Lee Maureen - Wrześniowe dziewczynki
Szczegóły |
Tytuł |
Lee Maureen - Wrześniowe dziewczynki |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Lee Maureen - Wrześniowe dziewczynki PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Lee Maureen - Wrześniowe dziewczynki PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Lee Maureen - Wrześniowe dziewczynki - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
L EE M AUREEN
W RZEŚNIOWE DZIEWCZYNKI
Z angielskiego przełożyła
Ewa Morycińska-Dzius
Tytuł oryginału
The September Girls
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób
rzeczywistych — żywych czy martwych — jest całkowicie przypadkowe.
Dla Charlotte i Patricka
z miłością
Przy pisaniu Wrześniowych dziewczynek niezmiernie mi pomogła
książka Normana Longmate'a How We Lived Then (Jak wtedy
żyliśmy), opisująca szczegółowo, w jaki sposób ludność cywilna
Anglii dawała sobie radę w latach drugiej wojny światowej.
Część pierwsza
Rozdział 1
WRZESIEŃ 1920
Padało. Deszcz lał od samego rana, od chwili opuszczenia Irlandii
przez całą podróż statkiem; i teraz w Liverpoolu ciągle jeszcze padało,
kiedy czekali na Paddy'ego, który miał się z nimi spotkać i zabrać tam,
gdzie będą odtąd mieszkać.
Strona 2
Brenna niecierpliwie przestępowała z nogi na nogę. Zanim zapadnie noc,
Caffreyowie powinni mieć już własny dom, w którym woda będzie płynęła
z kranu, a nie ze wspólnej pompy na podwórzu... I będą mieli własną
ubikację, gdzie wystarczy tylko pociągnąć za łańcuszek, żeby wszystko
spłynęło — nie będzie już więcej wylewania kubłów z nieczystościami do
wozu, który przyjeżdża raz w tygodniu na podwórko i cuchnie jak diabli...
Gdzież ten Paddy, martwiła się. Spóźniał się nieprzyzwoicie. A przecież
obiecał, że się spotkają przy Princes Dock. Niebo, i tak już pokryte czarnymi
chmurami, robiło się coraz ciemniejsze, w dodatku jak na wrzesień było
wyjątkowo zimno. Duża wskazówka zegara na wytwornym gmachu po
drugiej stronie ulicy dwukrotnie obiegła tarczę — minęły dwie godziny.
Czekali całe dwie godziny!
— Mamo, jestem zmęczony! — Fergus ciągnął Brennę za spódnicę.
— Wujek zaraz tu będzie, kochanie.
Sześcioletni Fergus i młodszy od niego o dwa lata Tyrone byli począt-
kowo zafascynowani niezwykłym widokiem niekończącego się potoku
tramwajów wyjeżdżających pędem zza rogu ulicy, sypiących iskry z gór-
nych przewodów, a także światłami, które odbijały się w mokrej jezdni.
Teraz jednak zaczynali się już nudzić, z każdą upływającą minutą coraz
bardziej. Brenna natomiast wciąż była pod wrażeniem — nie tylko
11
z powodu tramwajów, ale i budynków, większych niż największy, jaki wi-
działa dotychczas; większych nawet od kościoła Matki Boskiej z Lourdes,
dokąd co niedzielę chodzili na mszę.
I tylu ludzi! Setki przechodniów spieszyły gdzieś pod osłoną czarnych
parasoli. Teraz było ich mniej; wsiadali do tramwajów i natychmiast
odjeżdżali, Bóg jeden wie dokąd. Jeszcze inni znikali w głębokich tunelach
prowadzących na nabrzeże, do promów, które miały ich przewieźć na
drugą stronę rzeki Mersey.
Liverpool musi być rzeczywiście wielkim i bogatym miejscem, myślała
Brenna, ponieważ wszyscy byli szalenie wytworni: mężczyźni w gar-
Strona 3
niturach, kobiety w spódnicach sięgających kostek, w dopasowanych
żakietach i dużych filcowych kapeluszach. Jedna z nich miała kapelusz
z karakułów i taką samą mufkę. Ta kobieta obrzuciła Brennę bardzo
dziwnym spojrzeniem, kilka innych również. Cóż, musiała wyglądać
okropnie w swoim czarnym szalu i długiej do ziemi spódnicy, wzdymającej
się na wielkim, okrągłym jak piłka ciążowym brzuchu. Na obolałych
stopach miała stare skarpetki Colma i jego dziurawe trzewiki, wypchane
w palcach szmatami. Bała się, że ktoś każe im zaraz się wynieść z tego
miejsca tuż przy końcu tunelu, gdzie wraz z Fergusem schroniła się przed
uporczywym deszczem. Na wszelki wypadek miała już przygotowaną
ostrą odpowiedź, ale jak dotąd nikt się do nich nie odezwał.
Według Colma to miejsce, w którym czekali, nazywało się Pier Head.
Colm raz po raz szedł zobaczyć, czy przypadkiem Paddy nie stoi gdzieś
indziej. Teraz wracał już z trzeciej takiej rundy.
— Ani śladu Paddy'ego. Jak kamień w wodę... — mruknął.
Na jego twarzy malował się niepokój.
Nic dziwnego. Wysłali Paddy'emu dziesięć funtów, które Colm wygrał
w totalizatora. Cóż to była za cudowna chwila! Szczęście się wtedy do
nich naprawdę uśmiechnęło. Colm jechał właśnie do Kildare, wioząc na
targ jarzyny i raz po raz poganiając kasztanka, który ciągnął wóz, kiedy
jakiś Amerykanin „zalany w pestkę", jak się wyraził Colm, wręczył mu
kawałek papieru.
— Weeeź to soobie, chłooopie — powiedział przeciągle. — Kiedy te
wyścigi się zaczną, ja będę już z powrotem w mojej starej poczciwej
Ameryce.
— Jakie wyścigi? — spytała Brenna, gdy Colm wrócił już do domu,
bardzo z siebie dumny, i pokazał jej papier. Wyznał, że nie ma pojęcia,
o co chodzi.
12
— Co tu jest napisane? — Brenna czytała bardzo słabo, a pisała jeszcze
słabiej, ale Colm uczył się u jezuitów we wsi, w której mieszkali.
Strona 4
— „Spion Kop". A u góry nazwa hotelu, w którym mieszkał pewnie
ten Amerykanin: „The Green Man".
Nic z tego wszystkiego wydawało się nie mieć sensu, koniec końcem
okazało się jednak, że Spion Kop to imię konia biorącego udział w wy-
ścigach nazywanych w Anglii Derby. Od tego wyścigu minęły już trzy
dni, kiedy Colm odkrył nagle, że Spion Kop wygrał.
Podczas następnego pobytu w Kildare poszedł do hotelu The Green Man
i pokazał kartkę. Wtedy to wyszło na jaw, że goście hotelowi robili między
sobą zakłady i zgodnie z listą zwycięzcą został pan Thomas Doughty, bogaty
Amerykanin, a nie zwykły irlandzki robotnik, taki jak on, który nie miał
prawa nawet nogi postawić na progu tak szacownego przedsiębiorstwa.
Po długich sporach i z pomocą jakiegoś przyjaźnie nastawionego gościa,
który poparł sprawę Colma, mówiąc, że ten ma pełne prawo do dziewięciu
dziesiątych wygranej, Colm w końcu zgarnął swoje pieniądze.
— O mało nie umarłem — zwierzał się po powrocie do domu — kiedy
dali mi całe dziesięć funtów. — Rozłożył banknoty na stole i razem
z Brenną wpatrywali się w nie jak urzeczeni, nie mogąc uwierzyć we
własne szczęście. — Doprawdy, twoja Najświętsza Panienka musiała się
do mnie uśmiechnąć, kiedy spotkałem pana Thomasa Doughty'ego —
mówił Colm rozpromieniony.
Brenna była tego samego zdania. Wierzyła głęboko w Najświętszą
Panienkę.
Colm chciał, żeby cały świat dowiedział się o ich szczęściu. Napisał
o tym Paddy'emu w Liverpoolu, oznajmił wszem wobec w pubie, chwalił
się znajomym na ulicy, aż cała Lahmera wiedziała, że Caffreyom trafiła
się taka niespodziewana gratka. Ludzie, którzy chcieli pożyczyć od nich
parę groszy, opowiadali im niestworzone historie o strasznych nieszczęś-
ciach bogaczy. Brenna się przeraziła; bała się, że ktoś gotów jeszcze się
włamać do ich domu i ukraść tak cenny majątek, podczas gdy ona siedzi
i zastanawia się nad milionami sposobów jego spożytkowania.
Wówczas brat Colma, Paddy, napisał do nich z Liverpoolu, występując
Strona 5
z propozycją znalezienia im jakiegoś miłego i przytulnego domku blisko
jego własnego, w dzielnicy Toxteth.
„Wyślijcie mi te dziesięć funtów", pisał w liście Paddy. „Właściciel
domu musi dostać kaucję, a poza tym kupię wam łóżka, krzesła i stół,
tak żeby wszystko było gotowe na wasz przyjazd. Czekam na was".
13
Innymi słowy — za swoją wygraną mogli sobie kupić nowe życie!
I wreszcie, wreszcie opuścić tę nędzną uliczkę z rzędem dwupokojowych
parterowych ruder, które przypominały bardziej szopy dla bydła aniżeli
siedziby ludzkie, i przenieść się do pięknego mieszkania w Toxteth.
Mijały tygodnie; w końcu Paddy napisał, że muszą jak najszybciej
przyjechać i że czeka ich wielka niespodzianka. Uznali za pewnik, że tą
wielką niespodzianką jest ich nowy dom, i czym prędzej wyruszyli
w drogę, chcąc, żeby dziecko, które miało niebawem przyjść na świat,
urodziło się już na nowym miejscu.
Kiedy Brenna patrzyła, jak Colm wsuwa do koperty dziesięć funtowych
banknotów, po czym pieczołowicie ją adresuje, pomagając sobie przy tym
językiem, powiedziała:
— Nie sądzisz, że powinniśmy zostawić sobie przynajmniej jednego
funta i kupić nowe ubrania na ten Liverpool?
— Będzie na to czas, kiedy się już urządzimy. Ja dostanę dobrą pracę,
taką jak ma Paddy, a na Boże Narodzenie będziesz już miała futro, nawet
lepsze niż to, w którym paraduje Francesca O'Reilly... — Colm był
największym optymistą na świecie.
Dopiero kiedy Brenna schroniła się w tunelu przed ulewnym deszczem,
przypomniała sobie, iż w gruncie rzeczy nigdy nie uwierzyła w tę „na-
prawdę dobrą pracę" Paddy'ego, o której ich zapewniał. Jakoś nigdy nie
mogła go sobie wyobrazić jako urzędnika celnego. Był z niego jesz-
cze większy fanfaron aniżeli z Colma. Ich matka, Magdalena, kiedy jeszcze
żyła, była kropka w kropkę taka sama. Zawsze się upierała, że Caffreyowie
są spokrewnieni z jakimś sławnym irlandzkim poetą, o którym Brenna
Strona 6
nigdy w życiu nie słyszała.
Fergus i Brenna chorowali na statku; Brenna nawet teraz była jeszcze
bardzo osłabiona. Czuła, że nogi ma jak z waty, a serce biło jej w piersiach
jak szalone, podczas gdy dziecko kopało ją w brzuch niczym w bęben.
A Paddy'ego wciąż nie było... i ich dziesięciu funtów też nie... Wszystko
to jeszcze bardziej pogarszało jej — i tak już opłakany — stan.
Deszcz spływał z wełnianej czapki Tyrone'a.
— Nie dalimy lady znaleźć wujka Paddy nigdzie, mamu — zawołał
radośnie.
Fergus zaczął płakać.
— Mamo, zimno mi, i zmęczony jestem okropnie.
Brenna popatrzyła na męża.
— Jak długo mamy tak jeszcze czekać, Colm?
14
Wzruszył ramionami.
— Dajmy mu czas do dziewiątej. Jeśli nasz Paddy nie pojawi się do
lej godziny, będziemy musieli sami jakoś trafić do Toxteth. To na drugim
końcu miasta, tam gdzie budują wielką protestancką katedrę; w każdym
razie tak mówił Paddy.
— Czy przysłał nam adres naszego nowego domu?
— Nie, Bren. Miał się z nami tutaj spotkać i dać nam klucz.
Brenna przygryzła wargę.
— Wobec tego... czy wiemy, gdzie mieszka Paddy?
— Mam w kieszeni jego listy. To... ulica Stanhope, numer czternaście.
— Colm, jak myślisz? Dlaczego twój brat nie przyszedł?
Mąż unikał jej wzroku.
— Może... może mu się dzień pomylił albo godzina. Może musiał coś
załatwić...
— A może uchlał się na śmierć w jednym czy drugim barze — za
nasze pieniądze oczywiście — albo zgrał się do ostatniego pensa i wcale
nie mamy żadnego domu... — mówiła Brenna z goryczą.
Strona 7
Paddy był graczem z krwi i kości, bez dwóch zdań. Myśl o tym, że mógłby
rzeczywiście okazać się takim podłym zdrajcą, wywołała u Brenny falę
mdłości. Od razu poczuła się jeszcze gorzej. Gdyby chociaż móc gdzieś
przysiąść! Marzyła o filiżance gorącej herbaty, którą mogłaby się pokrzepić.
Ale już od wczesnego ranka nie mieli nic do jedzenia ani do picia. Była na
siebie wściekła o to uczucie słabości, przecież zawsze była taka silna i dzielna!
— Nasz Paddy nigdy by tego nie zrobił... — powiedział Colm z niezbyt
wielkim przekonaniem.
— Wiesz co, Colm? Byliśmy za bardzo łatwowierni. Powinniśmy byli
te dziesięć funtów przywieźć ze sobą i dopiero wtedy szukać jakiegoś
mieszkania.
— Nie mów tak, Bren, nie strasz mnie... Dziesięć funtów. Mój Boże,
dziesięć funtów! — W jego głosie zabrzmiała panika. Nigdy, przenigdy
żadne z nich nawet nie śniło, że któregoś dnia wejdą w posiadanie takiej
góry pieniędzy. — Nasz Paddy na pewno zaraz przyjdzie.
Ale kiedy minęła dziewiąta, a Paddy'ego nadal nie było, Colm spytał
jakiegoś człowieka o drogę do Toxteth, a tamten udzielił mu wskazówek.
— Ale najlepiej dojedziesz tam tramwajem, kolego! — powiedział. —
jedynką.
Colm podziękował, zarzucił na plecy tobołek zawierający cały ich
dobytek, i ruszyli w drogę. Pomimo zimna, deszczu i zaawansowanej
15
ciąży Brenny, która prócz tego jeszcze nie doszła do siebie po podróży
morskiej, nie było mowy o wydaniu całego pensa na bilety tramwajowe,
skoro rozporządzali czterema parami młodych i silnych nóg.
Deszcz przestał padać tak rzęsiście, w dalszym ciągu jednak moczył
ich cienkie, już i tak przesiąknięte wilgocią ubrania. Pochlipując i pociągając
noskiem, Fergus trzymał kurczowo dłoń matki. Biedaczek, wyglądał jak
kłębek nieszczęścia, tak że musiała go za sobą ciągnąć, bo ledwie się
wlókł. Czuła okropny ból w dole brzucha i w plecach. Właściwie bolało
ją całe ciało, ale przede wszystkim podejrzewała — a ściśle mówiąc, była
Strona 8
absolutnie pewna — że Paddy Caffrey ich zdradził i że to ich nowe życie
okaże się jeszcze gorsze niż dawne.
Nocą centrum Liverpoolu było niemal opustoszałe, w każdym razie
Brenna tak sądziła. Szła przed siebie z oczyma wbitymi w ziemię, tylko
od czasu do czasu podnosiła głowę i spoglądała, czy Colm nadal jest
w pobliżu, wtedy widziała, jak ufnie wędruje naprzód; Tyrone deptał mu
po piętach. Nie zwracała uwagi na ogromne gmachy biurowców, które
mijali, ani na wielkie sklepy i hałaśliwe bary; jak przez grubą warstwę
waty docierał do jej uszu syk latarni gazowych, rozsiewających mdłe,
żółtawe światło.
Nagle Colm się zatrzymał i zaczekał na nią.
— Bren, coś mi się zdaje, że zgubiłem drogę, ale chyba jesteśmy już
niedaleko. Będę musiał spytać kogoś o ulicę Stanhope.
Parę domów dalej jakiś mężczyzna wychodzący ze sklepu jubilerskiego
zamykał właśnie za sobą drzwi. Colm podszedł bliżej i zagadnął nie-
znajomego. Po chwili wrócił.
— I co, daleko jeszcze? — spytała Brenna z nadzieją w głosie.
— Nie mam pojęcia. Poradził mi, żebym wracał do Irlandii i zabrał ze
sobą swoją brudną i obdartą rodzinę. — Colm wyszczerzył zęby w uśmie-
chu, ale w oczach miał łzy. — Ach... może spytam tego gościa na rowerze?
Pomachał do rowerzysty... i rower zachwiał się niebezpiecznie, gdy
mężczyzna zsiadał.
— Hamulce nie działają — oświadczył pogodnie rowerzysta. — Stan-
hope? — zastanowił się w odpowiedzi na pytanie Colma. — Musicie
przeciąć Parliament Terrace — o tam, tuż za wami — i dojść do ulicy
Upper Parliament. Skręcicie w lewo, tam zobaczycie ulicę Windsor po
prawej. A druga ulica po lewej stronie to właśnie Stanhope.
16
— Dzięki, kolego. Chodź, Bren.
Razem z Tyrone'em ruszyli w dół pasażem wskazanym przez rowerzys-
Strona 9
tę i zniknęli jej z oczu.
Ten krótki postój wcale nie posłużył Brennie. Do tej pory szła naprzód
wyłącznie siłą woli, a teraz się okazało, że po prostu nie jest w stanie
zrobić ani kroku dalej. Zagryzała zęby i starała się zmusić nogi do ruszenia
z miejsca, ale ból we wnętrznościach stał się ostrzejszy, jeszcze bardziej
przenikliwy.
— Mamo... — jęczał żałośnie Fergus. — Już nie mam siły iść dalej.
— Będziesz musiał, synku. Weź mnie za rękę.
Skręciła za róg, zgięta wpół jak staruszka, słaniając się na nogach
i oddychając chrapliwie. Colm zatrzymał się trochę dalej, worek położył
na ziemi, a Tyrone'a wziął na barana. Stali teraz przed szeregiem pięknych
domów, zbudowanych tak, że tworzyły lekki łuk; szerokie schody pro-
wadziły do ogromnych frontowych drzwi, których strzegły dwie białe
kolumny.
— Chodź tu, dziewczyno! Musisz to koniecznie zobaczyć — zawo-
łał. — To mi dopiero widok!
Zachowywał się tak, jakby w ogóle nie widział, co się z nią dzieje.
Wreszcie jakoś zdołała dojść do niego.
— Tam jest psyjęcie, mamu — szczebiotał Tyrone. — Psyjęcie. Patrz!
Patrzyła jak przez mgłę na bogato umeblowany pokój z migocącym
żyrandolem, który się zwieszał z ozdobionego sztukaterią sufitu, z lustrami
i obrazami na ścianach; grupa dwudziestu, może trzydziestu osób, ubra-
nych równie bogato jak pokój, stała wokół stołu z napojami w rękach.
Śmiali się i rozmawiali z ożywieniem.
Jej znużony wzrok padł na pokój poniżej — piwnicę, do której można
było zejść po stromych, betonowych schodkach z czarnymi żelaznymi
poręczami; wewnątrz trzy kobiety właśnie układały przekąski na wielkich
tacach. Dwie z nich, w czarnych sukniach, białych fartuszkach i ozdobionych
falbanką czepeczkach na głowach, wychodziły akurat, każda z tacą w rękach.
— Jestem głodny, mamo — wyszeptał Fergus. Musiał zobaczyć tace
z jedzeniem.
Strona 10
Brenna nie odpowiedziała. Nigdy dotąd nie użalała się nad sobą, nie
skarżyła na swój los. Była biedna; zawsze była biedna i niemal wszyscy,
których znała, też byli biedni. W Lahmerze, której się urodziła
i wychowała, mało było zamożnych ludzi. Gospodarz,' u którego Colm
pracował na farmie; lekarz, dyrektor banku, adwokat, no i Francesca
17
O'Reilly, mieszkająca w wielkim domu na krańcu wsi. Panna O'Reilly
była kiedyś, za młodych lat, aktorką; Brenna sprzątała u niej od dwunas-
tego roku życia, aż do dnia, w którym wzięła ślub z Colmem. Ale nawet
jej okazałego domu nie dało się porównać z tym tutaj.
Znów spojrzała na wielki pokój, w którym odbywało się przyjęcie.
Dwie panie — mniej więcej w jej wieku — stały przy oknie i zaśmiewały
się z czegoś. Ich suknie — a właściwie to, co mogła z nich dostrzec —
były całe z koronki i wyszywane koralikami. Jedna z elegantek miała we
włosach czarne pióro, a na smukłej białej szyi srebrną kolię, w uszach
zaś pasujące do niej kolczyki, które się skrzyły, świeciły i tańczyły jak
szalone, kiedy poruszała głową.
To nie było w porządku. Nie było w porządku, że ona stoi na dworze
w deszczu, z dzieckiem w brzuchu, a jej mali synkowie cierpią głód i mają
przemoczone ubranka, podczas gdy te kobiety, tak pięknie ubrane, spijają
śmietankę. Poczuła, jak zalewa ją fala gorzkiej zawiści, tak silna, że aż
jęknęła; chwyciła za poręcz i spojrzała na te kobiety, zastanawiając się,
dlaczego los potraktował je tak odmiennie. Wtedy jedna z nich — ta
w błyszczących kolczykach — zauważyła jej spojrzenie i szybko zaciągnęła
zasłony z wyrazem niesmaku na uroczej twarzyczce.
— Chodźże, Brenna! — Colm podnosił już węzełek i zbierał się do
odejścia. Tyrone dreptał za nim.
— Nie dam rady.
Nadal trzymała się żelaznej poręczy. Gdyby ją puściła, jak nic by
upadła. Ból w brzuchu stawał się nie do zniesienia, z przerażeniem
Strona 11
skonstatowała, że rozwiązanie tuż-tuż. Dziecko pchało się rękami i nogami
na świat!
— Colm... — zawołała słabym głosem.
Odwrócił się, ujrzał wykrzywioną bólem twarz żony i czym prędzej
do niej podbiegł.
— Co się dzieje, Bren? — Twarz mu się zmieniła. — Jeezus, Maria!
Ty chyba nie... co?
Brenna kiwnęła głową.
— Co my teraz, u diabła, zrobimy? — spytał z bezradną wściekłością.
— Poszukaj stójkowego — jęknęła. Policjant na pewno im powie, co
robić, gdzie szukać pomocy. — Biegiem, kochanie, biegiem — popędzała
go, bo stał dalej nieporuszony jak słup soli z ustami otwartymi tak szeroko,
że mógłby ją połknąć. Ruszył biegiem w kierunku ulicy Upper Parliament,
zostawiając węzełek.
18
— Chodź tu i siądź na schodach, mamo. — Tyrone objął ją rączkami
w pasie. *
— Nie, nie tam, chłopcze.
To był dom, w którym się odbywało przyjęcie.
— Tam obok, i nie na frontowych schodach, tylko na bocznych, tam,
gdzie nas nikt nie zobaczy... — Na ganku świeciło się światło, ale boczne
schodki wiodące do sutereny tonęły w ciemnościach.
— Tam nad drzwiami jest taki malutki daszek, widzisz? Możemy się
tam schronić przed deszczem.
Brennie udało się jakoś pokonać schodki i usiąść na samym dole,
z nogami w szerokim rozkroku; inaczej nie była w stanie ich trzymać.
Chłopcy przytulili się do jej boków: Fergus marudził i żalił się, jaki jest
nieszczęśliwy, natomiast Tyrone głaskał ją po szyi i mamrotał coś pocie-
szającego.
Teraz — o Boże, dopomóż! Czyżby to już były bóle parte? W tej chwili
nie pragnęła niczego innego, jak być z powrotem w Lahmerze, gdzie
Strona 12
mogłaby położyć się na łóżku, gdzie sąsiadki pomagałyby jej przy poro-
dzie — tak samo, jak ona im tyle razy pomagała. A kiedy byłoby już po
wszystkim i dziecko leżałoby w drewnianej skrzynce, która służyła za
kołyskę Fergusowi i Tyrone'owi, ktoś zrobiłby jej filiżankę herbaty... Jakaś
dobra dusza zabrałaby już chłopców na ten czas do siebie, a Colm
poszedłby do baru...
Z całych sił zagryzła wargi, żeby nie krzyknąć, kiedy poczuła między
nogami ból tak potworny, jakby rozdzierał ją na dwoje. Wygięła ciało
w łuk, jęknęła cicho, a wtedy Tyrone zerwał się na równe nogi i zaczął
walić piąstkami w drzwi sutereny.
Po paru sekundach drzwi się otworzyły i jakaś kobieta wyglądająca
na zirytowaną warknęła:
— Masz tu ćwierć pensa, kup sobie coś do jedzenia. A teraz spieprzaj
stąd, mały nicponiu. No, co tak stoisz? Mam milion rzeczy do zrobienia.
Już miała zatrzasnąć drzwi, kiedy Tyrone rzucił się naprzód i prze-
szkodził jej w tym.
— Moja mama jest chola, plosę pani. — W tym momencie wybuchnął
płaczem (Tyrone potrafił wylewać jak na zawołanie całe potoki łez, kiedy
tylko było mu to potrzebne).
Kobieta wysunęła głowę przez drzwi i ujrzała, jak Brenna kołysze się
w przód i w tył na najniższym stopniu, spódnicę miała podkasaną nad
kolana, jednym słowem — lada chwila urodzi.
19
— Boże Wszechmogący! — wrzasnęła. — W tym domu dzieci wyłażą
dziś ze wszystkich kątów! Wchodźcie szybko do środka. No, raz, raz...
Pan Allardyce mnie zabije, jak się dowie... ale chyba wolałabym umrzeć,
niż zostawić tę nieszczęsną ciężarną kobietę na ulicy, i to w taką ulewę.
Para silnych ramion podniosła Brennę; kobieta wzięła głęboki oddech,
po czym zaciągnęła ją do ciepłej kuchni, pełnej pary unoszącej się z garn-
ków i rozmaitych rondli, które bulgotały na piecu.
— Nie możesz tu zostać — wymamrotała ich zbawczyni i pociągnęła
Strona 13
Brennę dalej, przez inne drzwi, do przytulnego saloniku, gdzie na małym
kominku płonął ogień, a jego ciepły blask odbijał się w mosiądzach. Żółty
ptak w okrągłej klatce zaćwierkał przyjaźnie, a zwinięty w kłębek na
kanapie rudy kocur podniósł głowę i spojrzał na nią zaspanymi oczami.
Obaj chłopcy poszli za nimi. Tyrone ciągnął tobołek, chyba nawet większy
niż on sam.
Kobieta ułożyła Brennę delikatnie na podłodze, a chłopcom kazała się
schować za kanapą.
— To nie jest widok dla waszych młodych oczu — stwierdziła surowo.
Tyrone oświadczył, że w takim razie może będzie lepiej, jak wyjdzie
na zewnątrz i poczeka na tatusia, który poszedł szukać stójkowego.
— Co za mądry chłopak, no, no! Ten to ma głowę na karku —
powiedziała z uznaniem kobieta, kiedy Tyrone już wyszedł. — Ile on ma
lat, złotko? — Uklękła na podłodze i zaczęła ściągać z Brenny sfatygowaną
bieliznę. — Wszystko przemokło do suchej nitki — stwierdziła.
— Cztery.
„Cztery-ale-lepsze-niż-czterdzieści": Colm zwykł tak mówić o swoim
młodszym synu; wolał go od mazgaja Fergusa, który teraz cicho po-
płakiwał za kanapą.
— Wzięłam go za jednego z tych chłopaków, co tu czasem przychodzą
i żebrzą o pieniądze na jedzenie. Daję im zwykle więcej niż tylko ćwierć
pensa, tyle że wtedy przychodzą jeszcze częściej, biedne kruszyny. Jak
się nazywasz, złotko? Ja jestem Nancy Gates.
— Brenna Caffrey. Ten płaczek to Fergus, a ten, co poszedł po tatusia,
Tyrone.
W cieple czuła się o wiele lepiej. Serce już biło jej normalnie, a parcie
ustąpiło — być może wywołały je panika i strach. Nancy Gates sprawiała
wrażenie bardzo rozsądnej osoby. Duża, koścista kobieta po czterdziestce,
o niskim głosie, masywnych ramionach i niecierpliwym usposobieniu,
z dobrymi oczyma w ospowatej twarzy.
20
Strona 14
— No i co ty tutaj robisz, Brenno Caffrey? Dlaczego wędrujesz po
Parliament Terrace o takiej późnej godzinie, w taką okropną noc, kiedy
za chwilę możesz się rozsypać? — Spojrzała na Brennę w taki sposób,
jakby chciała powiedzieć, że to doprawdy wielki brak odpowiedzialności
z jej strony.
— Nie spodziewałam się, że zacznę rodzić. Dziecko miało przyjść na
świat za jakieś dwa tygodnie. A co do tego drugiego...
Opowiedziała Nancy, jak wyjechali z Irlandii i czekali na Paddy'ego,
któremu posłali na kupno domu dziesięć funtów wygranych przez
Colma.
— Staliśmy przy Pier Head bite trzy godziny, ale ten łajdak nawet się
nie pokazał. Szliśmy, żeby go znaleźć, kiedy... — Brenna wstrząsnęła się
mimowolnie. Resztę historii Nancy już znała. — Jakaś ty miła i dobra —
mówiła — że wzięłaś nas do siebie, do swojego domu, o nic nie pytając.
Nie każdy by tak postąpił.
— Ten dom nie jest mój, skarbie. Ja tu jestem tylko gospodynią
i kucharką, chociaż rzeczywiście tutaj mieszkam. To jest mój mały
salonik, a za nim sypialnia. — Podsunęła Brennie poduszkę pod gło-
wę. — Pan Allardyce pewnie nie byłby szczególnie zadowolony, gdyby
was tu znalazł, ale chyba nie znajdzie... w każdym razie nie tej nocy.
Pak się składa, że jego pani robi dziś dokładnie to samo co ty — rodzi
dziecko... no i z tej okazji ma być wielkie przyjęcie. — Powietrze
przeciął przenikliwy krzyk i Nancy skrzywiła się lekko. — Znowu ma
bóle, biedulka. Akurat ona nie miałaby nic przeciwko temu, że tu
jesteś... Tyle tylko, że niewiele ma do powiedzenia od chwili, kiedy
wyszła za niego za mąż.
— Czy nie powinnaś pójść do niej na górę?
— Nie jestem jej potrzebna, Brenno. Jest z nią doktor Langdon,
a poza tym pielęgniarka. Ja muszę tylko gotować wodę i szykować
odpowiednią ilość starych prześcieradeł, żeby w każdej chwili były
pod ręką. O właśnie, to mi przypomina... lepiej coś ci podłożę, na
Strona 15
wypadek gdyby dziecko wyskoczyło, kiedy wcale się tego nie będziemy
spodziewać. — Zniknęła w kuchni i wróciła z cienkim prześcieradłem.
Już na pierwszy rzut oka było widać, że są w dużo lepszym stanie
niż te, które Brenna zabrała ze sobą z Irlandii. — W tym węzełku
nie macie chyba ubrań na zmianę? — spytała. — Ani tobie, ani chłopcom
nie posłuży siedzenie w przemoczonych ciuchach... Wiesz co? Fergus
chyba zasnął. Jeszcze złapiecie zapalenie płuc.
21
Brenna nie odpowiedziała. Wydała cichy jęk, zacisnęła zęby i starała
się powstrzymać krzyk, kiedy dziecko już po raz drugi tej nocy wyraźnie
zasygnalizowało, że niebawem przyjdzie na świat.
— Nancy! — wołał Marcus Allardyce ze szczytu schodów prowadzą-
cych do kuchni.
— Tak? — Trochę spóźniona Nancy pokazała się na dole.
— Zrób mi herbatę, ale bardzo mocną.
— A pani Allardyce? I reszta?
— Co z nimi? — spytał przeciągle Marcus.
— Czy też chcieliby się czegoś napić?
— Nie mam pojęcia. Sama musisz ich o to zapytać.
Nie miał najmniejszego zamiaru wchodzić do pokoju, w którym jego
wystraszona żona właśnie wydawała na świat ich drugie dziecko —
dziecko, którego pewnie nie będzie lubił, podobnie jak nie lubił pierw-
szego. Pięcioletni Anthony był ponurym, mało komunikatywnym dziec-
kiem i Marcus był głęboko przeświadczony, że z tym chłopcem jest coś
nie w porządku.
Eleanor znowu krzyknęła w swoim pokoju na najwyższym piętrze.
Zabrzmiało to jak skarga obolałego kota.
— Proszę nie przeć, pani Allardyce! Jeszcze nie teraz — usłyszał głos
lekarza.
— Nie mogę! Nie dam rady! — wrzasnęła Eleanor.
Strona 16
Po co tyle zamieszania? Rodzenie dziecka wydawało się przecież tak
prostą i naturalną czynnością!
Marcus ruszył w kierunku swojego gabinetu na tyłach domu; czuł, jak
stopy mu grzęzną w grubym, mięsistym dywanie. Przeciągnął dłonią po
wiktoriańskim biurku z blatem wyściełanym tłoczoną skórą i z niekłamaną
przyjemnością spojrzał na kryształowy kałamarz ze srebrnym wieczkiem
oraz na inne kosztowne drobiazgi, wśród których był również czarny
telefon z tarczą z kości słoniowej. Czerpał z tych przedmiotów prawdziwą
satysfakcję, raz po raz dotykał któregoś z nich. Wszystko to należało
dawniej do jego teścia.
Dokładnie pamiętał czasy, kiedy był małym chłopcem. Jego ojciec miał
podobne gadżety — atrybuty luksusu. Peter Allardyce odziedziczył dobrze
prosperującą firmę okrętową i wielki dom w Princes Park, ale kiedy Marcus
skończył dziesięć lat, wszystkie te dobra już przepadły z powodu braku
22
kompetencji ojca, który na domiar złego miał alkoholowe ciągoty i obsesję
na punkcie kobiet. Jego rozpieszczona żona musiała — rada nierada
przenieść się z dwójką dzieci do małego domku w Allerton. Nigdy nie
przestawała się skarżyć każdemu, kto tylko chciał jej słuchać: „Nie przywy-
kłam do czegoś takiego, zapewniam". W banku zostało tylko tyle pienię-
dzy, żeby mogli jakoś przeżyć — oczywiście bez żadnych zbytków. Marcus
i jego siostra Georgina musieli odejść ze swoich prywatnych szkół; dostali
się do szkoły, w której poziom edukacji był żenująco niski i gdzie musieli
przebywać z dziećmi rekrutującymi się ze środowiska klas pracujących.
Ich ojciec przez rok tkwił w domu. Nie będąc jednak w stanie wy-
trzymać niekończącej się litanii skarg i pretensji swojej ślubnej, odszedł
i zamieszkał z pewną kobietą, właścicielką sklepu modniarskiego przy
Smithdown Road. Żona i dzieci widywały go tylko z rzadka, ale za
każdym razem robił na nich wrażenie niezmiernie szczęśliwego.
Kiedy Georgina skończyła osiemnaście lat, uciekła z domu i wyszła
za mąż za oficera marynarki z Cunard Line. Marcus z matką zostali sami,
Strona 17
utyskując jedno przez drugie na dotkliwą niesprawiedliwość losu, która
na nich spadła.
Zmuszony do odejścia ze szkoły w wieku trzynastu lat, Marcus podjął
pracę w lokalnej firmie księgowej jako goniec i chłopiec podający herbatę,
a to oznaczało w każdym razie, że musi się porządnie ubierać. Nocami
uczył się księgowości, buchalterii, rewizji finansów, a także tych dziedzin
matematyki, których nie miał w szkole, na przykład algebry, geometrii
i rachunku różniczkowego i całkowego. Do firmy codziennie dostarczano
egzemplarz gazety „Financial Limes"; dzięki tej lekturze Marcus odkrył
kolumny poświęcone akcjom i udziałom, poznając równocześnie kaprysy
giełdy.
W wieku szesnastu lat został młodszym urzędnikiem, nie miał jednak
żadnych widoków na awans. Wiedział, że nie uda mu się dochrapać
stanowiska księgowego, ponieważ brakowało mu, niestety, kwalifikacji.
A zresztą nawet gdyby je miał, to i tak na niewiele by się to zdało. Jeśli firma
zrobiłaby go praktykantem, musiałby jej płacić określoną sumę, którą
później zwracano by mu w postaci wynagrodzenia. Taki układ nie wchodził
w grę. Matka była teraz słabsza, a przy tym coraz bardziej wymagająca. Jego
pensja ledwie starczała na skromne życie dla nich dwojga.
Eleanor znowu krzyczała u siebie na górze, a Marcus zastanawiał się,
gdzie jest herbata, o którą prosił. Usłyszał czyjeś kroki, ktoś schodził po
schodach i męski głos zawołał:
23
— Panie Allardyce!
To był doktor Langdon. Marcus wyszedł do holu. Doktor uśmiechnął
się do niego promiennie.
— Zapewne będzie panu miło usłyszeć, że został pan ojcem zdrowej
i ślicznej dziewczynki. Pańska żona ma się dobrze — na tyle oczywiście,
na ile można się było tego spodziewać w tym przypadku. To delikatna
kobieta i rodzenie dzieci nie przychodzi jej łatwo. Ona — i dziecko
również — czeka teraz na pana.
Strona 18
Eleanor wyglądała tak, jakby przed chwilą urodziła pół tuzina dzieci,
a nie tylko jedno. Leżała na łóżku; twarz miała bladą jak wosk, włosy
w nieładzie, przymknięte powieki, jakby ten osesek wycisnął z niej ostatnią
krztynę energii. Kiedy zobaczyła, że mąż do niej podchodzi, spróbowała
unieść rękę, która natychmiast opadła bezwładnie na kołdrę, jakby była
pozbawiona kości.
— Mamy małą dziewczynkę, Marcus — wyszeptała. — Chciałabym
ją nazwać Sybil. Podoba ci się?
— Ładne imię.
Było mu wszystko jedno, jak będzie się nazywało dziecko. Z obowiązku
zajrzał do stojącej przy łóżku kołyski i zobaczył blade, maleńkie stworzon-
ko śpiące mocno pod koronkowym przykryciem. Dotknął miękkiej bródki,
w nadziei, że wykonuje prawdziwie ojcowski gest, po czym, dla za-
chowania pozorów, ucałował wilgotny i błyszczący policzek Eleanor,
mrucząc:
— Moje gratulacje, kochanie.
— Powiedz o tym Anthony'emu — szepnęła. — Powiedz mu, że ma
siostrzyczkę. Biedaczek, te hałasy na pewno bardzo go przestraszyły.
Marcus skinął głową na znak, że się zgadza, chociaż nie miał zamiaru
spełniać prośby Eleanor. Im rzadziej widywał syna, tym lepiej. Wyszedł
z pokoju tak szybko, jak tylko wypadało — doktor mamrotał coś na temat
szwów — i czym prędzej wrócił do gabinetu.
Na ścianie za biurkiem wisiała duża, oprawiona w ramy fotografia.
Przyglądał się jej w zamyśleniu. U dołu, na miedzianej tabliczce, widniał
napis „H.B. Wallace & Co. 1918". Marcus stał na tej fotografii pośrodku
pierwszego rzędu, gdzie siedzieli właściciel i pracownicy biura: zastępca
dyrektora i jego sekretarz, dwaj kierownicy, księgowy, buchalter, siostry
MacMahon — obie maszynistki — i sekretarz Marcusa, Robert Curran.
Z tyłu stali robotnicy fabryczni; było ich pięćdziesięciu dwóch; niżsi
w drugim rzędzie, wyżsi z tyłu za nimi. Jego pracownicy. Zatarł ręce. Jego.
24
Strona 19
Marcus był właścicielem i naczelnym dyrektorem H.B. Wallace & Co.
co oczywiście nigdy by się nie wydarzyło, gdyby nie poznał Eleanor
Wallace zaraz po tym, kiedy jej narzeczony zginął w pierwszym miesiącu
wojny.
Marcus miał wtedy trzydzieści lat i w dalszym ciągu pracował jako
urzędnik. Ku swojej konsternacji uświadamiał sobie, że chociaż mógłby
z powodzeniem kierować każdą bez mała firmą, nie miał bladego pojęcia,
jak się do tego zabrać. Brakowało mu talentów rasowego przedsiębiorcy,
w przeciwieństwie do jego pradziadka, który kiedyś zaczął od tego, że
kupił starą łódź rybacką, a skończył jako właściciel świetnie prosperującego
towarzystwa żeglugowego.
Matka Marcusa już wówczas nie żyła, on zaś przyjął sublokatora, żeby
zapewnić sobie dodatkowy dochód, z którego większość szła na nowe,
bardziej eleganckie ubrania, lepsze jedzenie i dobre wina. Cóż, Marcus
był biednym człowiekiem, ale miał gust i wymagania bogacza. Udało mu
się zaoszczędzić pięćdziesiąt funtów, aczkolwiek — z przyczyn oczywis-
tych — zabrało mu to dużo czasu; zainwestował je na giełdzie, przekonany,
że wkrótce podwoi ich wartość i w ten sposób zdobędzie majątek.
Tymczasem w ciągu paru tygodni stracił ponad połowę i to go naprawdę
wystraszyło. Nie chciał znów ryzykować.
Kiedy spotkali się pierwszy raz, Eleanor z trudem hamowała łzy.
Stała w foyer teatru Empire i chwyciła go za ramię, kiedy wchodził na
najwyższe piętro, na jaskółkę, gdzie miejsca kosztowały zaledwie sześć
pensów.
— Czy mógłby pan przekazać wiadomość moim przyjaciołom w trze-
cim rzędzie na parterze? — spytała drżącym głosem. — Proszę im
powiedzieć, że zgubiłam gdzieś swój bilet i wobec tego wracam do domu.
— Ależ jestem pewien, że bileter uwierzy pani na słowo, jeżeli mu
pani wyjaśni, że zgubiła bilet — powiedział Marcus chłodno.
Była jedną z tych nieśmiałych, bezradnych kobietek, których szczególnie
nie lubił — przy tym o wiele za dobrze ubrana, by ktoś z kierownictwa
Strona 20
mógł pomyśleć, że próbuje w ten sposób wejść do teatru, nie płacąc za bilet.
— Kiedy ja wcale nie mam ochoty zobaczyć Mikada — jęknęła.
- Od samego początku nie chciałam, ale moi przyjaciele nalegali. Jestem
zbyt nieszczęśliwa, żeby wysiedzieć całą operetkę. Wolałabym już pójść
do domu.
Znowu się jej przyjrzał. Miała około osiemnastu lat, była ładna bladą,
wodnistą urodą, ubrana w czarną atłasową suknię z bogato haftowanym
25
szyfonowym karczkiem, spod płaszczyka z ciemnozielonego aksamitu
wystawał rąbek sukni; w dłoniach ukrytych w długich rękawiczkach
trzymała ozdobną wieczorową torebkę. Swego czasu matka zanudzała
Marcusa głupimi opisami strojów, które kiedyś nosiła, porównując je
z tymi, które teraz — chcąc nie chcąc — musiała na siebie wkładać. Dzięki
temu mógł oszacować niemal bezbłędnie, ile jest warta toaleta tej młodej
damy. Z pewnością całkiem niezłą sumkę...
— Czy pani pozwoli, że odprowadzę ją do domu? — zaproponował
uprzejmie. — Opowie mi pani po drodze, czemu czuje się taka nie-
szczęśliwa.
— Dziękuję, ale nie. Zatelefonuję do ojca, żeby po mnie przysłał
samochód.
Więc miała telefon, samochód i szofera! W żadnym wypadku nie mógł
pozwolić jej odejść.
— A co powiedziałaby pani na wspólną kolację?
Uśmiechnął się swoim najbardziej ujmującym uśmiechem. Kiedy sytua-
cja tego wymagała, potrafił być naprawdę czarującym mężczyzną i kobiety
chyba znajdowały go nawet atrakcyjnym, co — jego zdaniem — było dość
zaskakujące, ponieważ on sam uważał, iż rysy ma raczej mało subtelne:
nos za duży, wargi za grube, a krzaczaste brwi osadzone stanowczo zbyt
blisko siebie. Oczy miał ciemnoszare, włosy brązowe i bardzo gęste; poza
tym był dumny ze swojej lśniącej grzywy.