Leante Luis - I pamiętaj, że Cię kocham

Szczegóły
Tytuł Leante Luis - I pamiętaj, że Cię kocham
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Leante Luis - I pamiętaj, że Cię kocham PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Leante Luis - I pamiętaj, że Cię kocham PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Leante Luis - I pamiętaj, że Cię kocham - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Śpi p r z e d p o ł u d n i e m , d r z e m i e po p o ł u d n i u , p r a w i e cały dzień przesypia. P o t e m spędza b e z s e n n i e większą część nocy. C z a s a m i czuwa, m a k r ó t k i e m o m e n t y ś w i a d o m o ś c i , t r o c h ę majaczy lub p o p a d a w o t ę p i e n i e ; często traci p r z y t o m n o ś ć . I tak dzień po dniu, całymi tygodniami. W tym upływającym czasie brakuje granic. Jeśli przez chwilę wytrwa w stanie świa­ domości, próbuje otworzyć oczy, a p o t e m znowu z a n u r z a się w o t c h ł a ń snu: głębokiego snu, z k t ó r e g o t r u d n o jest się p r z e ­ budzić. Od p a r u dni w rzadkich chwilach przytomności rozróżnia głosy obcych ludzi. D o c h o d z ą do niej gdzieś z oddali, jakby z i n n e g o pokoju albo z najgłębszego snu. Niekiedy słyszy je wyraźnie tuż o b o k siebie. Wydaje jej się, że nieznajomi roz­ mawiają po arabsku. A raczej szepczą. Nie rozumie słów, lecz głosy, zamiast ją niepokoić, dodają otuchy. Ciężko jej myśleć, nawet b a r d z o ciężko. C z a s e m p r ó b u j e się dowiedzieć, gdzie jest, i nagle czuje się p o t w o r n i e z m ę ­ c z o n a . W t e d y n a t y c h m i a s t z a p a d a w p e ł e n k o s z m a r ó w sen. Walczy, aby nie zasnąć, gdyż boi się dręczących ją majaków. Strona 3 P a r ę razy męczy ją t e n sam przerażający widok s k o r p i o n a . N a w e t p r z e b u d z o n a , nie otwiera oczu w obawie, że pajęczak wypełznął z jej snu. C h o ć b a r d z o się stara, powieki są jak skle­ jone. Kiedy po raz pierwszy udaje jej się otworzyć oczy, nic nie widzi. Światło w pokoju p o r a ż a ją i oślepia, jakby przez cały czas przebywała w ciemnicy. - Kifik?* Ismik?** - pyta ją ktoś łagodnie. To kobieta, k t ó r a mówi do niej b a r d z o czule. Chociaż nie r o z u m i e słów, zdaje jej się, że p r z e m a w i a do niej t o n e m peł­ nym ciepła. Poznaje już ten głos. Słyszała go przez o s t a t n i e dni, a m o ż e n a w e t tygodnie, c z a s e m d o c h o d z ą c y z bliska, a czasem z daleka, jakby z sąsiedniego pokoju. A j e d n a k brak jej sił, aby odpowiedzieć. Chociaż jest już przytomna, nie potrafi uwolnić się od wizji skorpiona. Czuje nawet j e g o odwłok i o d n ó ż a wspinające się po łydce. P r ó b u j e w m ó w i ć sobie, że to nie dzieje się n a ­ p r a w d ę . C h c e się poruszyć, ale nie ma siły. Prawdę mówiąc, ukąszenie było krótkie i szybkie, jak ukłucie igłą. Gdyby nie krzyki tej kobiety, k t ó r a ją ostrzegła: „ P a n i e n k o , p a n i e n k o ! O s t r o ż n i e , p a n i e n k o ! " , nawet by go nie zauważyła. Spojrzała d o p i e r o wtedy, kiedy w k ł a d a ł a n a siebie b u r n u s * * * . Z o b a ­ czyła skorpiona wczepionego w podszewkę i zrozumiała, że ją ukąsił. Musiała zakryć usta ręką, żeby nie wrzasnąć, a j e d n a k w końcu krzyknęła, zarażona l a m e n t a m i kobiet, które, siedząc * Kifik (arab. ) - jak się masz? Zwrot wypowiadany do kobiety. Do mężczyzny mówi się: Kifak (przyp. kons.). ** Ismik (arab.) - jak masz na imię? W dosłownym tłumaczeniu: imię. Męż­ czyźnie zadaje się pytanie: Ismak? (przyp. kons.). *** Burnus - szeroki płaszcz wełniany z kapturem, najczęściej bez rękawów (przyp. kons.). Strona 4 lub p r z y c u p n i ę t e w kucki, wpatrywały się w nią z p r z e r a ż e ­ niem. Nigdy nie jest pewna, w jakiej pozycji spała. Czasami budzi się, leżąc na plecach, kiedy indziej na b r z u c h u . D l a t e g o d o ­ myśla się, że ktoś ją przewraca we śnie, pewnie po to, żeby nie dostać odleżyn. Pierwszy widok to odpryski i pęknięcia rysu­ j ą c e się na suficie. Przez m a ł e i wysoko u m i e s z c z o n e o k n o w p a d a b a r d z o skąpe światło. Nie wie, czy już zapadł zmierzch, czy d o p i e r o świta. Nie słychać żadnych odgłosów zdradzają­ cych, że na zewnątrz toczy się n o r m a l n e życie. Naprzeciwko, przy ścianie, widzi z d e z e l o w a n e , z a r d z e w i a ł e łóżko. S e r c e podskakuje jej ze strachu, kiedy poznaje, że to łóżko szpitalne. Nie m a m a t e r a c a . Z e stelaża bezwstydnie sterczą zardzewiałe sprężyny. Między d w o m a ł ó ż k a m i stoi m e t a l o w y stolik p o ­ kryty pożółkłą, kiedyś białą, tu i ówdzie odpryskującą ze sta­ rości farbą. Po raz pierwszy kobieta czuje chłód. Wytęża słuch i stara się rozpoznać jakikolwiek znajomy dźwięk. Bezskutecz­ nie, nic nie słyszy. P r ó b u j e coś powiedzieć, wezwać p o m o c , ale nie m o ż e wydobyć z siebie głosu. Z b i e r a resztki sił, aby przywołać kogoś, kto jej wysłucha. Nagle otwierają się drzwi i pojawia się w nich twarz kobiety, której nigdy p r z e d t e m nie widziała. Od razu domyśla się, że to pielęgniarka. Kolorowy milhaf* o k r y w a j ą od stóp do głów. Na wierzchu nosi zielony, szczelnie zapięty na wszystkie guziki fartuch. Pielęgniarka, wi­ dząc, że jest przytomna, rozkłada, zaskoczona, ręce i zwleka chwilę, zanim się odezwie. - Kifik? Kifik? - dopytuje się pośpiesznie. * Milhaf (arab.) - bardzo duża chusta, często w jaskrawych kolorach, którą ko­ biety w Afryce wkładają na ubranie. Służy jednocześnie do zakrywania głowy i twarzy (przyp. kons.). Strona 5 Chociaż k o b i e t a nie r o z u m i e stów, domyśla się, że jest to pytanie o samopoczucie. Ale o n a nie potrafi zmusić strun gło­ sowych do mówienia. Siedzi wzrokiem dziewczynę, próbując dostrzec jej rysy ukryte p o d milhafem. W końcu pielęgniarka wybiega z sali, głośno nawołując, i za chwilę wraca w towarzy­ stwie jakiegoś mężczyzny i kobiety. Rozmawiają między sobą gorączkowo, przyciszonym głosem. Wszyscy troje są w fartu­ chach, kobiety - d o d a t k o w o w milhafach. Mężczyzna bierze ją za r ę k ę i próbuje wyczuć t ę t n o . Ucisza obie kobiety. U n o s i pacjentce powieki i d o k ł a d n i e b a d a źrenice. P o t e m osłuchuje s t e t o s k o p e m . K o b i e t a o d c z u w a lodowaty dotyk m e t a l u n a piersi j a k d o t k n i ę c i e żarzącej się głowni. Na twarzy lekarza maluje się n i e p o k ó j . J e d n a z pielęgniarek wyszła z sali i teraz w r a c a , niosąc k u b e k wody. O b i e kobiety p r ó b u j ą posadzić c h o r ą i ją napoić. Kobieta z t r u d e m rozchyla wargi. W o d a wy­ cieka jej k ą c i k a m i ust i spływa po szyi. Ułożywszy ją w p o ­ p r z e d n i e j pozycji, widzą, że oczy pacjentki stają się p u s t e , a o n a z a p a d a w głęboki sen, taki sam, w którym p o g r ą ż o n a była prawie cztery tygodnie, o d k ą d ją tu przywieźli, pewni, że już nie żyje. „Panienko, p a n i e n k o ! Ostrożnie, p a n i e n k o ! " Tyle już razy sły­ szała ten głos w k o s z m a r a c h , że wydaje jej się znajomy. Tylko nie wiedziała, o co im chodzi, póki nie zobaczyła skorpiona u c z e p i o n e g o podszewki b u r n u s a . I natychmiast uświadomiła sobie, że ją ugryzł. Zaraziła się krzykami innych kobiet, k t ó r e zakrywały twarz i lamentowały, jakby stało się straszne nie­ szczęście. "Allez, allez! - tym razem o n a krzyknęła. - Chodźcie ze m n ą , nie zostawajcie tu. Allez!" Kobiety nie rozumiały jej, Strona 6 a m o ż e nie chciały z r o z u m i e ć . Zakrywały twarze c h u s t a m i i nie przestawały zawodzić. W końcu straciła cierpliwość i za­ częła na nie wrzeszczeć, a n a w e t je wyzywać: „Idiotki, k r e - tynki! Jeśli n i e s p r ó b u j e m y się stąd wydostać, b ę d z i e m y musiały pogodzić się z tym, że nas zgwałcą! To h a ń b a , że da­ jecie się tak t r a k t o w a ć . To gorsze niż niewola, to j e s t . . . t o . . . " . Przygnębiona, umilkła, pojmując, że jej nie rozumieją, a m o ż e nie zwracają na nią uwagi. Przynajmniej sprawiła, że przestały krzyczeć. U s p o k o i ł a się i w milczeniu patrzyła na g r u p ę dwu­ dziestu k o b i e t sparaliżowanych s t r a c h e m , unikających jej wzroku. Oczekiwała jakiejś spontanicznej reakcji, ale ż a d n a z nich nawet nie drgnęła. Przeciwnie, przycupnęły na końcu celi, jak gołębie, szukając w sobie nawzajem wsparcia, m o d l ą c się i zakrywając twarze. Po raz pierwszy pomyślała o skorpio­ nie. Wiedziała, że spośród tysiąca pięciuset g a t u n k ó w wystę­ pujących na ziemi tylko dwadzieścia pięć jest jadowitych. Szybko p r z e g n a ł a tę myśl z głowy. Nie miała czasu do strace­ nia. Była już pewna, że jeśli na ich wrzaski nikt się nie pojawił, to znaczy, że zostawili je same, bez straży. W końcu wciągnęła b u r n u s na r a m i o n a i nakryła głowę k a p t u r e m . „ R ó b c i e , co chcecie, ale ja u c i e k a m " . S z a r p n ę ł a drzwi, ale tak j a k przy­ puszczała, były z a m k n i ę t e n a k ł ó d k ę . Z a p l a n o w a ł a j u ż wszystko, kiedy się obudziła. J e d n y m silnym k o p n i a k i e m roz­ waliła deski na dole drzwi. D r e w n o było tak spróchniałe, że rozsypało się na tysiące kawałków. Odczekała chwilę i widząc, że nikt nie nadbiega, zaczęła k o p a ć w drzwi. O t w ó r był coraz większy. Podwinęła b u r n u s i przecisnęła się na zewnątrz. Oślepiły ją p r o m i e n i e słońca w zenicie. „Nie, p a n i e n k o , n i e ! " - usłyszała jeszcze, zanim odbiegła p a r ę kroków. Czuła, że trzęsą jej się nogi i idzie chwiejnym krokiem. Ponad dziesięć Strona 7 dni nie przeszła tak d u ż e g o dystansu bez straży, całe dziesięć dni, k t ó r e spędziła z a m k n i ę t a razem z innymi d w u d z i e s t o m a kobietami w tym prowizorycznym b a r a k u bez okien, z b u d o ­ wanym z pustaków, cegieł i pokrytym d a c h e m z eternitu, który niemiłosiernie nagrzewał powietrze. Chociaż ledwie p a r ę mi­ nut widziała m a l u t k ą oazę, kiedy je tu przywieziono, aby uwię­ zić, r o z p o z n a w a ł a po dźwiękach wszystkie jej zakątki. W sa­ m y m ś r o d k u z n a j d o w a ł a się s t u d n i a z k o ł o w r o t e m do wyciągania wody. Kilka m e t r ó w dalej o g r o m n a b r e z e n t o w a p ł a c h t a służyła za n a m i o t . Tam przy herbacie przesiadywali mężczyźni, gadali, spierali się i kłócili. Wszędzie walały się sterty śmieci. W cieniu p a l m stał jeszcze j e d e n namiot, p o ­ rządniejszy, z dywanikiem przy wejściu, służący za schronienie M o n s i e u r . Przez dziewięć ostatnich nocy wsłuchiwała się go­ dzinami w ciszę p u s t y n n ą i jej przerażające odgłosy. Tuż o b o k n a m i o t u d o s t r z e g ł a metaliczny o d b l a s k toyoty. W o k o ł o nie było żywej duszy. Po c i ę ż a r ó w c e zostały tylko odciśnięte w piasku koleiny, w i o d ą c e gdzieś w s t r o n ę niegoś­ cinnej h a m a d y * . K o b i e t a s t a r a ł a się o p a n o w a ć z a r ó w n o r o ­ z e d r g a n e nerwy, j a k i euforię z p o w o d u odzyskanej wolności. Prawie nie z a u w a ż a ł a bezlitośnie palących z i e m i ę p r o m i e n i s ł o ń c a w z e n i c i e . N i e n a m y ś l a j ą c się d ł u ż e j , przyśpieszyła i szła p r o s t o w s t r o n ę t e r e n ó w k i . S t a r a ł a się nie biec, ale iść zdecydowanym k r o k i e m , nie dając się o p a n o w a ć p a n i c e . A n i razu nie obejrzała się w tył, nie r o z g l ą d a ł a się też na boki. Toteż gdy usłyszała, że ktoś ją woła, p o c z u ł a , że serce skacze jej ze s t r a c h u . A j e d n a k nie z a t r z y m a ł a się, kroczyła dalej t a k s a m o z d e c y d o w a n a i tylko o d w r ó c i ł a g ł o w ę , kiedy p o - * Hamada (arab.) - pustynia kamienista, skalna, występująca m.in. na Saharze (przyp. kons.). Strona 8 z n a ł a dobiegający ją głos. To była A z a , j e d y n a S a h a r y j k a w ich g r u p i e . Biegła z tyłu, ze spadającym z jej z r a m i o n mil- h a f e m , k t ó r y p o d t r z y m y w a ł a o b u r ą c z , aby nie p r z y d e p t a ć skraju okrycia. „ I d ę z t o b ą , p o c z e k a j , idę z t o b ą ! " - w o ł a ł a A z a w czystym kastylijskim. P o c z e k a ł a więc na nią i z ł a p a ł a z a r ę k ę . R a z e m przebyły o s t a t n i o d c i n e k dzielący j e o d t o ­ yoty. S z a r p n ę ł a drzwi od strony kierowcy i d a ł a z n a k A z i e , aby w s i a d ł a z drugiej strony. Saharyjka zwinnie wskoczyła do ś r o d k a . Przez chwilę siedziały w milczeniu, rozglądając się czujnie w k o ł o , bojąc się, że ktoś je widział, kiedy biegły do samochodu. „Jedziemy, Aza. Koniec tego koszmaru". K o b i e t a p o m a c a ł a stacyjkę, szukając kluczyków. N a g l e zbladła. „ C o się s t a ł o ? - spytała Saharyjka. - Boisz s i ę ? " Po­ k a z a ł a jej p u s t e d ł o n i e . „Nie ma kluczyków w stacyjce". A z a p r z e z chwilę nie m o g ł a z r o z u m i e ć , o co chodzi. Nie w p a d ł a j e d n a k w p a n i k ę ; złożyła o b i e d ł o n i e i przyłożyła je do serca. P o t e m schyliła się i włożyła r ę k ę p o d siedzenie. Po chwili wy­ j ę ł a z a k u r z o n y czarny kluczyk. „Tego s z u k a s z ? " K o b i e t a zła­ p a ł a kluczyk i włożyła do stacyjki. Z a r a z też z a t e r k o t a ł silnik t e r e n ó w k i . C h c i a ł a o coś spytać Saharyjkę, ale ta ją u p r z e ­ dziła: „Tak r o b i ą u nas w o b o z a c h . Nie w o l n o zostawiać klu­ czyków w zasięgu rąk dzieci. L u b i ą psocić. W k o ń c u są tylko dziećmi". S a m o c h ó d ruszył. Gdyby w pobliżu był jakiś wartownik, już by go ściągnął ryk silnika. Z całą pewnością zostawili je s a m e . Przez chwilę oswajała się z biegami i p e d a ł a m i . Ruszyła, kie­ rując się koleinami innych s a m o c h o d ó w , i s t o p n i o w o zaczęła się r o z p ę d z a ć , j a d ą c w s t r o n ę odległej linii w i d n o k r ę g u . Pot zalewał jej czoło, ale wcale nie czuła gorąca wywołanego p o d ­ n i e c e n i e m i n e r w a m i . „ N i e t ę d y ! " - krzyknęła A z a . „ D l a - Strona 9 czego? Z n a s z i n n ą d r o g ę ? " „ N a pustyni nie ma dróg. Tam nie ma wody, a my nie wzięłyśmy ze s o b ą nic do picia". Podniosła p a l e c i w s k a z a ł a jakiś p u n k t na p o ł u d n i o w y m z a c h o d z i e . „Tędy". K o b i e t a p o s ł u c h a ł a b e z słowa. Skręciła kierownicą i zatoczyła krąg, po czym ruszyła w kierunku, gdzie nie było śladów kół. O d r u c h o w o z e r k n ę ł a na p o z i o m paliwa: została jeszcze j e d n a czwarta b a k u . A z a w p a t r y w a ł a się u w a ż n i e w linię w i d n o k r ę g u . A u t o kolebało się na w e r t e p a c h , co chwi­ lę wpadając w dołki, wtedy kobiety w szoferce podskakiwały w górę. Nie odzywały się ani słowem. W jakiś tajemniczy spo­ sób pot chłodził c u d z o z i e m k ę , aż w końcu dostała dreszczy. Po raz pierwszy poczuła piekący ból na szyi, tam gdzie ukąsił ją skorpion. Z t r u d e m oddychała, ale przypisywała to n e r w o m . A z a od razu zauważyła, że z jej towarzyszką dzieje się coś złego. Trzymając k u r c z o w o kierownicę, k o b i e t a czuła, że m i ę k n ą jej nogi, a serce zaczyna bić nieregularnie. Z profilu wyglądała tak, jakby raptownie się zestarzała. Saharyjka wie­ działa, co jej jest, dlatego kiedy się zatrzymały, o nic nie py­ tała. „Nie m o g ę j e c h a ć dalej, Aza. Nie m a m siły - odezwała się k o b i e t a po chwili milczenia. - Ty musisz p r o w a d z i ć " . „Nigdy t e g o nie r o b i ł a m , nie u m i a ł a b y m p r z e j e c h a ć n a w e t m e t r a . Odpocznij i za chwilę sama pojedziesz". „Źle się czuję, A z a " . „Wiem. Ukąsił cię skorpion. Miałaś p e c h a " . Nagle p o n a d m r u c z e n i e m pracującego n a wolnych o b r o ­ tach silnika t e r e n ó w k i przebił się jakiś inny, mocniejszy dźwięk. W oddali zobaczyły zarys ciężarówki, która, p o d s k a ­ kując na w e r t e p a c h , jechała w ich stronę. „Znaleźli n a s " - p o ­ wiedziała Aza. K o b i e t a z t r u d e m wcisnęła p e d a ł gazu i z całej siły złapała kierownicę. Terenówka, c h o ć znacznie szybsza, j e ­ chała zygzakiem, kolebiąc się w dołkach i na wzniesieniach, Strona 10 d l a t e g o dystans między s a m o c h o d a m i c o r a z bardziej się zmniejszał. Było już tylko kwestią czasu, kiedy p r z e t n ą im d r o g ę i uniemożliwią dalszą j a z d ę . Podjechawszy bliżej, męż­ czyźni z ciężarówki zaczęli wrzeszczeć po arabsku i francusku. M o n s i e u r w a n a c h r o n i c z n y m m u n d u r z e legionisty hiszpań­ skiego nagle stracił surowy wyraz twarzy i na j e g o ustach p o ­ jawił się ironiczny p ó ł u ś m i e c h . Siedział o b o k kierowcy, wskazując mu miejsca, gdzie należało wjechać na wydmy lub okrążyć stertę kamieni. Trzymał o b u r ą c z wsparty na kolanie k a ł a s z n i k o w z n a ł a d o w a n y m m a g a z y n k i e m . Siedzącej przy kierownicy kobiecie migotało coraz więcej czarnych p l a m e k przed oczyma. Ledwie miała siłę wciskać p e d a ł gazu. W końcu s a m o c h ó d wjechał w wydmę i, przez chwilę ostro buksując k o ­ łami, na d o b r e z a k o p a ł się w p i a c h u . A z a uderzyła g ł o w ą o deskę rozdzielczą i rozcięła sobie czoło. Poczuła s m a k krwi cieknącej po wargach. Z a n i m zdążyła zareagować, zobaczyła ludzi M o n s i e u r otaczających s a m o c h ó d . W j e g o oczach d o ­ strzegła błysk wściekłości ukrytej p o d fałszywym u ś m i e c h e m . Otworzyli drzwi po o b u stronach s a m o c h o d u i kazali im wy­ siąść. Saharyjka posłuchała od razu, ale ta druga k o b i e t a led­ wie m o g ł a się ruszyć. „Wyłaź, m ó w i ę " . „Trzeba ją zawieźć do lekarza! - zebrawszy się na o d w a g ę , krzyknęła Aza. - Skor­ pion ją ukąsił". Legionista wybuchnął szyderczym ś m i e c h e m . K o b i e t a ledwie go słyszała. Poczuła tylko, j a k j e g o ł a p s k a chwytają ją za r ę k ę i wyciągają z s a m o c h o d u . G w a ł t o w n i e ru­ nęła na ziemię i już nie m o g ł a się podnieść. „ G ó w n o p r a w d a ! Ż a d e n skorpion". Splunął na nią i już chciał ją k o p n ą ć , ale za­ w a h a ł się i z a t r z y m a ł n o g ę p a r ę c e n t y m e t r ó w od jej głowy. „ D o jasnej cholery, myślałyście, że gdzie dojedziecie?! Pie­ p r z o n e idiotki! A ty p o w i n n a ś wiedzieć - zwrócił się do Azy - Strona 11 że stąd nie m o ż n a uciec. A m o ż e jesteś t a k ą s a m ą kretynką jak o n a ? " Kobieta, leżąc na ziemi, próbowała błagać o p o m o c , ale z jej ust wydobywał się niezrozumiały bełkot. Była j e d n a k na tyle ś w i a d o m a , żeby usłyszeć krzyki Azy. C h o c i a ż nie mogła tego widzieć, domyśliła się, że ją biją. W niewytłuma­ czalny sposób poczuła się winna. Czuła, jak w gardle pali ją straszny ogień, i nie mogła wydusić z siebie słowa. W wąskim polu widzenia, ograniczonym butami legionisty, zauważyła Sa- haryjkę uciekającą w stronę horyzontu. Biegła zakosami, p o ­ tykając się o milhaf. P r z e w r a c a ł a się i z n o w u wstawała. Legionista odłożył kałasznikow na m a s k ę toyoty i wziął kara­ bin od j e d n e g o ze swoich ludzi. Leżąca na ziemi kobieta o b ­ serwowała całą s c e n ę j a k n a zwolnionym f i l m i e . M o n s i e u r o p a r ł k a r a b i n na r a m i e n i u , rozgarnął długą siwą b r o d ę , aby jej nie przyciąć, i p r z e z chwilę, póki nie miał Saharyjki na muszce, wpatrywał się w celownik. A z a biegła coraz wolniej, jakby straciła motywację, bo wiedziała, że i tak ją złapią. Ta m o r d e r c z a ucieczka zmieniła się teraz w szybki marsz. W i d a ć było, że Saharyjka walczy ze sobą, aby się nie obejrzeć ani nie przestać uciekać. Nagle rozległ się głuchy dźwięk i A z a osu­ nęła się na kamienisty grunt h a m a d y . Jakby na z n a k żałoby nieoczekiwanie zerwał się wiatr i stopniowo przybierał na sile. O s t a t n i m , co dostrzegła c u d z o z i e m k a , z a n i m o p a d ł y jej p o ­ wieki, była gęsta zasłona piasku ukrywająca rozlegle połacie Sahary. Pacjentka rozpaczliwie krzyczy i po chwili otwiera oczy. Pie­ lęgniarka od razu chwyta ją za r ę k ę . Nic nie mówi, wpatruje się tylko w oczy kobiety jak ktoś, kto patrzy na n o w o przyby- Strona 12 lego gościa. Próbuje ocenić jej wiek: ma czterdzieści, m o ż e czterdzieści pięć lat. Wie, że gdzie indziej ludzie starzeją się wolniej niż na S a h a r z e . - Aza, A z a ! Pewnie z n o w u majaczy. P i e l ę g n i a r k a d o t y k a jej czoła i stara się ją uspokoić. Jest pewna, że tym r a z e m k o b i e t a ją widzi i słyszy. Szepcze do niej jakieś słowa w hassanii*, w nie­ jasnej nadziei, ż e c h o r a j ą z r o z u m i e . Podaje w o d ę d o picia. Mówi do niej po francusku. P o t e m stara się powiedzieć coś po angielsku. Próbuje we wszystkich językach, jakie zna. - Aza! Aza! - znowu krzyczy kobieta, tym razem z szeroko otwartymi oczyma. - Zabili A z ę . Słysząc te słowa, p i e l ę g n i a r k a czuje, j a k p r z e c h o d z ą ją z i m n e dreszcze. Stara się j e d n a k ciągle uśmiechać. - D z i e ń dobry. J a k się czujesz? Jesteś H i s z p a n k ą ? K o b i e t a patrzy na nią i uspokaja się. Z całej siły chwyta pielęgniarkę za r ę k ę . - G d z i e ja j e s t e m ? - W szpitalu. Żyjesz, nie grozi ci już ż a d n e niebezpieczeń­ stwo. Przez wiele dni spałaś. J e s t e ś H i s z p a n k ą ? - Zabili A z ę . Pielęgniarka myśli, że kobieta znowu majaczy. Przez wiele dni nie odchodziła od jej łóżka. Ta twarz bez życia nieodparcie przyciągała jej u w a g ę od chwili, kiedy wyniesiono c u d z o ­ z i e m k ę z s a m o c h o d u wojskowego. Była j e d y n ą osobą, k t ó r a wierzyła, że pacjentka przeżyje. Teraz jest p e w n a , że Bóg wy­ słuchał jej m o d ł ó w . * Hassanija - dialekt języka arabskiego, używany głównie w Mauretanii, gdzie ma status języka urzędowego, i Saharze Zachodniej, a także na przygranicznych terytoriach Algierii, Maroka, Mali i Senegalu (przyp. kons.). Strona 13 - Masz b a r a k ę * - stwierdza. - To błogosławieństwo boże. P i e l ę g n i a r k a ściąga milhaf z głowy i rozpuszcza c z a r n e lśniące włosy. N i e przestaje się u ś m i e c h a ć . Nie chce puścić ręki nieznajomej ani nawet p o b i e c do lekarza z wieścią, że po tylu tygodniach c h o r a wreszcie odzyskała przytomność. Przy­ kłada rękę do serca, a p o t e m kładzie o t w a r t ą dłoń na czole pacjentki. - M a m na imię Layla - mówi. - A ty? K o b i e t ę o g a r n i a głęboki spokój na widok u ś m i e c h n i ę t e j twarzy Layli. Z t r u d e m o d p o w i a d a : - M o n t s e . M a m na imię M o n t s e . * Baraka (arab.) - błogosławieństwo, szczęście (przyp. kons.). Strona 14 Z o k i e n k a b a r a k u , który czasami spełnia funkcję k a r c e r u , kapral Santiago San R o m a n przez całe dnie obserwował nie­ n o r m a l n e przemieszczanie się wojska. W celi - cztery metry na sześć - znajdował się m a t e r a c rzucony na prymitywny ste­ laż, stolik, krzesło, b a r d z o b r u d n y kibel i kran. Kochana Montse, niedługo minie rok, jak nie mam od Ciebie żadnej wiadomości. Prawie godzinę myślał, zanim napisał to pierwsze zdanie, a teraz wydaje mu się afektowane i sztuczne. Ryk samolotów lądujących na lotnisku w Al-Ujun przywrócił go do rzeczywis­ tości. Spojrzał na k a r t k ę i nawet nie p o z n a ł własnego pisma. Z o k i e n k a k a r c e r u ledwie m o ż n a było zobaczyć strefę o c h r o n n ą wokół p a s a startowego i część h a n g a r u . J e d y n e , co widział wyraźnie, to garaże i land-rovery bez u s t a n k u krążące po płycie lotniska, ciężarówki wyładowane n o w o przybyłymi r e k r u t a m i i jeżdżące w kółko wozy oficerskie. Po raz pierwszy od siedmiu dni nie przynieśli mu jedzenia, nawet po p o ł u d n i u nie otworzyli drzwi, aby go wypuścić na spacer na koniec p a s a Strona 15 startowego. Już od tygodnia nie zamienił z nikim słowa, zjadał przydziałowy suchar i w o d n i s t ą z u p ę , nie spuszczając wzroku z drzwi i okna, i czekał, kiedy w końcu wsadzą go do samolotu i na zawsze wywiozą z Afryki. Twierdzili, z m a r s o w ą miną, że to tylko kwestia p a r u dni, a p o t e m do końca życia będzie tęsk­ nił za Saharą. D l a k a p r a l a San R o m a n a czas się zatrzymał p r z e d tygod­ niem, kiedy p r z e n i e s i o n o go z k a r c e r u w k o s z a r a c h Czwar­ t e g o P u ł k u Legii Cudzoziemskiej na lotnisko, aby go o d e s ł a ć na G r a n C a n a r i ę i o d d a ć p o d sąd wojskowy, z dala od walk i zamieszek, jakie wybuchały w tej prowincji afrykańskiej. A l e chyba rozkazy zaginęły gdzieś po d r o d z e i wszystko s t a n ę ł o w miejscu bez słowa wyjaśnienia. Dzień nie różnił się od nocy, a p o t e m od kolejnego dnia: nerwy i niepokój wywołany bez­ czynnym o c z e k i w a n i e m sprawiły, że cierpiał na b e z s e n n o ś ć . Plaga p c h e ł pogarszała jeszcze j e g o s a m o p o c z u c i e . M o n o t o ­ nię przerywała tylko ta k r ó t k a chwila, j a k ą spędzał na space­ rze po pasie startowym lotniska, pilnowany przez legionistę w e t e r a n a , który zawsze mu groził, zanim w d r a p a ł się na wie­ życzkę strażniczą: „Jeśli zrobisz więcej niż dziesięć k r o k ó w albo zaczniesz biec, rozwalę ci ł e b " . I pokazywał mu c e t m ę * , ale już b e z szczególnego z a p a ł u , jakby był pewien, iż kapral z r o z u m i a ł , że mówi p o w a ż n i e . Była to j e d y n a chwila, kiedy czuł się wolny, wpatrywał się w horyzont i szukał w z r o k i e m d a c h ó w m i a s t a , zwłaszcza białych k o p u ł dzielnicy s a h a r y j - skiej. Wciągał w t e d y s u c h e p o w i e t r z e , p r ó b u j ą c n a p e ł n i ć płuca, tak jakby t o było p o raz o s t a t n i . A l e t e g o l i s t o p a d o - * Cetma - właściwie CETME, karabin automatyczny, skonstruowany w Centro de Estudios Tecnicos de Materiales Especiales w Madrycie (przyp. tłum.). Strona 16 wego d n i a nikt mu nie przyniósł ś n i a d a n i a ani o b i a d u ; nikt także nie zareagował na j e g o krzyki, kiedy d o m a g a ł się j e d z e ­ nia. W o k ó ł b a r a k u nie było o z n a k życia. C a ł e z a m i e s z a n i e koncentrowało się na pasie startowym i w hangarach. W porze spaceru nikt nie przyszedł wypuścić go z celi. Pod wieczór na­ brał p r z e k o n a n i a , że dzieje się coś n i e n o r m a l n e g o . D o p i e r o kiedy słońce zaczęło znikać za h o r y z o n t e m , usłyszał w a r k o t silnika l a n d - r o v e r a i przez o k i e n k o dostrzegł światła s a m o ­ c h o d u zakręcającego przed b a r a k i e m . Siedział na m a t e r a c u i czekał, starając się z a c h o w a ć s p o k ó j , p ó k i nie usłyszał zgrzytu rygla u drzwi. Do celi wszedł Guillermo ubrany w swój galowy m u n d u r , n i e n a g a n n e lederwerki, ze śnieżnobiałymi rę­ kawiczkami w dłoni, jakby szykował się na defiladę. Za nim stał w a r t o w n i k , k t ó r e g o widział po raz pierwszy w życiu, z c e t m ą na ramieniu. - Masz gościa - oznajmił lakonicznie i z a m k n ą ł drzwi za Guillermem. Kapral San R o m a n nawet nie miał czasu, aby przypomnieć mu o j e d z e n i u . N a g l e wydał się sobie b r u d n y . Czuł się nie­ zręcznie przy swoim przyjacielu; a raczej było mu wstyd. Sta­ nął przy oknie i o p a r ł się o z a p a ć k a n ą ścianę. Nie widzieli się przez p o n a d dwadzieścia dni, od t a m t e g o feralnego wieczoru, kiedy chciał wyjść na p r z e p u s t k ę z cudzym b a g a ż e m . G u i l l e r m o stał jak m a n e k i n . Też nie wiedział, od czego za­ cząć. Ściskał w dłoniach furażerkę legionisty, m n ą c ją r a z e m z rękawiczkami. Był spięty i nie potrafił tego ukryć. W k o ń c u spytał: - J u ż wiesz? Santiago nic nie odpowiedział, ale przeczuwał j a k ą ś kata­ strofę. Tak czy owak nic nie m o g ł o pogorszyć j e g o sytuacji. Strona 17 - Z m a r ł generał F r a n c o - rzucił Guillermo, licząc na jakąś reakcję przyjaciela. - Dziś w nocy. Kapral San R o m a n odwrócił się nieznacznie, aby wyjrzeć przez o k n o . Wydawało się, że ta w i a d o m o ś ć wcale go nie p o ­ ruszyła. M i m o późnej pory ruch s a m o l o t ó w nie ustawał. - A więc to d l a t e g o . . . - Co dlatego? - D l a t e g o tak krążą przez cały dzień. Ciągle ładują żołnie­ rzy. Tylko pojęcia nie m a m , czy ich wywożą, czy przywożą. J u ż od tygodnia wszyscy się miotają i nikt mi nic nie wyjaśnia. Coś jeszcze się stało, p r a w d a ? G u i l l e r m o usiadł n a b r u d n y m , p r z e p o c o n y m m a t e r a c u . Nie miał odwagi, by spojrzeć przyjacielowi p r o s t o w oczy. - M a r o k o nas z a a t a k o w a ł o - powiedział. Na stole leżał list, który nigdy nie zostanie napisany ani wysłany. Obaj spojrzeli j e d n o c z e ś n i e na pożółkły p a p i e r , a p o t e m na siebie. - G u i l l e r m o - odezwał się w k o ń c u kapral drżącym gło­ sem - rozstrzelają mnie, p r a w d a ? Z tego, co powiedziałeś, wy­ nika, że s k o r o ciągle tu j e s t e m , to d l a t e g o , że p o t r z e b u j ą s a m o l o t ó w do innych celów, a nie po to, by wyciągać s t ą d . . . - ...zdrajcę? - dokończył Guillermo z niezamierzoną złoś­ liwością. - Ty też w to wierzysz? - Wszyscy tak mówią. A ty nic innego mi nie udowodniłeś. - A po co? Uwierzyłbyś mi? - Spróbuj. S a n t i a g o p o d s z e d ł do stołu, zmiął k a r t k ę , zrobił z niej kulkę i wrzucił do kibla. G u i l l e r m o u w a ż n i e o b s e r w o w a ł każdy j e g o ruch. P o t e m d o d a ł : Strona 18 - Wyciągną nas stąd. Nie chcą wojny z Marokiem. P o d o b n o już potajemnie s p r z e d a n o Saharę* Hassanowi** i Mauretanii. - Nic m n i e to nie obchodzi. Ty za miesiąc idziesz do cy­ wila, wrócisz do d o m u , a j a . . . - Ty też wrócisz. Kiedy wyjaśnisz wszystko, zwolnią cię do cywila. K a p r a l San R o m a n milczał, s t a r a ł się nie okazywać d r ę ­ czących go wątpliwości. Ryk s a m o l o t u wjeżdżającego na pas startowy zakłócił ciszę b a r a k u . Na dworze czerwonawe niebo stapiało się z w i d n o k r ę g i e m r o z p a l o n y m p ł o m i e n i a m i zacho­ dzącego słońca. - Słuchaj, Santiago, wiem, że nie chce ci się o tym gadać, ale dla własnego spokoju m u s z ę cię o to spytać. K a p r a l San R o m a n znowu się najeżył. Wbił wzrok w oczy przyjaciela i starał się nie speszyć. G u i l l e r m o odwrócił się, ale wcale nie zamierzał rezygnować z pytania. - W koszarach gadają, że trzymasz ze zdrajcami i sprze­ dawczykami. Twierdzą, że jesteś terrorystą. Wcale nie mówię, że ja też tak myślę, ale chcę, żebyś sam mi to powiedział. Santiago poczuł, że brak mu a r g u m e n t ó w i że jest zupełnie bezsilny. O p a r t y plecami o ścianę, powoli zsuwał się na p o d ­ łogę. Z a k r y ł twarz d ł o ń m i . Czuł się raczej zawstydzony niż skrępowany. - Przysięgam, G u i l l e r m o , że nie m i a ł e m o tym zielonego pojęcia. Przysięgam na moją z m a r ł ą m a t k ę . - Wierzę ci, Santi, wierzę. Ale o d k ą d cię aresztowali, nie pozwolili mi z t o b ą r o z m a w i a ć . M a m dosyć n a d s t a w i a n i a głowy za ciebie. * Zachodnią (przyp. kons.). ** Hassan II - król Maroka w latach 1961-1999 (przyp. kons.). Strona 19 - To nie r ó b t e g o . Nie w a r t o . Tak czy o w a k rozstrzelają mnie. - N i e gadaj b z d u r . Wcale cię nie rozstrzelają. Kiedy im wszystko wyjaśnisz, zwolnią cię do cywila... najwyżej będziesz miał wpis w k a r t o t e c e , to wszystko. - B ę d ą chcieli wiedzieć wszystko... Z a ż ą d a j ą , żebym im p o d a ł nazwiska, d a n e . . . - S k o r o twierdzisz, że o niczym nie wiedziałeś, nie musisz się bać. - Przysięgam, ja n a p r a w d ę nic nie wiedziałem. Myślałem, że w tamtym tobołku jest tylko b r u d n a bielizna. G u i l l e r m o wbił w przyjaciela oskarżający wzrok. M i m o s k ą p e g o światła k a p r a l San R o m a n usiłował o d g a d n ą ć , p a ­ trząc mu w oczy, co dzieje się w j e g o głowie. - Ta b r u d n a bielizna, jak mówisz, ważyła p o n a d piętnaście kilo. - I co z tego? Myślisz, że j e s t e m głupi? Podejrzewałem, że między bieliznę włożyli jakiś stary gaźnik, używane k o r b o - wody. Wiedziałem, że to nie do k o ń c a czysta sprawa, ale cza­ sem tak się robi. S a m wiesz, j a k jest, wszyscy t a k r o b i ą . Gaźniki, a k u m u l a t o r y , buty, z ł o m . . . - ...tyle że to nie był złom, Santi, tylko granaty, d e t o n a ­ tory, nie wiem, co jeszcze. W koszarach mówią, że m o ż n a by wysadzić cały H o t e l Narodowy. - Ale ja nie m i a ł e m z a m i a r u niczego wysadzać. Z r o b i ł e m tylko grzeczność, tak j a k wiele razy p r z e d t e m . To była zwykła przysługa. - To dla tej dziewczyny? To tej dziewczynie o d d a ł e ś przy­ sługę? Kapral R o m a n poderwał się jak na sprężynie. Zacisnął pię- Strona 20 ści i s t a n ą ł n i e u s t r a s z e n i e p r z e d G u i l l e r m e m . Chodziły mu szczęki i niemal słychać było zgrzyt zębów. - Nie twoja sprawa! Nie wtrącaj się do mojego życia! Sły­ szysz? Tyle razy ci m ó w i ł e m . J e s t e m wystarczająco dorosły, żeby robić to, co mi się p o d o b a , i spotykać się, z kim chcę. G u i l l e r m o zerwał się zraniony i stanął przy oknie. C a ł a ta afera d o p r o w a d z a ł a go do rozpaczy. Odwrócił się plecami do Santiaga i wpatrzył w pierwsze gwiazdy pojawiające się na nie­ bie. Na dworze powietrze było czyste i świeże. P i ę k n o krajob­ razu k o n t r a s t o w a ł o ze s m u t k i e m , jaki odczuwał. O d e t c h n ą ł głęboko i już myślał, że mu ulżyło, ale niestety, rozpacz szybko wróciła. - Posłuchaj, Santi, musiałem się bardzo starać, aby uzyskać zgodę na widzenie. N a w e t sobie nie wyobrażasz, ile t r u d u m n i e kosztowało, żeby dostać się do ciebie. Jesteśmy skosza­ rowani, czekamy na rozkazy. Przypadkiem dowiedziałem się, że nie odeślą cię p r z e d upływem dwóch tygodni, d l a t e g o tu przyszedłem. Z n o w u zamilkli. Chyba Guillermowi z a b r a k ł o już siły, aby mówić dalej. Znając d o b r z e swego przyjaciela, wiedział, że on nigdy by nie zapłakał, zwłaszcza przy świadkach. D l a t e g o bar­ dzo się zmieszał, kiedy w ciemnościach Santiago wstał, zbliżył się do niego i przytulił jak b e z r a d n e dziecko. Zastygł sparali­ żowany, nie wiedząc, co powiedzieć, gdy nagle poczuł łzy przy­ jaciela na swojej twarzy. Nic więcej nie mógł zrobić, jak tylko m o c n o go objąć i pocieszać, jakby rzeczywiście był m a ł y m dzieckiem. A l e jeszcze bardziej zaskoczyły go szczere słowa Santiaga, k t ó r e wyszeptał mu przerywanym głosem do ucha: - Boję się, G u i l l e r m o , przysięgam. Nigdy nie myślałem, że p o w i e m coś takiego, ale to szczera p r a w d a .