Link Charlotte - Drugie dziecko

Szczegóły
Tytuł Link Charlotte - Drugie dziecko
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Link Charlotte - Drugie dziecko PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Link Charlotte - Drugie dziecko PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Link Charlotte - Drugie dziecko - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Z języka niemieckiego przełożył Dariusz Guzik Tytuł oryginału: DAS ANDERE KIND Strona 3 Grudzień 1970 roku Strona 4 Sobota, 19 grudnia Wiedziała, że musi jak najszybciej uciekać. Że znalazła się w niebezpieczeństwie i będzie zgubiona, jeśli zwróci na siebie uwagę ludzi zamieszkujących tę położoną na uboczu farmę. Kiedy podeszła do bramy, chcąc ruszyć spiesznie drogą w dół, do swojego samochodu, wyrósł przed nią jak spod ziemi jakiś mężczyzna. Był wysoki i dość zadbany jak na mieszkańca tak podupadłego gospodarstwa. Miał na sobie dżinsy i sweter. Jego siwe włosy były krótko przystrzyżone. W błękitnych oczach ani śladu jakiegokolwiek uczucia. Semira miała nadzieję, że jej nie zauważył, kiedy kręciła się za budynkami stajni. Może natknął się na jej samochód, a teraz przyszedł sprawdzić, kto się tu wałęsa. Musiała przekonująco pokazać, że jest niewinna, ba, naiwna, i to w chwili, gdy jej serce waliło jak szalone, a nogi dygotały ze strachu. To była dla niej ostatnia szansa. Jej twarz pokryły krople potu, chociaż tego grudniowego dnia wraz z zapadającym zmierzchem zaczynał dawać się we znaki dokuczliwy ziąb. Jego głos był równie zimny jak jego oczy. - Co pani tu robi? Próbowała się uśmiechnąć, lecz odniosła wrażenie, że zdradza tylko swój niepokój. - Dzięki Bogu, już myślałam, że nikogo tu nie ma... Obrzucił wzrokiem całą jej postać. Semira próbowała sobie wyobrazić, co widzą jego oczy. Drobna, szczupła kobieta, niespełna Strona 5 trzydziestoletnia, ciepło ubrana w długie spodnie, podbite futrem buty, grubą wiatrówkę. Ciemne włosy, równie ciemne oczy. Ciemnobrązowa cera. Oby tylko nie miał nic przeciwko Pakistańczykom. Oby tylko nie spostrzegł, że ma przed sobą Pakistankę, która w każdej chwili może zwymiotować ze strachu. Oby tylko nie wyczul jej lęku. Semira miała nieodparte wrażenie, że wokół unosi się jego woń. Ruchem głowy wskazał zagajnik u stóp wzniesienia. - To pani samochód? Popełniła błąd, zostawiając go tam, w dole. Drzewa rosły zbyt rzadko, zrzuciły już liście. Nie stanowiły dobrej kryjówki. Pewnie go zauważył, wyglądając przez któreś z okien na piętrze swego domu. I nabrał podejrzeń. Była idiotką. Cóż za pomysł, by tu przyjeżdżać, nic nikomu nie mówiąc. I do tego jeszcze zaparkować auto w pobliżu zapomnianej przez Boga i ludzi farmy. - Ja... zupełnie zabłądziłam - wyjąkała. - Nie mam pojęcia, jak się tu znalazłam. A potem zobaczyłam pański dom i pomyślałam, że zapytam... - Tak? - Nie znam tych stron. - Uświadomiła sobie, że jej głos brzmi zupełnie nienaturalnie, jest zbyt wysoki i nieco skrzekliwy. On jednak nie mógł przecież wiedzieć, jak bardzo różni się w tej chwili od jej zwykłego sposobu mówienia. - Właściwie to chciałam... chciałam... - Dokąd chce pani jechać? Miała pustkę w głowie. - Do... do... jakże nazywa się ta miejscowość...? - Oblizała suche wargi. Stał przed nią psychopata. Powinien nie tylko siedzieć w więzieniu, ze względów Strona 6 bezpieczeństwa powinien zostać odizolowany, nie miała co do tego wątpliwości. Pod żadnym pozorem nie powinna była tu sama przychodzić. Nie ma tu nikogo, kto mógłby jej pomóc. Aż nazbyt dobrze wiedziała, że miejsce, w którym się znalazła, było zupełnie opuszczone, odcięte od świata. Jak okiem sięgnąć nie było tu innych zagród, ani żywej duszy. Nie mogła popełnić błędu. - Do... - wreszcie przypomniała sobie tę nazwę - Whitby. Chciałam się dostać do Whitby. - W takim razie zboczyła pani z głównej szosy, i to spory kawałek drogi. - Tak. Tak mi się wydawało. - Znów przymusiła się do uśmiechu. Mężczyzna nie odwzajemnił go. Obserwował ją zastygłym wzrokiem. Mimo że emanował obojętnością, Semira zdołała wyczuć jego nieufność. Podejrzliwość, która zdawała się narastać z każdą sekundą ich rozmowy. Musiała uciekać! Usiłowała zachować spokój, choć najchętniej rzuciłaby się do ucieczki. - Może pan mi powie, jak wrócić do głównej szosy? Nie odpowiedział. Przeszywał ją wzrokiem swych lodowato błękitnych oczu. Nigdy jeszcze nie widziała tak zimnego spojrzenia. Jakby było wyzute z wszelkiego życia. Ucieszyła się, że jej szyję otulał szal. Po prawej stronie, poniżej żuchwy, mogła wyczuć gwałtowne drżenie nerwu. Milczenie trwało zbyt długo. Usiłował się czegoś dowiedzieć. Nie ufał jej. Oceniał ryzyko, jakie przedstawiała sobą ta drobna istota. Lustrował ją wzrokiem, jakby chciał wniknąć do jej umysłu. Nagle po jego twarzy przemknął wyraz pogardy. Splunął przed nią na ziemię. - Czarna hołota - wycedził. - Musicie teraz pchać się nawet do Strona 7 - Czarna hołota - wycedził. - Musicie teraz pchać się nawet do Yorkshire? Drgnęła. Zastanawiała się, czy był rasistą, czy też może tylko prowokował, by ją wytrącić z równowagi. Chciał, żeby się zdradziła. Zachowuj się tak, jakby to była zwyczajna sytuacja. Poczuła, jak w jej gardle wzbiera szloch, nie zdołała powstrzymać ochrypłego dźwięku. To nie była zwyczajna sytuacja. Nie miała pojęcia, jak długo jeszcze zdoła nad sobą zapanować. - Mój... mąż jest Anglikiem - odparła. Zazwyczaj tego nie robiła. Nigdy nie chowała się za postacią Johna, kiedy napotykała na uprzedzenia związane z kolorem jej skóry. Tym razem jednak instynkt podszepnął jej tę odpowiedź. Stojący przed nią mężczyzna wiedział teraz, że jest zamężna i że ktoś zauważy jej nieobecność, jeśliby przytrafiło jej się coś złego. Ktoś osiadły w tym kraju, kto od razu będzie wiedział, co robić w przypadku zaginięcia człowieka. Ktoś, kogo policja potraktuje poważnie. Nie miała pojęcia, czy jej odpowiedź zrobiła na nim jakiekolwiek wrażenie. - Zmiataj stąd - rzucił. Nie był to dobry moment, by się oburzać z powodu nieuprzejmych słów. Albo też spierać się w kwestii równouprawnienia ludzi o jasnym i ciemniejszym kolorze skóry. Liczyła się tylko ucieczka i powiadomienie policji. Odwróciła się, zamierzając odejść. Zmuszała się, żeby nie biec, lecz iść miarowym, równym krokiem. Niech myśli, że poczuła się dotknięta. Nie może po niej poznać, że omal nie oszalała ze strachu. Zrobiła cztery, pięć kroków, gdy naraz rozległ się jego głos. - He! Czekaj no! Przystanęła. - Tak? Strona 8 Podszedł do niej. Mogła poczuć na sobie jego oddech. Papieros i kwaśne mleko. - Byłaś przy szopach, prawda? Przełknęła ślinę. Całe jej ciało zlał pot. - Jakich... jakich szopach? Świdrował ją wzrokiem. W jego obojętnych oczach mogła wyczytać to, co on zdołał odkryć w jej oczach: ona wie. Poznała jego sekret. Nie miał już cienia wątpliwości. Rzuciła się do ucieczki. Strona 9 Lipiec 2008 roku Strona 10 Środa, 16 lipca 1. Po raz pierwszy zobaczył tę kobietę, kiedy wychodził z Friarage School, kierując się do swego mieszkania po drugiej stronie ulicy Stała w otwartych drzwiach i najwyraźniej wahała się ruszyć przed siebie w ulewny deszcz. Dochodziła godzina szósta, było wyjątkowo ciemno jak na tak wczesną porę letniego wieczoru. Za dnia panował nieznośny upał, później nad Scarborough rozpętała się gwałtowna burza, a teraz świat dotknęło istne oberwanie chmury. Szkolny dziedziniec opustoszał. Nierówności asfaltu natychmiast zamieniły się w ogromne kałuże. Niebo przesłoniły wściekle skłębione granatowoczarne chmury. Kobieta miała na sobie sięgającą za kolana kwiecistą letnią sukienkę, nieco staromodną, lecz odpowiednią na upalny, burzowy dzień. Długie włosy koloru ciemnoblond splotła w warkocz, w dłoni trzymała torbę na zakupy. Przypuszczał, że nie należała do personelu szkoły. Być może była tu nowa. Albo też jest po prostu kursantką. Korciło go, by podejść bliżej, zastanawiał się, czy nie powinien jej zagadnąć. To pewnie przez tę jej niezwykłą, staroświecką aparycję. Uznał, że ma najwyżej dwadzieścia parę lat, lecz wygląda zupełnie inaczej niż kobiety w jej wieku. Nie można powiedzieć, żeby jej widok elektryzował mężczyzn, coś w niej jednak w dziwny sposób przyciągało. Ciekawiło, jak wygląda jej twarz. Jak brzmi jej Strona 11 głos. Czy rzeczywiście jest istnym zaprzeczeniem swej epoki oraz własnego pokolenia. W każdym razie on chciał się tego dowiedzieć. Kobiety go fascynowały. Od kiedy zaś poznał niemal każdy ich typ, fascynowały go szczególnie te niecodzienne. Podszedł do niej i zagaił: - Nie ma pani parasola? Pytanie nie zabrzmiało zbyt oryginalnie, lecz zważywszy na potoki ulewnego deszczu, wydało się oczywiste. Kobieta nie zauważyła, że ktoś się do niej zbliża, dlatego drgnęła nerwowo, wystraszona. Odwróciła się; zrozumiał wówczas swą pomyłkę. Nie miała dwudziestu kilku, lecz co najmniej trzydzieści pięć lat, może nawet więcej. Wyglądała sympatycznie, lecz zupełnie niepozornie. Blada, nieumalowana twarz, niezbyt ładna, niebrzydka, z gatunku tych, na które patrzy się nie dłużej niż przez dwie minuty. Włosy niedbale odgarnięte z wysokiego czoła. Najwyraźniej zupełnie nieświadomie ucieleśniała sobą ów szczególny typ kobiet, które co prawda chcą się wyróżniać z tłumu, nie mają wszakże bladego pojęcia, co zrobić, żeby wyglądać bardziej atrakcyjnie i pociągająco. Miłe, nieśmiałe stworzenie, zawyrokował. I zupełnie nieciekawe. - Powinnam była wiedzieć, że nadciąga burza - odpowiedziała. - Ale kiedy dziś w południe wychodziłam z domu, było tak upalnie, że myśl o zabraniu parasola wydała mi się śmieszna. - Dokąd pani idzie? - zapytał. - Właściwie tylko na przystanek przy Queen Street. Ale zanim tam dojdę, będę mokrzuteńka. - O której odjeżdża pani autobus? Strona 12 - Za pięć minut - odparła ze smutkiem. - To dziś ostatni kurs. Pewnie mieszka w którejś z tych zapadłych wsi wokół Scarborough. To zadziwiające, jak blisko, tuż za rogatkami miasta, zaczynała się prowincja. Nagle człowiek trafiał w sam środek wielkiego nigdzie, do wiosek składających się z nielicznych, rozrzuconych po okolicy farm, do których nader rzadko docierały środki komunikacji. Ostatni autobus tuż przed osiemnastą! Młodzi ludzie czują się tam pewnie, jakby żyli w epoce kamiennej. Gdyby była młoda i ładna, nie zawahałby się ani chwili, by zaproponować jej pomoc. Odwiózłby ją do domu samochodem. Najpierw zapytałby, czy nie zechciałaby się z nim czegoś napić gdzieś w pobliżu portu, w jednym z rozlicznych pubów. Umówione spotkanie czekało go dopiero późnym wieczorem, lecz aż tak bardzo mu na nim nie zależało. Do tego czasu wcale nie miał ochoty nudzić się w swym pokoju, wynajmowanym w domu przy końcu ulicy. Myśl o tym, że miałby siedzieć w jakiejś knajpie przy lampce wina naprzeciw tego podstarzałego dziewczęcia - owszem, tak się właśnie prezentowała: jak podstarzałe dziewczę - i przez cały wieczór wpatrywać się w jej bezbarwną twarz, nie była bynajmniej kusząca. Nawet program w telewizji wydawał się bardziej zajmujący. A mimo to zawahał się, nie chciał jej bowiem tak po prostu zostawić samej, przejść obok niej przez szkolny dziedziniec na drugą stronę ulicy. Sprawiała wrażenie... opuszczonej. - Gdzie pani mieszka? - W Staintondale - odparła. Wywrócił oczami. Znał Staintondale. Chryste! Szosa, kościół, urząd pocztowy, w którym można też było kupić podstawowe artykuły żywnościowe oraz kilka tytułów czasopism. Parę domów. Strona 13 Czerwona budka telefoniczna, służąca także za przystanek autobusowy. I rozrzucone tu i ówdzie po okolicy farmy. - Z przystanku w Staintondale pewnie ma pani jeszcze spory kawałek drogi do pokonania - domyślił się. Przytaknęła niewesoło. - Prawie pół godziny. Popełnił błąd, zagadując ją o to. Miał wrażenie, że wyczuła jego rozczarowanie. Coś mu podpowiadało, że była to dla niej dobrze znana przykra sytuacja. Pewnie już nieraz udało jej się przykuć uwagę jakiegoś mężczyzny, jego zainteresowanie natychmiast jednak gasło, nim jeszcze zdołał się do niej naprawdę zbliżyć. Być może domyślała się, że byłby zaproponował jej pomoc, gdyby tylko była osobą trochę bardziej intrygującą. Pewnie wyszła z założenia, że i tak nic z tego nie będzie. - Wie pani - rzucił spiesznie, zanim egoizm i wygodnictwo zdołały w nim powstrzymać przypływ wielkoduszności - zaparkowałem niedaleko stąd, przy tej ulicy. Jeśli pani chce, odwiozę panią do domu. Spojrzała na niego z niedowierzaniem. - Ale... to wcale nie tak blisko... Staintondale jest... - Znam tę miejscowość - przerwał jej w pół słowa. - Nie mam żadnych planów na najbliższe godziny, a przejażdżka za miasto... to nie brzmi najgorzej. - Przy takiej pogodzie... - przyznała z powątpiewaniem. Uśmiechnął się. - Radziłbym pani przyjąć moją propozycję. Po pierwsze, pewnie i tak nie zdąży już pani na ten autobus. A po drugie, nawet jeśli się pani poszczęści, jutro lub najpóźniej pojutrze złapie pani okropne przeziębienie. No więc? Zawahała się; wyczuł jej nieufność. Zastanawiała się, jakie motywy nim kierują. Wiedział, że jest przystojny i ma powodzenie Strona 14 u kobiet, ona zaś raczej nie miała złudzeń co do tego, że taka kobieta jak ona może rozbudzić prawdziwą ciekawość u takiego jak on mężczyzny. Przypuszczalnie uznała go albo za seksualnego maniaka, który właśnie usiłuje ją zaciągnąć do samochodu, bo z zasady zwykł brać to, co mógł zdobyć, albo też za człowieka powodowanego litością. Żadna z tych możliwości nie przypadła jej do gustu. - Dave Tanner - powiedział, wyciągając rękę. Uścisnęła ją z wahaniem. Jej dłoń była ciepła i miękka w dotyku. - Gwendolyn Beckett - odparła. Uśmiechnął się. - A zatem, Mrs Beckett, ja... - Miss - poprawiła go spiesznie. - Miss Beckett. - Okay, Miss Beckett. - Spojrzał na zegarek. - Pani autobus odjeżdża za minutę. Dla mnie sprawa jest rozstrzygnięta. Jest pani gotowa na sprint przez dziedziniec, a potem jeszcze parę metrów ulicą? Przytaknęła, zaskoczona świadomością, że właściwie nie ma wyboru. Nie pozostało jej nic innego, jak tylko chwycić się brzytwy, którą jej podsunął. - Niech pani trzyma torbę nad głową - poradził. - To panią nieco osłoni. Pognali gęsiego przez tonący w kałużach szkolny dziedziniec. Wysokie drzewa rosnące wzdłuż otaczającego teren ogrodzenia z kutego żelaza uginały się pod naporem nawalnego deszczu. Po lewej wznosił się ogromny budynek hal targowych z ich podziemnymi, przypominającymi katakumby kamiennymi korytarzami, gdzie w galeriach handlowych można było znaleźć mnóstwo kiczu i tylko trochę prawdziwej sztuki. Po prawej stronie ciągnęła się uliczka wyznaczona przez dwa szeregi wąskich domów Strona 15 z czerwonej wypalanej cegły, do których prowadziły lakierowane na biało drzwi wejściowe. - Tędy - wskazał drogę. Pobiegli obok domów, aż w końcu dotarli do niewielkiego, niebieskiego rdzewiejącego fiata, zaparkowanego po lewej stronie ulicy. Kiedy otworzył drzwi, oboje z westchnieniem ulgi opadli na przednie siedzenia. Z włosów Gwendolyn ściekała woda, a jej sukienka kleiła się do ciała niczym mokra szmata. Wystarczyło ledwie kilka metrów, by przemokła do suchej nitki. Dave próbował nie zwracać uwagi na swoje mokre stopy. - Co za głupiec ze mnie - przyznał. - Powinienem sam pójść po samochód i zabrać panią spod szkoły. Wtedy byłaby pani przynajmniej w połowie sucha. - Co tam! - Nareszcie się uśmiechnęła. Zauważył, że ma ładne zęby. - Nie jestem z cukru. A zawsze to lepiej dojechać pod sam próg domu, niż tłuc się całą drogę autobusem, a potem jeszcze maszerować na piechotę. Dziękuję. - Nie ma za co - odparł. Dopiero za trzecim razem udało mu się uruchomić samochód. Silnik zacharczał, auto szarpnęło. Dwoma zrywami znalazło się na ulicy, po czym, warcząc nierówno, ruszyło z miejsca. - Zaraz będzie lepiej - zapewnił - silnik musi się rozgrzać. Jeśli ten szmelc przetrwa najbliższą zimę, będę mógł mówić o szczęściu. Silnik zaczął pracować bardziej równomiernie. Tym razem się udało: zdoła dotrzeć do Staintondale i wrócić do miasta. - Co by pani zrobiła, gdyby nie zdążyła pani na autobus, a ja bym się nie zjawił? - zapytał. Miss Beckett nieszczególnie go interesowała, nie chciał jednak, by najbliższe pół godziny, jakie Strona 16 mieli spędzić razem w samochodzie, upłynęły w kłopotliwym milczeniu. - Zadzwoniłabym po ojca - oznajmiła Gwendolyn. Spojrzał na nią z ukosa. Kiedy wspomniała o ojcu, jej głos wyraźnie się zmienił. Zabrzmiał cieplej, mniej powściągliwie. - Mieszka pani z ojcem? - Tak. - A pani matka...? - Moja matka zmarła wcześnie - odparła Gwendolyn w sposób dający do zrozumienia, że nie chce o tym mówić. Córeczka tatusia, pomyślał, nie może się od niego uwolnić. Ma co najmniej trzydzieści pięć lat, a tatuś wciąż jest dla niej najważniejszy. Największy. Najlepszy. Nikt mu nie dorasta do pięt. Domyślał się, że świadomie bądź nieświadomie, z całą pewnością robiła wszystko, by pozostać jego wymarzoną córeczką. Nosząc gruby jasny warkocz oraz staroświecką kwiecistą sukienkę, ucieleśniała sobą ów typ kobiety rodem z czasów jego młodości, przypadającej pewnie na lata pięćdziesiąte lub początek sześćdziesiątych ubiegłego stulecia. Chciała mu się przypodobać, on zaś raczej nie gustował w minispódniczkach, jaskrawym makijażu czy krótko strzyżonych włosach. Dzięki swemu wyglądowi pozostała zarazem osobą zupełnie aseksualną. W łóżku stary nie będzie jej chyba potrzebny, pomyślał. Miał wyostrzone zmysły, wyczuł, że ona łamie sobie głowę nad zmianą tematu rozmowy. Przyszedł jej z pomocą. - Uczę w Friarage School - odezwał się - ale nie dzieci. Wieczorami i w niektóre popołudnia szkoła udostępnia pomieszczenia dorosłym. Prowadzę kursy francuskiego i hiszpańskiego, dzięki temu jako tako sobie radzę. Strona 17 - Pewnie świetnie pan włada tymi językami? - W dzieciństwie mieszkałem przez dłuższy czas zarówno w Hiszpanii, jak i we Francji. Mój ojciec był dyplomatą. - Wiedział, że na wspomnienie o ojcu w jego głosie nie pobrzmiewa żaden cieplejszy ton. Musiał raczej zadać sobie nieco trudu, by stłumić w sobie zbytnią nienawiść. - Ale proszę mi wierzyć, to żadna przyjemność uczyć języków w grupie kompletnie pozbawionych talentu gospodyń domowych. Uwielbiam ich brzmienie i siłę ekspresji, a tymczasem przez trzy lub cztery wieczory w tygodniu muszę znosić, jak się je bezlitośnie kaleczy. - Uśmiechnął się zakłopotany, uświadomiwszy sobie, że chyba popełnił właśnie gafę. - Przepraszam. Może pani też uczęszcza na jakiś kurs językowy i czuje się teraz dotknięta? Prócz mnie kursy prowadzą jeszcze trzy koleżanki. Potrząsnęła głową. Choć we wnętrzu samochodu z powodu ściany deszczu nie było zbyt jasno, dostrzegł rumieńce na jej policzkach. - Nie - zaprzeczyła - nie chodzę na kurs językowy. Ja... Nie popatrzyła na niego, spoglądała przez okno. Dotarli do drogi prowadzącej ze Scarborough w kierunku północnym. Przed oczami przemykały jej rzędy domów w zabudowie szeregowej i supermarkety, warsztaty samochodowe i sprawiające ponure wrażenie puby. Park przyczep kempingowych zdawał się tonąć w strugach deszczu. - Przeczytałam w gazecie - wyznała cicho - że w Friarage School... w środowe popołudnia będzie kurs, na którym... przez następne trzy miesiące... - zawahała się. W lot zrozumiał, o czym mówiła. Czemu od razu się tego nie domyślił. Bądź co bądź był przecież członkiem tamtejszej kadry Strona 18 nauczycielskiej. Znał nową ofertę. W każdą środę. Od pół do czwartej do pół do szóstej. Dziś pierwsze spotkanie. A ta Gwendolyn Beckett pasuje do profilu potencjalnego kursanta jak pięść do nosa. - Ach tak, wiem - rzekł, starając się zachować w głosie zupełną obojętność. Jakby to była rzecz najnormalniejsza w świecie uczestniczyć w kursie dla... no właśnie, dla kogo? Niezdar? Niedołęg? Nieudaczników? - Czy przypadkiem nie chodzi w nim o... pewnego rodzaju trening samokontroli? Nie mógł dojrzeć jej odwróconej twarzy, przypuszczał jednak, że poczerwieniała jak indor. - Tak - odpowiedziała cicho. - O to właśnie chodzi. Trzeba się nauczyć przezwyciężać własną nieśmiałość. Zbliżyć się do innych ludzi. Zapanować nad własnymi... lękami. - Odwróciła się w jego stronę. - Dla pana brzmi to pewnie zupełnie idiotycznie. - Ależ skąd - zapewnił. - Jeśli sądzimy, że mamy w czymś braki, powinniśmy je uzupełnić. W każdym razie lepsze to, niż siedzieć bezczynnie i narzekać. Proszę się nie zastanawiać. Niech pani spróbuje wykorzystać ten kurs jak najlepiej. - Tak - odparła nieco strwożonym głosem. - Tak właśnie zrobię. Wie pan... nie czuję się zbyt szczęśliwa. Znów odwróciła się do okna, on zaś nie odważył się wypytywać o szczegóły. Milczeli. Deszcz nieco zelżał. Kiedy w centrum Cloughton skręcili w kierunku Staintondale, niebo niemal natychmiast przejaśniało. Wieczorne słońce przedarło się przez chmury. Zupełnie niespodziewanie poczuł się spięty. Roztrzęsiony Strona 19 Zupełnie niespodziewanie poczuł się spięty. Roztrzęsiony Czujny. Przeczuwał, że w jego życiu zawiązuje się coś nowego. Może to mieć coś wspólnego z siedzącą obok kobietą. Może też być zupełnie inaczej. Usiłował zachować wewnętrzny spokój. I ostrożność. Nie mógł już sobie pozwolić na popełnienie w życiu zbyt wielu błędów. 2. Amy Mills potrzebowała pieniędzy, dlatego pracowała jako opiekunka do dzieci. W innych okolicznościach nigdy by się tego nie podjęła, lecz musiała sama opłacać swe studia i nie mogła zbytnio marudzić. Wcale nie narzekała na tę pracę - ot, przesiadywała wieczorami w obcym salonie, czytała książkę albo oglądała telewizję, czuwała przy śpiącym dziecku podczas nieobecności jego rodziców. Przez to jednak sama kładła się spać późno, poza tym nie lubiła wracać do domu po zmroku. Szczególnie jesienią i zimą. Latem dni były dłuższe, a na ulicach Scarborough często panował ożywiony ruch, za sprawą licznych studentów, którzy opanowali to miasteczko na wschodnim wybrzeżu Yorkshire. Tego wieczoru było jednak zupełnie inaczej. Burza oraz popołudniowa ulewa zapędziły wszystkich do domów i sprawiły, że ulice opustoszały. Na dodatek po upalnym dniu wyraźnie się ochłodziło. Zrobiło się nieprzyjemnie i wietrznie. Nikogo nie spotkam po drodze, pomyślała Amy i poczuła się nieswojo. W każdą środę przychodziła do Mrs Gardner, a właściwie do jej czteroletniej córki Liliany. Mrs Gardner samotnie wychowywała dziecko. Z trudem wiązała koniec z końcem, dlatego imała się najrozmaitszych prac. W środowe wieczory prowadziła kurs Strona 20 francuskiego w Friarage School. Zajęcia kończyły się o dziewiątej, lecz po nich cała grupa zawsze wychodziła razem do pubu. - Nigdzie się nie ruszam - powiedziała do Amy - więc przynajmniej raz w tygodniu chciałabym się rozerwać. Czy masz coś przeciwko, jeśli będę wracać o dziesiątej? Problem w tym, że nigdy nie wracała o dziesiątej. Jeśli zjawiała się pół do jedenastej, Amy mogła mówić o szczęściu; z reguły jednak za kwadrans jedenasta. Za każdym razem Mrs Gardner przepraszała ją wylewnie. - Nie mam pojęcia, jak to się stało! Chryste, jak ten czas szybko mija, kiedy zacznie się paplać o tym i owym... Amy z chęcią rzuciłaby tę pracę, ale było to jej jedyne stałe poniekąd zajęcie. Co prawda opiekowała się też dziećmi z innych rodzin, lecz tylko dorywczo. Na środową zapłatę zawsze mogła liczyć, a w jej sytuacji było to na wagę złota. Gdyby nie ta droga powrotna do domu... Ale z ciebie tchórz, powtarzała sobie często, lecz wcale jej to nie pomagało pozbyć się strachu. Mrs Gardner nie miała samochodu, którym mogłaby szybko odwieźć opiekunkę do domu, poza tym zawsze wracała pod wpływem alkoholu. Także i w tę środę sporo wypiła; zjawiła się później niż kiedykolwiek: dwadzieścia minut po jedenastej! - Umawiałyśmy się, że będę zostawać do dziesiątej - stwierdziła zdenerwowana Amy i zaczęła pakować książki. Wieczór spędziła na nauce. Mrs Gardner przynajmniej udawała skruchę. - Wiem, trudno ze mną wytrzymać. Ale w naszej grupie pojawiła się nowa dziewczyna i postawiła nam kilka kolejek. Miała strasznie dużo do opowiedzenia, ani się obejrzałam... zrobiło się tak późno!