Leger Jack-Alain - Godzina tygrysa

Szczegóły
Tytuł Leger Jack-Alain - Godzina tygrysa
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Leger Jack-Alain - Godzina tygrysa PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Leger Jack-Alain - Godzina tygrysa PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Leger Jack-Alain - Godzina tygrysa - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Jack-Alain Léger Urodzony w roku 1947 francuski pisarz, muzyk, tłumacz, charyzmatyczny autor międzynarodowego bestselleru Monńgnore (1976, wyd. pol. 1988), opublikował ponad trzydzieści książek — w ostatnich latach również pod pseudonimem Paul Smali. Jest miłośnikiem rocka i opery, tłumaczem na francuski niektórych utworów Tolkiena i Dylatta. Strona 2 Jack-Alain Lèger Godzina Tygrysa Strona 3 Dla Jeana Raphoza, który nauczył mnie odwagi. Pamięci Anny Hoang, bez której nie mógłbym tego napisać. Strona 4 „Kiedy wreszcie zorza rozbłyska w mrokach najczarniejszej nocy, kiedy dziki zwierz budzi się, by iść do wodopoju, a poniżeni ludzie wstają, by zaspokoić żądzę zemsty — ta pora zwie się GODZINĄ TYGRYSA..." Wah-Han. „Trzecia godzina nocy wybiła, GODZINA TYGRYSA, i wstałem i przeciągnąłem się niby okrutny tygrys, który wstaje i przeciąga się i ryczy w odległym lesie. Wiedziałem, że dla mnie wybiła godzina odwetu; a dla niegodziwych godzina skruchy..." Anonim (Hu Kui?) „Nie drzyj, serce moje! Duszo moja, nie lękaj się! Trzeba uzbroić się w cierpliwość i zawziętość — wkrótce nadejdzie GODZINA TYGRYSA..." Huo-Mai J'En Strona 5 PROLOG — Nigdy go nie zapomnę. Nie potrafię. On był życiem, rozumiesz? Samym życiem. — Faye, proszę cię, chyba nie zaczniesz znowu... — Nie, posłuchaj! — Faye! — On był życiem, a ja nie żyję. Nie żyję od dnia, kiedy... — To tylko słowa! Słowa. Słowa. Faye, jak zwykle nie chcesz stawić czoła rzeczywistości. Wolisz żyć w swoich snach, marzeniach, w ciasnych marzeniach dziewczynki, która czeka na swojego księcia z bajki. Ale książę z bajki nie przyjdzie, a ty niedługo skończysz trzydzieści lat... — Owszem. A ty sześćdziesiąt... — Jesteś bezczelna, Faye! I złośliwa. W tym także przy- pominasz małą dziewczynkę, małą jędzę, która zasługuje na lanie... Tylko że powiem coś, co cię zrani: prawda jest taka, że to już prawie siedem lat, jak on nie żyje! Abel umarł, słyszysz, Faye? Abel umarł, więcej go nie zobaczysz! Abel umarł... A ty powinnaś teraz nauczyć się żyć. Nie jesteś już dzieckiem. Więc błagam, spróbuj choć raz mówić mi tylko i wyłącznie o sobie. Nie o nim. On mnie w ogóle nie obchodzi. — Czy nie po to tu jestem, żeby mówić o wszystkim, co mi przychodzi do głowy? Czy nie tłumaczyłaś mi na początku tej parszywej analizy, która chyba nigdy się skończy... czy nie tłumaczyłaś mi, że wszystko ma znaczenie? — Owszem, ale jeśli chodzi o to wspomnienie, do którego ciągle wracasz... Ta obsesja... 7 Strona 6 — A czy nie tłumaczyłaś mi też, że nawet powtarzanie się również ma ukryte znaczenie? — Tak. Ale próbuję ci pomóc, chciałabym widzieć jakieś postępy. A ty jesteś w tej chwili w pełni regresu i bardzo ci to odpowiada. Z upodobaniem grzebiesz się w swoim nieszczęś- ciu, w swoim cierpieniu. Nigdy nie masz tego dosyć. Toteż wiecznie wracasz do tej samej opowieści, którą znam już na pamięć: wszedł do pokoju... — Do pokoju, gdzie umierał mój ojciec... — Faye, ze sto razy opowiadałaś mi tę historię! — I ze sto razy płaciłam ci czterdzieści pięć dolarów, żebyś przez krótkie dwadzieścia minut słuchała, jak ci ją opowiadam. Możesz jej więc wysłuchać po raz sto pierwszy... Dlatego że przynosi mi to ulgę i dlatego że na zakończenie tego cholernego seansu zapłacę ci jak zawsze... — Nie bądź trywialna, moja droga! Nie w tym prob- lem... — Nie, dla was, psychoanalityków, problem nigdy nie jest w tym. Tylko kiedy chodzi o honorarium... — Och, Faye, kochanie! — Nie jestem twoim kochaniem! Jestem twoją pacjent- ką, pani doktor. I czy ci się to podoba, czy nie, opowiem ci tę moją historyjkę za czterdzieści pięć dolarów. — No dobrze, mów! Jeśli ci to służy, opowiadaj! Czemu milczysz, Faye? Faye, chyba nie będziesz płakać? Faye, maleńka... — Nie, nie będę płakać. Będę silna. Taka jak on... — Faye... może faktycznie dotykamy tu czegoś istot- nego. Opowiedz mi o nim, Faye. Opowiedz mi o nim jeszcze raz. Powiedz, kim był Abel. W gabinecie zapadło milczenie. Doktor Levine zgasiła lampkę na biurku: półmrok bardziej sprzyja zwierzeniom. Faye wyciągnęła nogi, obrzuciła niepewnym spojrzeniem otaczające ją wnętrze wyłożone ciemną boazerią, wnętrze tak dobrze jej znane, ale teraz, gdy było pogrążone w półmroku, jakby trochę nierzeczywiste. Tak samo jak mało rzeczywisty był ten ciągnący się w nieskończoność dwudziestominutowy sens i to „cholerne" popołudnie, które będzie musiała potem przetrzymać, pomyślała, i ten „cholerny" wieczór, który tak 8 Strona 7 szybko nadejdzie: pusty, bez końca, nieokreślony... Całe to życie, „cholerne" życie, które zostało jej do przeżycia. Abel za to był rzeczywisty —w to nigdy nie wątpiła, było to nawet jedyne, w co nigdy nie wątpiła. Abel nie był marzeniem, jak ta doktor Levin usiłowała jej wmówić, nie był snem... Rozjaśnił na krótko jej tak trudne do udźwignięcia, tak uciążliwe życie. Ale teraz Abel nie żyje. Nie żyje! Z jakimż okrucieństwem doktor Le\dn przypominała jej o tym. „Tłu- sta krowa!"—pomyślała Faye. — „Za dużą przyjemność by jej sprawiło, gdyby zobaczyła, że płaczę..." Nie, Faye nie będzie płakać. Nie dzisiaj. Obiecała to sobie. Sobie i Ablowi. Pamięci o nim... Zapaliła cygaretkę, zaciągnęła się głęboko i metodycznie zgasiła ją na brzegu popielniczki, po czym cichym głosem podjęła opowieść o tym spotkaniu, którą doktor Levin tyle już razy słyszała z jej ust: — Wszedł do tego pokoju... Wszedł w półmrok pokoju, gdzie umierał mój ojciec... Staliśmy przy jego łóżku, moja matka, brat i ja... Wszyscy troje ubrani już na czarno... Tak, na czarno. Co za brak taktu, prawda? Przy łożu chorego na czarno! Chciałam wcześniej zwrócić na to mamie uwagę, ale nie miałam odwagi... Nie śmiałam... nigdy nie śmiem mówić przy niej na głos, wiesz o tym... Więc ubrałam się tak, jak mi kazała... Powiedziała, że tak jest stosowniej! A Abel... Ha, pamiętam, jakby to było wczoraj: miał na sobie białą bawełnianą koszulkę, na nogach tenisówki i trochę wytarte dżinsy... ale tak w sam raz... To znaczy bez jakiejś ostentacji. Nic z niechlujnego stylu bitników... Nie, nie wyczuwało się w nim żadnej chęci prowokacji: był, jaki był, a na resztę gwizdał... Nie odgrywał żadnej komedyjki. I nigdy też nie zrobił na mnie wrażenia, że czuje się nie na miejscu, skrępowany... A przecież to była niesamowita rola! Ktokol- wiek inny czułby się z pewnością zażenowany... A on po prostu nie potrafił być inny, niż był... On był... był rze- czywisty. Właśnie tak. Nie znajduję innego słowa. Był pierwszą osobą rzeczywistą, którą spotkałam w tym prze- klętym bagnie, jakim od urodzenia jest moje życie... Wy- glądał prawdziwie. Chcę powiedzieć, że był i to wystarczało, rozumiesz? Całą noc spędził w podróży, nie przebrał się ani 9 Strona 8 nie ogolił, a jednak kiedy kamerdyner mojego ojca, ta stara ciota Geoffrey w białych rękawiczkach, kłaniający się w pas i z tym swoim niewiarygodnym angielskim akcentem... no więc kiedy Geoffrey otworzył mu drzwi i Abel wszedł między te wszystkie „ludwiki piętnaste" ze złoceniami, między starożytności, jakie się ogląda tylko w muzeach... hmm, jak by ci to powiedzieć? Wtedy właśnie my z naszymi dobrymi manierami i smutnymi minami w tych luksusowych żałob- nych łachach poczuliśmy się intruzami! I na pewno nie ja jedna tak pomyślałam: moja podła matka zgromiła go spojrzeniem, jakby go przyłapała na podkradaniu sreber! A Jeremy podskoczył, zupełnie jakby usiadł na gwoździu... Śmiertelna cisza: słychać było tylko syk tlenu i ciężki oddech mojego ojca... Abel wcale nie próbował przybrać takiej okolicznościowo zasmuconej miny, w jaką się przystraja twarz wchodząc do pokoju człowieka umierającego. Nie był ani smutny, ani sztucznie wesoły, może ciut wzruszony. Skinął nam głową na powitanie, tak zwyczajnie, bez słowa, i zaraz podszedł do mojego... do swojego ojca. Nie popatrzył na niego ukradkiem tak jak my od trzech dni, odkąd byliśmy tam, u jego wezgłowia. Nie. Abel miał takie proste, szczere spojrzenie... I równocześnie szczyptę zdziwie- nia w oczach. Albo zmęczenia podróżą, sama nie wiem. Stał wyprostowany w nogach łóżka i biło od niego wielkie wrażenie siły, wrażenie rzetelności, spokoju... Był piękny. Nie było to takie piękno jak u ludzi, na których popatrzysz i od razu widzisz, że są piękni... To było jakieś piękno wewnętrzne... I odkrywało sieje powolutku... Zaczęłam mu się przyglądać: było to bardzo niegrzeczne, wiedziałam, ale miałam to gdzieś. Byłam zaintrygowana. Nie wiedziałam jeszcze, kim jest i dlaczego się tam znalazł. W każdym razie mówiłam sobie: oto ktoś, kto się czuje idealnie w swojej skórze... A jednocześnie było w nim coś takiego kruchego, niedokończonego, dziecięcego jeszcze... Miał dopiero dwa- dzieścia cztery lata! i tchnął radością życia i zdrowiem: mocno opalony, o spierzchniętych wargach, na których zostały resztki białej maści, z taką śmieszną jasną obwódką dokoła oczu, zostawioną przez okulary wysokogórskie... Wiesz, jakie? Okrągłe, osadzone w skórzanej oprawie... Dodawało to czegoś... jak by to powiedzieć? czegoś błazeń- 10 Strona 9 skiego do jego uroku. Było to... rozczulające! Tak samo jak dołeczki w jego policzkach... I jak jasny puszek, który właściwie nie był zarostem... I jak ten przedni ukruszony ząb — myślę, że ukruszył go sobie przy upadku rok wcześniej. I jeszcze to, co mnie z miejsca oczarowało: jego krok, bardzo sprężysty, swobodny... Wrodzona elegancja ruchów... Ale sądzę, że na to miało też pewien wpływ uprawianie alpini- zmu... Podobnie jak taniec, alpinizm nadaje człowiekowi jakąś swobodę ruchów... Abel kojarzył mi się z kotem. Tak, z pięknym kotem: uderzyło mnie to, kiedy zobaczyłam, jak podchodzi do wezgłowia łóżka... Kiedy zrobił to, o czym żadne z nas dotąd nie pomyślało: wziął rękę taty i łagodnie powiedział: „Widzisz, jestem!" To nie było oczywiście nic takiego, po prostu drobny dowód uczucia, ale byłam wstrzą- śnięta. Jak gdyby te słowa do mnie zostały skierowane: „Widzisz, jestem!" Już go w tamtej chwili kochałam! Kocha- łam... Wtedy zauważył, że go obserwuję, i znów zrobił coś równie niesłychanego: uśmiechnął się do mnie... Możesz to sobie wyobrazić? Uśmiechnął się do mnie i uczynił taki lekki serdeczny gest. Gest porozumienia... „Widzisz, jestem!" Nie musieliśmy sobie nic mówić: zrozumieliśmy się... A potem, hm, potem... tak, od tamtej chwili miałam uczucie, że będzie jak w tej piosence, wiesz? Ze cień jego uśmiechu będzie mnie prześladował w snach... I te proste słowa: „Widzisz, jestem!" — Nie, nie! On nie umarł! Nie mogę uwierzyć, że... Nie chcę myśleć, że on umarł. To nie ma sensu, wiem, ale czasami mówię sobie: on żyje! Śni mi się po nocach!... Tak! on żyje! Abel! Abel!... I zrywam się ze snu. I krzyczę jego imię na cały głos! Widzę go! Jest tam! Och, Abel! Abel!... Powtarzam jego imię ciszej. Abel, Abel... Szepczę jego imię: Abel... I płaczę... Strona 10 Część pierwsza . GODZINA KOTA Szedł w wątłym niebieskawym świetle brzasku dnia wschodzącego nad lodowcem. Szedł równym krokiem, nie patrząc pod nogi, po oślepiającym zboczu, które skrzypiało pod jego butami zaopatrzonymi w ostre raki. Szedł, wbijając niekiedy czekan, zapomniawszy o najbardziej elementarnych środkach ostrożności, jakich należy przestrzegać, gdy idzie się po lodowcu. Szedł pogrążony w myślach, we wspomnieniach, a przed nim, wyraźnie odcinający się na ciemnym jeszcze na północy niebie, rysował się szczyt z czerwonego granitu, straszliwa Aiguille du Fou. Nagle stracił równowagę. — Och! Czyżbyś chciał, żeby twój stary Jacąues zleciał? Nieco rozwlekły akcent sabaudzki i ton zarazem gderliwy i serdeczny, tak dobrze mu znane, przywołały go natychmiast do rzeczywistości. A rzeczywistość była taka, że omal nie upadł i nie ześliznął się do wąskiej sinawej rozpadliny, otwierającej się o kilka kroków dalej. Odwrócił się i uśmiechnął dość żałośnie, jak zbesztane dziecko proszące, by mu "wybaczono nieotttożaois. 3a.cquc& Servoz, jego przewodnik, jego przyjaciel, którego poprzedzał, odkąd opuścili biwak, dogonił go, zwijając linę w równe zwoje. — To nic, Abel, dzisiaj ja sam jestem padnięty! No, puść mnie na prowadzenie, a ty się pozbieraj. — Wybacz. Nie myślę o tym, co robię. — Widzę. Stale myślisz o Johannie, nie sądź, że tego nie pojąłem! Tyle że to ani czas, ani miejsce po temu. Jeśli 13 Strona 11 chcesz zawrócić, powiedz od razu... Wiesz, że nie będę miał ci za złe. — Zgłupiałeś? Zawrócić! Jeszcze czego! — Świetnie. Idziemy dalej. Ale musisz w takim razie wybrać: ona albo wspinaczka. Nie możesz myśleć równo- cześnie o jednym i drugim... — Och, cicho już, błagam! — żartobliwie powiedział Abel. —Wyobraź sobie, że dokładnie to samo mi powiedzia- ła przy rozstaniu: „Ha, w tym roku musisz wybrać: albo j|, albo góry!" — I co odpowiedziałeś? — Nic. Zanuciłem tylko tę piosenkę z nowego albumu Dylana: Most likely you go your way and VII go minę... — To znaczy? — „Najpewniej ty pójdziesz swoją drogą, a ja pójdę swoją..." Przez cały ten czas, jak byliśmy z Johanną ta- zem, zawsze mieliśmy jakąś piosenkę Dylana. Na każdą okoliczność życia... Zaczęło się od One Too Many Mornirtg, kiedyśmy się poznali. Potem była Love Minus Zero No Limit, którą nazwaliśmy hymnem naszej miłości. O raa|t Tyle razy puszczaliśmy ją tam i z powrotem! Płyta jltt bardziej zdarta niż stary singiel... Zdarzyło nam się nawet słuchać jej stojąc na baczność, jak dwoje kretynów! Ale zawsze przebiegał nas taki sam dreszcz przy słowach: „Kochanie, milcząco do mnie mów..." A przecież Johanna wcale nie mówi milcząco, to znaczy rzadko. A jak wpadnie w nerwy...! Pamiętam, raz podeptała nowy album, który jej podarowałem na urodziny... Aż się pochorowałem z tego! I jak ostatni debil mogłem tylko powtarzać: och, nie! nowy Dylan! nowy Dylan! No i właśnie nowego Dylana, Blonde on Blonde, kupiłem jej tego dnia, kiedyśmy postanowili rozstać się na lato. Jest tam genialny blues zatytułowany Yisions of Johanna... ** * Na samym początku dziejów ich miłości, w czerwcu roku 1964, rzeczywiście była piosenka One Too Many Morning, ale ich historia zaczęła się kilka godzin wcześniej, gdy jeszcze 14 Strona 12 żadnemu przez myśl nawet nie przeszło, że się pokochają — wręcz przeciwnie. Nad Paryżem rozpętała się burza i wielkie krople deszczu rozbijały się o parujący asfalt. Przy wjeździe na Autostradę Południa samotny chłopak z uniesionym kciukiem dusił się od dobrych dwudziestu minut w nieprzemakalnej pelerynie khaki i zaczynał już tracić nadzieję, że jakiś samochód osobowy czy ciężarowy zatrzyma się przy nim. Przyjechał z Kalifornii — było to wypisane fluorescencyjnymi literami na jego ciężkim plecaku, w poprzek którego przytroczone miał starannie ułożone czekan, buty lodowcowe i kilka zwojów liny. Jechał do Chamonix — takie przynajmniej widniało na kawałku kartonu życzenie wykaligrafowane grubym mazakiem, zaczynającym się rozmywać w deszczu. Za każdym razem gdy jakiś pojazd stawał na czerwonym świetle, Abel przez opuszczoną do połowy szybę prosił i tłumaczył, wyjaśniając w niepewnej francuszczyźnie, „że jest studentem i że chce się spiąć na Mont Blanc". Nadaremno: kiedy zapalało się zielone światło, doskonale obojętni kierowcy ruszali jak błyskawica, a spod kół tryskały strugi wody, lejąc mu się nawet pod pelerynę — „cholera!" Pot i deszcz: był przemoczony do suchej nitki i klął w duchu tych drańskich skurwieli Francuzów... A przecież rankiem tego samego dnia, kiedy wylądował na Orły, szalał ze szczęścia. Był w Paryżu! Był we Francji! W kraju Rimbauda i Prousta! W kraju, gdzie są Grandes Jorasses i Aiguille du Midi! W kraju swojej Ma, swojej kochanej staruszki Madeleinel... W „drugiej ojczyźnie każ- dego, kto miłuje wolność i poezję", jak mu dość pompatycz- nie napisał stary Ford, jego profesor literatury porównaw- czej, kiedy go powiadomił o swoich planach! O wyjeździe do Francji... Był we Francji. I w oczach miał łzy. Chciało mu się rzucać na szyję wszystkim ludziom mijanym na schodach prowa- dzących do sali odbioru bagażu, ściskać ich, mówić im, że ich kocha. Podśpiewywał, podskakiwał na śliskim marmurze holu, oszołomiony zmęczeniem podróżą i różnicą czasu. I w ogóle się nie oburzył na ograniczonego tłustego celnika, który kazał mu opróżnić plecak do samego dna i skrupulat- nie przez dobry kwadrans oglądał cały jego ekwipunek 15 Strona 13 wysokogórski, hak po haku, karabinek po karabinku, po czym stwierdził, że nic z tego chyba nie powinno służyć „szprycowaniu się haszyszem"! Wyglądało na to, że amerykańscy studenci, jeszcze nie tak nagminnie palący choćby zwykłą „trawkę", zaczynają mieć złą reputację w oczach władz francuskich. Abel do nich należał i ignorancja celnika po prostu ubawiła go do tez... Śmiał się z tego jeszcze łażąc po ulicach Paryża, który zostawiał sobie na dokładniejsze zwiedzanie, w dwa albo trzy dni, w drodze powrotnej... Notre-Dame, Luwr, Plac Zgody — i o czwartej po południu ustawił się przy wjeździe na autostradę. Obliczył, że przyjdzie mu jechać przez całą noc. Nazajutrz koło południa, może ciut wcześniej, znajdzie się w Chamonix. Minęła jednak godzina, potem druga... Później ruszyła falanga mieszkańców podparyskich miejscowości, „tych mend, które nigdy nie jadą dalej jak do swojej zasranej podparyskiej dziury!"... I deszcz zaczął lać mocniej. I teraz Ablowi było już chłodno. I głodno. I senno. I w napadzie zniechęcenia jął liczyć w myśli, czy wystarczyłoby mu pieniędzy na pociąg, gdyby oszczędził później na reszcie. Ale rezygnowanie z czegoś nie było w jego stylu. Czy zrezyg- nowałby, gdyby się znalazł w tarapatach na Aiguilles Rouges albo na Dent du Gevant? Czy zrezygnował na Sentinel Rock, kiedy pękła mu lina? Nie! postanowił wspinać się dalej bez zabezpieczenia... W nadziei zatem, ze rozczuli kierowców ciężarówek, zaczął deklamować wiersze Rimbauda i całe stronice Prousta, których nauczył się na pamięć. Ale kierow- ców ani trochę to nie rozczuliło. Brali go po prostu za wariata i dawali mu to do zrozumienia pukając się w czoło albo naciskając klakson. Jeśli wymownym gestem nie zginali ręki w łokciu! — Cholera! Jasna cholera! A potem tęcza, jaką widuje się tylko na dziecięcych rysunkach, zabarwiła ołowiane niebo, burza przeszła i zjawi- ły się te dwie dziewczyny. Piękność w kompanii brzyduli. I Abel pomyślał: zawsze tak właśnie jest z autostopowicz- kami! Nigdy nie widać, żeby dwie ładne razem podróżowały. 16 Strona 14 Szpetota ma pewnie za zadanie pilnować tę drugą i wołać pomocy, jak tylko szofer ciężarówki traci głowę... Ta jednak była szczególnie piękna: długie włosy tak czarne, aż połys- kujące niebiesko, wielkie jasnoszare oczy, dwuznaczny, enigmatyczny uśmieszek... I poczwara, która ją nadzorowa- ła: tłusta i pryszczata, aż strach brał! Amerykanki bez najmniejszej wątpliwości. Poczwara trzymała zresztą pod pachą nieodzowny Europę on 5 dollars a day, parszywy przewodnik napisany przez facetów, którzy chyba nigdy nie wyprowadzali się z apartamentu za 300 dolarów doba w „Carlyle": no bo czy, nie grzebiąc w śmietnikach i nie rozkładając śpiwora pod mostem, można jadać trzy razy dziennie i nocować pod dachem za jedyne 5 dolarów? Próbowałyście kiedy? To właśnie Abel z mety im powiedział, żeby je roz- śmieszyć. Ale roześmiała się tylko piękność. Brzydula zmie- rzyła go wzrokiem z nieskrywaną wzgardą i Abel na własny użytek od razu przezwał ją „Dupiata". Dupiata wierzyła we wszystko, co wydrukowane. I jeśli napisano, że w Paryżu można zjeść za 5 franków w uroczym bistrze, gdzie szefowa w czasie deseru przygrywa klientowi melodyjkę na akordeo- nie, znaczy to, że tak jest naprawdę! — O, ty też jesteś z Kalifornii! — zauważyła tamta, widać nie zainteresowana problemem przewodnika. — Studiuję w Berkeley, trzeci rok. Literatura i so- cjologia. — Coś takiego! My też — zawołała ucieszona. — Tylko jesteśmy na psychologii. I wtedy Abel, zwykle chorobliwie nieśmiały w obecności dziewczyn, ku własnemu zdumieniu odpowiedział: — Ach, to dlatego cię nie zauważyłem! Bo przecież taka piękność jak ty... Nie zarumieniła się ani nawet nie przybrała lekko urażonej albo sarkastycznej miny osoby podrywanej, zgod- nie z zasadami. Uśmiechnęła się — tym uśmiechem, który tak go intrygował — i przedstawiła się: — Johanna Jones. — Abel Young. Żeby nie być gorsza, Dupiata wymamrotała przez aparat ortodontyczny niewyraźne „Mary-coś tam Coś tam-stone". 17 Strona 15 Może:Livingstone. Abel nie poprosił jednak, by powtórzyła — miał to w nosie. Właściwie to ona jakby nie istniała... — Gdzie jedziesz? — spytał Johannę. — Do Prowansji. I do Włoch... A ty? — W Alpy. Będę się wspinał... — Idiotyczne!—prychnęła Dupiata. — W Stanach dość jest chyba gór, nie? Po co przyjeżdżać tutaj? Co za śmierdzące dno! Abel własnym uszom nie wierzył, natychmiast jednak odpalił: — Trzeba ocipieć, żeby jechaćdo Włoch! Mamy przecież u siebie dość pizza-parlors, spaghetti-houses i kafeterii! — A cóż ty sobie myślisz? Jedziemy oglądać muzea. Oniemiał: zastanawiał się, jak taka ładna dziewczyna, wyglądająca na inteligentną „i w ogóle", może wlec za sobą niczym kulę u nogi podobną glebę. I to kulę jak nic ważącą te swoje sto dziewięćdziesiąt funtów! Jeśli o to idzie, to był niesprawiedliwy: w końcu on też niegdyś był otyły. I pryszczaty... Ale był pod urokiem Johanny — już. Osobliwie wzruszony. I serce mu waliło. Nigdy mu się coś takiego nie przytrafiło, myślał, nigdy w takim stopniu. O rany! Czy można... no czy można się w ten sposób zakochać? Od pierwszego wejrzenia? Od pierwszego uśmiechu? Strasznie to głupie, nie? Tak się dzieje tylko w kinie. A i to w kiczowatych filmidłach dla kucharek!... A jeśli życie jest kiczem? Jeśli w taki właśnie sposób sprawy się zaczynają, kiedy zaczynają się na dobre? Jeśli to wszystko odbywa się jak w najbanalniejszej piosence, jak w odwiecznych romancach, które człowiek nuci bezmyślnie? Tak był wzburzony, że nie mógł już nic więcej wymyślić, aby ją rozśmieszyć. Patrzył na nią i ogarniała go wściekła chęć, by odebrać ją Dupiatej, która już jęczała, że „tyle czekają". Nawet gdyby musiał użyć siły... — Dawno czekasz?—spytała Johanna.—Myślisz, że to długo potrwa? — Sterczę tu blisko trzy godziny. — O Jezu! Słyszysz, Marilyn? I w dodatku na imię miała Marilyn! Ablowi chciało się zaśmiać szyderczo. — On tak mówi specjalnie, żeby nam dokuczyć—gdak- nęła Marilyn. 18 Strona 16 W tejże chwili, jakby na potwierdzenie słów „tej kupy gnoju", zatrzymał się DS, którego kierowca, jadący sam, zaprosił do środka całą trójkę. 1 wtedy zdarzyło się coś niewiarygodnego: Marilyn rzuciła się na tylne siedzenie, wciągnęła za sobą Johannę i ich dwa plecaki i zatrzasnęła drzwiczki... Samochód wjechał na pas prowadzący na autostradę. Świnie! Sprzątnęły mu samochód sprzed nosa i wystawiły go do wiatru, jego, który tyle czasu czekał! I Johanna już znikała z jego życia, ot tak! Równie szybko, jak się w nim pojawiła — „Johanna!" Dziesięć minut potem był jeszcze tak wściekły, że nie od razu pojął, iż mruganie światłami srebrzystego porsche'a, który stanął na czerwonym świetle, jest zaproszeniem. Porsche! — to nie był sen. Porsche! — To wóz ojca. Zatrzymałem się, bo podziałało stare braterstwo alpinistów: zobaczyłam u pana czekan i liny... Ja też się wspinam. Na imię mi Jean-Claude. Dwadzieścia pięć lat. Student medycyny. Mieszkam w Lyonie. Wie pan już o mnie wszystko. — Abel. Trzeci rok literatury w Berkeley. Dwadzieścia dwa lata. Uścisnęli sobie dłonie. I już coupć mknęło lewym pasem jezdni. Szybko dogonili tamten DS. Kiedy go mijali, Abel, który dowcipnie opowiedział towarzyszowi swoją niemiłą przygo- dę, zagrał na nosie jadącym w nim „wiedźmom". Dziecinada —ale czyż nie był jeszcze trochę dzieckiem? A raczej: czyż nie był w r e s z c i e dzieckiem on, którego dzieciństwo zaznaczy- ło się powagą, bólem, rozpaczą, on, który w gruncie rzeczy wcale nie miał dzieciństwa? No i dopiero teraz czuł się beztroski, wesoły. Teraz dopiero zaznawał tego, co jest proste i zarazem cudowne, a co zwie się radością życia. Dopiero teraz jakąś tam drogą gdzieś we Francji jechał, pijany z rozkoszy, w pysznym świetle zachodzącego słońca... Słońce chylące się na horyzoncie, postrzępione lekkie różowe chmurki w dali, przemykanie pni drzew rosnących 19 Strona 17 przy szosie, złote błyski tańczące na przedniej szybie, przej- rzysty granat pięknej letniej nocy i warkot potężnego silnika grającego całą mocą, i w radiu pierwsze dźwięki wspaniałej uwertury do Tannhausera — czyż nie to właśnie -było szczęściem? Szczęście! Niczego innego nie pragnął, niczego innego nie żądał, o niczym innym nie marzył jak tylko o szczęściu. On i całe jego pokolenie. Wszyscy ci, co mieszkali w Kaliforni albo opuszczali wschodnie wybrzeże i tam się przenosili. Wszyscy ci, co opłakiwali śmierć Marilyn Monroe, jakby umarła bliska przyjaciółka, i wszyscy ci, co załamani oglądali w telewizji małego Johna-Johna Kennedy'ego, gdy w po- stawie na baczność oddawał honory ciału ojca... Chcieli szczęścia natychmiast! Dlatego wymyślą nowy świat! Zapo- wiadał to Bob Dylan, gdy tłumom ludzi śpiewał, że „czasy się zmienią". Abel jednak nie był na tyle naiwny, by sobie wyobrażać, że wszystko zmieni się tak prosto jak w tych marzeniach. Stary świat mocno się trzymał, wiedział o tym. Tutaj w betonowych silosach skupiały się tysiące Hiroszim. W Ameryce Łacińskiej, w Afryce, Azji codziennie miliony umierały z głodu. W Europie Wschodniej deportowano ludzi tylko za to, że mieli inne zdanie. Jakże krucha była idea szczęścia w obliczu tylu okropności! Jego walczący przeciw- ko rasizmowi czarni przyjaciele uwierzyli w rychłe zniesienie segregacji rasowej: ale w południowych stanach mordercy z Ku-Klux-Klanu zabijali uczestników marszów pokoju. Jego koledzy z organizacji lewicowych wierzyli w szybkie uregulowanie konfliktu wietnamskiego, przepowiadali, że przykład Francji, która wdała się w zakończoną dopiero co „brudną wojnę" w Algierii, posłuży jako przestroga: nie dalej jak poprzedniego dnia, 24 czerwca, generał Taylor został mianowany ambasadorem w Sajgonie w miejsce Cabota Lodge'a. Kiedy po cywilu następuje wojskowy, zły to znak dla pokoju! — w tym względzie Abel nie miał żadnych złudzeń. Przeczuwał nawet, że niebawem będzie powołany razem ze swymi rówieśnikami, i to bez względu na studia, które miał kończyć. Rozważał już ucieczkę do Kanady albo 20 Strona 18 do Szwajcarii — „raczej do Szwajcarii, gdzie jest Matterhorn i Eiger!" mówił sobie—w myślach organizował trudne życie dezertera. -r- Wie pan, Jean-Claude... — zagadnął. ^— Mów mi „ty". — Wiesz, pod pozorną szlachetnością i idealizmem studentów kryje się ogromna... hmm... miernota i w gruncie rzeczy na ogół studenci to barany. Niezdolni samodzielnie myśleć ani działać, niezdolni pokierować swoim życiem. Im są potrzebne banały, hasła, slogany, żeby je powtarzać jak dzieciaki reklamy usłyszane w telewizji, im są potrzebne gwiazdy, żeby je mogli podziwiać: Mao, Che, Luther King. Tym matołom potrzebni są przywódcy. Ja też długo szuka- łem bohatera, mojego bohatera. W czasach, kiedy byłem nieszczęśliwy: uważałem, że jestem szkaradny — i byłem szkaradny: ważyłem coś koło stu dziewięćdziesięciu funtów i sapałem jak foka — uważałem, że jestem żałosny: byłem taki strachliwy, że cały się trząsłem, jak tylko zobaczyłem, że gdzieś się kłócą... Myślałem, że nigdy żadna dziewczyna mnie nie zechce. Nie miałem przyjaciół... No więc rozpaczliwie szukałem bohatera, którego mógłbym podziwiać: w książ- kach, komiksach, telewizji, kinie... Byłem zablokowany uczuciowo, koszmarnie znerwicowany. I przez to, że tak się torturowałem, zaczynałem kompletnie bzikować. A potem, kiedy sięgnąłem dna, kiedy chciałem sobie palnąć w łeb... To mi przyszło ot tak jednego ranka: popatrzyłem na siebie w lustrze, tak, tak! popatrzyłem na tę górę tłuszczu. Miałem odwagę spojrzeć sobie w twarz i wtedy zawołałem: „Ty baranie, znalazłeś swojego bohatera! Ty sam powinieneś być swoim bohaterem! Tak, ty będziesz jedynym swoim bohate- rem!" I od tego dnia postanowiłem wziąć się w garść, zmienić swoje życie. I jeden kumpel, Thomas Haynes, kolega z pokoju w akademiku, ten, który nauczył mnie wspinaczki, też mi bardzo pomógł, kiedy powiedział: „Chcieć to móc. Wystar- czy, że się polubisz takim, jaki jesteś, a staniesz się taki, jakim chciałbyś być. Chodź ze mną, staruszku, nauczę cię wspi- naczki. Jak będziesz wisiał na kawałku skały nad przepaścią, nie będziesz miał czasu, żeby się uważać za szkaradę. Wtedy zresztą będziesz piękny, zobaczysz..." Jean-Claude przerwał Ablowi: 21 Strona 19 — Bardzo ładne jest to, co mówisz, ale to postawa elitarna, punkt widzenia człowieka uprzywilejowanego. Bo jesteś uprzywilejowany, Abel, prawda? Co robi twój ojciec? — No proszę, typowe pytanie Europejczyka: „Co. robi twój ojciec?" — No odpowiedzże! — Nie mam ojca. — Och, przykro mi, że... — Nic nie szkodzi. Nie mogłeś wiedzieć. — Ale pozwól, że zapytam jeszcze: a matka? — Prowadzi marny zajazd, przystanek dla kierowców ciężarówek przy drodze 132, kawałek przed Modesto. Tak, ta dziura nazywa się Modesto! Jak widzisz, jeśli chodzi o przywileje... — Przykro mi, naprawdę... — Nie jest zresztą moją matką. Matki też nie mam. Dowiedziałem się tego, kiedy miałem dziesięć lat. — Bardzo mi przykro! — A wiesz? Ta kobieta, która mnie wychowała, do której mówię Ma i która prowadzi ten barek, jest z po- chodzenia Francuzką. Madeleine Langlois. Była kiedyś pokojówką u mojego... u mojego ojca. Wyszła za major- domusa, Włocha... — Ale... jeszcze raz będę niedyskretny: skoro twój ojciec miał pokojówkę i majordomusa, to jak to się stało, że... — Istotnie — przerwał mu Abel tonem uprzejmym, nie dopuszczającym jednak dyskusji — będziesz niedyskret- ny! Jeszcze przed północą wjechali do Lyonu. Jean-Claude zaproponował Ablowi nocleg i Abel, umierający ze zmęcze- nia, nie dał się długo prosić. Willa, wybudowana niedawno na zboczu wzgórza nad Saoną, należała do niewielu udanych tworów współczesnej architektury. Apartament zaś, złożony z pokoju gościnnego, łazienki i niedużego saloniku, mógłby figurować w najbar- dziej wymagającym piśmie dekoratorskim. Nigdy jeszcze Abel nie spał w takim luksusie. Jeśli idzie o łóżka, to znał tylko przytulne posłanie w kącie saloniku nad hałaśliwym barem swojej Ma, wąski tapczanik w akademiku i śpiwór 22 Strona 20 pod gołym niebem. I kiedy zasypiał, wyleżawszy się błogo w gorącej kąpieli, nie zdołał pohamować śmiechu, gdy wyobraził sobie, jaką minę zrobiłoby paru jego kolegów, nieczułych działaczy, twardych ekstremistów, widząc go, jak pławi się w cudownym „kapitalistycznym" bagnie. * * — I'm one too many mornings... — ...And a thousand miles behind. O rany! A któż to mógł podjąć piosenkę, którą on właśnie nucił? I to tutaj, na drodze do Chambćry? Kto? Otóż... Johanna! Rzeczywiście była tam, siedziała w rowie. A obok Dupiata spała z głową dziwacznie wciśniętą między ich dwie torby podróżne. Jeszcze wstrętniejsza niż przebudzona! „Jasna cholera!" Czy jest skazany na spotykanie ich na swej drodze za każdym razem, gdy będzie wystawiał kciuk? Zaczynał mieć tego dosyć! A poza tym czego one szukają tutaj, na drodze w Alpy? Zdaje się, że te dwie pipy chciały jechać do Prowansji? — Mało ci, że mi sprzątnęłaś citroena sprzed nosa? Teraz jeszcze zabierasz mi piosenkę! — zawołał, udając zarazem, że jest obrażony i wściekły. — Widziałem w życiu różne zgagi, ale to przechodzi wszystko! — Dylan jest chyba dla wszystkich, nie? — Dla wszystkich? Też coś! Dla ciebie to jeszcze, ale nie dla tej krowy! — odparł, oskarżycielskim palcem wskazując Marilyn, która przewróciła się na brzuch i głośno chrapała. — Co to, to nie! Mowy nie ma! Bob Dylan należy do tych, którzy na niego zasługują. I nie powiesz chyba, że ta poczwara... Johanna nie udawała nawet, że oburza ją takie cham- stwo. Przeciwnie, ku zdumieniu Abla zaczęła się śmiać do rozpuku. — Przykro mi za wczoraj — powiedziała przyjaźnie. — Naprawdę nie spodziewałam się, że Marilyn... Byłam na nią wściekła. Ale na pocieszenie powiem ci, że nie przyniosło 23