Lech Piotr Witold - HEXY

Szczegóły
Tytuł Lech Piotr Witold - HEXY
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Lech Piotr Witold - HEXY PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Lech Piotr Witold - HEXY PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Lech Piotr Witold - HEXY - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Autor: Piotr Witold Lech Tytul: HEXY Z "NF" 5/94 Nadesłane na konkurs "Fantastyka'93" Północny wiatr zawodził ponuro, wzbijając tumany bieli. Strzeliste turnie zamarzniętych morskich fal ukryły się pod śnieżnymi pierzynami, wystawiając szare szpikulce. Blade słońce liznęło promieniem górę i stojące na niej ruiny. Błysnęło i zgasło. Ruiny ponownie zamieniły się w ponure cmentarzysko. Ciężkie chmury przesuwały się ponad kamiennymi gigantami, rozbijając się o czarne skały. Gdzieś z prawej strony, z kotliny pomiędzy dwoma kolosami, rozległ się stukot kopyt, budząc czujność młodego stada wygłodniałych kozic. Z lewej także dochodził jakiś odgłos. Wielonożna istota wspinała się na wzniesienie od strony szczytu w kształcie byczej głowy. Kozioł-przewodnik podjął decyzję i szybkim truchtem - przeskakując głazy - ruszył pod górę. Kilka kozic w ślad za nim zdobyło niewielką przełęcz i zniknęło za jej krawędzią. Odgłosy końskich kopyt z prawej i lewej stały się donośne. Tworzyły rytm, w którego takt rozbrzmiewała jednostajna pieśń. Góry w odpowiedzi westchnęły, z hukiem i zrzuciły brzemię śniegu. Cisnęły lawiną o taflę Lodowego Morza. Monotonna pieśń kilkunastu męskich głosów przybrała na sile docierając aż do ruin świątyni. - Seramikos Ishty Ishty, Seramikos ARON... Człowiek klęczący na zwalonym głazie pośród resztek obronnych murów i zdruzgotanych łukowatych okien nawet nie drgnął. Wiatr zsunął mu kaptur, śnieg oprószył włosy, a mróz uczynił sinymi jego splecione dłonie. - Seramikos Ishty Ishty, Seramikos ARON! - pieśń zdawała się obejmować klęczącego, targały nim dreszcze. Wyłonili się najpierw ci z kotliny. Kilkunastu jeźdźców w szarych habitach furkoczących w podmuchach wichru. Kaptury z wycięciami na oczy nie chroniły od mrozu. Zbliżali się stępa w kierunku samotnej skały z ruinami, wciąż mrucząc: - Seramikos Ishty Ishty, Seramikos ARON! Ci z wąwozu wyłonili się w chwilę później. Takie same konie, te same habity, ten sam rytm i pieśń. Twarz klęczącego w ruinach powoli znikała pod maską śniegu. Na zamkniętych powiekach pojawiły się sople, dłonie z sinych stawały się białe. Jednak nie poruszał się. Tylko dreszcze szarpały jego ciałem. W chwili, gdy obie grupy znalazły się kilkanaście kroków od samotnej skały, zatrzymały się powodowane jednym rozkazem. Jeździec z czarnobiałym krzyżem hagarskim, zwieńczonym czterema runami Świętej Mocy ARON, wysunął się i stanął pomiędzy grupami jeźdźców, naprzeciwko klęczącego człowieka. Wzniósł ręce, a jego habit zafurkotał wściekle. - Seramikos Ishty Ishty, Seramikos ARON! - nie przestawali nucić jeźdźcy. - Bogowie!!! - krzyknął jeździec z krzyżem przekrzykując wiatr. - Oto jeden z Braci przybywa, aby stanąć do ostatniej próby! Waszej próby! Ja, Bezimienny, zaświadczam, że przeszedł wszystkie stopnie i godzien jest! - Seramikos Ishty Ishty, Seramikos ARON! Godzien jest! Godzien jest! Seramikos Ishty Ishty, Seramikos ARON!!! - chór stał się złowrogi, ponury, potężniejszy od wichru. - Teraz kolej na Was, Bogowie! - zawołał mistrz ceremonii. Odczekawszy chwilę, zaczerpnął tchu, by krzyknąć: - Abhum Rokhes Ot Naron!!! Chór ucichł w pół tonu. Zamilkł wicher. Bolesna cisza spowiła klęczącego człowieka. Odmrożone dłonie zacisnęły się jeszcze mocniej. Cisza. Nagle błysk przeciął niebo. Pajęczyna rozżarzonych błyskawic zawisła ponad ruinami. Rozległ się syk topionych mas śniegu i zgrzyt pękającego lodu. Chichoty, szepty, jęki zawirowały w powietrzu. Granit wykwitł purpurą. Buchnęły kłęby oparów. Nagle poprzez dziurę w chmurach wyłoniły się drapieżne dłonie utkane z błyskawic. Szarpnęły. Chichoty, szepty, jęk. Ucichło. Człowiek z krzyżem hagarskim pierwszy podniósł twarz. Chmury znowu były sinobiałe. Lekki północny wiatr tarmosił śnieżne czupryny przełęczy. Tylko pomiędzy ruinami starej świątyni nie było przemarzniętego człowieka. - Bracie Arcymagu - zawołał zaniepokojony jeden z jeźdźców. - Wszystko w porządku - odparł zmęczonym głosem. - Módlmy się za niego. Różnobarwne wianki tworzyły kobierzec na rwącej rzece. Ludzie na brzegu klaskali radośnie. Gromką muzykę było słychać aż na drugiej stronie, tam, gdzie znajdował się Port Haven. Sanon przytuliła się do Kesha. - Gorzko, gorzko! - krzyknęli weselnicy. - Słyszysz? - zapytał Kesh. - Mhm... - odparła, patrząc odważnie w jego błękitne oczy. - Więc? - Co więc? Uśmiechnęła się. - Więc na co czekasz? Porwał ją w ramiona, zakręcił obsypując czoło, oczy i usta głośnymi pocałunkami. Młode dzierlatki pisnęły z zachwytu. Starzy havenianie chrząkali gładząc wąsy, a ich żony zbite w gderliwe gromadki chichotały. - Na wesele! Na przyjęcie! - krzyknął Ream, drużba Kesha. Huknęła kapela. Uradowany tłumek zawrócił w stronę miasta. Haven w nocy wyglądało jeszcze piękniej niż za dnia. Prefekt realizował plany królewskich architektów i malarzy. Im to Haven zawdzięczało blask tysięcy pochodni rozmieszczonych co kilkanaście kroków, wzdłuż każdej uliczki. Doglądali ich specjalni stróże ognia. Woń drzewa sandałowego, sprowadzanego z odległego Hybronu, unosiła się wszędzie. Marmurowe posągi mistrzów ozdabiały place z fontannami i bramy wzniesione ponad ulicami. "Wspaniałe to nasze miasto" - z dumą myślał Kesh. Cieszył się, że jest obywatelem Haven. W końcu ukazał się ich dom. Kamienny, solidny, może nie tak piękny jak domy innych rzemieślników na ulicy Cechów, ale wystarczający, by móc zacząć układać sobie małżeństwo. Bank Yanthumski nie robił trudności z kredytem dla chcącego się żenić bednarza. Kesh otrzymał dobre rekomendacje z Cechu, w dodatku miał zamówienia na najbliższe pół roku. Pamiętał, jak życzliwie został przyjęty przez urzędnika Banku. Inny, piszący w komnacie obok, uśmiechał się do Sanon. Było miło dowiedzieć się o przyznaniu kredytu. - Nasz dom - szepnął Sanon do ucha, gdy wśród wrzasku weselników przenosił ją przez próg. - Nasz dom - powtórzyła szczęśliwa. Kesh rzucił młotek na stertę desek. - Jak to rezygnujecie?! - Mamy lepszego dostawcę - człowiek w sobolim futrze zlekceważył groźną minę rzemieślnika. - Za trzecią część tego, co mieliśmy zapłacić tobie, zrobi dwa razy tyle. - To niemożliwe! - parsknął Kesh. - Nie ma bednarza, który spuściłby tak nisko! - W Haven może nie - kupiec uśmiechnął się złośliwie. - Ale na Haven nie kończy się świat. - Ty draniu! - Kesh doskoczył, chwycił za sobole futro. - Ja ci... - Radzę opanować nerwy - wykrztusił kupiec. - Bo wezwę strażników! - A wzywaj, wzywaj! Sam wezwę, bo wbrew świętym zasadom handlu zrywasz umowę po wykonaniu zlecenia! Zobaczymy, co powiedzą na to w Cechu Głównym?! - Jestem Hegorczykiem. Nie będę odpowiadał przed haveńskim cechem! Gniew przyćmił rozsądek Kesha. Dopiero gdy zobaczył kupca gramolącego się spod desek z rozkwaszonym nosem, zrozumiał. W dwie godziny później kupiec wrócił. Przyprowadził naczelnika posterunku z ulicy Cechów i trzech gwardzistów. Naczelnik spisał na pergaminie zeznania i stwierdził: - Grzywna wyniesie jakieś sto rubinowych hatytów. - Co? - jęknął Kesh. - Przecież takiej grzywny nie zasądza się nawet za kradzież! - Niestety, bednarzu. Napadłeś na cudzoziemca, a za to płaci się w Haven podwójnie. Kesh siedział w domu przyjaciela i drużby Reama. Wpatrywał się pustym wzrokiem w pucharek z winem, który postawiła przed nim gospodyni. - Nie wiem, dlaczego - powtórzył Ream. - Ale prawdą jest, że kupcy przybywający dawniej do Haven po beczki nie zaglądają tu w ogóle. - Hegorczyk mówił, że bednarze w innych królestwach robią taniej - Kesh wzruszył ramionami. - Jak to możliwe? Ceny zależą od kosztów materiałów, a właśnie u nas, w Haven, drewno jest najtańsze. - Tańsze jest w cesarstwie - wtrącił Ream. - Dobrze, ale tam z kolei stal jest droga. Poza tym policz, ile kosztuje podróż do cesarstwa. Nie! Po beczki nie opłaca się jeździć na wschód. - Był kiedyś na budowie jakiś Hegorczyk - przypomniał Ream. - Mówił, że wszyscy walą teraz do Hegoru po beczki, ale nie chciałem mu wierzyć. - Bo to bzdura! Nastała chwila niezręcznej ciszy. Kesh czekał na odpowiedź Reama. Już wcześniej wyłuszczył sprawę. Potrzebuje dużej pożyczki, żeby móc spłacić Bank. Ream był jedyną osobą, do której mógł się zwrócić. Rodzice Kesha dawno zmarli, Sanon pozostała tylko matka. Teściowa nie cierpiała zięcia. Marzyła o lepszej partii dla córki, a on pokrzyżował jej plany. Na prośbę Sanon parsknęła: - Jak sobie pościeliłaś, tak się wyśpij! Mogłaś mieć za męża oficera albo ekonoma. Ale ty uparłaś się na bednarzynę! Rób, co chcesz! Radzę ci się rozwieść. Kesh zakazał Sanon chodzić z prośbami do matki. Co do znajomych, owszem, było ich sporo na weselu, ale im bardziej Kesh popadał w nędzę, jakoś rozpływali się, jakby zapadali pod ziemię. Na jego widok zawsze mieli coś do załatwienia w sklepach i kramach. - Cholerna grzywna - Kesh spróbował rozproszyć niezręczną ciszę. - Ale sto rubinowych hatytów to było właśnie to, co miałem odłożone. Nie wszystko wprawdzie, ale reszta idzie na życie, odkąd nie mogę sprzedać ani jednej beczki. - Dużo ci zasądzili - mruknął Ream i zadumał się. - Wybacz. Nie jestem w stanie pożyczyć ci takiej kwoty - wyrzucił po dłuższej chwili i westchnął. - Mogę dać trochę pieniędzy na życie, może trochę jadła ze spiżarni, ale nie mam gotówki. - Wybacz, że prosiłem - Kesh wiedział, że powinien wstać i opuścić dom Reama, ale ciężar bezradności przygniatał go jak głaz. Ostateczny termin spłacenia domu upływał za miesiąc. Sanon urodziła pół roku temu. Miał syna, lecz zamiast radości czuł strach. Dlaczego akurat teraz nikt nie potrzebował beczek? Dlaczego spotkało to akurat jego, układającego sobie życie? Od dziecka uczył się fachu bednarskiego. Nie umiał robić nic innego. Zresztą bednarstwo dobrze się miało jeszcze rok temu, gdy zdecydował się na małżeństwo. Byłoby dobrze, tylko akurat ten... Drzwi otworzyły się z hukiem i stanął w nich czeladnik Reama. - Keshu! - krzyknął. - Twój dom płonie! - Sanon! Mały Lio! - poderwał się z zydla. - Nic im nie jest. Zdołali uciec. Weszła Sanon tuląc płaczącego Lio. Miała potargane włosy, twarz osmoloną dymem, sama też płakała. Żona Reama podbiegła i wzięła od niej dziecko. Kesh objął Sanon. - Wszystko spłonęło... Nic nie zdążyłam ocalić... nic... Ream zapytał ostrożnie: - Może to dobrze, że spłonęliście? - O czym ty gadasz? - warknął Kesh. - O ubezpieczeniu. Chyba byliście ubezpieczeni w Skarbcu Miasta? Sanon załkała mocniej przytulając się do męża. - Nie było pieniędzy na składki - odparł Kesh. Bank Yanthumski znajdował się tuż przy ogromnym rynku. Była jesień - ludzie tłoczyli się w poszukiwaniu najlepszych towarów z różnych stron świata. Zapach pieczonych mięs i kasztanów mieszał się z aromatami najprzedniejszych win i piwa sprzedawanego prosto z beczek. Wrzask przekupek i handlarzyy broni, przekleństwa targujących się, piski dziewcząt i płacz dzieci próbujących zmusić rodziców, by kupili którąś z kolorowych zabawek - towarzyszył harmider charakterystyczny dla Haven. Stolicy Królestwa Haven, rozciągającego swoje ziemie od Yanthum na południe po Lodowe Morze na północy. Kesh szedł przez tłum ze spuszczoną głową. Wolał nie patrzeć na towary z Lyn, Hybronu, Landoru. Na ubrania dla dzieci, łakocie, zabawki, na kolorowe materiały z Cesarstwa Wschodu, na piękne, złote i srebrne ozdoby mirrońskich złotników. O mięsie także mógł tylko pomarzyć. Dobrze, że ceny warzyw spadły, ale bał się myśleć, co będzie zimą. Spotkali się przed wejściem do Banku. Sanon włożyła swój najlepszy strój. Trochę wypłowiały, ale i tak podkreślający urodę. Długie, pszeniczne włosy rozpuściła na plecy, tak jak prosił. Jej wdzięk był ostatnią szansą na... Właśnie, na co? Gwardziści wpuścili ich, dokładnie uprzednio rewidując. Ten obszukujący Sanon pozwolił sobie na więcej niż było potrzebne, ale nie odezwała się ani słowem. Biedak musi wiedzieć, czym jest pokora. Urzędnik podniósł się na ich widok zza solidnego stołu. Nie mógł oderwać wzroku od Sanon. - Witam, witam! Kesh pamiętał go. Ten sam, który pisał w komnacie obok, gdy przed dwu laty przyszli prosić o kredyt. Sanon uśmiechnęła się życzliwie. - Jest pan bardzo miły - powiedziała. - Choć nie przychodzimy z dobrymi nowinami. - Wiem, droga pani, wiem - uprzejmie wskazał jej krzesło. - Wiesz, panie? - zdziwił się Kesh. Urzędnik oderwał wzrok od Sanon. Na Kesha spojrzał inaczej, ze źle skrywaną niechęcią. - Mamy swoich ludzi. Bank to poważny interes. - Oczywiście, panie - pośpiesznie wtrąciła Sanon. - Wszyscy wiedzą, jak mądrze Bank prowadzi swoje sprawy. Urzędnik ucałował jej dłoń. - Oto najwspanialsza pochwała dla skromnego ekonoma i to z tak pięknych ust. - Zbagatelizował chmurne spojrzenie Kesha. - Więc nie możecie spłacić domu? Hm... wzięlibyśmy go z powrotem, może nawet zapominając o procentach, ale, niestety, jest on w tej chwili ruiną. Czy tak? - Tak, panie. Spłonęliśmy - Sanon spojrzała ciemnymi oczami w twarz urzędnika. - Ale jeśliby Bank zechciał dać nam jeszcze rok... - Dla pani, królowo, zrobiłbym wszystko. Rzecz w tym, że i ja mam swoich zwierzchników w Yanthum. A oni, niestety, nie rozumieją ciężkiej sytuacji młodych... Szczególnie pięknych kobiet, które pochopnie wybrały męża. Kesh zacisnął pięści. Jednak w następnej chwili stanął mu przed oczyma mały Lio na śniegu, bez zimowego ubrania. Pokory, przeleciało mu przez głowę. Pokory! - Ale nie martw się, pani - ciągnął urzędnik - znalazłem wyjście z niezręcznej sytuacji. Bank dysponuje dziesięcioma galerami. Potrzebujemy wioślarzy. Mąż jest młody, silny. Jeżeli się zaciągnie... hm... powiedzmy na dwa lata... - Dwa lata?! - szepnęła Sanon. - Dom kosztuje, królowo - smutno pokiwał głową urzędnik. - Ale po powrocie męża mielibyście go na własność. Łajdak! - pomyślał Kesh. - Z czego będę żyć w tym czasie? - spytała Sanon. - Ja i nasz syn? - Och, to żaden problem - urzędnik był teraz jowialny. - Bank udziela wsparcia rodzinom pracowników. A przecież mąż byłby naszym pracownikiem. Prawda? Nastała cisza. Sanon czekała na jego decyzję. Kesh nie chciał jechać, wyczuwał kłopoty. Ale czy miał wybór? - Zgoda - powiedział w końcu. - Macie wioślarza. - Wspaniale, wspaniale - podskoczył urzędnik i podsunął pergamin. - Proszę podpisać umowę. Gdy wychodzili, zawołał: - Pamiętaj, pani! Jestem Uzus, możesz zawsze pytać o mnie, gdy będziesz mieć problem. - Jaki miły człowiek - westchnęła Sanon już na ulicy. - Ludzki. Uzus, wysoki urzędnik Banku Yanthumskiego, siedziby w Haven, nie mógł zapomnieć tej kobiety. Dwa lata wcześniej przyszła tu, niestety, z narzeczonym. Obsługiwał ich Gare, gdyż Uzus miał papirusową robotę do skończenia. Jednak przez otwarte drzwi widział tych dwoje. A zwłaszcza ją. Piękną, długonogą dziewczynę o włosach jasnych, oczach ciemnych. Poczuł falę dzikiego pożądania. Coś, co się nie zdarzyło, mimo że miał kobiet więcej niż włosów na łysiejącej czaszce. Postanowił - musi ją zdobyć. Znalazł sposoby, by dowiedzieć się o ich sytuacji. Miał też władzę równą książęcej. Był głównym ekonomem siedziby banku w Haven. Zorientowawszy się na czym polega pewność Kesha co do przyszłości małżeństwa, bez trudu odnalazł kupca, który złożył zamówienie na beczki. Z własnej kiesy zapłacił mu za powrót do Hegoru, dając adres pewnego bednarza - dłużnika banku - który wykona zlecenie za darmo. Sytuacja powtarzała się, ilekroć ktoś przybywał do Haven po beczki. Gdy Kesh zaatakował kupca, Uzus nakłonił naczelnika posterunku, aby wymierzył grzywnę przekraczającą granicę rozsądku. W zamian naczelnik otrzymał bezprocentowy kredyt na budowę letniej rezydencji nad Morzem Mirrońskim. Czas mijał, Kesh nie radził sobie ze spłatą. Jednak chodziło o całkowite wyeliminowanie go, odesłanie do stu diabłów - najlepiej pod ziemię. Dopiero wtedy droga do pięknej Sanon stanie otworem. Nie płacili ubezpieczenia. Tego Uzus dowiedział się od urzędników. Nie płacą ubezpieczenia, więc może zdołają uskładać żądaną kwotę? Może ktoś pożyczy im pieniędzy pod zastaw domu i spłacą bank? Uzus znalazł wyjście. Pożar. Od paru lat trzymał w kieszeni kilkunastu gotowych na wszystko zabijaków i moczymordów, którym wypłacał regularne pensje za wykonane od czasu do czasu zlecenia. Dom płonął znakomicie. Zamyślony patrzył teraz na zamknięte przez Sanon drzwi. Znowu czuł pożądanie, lecz nie chciał zaspokajać go jedną z kobiet, które oddawały mu się w zamian za kredyty lub niskoprocentowe pożyczki. Wdowy, rozwódki, niewierne żony lub narzeczone nie podniecały go tak jak piękna, jasnowłosa bednarzowa patrząca na męża z prawdziwą miłością. Doprowadzało go do szału, gdy wyobrażał sobie, jak ten głupiec bierze codziennie jej ciało. Uzus oddychał chrapliwie przez zęby w niemej i palącej wściekłości. A przecież zyskał coś. Zaufanie i nadzieję, jaką zaczęła w nim pokładać. Teraz wystarczyło udawać dobrego przyjaciela. Do momentu, dopóki nie przyjdzie wiadomość z galery... Właśnie! Jeszcze tę sprawę trzeba załatwić. Klasnął w dłonie. Pojawił się służący. - Przyprowadźcie mi zaraz naszego kapitana - powiedział już uspokojony. Kapitan galery przyglądał się człowiekowi w czwartej ławie. Wioślarz był młody i silny, lecz twarz miał chmurną. Nie zawierał żadnych znajomości. Kapitan czuł coś w rodzaju wyrzutów sumienia. Zdziwiło go to, ponieważ nieraz załatwiał z polecenia banku sprawy, o których wiedzieli tylko najwyżsi przedstawiciele kapituły. Tym razem była to oczywista prywata jednego ze szczurów finansowych. Oczywiście, zrobi, co do niego należy. Szczur zbyt dobrze zapłacił. Ale szkoda chłopaka. Kesh wiosłował z zamkniętymi oczami w rytm wybijany przez bębniarza. Chciał się zapomnieć w katorżniczym wysiłku, odpędzić od siebie obawy. Wypłynęli w ostatnim czasie dogodnym do żeglugi. Teraz deszcz ze śniegiem siekł im twarze, a zimny wiatr zamieniał rozgrzane oddechy w parę. Nigdy nie podobał mu się Uzus. Jeszcze przed wypłynięciem odwiedził ich dwa razy, niby z pomocą, ale w rzeczywistości gapił się na Sanon z pożądaniem. Kesh był pewny Sanon. Wiedział, że nie zdradziłaby go - są takie kobiety. Gdyby umarł, może poszukałaby innego, zresztą mówili kiedyś o tym. Mały Lio potrzebował męskiej ręki, poza tym samotnej kobiecie jest trudniej... Właśnie. Czy Uzus nie obmyślił czegoś, co mogłoby mu stanąć na drodze do domu? Na początku obserwował kapitana, chcąc wyczytać coś w jego twarzy. Ale twarz starego wilka morskiego była nieprzenikniona. Płynęli pod prąd rzeki cały dzień. O zmierzchu dotarli do Zatoki Norvolskiej łączącej dwa morza, Lodowe z Mirrońskim. Poprzez zasłonę deszczu ze śniegiem Kesh ujrzał światła wielu pochodni. Tak Port Zachodni wskazywał kierunek żeglarzom. Nazajutrz mieli wypłynąć na wody Morza Mirrońskiego i skierować się na południe, aby po opłynięciu niebezpiecznego Hegoru dotrzeć do zachodnich miast-państw Pustyni Hybrońskiej. Potem opływając południowe Rubieże mieli znaleźć się w Zatoce Centralnej, aby dobić do brzegów potężnego Królestwa Yanthum. Rejs obliczano na pół roku. Światła Portu Zachodniego zbliżyły się, aby po chwili stworzyć na ciemnych wodach rzeki łunę żółci i purpury. - Wiosła w górę! - padła komenda z mostku. Czterdzieści piór uniosło się jak włócznie. Rozpędzona galera cicho sunęła w stronę długiego drewnianego pomostu. Sternik po mistrzowsku wykonał manewr i okręt z delikatnym stuknięciem zatrzymał się w wyznaczonym miejscu. - Słuchajcie! Możecie iść się upić! - zawołał kapitan przekrzykując wicher. - Hurra!!! - wrzasnęli wioślarze i kilkunastu gwardzistów stanowiących ochronę galery. - Cisza! Jeżeli ktoś nie stawi się o świcie, odpływamy bez niego! - Tak jest!!! Kesh powstał z ławy. Minął zaledwie jeden dzień, a on już rozumiał, jak ciężko będzie przetrwać te dwa lata. Czuł ból każdego mięśnia. Na dłoniach, przyzwyczajonych przecież do ciężkiej pracy, miał wielkie bąble. Jako ostatni zwlókł się z pokładu. Nie zauważył, że kapitan przygląda mu się z zadumą. "Dlaczego żal mi tego chłopca?" - myślał kapitan. "Ha! Trudno, takie zajęcie sobie wybrałem". Pomyślał też, że nie może kazać wrzucić go po prostu w lodowate wody morza. Zbyt wielu miał w tym roku wolnych wioślarzy-najemników. Niewolników było tylko kilkunastu. Odetchnął. "Przynajmniej jego śmierć nie splami moich rąk". Wiedział, co zrobi. Ubije interes z zakonnikami z Hegor. Braterstwo Mocy bardzo chętnie nabywało jeńców. Co prawda, nikt nie wiedział po co, ale lepiej było się nad tym nie zastanawiać. Kapitan znał sposoby ubijania interesu z zakonnikami. Miał w Hegorze swojego człowieka, lecz to tajemnica. Odruchowo spojrzał na północny wschód. Tam, gdzie wznosiły się potężne szczyty Totar. Nie mógł ich teraz zobaczyć we mgle i ciemnościach, ale myślał o nich, o tych, którzy byli przez inne zakony nazywani odszczepieńcami. Tam, w Totar, panował ARON. Mówiono, że właśnie górscy mnisi są najpotężniejsi ze wszystkich. Kapitan nie mógł w to uwierzyć. Widział ARON kilka razy, gdy przepływał północnymi Rubieżami. Wokół skały, granit, pustkowie. Owszem, strasznie jakoś, ale i ubogo. Jakże się to miało do lśniących złotem ścian zamku Sów, zakonników Yroe z Yanthum albo do aksamitnej purpury tunik i srebra kolczug odszczepieńców, Braterstwa Mocy Hegor? - Też muszę się upić - powiedział kapitan sam do siebie i wszedł na trzeszczący trap. Tymczasem Kesh stał przed wielką bramą wjazdową do Portu. Nie wiedział, co ze sobą począć. Nie miał pieniędzy, odpracowywał przecież dług. Strawa i comiesięczny przydział ubrania miały mu wystarczyć przez te dwa lata. Zmrok już całkowicie zawładnął światem. Deszcz ze śniegiem wzmógł się. Wielkie, pełnomorskie żaglowce i galery kołysały się przy długim pomoście ze skrzypieniem desek i lin. Ostatni spóźnieni tragarze wnosili skrzynie na statki mające wyruszyć nazajutrz. Czynili to w pośpiechu, marząc o łyku grzanego piwa w zadymionych wnętrzach portowych karczm. Powinien zostać na galerze i pod osłoną daszku kapitańskiego mostku zdrzemnąć się do rana. Czuł jednak wstręt do wszystkiego, co wiązało się z kapitanem. Wyczuwał w nim niebezpieczeństwo, podobnie jak fałsz w przymilnym ekonomie Uzusie. Zmoknięty szczur przebiegł spod bramy do portowego spichlerza. Ostatni tragarze i marynarze truchtem opuszczali pomost. Kesh został sam, opatulony w wypłowiałe futro pamiętające lepsze czasy. Tęsknota za Sanon i małym Lio stała się bolesna. Postanowił schronić się pod bramą Portu. Zbliżał się do jej wysokich brunatnych ścian przemoknięty, siny z zimna. Zamajaczył wielki, łukowaty otwór do miasta Port Zachodni. Poprzez deszcz i śnieg Kesh ujrzał niewyraźną postać. Po kilku krokach uświadomił sobie, że jest to człowiek trzymający konia za uzdę. "Czego on szuka o tej porze? Pewnie spóźnił się na statek" - pomyślał wbiegając pod sklepienie bramy. Tu zaczął otrzepywać ubranie z drobinek lodu i śniegu. Nieznajomy tkwił nieruchomo. Kesh uświadomił sobie, że jest obserwowany. Przyjrzał się więc uważnie. Mężczyzna wyglądał na myśliwego. Wskazywało na to solidne futro niedźwiedzie, focze rękawice i buty oraz łuk i strzały starannie owinięte skórami i przytroczone do siodła. Piękny koń, kary ogier, przywykły chyba do wędrówek, drobił niespokojnie. Nieznajomy wpatrywał się w Kesha. Wokół nich wicher rozszalał się na dobre. Brama nie stanowiła już schronienia, bo deszcz przecinał ją na wskroś, ponownie siekąc ich twarze. Koń szarpnął mocniej. - Spokój, Czarny, spokój - łagodnie odezwał się nieznajomy. Chociaż była już późna godzina poranka, świat nadal wyglądał szaro, a deszcz ze śniegiem padał z tą samą siłą co w nocy. Kapitan galery Banku Yanthumskiego musiał wypłynąć jak najszybciej. Powinien znaleźć się na wodach Morza Mirrońskiego w ciągu kilku dni, bo zapowiadało się, że zima w tym roku przyjdzie wcześniej. Była to jedna z przyczyn potoku przekleństw, jakimi obrzucał teraz załogę - przygotowaną do wypłynięcia, lecz zmuszoną czekać na tego jedynego marudera. Skrywanym powodem gniewu kapitana był fakt, że brakowało wioślarza. Właśnie tego, którego miał pozbyć się w trakcie rejsu. "Czyżby coś wyczuł?" - zastanawiał się teraz. - "Może nastąpił jakiś przeciek? Ale jak? Przecież ten szczur Uzus rozmawiał ze mną osobiście". Ostatni okręt wyruszający w morze odbijał od pomostu. Co robić? Nie mógł dłużej czekać. Nie miał czasu wysyłać gwardzistów na poszukiwania po karczmach Portu. Gdyby nie ta cholerna pogoda. W końcu zdecydował. Zeszedł na pomost i skierował się w stronę stacji powozów pocztowych. Wiadomość przekazał ustnie jednemu z woźniców, wyruszających do Haven. "Niech szczur się martwi" - myślał wracając na galerę. - "W końcu to jego interes". Gdy galera wypłynęła na wody Zatoki, kapitan przyłapał się na uczuciu ulgi i pewnego rodzaju radości. Może chłopakowi uda się wywinąć ze szponów finansowego sępa? Westchnął na głos: - Niech Bogowie mają go w opiece! Nie wiedział, że większość życzeń, które składamy w dobrej wierze, brzmi jak ironia. Uzus nie potrzebował wiadomości od kapitana. Ledwie okręt zniknął za zakrętem rzeki, pobiegł do siebie, wydając po drodze rozkazy. W ich efekcie stanęło pod jego domem kilka powozów obładowanych odzieżą, jedzeniem - szczególnie wyśmienitymi mięsami - zabawkami i paroma szkatułami pełnymi klejnotów. Z tymi ostatnimi rozstawał się bez żalu, bo były to zastawy od ludzi nie potrafiących sobie poradzić ze spłatą kredytów i pożyczek. Uzus po trzydziestu latach pracy ekonoma był mistrzem fałszowania rachunków. Ubrał się w piękny, odświętny strój z jedwabiów i aksamitów. Za pas, ozdobiony złotymi guzami, wsadził sztylecik z rękojeścią wyłożoną szafirami, diamentami, opalami, na łysiejącą głowę nacisnął czapę ze srebrnych lisów. Potem wyruszył w krótką drogę przez miasto. Akompaniowała mu kapela, składająca się z królewskich muzykantów. Gdy oświetlona kilkudziesięcioma pochodniami kawalkada powozów stanęła przed poczerniałą od dymu kamienicą na ulicy Cechów, zeskoczył z kozła z chyżością młodzieniaszka. Uciszył kapelę, podszedł do drzwi i uderzył wielką kołatą, poprawiając pyszny kaftan. Odpowiedziała mu cisza. "Pewnie czuje się onieśmielona" - pomyślał, ponawiając stukanie. Znowu cisza. Następne razy były gwałtowniejsze. - Pani Sanon! - zawołał patrząc w ciemne okna. Głucha cisza. - Co jest, do kroćset? - mruknął do siebie i uderzył mocniej. Otworzyło się okno w kamienicy naprzeciwko. Wyjrzał zeń siwy mężczyzna. - Po co te hałasy?! Tam nikogo nie ma! - Jak to nie ma?! - Uzus czuł falę straszliwej wściekłości. - Ano, nie ma. Wyjechała dziś, parę godzin temu, w towarzystwie jakiegoś myśliwego. - Myśliwego? - Przecież wyraźnie gadam! - Odpowiadaj, jak pytam, sukinsynu!!! - wrzasnął Uzus. - Bo trafisz do lochów!!! - Poznaję cię! - odkrzyknął mężczyzna. - Ty jesteś tą hieną z Banku Yanthumskiego! Nie groź mi, bo jestem wolnym obywatelem i nie boję się! Gówno ci do mnie! Uzus z trudem się opanował. - Wybacz - powiedział spokojniej. - Ale chciałbym, żebyś opisał mi tego człowieka. Godzinę później kilkudziesięciu jeźdźców, żołnierzy banku, gnało na złamanie karku czterema głównymi drogami wychodzącymi z Haven. Nazajutrz wrócili zabłoceni, spoceni, wyczerpani. Tylko ci, którzy ruszyli w stronę Portu Zachodniego, przywieźli wieści. Lecz były one jak bredzenie człowieka chorego na umyśle. - Jak to zniknęli? - wrzeszczał Uzus. - Panie, panie - powiedział jeden z żołnierzy, miętosząc w drżących dłoniach futrzaną czapę. - Sam bym nie uwierzył, gdybym nie widział na własne oczy, panie. Dopadliśmy ich na drodze, tuż przy Porcie Zachodnim. Ona z dzieckiem jechała na karym ogierze, a ten myśliwy prowadził go za uzdę. Krzyknęliśmy na nich, żeby zatrzymali się w imię Banku Yanthumskiego i prefekta miasta Haven. Ten myśliwy niby odwrócił się, popatrzył na nas. Potem położył dłoń na niej i dziecku, zamknął oczy i... prask! Jakby ich piorun strzelił, panie! Nie ma! Nie ma ich i już! Tak było? - żołnierz zwrócił się do towarzyszy szukając poparcia. - Jako żywo! - potwierdzili solidarnie. Uzusa przeszedł dreszcz. Ci, o których pomyślał, zazwyczaj nie mieszali się w sprawy ludzkie. Chyba że zostali o to poproszeni. Ale jeżeli żołnierze nie zmyślali, wszystko wskazywało na nich. I nie było ważne, którzy to. Uzus wiedział, że przegrał. Bowiem z żadnym z magicznych zakonów nie chciał mieć do czynienia. Dwa lata wcześniej Niebo było granatowe. W niektórych miejscach ciemnoniebieskie. Milionów gwiazd i srebrzystej tarczy księżyca nie przesłaniała ani jedna chmura. Niebo było czyste. Blade promienie muskały śnieg. Odbijały się od niego siną poświatą - nierealną, tajemniczą. Martwa cisza. Wicher schował się do swojej kryjówki w przestrzeni, zmęczony szaleńczym tańcem z lodem, śniegiem i skałami. Mróz zaatakował wściekle konie i ludzi ustawionych w niewielkim kręgu naprzeciwko skały i ruin. Lecz zdawał się nie czynić im żadnej krzywdy, bo trwali w tych samych miejscach co przed godziną, pogrążeni w niemej medytacji. W ciszy zimowej nocy raz za razem odzywały się głębokie westchnienia. Delikatna nić Czaru Ciepła i Ognia równomiernie sączyła się poprzez ich ciała, nie pozwalając odczuwać chłodu. Arcymag ponownie spojrzał na ruiny. Jego twarz wyrażała zatroskanie i lęk. Dlaczego tak długo? Skąd to przesunięcie w czasie? Przecież zawsze Bogowie oddawali kandydata do Kręgu w kilka chwil po zabraniu go na Próbę. Spojrzenie starca przesuwało się po zimnych kolosach otaczających dolinę. Kashergrum w kształcie byczej głowy milczał posępnie, Szczyt Czaszki również, Grań Rycerza połyskiwała Lodowcem Run jakoś sino, trupio. Arcymagowi nie spodobało się to skojarzenie, więc po raz kolejny zatopił się w żarliwej modlitwie. Nagle w mroźnej ciszy rozległ się furkot skrzydeł. Coś nadlatywało od strony Lodowca Run. Jakiś cień mignął na tle gwiazd. Mnisi poderwali głowy. Znak. - Inwokacja - szepnął Arcymag chrapliwie. - Seramikos Ishty Ishty, Seramikos ARON! - odbiło się od granitowych kolosów. Sowa śnieżna zawisła ponad ich głowami. Zamarła w powietrzu, prawie nie uderzając rozłożystymi skrzydłami. Jej głośne "Kiwik, Kiwik, Kiwik!!!" zlało się w jedno z ponurym chorałem: - Seramikos Ishty Ishty, Seramikos ARON! Jeszcze nie wybrzmiał głos ptaka, gdy huknęło potężnie. Oślepiająca pajęczyna błyskawic przecięła niebo. Coś upadło ciężko w sam środek kręgu zakonników. Potem rozległ się kolejny grzmot. Błyskawice stworzyły purpurowosrebrzyste runy: NIE GODZIEN JEST! Napis trwał na granatowym niebie przez chwilę, a potem z trzaskiem i sykiem zaczął przekształcać się w inny. Teraz runy ułożyły się w słowo: HEXY Rozległy się jęki, chichoty i szepty. Bolesne jak skarga niewinnego, smutne jak oczy nędzarza, szydercze jak śmiech bezkarnego winowajcy. Ucichło. Niebo znowu było łąką milionów gwiazd i srebrzystej tarczy księżyca. Lodowiec Run zapadł w tysiącletni sen. Mróz wyjrzał z kryjówki w przestrzeni i przytulił do siebie tony lodu i śniegu. Arcymag pierwszy zeskoczył z konia. Nerwowym ruchem zerwał z głowy kaptur, klękając obok leżącego w zaspie człowieka. Ten sam mężczyzna, który godzinę temu klęczał pomiędzy starymi ruinami na skale, wyglądał teraz strasznie. Twarz poparzona, na dłoniach bąble, habit porwany w strzępy jak gdyby szarpały nim pazury drapieżnika. Arcymag położył mu dłonie na splocie słonecznym, szepcząc gorączkowo: - Vivid, Vivid, bracie Rokhormie, wróć do nas! Vivid, Vivid ARON... Pozostali zakonnicy przyglądali się w skupieniu. Człowiek leżał jak martwy. Sina twarz poznaczona krwawymi bąblami nie drgnęła. - Razem, bracia! - krzyknął Arcymag. - Vivid, Vivid, bracie Rokhormie! - rozbrzmiało w dolinie. - Wróć do nas! Vivid, Vivid!!! W mroźnej ciszy echo odpowiedziało: - Vivid, Vivid, vivid... "Nic z tego" - przeleciało przez myśl Arcymagowi, gdy nagle poczuł, że pierś pod jego dłonią poruszyła się słabo. Zwiększył nacisk, zwielokrotnił Czar Ciepła i Ognia, czując gorąc w palcach. Człowiek jęknął. Potem westchnął głęboko. - Mamy go - szepnął Arcymag, nie kryjąc wzruszenia. - Teraz, szybko! Nad Smocze Oko! W godzinę później dotarli do chatki stojącej nad częściowo zamarzniętym jeziorem górskim - Smoczym Okiem. Barwa jego wód była niemal czarna. Drzwi traperskiej chatki zaskrzypiały nieprzyjemnie, za to wewnątrz było przytulnie. Ostatni myśliwy przebywający tu jesienią zawsze zostawiał niezbędne rzeczy dla tego, kto zbłądzi w górach zimą. Po godzinie intensywnej kuracji w rozgrzanym wnętrzu chatki, człowiek otworzył oczy. Spojrzenie miał przerażone, pełne bólu. Chaotycznie rozglądał się wokoło, nie rozpoznając twarzy braci. Pot wystąpił mu na czoło, a spękane wargi wykrzykiwały: - Muszę mieć tę sukę!... Dlaczego nikt nie kupuje moich beczek?... Pieprzyć, pieprzyć się z nią!... Dlaczego drżysz, synku? Zimno ci w tym starym płaszczu... A jego na galerę, na galerę, na galerę!... Mój dom płonie!... Cha, cha, cha... Pokory, pokory, pokory... Dopiero nad ranem zakonnik Rokhorm zasnął głęboko. Mnisi usiedli wokół małego paleniska w milczeniu grzejąc dłonie. Już zbyt długo utrzymywali Czar Ciepła i Ognia. Teraz musieli zdjąć go na jakiś czas, by ponownie zebrać siły. Znad Smoczego Oka do klasztoru ARON był dzień wspinaczki przez góry. - Bóg zadecydował - pierwszy odezwał się brat Horacy. - Bóg... - ponuro i nie bez ironii szepnął inny z braci. - Źle trafił - dodał następny. - Nie - odezwał się Arcymag. - Takie było jego Przeznaczenie. Nie wiem, skąd wziął się ponad Totar HEXY, ale skoro przybył, musimy go uszanować w myśl Świętego Przymierza zakonów z Bogami. HEXY zadecydował: Nie godzien jest. Nie muszę wam mówić, że brak Rokhorm będzie miał prawo do milczenia, gdy powrócą mu siły. Nie wolno pytać go o nic. Jego pierwsze słowa wypowiedziane w przytomności mają być uważane za jego wolę. - Wiemy, mistrzu - odparł brat Horacy. Potem znowu zapanowała cisza. Każdy z zakonników zastanawiał się, czegóż od brata Rokhorma mógł żądać HEXY - Bóg Tkacz Złych Losów Człowieczych. W klasztorze na Górze Bez Wyjścia życie toczyło się utartym rytmem. Brat Nauczyciel właśnie zakończył zajęcia na dziś i nowicjusze wybiegli z komnaty Nauk, śmiechem rozpraszając chłodny spokój granitowych murów. Brat Zielarz słysząc gwar chłopców pokręcił zirytowany głową. Przecież powtarzał tym trutniom, że chory potrzebuje ciszy i spokoju. Jeszcze raz spojrzał na brata Rokhorma. Rany na ciele goiły się znakomicie i niedługo będzie można ściągnąć bandaże. Ale rany na duszy nadal jątrzyły. Rokhorm nie mógł powrócić do przytomności, mimo że od czasu Próby upłynęły już dwa tygodnie. Brat Zielarz wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi. Chwilę nic się nie działo. Chory leżał na łożu z zamkniętymi powiekami. Oddychał regularnie. Nagle coś szarpnęło jego piersią. Otworzył oczy pełne bólu i męki. Nadszedł czas kolejnej bitwy. Nawet Arcymag został przechytrzony przez Boga HEXY. Tkacz Złych Losów nie odszedł. Nie mógł odejść. Ten człowiek zbyt dużo wiedział, zbyt wiele pamiętał. "Zapomnisz teraz" - szept wybrzmiewający w głowie był żarem ognia. "Nie..." - słabo odparła wola człowiecza. "Znam wszystkie twoje myśli, przeszłe i przyszłe. Dlaczego chcesz to uczynić?"- szept Boga. "Tkasz los niewinnych rękami niegodziwców..." - wola człowiecza. "On także cierpiał. Pamiętasz?" Ciało Rokhorma wygięło się w pałąk. Choć zaciskał usta, z gardła wydobył mu się chrapliwy szept Uzusa: - Muszę mieć tę kobietę! Pragnę jej! Sanon, ja płonę! Chodź do mnie! "Pamiętasz" - szept Boga. "Nie okłamiesz mnie!" - krzyknęła udręczona myśl człowiecza. - "Trzy życia na jedną nić złego losu! Oto twój cel!" "Zapomnij". Fałszywy spokój, słodki, lekki wtargnął do myśli. "Nie..." - stawało się coraz słabsze. Kołysanie ciepłego morza, zapach sadu, pejzaż łąk, spokój wiodący świadomość ku zapomnieniu. "Tkasz losy rękami ludzi... Jakiż z ciebie Bóg?..." Ciepło słońca, śmiech życzliwej dziewczyny, pięknej jak tylko może być piękny sen Boga. Kosz pełen owoców, łagodny szum lasu, szeroka, zielona łąka... Pokonując straszliwy ciężar ciała, Rokhorm dźwignął się z łoża. Opadł na kolana, ale nie przestał czołgać się w stronę kamiennego stolika. Tam, gdzie znajdowały się karty papirusowe. Drżącymi dłońmi chwycił sztylet. Rozdarł nim skórę na jednej z wielu ran, szepcząc w kółko: - Krew to życia, a nad życiem panuje tylko Ten, Który Stworzył... Krew to życie, a nad życiem panuje tylko Ten, Który Stworzył. Umoczonym w krwi palcem napisał na karcie: "Byłem człowiekiem zwanym Kesh, bednarzem z Haven. W roku Koziorożca zostałem podstępnie wysłany z galerą Banku... Miałem żonę Sanon... Muszę..." Komnata zawirowała. Rozległ się wściekły grzmot. Gdy Arcymag wraz z kilkoma innymi braćmi wpadł do komnaty, Rokhorm leżał na podłodze. Krew sączyła się ze wszystkich jego ran, lecz spojrzenie miał przytomne. - Mistrzu? - Rokhorm - odetchnął Arcymag. Potem, przypominając sobie Prawo Próby, zapytał: - Co chcesz powiedzieć w przytomności swojej? Po chwili milczenia brat Rokhorm odparł: - Chcę opuścić klasztor, by zostać wędrowcem. Arcymag poczuł bolesne ukłucie w sercu, ale odrzekł zgodnie z obyczajem: - Stanie się wedle woli twojej, bracie. Brat Rokhorm z ARON, nazywany przez wszystkie kolejne lata Wędrowcem, opuścił klasztor wraz z pojawieniem się na halach Totar pierwszych krokusów. Zabrał ze sobą niewiele. Przede wszystkim czarnego ogiera, którego wychowywał od źrebaka. Rozumiał się z nim lepiej niż z ludźmi napotykanymi podczas licznych wędrówek. Poza tym Arcymag obdarował go kilkoma przedmiotami niezbędnymi do kontaktu z klasztorem. Jednak za najcenniejszą rzecz Rokhorm uważał wymiętą kartę pergaminu, całą zachlapaną krwią. Karta ta pozwoliła mu odtworzyć niektóre ze zdarzeń, powiązać je w całość. Niestety, pamiętał tylko finał historii człowieka zwanego Kesh, bednarza z Haven. Dlatego po dwóch latach dotarł do ich domu w chwili, gdy galera sunęła już wśród deszczu i śniegu w stronę Portu Zachodniego. Przekonanie pięknej Sanon zajęło mu trochę czasu i dopiero, gdy położył na jej czole dłoń i przekazał myśli ekonoma Uzusa, uwierzyła. Była dzielną kobietą. Zamiast płakać szybko spakowała niezbędne rzeczy i z dzieckiem na ręku wyruszyła w pościg za mężem. Za nimi, ruszyli żołnierze Uzusa. Rokhorm nie musiał uciekać się do pomocy braci z ARON, aby przestraszyć prostych żołdaków. Wystarczył Czar Złudzeń, wrażenie znikania i miał ich z głowy. Stał teraz w bramie Portu Zachodniego, przyglądając się ponurej twarzy młodego, zziębniętego mężczyzny. Deszcz ze śniegiem zacinał z coraz większą siłą i brama nie stanowiła już schronienia. Koń szarpnął mocniej. - Spokój, Czarny, spokój - poklepał ogiera po karku. Potem zwrócił się w stronę przeciwną bramy pytając: - Czy to jest twój mąż, pani? Widział radość wyciskającą łzy, przemokłą, zziębniętą, a jednak płonącą miłością jak ognie miasta Haven w noworoczną noc. Przyglądał się zmęczonej twarzy człowieka, w którym zamieszkał na dwa lata, będące zaledwie godziną dla Bogów. Potem poszli wszyscy do najlepszego w Porcie zajazdu, aby wyschnąć, zjeść i wyspać się spokojnie. Rokhorm miał pewność, że Uzus dowiedziawszy się od żołnierzy o zdarzeniu na drodze, zaniecha pościgu. Zaszyje się dokładnie jak szczur gdzieś z dala od Haven, prawdopodobnie poprosi o przeniesienie do Yanthum. Kapitan wypłynie rankiem, może nawet z ulgą w sercu. Gdy nazajutrz Kesh, Sanon i mały Lio obudzili się, nie zastali już tajemniczego myśliwego Rokhorma. Zamiast niego na stole leżała zakrwawiona karta pergaminu: "Byłem człowiekiem zwanym Kesh, bednarzem z Haven...", a na niej pękaty mieszek złota. Wystarczyło to, by zacząć nowe życie, daleko na południu w jednym z ciepłych i pięknych miast-państw Pustyni Hybrońskej. Nigdy nie dowiedzieli się całej prawdy o Rokhormie, choć przecież zdawali sobie sprawę, że musi być zakonnikiem magii. Czuli w sobie spokój i radość. Tylko gdy przychodziły uroczyste obchody Święta Boga Tkacza, stawali się rozdrażnieni i woleli dzień ten spędzać razem przy kominku. Tymczasem Rokhorm szedł drogą na północ, w stronę masywu Totar. Chciał spędzić zimę w Bukatar, stolicy gór. Czas był po temu, bo deszcz całkowicie zamienił się w śnieg i ścielił się białą pierzyną na rozmokłych polach i drogach. - Tak, Czarny - mruczał do konia. - Jeżeli Tkacz Losów przędzie rękoma ludzi, nie powinien mieć do mnie żalu. Wszak jestem człowiekiem. Koń parsknął, musnął go czubkiem nosa w ramię. - Nie, Czarny - westchnął myśliwy. - Ty jesteś koniem. Ja jestem człowiekiem. Ogier parsknął gniewniej. - No dobrze. Wyglądasz jak koń, choć mądry jesteś jak człowiek. Zniknęli za zakrętem. Pozostały po nich ślady na błocie. Na krótko zasypywał je coraz gęściej padający śnieg. Piotr Witold Lech PIOTR W. LECH Urodził się w 1966 roku w Krakowie. Cierpi na syndrom Dicka - niechęć do zorganizowanych form szkolnictwa; rozpoczynał nauki w kilku kierunkach i żadnego nie skończył (studium kolejowe, nauczycielskie, medyczno-pielęgniarskie, religioznawstwo). Autor zbioru opowiadań "Dżamis" (nakład własny, Kraków 1993) zjechanego okrutnie przez naszego Karburatora ("NF" 11'93) i powieści "Twierdza kozic" (Wyd. PiT'94) - jedno i drugie utrzymane w konwencji fantasy. Piotr "Raku" Rak na ubiegłorocznych Śląkfach wywodził, że jest PWL wielką, częściowo już zrealizowaną nową gwiazdą polskiej fantasy. Nie przesądzając tej kwestii, z całą powagą stwierdzam, że według mnie prezentowane dziś "HEXY" pod względem konstrukcji, klimatu i atrakcyjności fabularnej wyprzedza dowolne opowiadanie z tomiku "Dżamis" o parę długości. (mp)