowac sobie droge przez planete najpewniej niepodobna do niczego innego, az dotrze do statkow, o ktorych wspominal Rabd. Czy ktos, nawet z dzika lub rozgoraczkowana wyobraznia - ciagnal jeszcze zdrowy rozsadek -uwierzy, ze on, Clyde Manship, ktory mial dwie lewe rece, a w kazdej z nich same kciuki, z ktorego zdolnosci manualnych usmialby sie do rozpuku Czlowiek ze Swanscombe i sinantropus, czy ktos uwierzy - pytal zdrowy rozsadek z szyderczym usmiechem - ze on bylby w stanie zrozumiec zawilosci nowoczesnego statku kosmicznego, nie mowiac juz o udziwnieniach, jakie nietypowe istoty w rodzaju flef-nobow zamontowaly na swoich pojazdach? Clyde Manship musial ze smutkiem przyznac, ze caly plan byl troche malo prawdopodobny. Ale mimo to kazal zdrowemu rozsadkowi isc do wszystkich diablow. Bo przeciez jest Rabd. Rabd mogl go zawiezc z powrotem na Ziemie, jesli (a) Rabd uzna to za warte zachodu i (b) uda mu sie z Rabdem porozumiec. Hm, co moglo interesowac Rabda? Najwyrazniej to Zwyrodnienie Umyslowe mocno sie liczylo. -Gdyby znalazl pan na to odpowiedz, profesorze - obiekt jego rozmyslan odezwal sie akurat z wymowka - cieszylbym sie tak, ze chyba wysadzilbym moja glrnk na lad. Wlasnie przez to siedzimy tyle lat jak w puszce w samym centrum Galaktyki. Oto ma pan praktyczny problem. Ale gdy wlecze pan jakis wyklety od Qrma kawalek protoplazmy przez pol Wszechswiata i pyta mnie pan, co o tym mysle, to musze powiedziec, ze cala ta sprawa mnie nie wzrusza. Dla mnie to nie jest praktyczny eksperyment. Manship pochwycil fale mozgowe oznaczajace kiwniecia glowa ojca Rabda. -Zmuszony jestem zgodzic sie z toba, moj synu. Niepraktyczne i niebezpieczne. I mysle, ze uda mi sie przekonac reszte rady. Juz za duzo funduszu wydano na ten program badawczy. Poniewaz brzmienie ich mysli nieco ucichlo, Manship wywnioskowal, ze wychodza z laboratorium. Uslyszal, jak Lirld jaka rozpaczliwie - Ale... ale... Potem, juz nieco dalej, radca Glomg, najwidoczniej pozegnawszy sie z naukowcem, zapytal syna: -A gdzie jest mala Tekt? Myslalem, ze przyjdzie z toba. -A, jest na ladowisku - odpowiedzial Rabd. - Doglada ostatnich dostaw na statek. Przeciez wyruszamy dzis w nasz slubny lot. -Cudowna kobieta... - Glomg rozmarzyl sie "glosem" ledwo slyszalnym z oddali. - Szczesliwy z ciebie flefnob. -Wiem, tato - zapewnil go Rabd. - Myslisz, ze nie wiem? Najwiekszy klebuszek macek ocznych po tej stronie Gansi-bokklu i wszystkie naleza do mnie, do mnie! -Tekt jest mila i wysoce inteligentna flefnobka - stwierdzil chlodno jego ojciec. - Ma wiele pozytywnych cech. Nie lubie, kiedy mowisz o malzenstwie, jakby to byla sprawa ilosci macek ocznych posiadanych przez kobiete. -Alez nie, tato - zaprotestowal Rabd. - Wcale tak nie uwazam. Malzenstwo to dla mnie sprawa wazna i ee... doniosla. To jest odpowiedzialnosc, ee... powazna odpowiedzialnosc. Tak, tato. Olbrzymia odpowiedzialnosc. Ale fakt, ze Tekt ma ponad sto siedemdziesiat szesc skapanych w szlamie macek, z ktorych kazda konczy sie slicznym krysztalowym okiem, nie wplynie negatywnie na nasza znajomosc. Wrecz przeciwnie, tato, wrecz przeciwnie. -Stary, podejrzliwy bzik i zuchwaly cymbal - skomentowal gorzko profesor Lirld. - Ale jak sie uwezma, zamkna mi kredyty, Srin. Moga przerwac mi prace. Wlasnie teraz, kiedy przynosi korzystne rezultaty. Musimy temu przeciwdzialac! Ale Manshipa nie interesowala ta nazbyt dobrze znana akademicka rozpacz. Usilnie staral sie nadazyc za znikajacymi umyslami Glomga i Rabda. Nie to, zeby specjalnie go zainteresowaly rady ojca, jak mimo malzenstwa prowadzic zdrowe i szczesliwe zycie seksualne. Ogromnie natomiast interesujacy byl projekt uboczny wczesniejszej wzmianki. Gdy Rabd wspominal o zaladowaniu statku, inna czesc mozgu flefnoba, jak gdyby pobudzona tym skojarzeniem, przez chwile zajmowala sie konstrukcja statku, jego naprawa i - co najwazniejsze - obsluga. Przez kilka sekund blysnela deska rozdzielcza, na ktorej zapalaly sie i gasly roznokolorowe swiatla oraz poczatek ongis wielokrotnie powtarzanej instrukcji: " W celu rozgrzania silnikow napedu Bolvonna, najpierw powoli obrocic trzy gorne cylindry... Tylko powoli!" Manship podniecony zorientowal sie, ze byl to rodzaj podswiadomego obrazu, podobny do wyslanego niedawno przez Srina, dzieki ktoremu odgadl wtedy przeznaczenie przyrzadu trzymanego w rekach przez asystenta. Najwyrazniej jego wrazliwosc na mozgi flefnobow dotyczyla warstw glebszych niz swiadomie wysylane stwierdzenia i mogl penetrowac jesli nie podswiadomosc, to przynajmniej mniej ukryte obszary indywidualnej wiedzy i pamieci. A to znaczylo... to znaczylo... mimo niewygodnej pozycji ta mysl zdolala nim wstrzasnac. Nieco praktyki, wiecej wprawy i bedzie niewatpliwie mogl przejrzec mozg kazdego flefnoba na tej planecie. Rozsiadl sie i zaczal rozwazac te mysl. Oto jego umysl, ktory nigdy nie byl specjalnie krzepki, wytrzymal przez ostatnie pol godziny okropne bombardowanie pogardliwych spojrzen setki turkusowych oczu i wszystkie telepatyczne szyderstwa. Jego osobowosc, pozbawiona jakiejkolwiek wladzy przez cale dorosle zycie, nagle odkryla, ze za pomoca samego mozgu moze decydowac o losach calej planety. Tak, rzeczywiscie dzieki temu poczul sie duzo lepiej. Kazda najdrobniejsza informacje, jaka posiadaly te flefno-by, mial przed soba jak na dloni. Czego na przyklad chcialby sie dowiedziec? Na poczatek, rzecz jasna. Manship przypomnial sobie. Jego euforia zgasla jak przydeptana zapalka. Tylko jednej informacji pragnal, jednego chcial sie dowiedziec. Jak wrocic do domu! Jedna z niewielu istot na tej planecie, byc moze jedyna, ktorej mysli mogly mu pomoc, wlasnie zmierzala wraz z ojcem w strone miejscowego odpowiednika Mc Donalda. Sadzac po braku wiadomosci na ten temat, Rabd wlasnie przekroczyl granice skutecznego zasiegu telepatii. Z chrapliwym, bolesnym, tesknym jekiem, podobnym do ryku byka, ktory zaczepiwszy ofiare rogami i przeleciawszy z rozpedu cala dlugosc areny, odwraca sie tylko po to, zeby zobaczyc, jak poslugacze sciagaja z piasku rannego matadora... z dokladnie takim, pelnym goryczy jekiem, Clyde Manship rozdarl oblepiajacy go material jednym silnym ruchem rak i zeskoczyl na powykrecany blat stolu. -... siedem albo osiem planszy w jaskrawych kolorach, obrazujacych historie teleportacji przed naszym eksperymentem. - Lirld wlasnie dawal instrukcje swemu asystentowi. - Tak naprawde Srin, gdybys znalazl czas na zrobienie plansz trojwymiarowych, na Rabdzie wywarlibysmy wieksze wrazenie. To jest wojna, Srin, i musimy uzywac wszelkich... Mysli mu sie urwaly, bo jego badylaste oko zakrecilo sie do tylu i spostrzeglo Manshipa. W chwile pozniej komplet macek i profesora, i asystenta ze swistem przecial powietrze i zastygl, drzac lekko, skierowany na stojacego, uwolnionego z wiezow czlowieka. -Swiety, stezony Qrm! - Umysl profesora ledwie przekazal te drzaca mysl. - Plaskooki potwor. Wydostal sie na wolnosc! -Z klatki z prawdziwego papieru! - dodal Srin z naboznym podziwem. Lirld otrzasnal sie pierwszy. -Miotacz - rzucil stanowczo. - Podaj mi miotacz, Srin. Kredyty kredytami, ale nie mozna ryzykowac z tym stworzeniem. Jestesmy w srodku miasta. Jesli raz sie zacznie miotac... - Zadrzal na calej dlugosci swej czarnej walizki. Szybko przelaczyl cos w pokretnym instrumencie podanym mu przez Srina. Wycelowal do Manshipa. Wydostawszy sie z papierowego worka, Manship przystanal niezdecydowany na blacie stolu. Nie bedac ani troche czlowiekiem czynu, stwierdzil, ze stoi przed powaznym problemem, mianowicie - w ktora strone sie udac. Nie mial pojecia, ktoredy poszli tatko i syn Glomg; co wiecej, poczul sie zagubiony, nie widzac dokola niczego podobnego do drzwi. Zalowal, ze nie zwrocil uwagi, przez jaki to otwor wszedl Rabd, gdy dolaczyl do ich wesolej gromadki. Juz prawie zdecydowal sie skierowac w strone zygzakowatych wciec w przeciwleglej scianie, gdy katem oka spostrzegl, jak Lirld celuje do niego z miotacza, choc drzenie macek zdradzalo niefachowca. Umysl, ktory rejestrowal ostatnia wymiane zdan gdzies w zakatkach pamieci, nagle oswiecil go, ze za chwile stanie sie pierwsza, choc prawdopodobnie nie odnotowana w kronikach ofiara Wojny Swiatow. -Hej! - wrzasnal, zapominajac o znikomych mozliwosciach wzajemnej komunikacji. - Ja tylko chce poszukac Rabda! Nie bede sie nigdzie miotal... Lirld zrobil ze swoim narzedziem cos, co przypominalo nakrecanie zegara, ale prawdopodobnie odpowiadalo naciskaniu spustu. Jednoczesnie zamknal wszystkie oczy - wca-le niebagatelna sztuka. Temu wlasnie, co Clyde Manship uswiadomil sobie pozniej, gdy czas i miejsce bardziej sprzyjaly rozmyslaniom, zawdzieczal zycie. Temu i fantastycznemu susowi w bok w chwili, gdy miriady czerwonych kropek z trzaskiem pruly w jego strone. Czerwone punkciki musnely jego bluze od pizamy i uderzyly w nizszy luk podtrzymujacy sufit. Bez jednego dzwieku pojawila sie w murze metrowej szerokosci dziura. Byla na tyle gleboka, ze dojrzal nocne, gwiazdziste niebo. Gesty tuman bialego pylu opadl, jak z dawno nie trzepanego dywanu. Gapiac sie na ten tuman, Manship poczul, jak mikroskopijne lodowce splywaja mu do serca. Zoladek rozplaszczyl sie na scianie jamy brzusznej i probowal ukradkiem skoczyc miedzy zebra. W zyciu jeszcze nie czul takiego obezwladniajacego strachu. -He-e-e-ej... - zaczal. -Troche za duzo mocy, profesorze - rozsadnie zauwazyl Srin z miejsca, gdzie spoczal z mackami przycisnietymi do sciany. - Troche za duzo mocy, a za malo glrnk. Prosze wziac wiecej glrnk, a zobaczymy, co sie stanie. -Dzieki - odetchnal Lirld. - To znaczy, tak jak teraz? Jeszcze raz podniosl i wycelowal urzadzenie. -Hej-j-j! - kontynuowal Manship tym samym tonem, nie dlatego, ze uznal efekty tego stwierdzenia za szczegolnie korzystne, ale po prostu zabraklo mu zdolnosci tworczych do wymyslenia bardziej skomplikowanej wypowiedzi. - Hej-j-j! - powtorzyl, szczekajac zebami i wytrzeszczajac na Lirlda wcale nie tak plaskie oczy. Podniosl drzaca reke w ostrzegawczym gescie. Trwoga krazyla po jego ciele, jak zla wiadomosc po stadzie malp. Widzial, jak flefnob znow w szczegolny sposob nakreca spust. Mysli umknely mu z glowy, a kazdy miesien naprezal sie do ostatnich granic. Nagle Lirld zatrzasl sie. Zeslizgnal sie po blacie stolu. Bron wysunela sie z jego zesztywnialych macek i rozpadla sie na podlodze w mnostwo poskrecanych drutow. -Srin! - zaskowyczal jego mozg - Srin! Ten potwor...Wi... widzisz to, co wychodzi z jego oczu? On jest... on jest... Jego cialo peklo i bladoblekitna masa wylala sie na zewnatrz. Macki odpadly od tulowia jak liscie gnane jesiennym wichrem. Oczy pokrywajace korpus zmienily barwe z blekitnej na brunatna. -Srin! - blagal niklymi resztkami swiadomosci. - Pomocy... ten plaskooki potwor jest... pomocy... pomocy! Po chwili rozpuscil sie. W jego miejscu zostal tylko ciemny plyn z pasemkami blekitu, ktory bulgoczac skapy-wal z brzegu stolu. Manship gapil sie na niego, nic nie rozumiejac, swiadomy tylko jednego - ze jeszcze zyje. Fala dzikiego, panicznego strachu dosiegla go z mozgu Srina. Asystent odskoczyl od sciany, pod ktora sie kurczyl, ze swistem macek przemknal po stole, zwolnil na chwile przy galkach na jego obrzezach, zeby zmienic kierunek, i olbrzymim lukiem rzucil sie pod przeciwlegla sciane. Zygzakowate wciecia poszerzyly sie na podobienstwo blyskawicy i przepuscily jego cialo. Wiec to jednak byly drzwi. Manship poczul zadowolenie, ze prawidlowo odgadl. Nie majac wiele danych - niezle, calkiem niezle. W tym momencie do roznych czesci jego mozgu dotarlo wreszcie, co sie stalo, i zaczal trzasc sie od szoku. Bylby juz martwy. Kawalek pokrwawionego miesa i sproszkowanej kosci. Co sie stalo? Lirld za pierwszym razem wystrzelil do niego i chybil. I kiedy juz mial strzelic powtornie, cos porazilo flefnoba, zupelnie jak Asyryjczykow w tamtych czasach, kiedy spadali na Izrael niczym wilki na trzode. Ale co? Manship nie mial zadnej broni. Na ile sie orientowal, nie mial tu zadnych sojusznikow. Rozgladal sie po wielkiej, lukowato zwienczonej sali. Cisza. Nic sie nie ruszalo, nie bylo tu nikogo poza nim. Zaraz, co to profesor telepatycznie krzyczal, zanim sie rozgotowal? Cos o oczach Manshipa? Ze cos wychodzi z oczu Ziemianina? Lamiac sobie nad tym glowe, mimo ogromnej ulgi, ze udalo mu sie przezyc, nie mogl nie zalowac smierci Lirlda. Moze w wyniku solidarnosci zawodowej ten flefnob byl jedynym przedstawicielem swego gatunku, do ktorego Mans-hip czul odrobine sympatii. Czul sie teraz bardziej samotny i w jakis niejasny sposob troche winny. Rozne mysli tlukace mu sie po glowie gwaltownie ustapily miejsca bardzo waznemu spostrzezeniu. Te zygzakowate drzwi, ktorymi uciekl Srin, zamykaly sie, zamkna sie za chwile! A jesli sie nie myli, bylo to jedyne wyjscie! Manship jednym susem zeskoczyl z olbrzymiego stolu, czym po raz drugi w ciagu dziesieciu minut przyniosl zaszczyt zajeciom z gimnastyki, na ktore z rzadka uczeszczal szesc lat temu. Wyciagnal rece w strone zwezajacej sie szpary, gotow, jesli zajdzie potrzeba, paznokciami drzec gole kamienie. Stanowczo nie chcial byc uwieziony w tym miejscu, gdy przybedzie policja flefnobow z tym, co tu sie uzywa zamiast gazow lzawiacych i karabinow maszynowych. Nie zapomnial tez, ze musi dogonic Rabda i wziac pare nastepnych lekcji prowadzenia statku. Ku jego ogromnej uldze, szpara zaczela sie poszerzac, kiedy juz mial uderzyc w nia barkiem. Jakas fotokomorka, a moze po prostu reagowala na zblizenie czyjegos ciala? Przecisnal sie na druga strone i po raz pierwszy stanal na powierzchni tej planety, pod obcym, nocnym niebem. Zatkalo go na ten widok i przez krotka chwile zapomnial o dziwacznym miescie flefnobow rozciagajacym sie naokolo. Ilez tam bylo gwiazd! Zupelnie jakby to byly cukierki do ozdabiania tortow i ktos rozsypal cala ich torbe na niebie. Ich blask rowny byl chyba zachodzacemu sloncu. Nie widzial ksiezyca, ale nie odczuwalo sie jego braku. Przeciwnie, moglo sie wydawac, ze dziesiec ksiezycow roztluczono na tryliony srebrzystych kropeczek. Wsrod tego mnostwa niemozliwoscia musialo byc wysledzenie jakiejkolwiek konstelacji. Manship zgadywal, ze zamiast tego istnieja tu pojecia trzeciego pasma albo piatego najgestszego sektora. Naprawde tutaj, w centrum Galaktyki, nie tyle widzialo sie gwiazdy, ale po prostu zylo sie posrod nich! Poczul, ze ma mokro pod nogami. Spostrzegl, ze stoi posrodku bardzo plytkiego strumyka jakiejs czerwonej cieczy, ktora przeplywala pomiedzy okraglymi budynkami flefno-bow. Rynsztok? Wodociag? Pewnie ani jedno, ani drugie, raczej cos wykraczajacego poza wyobrazenia czlowieka. Bo - Manship wlasnie zauwazyl - rownolegle do niego plynely kolorowe strumyki: zielony, fioletowy, jasnorozowy. Pare metrow dalej, na skrzyzowaniu ulic, czerwonawy strumyk skrecal i plynal dalej sam czyms w rodzaju alejki, natomiast do glownego nurtu dolaczaly nitki w innych kolorach. Dobrze, ale nie przybyl tu, zeby zajmowac sie socjologia pozaziemska. Katar i bol glowy nieomylnie wskazywaly, ze jest bliski przeziebienia. Nie tylko nogi mial mokre w tej nasiaknietej woda atmosferze; pizama kleila mu sie do skory, a co jakis czas oczy zachodzily para i musial przecierac je wierzchem dloni. Co wiecej, choc jeszcze nie byl glodny, jednak od swego przybycia nie tylko nie widzial nic, co by przypominalo ludzkie wiktualy, ale na dodatek nic nie swiadczylo, jakoby flefnoby mialy usta, a co dopiero zoladki. Moze odzywialy sie przez skore, mozna powiedziec: nasiakaly jedzeniem z tych roznokolorowych strumieni obiegajacych cale miasto. Czerwone to bylo mieso, zielone -jarzyny, a na deser... Zacisnal piesci i otrzasnal sie z marzen. - "Nie ma czasu na filozoficzne gierki - rzekl do siebie wsciekle. - Za kilka zaledwie godzin bedzie ci sie chcialo jesc i pic. Poza tym wszyscy beda cie szukac. Trzeba sie wziac do roboty, cos wymyslic!" Tylko co? Na szczescie ulica obok laboratorium Lirlda byla pusta. Moze flefnoby baly sie ciemnosci? Moze wszystkie byly poczciwymi, godnymi szacunku domatorami i bez wyjatku wtaczaly sie wieczorem do lozek, zeby przespac okres mroku? Moze... Rabd. Musi znalezc Rabda. To byl poczatek i koniec jednego sensownego rozwiazania, do jakiego doszedl od momentu, gdy zmaterializowal sie na stole profesora Lirlda. Rabd. Sprobowal "posluchac" umyslem. Roznorodne, bledne mysli okolicznych mieszkancow zaczely przelewac sie przez jego glowe. -Dobrze kochanie, juz dobrze. Jak nie chcesz gadlowac, to nie musisz gadlowac. Zrobimy cos innego... -Ten nadety Bohrg! Ale ja mu jutro pokaze... -Nie masz trzech zamszkinow do pletu? Musze przeslac miedzymiastowa... -Bohrg sie jutro wtoczy, niczego sie nie bedzie spodziewal. Ale sie zdziwi... -Podobasz mi sie, Nernt, bardzo mi sie podobasz. I wlasnie dlatego uwazam, ze powinnam ci powiedziec, ale tak jak przyjacielowi, rozumiesz... -Nie, kochanie, nie chcialem przez to powiedziec, ze nie chce gadlowac. Myslalem, ze to ty nie chcesz. Chcialem byc wyrozumialy, przeciez zawsze mowisz, ze mam byc wyrozumialy. Jasne, ze chce gadlowac. No, prosze, nie patrz tak na mnie... -Sluchaj no. Dam rade kazdemu flefnobowi... -Prawde mowiac, Nernt, chyba jeszcze tylko ty nie wiesz. Bo juz wszyscy... -I co, strach cie oblecial? Dobra, walczymy jeden na jednego. Chodz, no chodz, mowie... Ani sladu Rabda. Manship zaczal isc ostroznie wykladana kamieniami ulica brodzac wsrod strumykow. Przeszedl zbyt blisko sciany mrocznego budynku. Natychmiast zygzakowate drzwi rozwarly sie zapraszajaco. Zawahal sie przez chwile, po czym przekroczyl prog. Tu tez nie bylo nikogo. Czyzby flefnoby spaly w jakiejs centralnej budowli, czyms w rodzaju internatu? Czy w ogole spaly? Trzeba sie dostroic do czyjegos mozgu i zbadac sprawe. To moze byc potrzebne. Ten budynek wygladal na magazyn, byl pelen polek. Jednak sciany byly puste; flefnoby chyba mialy jakies uprzedzenie, zeby nie stawiac nic pod sciana. Polki ustawiono jedna na drugiej az pod sufit i znow wszystkie mialy ksztalty nieregularne. Manship podszedl do jednej, ktora siegala mu do ramion. Dziesiatki pekatych, zielonych kulek lezaly w bialych porcelanowych filizankach. Jedzenie? Niewykluczone. Wygladaly na jadalne, niczym male melony. Wzial jedna kulke do reki. Natychmiast rozlozyla skrzydla i pofrunela pod sufit. Wszystkie pozostale zielone kulki na wszystkich polkach rozlozyly takie same liczne skrzydelka i pofrunely, niczym ptaki, ktorym zniszczono gniazda. Gdy dotarly do kopulastego stropu, wszystkie gdzies zniknely. Manship pospiesznie wycofal sie z tego miejsca przez poszarpany otwor. Wygladalo na to, ze gdziekolwiek sie pojawi, uruchamia jakis alarm! Na ulicy uderzylo go nowe wrazenie. Wszedzie wyczuwal narastajace zdenerwowanie, pelne napiecia oczekiwanie. Bardzo malo indywidualnych mysli docieralo do niego. Nagle caly ten niepokoj zlal sie w jeden telepatyczny okrzyk, ktory niemal calkiem go ogluszyl. -Dobry wieczor, panstwu! - wolal czyjs glos. - Zapraszamy do wysluchania nadzwyczajnego serwisu informacyjnego. Mowi Pukr, syn Kimpa, wasz korespondent ogol-noplanetarnej sieci miedzyumyslowej. Oto najnowsze wiadomosci na temat plaskookiego potwora. Dzis w nocy, czterdziesci trzy skimy po bebbleworcie, stwor ten zostal przez profesora Lirlda zmaterializowany z obiektu astronomicznego 649-301-3 w ramach eksperymentu jednostronnej teleportacji. Radca Glomg, wypelniajac swe obowiazki, byl swiadkiem tego eksperymentu i zauwazywszy agresywne zachowanie potwora, natychmiast ostrzegl Lirlda o niebezpieczenstwie pozostawienia go przy zyciu. Lirld zlekcewazyl ostrzezenie, lecz gdy tylko radca Glomg odszedl wraz ze swoim synem Rabdem - znanym podroznikiem miedzyplanetarnym i miejscowym dandysem - potwor wpadl w szal. Wyrwawszy sie z klatki z czystego papieru, zaatakowal profesora blizej nieznanym promieniowaniem wysokiej czestotliwosci, ktore wydobywa sie z jego niewiarygodnie plaskich oczu. Promieniowanie to w skutkach przypomina efekt wybuchu wszystkich zapalnikow u prymitywnych grepsas. Nasi najlepsi psychofizycy w tej chwili goraczkowo pracuja nad tym zagadnieniem. Profesor Lirld jednak zaplacil zyciem za swa naukowa ciekawosc i za zlekcewazenie przestrog doswiadczonego radcy Glomga. Mimo staran asystenta Lirlda, pana Srina, ktory, aby uratowac naukowca, rozpaczliwie i bohatersko staral sie odwrocic uwaga potwora, Lirld poniosl straszliwa smierc w wyniku zajadlej napasci potwora. W obliczu smierci swego przelozonego, Srin, walczac nieprzerwanie, wycofal sie macka za macka i ledwie zdolal ujsc z zyciem. Nieznany potwor o niewiarygodnej sile przebywa w naszym miescie na wolnosci! Wszystkich obywateli uprasza sie, aby zachowali spokoj i nie popadali w panike. Z pewnoscia gdy tylko wladze beda wiedzialy, co zrobic, zrobia to. Prosze pamietac: przede wszystkim - spokoj! Tymczasem Rabd, syn Glomga, odlozyl swoj slubny lot, ktory mial sie rozpoczac dzisiejszej nocy. Jak wszyscy wiemy, ma on poslubic Tekt, corke Hil-pa, znana gwiazde fneszu i blelgu z kontynentu poludniowego. Rabd poprowadzi oddzial ochotnikow do dzielnicy naukowej, gdzie widziano po raz ostatni potwora, aby sprobowac zabic go dostepna w tej chwili bronia konwencjonalna, zanim stwor zacznie sie rozmnazac. Swieze wiadomosci bedziemy przekazywac zaraz po ich otrzymaniu. To wszystko na razie. Manship czul, ze juz to mu wystarczy. Nie bylo teraz zadnej nadziei na spokojna rozmowe z tymi istotami i wypracowanie jakiegos sposobu, zeby wyslac go do domu, czego zdaje sie wszyscy goraco pragneli. Od tej chwili haslo dnia brzmialo: "Huzia na Manshipa!" Wcale, ale to wcale mu sie to nie podobalo. Z drugiej strony, nie bedzie musial szukac Rabda. Jesli Manship nie dotrze do flefnoba, to flefnob przyjdzie do Manshipa. Z tym, ze uzbrojony po zeby i z wrogimi zamiarami... Uznal, ze lepiej sie schowac. Podszedl do sciany jakiegos budynku i szedl wzdluz niej, dopoki nie otwarly sie drzwi. Wszedl do srodka, poczekal, az drzwi sie zamkna i rozejrzal sie po wnetrzu. Z ulga zauwazyl, ze jest to wymarzone miejsce na kryjowke. Posrodku staly w duzej ilosci, pokaznych rozmiarow, ciezkie przedmioty, z ktorych zaden, wedlug jego oceny, nie byl zywy, a wszystkie mogly go wystarczajaco zaslonic. Wsunal sie pomiedzy dwa z nich, wygladajace jak dwa wstawione do magazynu blaty stolowe i tylko mial nadzieje, ze poza tymi, ktore znal do tej pory, flefnoby nie posiadaja zadnych innych mechanizmow czuciowych, dzieki ktorym mogliby go wykryc. Czegoz by nie oddal za to, aby znowu byc profesorem Uniwersytetu Kelly, a nie plaskookim potworem grasujacym, caly czas wbrew wlasnej woli, po metropolii obcych istot! Zaczal sie zastanawiac nad ta dziwaczna bronia, ktora rzekomo posiadal. Co oznaczaly te wszystkie bzdury o promieniach wysokiej czestotliwosci strzelajacych z jego oczu? Nie zauwazyl, zeby czymkolwiek strzelal, a czul, ze jesli wszyscy to widzieli, to i on powinien. A jednak Lirld wlasnie cos takiego mowil, zanim sie rozgotowal. Czy to mozliwe, ze mozg ludzki wysyla jakis produkt uboczny, widziany tylko przez flefnobow i w dodatku wysoce dla nich szkodliwy? W koncu przeciez on potrafil sie dostroic do umyslow flefnobow, a oni do jego nie mogli. Niewykluczone, ze swoja umyslowa obecnosc mogl zaznaczyc tylko za pomoca jakiegos gwaltownego strumienia mysli, ktory doslownie rozrywal ich ciala. Ale najwyrazniej nie mogl go do woli wlaczac i wylaczac, bo przeciez nie zrobil najmniejszej krzywdy Lirldowi, kiedy ten wystrzelil po raz pierwszy. Nagle dotarly do niego nowe fale drzacych z podniecenia mysli. Dochodzily gdzies z ulicy. Przybywal Rabd ze swoim oddzialem. -Wy trzej tedy - rozkazywal mlody flefnob. - Patrole zlozone z dwoch flefnobow sprawdza obie strony tej ulicy. Nie traccie czasu na szukanie w budynkach. Ten potwor na pewno bedzie czyhal gdzies w ciemnej ulicy, czekajac na nowe ofiary... Tanj, Zogt i Lewv - pojdziecie ze mna. Tylko na czubkach macek - to cos w szale moze byc niebezpieczne. I pamietajcie, ze musimy go rozwalic, zanim sie rozmnozy. Pomyslcie, jak wygladalaby ta planeta, gdyby kilkaset takich potworow zaczelo na niej grasowac! Manship w duchu odetchnal z ulga. Jesli chca go szukac na ulicy, to ma troche czasu. Skupil swoje mysli na Rabdzie. Nie bylo to specjalnie trudne; wystarczy odrobina koncentracji i juz rysowales sobie obraz mysli drugiej osoby. "Skup sie na mozgu Rabda. Mysli Rabda. Teraz schemat swiadomych mysli. O, tak. Warstwa podswiadoma, wzory pamieci. Nie, nie o flefnob-ce z zeszlego miesiaca, same oczka i mieciutkie macki, do licha! Mialy byc wzory pamieci, te dawniejsze. Kiedy ladowalismy na planecie typu C-12... Nie, nie to. Dalej. O, tutaj! Po przedmuchaniu silnika przedniego, delikatnie nacisnac..." Manship przejrzal sobie instrukcje obslugi statku kosmicznego w mozgu Rabda, zatrzymujac sie co chwila, zeby wyjasnic pojecie wlasciwe terminologii flefnobow, tu i owdzie niecierpliwiac sie, gdy rozesmiana mysl o Tekt wchodzila mu w parade i rozmywala obraz. Zauwazyl, ze kazda informacja przyswojona w ten sposob zdawala sie wpisywac na trwale do pamieci. Nie musial wracac do raz przerobionych rzeczy. Uznal, ze widocznie pozostawiaja trwaly slad w jego mozgu. Mial juz wszystko zapisane, a przynajmniej wszystko o obsludze statku, na ile byl w stanie to zrozumiec. Pod koniec czul sie, jakby juz kiedys prowadzil statek - i to nie raz! - przynajmniej we wspomnieniach Rabda. Po raz pierwszy Manship nabral nieco wiary we wlasne sily. Ale jak mial znalezc ten stateczek posrod zaulkow zupelnie nieznanego miasta? Spocony z wysilku zalamal rece wobec tej nowej przeszkody. Po wszystkich tych... Zaraz, zaraz, Moze sie tego dowiedziec z mozgu Rabda! No jasne. Stara, poczciwa encyklopedia! Kto jak kto, ale on powinien pamietac, gdzie zaparkowal swoj pojazd. I rzeczywiscie pamietal. Z dzika zrecznoscia, jakby od lat nic innego nie robil, Clyde Manship przerzucal mysli flef-noba, te odrzucajac, tamta zapamietujac -...strumyk koloru indygo przez piec skrzyzowali. Potem pierwszy czerwony i... - poki nie zapamietal drogi do trzysilnikowego stateczku Rabda rownie trwale i szczegolowo, jak gdyby uczyl sie tego w szkole sredniej przez pol roku. Calkiem niezle jak na pekatego profesorka literaturoznawstwa, ktory do tej pory wiedzial o telepatii tyle, co o polowaniu na lwy afrykanskie! Ale moze... moze cala sprawa polegala na braku swiadomosci; moze umysl ludzki jest od dziecinstwa zdolny do czegos w rodzaju ukrytej, nieswiadomej telepatii i gdy napotkal istoty w rodzaju flefno-bow, wychodzily na jaw jego utajone mozliwosci? To by tlumaczylo szybkie nabycie tej umiejetnosci przypominajacej nagle odkrycie, ze mozna napisac cale wyrazy i zdania po miesiacach cwiczenia wylacznie bezsensownych kombinacji liter wedlug ustalonej kolejnosci alfabetycznej. Rzeczywiscie ciekawe, ale te akurat rozmyslania to nie byla jego specjalnosc, ani jego zmartwienie. W kazdym razie nie dzisiaj. W tej chwili musial jakos wymknac sie z tego budynku i nie zauwazony przez tlum flefnobow-ochotnikow szybko dotrzec, gdzie trzeba. Niedlugo pewnie wezwa wojsko, zeby zajelo sie takim zlosliwym draniem jak on... Wysunal sie ze swej kryjowki i ruszyl w strone sciany. Zygzakowate drzwi otworzyly sie. Przestapil prog i... padl jak dlugi, zaczepiwszy noga o czarna, pelna macek walizke, ktora widocznie chciala wejsc do srodka. Flefnob szybko oprzytomnial. Jeszcze lezac, wycelowal ze swej spiralnej broni do Manshipa i zaczal ja nakrecac. Znow Ziemianin zesztywnial ze strachu; juz raz widzial, co takie niby nic potrafi. Dac sie zabic teraz, po tylu trudach... I znow flefnob zadrzal i wydal w myslach bolesny jek: -Plaskooki potwor... znalazlem go... jego oczy... oczy. Zogt, Rabd, pomocy! JEGO OCZY... Nic nie zostalo, tylko jedna czy dwie skrecone macki i kaluza cieczy bulgoczaca w zaglebieniu pod sciana. Mans-hip dal drapaka, nie ogladajac sie za siebie. Potok czerwonych kropek terkoczac przelecial nad jego ramieniem i usunal kopule z budynku przed nim. Manship skrecil za rog i przyspieszyl kroku. Slyszac za plecami cichnace telepatyczne krzyki, z ulga stwierdzil, ze nogi biegna szybciej od macek. Odnalazl wlasciwe kolory strumykow i zaczal pedzic w strone statku Rabda. Tylko raz. czy drugi natknal sie na flefnoba. W dodatku zaden nie byl uzbrojony. Na jego widok owi przechodnie owijali macki wokol tulowia, wciskali sie w najblizsza sciane i wygladalo na to, ze po paru zalosnych westchnieniach w stylu "Qrm ratuj, Qrm ratuj" umierali ze strachu. Wprawdzie brak ruchu ulicznego byl mu na reke, ale zastanawial sie, czemu tak jest, zwlaszcza ze obecnie przemierzal dzielnice mieszkalna, sadzac po wyciagnietej od Rabda mapie. Kolejny ogluszajacy ryk w jego mozgu wyjasnil mu te kwestie. -Tu ponownie Pukr, syn Kimpa, z nowymi wiadomosciami o plaskookim potworze. Przede wszystkim, Rada zyczy sobie, abym powiadomil tych, ktorzy jeszcze nie skorzystali z serwisu blelg, ze w miescie ogloszono stan wojenny! Powtarzam: w miescie ogloszono stan wojenny! Wszyscy obywatele maja pozostac w domach az do odwolania. Jednostki wojska i floty kosmicznej, jak rowniez ciezkie maizeltoovery pospiesznie wchodza do miasta. Uprasza sie o nietarasowanie im drogi! Nie toczyc sie po ulicach! Pla-skooki potwor znow zaatakowal. Zaledwie dziesiec skim temu zabil Lewva, syna Yifga, w blyskawicznej potyczce pod Wyzsza Szkola Turkaslergi i omal nie stratowal Rabda, syna Glomga, ktory odwaznie wtoczyl mu sie pod nogi w bohaterskiej probie zapobiezenia ucieczce potwora. Niemniej jednak, Rabd twierdzi, ze potwor jest powaznie ranny wskutek celnego strzalu z jego blastera. Bronia potwora byl znow promien wysokiej czestotliwosci wystrzelony z oczu... Tuz przed bitwa plaskookie straszydlo ze smietniska Galaktyki najwidoczniej zbladzilo do muzeum, gdzie calkowicie zniszczylo bezcenna kolekcje zielonych fermfnakow. Zostaly znalezione w stanie uskrzydlonym, czyli nie nadajacym sie do uzytku. Dlaczego to zrobil? Czysta zlosliwosc? Naukowcy twierdza, ze czyn ten wskazuje na inteligencje wyzszego rzedu i ze ta inteligencja, wraz z ujawniona juz straszliwa moca, moze bardzo utrudnic miejscowym wladzom zabicie tego potwora. Profesor Wuvb jest jednym z tych ekspertow. Uwaza on, ze jedynie poprzez wlasciwa psychosocjologicz-na ocene postepowania potwora w kontekscie szczegolnego srodowiska kulturalnego, z jakiego najwyrazniej sie wywodzi, mozna bedzie wypracowac odpowiednie kontrsrodki dla uratowania planety. Dlatego w interesie uratowania flef-nobosci zaprosilismy dzis profesora, aby przedstawil nam swoje poglady. Oddaje mysli profesorowi Wuvbowi. W chwili gdy nowy glos zaczal zlowieszczo: - "Aby zrozumiec dane srodowisko kulturalne, musimy najpierw zadac sobie pytanie, co rozumiemy przez kulture. Czy chodzi nam na przyklad o..." - Manship dotarl do ladowiska. Wyszedl na jego plaszczyzne w poblizu naroznika, gdzie Rabd zaparkowal swego trojsilnikowca pomiedzy olbrzymim frachtowcem miedzyplanetarnym, na ktorym wlasnie odbywal sie zaladunek, a czyms, co Manship z pewnoscia wzialby za dom towarowy, gdyby nie wiedzial, jak mylne sa jego wyobrazenia o tutejszych odpowiednikach obiektow ziemskich. Nie dostrzegl zadnych straznikow, ladowisko nie bylo szczegolnie jasno oswietlone, a wszyscy w poblizu byli zajeci zaladunkiem frachtowca. Nabral tchu i popedzil w strone stosunkowo niewielkiego, owalnego stateczku, ktory mial na szczycie i u spodu wglebienia, przez co przypominal olbrzymie metalowe jablko. Dopadl go, obiegl z prawej strony, dopoki nie znalazl zygzakowatej linii oznaczajacej wejscie, po czym wcisnal sie do srodka. Raczej chyba nikt go nie spostrzegl. Poza cichymi poleceniami kierujacych zaladunkiem wielkiego statku obok, slyszal tylko glosne mysli profesora Wuvba, ktory snul pajeczyne zawilych wywodow socjologicznych. - "Dochodzimy wiec do wniosku, ze przynajmniej pod tym wzgledem plaskooki potwor nie jest typowym przykladem wzorcowej osobowosci analfabety. Jednak, jesli podejmiemy probe powiazania cech charakterystycznych kultury miejskiej z okresu przed wynalezieniem pisma... Manship poczekal, az zamkna sie drzwi wejsciowe, po czym wspial sie po stromych, podobnych do drabiny, lecz spiralnych schodach do sterowni. Usadowil sie dosc niewygodnie przed glowna tablica rozdzielcza i zabral sie do pracy. Wciskanie palcami przyciskow zaprojektowanych dla macek sprawialo pewne trudnosci, ale nie mial wyboru. "W celu rozgrzania silnikow napedu Bulvonna..." Ostroznie, bardzo ostroznie obrocil trzy gorne cylindry o trzysta szescdziesiat stopni. Potem, gdy na prostokatnym ekranie po lewej zaczely sie pojawiac czerwono-biale pasy, szarpnal duza galka wystajaca z podlogi. Na zewnatrz z wyciem odpalily silniki. Pracowal niemal bez udzialu swiadomosci, pozwalajac pamieci przejac kontrole nad rekami. Zupelnie jak gdyby to sam Rabd uruchamial statek. Kilka sekund pozniej oderwal sie od planety i polecial w Kosmos. Przelaczyl sie na naped miedzygwiezdny, nastawil automatycznego pilota na obiekt astronomiczny 649-301-3 i rozsiadl sie na podlodze. Nie bylo nic do roboty do chwili ladowania. W tym wzgledzie mial pewne obawy, ale jak na razie wszystko tak dobrze szlo, ze czul sie niemal gwiazdowym wyga. "Manship Zlota Raczka" - usmiechnal sie w duchu z zadowoleniem. Zgodnie z obliczeniami znalezionymi w podswiadomosci Rabda, powinien dotrzec do Ziemi - przy maksymalnym ciagu napedu Bulvonna - za jakies dziesiec do dwunastu godzin. Bedzie wiecej niz troche glodny do tego czasu, ale... Jaka zrobi sensacje! Chyba nawet wieksza niz na planecie flefnobow. Plaskooki potwor strzelajacy promieniem wysokiej czestotliwosci... Co to byl ten promien? Wszystko, co czul za kazdym razem, gdy flefnob rozpuszczal sie pod jego spojrzeniem, to byl zwykly strach. Byl smiertelnie przerazony, ze miotacz rozerwie go na kawalki i w wyniku tego strachu najwyrazniej cos z siebie wyrzucal, i to cos zabojczego, jesli sadzic po rezultatach. Mozliwe, ze to adrenalina, wydzielana w chwili stresu przez organizm ludzki, zle wplywala na ciala flefnobow. A moze w umysle Czlowieka przebiegala w takich chwilach calkowicie psychiczna reakcja, ktorej promieniowanie sprawialo, ze flefnoby doslownie sie rozpadaly. To by sie nawet zgadzalo. Jesli on byl uwrazliwiony na ich mysli, to i oni w jakis sposob powinni byc na jego. I najwidoczniej wtedy, gdy bardzo sie bal, ta wrazliwosc objawiala sie w tragiczny sposob. Rozparl sie z rekoma pod glowa i rzucil okiem na mierniki. Wszystko dzialalo jak nalezy. Brazowe kregi pulsowaly na tablicy sekkel dokladnie tak, jak wedlug mozgu Rabda powinny; niewielkie zabki na krawedzi tablicy rozdzielczej jednostajnym ruchem przesuwaly sie z lewej strony na prawa, wizjoekran pokazywal... WIZJOEKRAN!!! Manship skoczyl na rowne nogi. Wizjoekran pokazywal chyba wszystkie pojazdy armii i floty kosmicznej flefno-bow - nie mowiac juz o ciezkich maizeltooverach - scigajace go z wielka szybkoscia. I byly coraz blizej! Jeden olbrzymi statek juz prawie go dogonil i wysylal jasne promienie, ktore, jak Manship pamietal ze wspomnien Rabda, oznaczaly haki abordazowe. Co bylo powodem tego poruszenia - kradziez jednego stateczku? Obawa, ze wykradnie tajemnice techniki flefno-bow? Przeciez powinni sie cieszyc, ze nareszcie maja z nim spokoj, zwlaszcza ze nie zaczal sie rozmnazac i nie zostawil im setek swoich wcielen na calej planecie! I wtedy dokuczliwa fala mozgowa dobiegajaca z wnetrza jego statku - fala, na ktora nie zwracal uwagi zajety problemami nawigacji kosmicznej - podsunela mu rozwiazanie. Wystartowal, majac jeszcze kogos - lub cos - na pokladzie! Zbiegl po kretej drabinie do kabiny glownej. Im blizej, tym mysli stawaly sie coraz jasniejsze i jeszcze zanim przecisnal sie przez otwor w scianie, juz wiedzial, kogo znajdzie. Tekt. Popularna gwiazda fneszu i blelgu z kontynentu poludniowego i przyszla polowica Rabda kulila sie w najdalszym zakatku kabiny. Wszystkie macki - wraz ze stu siedemdziesieciu szescioma, ktore mialy na koncu krysztalowe oczy - oplataly jej niewielkie, czarne cialo najbardziej poplatanymi wezlami, jakie Manship kiedykolwiek widzial. -Oo-ooch! - zawodzil jej mozg. - Qrm! Qrm! To sie musialo tak skonczyc! To straszydlo, ta szkarada! Zabije mnie! Podchodzi coraz blizej... -Prosze pani, naprawde wcale mi o pania nie chodzi -zaczal Manship, ale przypomnial sobie, ze jeszcze nie udalo mu sie porozumiec z zadnym flefnobem, a co dopiero z rozhisteryzowana przedstawicielka ich plci zenskiej. Poczul wstrzas poszycia, gdy haki zaczepily o jego statek. "No, to znowu sie zaczyna" - pomyslal. Za chwile zjawia sie napastnicy i bedzie musial ich zamienic w niebieskawa zupe. Najwidoczniej Tekt spala na statku, kiedy wystartowal. Czekala, az wroci Rabd i beda mogli wyruszyc w slubny lot. Rzecz jasna, byla na tyle wazna osobistoscia, ze podjeto wszelkie srodki dla jej uratowania. Jego mozg poczul, ze ktos wszedl na poklad statku. Rabd. Chyba byl sam, tylko z niezawodnym miotaczem, gotow zginac w boju. No, coz, chyba mu w tym dopomoze. Clyde Manship nie byl specjalnie okrutny i szczerze zalowal, ze musi rozpuscic pana mlodego podczas planowanego miodowego miesiaca. Ale poniewaz nikt nie chcial zrozumiec jego pokojowych zamiarow, nie mial innego wyboru. -Tekt!- szepnal w myslach Rabd. - Nic ci sie nie stalo? -Morderca - pisnela Tekt. - Pomocy, pomocy, pomocy... - Jej mysli nagle sie urwaly; zemdlala. Zygzakowaty otwor poszerzyl sie nieco i Rabd wpadl do kabiny, wygladajac w swym skafandrze niczym zwoj podluznych balonikow. Spojrzal na lezaca Tekt i z determinacja wycelowal do Manshipa ze spiralnego miotacza. "Biedny facet - pomyslal Manship. - Biedny, glupi, nic nie rozumiejacy bohater. Za chwile zostanie z ciebie miazga". I czekal, ufny w swoja moc. I byl przy tym tak zadufany, ze nie bal sie ani troche. Nic wiec nie wystrzelilo z jego oczu, nic, poza pelnym politowania wspolczuciem. Wiec Rabd wystrzelil z miotacza do tej wstretnej, ohydnej, strach budzacej, plaskookiej istoty i zabil ja na miejscu. I czule objal mackami swoja narzeczona. I wrocil do domu, gdzie czekala nan slawa bohatera. LUDZKI PUNKT WIDZENIA Co za droga! Co za ohydny, ponury, przeslaniajacy wszystko deszcz! I, na swieta pamiec Horacego Greeleya, co za idiotyczne, niewykonalne zadanie!John Shellinger juz nie raz przeklal zaparowana przednia szybe, z ktorej wycieraczka monotonnie zbierala krople deszczu. Wpatrywal sie w ten ociekajacy woda trojkat szkla, probujac odgadnac, gdzie konczy sie wyboista wiejska droga, a gdzie zaczynaja brunatne od jesiennych slot chaszcze. Moze juz minal sunaca powoli tyraliere zadnych krwi wiesniakow, ktorzy przetrzasali okolice po obu stronach drogi. Moze skrecil w jakas boczna drozke i jechal przez odcieta od swiata glusze. Ale chyba raczej nie. No, bo tez dostal zadanie! -Opisz to polowanie na wampira z ludzkiego punktu widzenia - polecil mu Randall. - Wszystkie inne agencje beda sie rozpisywac o wiesniakach, o sredniowiecznych zabobonach w epoce atomu. Niech sobie, tepe glupki, pisza! Ty zrobisz inaczej. Znajdziesz kogos, kto bedzie rozpaczal z powodu rozlewu krwi, i niech ci wyszlocha jakies trzy tysiace slow. I nie szafuj forsa na prawo i lewo, z tej pipidowki nie zrobisz szlagieru na pierwsza strone. "No i trzeba bylo osiodlac swoja limuzyne - pomyslal Shellinger ponuro - i jechac na te prowincje, gdzie w ogole nikt nie chce rozmawiac z obcymi, zwlaszcza teraz, kiedy wampir rzucil sie na trzech dzieciakow". I kazdy bal sie powiedziec, jak sie te dzieci nazywaly i czy ktores moze przezylo; Randall telegraficznie ponaglal go, zeby przyslal jakis tekst; a on wciaz nie mogl znalezc w calej okolicy nikogo chetnego do rozmowy. Nawet by nie wiedzial o tej dzisiejszej wyprawie, gdyby go nie zastanowilo, gdzie sie wybrali wszyscy mezczyzni z calej wioski w tak nieprzyjemny, deszczowy wieczor. Samochodem rzucalo na dwojce, ale nie mogl tedy jechac na innym biegu. Wyboje z kolei nie dawaly chwili wytchnienia resorom. Shellinger starl chusteczka pare z szyby i zaczal zalowac, ze nie ma dodatkowych reflektorow. Prawie nic nie widzial. Na przyklad ta ciemna plama z przodu. Moze to ktorys z polujacych na wampira? Moze jakies zwierze wyrwane ze snu przez nagonke? Rownie dobrze mogla to byc mala dziewczynka. Wcisnal gwaltownie hamulec. To byla dziewczynka! Male dziecko z ciemnymi wlosami i w niebieskich spodniach ogrodniczkach. Odkrecil boczna szybe i wystawil glowe pod lejacy deszcz. -Hej, mala! Podwiezc cie? Juz troche wyrazniej widzial ja na tle mrocznego, deszczowego krajobrazu. Otaksowala wzrokiem samochod, po czym uwaznie przyjrzala sie jego twarzy. Dzieciak pewnie jeszcze w zyciu nie widzial takiego pieknego, chromowanego samochodu. Na pewno nie przypuszczala, ze dane jej bedzie czyms takim sie przejechac. Ale bedzie sie puszyc wobec innych dzieci podczas kopania ziemniakow. Kiwnela glowa, najwidoczniej uznawszy, ze to nie przed takimi obcymi ostrzegala ja mama i ze w samochodzie bedzie jej duzo wygodniej niz na blotnistej drodze. Powoli przeszla przed maska samochodu i usiadla po prawej stronie. -Dziekuje panu - szepnela. Shellinger nacisnal gaz i szybko rzucil na nia okiem. Spodnie miala podarte i mokre. Musiala byc przemarznieta do szpiku kosci, ale nie miala ochoty sie skarzyc. Znosila to z wlasciwym miejscowym goralom stoicyzmem. Chociaz wyraznie sie bala. Siedziala skulona, z raczkami sztywno na kolanach i przycisnieta do prawych drzwi jak najdalej od niego. Czego ten dzieciak tak sie bal? No jasne, wampira! -Daleko mieszkasz? - spytal ostroznie. -Jakies trzy kilometry stad. Ale w druga strone. - Pokazala za siebie pulchnym paluszkiem. W ogole dobrze wygladala, nie jak te kosciste, chlopskie dzieci. Wyrosnie z niej piekna dziewczyna, o ile jakis, pozal sie Boze, analfabeta nie zawlecze jej do oltarza i nie zapedzi do harowki w kurnej chacie. Zrezygnowany, wykrecil na waskiej drodze i pojechal z powrotem. Nie znajdzie nagonki, ale przeciez nie bedzie wciagal Bogu ducha winnego dziecka w to ponure szalenstwo. Moze przeciez najpierw zawiezc ja do domu. Poza tym i tak nic by nie wyciagnal od tych malomownych chlopow, ktorzy mysla tylko o zaostrzonych kolkach i srebrnych kulach wystrzelonych z dubeltowki. -Co twoi rodzice uprawiaja, tyton czy bawelne? -Jeszcze nic. Dopiero co sie sprowadzilismy. -Aha. - Kiwnal glowa. To by sie nawet zgadzalo: nie zaciagala gwara. Tak wlasciwie to miala w sobie troche wiecej godnosci niz okoliczne dzieci. - Nie za pozno na przechadzke? Twoi rodzice nie boja sie puszczac cie, kiedy wokol grasuje wampir? Zadrzala. Po chwili szepnela: -Ja... ja jestem ostrozna. Hej! - przyszlo mu nagle do glowy. Masz swoj ludzki punkt widzenia. To o tym marudzil Randall. Mala wystraszona dziewczynka, na tyle ciekawa swiata, zeby przelamac strach i chodzic sama po nocy. Jeszcze nie wiedzial, do czego to dopasowac, ale jego dziennikarski nos weszyl niezly material. To sie nadawalo na artykul; ludzki, osobisty punkt widzenia kulil sie na brzezku siedzenia w jego samochodzie. -Wiesz, co to jest wampir? Spojrzala na niego z lekiem, spuscila wzrok i szukala wlasciwego slowa. -To... to jest ktos, komu sa potrzebni ludzie zamiast jedzenia. - Zawahala sie przez chwile. - Prawda? -Tak - potwierdzil. Niezle. Kiedy potrzebne ci swieze spojrzenie, nie zepsute szkolnymi podrecznikami, zapytaj dziecko. To trzeba wykorzystac: "Ludzie zamiast jedzenia". "Ludzie wierza, ze wampir jest niesmiertelny, to jest zyje, dopoki wysysa krew i sile z zywych ludzi. Jedyny sposob na zabicie wampira to..." -Niech pan tu skreci. Skierowal samochod w waskie odgalezienie bocznej drogi. Bylo wsciekle waskie; mokre galezie tlukly o przednia szybe i tarly zeschlymi liscmi o brezentowy dach. Co jakis czas z drzew ulewa splywala nagromadzona posrod lisci woda. Shellinger przycisnal twarz do przedniej szyby i probowal w niklym swietle reflektorow odroznic brunatne bloto drogi od chwastow po bokach. -Ale droga! Twoi rodzice wybrali sobie dziewiczy teren. No wiec wampira mozna zabic tylko srebrna kula. Chyba ze uda ci sie przebic mu serce kolkiem i pochowac o polnocy na rozdrozu. Ci ludzie tak zrobia, jesli go dzisiaj zlapia. - Odwrocil sie, slyszac jej przerazone westchnienie. - O co chodzi, nie lubisz takich historii? -To wstretne - powiedziala z naciskiem. -Dlaczego? A co ty bys chciala; zyj i daj innym zyc? Zastanowila sie przez chwile, kiwnela glowa i usmiech rozjasnil jej twarz. -Tak. Zyj i daj innym zyc. Zyj i daj zyc innym. Przeciez... - Znow nie mogla dobrac wlasciwych slow. - Przeciez to nie wina ludzi, ze sa tacy, jacy sa. To znaczy - zaczela mowic z wielkim namyslem. - jak na przklad ktos jest wampirem, to co on moze na to poradzic? -Tu akurat masz racje, mala - przytaknal J znow zaczal wypatrywac drogi. - Klopot tylko w tym, ze gdy ludzie wierza w cos takiego jak wampiry, to dla nich one nie sa lagodne, lecz niebezpieczne. Jesli ci ludzie we wsi mowia, ze troje dzieci zabil wampir, to go nienawidza i chca zabic. Jesli istnieja wampiry - a pamietaj, ze mowie "jesli" - to z natury musza robic tak straszne rzeczy, ze kazdy sposob pozbycia sie ich jest dobry. Rozumiesz? -Nie. Nie wolno nikomu przebijac serca kolkiem. -Pewnie, ze nie - zasmial sie Shellinger. - Sam bym nigdy tego nie zrobil. Ale gdyby to mnie albo moja rodzine napadl wampir, to chyba bym przelamal wrodzony wstret i zrobil takie cos punktualnie o polnocy. Urwal, bo przyszlo mu do glowy, ze to dziecko jest troche za inteligentne jak na chlopska corke. Wygladalo na to, ze jeszcze nikt jej nie napchal glowy przesadami, a on ja karmi Pogladami Pana Shellingera na Czarna Magie. Nieladnie. Ciagnal wiec bardziej rzeczowo. -Klopot z tymi przesadami taki, ze przez nie banda doroslych ludzi wloczy sie dzis po okolicy, bo mysla, ze grasuje tu wampir. Pewnie postrzela jakiegos biednego wloczege i wykoncza go w okrutny sposob tylko dlatego, ze nie bedzie sie mogl dostatecznie wytlumaczyc, co robi na polu w taka noc jak dzisiaj. Cisza. Pewnie rozwazala to, co powiedzial. Shellingero-wi podobal sie jej zamyslony wyraz twarzy. Zauwazyl, ze poczula sie troche swobodniej i siedziala blizej niego. Zabawne, jak takie dziecko potrafi wyczuc, ze nie chcesz zrobic mu krzywdy. Nawet wiejskie dziecko. Mozna by powiedziec, ze zwlaszcza wiejskie dziecko, bo zyje blizej natury. Ale wyraznie zdobyl sobie jej zaufanie, przez co i on poczul sie pewniej. Po tygodniu przebywania wsrod niechetnych do rozmow nieukow, ktorzy tak byli nieufni, ze nawet nie okazywali swej wobec niego pogardy, stracil zwykla pewnosc siebie. Teraz czul sie znacznie lepiej. I w koncu znalazl temat na niezly artykul. Tylko musi troche go ubarwic. Ona bedzie zwyklym wiejskim dzieckiem, duzo bardziej wychudzonym i nieufnym, a wszystkie cytaty przerobi na tutejsza gware. Tak, nareszcie mial to ludzkie cos tam. Znow przysunela sie blizej niego, juz prawie dotykala jego boku. Biedny dzieciak! Cieplo jego ciala troche rozgrzewalo zmarzniete w mokrym ubranku dziecko. Zalowal, ze nie ma w samochodzie ogrzewania. Droga urwala sie przed sciana z poplatanych krzakow i sekatych drzew. Zgasil silnik i zaciagnal reczny hamulec. -Chyba nie mieszkasz tutaj? Wyglada, jakby stopa ludzka tu od lat nie postala. - Wskazal reka na niegoscinne pustkowie. -Alez mieszkam tu, prosze pana - jej dzwieczny glos odezwal sie tuz za uchem. - W tym domku, o tam. -Gdzie? - Przetarl szybe i wytezyl wzrok, probujac przebic ciemnosc. - Nie widze zadnego domu. Gdzie on jest? -Tam. - Pulchna raczka wskazala przed siebie. - Niedaleko. -Nic nie widze... Katem oka spostrzegl, ze jej dlon byla porosnieta malymi, ciemnymi wloskami. Troche dziwne. MALYMI CIEMNYMI WLOSKAMI? Jej dlon! "Pamietasz, jak sie dziwiles, ze ma takie ostre zeby?" -cos krzyknelo ostrzegawczo w jego mozgu. Chcial odwrocic glowe, zeby raz jeszcze spojrzec w jej zeby. Ale nie mogl. Bo one juz wpily mu sie w gardlo. OJCIEC RODZINY Gdy Stewart Raley dotarl na swoje miejsce w strato-odrzutowcu - pojezdzie linii specjalnej, ktorym codziennie wracal z Centrum Biznesu Metropolii Nowojorskiej do podmiejskiego domku w stanie New Hampshire - prawie nie czul nog i doslownie, autentycznie nic przed soba nie widzial.Z czystego przyzwyczajenia, ktorego nabral przez wieloletnie powtarzanie tych samych czynnosci, znalazl swoje normalne miejsce przy oknie obok Eda Greene'a; z przyzwyczajenia wcisnal guzik na oparciu siedzenia przed soba i z przyzwyczajenia wreszcie spogladal na malenki ekran telewizyjny, gdzie nadawano popoludniowe wiadomosci, choc zadnym zmyslem nie odbieral pospiesznie i z podnieceniem przekazywanych serwisow. Wprawdzie slyszal jak przez mgle ryk silnikow podczas startu, ale znow tylko z przyzwyczajenia zaparl sie nogami o podloge i napial miesnie brzucha w odpowiedzi na zaci-. skajacy sie pas bezpieczenstwa. A to oznaczalo, pomyslal, ze coraz bardziej zblizal sie do chwili, gdy nie pomoze mu nawet rutyna, gdy w ogole nic nie bedzie w stanie mu pomoc. Przynajmniej nie w najgorszej tragedii, jaka moze sie przydarzyc czlowiekowi zyjacemu w roku 2080. -- Miales ciezki dzien, Stew? - przywital go nieco podchmielony Ed Greene. - Wygladasz, jakbys padal z nog. Raley poczul, ze jego usta poruszaja sie, ale dopiero po chwili z gardla wydobyl sie dzwiek. -Tak - wykrztusil w koncu. - To byl ciezki dzien. -No bo kto ci kazal harowac w tym Solar Minerals? - wsiadl na niego Ed, zupelnie jakby Stewart na cos mu sie uskarzal. - Te korporacje miedzyplanetarne to w kolko tylko jedno: pracuj, pracuj i pracuj. Masz wystawic fakture zaraz, w tej chwili, bo inaczej statek dostawczy z Neptuna odleci, a nastepny bedzie za pol roku; masz za chwile przepisac korespondencje z Merkurego, bo jak nie... Myslisz, ze tego nie znam? Pietnascie lat temu robilem dla Outer Planet Pharmaceuticals i mialem tego, do diabla, po dziurki w nosie. Nie to, co teraz. Naciaganie klientow i ksiegowosc w Centrum Biznesu Metropolii Nowojorskiej. Cicho. Czysto. Przyjemnie. Raley kiwnal z wysilkiem glowa i roztarl sobie czolo. Nie bolala go glowa, choc bardzo chcial miec jakas migrene. Wszystko jedno co, byle nie myslec. -Nie ma tu, rzecz jasna, wielkich kokosow - Ed roztrzasal na glos inny aspekt zagadnienia. - Nie ma wielkiej forsy, ale i nie dorobie sie wrzodow. Pewnie do konca zycia utkne w przedziale dwojga dzieci, ale zyl bede dlugo i szczesliwie. W moim biurze nikt sie specjalnie nie przemecza. Wiadomo, ze Nowy Jork stoi tu od wiekow i jeszcze dlugo bedzie stal. -Tak - odrzekl Raley wpatrzony w niewidzialny punkt na wprost siebie. - Na pewno. Nowy Jork jeszcze dlugo bedzie stal. -Czlowieku, a cos ty dzisiaj taki znow ponury! Ganime-des tez jeszcze troche pobedzie! Nikt ci tego Ganimedesa nie ukradnie! Frank Tyler, ktory siedzial za nimi, wychylil sie nad oparciem fotela. -A moze tak malego pokerka, panowie? - zaproponowal. - Trzeba jakos zabic te pol godziny. Raley zupelnie nie mial ochoty na gre, ale rozumial intencje Franka i nie mogl odmowic. Kolega z Solar Minerals slyszal, co mowil Greene - podobnie zreszta jak caly samolot - a tylko on wiedzial, jaki bol handlarz nieruchomosciami bezwiednie sprawial Raleyowi. Na pewno robilo mu sie coraz bardziej przykro i uznal, ze trzeba za wszelka cene zmienic temat. "Nawet milo z jego strony" - pomyslal Raley, gdy wraz z Edem odwracali fotele, aby siasc twarza do kolegow. W koncu dostal awans na stanowisko szefa Ganimedesa, na ktore Frank ostrzyl sobie zeby. Ktos inny na jego miejscu nawet by sie cieszyl, slyszac, jak Ed na niego wygaduje. Ale Frank nie byl okrutny. Grali jak zwykle we czterech. Bruce Robertson, ilustrator ksiazek, ktory siedzial obok Franka, podniosl swoja olbrzymia teczke i polozyl jako stol na srodku. Frank rozpakowal swieza talie i pociagneli karty, kto ma rozdawac. Padlo na Eda Greene'a. -Stawki jak zawsze? - upewnil sie, tasujac karty. - Dycha, dwie, trzy? Kiwneli glowami i Ed zaczal rozdawac. Ale wcale nie przestal mowic. -Tlumaczylem temu biedakowi - wyjasnil im glosem, ktory chyba slyszal pilot w hermetycznej kabinie - ze z handlu nieruchomosciami masz przynajmniej jeden pozytek: nie dostaniesz zawalu. Zona caly czas mnie zanudza, zebym znalazl sobie lepsza prace. "Tak mi wstyd - mowi -ze w moim wieku mam tylko dwojke dzieci. Stewart Raley jest dziesiec lat od ciebie mlodszy, a Marion niedawno urodzila juz czwarte. Gdybys choc w polowie byl mezczyzna, tez bys sie wstydzil. Gdybys byl mezczyzna, to bys cos z tym zrobil". I wiecie, co ja jej na to? "Sheila - mowie - powiedz od razu, ze masz ochote na 36A". Bruce Robertson spojrzal na niego zdumiony. -36A? -Prawda, ty jestes szczesliwym kawalerem! - parsknal smiechem Ed Greene. - Poczekaj, az sie ozenisz. Wtedy zobaczysz, co to znaczy 36A. Bedziesz myslal o tym przy jedzeniu, przy piciu i w czasie snu. -Druczek 36A - wyjasnil Bruce'owi Frank Tyler, zgarniajac jednoczesnie pule - wypelnia sie, kiedy skladasz do BPR podanie o nastepne dziecko. -Aha, rozumiem. Po prostu nie wiedzialem, ze to ma taki numer. Ale czekaj, Ed. Przeciez sytuacja finansowa to tylko jeden z czynnikow. Biuro Planowania Rodziny bierze jeszcze pod uwage zdrowie rodzicow, obciazenia dziedziczne, srodowisko domowe... -A nie mowilem! - szydzil Ed. - Kawaler! Kompletnie zielony, bezdzietny kawaler! Bruce Robertson posinial. -Niedlugo sie ozenie, panie Ed Greene - rzekl przez zacisniete zeby. - A wtedy bede mial wiecej dzieci niz ty kiedykolwiek... -Masz racje, ze sytuacja finansowa to tylko jeden z czynnikow - pospiesznie wtracil Frank Tyler, chcac zalagodzic sprawe. - Ale za to najwazniejszy, a jesli w rodzinie juz jest kilkoro dzieci, wlasnie na to BPR zwraca uwage przede wszystkim, zanim podejmie decyzje. -Zgadza sie! - Ed przycisnal reka karty zjezdzajace z rozchybotanej teczki. - Taki na przyklad moj szwagier, Paul. Moja zona potrafi dniami i nocami: "Paul to, Paul tamto"; nic dziwnego, ze o nim wiecej slysze niz o sobie. Paul jest wspolwlascicielem Zjednoczenia Transportu Mars-Zie-mia, wiec miesci sie w przedziale osiemnasciorga dzieci. Jego zona jest raczej leniwa, nie dba, co ludzie mowia, wiec maja tylko dziesiecioro, ale... -Mieszkaja w New Hampshire? - spytal Frank. Stewart Raley przed chwila zauwazyl, ze Frank spoglada na niego z troska. Najwidoczniej chcial zmienic temat, uznawszy, ze rozmowa toczy sie w niewlasciwym kierunku i mogla jeszcze bardziej dobic Raleya. Pewnie wszystko mial wypisane na twarzy. Z ta twarza trzeba cos zrobic, za kilka minut spotka sie z Marion. Jesli nie zachowa ostroznosci, Marion natychmiast zgadnie. -W New Hampshire? - powtorzyl Ed z pogarda. - Moj szwagier Paul? Przy jego zarobkach? Nie, moi drodzy! Nie dla niego jakies tam przedmiescia. Ma dom w prawdziwej wsi, na zachod od Zatoki Hudsona w Kanadzie. Lecz jak mowilem, nie idzie mu z zona najlepiej, wiecie, atmosfera w domu nie jest najlepsza dla dzieci. Ale myslicie, ze maja jakis klopot z 36A? Nigdy w zyciu! Po prostu wypelniaja i wraca nastepnego dnia z wielkim niebieskim napisem "Wyrazono zgode" na cala strone. Rozumiecie, jak sobie w tym BPR pomysla, na co u diabla ich stac, te wszystkie pierwszorzedne piastunki i specjalisci od psychologii, a jak dzieciak ma klopoty z dorastaniem, to zalatwiaja najlepszego psychiatre za najwieksze pieniadze. Bruce Robertson potrzasnal z dezaprobata glowa. -Jakos to do mnie nie przemawia. Przeciez czesto sie slyszy o potencjalnych rodzicach, ktorym odmowiono na podstawie badan genetycznych. -Geny to jedna sprawa - zgodzil sie Ed. - Otoczenie druga. Pierwszego nie mozna zmienic, drugie tak. Ale pozwol sobie przypomniec, ze najwieksze zmiany w srodowisku powoduja pieniadze. P-I-E-N-I-A-D-Z-E: pieniadze, forsa, das Geld, szmal, wampum czy stary spondulix. Jak masz dosyc pieniedzy, to nawet BPR uwierzy, ze twoje dziecko bedzie mialo dobry start, zwlaszcza ze na poczatku nieustannie sprawuje kontrole. Wchodzisz, Stew. Hej, Stew! Jeszcze nie mozesz przebolec tamtej puli? Nic nie mowisz juz od pol godziny. Cos nie tak? Chyba cie nie wylali z pracy, co? Raley sprobowal wziac sie w garsc. Podjal ze stolu karty. -Nie -odrzekl ochryplym glosem. - Nie wylali mnie. Marion czekala na ladowisku z ich rodzinnym samolotem. Na szczescie miala do opowiedzenia tyle plotek, ze nie w glowie jej bylo przygladanie sie mezowi. Tylko raz zablyslo w jej oczach zdziwienie, gdy calowal ja w policzek. -Moj biedaku, taki jestes zmeczony - ulitowala sie nad nim. - Chociaz przedtem czulej mnie calowales. Zagryzl bolesnie wargi, ale udawal rozkapryszonego meza. -Przedtem nie bylem zmeczonym biedakiem. Mialem dzisiaj ciezki dzien w biurze. Wiec badz, kochanie, dobra i wyrozumiala, nie oczekuj ode mnie zbyt wiele. Skinela wspolczujaco glowa i oboje wspieli sie na stopnie malego samolotu. Na tylnym fotelu siedziala ich najstarsza corka, dwunastoletnia Liza, i najmlodsza latorosl, Mike. Liza cmoknela ojca w policzek i wziela na rece braciszka, zeby zrobil to samo. Raley zmusil sie i pocalowal syna. Wystrzelili w powietrze. Wszedzie naokolo samoloty odrywaly sie od plaszczyzny ladowiska. Stewart Raley spogladal na przemykajace pod nimi dachy podmiejskich domow i zastanawial sie, kiedy jej o tym powiedziec. Po kolacji, wtedy bedzie odpowiednia pora. Albo nie, lepiej poczeka, az dzieci pojda spac. Wtedy zostana na dole sami... Poczul, ze zoladek podchodzi mu do gardla, dokladnie tak, jak dzis po lunchu. Czy w ogole da rade sie zmusic, zeby jej o tym powiedziec? Musi. Co do tego nie mial watpliwosci. Musi, i to jeszcze dzis. -... tak jakbym w ogole wierzyla w to, co mowi Sheila. - Marion plotkowala bez przerwy. - Wiec jej powiedzialam, ze Connie Tyler nie jest taka i ze nie ma o czym mowic. Pamietasz, kochanie, jak w ubieglym miesiacu Connie odwiedzila mnie w szpitalu? No, oczywiscie, wiedzialam, co sobie mysli. Patrzyla na naszego Mike'a i w duchu powtarzala sobie, ze gdyby to Frank, a nie ty, zostal szefem wydzialu Ganimedesa i dostal dwutysieczna podwyzke, to ona mialaby czwarte dziecko, a ja bym ja odwiedzala. Wiedzialam, co sobie mysli, bo na jej miejscu robilabym dokladnie to samo. Ale kiedy powiedziala, ze Mike to najsliczniejszy i najzdrowszy bobas, jakiego w zyciu widziala, mowila szczerze. I kiedy zyczyla mi pieknego dziecka w przyszlym roku, nie mowila wylacznie przez grzecznosc: naprawde tak myslala! "Piate dziecko - pomyslal gorzko Stewart Raley. - Piate!" -... w takim razie sam zdecyduj. Co mam zrobic z Sheila, jesli jutro przyjdzie z powrotem i znowu zacznie? -Sheila? - spytal z glupia frant. - Jaka Sheila? Marion zniecierpliwiona potrzasnela glowa znad sterow. -Sheila Greene. Zona Eda, nie pamietasz? Stewart, czy ty w ogole slyszysz, co do ciebie mowie? -Jasne, slonko. Mowilas o mm... o szpitalu i o Connie. I o Mike'u. Wszystko slyszalem. A co mowilas o Sheili? Teraz calkiem sie odwrocila i spojrzala na niego. Wielkie, zielone oczy, na ktorych widok kiedys przepychal sie wsrod tanczacych par w strone zupelnie nieznanej dziewczyny, przygladaly sie bacznie. Potem pstryknela przelacznik automatycznego pilota, zeby utrzymywal ich na kursie. -Cos sie stalo, Stewart. I tu nie chodzi o ciezki dzien w biurze. To cos powaznego. O co chodzi? -Potem. - Odwrocil wzrok. - Pozniej ci powiem. -Nie. Powiesz mi teraz. Nie pozwole, zebys sie dluzej meczyl. Wypuscil cale powietrze z pluc i dalej gapil sie na domki migajace w dole. -Jovian Chemicals wykupily dzisiaj kopalnie Keohula. -No i dobrze. Co to ma wspolnego z toba? -Kopalnia Keohula - z bolem serca wyjasnil -jest jedyna czynna kopalnia na Ganimedesie. -Ale ja... ja chyba nadal nic nie rozumiem. Stewart, prosze cie, powiedz mi jasniej, i to szybko. O co chodzi? Podniosl na chwile wzrok i dostrzegl przerazenie w jej oczach. Nie miala pojecia, o czym mowi, ale zawsze miala niewiarygodna intuicje. Zupelna telapatia. -Po sprzedaniu, i to po dobrej cenie, kopalni Keohula, firma Solar Minerals uwaza, ze dalsza jej obecnosc na Ganimedesie jest ekonomicznie nieuzasadniona. Dlatego likwiduja swoje instalacje, praktycznie od zaraz. Przerazona Marion podniosla reke do ust. -I to znaczy... to znaczy... -To znaczy, ze juz nie potrzebuja Wydzialu Ganimedesa. Ani szefa tegoz wydzialu. -Ale przeciez nie odesla cie na poprzednie stanowisko! -krzyknela. - To zbyt okrutne! Nie moga ci obnizyc stopnia sluzbowego. Stewart, nie teraz, kiedy dzieki podwyzce pozwolilismy sobie na nastepne dziecko! Musi byc jakis inny wydzial, jakis inny... -Nie ma - odrzekl, czujac sie, jakby mial gardlo z tektury. -Przerywaja dzialalnosc na wszystkich satelitach Jowisza. Nie tylko ja przez to ucierpialem. Jest Cartwright z dzialu Europy i McKenzie z Io. Obydwaj sa starsi ode mnie stopniem. Od dzis Solar Minerals bedzie utrzymywac glownie swe inwestycje na Uranie, Neptunie i Plutonie i w ogole wszedzie indziej. -No, a co z tymi planetami? Beda im potrzebni szefowie wydzialow, prawda? -Juz ich maja - westchnal Raley bezradnie. - Razem z zastepcami. Dobrzy ludzie znajacy sie na robocie, ktorzy zajmuja sie tym od lat. A co do twojego nastepnego pytania, to juz rozmawialem z Jowian Chemicals na temat transferu. Nic z tego. Maja juz swoj Wydzial Ganimedesa, a jego kierownik pracuje dostatecznie dobrze. Caly dzien probowalem wszystkich mozliwosci. Ale jutro bede juz z powrotem w Dziale Surowcow. -I na poprzedniej pensji? - wyszeptala. - Siedem tysiecy terrytow rocznie? -Tak. O dwa tysiace mniej niz teraz. Dwa tysiace ponizej minimum na czworke dzieci. Dlon Marion powedrowala wyzej, ku oczom, ktore nagle wypelnily sie lzami. -Nie zrobie tego! - zalkala. - Nie! Nigdy! -Slonko - rzekl miekko. - Kochanie, takie jest prawo. Coz mozemy poradzic? -Absolutnie... absolutnie nie podejme sie zdecydowac, ktore... ktore dziecko o... oddamy! -Jeszcze mnie awansuja. Niedlugo znowu bede dostawal dziewiec tysiecy terrytow. Nawet wiecej. Zobaczysz. Przestala plakac i spojrzala na niego posepnie. -Ale gdy raz odda sie dziecko do adopcji, rodzice nie moga go odzyskac. Nawet jesli wzrosnie ich dochod. Wiesz o tym, Stewart, rownie dobrze jak ja. Moga miec nastepne dzieci, ale nigdy nie odzyskaja tamtego. Jasne, ze wiedzial. BPR wprowadzilo ten przepis, aby chronic przybranych rodzicow i zachecac do adopcji rodziny z wyzszych przedzialow. -Trzeba bylo poczekac - zdenerwowal sie. - Moglismy, do diabla, poczekac! -Przeciez czekalismy - przypomniala mu. - Czekalismy pol roku, zebys umocnil swoja pozycje w firmie. Pamietasz ten dzien, kiedy zaprosilismy na kolacje pana Halseya i powiedzial, ze swietnie sobie radzisz i ze zdecydowanie robisz postepy? "Jeszcze bedzie pani miala dziesiatke dzieci, pani Raley - powiedzial - i szczerze radze, zeby juz sie zaczela pani o nie starac". To sa jego wlasne slowa. -Biedny Halsey. Dzisiaj przez cala konferencje wstydzil sie spojrzec mi w oczy. Zanim wyszedlem z biura, zjawil sie i powiedzial, ze strasznie mu przykro, ze pomysli o mnie przy pierwszej liscie awansow. Ale mowil, ze praktycznie wszyscy teraz obcinaja wydatki, to byl zly rok dla wyrobow pozaziemskich. A kiedy wroce do poprzedniej pracy w Dziale Surowcow, to wypchne tego, ktory zajal moje miejsce. On pojdzie nizej i wypchnie kogos innego. Jedno wielkie bagno. Marion wlaczyla wentylator na desce rozdzielczej i osuszyla sobie oczy. -Ja mam dosc naszych problemow, Stewart. Nikt inny mnie teraz nie obchodzi. Co mozemy zrobic? Usiadl glebiej w fotelu i skrzywil sie. -Jedyne, co moglem wymyslic... zadzwonilem do mojego adwokata. Cleve powiedzial, ze zajrzy dzis po kolacji, aby omowic z nami cala sprawe, jesli jest jakas furtka, to Cleve ja znajdzie. Prowadzil juz wiele odwolali od decyzji BPR. Skinela glowa, doceniajac jego troske. -Na poczatek wystarczy. Ile mamy czasu? -No, jutro rano musze wypelnic zawiadomienie. Mamy dwa tygodnie, zeby zdecydowac, ktore... ktore oddamy. Marion znow skinela glowa. Siedzieli bez ruchu, a automatyczny pilot wiozl ich do wyznaczonego celu. Po chwili Stewart Raley wyciagnal reke i ujal dlon zony. Jej palce zacisnely sie kurczowo. -A ja wiem, ktore dziecko - rzekl glos za ich plecami. Oboje gwaltownie odwrocili glowy. -Liza! - Marion na chwile stracila glos. - Zapomnialam, ze tu jestes! Wszystko slyszalas! Okragle policzki Lizy blyszczaly od lez. -Slyszalam - przyznala. - I wiem, ktore to bedzie dziecko. Ja. Bo jestem najstarsza. To mnie powinno sie oddac do adopcji. Nie Penny, nie Susie i nie Mike'a, tylko mnie. -Droga panno Raley, prosze teraz o spokoj. Twoj ojciec i ja sami zdecydujemy. Wcale niewykluczone, ze nic takiego sie nie zdarzy. Zupelnie nic. -Ja jestem najstarsza i to mnie sie powinno oddac do adopcji. Tak mowi moja pani w szkole. Pani mowi, ze male dzieci przezywaja to mo-mocniej niz starsze. I pani jeszcze powiedziala, ze to nawet dobrze, bo na pewno mnie adoptuje bardzo bogata rodzina i dostane wiecej zabawek, pojde do lepszej szkoly i... i w ogole. Pani mowi, ze moze z poczatku to jest troche s-smutno, ale tyle sie dzieje ciekawych rzeczy, ze... ze mozna wy-wytrzymac. A poza tym pani mowi, ze tak wlasnie musi byc, bo takie jest prawo. Stewart Raley uderzyl piescia w oparcie fotela. -Dosc tego! Twoja matka powiedziala, ze sami zadecydujemy! -A poza tym - ciagnela Liza niewzruszona, ocierajac jedna reka twarz. - Poza tym, to ja nie chce miec rodziny z trojka dzieci. Wszystkie moje przyjaciolki sa z rodzin z czworka dzieci. Musialabym wracac do tych ubogich kolezanek, ktore mialam przedtem, i... -Liza! - wrzasnal Raley. - Jeszcze jestem twoim ojcem! Mam ci to udowodnic? Cisza. Marion przelaczyla pojazd na reczne sterowanie, zeby wyladowac. Odebrala dziecko z rak dwunastolatki i wszyscy wysiedli z samolotu, unikajac swego wzroku. Zanim weszli do domu, Raley zatrzymal sie, aby przestawic robota z funkcji "Ogrod" na "Obsluge Stolu". Potem ruszyl w slad za furkoczacym zelastwem. Klopot w tym, ze Liza miala racje. Jesli nie bylo innych czynnikow, do adopcji zazwyczaj wybieralo sie najstarsze dziecko. Dla niej moglo to byc najmniej stresujace przezycie. A Biuro Planowania Rodziny wybierze starannie nowych rodzicow sposrod rzeszy skladajacych podania i dopilnuje, aby przeniesiono ja tak gladko i bezstresowo, jak tylko mozliwe. Specjalisci od psychologii dzieciecej beda odwiedzac ja co dwa tygodnie przez kilka pierwszych lat, aby miec pewnosc, ze odnalazla sie w nowej sytuacji. Jacy beda ci nowi rodzice? Pewnie ktos taki jak szwagier Eda Greene'a, Paul, ktorego dochody daleko przekraczaly dopuszczalne minimum. Rozne bywaly przyczyny, ze nie mieli wlasnych dzieci: leniwa albo nieszablonowa zona, ukryta nieplodnosc jednego z partnerow, koniecznosc operowania narzadow rodnych. W kazdym razie cos, co nie pozwalalo im zdobyc jedynego liczacego sie swiadectwa prestizu. Mogles miec naprawde elegancki samolot, ale to kupowalo sie na kredyt i pracowalo na niego przez nastepne dziesiec lat. Mogles miec olbrzymi dom w ekskluzywnej dzielnicy w Manitobie, gdzie dyrektorzy z Centrum Biznesu Nowego Jorku sasiadowali ze swoja konkurencja z Chicago czy Los Angeles, dom ze scianami wylozonymi rzadkim drewnem marsjanskim, wyposazony w roboty wszelkich specjalnosci, ale nikogo nie przekonasz, ze nie masz zastawionej hipoteki, przez co powoli zmierzasz ku finansowej zaleznosci. Za to dzieci, dzieci to byla pewna sprawa. Nie mogles miec dzieci na kredyt, nie mogles miec dziecka dlatego, ze spodziewales sie poprawy w interesach. Dziecko mogles miec dopiero, gdy BPR zaakceptowalo cechy dziedziczne oraz otoczenie twoje i twojej zony, a nastepnie uznalo, ze twoje dochody sa na tyle wysokie, aby zapewnic dziecku wszystko, na co zasluguje. Przy kazdym dziecku otrzymywalo sie licencje, ktora BPR wydawalo tylko po bardzo szczegolowym wywiadzie. I dopiero to bylo wyznacznikiem twojej pozycji. Dlatego przy kupowaniu czegos na raty nie musiales sie legitymowac stala praca ani poreczycielami, wystarczylo wyciagnac licencje na szoste dziecko. Ekspedient tylko spisywal nazwisko, adres i numer seryjny licencji - i juz. Wychodziles ze sklepu z nowym nabytkiem. Raley myslal o tym przez cala kolacje. Czul sie nawet podwojnie winny z powodu utraty dobrego stanowiska w Solar Minerals, gdy przypomnial sobie swoja pierwsza mysl na widok licencji Mike'a. Bylo to radosne: "mozemy wstapic do miejscowego klubu, teraz dostaniemy zaproszenie". Oczywiscie cieszyl sie z pozwolenia na nastepne dziecko - oboje z Marion kochali dzieci i chcieli ich miec jak najwiecej - ale juz mieli trojke. Jednak dopiero czwarte to byl prawdziwy skok w drabinie spolecznej. "No to co?" - usprawiedliwial sie w duchu. A ktory ojciec nie czulby sie podobnie? Nawet Marion, kiedy urodzil sie Mike, nazywala go "nasz klubowy synek". Ach, te szczesliwe dni, pelne rodzicielskiej dumy. Chodzili z Marion niczym mlodzi monarchowie tuz przed koronacja. A teraz... Cleveland Boettiger, adwokat Raleya, przyjechal akurat w chwili, kiedy Marion krzykiem zapedzala Lize do lozka. Mezczyzni poszli do saloniku i wzieli od robota gotowe drinki. -Nie mam zamiaru niczego ukrywac, Stew - rzekl prawnik, rozkladajac zawartosc swej teczki na antycznym stoliku sprytnie przerobionym przez Marion z wojskowej szafki nocnej z poczatkow dwudziestego wieku. - Dobrze to nie wyglada. Przejrzalem najnowsze zarzadzenia BPR i w twojej sytuacji mam zle przeczucia. -Czy nie ma najmniejszej szansy? Zadnych kruczkow prawnych? -No, wlasnie nad tym sie dzisiaj zastanowimy. Weszla Marion i padla na sofe obok meza. -Ach, ta Liza! - wykrzyknela. - Omal jej nie spralam. Juz patrzy na mnie jak na obca, ktora nie ma wobec niej zadnych praw. Do szalu mnie to doprowadza. -Liza twierdzi, ze to ja oddamy do adopcji - wyjasnil gosciowi Raley. - Slyszala, jak o tym rozmawialismy. Boettiger wzial do reki pokryty notatkami arkusz papieru i rozprostowal go. -Liza oczywiscie ma racje. Jest najstarsza. No, a teraz rozejrzyjmy sie w sytuacji. Pobraliscie sie, majac dochody trzy tysiace terrytow rocznie, czyli minimum dla jednego dziecka. To byla Liza. Trzy lata pozniej kolejne podwyzki podniosly wasze dochody o dwa tysiace. I to byla Penelopa. Nastepne poltora roku, nastepne dwa tysiace. Susan. W ubieglym roku w lutym przejales dzial Ganimedesa wraz z pensja dziewiec tysiecy rocznie. Mike. Dzisiaj obnizono ci stopien sluzbowy i wrociles do siedmiu tysiecy, co stanowi przedzial maksymalnie trojki dzieci. Czy dobrze nakreslilem sytuacje? -Dobrze - odezwal sie gospodarz. "Historia mego doroslego zycia - pomyslal - w kilku zdaniach. Nie obejmuje poronienia, ktorego Marion o malo co nie miala przy Penny ani tego, jak robot do opieki nad dziecmi mial zwarcie i trzeba bylo zalozyc Susie szesc szwow na glowce. Ani tego, jak..." -Wiec dobrze, Stew, najpierw zbadajmy mozliwosci podniesienia twojej pensji. Czy ktores z was oczekuje w krotkim czasie znacznego doplywu gotowki, powiedzmy -jakis spadek czy nieruchomosc, ktora nagle przybierze na wartosci? Spojrzeli na siebie. -I moja rodzina, i Stewarta - powoli odrzekla Marion -nalezy do przedzialu trojki-czworki dzieci. Nie mamy zadnych posiadlosci. Poza domem i meblami, i samolotem, mamy tylko troche rzadowych obligacji i maly pakiet akcji So-lar Minerals, ktore od czasu zakupu niewiele zyskaly na wartosci. -No, to zalatwilismy sprawe dochodow. Pozwolcie wiec, ze zapytam... -Chwileczke - wybuchnal Raley. - Co to znaczy: zalatwilismy? Przeciez moge wziac dodatkowa prace, robic cos w weekendy albo wieczorami na miejscu, w New Hampshire. -Zalatwilismy, poniewaz licencja na posiadanie dziecka przewiduje dochod z normalnego, trzydziestogodzinnego tygodnia pracy - wyjasnil cierpliwie prawnik. - Jesli ojciec musi dodatkowo pracowac, aby osiagnac czy tez utrzymac dochody na tym poziomie, dziecko o tylez mniej go widuje i - poslugujac sie terminologia prawna - "pozbawione jest naturalnego prawa do normalnego dziecinstwa". Pamietaj, ze prawa dziecka sa niepodwazalne zgodnie z obowiazujacym kodeksem. Nie mozna ich w zaden sposob obejsc. Stewart Raley wpatrzyl sie w niewidoczny punkt. -Mozemy emigrowac - szepnal cicho. - Na Wenus i na innych koloniach nie ma kontroli urodzen. -Ty masz trzydziesci osiem lat, Marion trzydziesci dwa. Na Marsie i na Wenus wola mlodszych od was. Nie wspominajac o tym, ze jestes pracownikiem umyslowym, a nie technikiem, mechanikiem czy rolnikiem. Mocno watpie, aby udzielono wam pozaziemskiej wizy pobytowej. Nie, wyczerpalismy mozliwosci wzrostu wynagrodzen. Zostaje nam Przypadek Specjalny. Czy macie cos, co by sie miescilo w tych ramach? Marion dostrzegla deske ratunku i uczepila sie jej kurczowo. -Chyba jest cos. Kiedy rodzilam Mike'a, musialam miec cesarke. -Hm. - Cleveland Boettiger wyciagnal inny dokument i czytal go przez chwile. - Wedlug twojej karty zdrowia powodem bylo ulozenie dziecka w macicy. Nie przeszkodzi to w zadnym razie podczas nastepnych porodow. Cos jeszcze? Jakies badania psychiczne Lizy, na przyklad, ktore uniemozliwiaja przeniesienie jej w tej chwili do innej rodziny? Pomyslcie. Pomysleli. Westchneli. Nic nie bylo. -Wiec dokladnie tak, jak myslalem, Stew. Zdecydowanie kiepsko to wyglada. No coz, moze przynajmniej podpisz to i dolacz do zawiadomienia jutro rano. Jest juz wypelnione. -Co to jest? - spytala Marion, spogladajac z niepokojem na podana im kartke papieru. -Prosba o odlozenie decyzji. Na podstawie tego, ze do tej pory szlo ci w pracy wyjatkowo dobrze i dlatego obnizenie pensji jest byc moze tylko okresowe. Nic to nie da, gdy BPR wysle do twego biura detektywa, ale zajmie im to troche czasu. Bedziecie miec dodatkowy miesiac, zeby postanowic, ktore dziecko... a kto wie? - moze do tego czasu cos sie zmieni? Moze dostaniesz lepsza prace na innym wydziale, moze awans? -Teraz nie dostane juz pracy gdzie indziej - rzekl ponuro Raley. - Mam szczescie, ze te dostalem, w obecnej sytuacji. A awans nie wchodzi w gre co najmniej przez rok. Na zewnatrz dal sie slyszec zgrzyt ladujacego przed ich domem jakiegos samolotu. -Goscie? - zdziwila sie Marion. - Nie spodziewamy sie nikogo. Jej maz pokrecil z dezaprobata glowa. -Goscie! Tylko tego nam jeszcze dzisiaj brakowalo. Marion, zobacz, kto to jest, i popros ich, zeby dali nam spokoj. Wyszla z saloniku, polecajac robotowi, zeby napelnil pusta szklanke Boettigera. Twarz miala wykrzywiona cierpieniem. -Nie rozumiem - wykrzyknal Stewart Raley - dlaczego BPR jest takie sztywne i drobiazgowe przy interpretacji statutow kontroli urodzen! Nie moga dac czlowiekowi choc troche swobody? -Daja - przypomnial mu adwokat, starannie ukladajac papiery w teczce. - Przeciez ci daja. Po otrzymaniu zezwolenia i poczeciu dziecka wolno ci obnizyc dochod o maksimum dziewiecset terrytow. Kazdemu moze sie zdarzyc. Ale dwa tysiace? Cale dwa tysiace... -To i tak nieuczciwe, do diabla! Zeby miec dziecko i wychowywac, a tu zabiera ci je jakies glupie biuro rzadu swiatowego i... -Dobra, Raley, nie udawaj glupka - przerwal mu Boetti-ger ostro. - Jestem twoim adwokatem i bede ci pomagal, na ile mi pozwola umiejetnosci zawodowe, ale nie bede tu wysluchiwal bzdur, w ktore z pewnoscia sam nie wierzysz. Albo planowanie rodziny na skale ogolnoswiatowa ma sens, albo nie. Albo mamy pewnosc, ze kazde dziecko jest chciane, cenione i ma pewne szanse na uczciwe, szczesliwe zycie, albo wracamy do nieodpowiedzialnej wolnoamery-kanki metod kontroli urodzen z poprzednich stuleci. Obaj wiemy, ze rozumne planowanie rodziny znacznie poprawilo warunki zycia na ziemi. Druk 36A jest symbolem planowania rodziny, natomiast zawiadomienie o zmniejszeniu dochodow to druga strona tego samego medalu. Nikt rozsadny nie moze chciec jednego, a odrzucac drugie. Raley pochylil glowe i bezradnie rozlozyl rece. -Ja tego nie odrzucam, Cleve. Ja tylko... tylko... -Tylko dla ciebie w tej chwili to jest malo wygodne. Przykro mi z tego powodu, naprawde mi przykro. Ale z mojej strony wyglada to tak: jesli klient przychodzi i mowi mi, ze niechcacy przelecial samolotem nad obszarem chronionym, to korzystam z calej mojej wiedzy prawniczej i wszystkich zakamarkow mego cynicznego umyslu, zeby pomoc mu wywinac sie z jak najmniejsza grzywna. Ale kiedy idzie dalej i zaczyna mi mowic, ze przepisy ruchu sa do niczego - wtedy trace cierpliwosc i mowie mu, zeby sie zamknal. A czymze wiecej sa ustawy o kontroli urodzen: seria przepisow, ktore maja bezkolizyjnie regulowac ruch demograficzny ludzkosci. Glosy z przedpokoju nagle urwaly dotychczas ozywiona rozmowe. Uslyszeli, jak Marion wydaje dziwny dzwiek, cos miedzy jekiem a krzykiem. Jednoczesnie zerwali sie na rowne nogi i pobiegli w tamta strone. Znalezli ja w holu, w towarzystwie Bruce'a Robertsona. Z zamknietymi oczami wspierala sie jedna reka o sciane, jakby tylko dzieki temu mogla prosto ustac. -Przepraszam, Stew, ze tak ja zedenerwowalem - wyjasnil szybko ilustrator ksiazek. Twarz mial niezwykle blada. - Widzisz, chcialbym adoptowac Lize. Frank Tyler powiedzial mi, co sie dzisiaj stalo. -Ty? Ty chcesz... Ale przeciez jestes kawalerem! -Tak, ale za to w przedziale pieciorga dzieci. Moge zaadoptowac Lize, jesli dowiode, ze zapewnie jej takie same warunki jak malzenstwo. No i zapewnilbym. Chce jedynie, aby jej nazwisko prawnie zmieniono na Robertson - nie obchodzi mnie, jakiego bedzie uzywac w szkole czy wsrod kolezanek - i zostanie u was, a ja bede placil na jej utrzymanie. Chyba BPR uzna wasz dom za najlepszy z mozliwych. Raley spojrzal pytajaco na Boettigera. Prawnik skinal glowa. -Tak. Gdy rodzice naturalni proponuja polubowne wyjscie z sytuacji, dzialanie administracji sprowadza sie do popierania ich. Ale co pan bedzie z tego mial, mlody czlowieku? -Bede mial dziecko - oczywiscie oficjalnie - stwierdzil Robertson. - Bede mogl o nim opowiadac, chwalic sie nim, kiedy inni chwala sie swoimi dziecmi. Juz mi obrzydlo zycie bezdzietnego kawalera. Chce byc KIMS. -Ale moze kiedys zechcesz sie ozenic - powatpiewal Raley, objawszy swoja zone, ktora odzyskala panowanie nad soba i tulila sie do niego. - Bedziesz chcial sie ozenic i miec wlasne dzieci. -Niestety, nie - rzekl cicho Bruce Robertson. - Prosze, nie rozpowiadajcie o tym, ale badania wykazaly w moich genach sklonnosci do debilizmu w wyniku porazenia nerwu wzrokowego. Moglbym poslubic jedynie kobiete nieplodna. Watpie, zebym kiedykolwiek sie ozenil, a juz na pewno nie bede mial dzieci. To... to moja jedyna szansa. -Och, kochanie... - Marion zaszlochala ze szczescia w ramionach Raleya. - Wiec wszystko bedzie dobrze. Naprawde bedzie dobrze! -Prosze tylko - rysownik ciagnal troche niepewnie - o przywilej przychodzenia tu od czasu do czasu, zeby, hm, zobaczyc Lize, zobaczyc, co u niej slychac. -Od czasu do czasu! - ryknal Raley uszczesliwiony. - Mozesz przychodzic co wieczor. W koncu bedziesz jakby czlonkiem rodziny. Co ja mowie, jakby! Ty bedziesz czlonkiem rodziny: czlowieku, bedziesz nalezal do rodziny! KONIEC TOMU This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2011-02-20 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/