Lech Piotr Witold - HEXY
Szczegóły |
Tytuł |
Lech Piotr Witold - HEXY |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Lech Piotr Witold - HEXY PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Lech Piotr Witold - HEXY PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Lech Piotr Witold - HEXY - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Autor: Piotr Witold Lech
Tytul: HEXY
Z "NF" 5/94
Nadesłane na konkurs "Fantastyka'93"
Północny wiatr zawodził ponuro, wzbijając tumany bieli.
Strzeliste turnie zamarzniętych morskich fal ukryły się pod
śnieżnymi pierzynami, wystawiając szare szpikulce.
Blade słońce liznęło promieniem górę i stojące na niej
ruiny. Błysnęło i zgasło. Ruiny ponownie zamieniły się w
ponure cmentarzysko. Ciężkie chmury przesuwały się ponad
kamiennymi gigantami, rozbijając się o czarne skały.
Gdzieś z prawej strony, z kotliny pomiędzy dwoma
kolosami, rozległ się stukot kopyt, budząc czujność młodego
stada wygłodniałych kozic. Z lewej także dochodził jakiś
odgłos. Wielonożna istota wspinała się na wzniesienie od
strony szczytu w kształcie byczej głowy. Kozioł-przewodnik
podjął decyzję i szybkim truchtem - przeskakując głazy -
ruszył pod górę. Kilka kozic w ślad za nim zdobyło niewielką
przełęcz i zniknęło za jej krawędzią.
Odgłosy końskich kopyt z prawej i lewej stały się
donośne. Tworzyły rytm, w którego takt rozbrzmiewała
jednostajna pieśń. Góry w odpowiedzi westchnęły, z hukiem i
zrzuciły brzemię śniegu. Cisnęły lawiną o taflę Lodowego
Morza.
Monotonna pieśń kilkunastu męskich głosów przybrała na
sile docierając aż do ruin świątyni.
- Seramikos Ishty Ishty, Seramikos ARON...
Człowiek klęczący na zwalonym głazie pośród resztek
obronnych murów i zdruzgotanych łukowatych okien nawet nie
drgnął. Wiatr zsunął mu kaptur, śnieg oprószył włosy, a mróz
uczynił sinymi jego splecione dłonie.
- Seramikos Ishty Ishty, Seramikos ARON! - pieśń zdawała
się obejmować klęczącego, targały nim dreszcze.
Wyłonili się najpierw ci z kotliny. Kilkunastu jeźdźców w
szarych habitach furkoczących w podmuchach wichru. Kaptury z
wycięciami na oczy nie chroniły od mrozu. Zbliżali
się stępa w kierunku samotnej skały z ruinami, wciąż
mrucząc: - Seramikos Ishty Ishty, Seramikos ARON!
Ci z wąwozu wyłonili się w chwilę później. Takie same
konie, te same habity, ten sam rytm i pieśń.
Twarz klęczącego w ruinach powoli znikała pod maską
śniegu. Na zamkniętych powiekach pojawiły się sople, dłonie
z sinych stawały się białe. Jednak nie poruszał się. Tylko
dreszcze szarpały jego ciałem.
W chwili, gdy obie grupy znalazły się kilkanaście kroków
od samotnej skały, zatrzymały się powodowane jednym
rozkazem. Jeździec z czarnobiałym krzyżem hagarskim,
zwieńczonym czterema runami Świętej Mocy ARON, wysunął się i
stanął pomiędzy grupami jeźdźców, naprzeciwko klęczącego
człowieka. Wzniósł ręce, a jego habit zafurkotał wściekle.
- Seramikos Ishty Ishty, Seramikos ARON! - nie
przestawali nucić jeźdźcy.
- Bogowie!!! - krzyknął jeździec z krzyżem przekrzykując
wiatr. - Oto jeden z Braci przybywa, aby stanąć do ostatniej
próby! Waszej próby! Ja, Bezimienny, zaświadczam, że
przeszedł wszystkie stopnie i godzien jest!
- Seramikos Ishty Ishty, Seramikos ARON! Godzien jest!
Godzien jest! Seramikos Ishty Ishty, Seramikos
ARON!!! - chór stał się złowrogi, ponury, potężniejszy od
wichru.
- Teraz kolej na Was, Bogowie! - zawołał mistrz
ceremonii. Odczekawszy chwilę, zaczerpnął tchu, by krzyknąć:
- Abhum Rokhes Ot Naron!!!
Chór ucichł w pół tonu. Zamilkł wicher. Bolesna cisza
spowiła klęczącego człowieka. Odmrożone dłonie zacisnęły się
jeszcze mocniej.
Cisza.
Nagle błysk przeciął niebo. Pajęczyna rozżarzonych
błyskawic zawisła ponad ruinami. Rozległ się syk topionych
mas śniegu i zgrzyt pękającego lodu. Chichoty, szepty, jęki
zawirowały w powietrzu. Granit wykwitł purpurą. Buchnęły
kłęby oparów. Nagle poprzez dziurę w chmurach wyłoniły się
drapieżne dłonie utkane z błyskawic. Szarpnęły.
Chichoty, szepty, jęk. Ucichło.
Człowiek z krzyżem hagarskim pierwszy podniósł twarz.
Chmury znowu były sinobiałe. Lekki północny wiatr tarmosił
śnieżne czupryny przełęczy. Tylko pomiędzy ruinami starej
świątyni nie było przemarzniętego człowieka.
- Bracie Arcymagu - zawołał zaniepokojony jeden z
jeźdźców.
- Wszystko w porządku - odparł zmęczonym głosem. - Módlmy
się za niego.
Różnobarwne wianki tworzyły kobierzec na rwącej rzece.
Ludzie na brzegu klaskali radośnie. Gromką muzykę było
słychać aż na drugiej stronie, tam, gdzie znajdował się Port
Haven. Sanon przytuliła się do Kesha.
- Gorzko, gorzko! - krzyknęli weselnicy.
- Słyszysz? - zapytał Kesh.
- Mhm... - odparła, patrząc odważnie w jego błękitne
oczy. - Więc?
- Co więc?
Uśmiechnęła się.
- Więc na co czekasz?
Porwał ją w ramiona, zakręcił obsypując czoło, oczy i
usta głośnymi pocałunkami. Młode dzierlatki pisnęły z
zachwytu. Starzy havenianie chrząkali gładząc wąsy, a ich
żony zbite w gderliwe gromadki chichotały.
- Na wesele! Na przyjęcie! - krzyknął Ream, drużba Kesha.
Huknęła kapela. Uradowany tłumek zawrócił w stronę
miasta. Haven w nocy wyglądało jeszcze piękniej niż za dnia.
Prefekt realizował plany królewskich architektów i malarzy.
Im to Haven zawdzięczało blask tysięcy pochodni
rozmieszczonych co kilkanaście kroków, wzdłuż każdej
uliczki. Doglądali ich specjalni stróże ognia. Woń drzewa
sandałowego, sprowadzanego z odległego Hybronu, unosiła się
wszędzie. Marmurowe posągi mistrzów ozdabiały place z
fontannami i bramy wzniesione ponad ulicami.
"Wspaniałe to nasze miasto" - z dumą myślał Kesh. Cieszył
się, że jest obywatelem Haven. W końcu ukazał się ich dom.
Kamienny, solidny, może nie tak piękny jak domy innych
rzemieślników na ulicy Cechów, ale wystarczający, by móc
zacząć układać sobie małżeństwo.
Bank Yanthumski nie robił trudności z kredytem dla
chcącego się żenić bednarza. Kesh otrzymał dobre
rekomendacje z Cechu, w dodatku miał zamówienia na
najbliższe pół roku. Pamiętał, jak życzliwie został przyjęty
przez urzędnika Banku. Inny, piszący w komnacie obok,
uśmiechał się do Sanon. Było miło dowiedzieć się o
przyznaniu kredytu.
- Nasz dom - szepnął Sanon do ucha, gdy wśród wrzasku
weselników przenosił ją przez próg.
- Nasz dom - powtórzyła szczęśliwa.
Kesh rzucił młotek na stertę desek.
- Jak to rezygnujecie?!
- Mamy lepszego dostawcę - człowiek w sobolim futrze
zlekceważył groźną minę rzemieślnika. - Za trzecią część
tego, co mieliśmy zapłacić tobie, zrobi dwa razy tyle.
- To niemożliwe! - parsknął Kesh. - Nie ma bednarza,
który spuściłby tak nisko!
- W Haven może nie - kupiec uśmiechnął się złośliwie. -
Ale na Haven nie kończy się świat.
- Ty draniu! - Kesh doskoczył, chwycił za sobole futro. -
Ja ci...
- Radzę opanować nerwy - wykrztusił kupiec. - Bo
wezwę strażników!
- A wzywaj, wzywaj! Sam wezwę, bo wbrew świętym zasadom
handlu zrywasz umowę po wykonaniu zlecenia! Zobaczymy, co
powiedzą na to w Cechu Głównym?!
- Jestem Hegorczykiem. Nie będę odpowiadał przed
haveńskim cechem!
Gniew przyćmił rozsądek Kesha. Dopiero gdy zobaczył kupca
gramolącego się spod desek z rozkwaszonym nosem, zrozumiał.
W dwie godziny później kupiec wrócił. Przyprowadził
naczelnika posterunku z ulicy Cechów i trzech gwardzistów.
Naczelnik spisał na pergaminie zeznania i stwierdził:
- Grzywna wyniesie jakieś sto rubinowych hatytów.
- Co? - jęknął Kesh. - Przecież takiej grzywny nie
zasądza się nawet za kradzież!
- Niestety, bednarzu. Napadłeś na cudzoziemca, a za to
płaci się w Haven podwójnie.
Kesh siedział w domu przyjaciela i drużby Reama.
Wpatrywał się pustym wzrokiem w pucharek z winem, który
postawiła przed nim gospodyni.
- Nie wiem, dlaczego - powtórzył Ream. - Ale prawdą jest,
że kupcy przybywający dawniej do Haven po beczki nie
zaglądają tu w ogóle.
- Hegorczyk mówił, że bednarze w innych królestwach robią
taniej - Kesh wzruszył ramionami. - Jak to możliwe? Ceny
zależą od kosztów materiałów, a właśnie u nas, w Haven,
drewno jest najtańsze.
- Tańsze jest w cesarstwie - wtrącił Ream.
- Dobrze, ale tam z kolei stal jest droga. Poza tym
policz, ile kosztuje podróż do cesarstwa. Nie! Po beczki nie
opłaca się jeździć na wschód.
- Był kiedyś na budowie jakiś Hegorczyk - przypomniał
Ream. - Mówił, że wszyscy walą teraz do Hegoru po beczki,
ale nie chciałem mu wierzyć.
- Bo to bzdura!
Nastała chwila niezręcznej ciszy. Kesh czekał na
odpowiedź Reama. Już wcześniej wyłuszczył sprawę. Potrzebuje
dużej pożyczki, żeby móc spłacić Bank. Ream był jedyną
osobą, do której mógł się zwrócić. Rodzice Kesha dawno
zmarli, Sanon pozostała tylko matka. Teściowa nie cierpiała
zięcia. Marzyła o lepszej partii dla córki, a on pokrzyżował
jej plany. Na prośbę Sanon parsknęła:
- Jak sobie pościeliłaś, tak się wyśpij! Mogłaś mieć za
męża oficera albo ekonoma. Ale ty uparłaś się na bednarzynę!
Rób, co chcesz! Radzę ci się rozwieść.
Kesh zakazał Sanon chodzić z prośbami do matki. Co do
znajomych, owszem, było ich sporo na weselu, ale im bardziej
Kesh popadał w nędzę, jakoś rozpływali się, jakby zapadali
pod ziemię. Na jego widok zawsze mieli coś do załatwienia w
sklepach i kramach.
- Cholerna grzywna - Kesh spróbował rozproszyć niezręczną
ciszę. - Ale sto rubinowych hatytów to było właśnie to, co
miałem odłożone. Nie wszystko wprawdzie, ale reszta idzie
na życie, odkąd nie mogę sprzedać ani jednej beczki.
- Dużo ci zasądzili - mruknął Ream i zadumał się. -
Wybacz. Nie jestem w stanie pożyczyć ci takiej kwoty -
wyrzucił po dłuższej chwili i westchnął. - Mogę dać trochę
pieniędzy na życie, może trochę jadła ze spiżarni, ale nie
mam gotówki.
- Wybacz, że prosiłem - Kesh wiedział, że powinien wstać
i opuścić dom Reama, ale ciężar bezradności przygniatał go
jak głaz. Ostateczny termin spłacenia domu upływał za
miesiąc. Sanon urodziła pół roku temu. Miał syna, lecz
zamiast radości czuł strach. Dlaczego akurat teraz nikt nie
potrzebował beczek? Dlaczego spotkało to akurat jego,
układającego sobie życie? Od dziecka uczył się fachu
bednarskiego. Nie umiał robić nic innego. Zresztą bednarstwo
dobrze się miało jeszcze rok temu, gdy zdecydował się na
małżeństwo. Byłoby dobrze, tylko akurat ten...
Drzwi otworzyły się z hukiem i stanął w nich czeladnik
Reama.
- Keshu! - krzyknął. - Twój dom płonie!
- Sanon! Mały Lio! - poderwał się z zydla.
- Nic im nie jest. Zdołali uciec.
Weszła Sanon tuląc płaczącego Lio. Miała potargane włosy,
twarz osmoloną dymem, sama też płakała. Żona Reama podbiegła
i wzięła od niej dziecko. Kesh objął Sanon.
- Wszystko spłonęło... Nic nie zdążyłam ocalić... nic...
Ream zapytał ostrożnie:
- Może to dobrze, że spłonęliście?
- O czym ty gadasz? - warknął Kesh.
- O ubezpieczeniu. Chyba byliście ubezpieczeni w Skarbcu
Miasta?
Sanon załkała mocniej przytulając się do męża.
- Nie było pieniędzy na składki - odparł Kesh.
Bank Yanthumski znajdował się tuż przy ogromnym rynku.
Była jesień - ludzie tłoczyli się w poszukiwaniu najlepszych
towarów z różnych stron świata. Zapach pieczonych mięs i
kasztanów mieszał się z aromatami najprzedniejszych win i
piwa sprzedawanego prosto z beczek. Wrzask przekupek i
handlarzyy broni, przekleństwa targujących się, piski
dziewcząt i płacz dzieci próbujących zmusić rodziców, by
kupili którąś z kolorowych zabawek - towarzyszył harmider
charakterystyczny dla Haven. Stolicy Królestwa Haven,
rozciągającego swoje ziemie od Yanthum na południe po Lodowe
Morze na północy.
Kesh szedł przez tłum ze spuszczoną głową. Wolał nie
patrzeć na towary z Lyn, Hybronu, Landoru. Na ubrania dla
dzieci, łakocie, zabawki, na kolorowe materiały z Cesarstwa
Wschodu, na piękne, złote i srebrne ozdoby mirrońskich
złotników. O mięsie także mógł tylko pomarzyć. Dobrze, że
ceny warzyw spadły, ale bał się myśleć, co będzie zimą.
Spotkali się przed wejściem do Banku. Sanon włożyła swój
najlepszy strój. Trochę wypłowiały, ale i tak podkreślający
urodę. Długie, pszeniczne włosy rozpuściła na plecy, tak jak
prosił. Jej wdzięk był ostatnią szansą na... Właśnie, na co?
Gwardziści wpuścili ich, dokładnie uprzednio rewidując.
Ten obszukujący Sanon pozwolił sobie na więcej niż było
potrzebne, ale nie odezwała się ani słowem. Biedak musi
wiedzieć, czym jest pokora.
Urzędnik podniósł się na ich widok zza solidnego stołu.
Nie mógł oderwać wzroku od Sanon.
- Witam, witam!
Kesh pamiętał go. Ten sam, który pisał w komnacie obok,
gdy przed dwu laty przyszli prosić o kredyt. Sanon
uśmiechnęła się życzliwie.
- Jest pan bardzo miły - powiedziała. - Choć nie
przychodzimy z dobrymi nowinami.
- Wiem, droga pani, wiem - uprzejmie wskazał jej krzesło.
- Wiesz, panie? - zdziwił się Kesh.
Urzędnik oderwał wzrok od Sanon. Na Kesha spojrzał
inaczej, ze źle skrywaną niechęcią.
- Mamy swoich ludzi. Bank to poważny interes.
- Oczywiście, panie - pośpiesznie wtrąciła Sanon. -
Wszyscy wiedzą, jak mądrze Bank prowadzi swoje sprawy.
Urzędnik ucałował jej dłoń.
- Oto najwspanialsza pochwała dla skromnego ekonoma i to
z tak pięknych ust. - Zbagatelizował chmurne spojrzenie
Kesha. - Więc nie możecie spłacić domu? Hm... wzięlibyśmy go
z powrotem, może nawet zapominając o procentach, ale,
niestety, jest on w tej chwili ruiną. Czy tak?
- Tak, panie. Spłonęliśmy - Sanon spojrzała ciemnymi
oczami w twarz urzędnika. - Ale jeśliby Bank zechciał dać
nam jeszcze rok...
- Dla pani, królowo, zrobiłbym wszystko. Rzecz w tym, że
i ja mam swoich zwierzchników w Yanthum. A oni, niestety,
nie rozumieją ciężkiej sytuacji młodych... Szczególnie
pięknych kobiet, które pochopnie wybrały męża.
Kesh zacisnął pięści. Jednak w następnej chwili stanął mu
przed oczyma mały Lio na śniegu, bez zimowego ubrania.
Pokory, przeleciało mu przez głowę. Pokory!
- Ale nie martw się, pani - ciągnął urzędnik - znalazłem
wyjście z niezręcznej sytuacji. Bank dysponuje dziesięcioma
galerami. Potrzebujemy wioślarzy. Mąż jest młody, silny.
Jeżeli się zaciągnie... hm... powiedzmy na dwa lata...
- Dwa lata?! - szepnęła Sanon.
- Dom kosztuje, królowo - smutno pokiwał głową urzędnik.
- Ale po powrocie męża mielibyście go na własność.
Łajdak! - pomyślał Kesh.
- Z czego będę żyć w tym czasie? - spytała Sanon. - Ja i
nasz syn?
- Och, to żaden problem - urzędnik był teraz jowialny. -
Bank udziela wsparcia rodzinom pracowników. A przecież mąż
byłby naszym pracownikiem. Prawda?
Nastała cisza. Sanon czekała na jego decyzję. Kesh nie
chciał jechać, wyczuwał kłopoty. Ale czy miał wybór?
- Zgoda - powiedział w końcu. - Macie wioślarza.
- Wspaniale, wspaniale - podskoczył urzędnik i podsunął
pergamin. - Proszę podpisać umowę.
Gdy wychodzili, zawołał:
- Pamiętaj, pani! Jestem Uzus, możesz zawsze pytać o mnie,
gdy będziesz mieć problem.
- Jaki miły człowiek - westchnęła Sanon już na ulicy. -
Ludzki.
Uzus, wysoki urzędnik Banku Yanthumskiego, siedziby w
Haven, nie mógł zapomnieć tej kobiety. Dwa lata wcześniej
przyszła tu, niestety, z narzeczonym. Obsługiwał ich Gare,
gdyż Uzus miał papirusową robotę do skończenia. Jednak przez
otwarte drzwi widział tych dwoje. A zwłaszcza ją. Piękną,
długonogą dziewczynę o włosach jasnych, oczach ciemnych.
Poczuł falę dzikiego pożądania. Coś, co się nie zdarzyło,
mimo że miał kobiet więcej niż włosów na łysiejącej
czaszce. Postanowił - musi ją zdobyć.
Znalazł sposoby, by dowiedzieć się o ich sytuacji. Miał
też władzę równą książęcej. Był głównym ekonomem siedziby
banku w Haven. Zorientowawszy się na czym polega pewność
Kesha co do przyszłości małżeństwa, bez trudu odnalazł
kupca, który złożył zamówienie na beczki. Z własnej kiesy
zapłacił mu za powrót do Hegoru, dając adres pewnego
bednarza - dłużnika banku - który wykona zlecenie za darmo.
Sytuacja powtarzała się, ilekroć ktoś przybywał do Haven po
beczki.
Gdy Kesh zaatakował kupca, Uzus nakłonił naczelnika
posterunku, aby wymierzył grzywnę przekraczającą granicę
rozsądku. W zamian naczelnik otrzymał bezprocentowy kredyt
na budowę letniej rezydencji nad Morzem Mirrońskim.
Czas mijał, Kesh nie radził sobie ze spłatą. Jednak
chodziło o całkowite wyeliminowanie go, odesłanie do stu
diabłów - najlepiej pod ziemię. Dopiero wtedy droga do
pięknej Sanon stanie otworem. Nie płacili ubezpieczenia.
Tego Uzus dowiedział się od urzędników. Nie płacą
ubezpieczenia, więc może zdołają uskładać żądaną kwotę? Może
ktoś pożyczy im pieniędzy pod zastaw domu i spłacą bank?
Uzus znalazł wyjście. Pożar. Od paru lat trzymał w
kieszeni kilkunastu gotowych na wszystko zabijaków i
moczymordów, którym wypłacał regularne pensje za wykonane od
czasu do czasu zlecenia. Dom płonął znakomicie.
Zamyślony patrzył teraz na zamknięte przez Sanon drzwi.
Znowu czuł pożądanie, lecz nie chciał zaspokajać go jedną z
kobiet, które oddawały mu się w zamian za kredyty lub
niskoprocentowe pożyczki. Wdowy, rozwódki, niewierne żony
lub narzeczone nie podniecały go tak jak piękna, jasnowłosa
bednarzowa patrząca na męża z prawdziwą miłością.
Doprowadzało go do szału, gdy wyobrażał sobie, jak ten
głupiec bierze codziennie jej ciało. Uzus oddychał
chrapliwie przez zęby w niemej i palącej wściekłości.
A przecież zyskał coś. Zaufanie i nadzieję, jaką zaczęła
w nim pokładać. Teraz wystarczyło udawać dobrego
przyjaciela. Do momentu, dopóki nie przyjdzie wiadomość z
galery... Właśnie! Jeszcze tę sprawę trzeba załatwić.
Klasnął w dłonie. Pojawił się służący.
- Przyprowadźcie mi zaraz naszego kapitana - powiedział
już uspokojony.
Kapitan galery przyglądał się człowiekowi w czwartej
ławie. Wioślarz był młody i silny, lecz twarz miał chmurną.
Nie zawierał żadnych znajomości. Kapitan czuł coś w rodzaju
wyrzutów sumienia. Zdziwiło go to, ponieważ nieraz
załatwiał z polecenia banku sprawy, o których wiedzieli
tylko najwyżsi przedstawiciele kapituły. Tym razem była to
oczywista prywata jednego ze szczurów finansowych.
Oczywiście, zrobi, co do niego należy. Szczur zbyt dobrze
zapłacił. Ale szkoda chłopaka.
Kesh wiosłował z zamkniętymi oczami w rytm wybijany przez
bębniarza. Chciał się zapomnieć w katorżniczym wysiłku,
odpędzić od siebie obawy. Wypłynęli w ostatnim czasie
dogodnym do żeglugi. Teraz deszcz ze śniegiem siekł im
twarze, a zimny wiatr zamieniał rozgrzane oddechy w parę.
Nigdy nie podobał mu się Uzus. Jeszcze przed wypłynięciem
odwiedził ich dwa razy, niby z pomocą, ale w rzeczywistości
gapił się na Sanon z pożądaniem. Kesh był pewny Sanon.
Wiedział, że nie zdradziłaby go - są takie kobiety. Gdyby
umarł, może poszukałaby innego, zresztą mówili kiedyś o tym.
Mały Lio potrzebował męskiej ręki, poza tym samotnej
kobiecie jest trudniej... Właśnie. Czy Uzus nie obmyślił
czegoś, co mogłoby mu stanąć na drodze do domu? Na początku
obserwował kapitana, chcąc wyczytać coś w jego twarzy. Ale
twarz starego wilka morskiego była nieprzenikniona.
Płynęli pod prąd rzeki cały dzień. O zmierzchu dotarli do
Zatoki Norvolskiej łączącej dwa morza, Lodowe z Mirrońskim.
Poprzez zasłonę deszczu ze śniegiem Kesh ujrzał światła
wielu pochodni. Tak Port Zachodni wskazywał kierunek
żeglarzom. Nazajutrz mieli wypłynąć na wody Morza
Mirrońskiego i skierować się na południe, aby po opłynięciu
niebezpiecznego Hegoru dotrzeć do zachodnich miast-państw
Pustyni Hybrońskiej. Potem opływając południowe Rubieże
mieli znaleźć się w Zatoce Centralnej, aby dobić do brzegów
potężnego Królestwa Yanthum. Rejs obliczano na pół roku.
Światła Portu Zachodniego zbliżyły się, aby po chwili
stworzyć na ciemnych wodach rzeki łunę żółci i purpury.
- Wiosła w górę! - padła komenda z mostku.
Czterdzieści piór uniosło się jak włócznie. Rozpędzona
galera cicho sunęła w stronę długiego drewnianego pomostu.
Sternik po mistrzowsku wykonał manewr i okręt z delikatnym
stuknięciem zatrzymał się w wyznaczonym miejscu.
- Słuchajcie! Możecie iść się upić! - zawołał kapitan
przekrzykując wicher.
- Hurra!!! - wrzasnęli wioślarze i kilkunastu gwardzistów
stanowiących ochronę galery.
- Cisza! Jeżeli ktoś nie stawi się o świcie, odpływamy
bez niego!
- Tak jest!!!
Kesh powstał z ławy. Minął zaledwie jeden dzień, a on już
rozumiał, jak ciężko będzie przetrwać te dwa lata. Czuł ból
każdego mięśnia. Na dłoniach, przyzwyczajonych przecież do
ciężkiej pracy, miał wielkie bąble. Jako ostatni zwlókł się
z pokładu. Nie zauważył, że kapitan przygląda mu się z
zadumą.
"Dlaczego żal mi tego chłopca?" - myślał kapitan. "Ha!
Trudno, takie zajęcie sobie wybrałem". Pomyślał też, że nie
może kazać wrzucić go po prostu w lodowate wody morza. Zbyt
wielu miał w tym roku wolnych wioślarzy-najemników.
Niewolników było tylko kilkunastu. Odetchnął. "Przynajmniej
jego śmierć nie splami moich rąk".
Wiedział, co zrobi. Ubije interes z zakonnikami z Hegor.
Braterstwo Mocy bardzo chętnie nabywało jeńców. Co prawda,
nikt nie wiedział po co, ale lepiej było się nad tym nie
zastanawiać. Kapitan znał sposoby ubijania interesu z
zakonnikami. Miał w Hegorze swojego człowieka, lecz to
tajemnica. Odruchowo spojrzał na północny wschód. Tam, gdzie
wznosiły się potężne szczyty Totar. Nie mógł ich teraz
zobaczyć we mgle i ciemnościach, ale myślał o nich, o tych,
którzy byli przez inne zakony nazywani odszczepieńcami. Tam,
w Totar, panował ARON. Mówiono, że właśnie górscy mnisi są
najpotężniejsi ze wszystkich. Kapitan nie mógł w to
uwierzyć. Widział ARON kilka razy, gdy przepływał północnymi
Rubieżami. Wokół skały, granit, pustkowie. Owszem, strasznie
jakoś, ale i ubogo. Jakże się to miało do lśniących złotem
ścian zamku Sów, zakonników Yroe z Yanthum albo do
aksamitnej purpury tunik i srebra kolczug odszczepieńców,
Braterstwa Mocy Hegor?
- Też muszę się upić - powiedział kapitan sam do siebie i
wszedł na trzeszczący trap.
Tymczasem Kesh stał przed wielką bramą wjazdową do Portu.
Nie wiedział, co ze sobą począć. Nie miał pieniędzy,
odpracowywał przecież dług. Strawa i comiesięczny przydział
ubrania miały mu wystarczyć przez te dwa lata. Zmrok już
całkowicie zawładnął światem. Deszcz ze śniegiem wzmógł się.
Wielkie, pełnomorskie żaglowce i galery kołysały się przy
długim pomoście ze skrzypieniem desek i lin. Ostatni
spóźnieni tragarze wnosili skrzynie na statki mające
wyruszyć nazajutrz. Czynili to w pośpiechu, marząc o łyku
grzanego piwa w zadymionych wnętrzach portowych karczm.
Powinien zostać na galerze i pod osłoną daszku
kapitańskiego mostku zdrzemnąć się do rana. Czuł jednak
wstręt do wszystkiego, co wiązało się z kapitanem. Wyczuwał
w nim niebezpieczeństwo, podobnie jak fałsz w przymilnym
ekonomie Uzusie. Zmoknięty szczur przebiegł spod bramy do
portowego spichlerza. Ostatni tragarze i marynarze truchtem
opuszczali pomost. Kesh został sam, opatulony w wypłowiałe
futro pamiętające lepsze czasy. Tęsknota za Sanon i małym
Lio stała się bolesna.
Postanowił schronić się pod bramą Portu. Zbliżał się do
jej wysokich brunatnych ścian przemoknięty, siny z zimna.
Zamajaczył wielki, łukowaty otwór do miasta Port Zachodni.
Poprzez deszcz i śnieg Kesh ujrzał niewyraźną postać. Po
kilku krokach uświadomił sobie, że jest to człowiek
trzymający konia za uzdę. "Czego on szuka o tej porze?
Pewnie spóźnił się na statek" - pomyślał wbiegając pod
sklepienie bramy. Tu zaczął otrzepywać ubranie z drobinek
lodu i śniegu.
Nieznajomy tkwił nieruchomo. Kesh uświadomił sobie, że
jest obserwowany. Przyjrzał się więc uważnie. Mężczyzna
wyglądał na myśliwego. Wskazywało na to solidne futro
niedźwiedzie, focze rękawice i buty oraz łuk i strzały
starannie owinięte skórami i przytroczone do siodła. Piękny
koń, kary ogier, przywykły chyba do wędrówek, drobił
niespokojnie.
Nieznajomy wpatrywał się w Kesha. Wokół nich wicher
rozszalał się na dobre. Brama nie stanowiła już schronienia,
bo deszcz przecinał ją na wskroś, ponownie siekąc ich
twarze. Koń szarpnął mocniej.
- Spokój, Czarny, spokój - łagodnie odezwał się
nieznajomy.
Chociaż była już późna godzina poranka, świat nadal
wyglądał szaro, a deszcz ze śniegiem padał z tą samą siłą
co w nocy. Kapitan galery Banku Yanthumskiego musiał
wypłynąć jak najszybciej. Powinien znaleźć się na wodach
Morza Mirrońskiego w ciągu kilku dni, bo zapowiadało się, że
zima w tym roku przyjdzie wcześniej. Była to jedna z
przyczyn potoku przekleństw, jakimi obrzucał teraz załogę -
przygotowaną do wypłynięcia, lecz zmuszoną czekać na tego
jedynego marudera. Skrywanym powodem gniewu kapitana był
fakt, że brakowało wioślarza. Właśnie tego, którego miał
pozbyć się w trakcie rejsu. "Czyżby coś wyczuł?" -
zastanawiał się teraz. - "Może nastąpił jakiś przeciek? Ale
jak? Przecież ten szczur Uzus rozmawiał ze mną osobiście".
Ostatni okręt wyruszający w morze odbijał od pomostu. Co
robić? Nie mógł dłużej czekać. Nie miał czasu wysyłać
gwardzistów na poszukiwania po karczmach Portu. Gdyby nie ta
cholerna pogoda. W końcu zdecydował. Zeszedł na pomost i
skierował się w stronę stacji powozów pocztowych. Wiadomość
przekazał ustnie jednemu z woźniców, wyruszających do Haven.
"Niech szczur się martwi" - myślał wracając na galerę. - "W
końcu to jego interes".
Gdy galera wypłynęła na wody Zatoki, kapitan przyłapał
się na uczuciu ulgi i pewnego rodzaju radości. Może
chłopakowi uda się wywinąć ze szponów finansowego sępa?
Westchnął na głos:
- Niech Bogowie mają go w opiece!
Nie wiedział, że większość życzeń, które składamy w
dobrej wierze, brzmi jak ironia.
Uzus nie potrzebował wiadomości od kapitana. Ledwie okręt
zniknął za zakrętem rzeki, pobiegł do siebie, wydając po
drodze rozkazy. W ich efekcie stanęło pod jego domem kilka
powozów obładowanych odzieżą, jedzeniem - szczególnie
wyśmienitymi mięsami - zabawkami i paroma szkatułami pełnymi
klejnotów. Z tymi ostatnimi rozstawał się bez żalu, bo były
to zastawy od ludzi nie potrafiących sobie poradzić ze
spłatą kredytów i pożyczek. Uzus po trzydziestu latach pracy
ekonoma był mistrzem fałszowania rachunków.
Ubrał się w piękny, odświętny strój z jedwabiów i
aksamitów. Za pas, ozdobiony złotymi guzami, wsadził
sztylecik z rękojeścią wyłożoną szafirami, diamentami,
opalami, na łysiejącą głowę nacisnął czapę ze srebrnych
lisów. Potem wyruszył w krótką drogę przez miasto.
Akompaniowała mu kapela, składająca się z królewskich
muzykantów. Gdy oświetlona kilkudziesięcioma pochodniami
kawalkada powozów stanęła przed poczerniałą od dymu
kamienicą na ulicy Cechów, zeskoczył z kozła z chyżością
młodzieniaszka. Uciszył kapelę, podszedł do drzwi i uderzył
wielką kołatą, poprawiając pyszny kaftan. Odpowiedziała mu
cisza.
"Pewnie czuje się onieśmielona" - pomyślał, ponawiając
stukanie. Znowu cisza. Następne razy były gwałtowniejsze.
- Pani Sanon! - zawołał patrząc w ciemne okna.
Głucha cisza.
- Co jest, do kroćset? - mruknął do siebie i uderzył
mocniej.
Otworzyło się okno w kamienicy naprzeciwko. Wyjrzał zeń
siwy mężczyzna.
- Po co te hałasy?! Tam nikogo nie ma!
- Jak to nie ma?! - Uzus czuł falę straszliwej
wściekłości.
- Ano, nie ma. Wyjechała dziś, parę godzin temu, w
towarzystwie jakiegoś myśliwego.
- Myśliwego?
- Przecież wyraźnie gadam!
- Odpowiadaj, jak pytam, sukinsynu!!! - wrzasnął Uzus. -
Bo trafisz do lochów!!!
- Poznaję cię! - odkrzyknął mężczyzna. - Ty jesteś tą
hieną z Banku Yanthumskiego! Nie groź mi, bo jestem wolnym
obywatelem i nie boję się! Gówno ci do mnie!
Uzus z trudem się opanował.
- Wybacz - powiedział spokojniej. - Ale chciałbym, żebyś
opisał mi tego człowieka.
Godzinę później kilkudziesięciu jeźdźców, żołnierzy
banku, gnało na złamanie karku czterema głównymi drogami
wychodzącymi z Haven. Nazajutrz wrócili zabłoceni, spoceni,
wyczerpani. Tylko ci, którzy ruszyli w stronę Portu
Zachodniego, przywieźli wieści. Lecz były one jak bredzenie
człowieka chorego na umyśle.
- Jak to zniknęli? - wrzeszczał Uzus.
- Panie, panie - powiedział jeden z żołnierzy, miętosząc
w drżących dłoniach futrzaną czapę. - Sam bym nie uwierzył,
gdybym nie widział na własne oczy, panie. Dopadliśmy ich na
drodze, tuż przy Porcie Zachodnim. Ona z dzieckiem jechała
na karym ogierze, a ten myśliwy prowadził go za uzdę.
Krzyknęliśmy na nich, żeby zatrzymali się w imię Banku
Yanthumskiego i prefekta miasta Haven. Ten myśliwy niby
odwrócił się, popatrzył na nas. Potem położył dłoń na niej i
dziecku, zamknął oczy i... prask! Jakby ich piorun strzelił,
panie! Nie ma! Nie ma ich i już! Tak było? - żołnierz
zwrócił się do towarzyszy szukając poparcia.
- Jako żywo! - potwierdzili solidarnie.
Uzusa przeszedł dreszcz. Ci, o których pomyślał,
zazwyczaj nie mieszali się w sprawy ludzkie. Chyba że
zostali o to poproszeni. Ale jeżeli żołnierze nie zmyślali,
wszystko wskazywało na nich. I nie było ważne, którzy to.
Uzus wiedział, że przegrał. Bowiem z żadnym z magicznych
zakonów nie chciał mieć do czynienia.
Dwa lata wcześniej
Niebo było granatowe. W niektórych miejscach
ciemnoniebieskie. Milionów gwiazd i srebrzystej tarczy
księżyca nie przesłaniała ani jedna chmura. Niebo było
czyste.
Blade promienie muskały śnieg. Odbijały się od niego siną
poświatą - nierealną, tajemniczą. Martwa cisza. Wicher schował się
do swojej kryjówki w przestrzeni, zmęczony szaleńczym tańcem
z lodem, śniegiem i skałami.
Mróz zaatakował wściekle konie i ludzi ustawionych w
niewielkim kręgu naprzeciwko skały i ruin. Lecz zdawał się
nie czynić im żadnej krzywdy, bo trwali w tych samych
miejscach co przed godziną, pogrążeni w niemej medytacji. W
ciszy zimowej nocy raz za razem odzywały się głębokie
westchnienia.
Delikatna nić Czaru Ciepła i Ognia równomiernie sączyła
się poprzez ich ciała, nie pozwalając odczuwać chłodu.
Arcymag ponownie spojrzał na ruiny. Jego twarz wyrażała
zatroskanie i lęk. Dlaczego tak długo? Skąd to przesunięcie
w czasie? Przecież zawsze Bogowie oddawali kandydata do
Kręgu w kilka chwil po zabraniu go na Próbę. Spojrzenie
starca przesuwało się po zimnych kolosach otaczających
dolinę. Kashergrum w kształcie byczej głowy milczał
posępnie, Szczyt Czaszki również, Grań Rycerza połyskiwała
Lodowcem Run jakoś sino, trupio. Arcymagowi nie spodobało
się to skojarzenie, więc po raz kolejny zatopił się w
żarliwej modlitwie.
Nagle w mroźnej ciszy rozległ się furkot skrzydeł. Coś
nadlatywało od strony Lodowca Run. Jakiś cień mignął na tle
gwiazd. Mnisi poderwali głowy. Znak.
- Inwokacja - szepnął Arcymag chrapliwie.
- Seramikos Ishty Ishty, Seramikos ARON! - odbiło się od
granitowych kolosów.
Sowa śnieżna zawisła ponad ich głowami. Zamarła w
powietrzu, prawie nie uderzając rozłożystymi skrzydłami. Jej
głośne "Kiwik, Kiwik, Kiwik!!!" zlało się w jedno z ponurym
chorałem: - Seramikos Ishty Ishty, Seramikos ARON!
Jeszcze nie wybrzmiał głos ptaka, gdy huknęło potężnie.
Oślepiająca pajęczyna błyskawic przecięła niebo. Coś upadło
ciężko w sam środek kręgu zakonników. Potem rozległ się
kolejny grzmot. Błyskawice stworzyły purpurowosrebrzyste
runy:
NIE GODZIEN JEST!
Napis trwał na granatowym niebie przez chwilę, a potem z
trzaskiem i sykiem zaczął przekształcać się w inny. Teraz
runy ułożyły się w słowo:
HEXY
Rozległy się jęki, chichoty i szepty. Bolesne jak skarga
niewinnego, smutne jak oczy nędzarza, szydercze jak śmiech
bezkarnego winowajcy.
Ucichło.
Niebo znowu było łąką milionów gwiazd i srebrzystej
tarczy księżyca. Lodowiec Run zapadł w tysiącletni sen. Mróz
wyjrzał z kryjówki w przestrzeni i przytulił do siebie tony
lodu i śniegu.
Arcymag pierwszy zeskoczył z konia. Nerwowym ruchem
zerwał z głowy kaptur, klękając obok leżącego w zaspie
człowieka. Ten sam mężczyzna, który godzinę temu klęczał
pomiędzy starymi ruinami na skale, wyglądał teraz strasznie.
Twarz poparzona, na dłoniach bąble, habit porwany w strzępy
jak gdyby szarpały nim pazury drapieżnika.
Arcymag położył mu dłonie na splocie słonecznym,
szepcząc gorączkowo:
- Vivid, Vivid, bracie Rokhormie, wróć do nas! Vivid,
Vivid ARON...
Pozostali zakonnicy przyglądali się w skupieniu. Człowiek
leżał jak martwy. Sina twarz poznaczona krwawymi bąblami nie
drgnęła.
- Razem, bracia! - krzyknął Arcymag.
- Vivid, Vivid, bracie Rokhormie! - rozbrzmiało w
dolinie. - Wróć do nas! Vivid, Vivid!!!
W mroźnej ciszy echo odpowiedziało: - Vivid, Vivid,
vivid...
"Nic z tego" - przeleciało przez myśl Arcymagowi, gdy
nagle poczuł, że pierś pod jego dłonią poruszyła się słabo.
Zwiększył nacisk, zwielokrotnił Czar Ciepła i Ognia, czując
gorąc w palcach. Człowiek jęknął. Potem westchnął głęboko.
- Mamy go - szepnął Arcymag, nie kryjąc wzruszenia. -
Teraz, szybko! Nad Smocze Oko!
W godzinę później dotarli do chatki stojącej nad
częściowo zamarzniętym jeziorem górskim - Smoczym Okiem.
Barwa jego wód była niemal czarna. Drzwi traperskiej chatki
zaskrzypiały nieprzyjemnie, za to wewnątrz było przytulnie.
Ostatni myśliwy przebywający tu jesienią zawsze zostawiał
niezbędne rzeczy dla tego, kto zbłądzi w górach zimą.
Po godzinie intensywnej kuracji w rozgrzanym wnętrzu
chatki, człowiek otworzył oczy. Spojrzenie miał przerażone,
pełne bólu. Chaotycznie rozglądał się wokoło, nie
rozpoznając twarzy braci. Pot wystąpił mu na czoło, a
spękane wargi wykrzykiwały:
- Muszę mieć tę sukę!... Dlaczego nikt nie kupuje moich
beczek?... Pieprzyć, pieprzyć się z nią!... Dlaczego drżysz,
synku? Zimno ci w tym starym płaszczu... A jego na galerę,
na galerę, na galerę!... Mój dom płonie!... Cha, cha, cha...
Pokory, pokory, pokory...
Dopiero nad ranem zakonnik Rokhorm zasnął głęboko. Mnisi
usiedli wokół małego paleniska w milczeniu grzejąc dłonie.
Już zbyt długo utrzymywali Czar Ciepła i Ognia. Teraz
musieli zdjąć go na jakiś czas, by ponownie zebrać siły.
Znad Smoczego Oka do klasztoru ARON był dzień wspinaczki
przez góry.
- Bóg zadecydował - pierwszy odezwał się brat Horacy.
- Bóg... - ponuro i nie bez ironii szepnął inny z braci.
- Źle trafił - dodał następny.
- Nie - odezwał się Arcymag. - Takie było jego
Przeznaczenie. Nie wiem, skąd wziął się ponad Totar HEXY,
ale skoro przybył, musimy go uszanować w myśl Świętego
Przymierza zakonów z Bogami. HEXY zadecydował: Nie godzien
jest. Nie muszę wam mówić, że brak Rokhorm będzie miał prawo
do milczenia, gdy powrócą mu siły. Nie wolno pytać go o nic.
Jego pierwsze słowa wypowiedziane w przytomności mają być
uważane za jego wolę.
- Wiemy, mistrzu - odparł brat Horacy.
Potem znowu zapanowała cisza. Każdy z zakonników
zastanawiał się, czegóż od brata Rokhorma mógł żądać HEXY -
Bóg Tkacz Złych Losów Człowieczych.
W klasztorze na Górze Bez Wyjścia życie toczyło się
utartym rytmem. Brat Nauczyciel właśnie zakończył zajęcia na
dziś i nowicjusze wybiegli z komnaty Nauk, śmiechem
rozpraszając chłodny spokój granitowych murów. Brat Zielarz
słysząc gwar chłopców pokręcił zirytowany głową. Przecież
powtarzał tym trutniom, że chory potrzebuje ciszy i spokoju.
Jeszcze raz spojrzał na brata Rokhorma. Rany na ciele goiły
się znakomicie i niedługo będzie można ściągnąć bandaże. Ale
rany na duszy nadal jątrzyły. Rokhorm nie mógł powrócić do
przytomności, mimo że od czasu Próby upłynęły już dwa
tygodnie. Brat Zielarz wyszedł, cicho zamykając za sobą
drzwi.
Chwilę nic się nie działo. Chory leżał na łożu z
zamkniętymi powiekami. Oddychał regularnie.
Nagle coś szarpnęło jego piersią. Otworzył oczy pełne
bólu i męki. Nadszedł czas kolejnej bitwy. Nawet Arcymag
został przechytrzony przez Boga HEXY. Tkacz Złych Losów nie
odszedł. Nie mógł odejść. Ten człowiek zbyt dużo wiedział,
zbyt wiele pamiętał.
"Zapomnisz teraz" - szept wybrzmiewający w głowie był
żarem ognia.
"Nie..." - słabo odparła wola człowiecza.
"Znam wszystkie twoje myśli, przeszłe i przyszłe.
Dlaczego chcesz to uczynić?"- szept Boga.
"Tkasz los niewinnych rękami niegodziwców..." - wola
człowiecza.
"On także cierpiał. Pamiętasz?"
Ciało Rokhorma wygięło się w pałąk. Choć zaciskał usta, z
gardła wydobył mu się chrapliwy szept Uzusa:
- Muszę mieć tę kobietę! Pragnę jej! Sanon, ja płonę!
Chodź do mnie!
"Pamiętasz" - szept Boga.
"Nie okłamiesz mnie!" - krzyknęła udręczona myśl
człowiecza. - "Trzy życia na jedną nić złego losu! Oto twój
cel!"
"Zapomnij". Fałszywy spokój, słodki, lekki wtargnął do
myśli.
"Nie..." - stawało się coraz słabsze.
Kołysanie ciepłego morza, zapach sadu, pejzaż łąk, spokój
wiodący świadomość ku zapomnieniu.
"Tkasz losy rękami ludzi... Jakiż z ciebie Bóg?..."
Ciepło słońca, śmiech życzliwej dziewczyny, pięknej jak
tylko może być piękny sen Boga. Kosz pełen owoców, łagodny
szum lasu, szeroka, zielona łąka...
Pokonując straszliwy ciężar ciała, Rokhorm dźwignął się z
łoża. Opadł na kolana, ale nie przestał czołgać się w stronę
kamiennego stolika. Tam, gdzie znajdowały się karty
papirusowe. Drżącymi dłońmi chwycił sztylet. Rozdarł nim
skórę na jednej z wielu ran, szepcząc w kółko:
- Krew to życia, a nad życiem panuje tylko Ten, Który
Stworzył... Krew to życie, a nad życiem panuje tylko Ten,
Który Stworzył.
Umoczonym w krwi palcem napisał na karcie:
"Byłem człowiekiem zwanym Kesh, bednarzem z Haven. W roku
Koziorożca zostałem podstępnie wysłany z galerą Banku...
Miałem żonę Sanon... Muszę..."
Komnata zawirowała. Rozległ się wściekły grzmot.
Gdy Arcymag wraz z kilkoma innymi braćmi wpadł do
komnaty, Rokhorm leżał na podłodze. Krew sączyła się ze
wszystkich jego ran, lecz spojrzenie miał przytomne.
- Mistrzu?
- Rokhorm - odetchnął Arcymag. Potem, przypominając sobie
Prawo Próby, zapytał:
- Co chcesz powiedzieć w przytomności swojej?
Po chwili milczenia brat Rokhorm odparł:
- Chcę opuścić klasztor, by zostać wędrowcem.
Arcymag poczuł bolesne ukłucie w sercu, ale odrzekł
zgodnie z obyczajem:
- Stanie się wedle woli twojej, bracie.
Brat Rokhorm z ARON, nazywany przez wszystkie kolejne
lata Wędrowcem, opuścił klasztor wraz z pojawieniem się na
halach Totar pierwszych krokusów. Zabrał ze sobą niewiele.
Przede wszystkim czarnego ogiera, którego wychowywał od
źrebaka. Rozumiał się z nim lepiej niż z ludźmi napotykanymi
podczas licznych wędrówek. Poza tym Arcymag obdarował go
kilkoma przedmiotami niezbędnymi do kontaktu z klasztorem.
Jednak za najcenniejszą rzecz Rokhorm uważał wymiętą kartę
pergaminu, całą zachlapaną krwią.
Karta ta pozwoliła mu odtworzyć niektóre ze zdarzeń,
powiązać je w całość. Niestety, pamiętał tylko finał
historii człowieka zwanego Kesh, bednarza z Haven. Dlatego
po dwóch latach dotarł do ich domu w chwili, gdy galera
sunęła już wśród deszczu i śniegu w stronę Portu
Zachodniego. Przekonanie pięknej Sanon zajęło mu trochę
czasu i dopiero, gdy położył na jej czole dłoń i przekazał
myśli ekonoma Uzusa, uwierzyła. Była dzielną kobietą.
Zamiast płakać szybko spakowała niezbędne rzeczy i z
dzieckiem na ręku wyruszyła w pościg za mężem. Za nimi,
ruszyli żołnierze Uzusa. Rokhorm nie musiał uciekać się do
pomocy braci z ARON, aby przestraszyć prostych żołdaków.
Wystarczył Czar Złudzeń, wrażenie znikania i miał ich z
głowy.
Stał teraz w bramie Portu Zachodniego, przyglądając się
ponurej twarzy młodego, zziębniętego mężczyzny. Deszcz ze
śniegiem zacinał z coraz większą siłą i brama nie stanowiła
już schronienia. Koń szarpnął mocniej.
- Spokój, Czarny, spokój - poklepał ogiera po karku.
Potem zwrócił się w stronę przeciwną bramy pytając:
- Czy to jest twój mąż, pani?
Widział radość wyciskającą łzy, przemokłą, zziębniętą, a
jednak płonącą miłością jak ognie miasta Haven w noworoczną
noc. Przyglądał się zmęczonej twarzy człowieka, w którym
zamieszkał na dwa lata, będące zaledwie godziną dla Bogów.
Potem poszli wszyscy do najlepszego w Porcie zajazdu, aby
wyschnąć, zjeść i wyspać się spokojnie. Rokhorm miał
pewność, że Uzus dowiedziawszy się od żołnierzy o zdarzeniu
na drodze, zaniecha pościgu. Zaszyje się dokładnie jak
szczur gdzieś z dala od Haven, prawdopodobnie poprosi o
przeniesienie do Yanthum. Kapitan wypłynie rankiem, może
nawet z ulgą w sercu.
Gdy nazajutrz Kesh, Sanon i mały Lio obudzili się, nie
zastali już tajemniczego myśliwego Rokhorma. Zamiast niego
na stole leżała zakrwawiona karta pergaminu:
"Byłem człowiekiem zwanym Kesh, bednarzem z Haven...", a
na niej pękaty mieszek złota.
Wystarczyło to, by zacząć nowe życie, daleko na południu
w jednym z ciepłych i pięknych miast-państw Pustyni
Hybrońskej. Nigdy nie dowiedzieli się całej prawdy o
Rokhormie, choć przecież zdawali sobie sprawę, że musi być
zakonnikiem magii. Czuli w sobie spokój i radość. Tylko gdy
przychodziły uroczyste obchody Święta Boga Tkacza, stawali
się rozdrażnieni i woleli dzień ten spędzać razem przy
kominku.
Tymczasem Rokhorm szedł drogą na północ, w stronę masywu
Totar. Chciał spędzić zimę w Bukatar, stolicy gór. Czas był
po temu, bo deszcz całkowicie zamienił się w śnieg i
ścielił się białą pierzyną na rozmokłych polach i drogach.
- Tak, Czarny - mruczał do konia. - Jeżeli Tkacz Losów
przędzie rękoma ludzi, nie powinien mieć do mnie żalu. Wszak
jestem człowiekiem.
Koń parsknął, musnął go czubkiem nosa w ramię.
- Nie, Czarny - westchnął myśliwy. - Ty jesteś koniem. Ja
jestem człowiekiem.
Ogier parsknął gniewniej.
- No dobrze. Wyglądasz jak koń, choć mądry jesteś jak
człowiek.
Zniknęli za zakrętem. Pozostały po nich ślady na błocie.
Na krótko zasypywał je coraz gęściej padający śnieg.
Piotr Witold Lech
PIOTR W. LECH
Urodził się w 1966 roku w Krakowie. Cierpi na syndrom
Dicka - niechęć do zorganizowanych form szkolnictwa;
rozpoczynał nauki w kilku kierunkach i żadnego nie skończył
(studium kolejowe, nauczycielskie, medyczno-pielęgniarskie,
religioznawstwo). Autor zbioru opowiadań "Dżamis" (nakład
własny, Kraków 1993) zjechanego okrutnie przez naszego
Karburatora ("NF" 11'93) i powieści "Twierdza kozic" (Wyd.
PiT'94) - jedno i drugie utrzymane w konwencji fantasy.
Piotr "Raku" Rak na ubiegłorocznych Śląkfach wywodził, że
jest PWL wielką, częściowo już zrealizowaną nową gwiazdą
polskiej fantasy. Nie przesądzając tej kwestii, z całą
powagą stwierdzam, że według mnie prezentowane dziś "HEXY"
pod względem konstrukcji, klimatu i atrakcyjności fabularnej
wyprzedza dowolne opowiadanie z tomiku "Dżamis" o parę
długości.
(mp)