Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie Legenda niemej wyspy - Vanessa Montfort PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Strona 1
Strona 2
Spis treści
Karta tytułowa Karta redakcyjna Mapa * Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3
Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8 Rozdział 9 Rozdział 10
Rozdział 11 Rozdział 12 Rozdział 13 Rozdział 14 Rozdział 15 Rozdział 16
Rozdział 17 Rozdział 18 Rozdział 19 Rozdział 20 Rozdział 21 Rozdział 22
Rozdział 23 Rozdział 24 Rozdział 25 Rozdział 26 Rozdział 27 Rozdział 28
Rozdział 29 Rozdział 30 Epilog Podziękowania
Strona 3
Strona 4
Tytuł oryginału
La leyenda de la isla sin voz
Wydawca
Grażyna Woźniak
Redaktor prowadzący
Tomasz Jendryczko
Redakcja
Maja Lipowska-Wiktorowska
Korekta
Marzenna Kłos
Halina Kozłowska
Copyright © Vanessa Montfort, 2014
Copyright © for the Polish translation by Anna Magdalena Jankowska, 2016
Świat Książki
Warszawa 2016
Świat Książki Sp. z o.o.
02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2
Księgarnia internetowa: swiatksiazki.pl
Skład i łamanie
Laguna
Dystrybucja
Firma Księgarska Olesiejuk Sp. z o.o., Sp. j.
05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91
e-mail:
[email protected], tel. 22 733 50 10
www.olesiejuk.pl
ISBN 978-83-8031-519-8
Strona 5
Skład wersji elektronicznej
[email protected]
Strona 6
Dla Fernando Mariasa
za to, że wyprawił mnie w podróż, jaką jest literatura
Dla Lucy Eciji
za to, że jest światłem i latarnią oświetlającą tę powieść
Strona 7
Dotarłem do tego miejsca morzem, na łodzi należącej do położonego na
wyspie więzienia. W ruch wprawiała ją załoga złożona z więźniów. Ich
biało-beżowe pasiaki sprawiały, że wyglądali jak wyblakłe tygrysy.
KAROL DICKENS
Notatki z podróży do Ameryki, 1842 r.
tłum. Barbara Czerwijowska
Strona 8
Strona 9
Ta powieść nie powinna była powstać. Historie wielu pisarzy nigdy nie
opuściły kałamarza. Tylko nieliczni autorzy byli zdolni napisać na nowo
przeznaczenie swoje i innych. Wyśmiać je, poprawić i wytyczyć drzwi w pokojach
bez ścian.
Opowiem wam o tym, co wydarzyło się na skrawku lądu długości zaledwie
trzech kilometrów. Z lotu ptaka wygląda on niczym cień starego pirackiego okrętu.
Ta wyspa po dziś dzień unosi się na rzece East River, spoglądając na Nowy Jork,
który wówczas mógł jedynie marzyć o słynnej dziś statui i niebotycznych
drapaczach chmur. Od północy ląd graniczył z piekłem, od wschodu z Historią, od
południa z niewolnictwem, a od zachodu z wolnością. Wyspie tej można by nadać
niejedną nazwę, bez najmniejszej obawy o to, że nie będzie ona odpowiednia.
Wyspa duchów, wyspa zbłąkanych, wyspa niespełnionych marzeń, wyspa
zapomnianych czy w końcu wyspa milcząca... Co ciekawe, słynny angielski pisarz,
dopłynąwszy do brzegów tej wyspy pewnego spowitego mgłą stycznia, opisał ją
w swoich notatkach z podróży jako wyspę wyblakłych tygrysów.
Ta historia wydarzyła się na jednej z wysp na East River, którą niektórzy
nazywali po prostu Wyspą, jakby nie było żadnej innej poza nią. Rozpoczyna się
w środku pierwszego kryzysu na Wall Street. W chwili gdy trwa wojna o zniesienie
niewolnictwa, a w słynnej La Scali w Mediolanie rozbrzmiewają rewolucyjne
oklaski po premierze Nabucco. Kilka sekund przed tym, kiedy Stendhal wyda
ostatnie tchnienie w swoim wytwornym paryskim pokoju. W czasie gdy
w nowojorskim porcie na ląd schodzą tysiące Irlandczyków... W chwili gdy mewa
poderwie się do lotu z Manhattanu i odważy się przelecieć nad rzeką East River.
Kiedy niczym biała strzała będzie lecieć do celu we mgle spowijającej świat
rewolucji i zmian.
Czytając niezwykłe historie zawarte w tej książce, zapewne nieraz zapytacie,
ile w niej prawdy, a ile literackiej fikcji. Obawiam się, że aby znaleźć odpowiedź
na to pytanie, będziecie musieli przebrnąć przez niezliczone biografie i porównać
daty podróży poszczególnych bohaterów. A kiedy już to wszystko zrobicie, okaże
się, że znaleźliście się na nieznanych wodach, ponieważ ci, którzy byli świadkami
opisanych tu wydarzeń, już od dawna spoczywają w grobach. Być może właśnie
Strona 10
wtedy poczujecie nagły i niemożliwy do zaspokojenia głód wyobraźni i dojdziecie
do wniosku, że ważne jest nie to, czy opisana tu historia wydarzyła się naprawdę,
ale czy mogła się wydarzyć.
Strona 11
1
Nowy Jork, grudzień 1867 r.
Tam, gdzie wszystko jest niemożliwe, nagle wszystko staje się możliwe –
przypomniał sobie nieoczekiwanie. Trzykrotnie stuknął laską w sufit i powóz
zatrzymał się w porcie. Z zewnątrz dobiegło go wrzenie miasta, za którym tak
bardzo tęsknił. Skrzypienie bloków linowych, bicie okrętowych dzwonów,
poszczekiwanie psów i szalony stukot kół uderzających o bruk. Uchylił aksamitną
zasłonę, jednocześnie gładząc brodę. Zza gęstej chmury lepkiego dymu dostrzegł
las masztów, a jeszcze dalej rój promów kursujących pomiędzy brzegami szerokiej
rzeki. Przewoziły pasażerów, dyliżanse, konie, wozy, kosze, skrzynie i całe
mnóstwo beczek. Choć widział znacznie gorzej niż kiedyś, zdołał dojrzeć na
horyzoncie dwa potężne okręty zmierzające dostojnie ku Europie. Sprawiały
wrażenie luksusowych. Zaledwie kilka godzin wcześniej, w środku nocy, on sam
zszedł z pokładu okrętu przybyłego z Liverpoolu. Zatrzymał się w hotelu przy
Broadwayu, w jednym z tych apartamentów, w których tak lubowali się
Amerykanie. Z westybulem i salonem wielkości londyńskiego mieszkania. Po
przyjeździe udało mu się chwilę zdrzemnąć, trochę odświeżyć i doprowadzić
ubranie do porządku. Był gotowy na spotkanie z Nowym Jorkiem i przeszłością.
Wysiadł z powozu.
Słońce oświetliło go jasnym i chłodnym światłem, jakby właśnie wyszedł na
scenę. Był mężczyzną korpulentnym, noszącym się z dyskretną elegancją, na co
wskazywały czarny surdut z wydatnym kołnierzem oraz biała koszula z czarną
aksamitką pod szyją. Zniecierpliwiony, dostrzegł na koszuli żółtawą plamę –
zapewne od zjedzonego na śniadanie jajka. Nerwowo potarł ją, szukając pomocy
u odbijającego się w szybie powozu swego bliźniaczego ja – z falą kręconych
siwiejących włosów nad uszami, podgolonymi bakami zdradzającymi europejskie
pochodzenie i oczami, które wydawały się nieustannie poszukiwać niezwykłych
historii.
*
Z angielskim spokojem sięgnął prawą ręką po spoczywający na siedzeniu
cylinder, a lewą po laskę. Zawsze i niezmiennie robił to właśnie w tej kolejności.
Spojrzał na otaczający go wielokolorowy tłum – ludzi było znacznie więcej niż
Strona 12
dawniej.
Rozpoznał tawerny z charakterystycznymi szyldami w kształcie boi, zapach
morza i świeżo zgaszonego ogniska, tkwiące mu w pamięci od dwudziestu pięciu
lat, kiedy to wracał do Londynu z Nowego Jorku, w którym przeżył najbardziej
pasjonującą przygodę swojego życia. To jedyna historia, której przysiągł nie
opisywać w żadnej ze swoich książek. Zdradził ją jedynie młodemu Juliuszowi
Verne’owi, a i to dopiero po wielu latach i wielu szklaneczkach whiskey.
– Proszę pana... czy tu chce pan wysiąść?
Słowa woźnicy wyrwały go ze wspomnień. Zwracał się do niego z nieco
przesadnym szacunkiem. Wydawało się, że go rozpoznał. Być może wtedy, gdy
w hotelu podeszły do niego dwie damy, prosząc o autograf.
– Przyślą po mnie łódź. Ile jestem winien?
Woźnica zawahał się. Ściągnął czapkę. Przycisnął ją do piersi obiema
rękami.
– Proszę mi wybaczyć, że się ośmielam, ale... nie rozumiem, dlaczego chce
pan jechać na Wyspę. Jeżeli chce pan odwiedzić instytucje dobroczynne, to
znajdzie pan odpowiedniejsze na Manhattanie. To nie miejsce dla dżentelmena,
a tym bardziej nie dla...
– Ile się należy? – powtórzył Anglik, jakby wcale nie słuchał, jakby był
gdzieś daleko, jakby cofnął się w czasie.
Mężczyzna jednym susem zeskoczył na ziemię.
– Już mi pan zapłacił. Miałem zaszczyt wieźć słynnego Karola Dickensa.
Pisarz wręczył mu kilka szylingów, których nie zdążył wymienić na dolary.
Przeprosił, wymawiając każdą sylabę z akcentem, który oczarował woźnicę.
Zachwycony mężczyzna przyjął zagraniczne monety – skarb, który przekaże
dzieciom i wnukom. Po pierwsze, dlatego że dotknął ich przecież autor Olivera
Twista, a po drugie, ponieważ w tamtych czasach raczej trudno było je wymienić.
– Niech Bóg panu błogosławi – powtarzał woźnica, odjeżdżając. Zatrzymał
się kilka metrów dalej, poklepał konie i zszedł schodami w dół. Wyglądało to,
jakby znikł pod ziemią. Czym prędzej chciał opowiedzieć o wszystkim kolegom
przy piwie.
Karol – którego, skoro już wiemy, kim jest, będziemy nazywać po imieniu –
zamknął oczy, by ochronić je przed lodowatym podmuchem. Tymczasem wokół
toczyło się portowe życie. Wiatr dął zawzięcie, unosił grzywy koni i spódnice
kobiet, łopotał żaglami statków i przynosił zewsząd więcej obcych dźwieków, niż
słyszący je mógł rozpoznać. Nad wszystkie wybijał się wyraźny irlandzki akcent:
głosy młodych ludzi, głosy dziewczynek i staruszek, głosy zmęczone i świeże...
Kadłuby statków skrzypiały, ocierając się o pomost, jakby wypleciono je z wikliny.
Nagle dobiegło go rżenie, a potem grzmot końskich kopyt, turkot kół
i pokrzykiwania.
Strona 13
– Odsunąć się! – Czyjś głos wynurzył się z wrzawy.
Otworzył oczy w samą porę, aby nie dać się przejechać przez czarnego konia
z długą grzywą, który wyglądał, jakby uciekł z samego piekła.
Podnosząc cylinder z ziemi, pisarz przyglądał się powozowi z zakłopotaniem
kogoś, w kim odżyło dawne wspomnienie. Koń z Czarną Marią – jakby wyjęte
z sennego koszmaru. Czarny powóz bez okien, którym zesłanych na Wyspę
przywożono na pomost.
Tak jak za pierwszym razem, gdy go ujrzał, tak i teraz wokół kotłował się
tłum ciekawskich. Chcieli zobaczyć skazańców, podczas gdy strażnik próbował
rozgonić zgromadzonych.
Wysiadali powoli. Niczym duchy opuszczające wielką i źle zamkniętą
trumnę. Pierwsza szła zwalista kobieta z potarganym kokiem siwych włosów – być
może postarzała prostytutka, pomyślał Karol. Następnie schowana pod chustą
staruszka, trzęsąca się ze starości i zimna – pewnie jedzie do przytułku. Kilkuletni
chłopiec wtulony w niewiele starszą dziewczynkę, która mogłaby być jego siostrą.
Dwóch odpychających wyrostków, pokrytych taką warstwą brudu, że trudno było
rozpoznać, jakiej są rasy. Jeden był biały, a drugi czarny. Wili się jak bazyliszki,
kiedy policjant wyprowadzał ich z powozu. Bez wątpienia mieli trafić do
więzienia. Drobna, młoda blondynka, która na przemian śmiała się i płakała, bo
wiatr zerwał jej kapelusz. Niechybnie ofiara załamania nerwowego. Była tak
nieprzytomna, że potknęła się i wpadła na jedną z przyglądających się scenie
kobiet.
– Biedactwo. Przecież to dama. Pobyt na Wyspie ją zabije – jęknęła kobieta,
podczas gdy jeden ze strażników wykręcał dziewczynie ręce i popychał ją w stronę
pomostu.
Karol przyglądał się tej scenie, jak gdyby czytał rozdział książki, którą
napisał dawno temu: podpici strażnicy uganiający się za prostytutkami, uciszający
chorych i nerwowo popłakujący staruszkowie... ale szybko wszyscy ucichli i jeden
po drugim oddalali się w kierunku wielkiej rzeki.
Nadciągnęła mgła.
Łódź.
Zbliżała się powoli w ich stronę, popychana wiosłami, przy których siedziało
sześciu więźniów ubranych w czarno-beżowe pasiaki. Na ciemnej burcie dostrzegł
białe litery „Wyspa Blackwella”.
Nazwa, którą w Nowym Jorku niechętnie wypowiadano. Nazywano ją
Wyspą, jakby była tą jedną jedyną, jakby Nowy Jork nie był jednym wielkim
archipelagiem, jakby Manhattan też nie był wyspą.
Wszyscy, ciężkim krokiem, podeszli do łodzi. Kiedy Karol stanął przed
jednym ze strażników i wręczył mu oficjalne pozwolenie na odwiedzenie Wyspy,
ten tylko na niego spojrzał. Przeczytał. Ponownie spojrzał i znowu zaczął czytać.
Strona 14
Potem kazał mu zająć miejsce u szczytu łodzi. Karol wykonał polecenie, posuwając
się naprzód chwiejnym krokiem, jak uczące się chodzić dziecko. W końcu udało
mu się usiąść. Jeżeli im się poszczęści, to zimno uciszy lamenty tych
nieszczęśników – powiedział strażnik, zrzucając cumy z pomostu do brudnej wody.
Cumy uderzyły w wodę, która rozprysnęła się, zanim zatonęły.
I tak łódź zniknęła pomiędzy oparami niczym w Styksie.
Ręce mu zdrętwiały. Otulony płaszczem chwilami tracił czucie w dłoniach.
Płynęli w głąb East River i choć dystans dzielący ich od Nowego Jorku nie był
duży, to miasto wraz z całym swoim gwarem i radością zniknęło za mgłą. Była tak
gęsta, że Karol ledwie mógł rozróżnić sylwetkę chorej psychicznie dziewczyny,
która siedziała bokiem do niego, na drugim końcu łodzi. Była tak sztywna i blada,
że wydawała się lodową rzeźbą. Jaką skrywała historię? Tak bardzo
przypominała... Karol postawił kołnierz. Zimno uprzytomniło mu także, że się
starzeje. Znosi je coraz ciężej, pomyślał, prostując zdrętwiałe kolana. Po rzece
płynęły szerokie lodowe kry. Sunęły niczym ostrza noży, niczym kawałki rozbitego
lustra, w których przeglądało się miasto. Pisarz zamknął oczy, aby ochronić je
przed zimnymi podmuchami wiatru. W jego pamięci rozsypały się niedopasowane
do siebie fragmenty układanki wspomnień z Wyspy: szaleńcy tańczący na łące,
skuci kajdanami więźniowie maszerujący plażą, jego własne dłonie wkładające
złoty kompas do podróżnego kufra, błysk towarzyszący jednemu z pierwszych
zdjęć, jakie mu zrobiono.
Otworzył oczy.
Otaczała ich woda, a cisza wręcz ogłuszała. Z kieszeni wyciągnął
pogniecione zdjęcie, które od pamiętnego dnia zawsze nosił przy sobie. Poniżej
znajdował się napis: „Zakład psychiatryczny na Wyspie Blackwella, 1842 r.”. Była
taka młoda. To ona. Trzydziestolatka siedząca na jego kufrze podróżnym przed
budynkiem z kamienia. Wokół niej stała grupa ludzi tak malowniczych, że mogliby
być postaciami z jednej z jego powieści: blondynek o kulach, staruszka z szyją
i włosami upiększonymi papierowymi ozdobami, karłowaty albinos
w nieokreślonym wieku i w zbyt dużej czapce, czarnoskóry wielkolud o pociągłej
twarzy z pochodnią w dłoni, więzień w pasiaku z malującym się na twarzy
niepewnym uśmiechem, ubrana w warstwy białych ubrań wysoka i chuda kobieta
z rudymi włosami splecionymi w warkocz oraz młoda pielęgniarka z blond
włosami pod czepkiem – Anne – powiedział pisarz na głos. Zdawała się świecić
białym i tajemniczym światłem.
Jego pamięć bez zbytniego wysiłku podkoloryzowała tę scenę.
W końcu z bieli wynurzyło się światło.
Latarnia.
Wyspa wyrosła przed jego oczami, jak gdyby niewidzialna dłoń
naszkicowała ją węglem na powierzchni mgły. Tak jak wtedy, potężny budynek
Strona 15
więzienia wydał mu się średniowieczną twierdzą, z wyrastającą w środku wieżą
i powiewającym na jej szczycie proporcem w pasy i gwiazdy. Na północnym
krańcu znajdowała się latarnia morska i łąka prowadząca do zakładu
psychiatrycznego, a poniżej rysowały się sylwetki przytułku, sierocińca i zakładu
poprawczego. Po plaży, we mgle spacerowały wyblakłe tygrysy. Więźniowie
zakuci w kajdany i uzbrojeni w szpadle oraz kilofy. Nieco dalej grupka
pielęgniarek dodawała bieli śniegowi. Karol przypomniał sobie: pierwszy
przystanek to więzienie. Pod jego murami wysadzili trzech mężczyzn i zwalistą
kobietę. Drugi przystanek – przytułek. Tu z pokładu zeszła staruszka, która trzęsła
się tak bardzo, że ledwie mogła chodzić. Na trzecim przystanku z łodzi wyszła
dwójka dzieci i wierzgający chłopcy. Mieli trafić do sierocińca i zakładu
poprawczego. Ostatnim przystankiem był zakład psychiatryczny.
Dopłynęli do podniszczonego pomostu, od którego odchodziła ścieżka.
W łodzi pozostali jedynie: młoda blondynka, pisarz oraz jeden ze strażników.
Karol ścisnął w dłoni pogniecioną fotografię i włożył ją na powrót do
kieszeni płaszcza.
– Jesteśmy na miejscu. Za chwilę ktoś po pana przyjdzie – poinformował
strażnik i wciągnął drewniany trap do łodzi.
W ten właśnie sposób przybysze wpadali w pułapkę Wyspy.
Łódź, gotowa wrócić do tamtego świata, odpłynęła cicho i szybko zniknęła.
Pisarz błądził tak daleko wśród własnych wspomnień, że nie zwrócił uwagi na
zbliżającą się za jego plecami postać.
– Pan Dickens – powiedział miły głos, który, jak się szybko okazało, należał
do kobiety o kręconych włosach.
– Anne...
– Nie, proszę pana. Na imię mam Margaret, miło mi pana poznać –
przedstawiła się dziewczyna tonem, który wydał mu się czuły.
Wyglądała na dwadzieścia kilka lat. Była wysoka. Miała kasztanowe włosy
zwinięte w kok, zaczerwieniony od zimna nos i policzki, szerokie plecy, wąską
talię i oczy uśmiechające się nawet wtedy, kiedy ich właścicielka nie poruszała
żadnym mięśniem twarzy.
Karol zwrócił uwagę na naturalność, z jaką Margaret objęła zziębniętą
dziewczynę, jednocześnie zarzucając jej na ramiona szorstki koc. Podeszli do
starego powozu, który czekał przy drodze.
Pomogła wsiąść młodej pacjentce, a kiedy, oferując pomoc, podała ramię
Karolowi, ten wbił w nią wzrok:
– Margaret, proszę odpowiedzieć mi „tak” lub „nie”, dobrze? Anne już tu nie
ma, prawda?
Pielęgniarka uśmiechnęła się, a spomiędzy warg wymknął się jej obłoczek
pary.
Strona 16
Zaprzeczyła ruchem głowy.
*
Koń stąpał ostrożnie, ciągnąc za sobą powóz, który wyglądał, jak gdyby miał
się lada moment rozpaść. Torował sobie drogę pomiędzy gęstymi zasłonami mgieł
dzięki strażnikowi, który szedł przed nim z zapaloną pochodnią w dłoni, chociaż
nie było jeszcze nawet południa. Przy drodze Karol zauważył przekrzywioną jak
niegdyś drewnianą tabliczkę:
DROGA NIEDOSTĘPNA DLA GOŚCI
Margaret przez całą drogę nieustannie mu się przyglądała, pocierając
jednocześnie dłonie dziewczyny, która zasnęła oparta o okno. Z kącika ust zwisała
jej cienka i przeźroczysta nitka śliny. Pielęgniarka patrzyła na niego z czułością
i uśmiechała się bez skrępowania, ze śmiałością kobiety nieświadomej swojej
urody.
Karol odwzajemnił uśmiech:
– Nowy Jork bardzo się zmienił, a Wyspa prawie wcale.
Zareagowała, jakby dotarła do niej głębia tego, co powiedział. Albo jakby
znała go od co najmniej ćwierćwiecza.
– Jeżeli ma pan ochotę, zanim pokażę panu przygotowany na dziś pokój,
możemy pójść na spacer. – Spojrzała przez okno. – O tej porze wiatr zaczyna
przewiewać mgłę nad ocean. Nie ma pan bagażu?
Uśmiechnął się nostalgicznie. Nie, jedyny bagaż, jaki ze sobą miał,
znajdował się w jego głowie.
Powóz zatrzymał się ze skrzypnięciem. Pasażerowie wysiedli. Przed nimi
znajdowały się schody, przy których ustawili się do ostatniego zdjęcia, oraz
masywny budynek z kamienia – budzący lęk zakład psychiatryczny na Wyspie
Blackwella. Dickens przesunął po nim wzrokiem, próbując dostrzec jakąkolwiek
zmianę: rozpoznał charakterystyczny ośmiokątny budynek, pod kopułą którego
znajdowały się szerokie kręcone schody prowadzące do biur i ambulatorium.
Przypomniał sobie stołówki zalatujące odorem brudnej wody, pełne szaleńców
kiwających głowami w blasku światła z wysokich i wąskich okien. Towarzysząca
im młoda dziewczyna wzdrygnęła się na ten widok. Jakby jakiś wewnętrzny alarm
ostrzegał ją przed tym miejscem, z którego prawdopodobnie nigdy nie wyjdzie.
Karol poprawił cylinder na coraz bardziej przerzedzonych włosach,
a Margaret pożegnała woźnicę gestem dłoni. Powiedziała, że odprowadzi
dziewczynę do środka, a potem pójdą na spacer.
Nowy Jork bardzo się zmienił, a Wyspa prawie wcale – powiedział pisarz
sam do siebie, wyobrażając sobie miasto, które zapewne wciąż wrzało po drugiej
stronie rzeki. Zatopił się w powracających szeroką ławą wspomnieniach: mały
Strona 17
Tim, stara i ekstrawagancka Ada, Olbrzym Tom i Anne, Anne Radcliffe, która
niczym latarnia morska oświetlała blaskiem wszystko, na co spojrzała.
– Witamy, panie Dickens – wydawało mu się, że mówi do niego z tamtą
energią. – Znalazł się pan w jednej ze swoich powieści.
Pół godziny później mgła powoli przepływała nad wodę, a on spacerował
z Margaret. Powiedziała mu, że dwa dni wcześniej potężna śnieżyca sparaliżowała
miasto. Minęli grupki więźniów, którzy z mozołem, stukając miarowo łopatami,
odgarniali śnieg z drogi. Margaret zapytała go, dokąd miałby ochotę pójść. Bez
wahania odparł, że na plażę. Udali się więc w tym kierunku.
Podczas spaceru Karol czuł na sobie ciężar uważnego wzroku towarzyszącej
mu młodej przewodniczki.
– Być może to nieco impertynenckie, ale proszę mi powiedzieć, ile ma pani
lat, Margaret – zapytał, patrząc w dal.
– Dwadzieścia pięć, proszę pana.
– Ach... – przytaknął nostalgicznie. – Czyli nie pamięta pani nic z tego,
o czym teraz myślę.
Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Nie chodziło o to, co pamiętała, ale o to, co
jej opowiedziano. Czy... powinna mu wyjawić, że od dawna na niego czekała? Że
już dawno powiedziano jej, że kiedyś wróci? A może lepiej pozwolić mu
przywołać wspomnienia?
– W „New York Timesie” było napisane, że w Stanach odbędzie się aż
siedemdziesiąt pana odczytów – powiedziała, nie kryjąc podziwu. – Naprawdę
siedemdziesiąt? To w ogóle możliwe?
Lód skrzypiał pod ich stopami. Oczy łzawiły z zimna.
– Taką mam nadzieję – potwierdził. – W przeciwieństwie do mojego lekarza
nie sądzę, żebym był za stary na taki maraton.
Uśmiechnęła się z zakłopotaniem. Odpowiedziała, że z całą pewnością nie
jest za stary i że ostatnie powieści wskazują na jego doskonałą formę. I że ona
oczywiście jest jego wielką fanką.
– Nie chodzi pani w kitlu – zauważył.
– Och, ja nie... nie jestem pielęgniarką. Jestem nauczycielką.
Spojrzał na nią z uwagą, z jaką ogląda się nowy, nieodkryty gatunek.
– No proszę... – Był wyraźnie zaskoczony. – To ci dopiero zmiana.
Nauczycielka na Wyspie Blackwella...
Zaproponowano jej prowadzenie lekcji dla dzieci z zakładu poprawczego
i sierocińca, powiedziała, wpinając szpilki we włosy. W czasie wolnym
organizowała też zajęcia dla pacjentów zakładu psychiatrycznego i kółko
czytelnicze dla osadzonych w więzieniu kobiet. Skuliła ramiona. Chciałaby zrobić
znacznie więcej... ale była jedyną nauczycielką na Wyspie. Poza tym przebywała tu
z inicjatywy rządu, który dzięki temu mógł krytykować to, że w przeszłości osoby
Strona 18
ubogie nie otrzymywały wystarczającej opieki. Nie wiedziała, co z nią będzie po
zbliżających się wyborach.
– No tak – fuknął pisarz. – To mi coś przypomina...
Oboje się zamyślili.
– Czy znajduje pan Stany bardzo zmienione?
Wydawało się, że przez chwilę się zastanawia.
– Cóż, podczas mojej pierwszej podróży John Tyler objął prezydenturę po
swym poprzedniku, który zmarł na przeziębienie zaledwie cztery miesiące po
wyborach. – Uniósł brwi. – A teraz dowiaduję się, że urząd objął wiceprezydent
Andrew Johnson, bo Lincolna zastrzelono. Odpowiedź brzmi: tak, zmieniły się.
Moim zdaniem jesteście coraz bardziej niecierpliwi w kwestii zmiany
prezydentów.
Nauczycielka uśmiechnęła się. Właśnie tak go sobie wyobrażała.
Przenikliwy wzrok, długa i szpiczasta broda oraz wystudiowana, niemal aktorska
wymowa i akcent, który sprawiał, że to, co mówił, brzmiało jeszcze bardziej
elegancko.
– Dlaczego zdecydował się pan wrócić po tak długim czasie? – Była bardzo
ciekawa, ale widząc, jak poważnieje, zaczęła żałować swojego pytania. –
Przepraszam, jeżeli...
– Chciałem pogodzić się z krajem, który zaczyna wierzyć w wolność
jednostki – odpowiedział Karol. Po chwili ciszy kontynuował szeptem. – Poza tym
coś komuś obiecałem.
Margaret zamilkła. Zbliżali się do plaży. Kiedy chciała zadać mu kolejne
pytanie, Dickens przypomniał sobie, jak źle odebrano jego wystąpienie przeciwko
niewolnictwu na uniwersytecie Columbia. Przywołał w pamięci zaciekły atak
nowojorskiej prasy („Cóż ten Anglik sobie wyobraża...”). Jego książka Notatki
z podróży do Ameryki wywołała falę miażdżącej krytyki. Przypomniał sobie też, co
wtedy napisał w liście do Macredy’ego – dobrego przyjaciela, który opiekował się
w Londynie czwórką jego dzieci. „Jestem miłośnikiem wolności, który się
rozczarował”. Taka była prawda. Był przeciwnikiem monarchii, marzącym, by
poznać tę republikę wolności, za którą uznawał się Nowy Świat. Ale rzeczywistość
pokazała, że ta pierwsza eksperymentalna demokracja akceptowała, na przykład,
niewolnictwo.
Poprawił cylinder i spojrzał na drugi brzeg. Musiał przyznać, że Nowy Jork,
z którym dopiero co odnowił znajomość, był podobny do jego marzenia.
A wolność wywalczona niedawno przez Amerykanów przypominała mu jego
własną.
On też się wyzwolił. Podczas pierwszej podróży dopiero zaczynał cieszyć się
sławą pisarza. Choć miał już żonę i czwórkę dzieci, był daleki od konwenansów:
trzymał w domu kruka, na którego wołali Grip. Wrócił do Ameryki, która
Strona 19
próbowała pozbierać się po krwawej wojnie secesyjnej. Miał pięćdziesiąt pięć lat.
Był po rozwodzie, a na karku miał dziesiątkę odchowanych już dzieci i piętnaście
powieści, które czytano na świecie. A biedny Grip, wypchany, tkwił na półce nad
kominkiem.
A mimo to, postawiwszy stopę na Wyspie, Karol odniósł wrażenie, jakby
czas się zatrzymał. Tyle że zniknęli stąd ci, których znał, i zaczynała mu drżeć ręka
przy składaniu autografów na książkach.
Rzeka, znad której mgła już całkiem zniknęła, zaczęła wypełniać się
żaglowcami i parostatkami, które defilowały przed ich oczami jak potężne
łabędzie. Po drugiej stronie rysował się tętniący życiem port – obecnie jeden
z największych na świecie. Śnieg na plaży błyszczał niczym cukier.
Margaret podeszła do ławki i wytarła ją spódnicą. Pomimo młodego wieku
doświadczyła okropności wojny. Podczas zamieszek w Nowym Jorku widziała, jak
spłonął sierociniec dla ciemnoskórych dzieci na Manhattanie. Była świadkiem
grabieży i rozbojów, chociaż większość tej straszliwej tragedii obserwowała
z Wyspy, gdzie dochodziły zaledwie stłumione odgłosy wojny. To stąd
obserwowała pożary, tam w oddali, za wodą. A teraz na Wyspie zbierali owoce
tamtej tragedii: sieroty, kalekich, bezdomnych... Nie byłby zdolny nawet sobie tego
wyobrazić – zapewniała.
Karol słuchał przerażony.
– Oby Bóg nie dopuścił do kolejnej wojny – powiedziała Margaret, jak
gdyby ciągle miała przed oczami tamten koszmar.
Oboje szukali nawzajem w swoich oczach nadziei na to, że tak się nie stanie.
Podejrzewali jednak, że ta nadzieja jest wątła. Zatopili się w myślach. W tym
samym czasie po drugiej stronie oceanu szwedzki inżynier Alfred Nobel
opatentował swój wynalazek i zarejestrował znak towarowy „dynamit”. A zaledwie
miesiąc wcześniej w zimnym domu w Polsce swój pierwszy krzyk wydało dziecko,
które będzie się nazywało Maria Salomea Skłodowska. W przyszłości Marie Curie,
miała otrzymać nagrodę noszącą imię wspomnianego Szweda. Nagrodę z dziedziny
fizyki za odkrycie radioaktywności. Wielkie umysły, które sądziły, że robią coś
wielkiego dla ludzkości.
I tak za otoczonymi wodą murami tworzyła się Historia.
Śnieg błyszczał w promieniach zimowego słońca. Karol zatrzymał wzrok na
dziewczynce bawiącej się na brzegu rzeki. Z włosami splecionymi w długie i nieco
potargane warkocze wyglądała niczym piękna choć podniszczona lalka. Wełniany
niebieski płaszczyk z białymi frędzlami różnił się od ubrań dzieci, które zwykło się
tu widywać. Miała oczy tak duże i błyszczące, że zdawały się sztuczne.
– Mówię do niej Nellie – powiedziała Margaret porozumiewawczo. –
Poznałam jej rodziców w Pensylwanii. Są przejazdem w Nowym Jorku. Poprosili,
żebym się nią dziś zajęła. Nie miałam odwagi powiedzieć im, że pracuję w... Więc
Strona 20
spędzi ten dzień z nami. Mam nadzieję, że to panu nie...
– Nellie? – zdziwił się Dickens.
– Tak. Przypomina mi pańską małą Nell z Magazynu osobliwości.
– Ciężki wybrała pani los dla tej małej dziewczynki, nie sądzi pani? –
zaniepokoił się pisarz.
– Przeczytałam tę książkę trzy razy. Być może liczyłam na to, że za którymś
razem skończy się inaczej.
– Nie chciałem, żeby umarła – pisarz pospieszył z usprawiedliwieniem. –
Ale czytelnicy czasami chcą cierpieć. Tak przynajmniej mówi mój wydawca.
– No cóż – podsumowała, wstając i się uśmiechając. – Jest mi pan winny
szczęśliwe zakończenie dla Nellie.
Podbiegła do dziewczynki.
Dickens się zamyślił. Dlaczego to powiedziała? Czy wiedziała o nim więcej,
niż sądził?
Patrząc, jak bawi się na plaży, ponownie wyciągnął zdjęcie z kieszeni.
Tamtego stycznia też było zimno. W drugiej kieszeni miał list. Trzymał go od
tamtego czasu, mimo że atrament niemal całkiem wyblakł. Anonimowy list, który
sprowadził go na Wyspę po raz pierwszy. To dzięki niemu poznał ludzi, którzy
sprawili, że uwierzył w cuda. Twarze ludzi, którzy przekonali go, że aby zaznać
wolności, trzeba najpierw o niej marzyć, spoglądały teraz na niego ze starej
fotografii.
Kiedy Margaret podeszła z dziewczynką uwieszoną u jej ramienia,
przypomniał sobie siebie w wieku trzech lat. Życie wydawało się wtedy takie
proste. A on czuł się bezpieczny i otoczony opieką rodziców. Nic nie wskazywało
na to, że popadną w skrajną nędzę. Jakim cudem udało mu się przejść tak wiele
w tak młodym wieku... Próbował pozbyć się tej myśli. Przyjrzał się małej. Sądząc
po wieku, była wojennym dzieckiem. Być może dlatego patrzyła na świat tak
rozumnym wzrokiem. Z nonkonformizmem, który – wydawało się – mógł stawić
czoło każdemu przeznaczeniu.
Jaką historię bym jej wymyślił, gdybym musiał o niej napisać? – zapytał sam
siebie. Nagle poczuł się jak ktoś, kto nagle staje twarzą w twarz ze swym
doppelgängerem[*]. Bratnią duszą. Swoim małym ja. Poczuł się tak złączony
z duszą zamkniętą w ciele trzylatki, jak gdyby była jego duchowym,
fantasmagorycznym sobowtórem. Być może było to przeczucie, bo pisarz nie mógł
przecież wiedzieć, że los tej dziewczynki już przeglądał się w jego własnym losie,
jak w lustrze. Że spotkanie na Wyspie Blackwella miało się okazać
najważniejszym rozdziałem w ich życiach. Nie mógł wiedzieć, że uśmiechnięta
dziewczynka, podobnie jak on, już wkrótce straci ojca. I że utonie w nędzy, do
życia w której się nie urodziła. Nędzy, której będzie musiała stawić czoło.
Nellie to opowieść, którą będziemy poznawać w odcinkach. W końcu tak