Link Charlotte - Drugie dziecko
Szczegóły |
Tytuł |
Link Charlotte - Drugie dziecko |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Link Charlotte - Drugie dziecko PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Link Charlotte - Drugie dziecko PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Link Charlotte - Drugie dziecko - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Z języka niemieckiego przełożył
Dariusz Guzik
Tytuł oryginału:
DAS ANDERE KIND
Strona 3
Grudzień 1970 roku
Strona 4
Sobota, 19 grudnia
Wiedziała, że musi jak najszybciej uciekać.
Że znalazła się w niebezpieczeństwie i będzie zgubiona, jeśli
zwróci na siebie uwagę ludzi zamieszkujących tę położoną na
uboczu farmę.
Kiedy podeszła do bramy, chcąc ruszyć spiesznie drogą w dół, do
swojego samochodu, wyrósł przed nią jak spod ziemi jakiś
mężczyzna. Był wysoki i dość zadbany jak na mieszkańca tak
podupadłego gospodarstwa. Miał na sobie dżinsy i sweter. Jego
siwe włosy były krótko przystrzyżone. W błękitnych oczach ani
śladu jakiegokolwiek uczucia.
Semira miała nadzieję, że jej nie zauważył, kiedy kręciła się za
budynkami stajni. Może natknął się na jej samochód, a teraz
przyszedł sprawdzić, kto się tu wałęsa. Musiała przekonująco
pokazać, że jest niewinna, ba, naiwna, i to w chwili, gdy jej serce
waliło jak szalone, a nogi dygotały ze strachu. To była dla niej
ostatnia szansa. Jej twarz pokryły krople potu, chociaż tego
grudniowego dnia wraz z zapadającym zmierzchem zaczynał dawać
się we znaki dokuczliwy ziąb.
Jego głos był równie zimny jak jego oczy. - Co pani tu robi?
Próbowała się uśmiechnąć, lecz odniosła wrażenie, że zdradza
tylko swój niepokój. - Dzięki Bogu, już myślałam, że nikogo tu nie
ma...
Obrzucił wzrokiem całą jej postać. Semira próbowała sobie
wyobrazić, co widzą jego oczy. Drobna, szczupła kobieta, niespełna
Strona 5
trzydziestoletnia, ciepło ubrana w długie spodnie, podbite futrem
buty, grubą wiatrówkę. Ciemne włosy, równie ciemne oczy.
Ciemnobrązowa cera. Oby tylko nie miał nic przeciwko
Pakistańczykom. Oby tylko nie spostrzegł, że ma przed sobą
Pakistankę, która w każdej chwili może zwymiotować ze strachu.
Oby tylko nie wyczul jej lęku. Semira miała nieodparte wrażenie,
że wokół unosi się jego woń.
Ruchem głowy wskazał zagajnik u stóp wzniesienia. - To pani
samochód?
Popełniła błąd, zostawiając go tam, w dole. Drzewa rosły zbyt
rzadko, zrzuciły już liście. Nie stanowiły dobrej kryjówki. Pewnie
go zauważył, wyglądając przez któreś z okien na piętrze swego
domu. I nabrał podejrzeń.
Była idiotką. Cóż za pomysł, by tu przyjeżdżać, nic nikomu nie
mówiąc. I do tego jeszcze zaparkować auto w pobliżu zapomnianej
przez Boga i ludzi farmy.
- Ja... zupełnie zabłądziłam - wyjąkała. - Nie mam pojęcia, jak
się tu znalazłam. A potem zobaczyłam pański dom i pomyślałam,
że zapytam...
- Tak?
- Nie znam tych stron. - Uświadomiła sobie, że jej głos brzmi
zupełnie nienaturalnie, jest zbyt wysoki i nieco skrzekliwy. On
jednak nie mógł przecież wiedzieć, jak bardzo różni się w tej chwili
od jej zwykłego sposobu mówienia. - Właściwie to chciałam...
chciałam...
- Dokąd chce pani jechać?
Miała pustkę w głowie. - Do... do... jakże nazywa się ta
miejscowość...? - Oblizała suche wargi. Stał przed nią psychopata.
Powinien nie tylko siedzieć w więzieniu, ze względów
Strona 6
bezpieczeństwa powinien zostać odizolowany, nie miała co do tego
wątpliwości. Pod żadnym pozorem nie powinna była tu sama
przychodzić. Nie ma tu nikogo, kto mógłby jej pomóc. Aż nazbyt
dobrze wiedziała, że miejsce, w którym się znalazła, było zupełnie
opuszczone, odcięte od świata. Jak okiem sięgnąć nie było tu
innych zagród, ani żywej duszy.
Nie mogła popełnić błędu. - Do... - wreszcie przypomniała sobie
tę nazwę - Whitby. Chciałam się dostać do Whitby.
- W takim razie zboczyła pani z głównej szosy, i to spory
kawałek drogi.
- Tak. Tak mi się wydawało. - Znów przymusiła się do
uśmiechu. Mężczyzna nie odwzajemnił go. Obserwował ją
zastygłym wzrokiem. Mimo że emanował obojętnością, Semira
zdołała wyczuć jego nieufność. Podejrzliwość, która zdawała się
narastać z każdą sekundą ich rozmowy.
Musiała uciekać!
Usiłowała zachować spokój, choć najchętniej rzuciłaby się do
ucieczki. - Może pan mi powie, jak wrócić do głównej szosy?
Nie odpowiedział. Przeszywał ją wzrokiem swych lodowato
błękitnych oczu. Nigdy jeszcze nie widziała tak zimnego spojrzenia.
Jakby było wyzute z wszelkiego życia. Ucieszyła się, że jej szyję
otulał szal. Po prawej stronie, poniżej żuchwy, mogła wyczuć
gwałtowne drżenie nerwu.
Milczenie trwało zbyt długo. Usiłował się czegoś dowiedzieć. Nie
ufał jej. Oceniał ryzyko, jakie przedstawiała sobą ta drobna istota.
Lustrował ją wzrokiem, jakby chciał wniknąć do jej umysłu.
Nagle po jego twarzy przemknął wyraz pogardy. Splunął przed
nią na ziemię.
- Czarna hołota - wycedził. - Musicie teraz pchać się nawet do
Strona 7
- Czarna hołota - wycedził. - Musicie teraz pchać się nawet do
Yorkshire?
Drgnęła. Zastanawiała się, czy był rasistą, czy też może tylko
prowokował, by ją wytrącić z równowagi. Chciał, żeby się zdradziła.
Zachowuj się tak, jakby to była zwyczajna sytuacja.
Poczuła, jak w jej gardle wzbiera szloch, nie zdołała
powstrzymać ochrypłego dźwięku. To nie była zwyczajna sytuacja.
Nie miała pojęcia, jak długo jeszcze zdoła nad sobą zapanować.
- Mój... mąż jest Anglikiem - odparła. Zazwyczaj tego nie robiła.
Nigdy nie chowała się za postacią Johna, kiedy napotykała na
uprzedzenia związane z kolorem jej skóry. Tym razem jednak
instynkt podszepnął jej tę odpowiedź. Stojący przed nią mężczyzna
wiedział teraz, że jest zamężna i że ktoś zauważy jej nieobecność,
jeśliby przytrafiło jej się coś złego. Ktoś osiadły w tym kraju, kto od
razu będzie wiedział, co robić w przypadku zaginięcia człowieka.
Ktoś, kogo policja potraktuje poważnie.
Nie miała pojęcia, czy jej odpowiedź zrobiła na nim jakiekolwiek
wrażenie.
- Zmiataj stąd - rzucił.
Nie był to dobry moment, by się oburzać z powodu
nieuprzejmych słów. Albo też spierać się w kwestii
równouprawnienia ludzi o jasnym i ciemniejszym kolorze skóry.
Liczyła się tylko ucieczka i powiadomienie policji.
Odwróciła się, zamierzając odejść. Zmuszała się, żeby nie biec,
lecz iść miarowym, równym krokiem. Niech myśli, że poczuła się
dotknięta. Nie może po niej poznać, że omal nie oszalała ze strachu.
Zrobiła cztery, pięć kroków, gdy naraz rozległ się jego głos. - He!
Czekaj no!
Przystanęła. - Tak?
Strona 8
Podszedł do niej. Mogła poczuć na sobie jego oddech. Papieros i
kwaśne mleko.
- Byłaś przy szopach, prawda?
Przełknęła ślinę. Całe jej ciało zlał pot. - Jakich... jakich
szopach?
Świdrował ją wzrokiem. W jego obojętnych oczach mogła
wyczytać to, co on zdołał odkryć w jej oczach: ona wie. Poznała jego
sekret.
Nie miał już cienia wątpliwości.
Rzuciła się do ucieczki.
Strona 9
Lipiec 2008 roku
Strona 10
Środa, 16 lipca
1.
Po raz pierwszy zobaczył tę kobietę, kiedy wychodził z Friarage
School, kierując się do swego mieszkania po drugiej stronie ulicy
Stała w otwartych drzwiach i najwyraźniej wahała się ruszyć przed
siebie w ulewny deszcz. Dochodziła godzina szósta, było wyjątkowo
ciemno jak na tak wczesną porę letniego wieczoru. Za dnia panował
nieznośny upał, później nad Scarborough rozpętała się gwałtowna
burza, a teraz świat dotknęło istne oberwanie chmury. Szkolny
dziedziniec opustoszał. Nierówności asfaltu natychmiast zamieniły
się w ogromne kałuże. Niebo przesłoniły wściekle skłębione
granatowoczarne chmury.
Kobieta miała na sobie sięgającą za kolana kwiecistą letnią
sukienkę, nieco staromodną, lecz odpowiednią na upalny, burzowy
dzień. Długie włosy koloru ciemnoblond splotła w warkocz, w dłoni
trzymała torbę na zakupy. Przypuszczał, że nie należała do
personelu szkoły. Być może była tu nowa. Albo też jest po prostu
kursantką.
Korciło go, by podejść bliżej, zastanawiał się, czy nie powinien
jej zagadnąć. To pewnie przez tę jej niezwykłą, staroświecką
aparycję. Uznał, że ma najwyżej dwadzieścia parę lat, lecz wygląda
zupełnie inaczej niż kobiety w jej wieku. Nie można powiedzieć,
żeby jej widok elektryzował mężczyzn, coś w niej jednak w dziwny
sposób przyciągało. Ciekawiło, jak wygląda jej twarz. Jak brzmi jej
Strona 11
głos. Czy rzeczywiście jest istnym zaprzeczeniem swej epoki oraz
własnego pokolenia.
W każdym razie on chciał się tego dowiedzieć. Kobiety go
fascynowały. Od kiedy zaś poznał niemal każdy ich typ,
fascynowały go szczególnie te niecodzienne.
Podszedł do niej i zagaił: - Nie ma pani parasola?
Pytanie nie zabrzmiało zbyt oryginalnie, lecz zważywszy na
potoki ulewnego deszczu, wydało się oczywiste.
Kobieta nie zauważyła, że ktoś się do niej zbliża, dlatego
drgnęła nerwowo, wystraszona. Odwróciła się; zrozumiał wówczas
swą pomyłkę. Nie miała dwudziestu kilku, lecz co najmniej
trzydzieści pięć lat, może nawet więcej. Wyglądała sympatycznie,
lecz zupełnie niepozornie. Blada, nieumalowana twarz, niezbyt
ładna, niebrzydka, z gatunku tych, na które patrzy się nie dłużej
niż przez dwie minuty.
Włosy niedbale odgarnięte z wysokiego czoła. Najwyraźniej
zupełnie nieświadomie ucieleśniała sobą ów szczególny typ kobiet,
które co prawda chcą się wyróżniać z tłumu, nie mają wszakże
bladego pojęcia, co zrobić, żeby wyglądać bardziej atrakcyjnie i
pociągająco.
Miłe, nieśmiałe stworzenie, zawyrokował. I zupełnie
nieciekawe.
- Powinnam była wiedzieć, że nadciąga burza - odpowiedziała. -
Ale kiedy dziś w południe wychodziłam z domu, było tak upalnie,
że myśl o zabraniu parasola wydała mi się śmieszna.
- Dokąd pani idzie? - zapytał.
- Właściwie tylko na przystanek przy Queen Street. Ale zanim
tam dojdę, będę mokrzuteńka.
- O której odjeżdża pani autobus?
Strona 12
- Za pięć minut - odparła ze smutkiem. - To dziś ostatni kurs.
Pewnie mieszka w którejś z tych zapadłych wsi wokół
Scarborough. To zadziwiające, jak blisko, tuż za rogatkami miasta,
zaczynała się prowincja. Nagle człowiek trafiał w sam środek
wielkiego nigdzie, do wiosek składających się z nielicznych,
rozrzuconych po okolicy farm, do których nader rzadko docierały
środki komunikacji. Ostatni autobus tuż przed osiemnastą! Młodzi
ludzie czują się tam pewnie, jakby żyli w epoce kamiennej.
Gdyby była młoda i ładna, nie zawahałby się ani chwili, by
zaproponować jej pomoc. Odwiózłby ją do domu samochodem.
Najpierw zapytałby, czy nie zechciałaby się z nim czegoś napić
gdzieś w pobliżu portu, w jednym z rozlicznych pubów. Umówione
spotkanie czekało go dopiero późnym wieczorem, lecz aż tak bardzo
mu na nim nie zależało. Do tego czasu wcale nie miał ochoty nudzić
się w swym pokoju, wynajmowanym w domu przy końcu ulicy.
Myśl o tym, że miałby siedzieć w jakiejś knajpie przy lampce
wina naprzeciw tego podstarzałego dziewczęcia - owszem, tak się
właśnie prezentowała: jak podstarzałe dziewczę - i przez cały
wieczór wpatrywać się w jej bezbarwną twarz, nie była bynajmniej
kusząca.
Nawet program w telewizji wydawał się bardziej zajmujący. A
mimo to zawahał się, nie chciał jej bowiem tak po prostu zostawić
samej, przejść obok niej przez szkolny dziedziniec na drugą stronę
ulicy. Sprawiała wrażenie... opuszczonej.
- Gdzie pani mieszka?
- W Staintondale - odparła.
Wywrócił oczami. Znał Staintondale. Chryste! Szosa, kościół,
urząd pocztowy, w którym można też było kupić podstawowe
artykuły żywnościowe oraz kilka tytułów czasopism. Parę domów.
Strona 13
Czerwona budka telefoniczna, służąca także za przystanek
autobusowy. I rozrzucone tu i ówdzie po okolicy farmy.
- Z przystanku w Staintondale pewnie ma pani jeszcze spory
kawałek drogi do pokonania - domyślił się.
Przytaknęła niewesoło. - Prawie pół godziny.
Popełnił błąd, zagadując ją o to. Miał wrażenie, że wyczuła jego
rozczarowanie. Coś mu podpowiadało, że była to dla niej dobrze
znana przykra sytuacja. Pewnie już nieraz udało jej się przykuć
uwagę jakiegoś mężczyzny, jego zainteresowanie natychmiast
jednak gasło, nim jeszcze zdołał się do niej naprawdę zbliżyć. Być
może domyślała się, że byłby zaproponował jej pomoc, gdyby tylko
była osobą trochę bardziej intrygującą. Pewnie wyszła z założenia,
że i tak nic z tego nie będzie.
- Wie pani - rzucił spiesznie, zanim egoizm i wygodnictwo
zdołały w nim powstrzymać przypływ wielkoduszności -
zaparkowałem niedaleko stąd, przy tej ulicy. Jeśli pani chce,
odwiozę panią do domu.
Spojrzała na niego z niedowierzaniem. - Ale... to wcale nie tak
blisko... Staintondale jest...
- Znam tę miejscowość - przerwał jej w pół słowa. - Nie mam
żadnych planów na najbliższe godziny, a przejażdżka za miasto... to
nie brzmi najgorzej.
- Przy takiej pogodzie... - przyznała z powątpiewaniem.
Uśmiechnął się. - Radziłbym pani przyjąć moją propozycję. Po
pierwsze, pewnie i tak nie zdąży już pani na ten autobus. A po
drugie, nawet jeśli się pani poszczęści, jutro lub najpóźniej pojutrze
złapie pani okropne przeziębienie. No więc?
Zawahała się; wyczuł jej nieufność. Zastanawiała się, jakie
motywy nim kierują. Wiedział, że jest przystojny i ma powodzenie
Strona 14
u kobiet, ona zaś raczej nie miała złudzeń co do tego, że taka
kobieta jak ona może rozbudzić prawdziwą ciekawość u takiego jak
on mężczyzny. Przypuszczalnie uznała go albo za seksualnego
maniaka, który właśnie usiłuje ją zaciągnąć do samochodu, bo z
zasady zwykł brać to, co mógł zdobyć, albo też za człowieka
powodowanego litością. Żadna z tych możliwości nie przypadła jej
do gustu.
- Dave Tanner - powiedział, wyciągając rękę. Uścisnęła ją z
wahaniem. Jej dłoń była ciepła i miękka w dotyku.
- Gwendolyn Beckett - odparła.
Uśmiechnął się. - A zatem, Mrs Beckett, ja...
- Miss - poprawiła go spiesznie. - Miss Beckett.
- Okay, Miss Beckett. - Spojrzał na zegarek. - Pani autobus
odjeżdża za minutę. Dla mnie sprawa jest rozstrzygnięta. Jest pani
gotowa na sprint przez dziedziniec, a potem jeszcze parę metrów
ulicą?
Przytaknęła, zaskoczona świadomością, że właściwie nie ma
wyboru. Nie pozostało jej nic innego, jak tylko chwycić się brzytwy,
którą jej podsunął.
- Niech pani trzyma torbę nad głową - poradził. - To panią nieco
osłoni.
Pognali gęsiego przez tonący w kałużach szkolny dziedziniec.
Wysokie drzewa rosnące wzdłuż otaczającego teren ogrodzenia z
kutego żelaza uginały się pod naporem nawalnego deszczu. Po
lewej wznosił się ogromny budynek hal targowych z ich
podziemnymi, przypominającymi katakumby kamiennymi
korytarzami, gdzie w galeriach handlowych można było znaleźć
mnóstwo kiczu i tylko trochę prawdziwej sztuki. Po prawej stronie
ciągnęła się uliczka wyznaczona przez dwa szeregi wąskich domów
Strona 15
z czerwonej wypalanej cegły, do których prowadziły lakierowane na
biało drzwi wejściowe.
- Tędy - wskazał drogę. Pobiegli obok domów, aż w końcu dotarli
do niewielkiego, niebieskiego rdzewiejącego fiata, zaparkowanego
po lewej stronie ulicy. Kiedy otworzył drzwi, oboje z westchnieniem
ulgi opadli na przednie siedzenia.
Z włosów Gwendolyn ściekała woda, a jej sukienka kleiła się do
ciała niczym mokra szmata. Wystarczyło ledwie kilka metrów, by
przemokła do suchej nitki. Dave próbował nie zwracać uwagi na
swoje mokre stopy.
- Co za głupiec ze mnie - przyznał. - Powinienem sam pójść po
samochód i zabrać panią spod szkoły. Wtedy byłaby pani
przynajmniej w połowie sucha.
- Co tam! - Nareszcie się uśmiechnęła. Zauważył, że ma ładne
zęby. - Nie jestem z cukru. A zawsze to lepiej dojechać pod sam
próg domu, niż tłuc się całą drogę autobusem, a potem jeszcze
maszerować na piechotę. Dziękuję.
- Nie ma za co - odparł. Dopiero za trzecim razem udało mu się
uruchomić samochód. Silnik zacharczał, auto szarpnęło. Dwoma
zrywami znalazło się na ulicy, po czym, warcząc nierówno, ruszyło
z miejsca.
- Zaraz będzie lepiej - zapewnił - silnik musi się rozgrzać. Jeśli
ten szmelc przetrwa najbliższą zimę, będę mógł mówić o szczęściu.
Silnik zaczął pracować bardziej równomiernie. Tym razem się
udało: zdoła dotrzeć do Staintondale i wrócić do miasta.
- Co by pani zrobiła, gdyby nie zdążyła pani na autobus, a ja
bym się nie zjawił? - zapytał. Miss Beckett nieszczególnie go
interesowała, nie chciał jednak, by najbliższe pół godziny, jakie
Strona 16
mieli spędzić razem w samochodzie, upłynęły w kłopotliwym
milczeniu.
- Zadzwoniłabym po ojca - oznajmiła Gwendolyn.
Spojrzał na nią z ukosa. Kiedy wspomniała o ojcu, jej głos
wyraźnie się zmienił. Zabrzmiał cieplej, mniej powściągliwie.
- Mieszka pani z ojcem?
- Tak.
- A pani matka...?
- Moja matka zmarła wcześnie - odparła Gwendolyn w sposób
dający do zrozumienia, że nie chce o tym mówić.
Córeczka tatusia, pomyślał, nie może się od niego uwolnić. Ma
co najmniej trzydzieści pięć lat, a tatuś wciąż jest dla niej
najważniejszy. Największy. Najlepszy. Nikt mu nie dorasta do pięt.
Domyślał się, że świadomie bądź nieświadomie, z całą
pewnością robiła wszystko, by pozostać jego wymarzoną córeczką.
Nosząc gruby jasny warkocz oraz staroświecką kwiecistą sukienkę,
ucieleśniała sobą ów typ kobiety rodem z czasów jego młodości,
przypadającej pewnie na lata pięćdziesiąte lub początek
sześćdziesiątych ubiegłego stulecia. Chciała mu się przypodobać, on
zaś raczej nie gustował w minispódniczkach, jaskrawym makijażu
czy krótko strzyżonych włosach. Dzięki swemu wyglądowi
pozostała zarazem osobą zupełnie aseksualną.
W łóżku stary nie będzie jej chyba potrzebny, pomyślał.
Miał wyostrzone zmysły, wyczuł, że ona łamie sobie głowę nad
zmianą tematu rozmowy. Przyszedł jej z pomocą.
- Uczę w Friarage School - odezwał się - ale nie dzieci.
Wieczorami i w niektóre popołudnia szkoła udostępnia
pomieszczenia dorosłym. Prowadzę kursy francuskiego i
hiszpańskiego, dzięki temu jako tako sobie radzę.
Strona 17
- Pewnie świetnie pan włada tymi językami?
- W dzieciństwie mieszkałem przez dłuższy czas zarówno w
Hiszpanii, jak i we Francji. Mój ojciec był dyplomatą. - Wiedział, że
na wspomnienie o ojcu w jego głosie nie pobrzmiewa żaden
cieplejszy ton. Musiał raczej zadać sobie nieco trudu, by stłumić w
sobie zbytnią nienawiść. - Ale proszę mi wierzyć, to żadna
przyjemność uczyć języków w grupie kompletnie pozbawionych
talentu gospodyń domowych. Uwielbiam ich brzmienie i siłę
ekspresji, a tymczasem przez trzy lub cztery wieczory w tygodniu
muszę znosić, jak się je bezlitośnie kaleczy. - Uśmiechnął się
zakłopotany, uświadomiwszy sobie, że chyba popełnił właśnie gafę.
- Przepraszam. Może pani też uczęszcza na jakiś kurs językowy
i czuje się teraz dotknięta? Prócz mnie kursy prowadzą jeszcze trzy
koleżanki.
Potrząsnęła głową. Choć we wnętrzu samochodu z powodu
ściany deszczu nie było zbyt jasno, dostrzegł rumieńce na jej
policzkach.
- Nie - zaprzeczyła - nie chodzę na kurs językowy. Ja...
Nie popatrzyła na niego, spoglądała przez okno. Dotarli do drogi
prowadzącej ze Scarborough w kierunku północnym. Przed oczami
przemykały jej rzędy domów w zabudowie szeregowej i
supermarkety, warsztaty samochodowe i sprawiające ponure
wrażenie puby. Park przyczep kempingowych zdawał się tonąć w
strugach deszczu.
- Przeczytałam w gazecie - wyznała cicho - że w Friarage
School... w środowe popołudnia będzie kurs, na którym... przez
następne trzy miesiące... - zawahała się.
W lot zrozumiał, o czym mówiła. Czemu od razu się tego nie
domyślił. Bądź co bądź był przecież członkiem tamtejszej kadry
Strona 18
nauczycielskiej. Znał nową ofertę. W każdą środę. Od pół do
czwartej do pół do szóstej. Dziś pierwsze spotkanie. A ta
Gwendolyn Beckett pasuje do profilu potencjalnego kursanta jak
pięść do nosa.
- Ach tak, wiem - rzekł, starając się zachować w głosie zupełną
obojętność. Jakby to była rzecz najnormalniejsza w świecie
uczestniczyć w kursie dla... no właśnie, dla kogo? Niezdar?
Niedołęg? Nieudaczników? - Czy przypadkiem nie chodzi w nim o...
pewnego rodzaju trening samokontroli?
Nie mógł dojrzeć jej odwróconej twarzy, przypuszczał jednak, że
poczerwieniała jak indor.
- Tak - odpowiedziała cicho. - O to właśnie chodzi. Trzeba się
nauczyć przezwyciężać własną nieśmiałość. Zbliżyć się do innych
ludzi. Zapanować nad własnymi... lękami. - Odwróciła się w jego
stronę. - Dla pana brzmi to pewnie zupełnie idiotycznie.
- Ależ skąd - zapewnił. - Jeśli sądzimy, że mamy w czymś braki,
powinniśmy je uzupełnić. W każdym razie lepsze to, niż siedzieć
bezczynnie i narzekać. Proszę się nie zastanawiać. Niech pani
spróbuje wykorzystać ten kurs jak najlepiej.
- Tak - odparła nieco strwożonym głosem. - Tak właśnie zrobię.
Wie pan... nie czuję się zbyt szczęśliwa.
Znów odwróciła się do okna, on zaś nie odważył się wypytywać o
szczegóły.
Milczeli.
Deszcz nieco zelżał.
Kiedy w centrum Cloughton skręcili w kierunku Staintondale,
niebo niemal natychmiast przejaśniało. Wieczorne słońce przedarło
się przez chmury.
Zupełnie niespodziewanie poczuł się spięty. Roztrzęsiony
Strona 19
Zupełnie niespodziewanie poczuł się spięty. Roztrzęsiony
Czujny. Przeczuwał, że w jego życiu zawiązuje się coś nowego.
Może to mieć coś wspólnego z siedzącą obok kobietą.
Może też być zupełnie inaczej.
Usiłował zachować wewnętrzny spokój. I ostrożność.
Nie mógł już sobie pozwolić na popełnienie w życiu zbyt wielu
błędów.
2.
Amy Mills potrzebowała pieniędzy, dlatego pracowała jako
opiekunka do dzieci. W innych okolicznościach nigdy by się tego nie
podjęła, lecz musiała sama opłacać swe studia i nie mogła zbytnio
marudzić. Wcale nie narzekała na tę pracę - ot, przesiadywała
wieczorami w obcym salonie, czytała książkę albo oglądała
telewizję, czuwała przy śpiącym dziecku podczas nieobecności jego
rodziców. Przez to jednak sama kładła się spać późno, poza tym nie
lubiła wracać do domu po zmroku. Szczególnie jesienią i zimą.
Latem dni były dłuższe, a na ulicach Scarborough często panował
ożywiony ruch, za sprawą licznych studentów, którzy opanowali to
miasteczko na wschodnim wybrzeżu Yorkshire.
Tego wieczoru było jednak zupełnie inaczej. Burza oraz
popołudniowa ulewa zapędziły wszystkich do domów i sprawiły, że
ulice opustoszały. Na dodatek po upalnym dniu wyraźnie się
ochłodziło. Zrobiło się nieprzyjemnie i wietrznie.
Nikogo nie spotkam po drodze, pomyślała Amy i poczuła się
nieswojo.
W każdą środę przychodziła do Mrs Gardner, a właściwie do jej
czteroletniej córki Liliany. Mrs Gardner samotnie wychowywała
dziecko. Z trudem wiązała koniec z końcem, dlatego imała się
najrozmaitszych prac. W środowe wieczory prowadziła kurs
Strona 20
francuskiego w Friarage School. Zajęcia kończyły się o dziewiątej,
lecz po nich cała grupa zawsze wychodziła razem do pubu.
- Nigdzie się nie ruszam - powiedziała do Amy - więc
przynajmniej raz w tygodniu chciałabym się rozerwać. Czy masz
coś przeciwko, jeśli będę wracać o dziesiątej?
Problem w tym, że nigdy nie wracała o dziesiątej. Jeśli zjawiała
się pół do jedenastej, Amy mogła mówić o szczęściu; z reguły jednak
za kwadrans jedenasta. Za każdym razem Mrs Gardner
przepraszała ją wylewnie.
- Nie mam pojęcia, jak to się stało! Chryste, jak ten czas szybko
mija, kiedy zacznie się paplać o tym i owym...
Amy z chęcią rzuciłaby tę pracę, ale było to jej jedyne stałe
poniekąd zajęcie. Co prawda opiekowała się też dziećmi z innych
rodzin, lecz tylko dorywczo. Na środową zapłatę zawsze mogła
liczyć, a w jej sytuacji było to na wagę złota. Gdyby nie ta droga
powrotna do domu...
Ale z ciebie tchórz, powtarzała sobie często, lecz wcale jej to nie
pomagało pozbyć się strachu.
Mrs Gardner nie miała samochodu, którym mogłaby szybko
odwieźć opiekunkę do domu, poza tym zawsze wracała pod
wpływem alkoholu. Także i w tę środę sporo wypiła; zjawiła się
później niż kiedykolwiek: dwadzieścia minut po jedenastej!
- Umawiałyśmy się, że będę zostawać do dziesiątej - stwierdziła
zdenerwowana Amy i zaczęła pakować książki. Wieczór spędziła na
nauce.
Mrs Gardner przynajmniej udawała skruchę. - Wiem, trudno ze
mną wytrzymać. Ale w naszej grupie pojawiła się nowa dziewczyna
i postawiła nam kilka kolejek. Miała strasznie dużo do
opowiedzenia, ani się obejrzałam... zrobiło się tak późno!