Lazarz - MALRAIX ANDRE

Szczegóły
Tytuł Lazarz - MALRAIX ANDRE
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Lazarz - MALRAIX ANDRE PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Lazarz - MALRAIX ANDRE PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Lazarz - MALRAIX ANDRE - podejrzyj 20 pierwszych stron:

ANDRE MALRAIX Lazarz Panstwowy Instytut WydawniczyOD TLUMACZA Autor opatrzyl niniejsza ksiazke nastepujaca nota: "Lazarz wejdzie w sklad drugiego tomu Miroir des Limbes (Zwierciadla piekiel) - dziela, ktorego czesc pierwsza ukazala sie pod tytulem Antime-moires."Swojego Lazarza Andre Malraux rozpoczal rozdzialem z Les Noyers de 1'Altenburg, powiesci, ktora opublikowal w roku 1948. Losy jej nalezy tu w skrocie przedstawic. Z poczatkiem ostatniej wojny Malraux pracowal nad powiescia epicka, w ktorej zamierzal opowiedziec historie rodu Bergerow. Podczas rewizji w domu pisarza gestapo zniszczylo czesc rekopisu tej ksiazki. Ocalala czesc autor przeslal do Szwajcarii, gdzie rzecz - okrojona dodatkowo przez tamtejsza cenzure - wydano w roku 1943 pod tytulem La Lutte avec l'Ange. Po pieciu latach Malraux opublikowal ow tekst we Francji jako Les Noyers de lAltenburg. O zmianie pierwotnego tytulu zdecydowal fakt, iz autor nie bylby zdolny - o czym sam wspomina - przywrocic okaleczonemu dzielu tych wszystkich cech, w jakie wyposazyc je zamierzal: to znaczy walorow myslowych i artystycznych. Z tegoz wzgledu Les Noyers de lAltenburg ukazaly sie w ograniczonej liczbie egzemplarzy. Ponadto Mal-raux oswiadczyl, ze reedycja tej powiesci nie po- 2 jawi sie nigdy i ze nigdy nikomu nie udzieli zgody na jej przeklad. Od roku 1948 pisarz stanowiska swojego nie zmienil.Akcja Les Noyers de l'Alteriburg rozgrywa sie w Alzacji miedzy rokiem 1870 a 1914. Bergerowie, Francuzi mniej lub wiecej zniemczeni - nazwisko Berger w rownej mierze francuskie jak niemieckie mozna wymawiac dwojako - sluza Hohenzoller- nom, piastujac wysokie urzedy w administracji i wojskowosci, a takze odgrywaja wazna role w owczesnym ruchu intelektualnym. Siedziba ro- du jest Altenburg, miasteczko nie istniejace zresz- ta w rzeczywistosci. Jeden z Bergerow, wlasciciel budynkow poklasztornych otoczonych roslymi orzechami, urzadzil tam centrum spotkan, na kto-re zjezdzaja uczeni i pisarze z calej Europy. Stad tytul powiesci. Mamy prawo przypuszczac, ze Mal-raux wlaczyl w nia element swoich wspomnien ro-dzinnych, skoro w Resistance wystepowal pod pseudonimem kapitan, a potem pulkownik Berger. W Les Noyers de l'Alteriburg niemiecki major Walter Berger jest swiadkiem ataku gazowego, ktorym Niemcy przelamali rosyjski front nad Wi-sla. Mamy tu d o czynienia z czysta fik jca p woie-sciowa: Niemcy nigdy w Polsce gazow nie uzyli. Podobnie zmyslony zostal pejzaz, w jakim rozgry-wa sie tragedia, z miejscowoscia o dosc osobliwej nazwie "Bolgako". Cala ta nierzeczywista dekora-cja wspomaga jedynie autora w ukazywaniu rzeczywistych prawd moralnych. J.R. I Dotknela mnie choroba snu, nogi juz kilkakroc splataly sie pode mna i upadlem niby w omdleniu, ale nie tracac przytomnosci. Potem dwa razy w cia-gu tygodnia recydywa poprzedzona raptownym zawrotem glowy. Badania. Profesorowie i doktorzy beda mogli odbyc konsylium dopiero za dwanascie dni. A tymczasem skleroza nerwow obwodowych i zagrozenie mozdzku, grozi wiec paraliz. Jaki?Skoro zas pracuje nad moja ksiazka, byc moze juz ostatnia, siegam do Les Noyers de 1'Altenburg napisanych przed trzydziestu laty i biore stamtad jedno z wydarzen nieoczekiwanych i wstrzasaja-cych niczym krucjata dziecieca - sto tysiecy mal-cow samopas ruszylo wyzwalac Jerozolime, jed-nych wyrznieto, drudzy wpadli w jasyr - wyda -rzen, ktore zaliczaja sie chyba do szczytow szalen-stwa Historii: pierwszy gazowy atak niemiecki nad Wisla, pod Bolgako, w roku 1916. Pojecia nie mam, dlaczego atak nad Wisla stanowi czesc Miroir des Limbes, wiem, ze sie tam znajdzie. Niewiele "te-matow" obroni sie przed grozba smierci. Ten jed-nak wprowadza w gre starcie braterstwa, smierci - i-tej wlasciwosci czlowieka, ktora szuka dzis swojego miana: sprawa na pewno natury ogolnej. Poswiecenie wiedzie ze Zlem najglebszy i najstar-szy dialog chrzescijanski. Po tym ataku na froncie rosyjskim nadeszlo Verdun, iperyt we Flandrii, 4 Hitler, obozy zaglady. Caly ten korowod nie zmazu-je epileptycznego dnia, kiedy czlowiek przeksztal-cil sie w d me enta jak gd by y po ek ps olzji jad orwej. Gdyby lotnik sam siebie wysadzil w powietrze uzy-wajac swojej bomby zamiast rzucic ja na Hiroszime, nie zapomnielibysmy o nim - nawet po drugiej eksplozji; a powracam do tych spraw jedynie z tej racji, ze szukam w duszy przeciecia drog, na kto-rym Zlo absolutne przeciwstawia sie braterstwu.Mamy wiadomosci dostateczne o tym, co dzialo sie owego dnia, zeby wyobrazic go sobie. Z tego, co dzialo sie nastepnie, nie pozostalo nic. Wspomnie-nia opublikowane urywaja sie na ambulansach. Nie liczmy na to, bysmy po latach szescdziesieciu od-kryli cokolwiek. W Alzacji pod koniec roku 1944 nikt nie pamietal juz nazwisk tych ludzi, ktorzy ocaleli pod Bolgako. Historia zaciera nawet ludzka niepamiec. Owa blyskawica rozproszyla sie zaraz w niebycie dni wojny, drugi bowiem pulk, ktory nadciagnal na linie frontu wraz z ambulansami, przerwal linie rosyjskie. Z wydarzenia nie pozostaje nic. Czy blyskawica m u s i a l a sie zatrzec, azeby odnalezc swoj blask nadludzki? Gdyby sie stalo inaczej, czy nie zagine-laby wsrod opowiesci o szalenstwach, opilstwach, panikach, ktorych narody zapamietywac nie lubia wcale? Ow atak ma dla mnie dajaca sie okreslic potege wielkich mitow: N i e Antygony i Prometeusza. Ludzkosc starodawna przezywala swoje mity: az do 1911 cesarz Chin prowadzil plug, wy-tyczajac pierwsza bruzde roku, jak cesarz mitycz-ny wyorywal byl pierwsza bruzde ziemi. Przezy-lem na nowo nieznany mit Wisly, poniewaz napi-salem go w innym ksztalcie w roku 1940, kiedy bylem jencem, i w roku 1941, kiedy ucieklem z nie-woli. I teraz, aby go znow podjac, porzucam frag-menty tej ksiazki, w ktorych zderzaja sie moje 5 wspomnienia, moje obsesje, moje przeczucia. Przestudiowalem atak pod Bolgako, gdyz pewna liczba zolnierzy, ktorzy go prowadzili, byla rodem z Alza-cji. Niemcy chetnie podowczas kierowali Alzacje na front rosyjski. (Stad wolnosc wewnetrzna mo-jego bohatera z obojetnoscia walczacego za Niem-cy.) Nie wiedzialem w roku 1941, ze powstanie kie-dys brygada Alsace-Lorraine i ze z ziemia Alzacji zmiesza sie moja krew. Smierc wokol mnie kraza-ca wyd jae mnie temu, co mi sie wo wczas, przed trzydziestu laty, zdarzylo po drugiej stronie zycia.Zrywajac kurtyne Szekspir czyni z banalu smierci rewelacje Makbeta, Hamleta, Prospera, objawia nam to, co wiemy. Wraz z pierwszymi gazami bojowymi Szatan pojawil sie znow na swie-cie, ale Plaga nie zmogla slepego instynktu zycia, ktory zmartwychwstal w jedynym lesie Europy, gdzie zyja do dzis zubry czwartorzedu. Czy znamy wiecej przykladow, gdzie czlowiek i smierc zostali zmiazdzeni wspolnie pierwotnym braterstwem - zapisanym w czlowieku, zaprogramowanym, jak powiedzieliby drwiaco informatycy? Owego dnia, co nadszedl z rownie daleka jak Zlo, polbestia gle-bin, gdzie zrodzil sie czlowiek, odkryla, toczac sli-ne, wyzwanie Prometeusza. Bedac juz moze pod wladza smierci, chronie sie w opowiesc o jednym z najbardziej zagadkowych drgnien zycia. Jednostka ludzka nie istnieje w niej. Major Berger - zaledwie. W okopach nasluchuje, podczas ataku patrzy. Gestykulujacy profesor znaczy tylko troche wiecej niz jego buldogi. Inni przemawiaja prapraglosem ludzkosci, glosem jaskiniowym zol-nierzy niemieckich w ziemiankach, jencow francu-skich w obozie. Na dnie duszy wroga jest rowniez milosierdzie. Kiedy zatrzymuje sie auto profesora, major Ber-ger i porucznik-adiutant salutuja, na co z rozma-chem odpowiada im filcowy kapelusz o szerokim rondzie, jedna reka odgarnia do tylu suty szal osla-niajacy piers (w czerwcu), druga rzuca pod stopy oficerow niedopalek papierosa: rece, papierosy, su-ty szal, siwe wlosy, przydlugie, golebnik ulatuje w komplecie z twarzy profesora, ktory przypomina jakiegos Bismarcka-kuglarza. Gruby, mlody becwal wysiada za nim z auta, w lewej rece dzier-zac kufereczek, w prawej koszyk: jego syn. -Bardzom rad! - powiada profesor - na prawde bardzom rad, moi panowie! Zawsze zywi- lem ogromna sympatie do oficerow wywiadu! O majorze wiad omo mu, iz ow d osc mlody etno-log byl doradca Czerwonego Sultana i adiutantem Enwer Paszy, ktory obecnie broni Dardaneli przed aliantami. O profesorze Bergerowi wiadomo, iz to jeden ze specjalistow od gazow bojowych. Interesuje sie bardziej gazami anizeli nedznymi sprawa-mi wywiadu, ktore zamulaja mu czas. -Chodzmy na obiad! Profesor wsunal reke pod ramie Bergera, nieco tym zaskoczonego. "Europa" to hotel najmniej zrujnowany sposrod trzech hoteli zarekwirowanych w Bolgako. Pod niebem spokojnym, gdyz wieczor nadchodzi, wsrod niesmialej woni roz po- 7 szarzalych, lecz nie zwiedlych jeszcze, pomruk ka-nonady wznoszac sie wypelnia samotnie zapuszczonego ogrodu.Do stolu nakryto w pokoju Bergera. Z mina stra-piona profesor kladzie swoj wielki kapelusz na ko-minku, wydobywa z koszyka butle i zolta flaszke, z ktorej pociaga lyk. -Na astme, prosze panow! ale to (w drugiej re- ce trzyma butle), zauwazcie! to prawdziwa francu- ska fine. A jakze! Zasmucony stawia ja na stole. -Jedzmy, jutro rano przerwiemy front rosyj ski. Wciaz pelen strapienia. Berger schodzi po piwo. Kiedy wraca niosac flaszki wetkniete wachlarzowato miedzy palce obu dloni, profesor, jego syn i porucznik przygladaja sie fotografiom: pierwsza z nich, miedzy talerzami, przedstawia dom profesora. Zburza go, beda budo-wac tam lotnisko. Mial nadzieje, ze go ocali - jedna z depesz, ktore juz na niego czekaly, przynosi odmowe definitywna. Stad zasmucenie. Na drugiej fotografii dwoje dzieci porucznika. -Kolej na mnie, teraz ja pokaze swoje dzie- ci - powiada gruby syn profesora. Berger spoglada: trzy buldogi. -Heinz studiowal w Oksfordzie - mowi jego ojciec. - A potem specjalizowal sie w medycynie zwierzecej. Z powolania, prosze panow! -Z umilowania - szepcze becwalowaty Heinz. I sklaniajac sie lekko, jakby dla prezentacji, do-daje tonem pokornie dumnym: "Weterynarz." Przypomina buldogi - sflaczaloscia. -Czy jutro, panie profesorze, mamy dokonac tylko p orb, y czy b deiez to prawd iwz y atak? Bo skoro poprzednie wysilki zawiodly... 8 -...proby, ktore odbywaly sie az do dzis natym froncie, jesli laska!... Wybucha dzieciecym smiechem. Jak wielkie malpy ten wasacz jest stary i dziecinny na prze-mian, nigdy mlody. -Probowano stosowac trucizny. A to komplet- ny idiotyzm! Kwas cyjanowodorowy, tlenek wegl a sa truciznami doskonalymi, ale co daly? Kwasu cyjanowodorowego musi byc pol grama na metr szescienny powietrza: delikwentem rzucaja kon- wulsje i pada martwy, sztywniejac jak w tezcu. Znakomite w pomieszczeniu zamknietym! A pole bitwy, prosze ja panow, pozwala sobie byc otwarte! I co dalej? Probowano tlenku wegla. W labora-torium. Trucizna grozna, spelniajaca wszelkie wa-runki, latwa w produkcji, tania! Scina we krwi he-moglobine, odcina od niej tlen atmosferyczny. Ale znow ten problem otwartego pola! Kazalem wyeliminowac trucizny. Zastosujemy... co innego. Udoskonalilismy pochodne chloru. Chlor rzecz niezla, prosze panow. Latwy do skroplenia, organizm ludzki nie toleruje go, taniutki, zwazcie i to! Wedlug waszych... kolegow z frontu zachod-niego, moi panowie, nasz atak chemiczny nad Izera spowodowal dziesiec do dwudziestu tysiecy zatruc piorunujacych. Wystarczylo az nadto, zeby prze-rwac front angielski! Wspaniale! Ale jesli wrog uzyje masek, trzeba bedzie wszystko zaczynac od nowa! -Jesli wyeliminujemy trucizny - pyta Ber ger - co w takim razie zaatakujemy? Profesor rozklada rece gestem tancerza. -Sluzowki przeciez, panie majorze! To calkiem proste: sluzowki! Mamy zwiazki chemiczne dziala- jace skuteczniej od chloru, rzecz oczywista! tok- sycznosc fosgenu moze osiagnac dziesieciokrotna moc chloru, ale fosgen... 9 Podchodzi do otwartego Okna, wyciaga reke ba-dajac kierunek wiatru. Za ogrodem banie i krzyze cerkwi lsnia wsrod wieczoru, dalej plac rozciaga sie pochyloscia. Glos profesora wylicza zalety i wa-dy fosgenu, a Berger ogarnia mysla przestrzenie slowianskie az do Pacyfiku.Profesor wyrzuca zgaslego papierosa przez okno, zamyka je i wraca rozpromieniony: -Wiatr wciaz jak marzenie, jak marzenie! Mniej zreszta mnie trwozy kaprys wiatru niz na- gly przyplyw wilgoci... Zapalil nowego papierosa i znow siadl do obiadu. -Ale co sie tyczy wojen chemicznych, jeste- smy w powijakach! Dwuchloroetylosiarczek to mo- ze najskuteczniejszy gaz bojowy. Produkt zracy, parzacy i trujacy zarazem! Wyjatkowo zdradliwy, p orsze panow, b o facet n c i nie od zcu aw w sa- mym momencie zatrucia, dzialanie zaczyna sie po paru godzinach... Tak skuteczny, ze nawet jedna czasteczka wystarczy na czternascie milionow cza- steczek powietrza! I wymachujac fotografia swojego domu jakby na dowod: -Chemia zapewne stanowi bron definitywna, bron wyzsza, i narodom, ktore beda nia operowac umiejetnie - ktore nia beda rzadzic! - przyniesie preponderancje swiatowa... Nie inaczej! Moze hegemonie na calym swiecie, prosze ja panow! -A czy jest prawdopodobne, zeby wywiad nie-przyjacielski mogl zdobyc nasze wzory chemiczne? - pyta porucznik. -W niespelna pol roku bedziemy stosowac szesc odmiennych gatunkow gazu! Widzi pan, mie-dzy gazami a srodkami zapobiegawczymi powsta-nie wyscig, ktory rozpoczal sie zreszta wiele tysie-cy lat temu... od pierwszego fabrykanta maczugi! miedzy wlocznia a pancerzem, pociskiem a opan- 10 cerzeniem! I tylko posluchajcie, co nadaje zagad-nieniu cala wage...Upuszcza fotografie. Nachyla sie, zeby ja pod-niesc, i nie przerywajac: -...od czasu, jak istnieje ta walka, opancerzenie nigdy jeszcze nie wygralo ostatniej rundy, pro-sze ja panow! -Powiedzial nam pan profesor, ze dzieki no-wym odkryciom bedzie mozna zatruc armie nie-przyjacielska bez jej wiedzy, nieprawdaz? Profesor wymachuje znow fotografia domu: -Jedna czasteczka na czternascie milionow czasteczek powietrza!... Jesli z dystansu spojrzec na sprawe, gazy stanowia bron najbardziej huma-nitarna. Wlasnie tak. Bo gaz daje znac o sobie: ro-gowka nieprzejrzysta niebiescieje najpierw, oddech staje sie swiszczacy, teczowka - zwazcie i na to! - wpada niemal w czern. Na ogol wrog jest uprzedzony. Otoz, jesli mam wiare, ze pozostala mi szansa, minimalna chocby, nie trace odwagi, ale kiedy sie polapie, ze szansy nie mam, odwaga fiuuut!... -Biada nam - mowi porucznik - jesli ujrzy-my na wlasne oczy, jak zan ki a w Cesarstwie sta-rogermanski duch wojny! -Tak! - zgadza sie sucho profesor. - Ale Niemcy to takze ludzie, a wiec ulegaja slabosciom, nieprawdaz? A siarczan jest niezlomny. Po godzinie profesor wie, ze mlody etnolog inte-resuje sie tylko czlowiekiem, a porucznik tylko Germania. Berger wie, ze profesora interesuja tyl-ko gazy bojowe, a Maxa tylko psy. Jadac tu profe-sor wiedzial, ze koledzy przezywaja Bergera Fregata, i ta nazwa ptaka lub okretu niezle pasuje do ostrych rysow jego twarzy. Glos wewnetrzny Ber- 11 gera zowie profesora to Buldogiem, to znow Bismarckiem. Wiatr sie nie zmienil, kanonada ustala, gdzies daleko dzwonia lopaty ponad smutnym i leniwym tetentem konia. Kawaleria przeslizguje sie w glebinach nocy; tuz nad ziemia zbyt wiele wojny, zeby wzbudzic lek metafizyczny. Chlodny wiatr nocny przeslizguje sie niezmiennie ku Rosji.O szostej rano Berger oczekuje profesora i porucznika w podkopie, laczacym sie z szancami pierwszej linii. Przed nadejsciem starszyzny nie oglosza ataku. Berger ulokowal sie w malym pod-kopie (przeznaczonym dla dowodztwa?), ktory przylega do obszernej piwnicy poliniowanej ukosnie swiatlem rzucanym przez otwory obserwacyjne i przypominajacym salut szabel. Wtedy tylko widzi zolnierzy, kiedy mijaja te smugi drobin. Prawie wszyscy siedzac na ziemi gawedza. -Car! - powiada glos najdonosniejszy. - Zni weczyc Niemcy! (Ktos sklada gazete.) Zniweczyc Niemcy! Siedzi w swoim palacu w Petersburgu! Pod ziemia! Zalosc patrzyc na to! I narod az tak chujowy, ze go slucha! Fryderyk Wielki, jedna rzecz mozna powiedziec, chlopaki: on zawsze sta- wal na czele swoich wojsk, a potem walil naprzod! Gwar bez tresci. -Francuzi, oni to maja wiecej karabinow - powiada inny glos, nawiasowo. -A ty, kiedy budza cie w nocy, zebys zafaso-wal piwo, myslisz, ze to znow apel, a potem gadasz o Fryderyku Wielkim! Az sie flaki przewracaja! Dyspute, co jak lasica pomknela w in yn k t a mroku, zastapily zwierzenia: -Moj fach to nie tylko rece, to raczej glowa... -Jestes monterem? -Frezerem. 12 -Aha, to tak jak i u mnie, w wykrawaniu:uwaga i glowa, no nie? Powsciagliwosc tonu, a wiec raczej brak ironii. Pauza. Inny glos ciagnie dalej inne zwierzenie: -Kobiety, one pracuja w sortowni; dawniej to bylo w glebi, po ciemku, a teraz jest na widoku, no i robota tasmowa. Ale w stanie malzenskim nie mozna juz pracowac w kopalni. -To gornik nie ma prawa sie zenic? -Mezczyzna ma, kobieta nie ma. Mezatki nie wpuszcza za brame zakladu. Koniec. Znow milczenie. W oddali glucho dudni kano-nada i wybuchaja pociski. -A wiesz, w korytarzach, w sztolniach pracu je sie zawsze nago, tyle ze masz portki na sobie. Masz od razu umalowane oczy! A na sk ore p yl we- glowy dobrze robi... A lampa to swietosc, bez lam- py zginiesz. Przez otwory obserwacyjne dostaja sie smugi swiatla, ale magiczny szacunek, z jakim wymowio-no slowo lampa, kojarzy sie z ciemnoscia. -Co tydzien inspekcja, szczegolowy przeglad, wiesz! Ale ja mialem kurewke, ladna kurewke. Czyscila co dzien moja lampe. Mezczyzna, ktory przypomina sobie milosc, kie-dy mysli o lampie gorniczej i nagim torsie czarnym od wegla... Inny glos, blizej: -...Chlopak specjalnie zapisal sie do raportu u kapitana, zeby dostac urlop. Byl na froncie za- chodnim, przeskoczyl tutaj, nie mial ani dnia wy- poczynku! Mial piecioletnia smarkule. Jak smar- kula ma piec lat, zaczyna toto kapowac... No i do- stal urlop, wlazi do domu, a smarkula mowi: "A ty gdzie bedziesz spal? - Gdzie? - odpowiada - w swoim lozku! - To - mowi smarkula - Szwaj- 13 car nie bedzie mogl przyjsc?" I cos takiego! Byl Szwajcar, ktory co noc sypial z kobita!-No i co? -A nic. Ucieszyl sie jak n g iw p ko zrywach... Ale nie narozrabial, dla tej smarkatej... Wsciekle bombardowanie wypelnia ziemianke. -Ja to znam jednego, co pojechal na urlop, ale nie mogl dac znac. Byla noc, zastukal: nikt nie otwiera. A dobrze wiedzial, ze jego zona tam jest! Dobijal sie prawie do rana. Nie otworzyla. Nie chciala otworzyc. Wtedy sie tropnal. Wrocil do swojego szwadronu, a potem powiesil sie. O tak, na pasku, nad lozkiem. A przeciez to bylo polowe lozko... Berger nie zetknal sie jeszcze nigdy z koszarowa sypialnia. Spod pikielhaubow obciagnietych plociennymi pokrowcami przesuwajacych sie co moment w smugach swiatla slyszy utajony glos ludzi, glebszy anizeli glos wojny. -Messager boiteux, ja mu tam nie wierze, ale powiada: "Kiedy plon bedzie zly, a sludzy beda mieli imiona na te sama litere, co imie pana, bedzie wojna..." -Hindenburg... Z niczyich ust nie pada nazwisko Hohenzollern. Berger zna Messager boiteioc, jeden ze starych kalendarzy wydawanych w Strasburgu. "Kiedy plon bedzie zly..." Wiez chlopska, pozaczasowa, nieod-gadlego plonu z nieodgadlym losem. -I kto wygrywa w tym proroctwie? My? -Nie... -No to wisi nam nisko! Messager to znow te alzackie pierdolki. -Nie powiedzialbym! Nie przecze, ze Alzatczycy to zasrance!... -Zamknij morde! Nie brak ich tu przeciez! Ktos mowi gdzies dalej: -Kiedysmy tu nastali, one ju z b ly zg walcone przez Kozakow i przez Austriakow, nie bronily sie juz nawet... Ci lu b o wi zolnierze nie majacy na sobie koszul porozpinali kurtki. -Nie widziales krzyza luteranskiego? - odpo wiada zakatarzony glos na pytanie, ktorego nie doslyszal Berger - to cos ty widzial, bracie? Glos inny niz tamte, slyszane przedtem - prymitywny jeszcze, ale sciszony, i w ktorym przemyka sie wesolosc. Na piersi smuzka swiatla za-pala blaskiem elektrycznym ramiona krzyza i swie-tlista krople hugenockiego golebia. Ten sam glos znow odpowiada na pytanie: -Nie jestem wierzacy, ale lubie czasem zajsc do kosciola. Pod warunkiem, ze jestem zupelnie sam. W pewnych okolicznosciach... -W jakich? -Kiedy mi smutno... Albo kiedy chce wspo-minac... Oddalaja sie ci, ktorzy mowia. Uplywa troche czasu: dziala hucza juz tylko z przerwami, ciezkie kroki, ktore Berger uslyszal przed chwila - podoficerow - zmierzaja ku niemu. -Z ochotnikami jest zawsze problem moralny. Bo widzi pan: trzeba mi bylo wlasnie trzech, a te historie z gazem moga byc zawsze ryzykowne... Wzialem trzech najsympatyczniejszych. Dlaczego? Dlatego ze sie wyrywali. Podobalo im sie to, chcia- lem im zrobic przyjemnosc... Przyjemnosc przy- jemnoscia, a ja moze skazalem ich wszystkich na smierc. A powinienem byl wybrac tych, dla kto- rych smierc ma mniejsze znaczenie... -I jak pan sobie radzi z problemem moralnym? Berger nie slyszy odpowiedzi: gest zapewne... Dziwi sie, ze podoficerow poinformowano o natu- 15 rze ataku. Inny glos uwiadamia go, ze prostych zolnierzy rowniez:-Mysmy, kiedy pracowalem jeszcze w Zagle- biu Ruhry, dostali sie do sztolni, ktora zapaskudzil gaz, juz dawno temu. Byl tam robotnik, wygladal jak zywy, z k liofem w g arsci, a za nim k on, i tez wygladal tak, jakby ciagnal jeszcze wozek. Bo gaz ich zakonserwowal, ale powietrze weszlo razem z nami. W niecale dziesiec minut z chlopaka i szka- py zrobil sie p ly, z ob ydwu. A ty co sie smiejesz, kutasie glupi! Jak ci mowie, ze tak bylo, to bylo! Nagly harmider miesi ciemnosci, skad wydoby-wa sie na koniec: -Gazy, zaraz ci powiem, co one potrafia... To glos ludu powolny i niski w zetknieciu z ta- jemnica, glos, ktory nasuwa mysl, ze glos czarow-nikow nie oddalal sie chyba od dzieciectwa: -Gazy, zaraz ci powiem: chlopaki, ktorych gaz dopadnie, wiesz, przestaja sie ruszac. Zaden nie moze poruszyc reka, ani noga... Nie moze sie ru-szyc. Wyg ald a tak samo jak wtedy, k eid y g o to zla-palo. Kiedy chlopaki graja w karty, na przyklad... -Nim sie czlowiek obejrzy, a juz po nim! -A jesli wiatr sie zmieni? -Dowodztwo przemyslalo dobrze atak! - wola jakis podoficer. -Tak mowia... - odpowiada ktos niepewnie. To wszystko, poki nie zjawi sie nowy specjalista od gazow. -Robiono proby na froncie zachodnim... Kiedy tam przyszli, Francuzi nie podejrzewali niczego, a wszyscy grabarze zanosili zmarlych na cmentarz przy domu umarlych. I zostali tam z nogami do go-ry, a przy nich umarli ponakrywani, wyobraz ty sobie! Wszyscy jednakowi, jak umarli za szybami. -Wolnego! Dlatego ze jestes grabarzem, nie bedziesz nam zasuwal glodnych kawalkow. i6 -Z nog ma i d o g roy, tak jak ci mowie, bied yn idy-joto! -No dobra, dobra! -Bo jak ja ci mowie, to tak bylo! Nie wiedza, ze we Francji nie istnieja domy umarlych. Ton sie nasila zgodnie z technika spo-row plebejskich: powtarzac wciaz to samo krzy-czac coraz glosniej. Dzialo zaglusza rozmowy. -Stroza zatrzymalo, tak jak stal, z miotla na skos, kapujesz ty? -Swinia, jak ja zarzynac, takze staje z nozem wsadzonym w brzucho, ale wtenczas kwiczec juz nie moze! Czy to ludzie rozmawiaja, czy rzemiosla? Ironia pozwala roic bez zawstydzenia. Kazdy wi-dzi zycie zatrzymane raptem - nie tyle moze wro-ga, ile wlasne. -Ksiegowy, ktory nie konczy swoich rachun-kow... - szepcze niesmialy glos. -Nie takie straszne, jak mowia, to wszystko: te maszynki, gazy... Ci ludzie nie znaja sie wcale na zwierzetach. Kiedy mulowi przebijesz nozdrza, nie moze juz rzec. Nie uslyszysz go wiecej. Kapu-jesz ty, co mozna by zrobic z takich mulow? Ka-walerie, ktorej nie slyszeliby tamci. Przysluchuje sie moze wlasnie tym, ktorzy umra niebawem, mysli Berger. Kazdemu sie zdaje, ze mowi o sobie... Od jak dawna slysza ich bogowie? Bogowie lasu, Karol Wielki... Powiadaja: lud nie-miecki. Ich biedne umysly przywdziewaja ow ko-stium, tak jak oni przywdziali mundur. Pierwotne chrzescijanstwo... rasa biala, byc moze... Przypomina sobie Azje Srodkowa, przewodni-kow karawany. Stepy, skape ognisko, bezmiar nie-ba- szept podobny, niczym glos ziemi. Bog znacz-nie bardziej obecny. Ale czy belkot, ktoremu sie 17 przysluchuje, nie zatapia go w czasie, w czlowie-ku, poza zasiegiem slow bozych?-Mobilizuja siedemnastoletnich szczeniakow ci Francuzi! Polowa dezerteruje... -Bedzie rewolucja, to kraj, gdzie zawsze jest jakas rewolucja... -Zamknac sie tam! Gazy interesuja ich bardziej niz Francuzi. -Jednakowoz, pomyslcie, kowal ze swoim mlo- tem nad kowadlem! Nie rusza sie juz! To pic na wod,e bujanie g soci, mlot b y u pda,l za ciezki prze- ciez. -Elektryka, ona tez musiala sie palic... Berger mysli o miescie z Tysiaca i jednej nocy, gdzie kazdy gest ludzki, zycie kwiatow, plomienie lamp sparalizowal Aniol Smierci. Skamienialy ruch basniowych kowali w swietle zaledwie zmaconym przez nawiedzenie ludzkiej woli efemerycznej jak ta wo nja i jak armie. Ten, co wspomnial o elek-trycznosci, ma twarz pijaczyny z dziada pradziada, gmera w nedznej walizeczce, takiej jak dla lalki. Ciemnosc jest na nowo zamieszkala. Zmienia sie barwa glosow, ale ton pozostaje ten sam: ta sama rezygnacja, ta sama falszywa pewnosc siebie, ta sama absurdalna wiedza i to samo doswiadczenie, ten sam nieprzebrany smutek i ta sama niespozyta wesolosc i sprzeczki, ktore przycisza jedynie afir-macja coraz natarczywsza, jakby tym glosom ciem-nosci nie udawalo sie indywidualizowac swojego gniewu. Czas ponownie uzalezniac sie od wyzszych roz-kazow. W jednej ze smug swiatla, na weglistej zie-mi rozlozono talie taroka; co moment reka wycia-ga stamtad karte - z szeptem, ktory usiluje pro-rokowac o czyims zyciu... Owa reka bez korpusu pomyka, rzeklbys, po kartach niczym gryzon, jak wiecznosc wiecznoscia. i8 Po nowej pauzie szepcze glos tonem rzewnego usprawiedliwienia: -Nie ozenilem sie dla jej urody... Czy ktorys z ludzi pokazuje drugiemu fotografie? Jego slowa nabieraja w mroku tajemniczej inten-sywnosci. W zasiegu smug swiatla nikt niczego nie pokazuje. W najblizszej mlodzieniec o subtelnych rysach twarzy czyta. Co robi w tym pulku pospoli-tego ruszenia? Czy to on mowil przed chwila? Nie poruszyl sie ani razu, odkad Berger nasluchuje. Przycupnawszy w strumieniu swiatla wpadajace-g o p zrez otwor, czyta. Jak nisk o jest p uap l zie-mianki! Mignely dwie sylwetki, mieszaja sie przed nikla aureola: fotografie oswietla plomyk zapalniczki. Z taka sama rezygnacja glos zakatarzony, ktory powiedzial byl: "Zachodze do kosciola, kiedy chce wspominac...", odpowiada: -Ech, wiesz, moja zona specjalnie ladna tez nie jest... Wraca grabarz: -...Bo widzisz, one znalazly psa. Mozna go by- lo zatrzymac, bo nie zaplacony, no nie! Zona wola na niego Pietrek, prawie tak jak na mnie. Corecz ka nigdy nie umiala wymowic imienia swojego oj- ca. A teraz, mozesz mi wierzyc albo nie, odkad jest pies, smarkata mowi Piotr, jak wszyscy. Glos nabiera goryczy: -Nie odwiedzila mnie tu ani razu. W koncu to jednak rezultat... Mieszaja sie smugi swiatla; na niebie przelot pta-kow ku Wisle. Berger nasluchuje, jak z gestego polmroku nadciaga glos jedynego gatunku, ktory wie - nader metnie - iz umrzec moze. Wszyscy ludzie w ziemiance wstaja. Ktos wszedl: -Nalozyc maski! Najpierw 132 kompania! 19 Berger pojal, skad zolnierze wiedzieli, ze pojda w slad za gazem.Wdziewaja uprzaz wsrod nocy poplamionej swia-tlem i kieruja sie do podkopu z klekotem menazek, sprzaczek i zelastwa, podazajac na pierwsza linie. Ich kapitan wstapil po Bergera. Wychodza razem, ostatni. Kart do gry nikt nie pozbieral. I nikt nie podniosl ksiazki, ktora czytal mlodzieniec o twarzy studenta: Przygody trzech skautow. Czy powrot jest pisany tym zolnierzom? Wyruszaja gesiego, widac ich od tylu. Kiedy docieraja do okopow, ukazuja sie z profilu, ryjami naprzod. Przez ukos-ny otwor w przedpierscieniu Berger widzi teren, ktory oddziela ich od okopow rosyjskich, jasny po mrokach ziemianki. Na tle zielonym,, ktore przy-zolcilo juz lato, wiatr kolysze szerokimi falami bal-daszkow. Pierwsza linia niemiecka jest nieco w dole, ponizej biale kwiaty, na pol zeschniete; wiatr zarysowujac na kwiatach w oddali podluzny desen szarpie nimi z wsciekloscia przed otworami obser-wacyjnymi. Dwa przeciwlegle stoki, rzeka w glebi. Stok rosyjski wznosi sie wsrod takiego blogostanu, ze druty kolczaste wydaja sie oplotkami wiejskimi. Ani jednego czlowieka, ani jednego zwierzecia. Dzialo umilklo. Pogoda piekna jak przed wojna. Kurz wydluzonym tumanem wzbija sie w slon-cu. Nie rozwija sie w pioropusz jak za samochoda-mi; wszedzie jednakowo gesty i jednakowo wysoki, jak mur. Narasta, choc nie slychac zadnych silni-kow. Droga niknie. Zaczal sie atak gazowy. Jeden po drugim, cztery ambulanse wjezdzaja miedzy kepy drzew, przed linia okopow. Ludzie przepychaja sie do otworow strzelnic. Pod okienkiem obserwacyjnym profesor kurczy ramiona, rosly bismarckowski kosiarz, lapskami 20 zgarnia szal, probuje opatulic nim wasy. Rozlewi-sko gazu podpelza pod sad jabloni, zatapia pnie po-sadzone w regularnych odstepach, wlazi na kona-ry. Dno doliny to juz tylko zolta mgla, czerwona-wa, wzdluz lak i zielonych jodel, spomiedzy kto-rych wynurza sie widmowo wysoki slup telegra-ficzn y.Rozlewisko gazu przeslizguje sie na szerokosci kilometra ku wysunietej do przodu pozycji Rosjan. Wsacza sie w las, zasnuwa podnoza jodel nie dosie-gajac wierzcholkow, wylania sie na planie dalszym, a wtedy ich czu b yp do oneb zebom p liy prze-bijaja sie przez mgliste tlo, jak na sztychach japon-skich. Nie przerywajac swojego miekkiego wstepo-wania, zakrywa p lao, ktorych wsteg i pna sie k u wyzynom, fioletowe laki koniczyny, ostatnie lany zyta i szerokie prostokaty naszpikowane stogami. Na koniec, w najwyzszym punkcie, nie opodal oko-pow rosyjskich, zagarnia kepy drzew coraz gestsze i splachec lasu, w ktorym artyleria powyrabywala polany. Nic sie tam nie porusza. Cos pedzi od linii rosyjskich ku gazom: kon, ma-lenki nawet w lornetce. Gazy suna jakby znacznie szybciej teraz, kiedy zblizaja sie do okopow. Kon bez jezdzca szarzuje na nie rozkolysanym ruchem dlugodystansowych galopow. Przystaje, kreci sie w k lok o i wreszcie znowu mknie w lewo, a stukot podkow na drodze przenosi ziemia, stukot zdumiewajaco czysty, o wiele blizszy niz ow mikroskopij-ny kon rzucony w bezmiar. Wznosi sie rzenie, od-bija je dolina. Widac przez lornetke, jak kon za-dziera leb, zeby zarzec glosem podobnym wyciu psow. Znow idzie w galop, mknie prosto na gazy. Nie slychac juz tetentu. Niknie wsrod ciszy. Nie pojawia sie juz wiecej. Gluchy i nie koncza-cy sie marsz gazow zmierza jakby nieprzerwanie az do granic ziemi, zagubione rzenie, brzegi rozle- 28 wiska niemal wyraziste zaczynaja przydawac tej mgle groznego ducha machiny wojennej.Czy Rosjanie opuscili swoje pozycje? Trudno na-wet przez lornetke odgadnac moment, w ktorym gazy dotra do ich okopow. Niebawem je zakryja; i z w yja tkiem owego konia z Apokalipsy, ktory rzy w blasku slonca, zanim runie niby w ofierze, nic nie wylania sie stamtad. Niemozliwe, zeby je po-rzucono. Na dnie doliny jodlowy lasek i slup tele-graficzny z izolatorami znikly pod tumanem ga-zow; na polowie zbocza nieliczne czuby drzew wyzieraja jeszcze... Ziola, mizerne osty maskujace wykop obserwacyjny ledwie rysuja sie na tle rdza-womleoznym. Profesor, ktoremu podryguje nos scisniety lornetka i podryguja wasy, wali sie na Bergera calym ciezarem. Czy wrog znalazl sposob, zeby zatrzymac gazy, unieruchomic je na granicy przedpierscienia? Wiatr popycha nowa ich fale, ktora nie zatrzymu-jac sie w marszu, jak gdyby przeskakuje przez po-przednie. Berger przypomina sobie: "Nieprzejrzysta rogowka niebiescieje najpierw, oddech staje sie swiszczacy, zrenica - to n awet bardzo ciekawe - czernieje calkiem niemal... Za-den Rosjanin nie zdola wytrzymac bolu..." Czy to sie dzieje pod ta mgla, gdzie nic sie nie rusza, a ktora prze naprzod skretami przedhisto-rycznych jaszczurow, jakby nigdy nie miala za-trzymac sie na ziemi? -Czy nie bed zie juz gazu w ok op ach, kied y na-si zolnierze tam wejda? -Nie ma sie czego obawiac! - odpowiada profesor, apodyktyczny. - Gaz usuniemy i mamy przeciez ambulanse! Nie w tym rzecz, zeby tam po-zostac! A zreszta, nieprawdaz, ja... Koniec zdania miazdzy ponowna szalencza ka-nonada dzial rosyjskich. Miazdza gaz, tak jak 22 miazdzylyby natarcie. Pociski wybuchaja czerwo-no, spazmatyczne, w rozlewisku, ktore odzyskalo zoltosc. Kiedy szarpia jego brzegi, strzepy posu-waja sie szybciej niz masa, nie oddzielajac sie jed-nak od niej calkowicie. Rozlewisko skotlowane czerwonymi wybuchami jak rzeka czerwienia za-chodzacego slonca, obojetne, nie przerywa swojego marszu plagi, stalo sie bowiem tym, czym jest: ga-zem bojowym.Artyleria rosyjska przestaje strzelac tak nagle, jak sie rozpetala. -Ci, ktorzy spostrzegliby u siebie objawy zatrucia - rozlega sie w okopach glos oficera - niech natychmiast wycofuja sie do ambulansu, to jasne! Smak gorzkich migdalow, swiszczacy od-dech... Zrozumiano? Kiedy Berger i jego towarzysze wyszli z okopow, gazy znikly za linia wzgorz. Zostala tylko po nich japonska mgla na dnie doliny i czarniawa smuga na wszystkim, czegokolwiek dotknely, jak-by przemarsz ich pozostawil kawal zimy pod roz-slonecznionym niebem. I wciaz nic w rejonie oko-pow rosyjskich. Kompanie wojska, ktore wyruszyly znacznie wczesniej, przeprawiaja sie na drugi brzeg rzeki. Berger widzi je wyraznie. Czy Rosjanie widza je tez? Pomiedzy szerokimi zastyglymi lawicami mgly ludzie pelzna niby wsrod mokradel, rozpra-szaja sie, skupiaja. Na wierzcholkach jodel wiatr szamocze strzepami rdzawych oblokow. Przepra-wiwszy sie przez rzeke, kompanie wciaz posuwajac sie naprzod formuja szyk bojowy. Kazdy wyczekuje z zapartym oddechem pierw-szego pocisku, ktory zapowie nowe bombardowanie artylerii rosyjskiej - masakre, miazge. 23 Przez lornetke Berger odnajduje swoja 132 kom-panie maszerujaca teraz na czele. Pod linia pikiel-haubow obciagnietych plotnem, przypominajacych kaski saracenskie, male figurki zaslaniaja druty kolczaste. Marsz nierowny jak po wybojach zatrzymuje sie, plamy ludzkie zaczynaja wplatywac sie w sieci drutow, podrygiwac w mej niby muchy w pajeczynie. Po upartym posuwaniu sie naprzod, ktore zwalnia narastajaca odleglosc, jak zwalniala wedrowke gazu, nastepuje scena groteskowa, za-styg al w miejscu. Potem wszyscy nikna w ok po cah rosyjskich albo dalej.Nie, sa tacy, ktorzy pozostaja na zasiekach. Nad-ciagaja nowe kompanie, plyna, nurkuja. Cala bry-gada prze naprzod. Slychac tylko wiatr. Na calym obszarze ataku nie ma juz nikogo. Nie ma juz woj-ny, nic oprocz oslepiajacego slonca nad sielskim bezmiarem, nad miastem drewnianym, osobliwie nietknietym tam, z jego baniasta dzwonnica. Lecz ani Berger, ani porucznik-adiutant nie spuszczaja z oka niedostrzegalnej linii okopow rosyjskich. Wydaje sie, ze profesor wrazil w oczodoly swoja podrygujaca lornetke. Zolnierze otrzymali rozkaz nieprzerwanego marszu na druga linie wroga, jak najszybszego zajecia laskow za grzbietem, ktory zaslania teraz pelzniecie gazu. A jednak nie poja-wia sie ani jeden zolnierz. -A moze nasi zostali zagazowani? - pyta w koncu Berger. Profesor z wsciekloscia wzrusza ramionami. Wskutek wstrzasu jego lornetka traci pole widze-nia. -Powiedziano, zeby tam nie zostawali! Wyda- no rozkaz, zeby tam nie zostawali! Inaczej zosta- wia tam zycie, oczywista! Jego lewa reka wypuszcza podrygujaca lornetke, 24 zaciska sie na ramieniu Bergera: czlowiek bez blu-zy wynurzyl sie z okopow.Czlowiek dwoch i pol metra wzrostu, na kro-ciutkich nozkach... Bez maski. Zatrzymuje sie, pa-da. Pod nim jest drugi. Na cala dlugosc okopu lu-dzie w koszulach, biale plamy wyraziste mimo od-leg olsci, wychod az, bez ryjo.w Wszyscy zb ty wy-socy, niczym jarmarczni olbrzymi, ktorych glowy umieszczone rowniez za wysoko bambalakaja na kijach niewidzialnych miotel. Dlaczegoz u diabla ci zolnierze pozdejmowali bluz y i r yje? Przelamuje sie ten i ow olbrzym jarmarczny. Odpada czesc ciala w koszuli; pozostala czesc da-lej sunie naprzod. Kazdy sklada sie z dwoch ludzi: jeden niesie drugiego. Czyzby juz tylu rannych? I wciaz ta cisza pod wiatrem! Zieloni zolnierze w maskach laduja znow biale plamy na ramiona, kustykajacy orszak niknie w przejsciach wycietych miedzy zasiekami. Nie zmierza ku Rosjanom: powraca. Na calej linii, wsrod przejsc - splatane rojowi-sko wokol zolnierzy z ryjami, ktorzy niosa biale plamy poruszajac sie ostroznie: mrowki niosace mrowcze jaja - nadciaga kompania za kompania. Porzucaja pozycje rosyjskie. Wsrod ciszy bez jed-nego wystrzalu armatniego. Bez jednego wystrza-lu, z karabinu. Profesor upuszcza lornetke, zwisa mu z szyi na pasku, i gna prosto przed siebie, szal lopocze. Na lewo od Bergera jest kon, dosiada go, pedzi. Kompanie, teraz juz w ucieczce bezladnej, to po-jawiaja sie, to nikna, coraz blizej i blizej. Berger zastepuje w koncu droge dwom biegnacym zolnie-rzom, ktorzy patrza na niego, ale go nie widza. Nie widza nic. Biegna. Zachowali swoje ryje. Dwoch 25 nurkow w skafandrach z jakiegos oceanu, zwierze-ta z innej planety.-Co z Rosjanami?! Wrzeszczy, nie slysza go: z ludzkich wlasciwosci zachowali tylko moznosc dwunoznego biegania. Nikna za drzewami. Jeg o k no rzy jak tamten, kto-ry rzu icl sie w rozlewisk o g zaow. Pojawia sie zol-nierz ze 132 kompanii. On rowniez biegnie, w ma-sce, kask zgubil. Berger napiera na niego koniem: -Co sie d iezje z Rosjanami?! - wrzeszczy znow. Zolnierz odpowiada jak szaleniec, wymachujac rekami, krecac szyja. Berger pokazuje mu na migi, zeby zdjal maske. Zolnierz krzyczy. Berger odga-duje: "Nie da sie!" -Co sie nie da? A gdzie wasza bron? -Nie da sie! My... Krzyczy "nie" rekami, ramionami, glowa. Dusi sie. Obie rece wyrzucone do przodu gestem mow-cy, ktory zaprzysiega sale, wskazuja czerwona ko-niczyne o gesto zbitych kwiatach otaczajaca ich obu, jak gdyby oskarzal to rozowe runo miedzy ciemnymi scianami drzew. I znow pedzi na leb, na szyje. Berger dalej rusza w galop. Wypadajac z la-su, kon jak piorunem razony slizga sie na zesztyw-nialych nogach, przebywa tak piec metrow i wy-rzuca jezdzca miedzy krzaki. Kiedy Berger podno-si wzrok, zwierze tkwi nadal w groznej pozie sta-tuy. Nozdrza ozywaja, rozdymaja sie odslaniajac zeby; zycie wypelnia go w jednej chwili, od uszu do klebow. Kon ucieka, poniosl. Berger ma przed soba teren, ktoredy przeszedl gaz. Masuje sobie kolano, spogladajac przed siebie. Palce natrafiaja na jakies paskudztwo: klebek martwych wlosow, pajeczyn, zlepek zakurzonych klakow. Jego but szorujac po ziemi na przestrzeni metra nagromadzil miedzy podeszwa a kolanem 26 koniczyne i baldaszki dzikiej marchwi, zielsko roz-plenione takze w krzakach: czarne, glutowate, jak-by wyciagniete z glebin blota. Ksztalt kwiatow po-zostal nietkniety. Ksztalt trupow rowniez, na ogol. Jego dlon cofa sie z obrzydzeniem: zycie nie cierpi padliny. Na przeszlo trzysta metrow przed nim, na spustoszonej lace, gazy nie zostawily ani centyme-tra zycia. Nad wysokimi scielacymi sie pokotem trawami slonce swieci zalobnym blaskiem, jakby padalo na wegiel. Jablonie zmaltretowane, w kilku rzedach, przypominaja drzewa dotkniete liszaj cem, ich liscie barwy nawozu poprzyklejaly sie do sina-wych galezi. Jablonie, przycinane przez czlowieka, zabite jak ludzie; umarle bardziej niz inne drzewa, gdyz plodne... Trawa pod nimi jest czarna. Czarne sa drzewa zamykajace horyzont, glutowate, one rowniez. Umarle sa lasy, na ich tle przebieg jaa syl-wetki zolnierzy niemieckich, chowaja sie w zaro-slach, wid azc, jak p do ons i sie Berg r.e Umarle sa trawy, umarle liscie, ziemia umarla, i coraz slabiej dudni od unoszonego wiatrem oddalajacego sie ga-lopu sploszonego konia. Berger naklada maske.Pionowo tkwia tylko, miedzy jabloniami, kepy ostow, ktorych kulki, kolce, liscie przeszly w rdza-wosc kwiatu gotowego juz rozsypac sie w pyl, gdy tymczasem lodygi nabraly ohydnej bialosci prepa-ratow anatomicznych w slojach. Maziowata laka wyciaga miedzy dwiema scianami lasu ramiona ustawione pod katem prostym. Berger ma stluczo-ne kolano, lecz chodzic moze. Ciagnie za soba sto-py coraz ciezsze, jak pecyny. Galop jego konia za-ginal w szumie wiatru. Inny kon, o nogach zlaczo-nych jak na migawkach z wyscigow, runal przed nim, moze to ten, ktory dal szczupaka w gazy: nie zesztywnial jeszcze, oczy ma otwarte i szarawe, siersc zgnila jak trawa i liscie, miesnie schwycil skurcz. Wokol niego wystrzelaja dziewanny, swie- 27 ce rdzawe jak osty, lecz o wszystkich lisciach po-skrecanych; grono zabitych pszczol oblepilo jedna z lodyg, rzeklbys, kaczan kukurydzy. Za tym wej-sciem do doliny umarlych, za daleka linia slupow i drutow telegraficznych wiatr popycha chmury wysoko pod niebem bez ptakow.Berger wlecze sie wciaz naprzod. Odosobnione wsrod pustkowia sterczy martwe drzewo, jak gdy-by czuwajac nad zagazowanym koniem. Nie sple-sniale od gazow wszystk ei jeg o g laezie czyste, k na-ciaste, przeobrazone w kosc, prac do przodu, zasty-gly w tragicznym gescie wszystkich umarlych drzew ziemi. Drzewo to, skamieniale przed bardzo wielu laty, wydaje sie w tym swiecie zgnilizny ostatnim sladem zycia. Sroka szybuje zwolnionym lotem, biale piora odcinaja sie na tle czarnych skrzydel: i spada, ptak szmaciany. Berger minawszy polane dociera na drugi brzeg lasu. Rzecz ju z nie w tym, ze kroczy wsrod rzyg il-wosci, ale ze w nia zapada. Zarosla glogow i tarnin skoszone, glutowate rowniez owa sina rdzawoscia zdechlego zwierzecia, ktora z odleglosci dwudzie-stu metrow staje sie czarna. Ciernie juz nie zaha-czaja. W denerwujacym poczuciu odzyskiwanych sil Berger przekracza z latwoscia kolczasta bariere rozpackujaca mu sie pod kolanami, pod reka, pod brzuchem. Kluja tylko jeszcze dlugie kolce aka-cyj, ktorych galezie lamia sie za lada potraceniem; ich liscie zwisaja niby sparzona salata, tam i sam z pajakiem zdechlym posrodku pajeczyny perlacej sie zielonawa rosa. Pozlepiany bluszcz zwisa ze zropialych konarow. Pomiazdzone krzaki wydaja pod stopa odor gorzki i slodkawy, odor gazow? Po-jawiaja sie czterej zolnierze w maskach, okryci liscmi. Najlzej zwarzone gazami lepia sie do tych, ktore wczesniej okleily mundury, lecz wicher je zdmuchuje niczym liscie zeschniete. Zolnierze ida 28 gesiego, nie oglada sie zaden, samotni w tym zgni-lym lesie. Dwoch ledwie moze wyminac sie na sciezce. Berger zagradza ja, lecz utracil autorytet: nie siedzi juz na koniu. W nich zas, tak samo jak i w nim, budza groze te liscie, te pnie zropiale, za zycia dotkniete rozkladem. Pierwszy zatrzymuje sie co najmniej o metr, unosi ryj:-Nie moj interes... - rzuca przez zeby ogar- niajac wszystko, procz Bergera, zaszczutym spoj- rzeniem - nie, to nie moj interes! I biegnie swoja droga miedzy drzewami, chwy-tany przez lep. Drugi i trzeci ida ramie do ramie-nia, jakby sprzymierzyli sie przeciw Bergerowi. Jeden z nich krzyczy mu w twarz: -Dosc, moj stary, dosc! - jakby sprzykrzyl sobie rozwlekla gadanine (moze pakowali mu ja w uszy od poczatku wojny wszyscy przelozeni). Drugi smieje sie histerycznie, ale Berger odga-duje tylko ten smiech z nieprzerwanych podrygi-wan ryja. Czy macie rannych? - mysli Berger. Zolnierz przechodzi. Berger nic nie powiedzial. Nawet nie zdjal maski. Ostatni z zolnierzy znalazlszy sie obok niego kiwa ryjem, waha sie, przytupuje, strzasa deszcz lisci przylepionych do szynelu, unosi maske: -Bo ja, panie majorze, ja to mam panu cos do powiedzenia! I oglupialy na dzwiek wlasnego glosu, ktory wy-pelnia cisze, przepada, jak i tamci, wsrod poskle-janych chaszczow. Patrzac na sciane drzew, ktorych co wyzsze czu-by zachowaly zielen wsrod wiatru, na bardzo stro-me zbocze widoczne ponad owymi piekielnymi lasami Berger uzmyslawia sobie kleske, jaka dotkne-la kompanie: setki ludzi w koszulach dzwigaja in-ni ludzie. Kustykajac, biegnac na przelaj, Berger dostaje sie znow pod zakazone drzewa. Uciekaja- 29 cy zolnierze, ktorych napotyka, oblepieni liscmi, nie odpowiadaja na jego pytania. Jeden z nich, tuz przed nim, spoglada ukradkiem za siebie, nerwowo poruszajac szyja. Ucieka, ale nie ze strachu.Ponad glebokimi parowami swiatlo wycina w sylwetki - nie pomijajac zagajnikow - oh ydn y swiat lasu zamienionego w ciecz. Cialo wyparte do gory, w koszuli rowniez, wynurza sie z ramionami zwisajacymi jak u Zdejmowanych z krzyza. Za nim ten, ktory je niesie. Pierwszy Niemiec zagazowany... Berger biegnie, upada, znow biegnie; usnal bol w kolanie. To nie Niemiec, to Rosjanin. Ale niosacy jest Niemcem. Zdejmuje maske, spoglada z nienawiscia na Bergera. -Co sie dzieje? Co? Co? Niemiec ma twarz chlopska, pradawna. Czolo mu sie marszczy, staje sie jeszcze nizsze. Patrzy koso na Bergera. Niosac Rosjanina na barkach, rzucil karabin. Bergerowi zdaje sie, ze zawolal, i spostrzega sie po raz wtory, iz nie wyrzekl ani slowa. Zdejmuje maske. -Ambulans! - cedzi w koncu zolnierz przez zeby, gr ozn y. -Co tu sie dzieje, do jasnej cholery?! Berger odzyskal glos. -Tam gdzie sa te leki! Czolo zolnierza marszczy sie coraz bardziej. Wydaje sie znacznie starszy od Bergera i major wy-czuwa - tak jakby zolnierz krzyczal - jego pogarde dla swojej oczywistej mlodosci. Zolnierz czy-ni wysilek calym swoim torsem, uwaza, by ciala nie upuscic, a jednak jest brutalny, jak gdyby twarza Rosjanina chcial cisnac w twarz Bergera. Naglym ruchem ramienia odrzuca w tyl zwisajaca glowe, ktora odwraca sie, znikaja wlosy podobne do tytoniu, pojawia sie twarz zagazowana - stra- 30 szliwa. Z szynelu bucha odor gorzki i slod kway za-razem, ten sam co z polamanych galezi. Ruch, spo-sob, w jaki Niemiec trzyma cialo, wyrazaja brater-stwo niezdarne i rozpaczliwe.-Trza cos zrobic... - powiada juz troche mniej grozny. Wargi i oczy Rosjanina sa fioletowe, w szarej skorze. Paznokcie skrobia koszule, zeby ja zerwac, lecz nie udaje im sie jej zaczepic. Pod nieszczesny-mi drzewami, z ktorych wciaz opadaja slimaczace sie liscie, swiatlo rozposciera zsinialosc chaszczow przypieczetowana rozkladem. Tuz obok wiatr mar-szczy gesta wode bajora obrzezona nietknietymi plesni- mi przypominajacymi rzezuche, po ktorej wysepeczkach przetacza sie wzdety trupek wie-wiorki z oklaplym ogonem. Ten, ktory niosl, od-chodzi ciezko. Berg re mu is wyjsc z teg o lasu, bo tu nie d woie sie nic, bo tu nie istnieje nic ludzkiego i nie moze juz istniec. Swietlista pustka wawozu, ktory Ber-ger kustykajac okraza, nadaje wyrazistosc chin-skich cieni lachmanom nizej rosnacych galezi, li-stowiu porozwieszanemu jak szynele, mackom po-przylepianym do pni, temu swiatu z dna bagien. Nie tylko jednak pustka wawozu, lecz i bliskosc zagajnikow dlawi teraz wsrod mgly podobnej ku-rzawie wszystkie te pnie spowite martwymi wodorostami; mgla pelna czerwcowych iskier wsrod nacichajacego wiatru, ktory przywraca temu zatopionemu borowi letni spokoj lesnych poszyc. Przez piec sekund Berger spogladal na twarz za-gazowanego Rosjanina. Od roku dosc sie napatrzyl na rannych i zabitych, na sztywnosc pierwszych trupow pod ich derkami, na twarze sczerniale wsrod zasiekow z drutu kolczastego, ale zadna twarz zabitego nie wymaze z jego pamieci tej straszliwej fizys. 31 Dotarl teraz nie do nastepnej polany, lecz zna-lazl sie na skraju nowych polaci lak obmurowa-nych drzewami z blota: wygnila trawa odslania nieprzebrana siec utkana przez pajaczki ziemne, nietknieta, uperlona w calosci kropelkami jadowi-tej rosy; blyszcza w zamazanym swietle od kranca do kranca tych lak ohydnie ukwieconych. Na ca-lym tym roziskrzeniu przyprawiajacym o mdlosci plonie jeden punkt swiatla niby okno, ktore od-blask zachodu wydobywa z miasta w mglisty przedwieczerz. Migocze na piersi zolnierza ugina-jacego sie pod Rosjaninem, ktorego wladowal so-bie na barki - z jednej strony rece, z drugiej no-gi. Brelok w trojkacie koszuli rozchelstanej az do pasa. Zolnierz jest juz teraz tak blisko, iz Berger domysla sie, ze to golab i krucyfiks, podwojna kropla krzyza hugenockiego. Wita ow krzyzyk ni-by twarz przyjazna.Ten leb poczciwego psa chlostany wlosami, ktore wiatr nawiewa na nos, bez helmu, nie przypomina wcale twarzy dostrzezonej przez moment w zie-miance... Zolnierz tkwi w miejscu - maske zsunal z czola, ryj niczym spiczasty kapelusz - nerwowo mruga oczami unoszac tors powoli, aby nie upus cic ciala, ktore niesie, prostujac sie na tyle, by rozpe-dzic bolesne zdretwienie. -To daleko! - mowi. On rowniez chcialby okazac wrogosc, ale w mia- re jak ostroznie prostuje tors ugiety pod Rosjani-nem - twarz zolnierza usmiecha sie do otaczaja-cych go zniszczen. Berger widzi jego naszywki: -Podoficer? Co to?... Dlaczego?... Czlowiek kiwa glowa, kark calkiem mu zdre- twial pod niesionym cialem, i krzywi sie, lecz owe-mu skurczowi nie udaje sie zmazac oglupialego usmiechu, jaki wypoczynek rozlewa na twarzy. -Dlaczego?... - powtarza oszolomiony. 32 Bergerowi wydaje sie, iz rozpoznaje zakatarzo-ny glos, ktory powiadal w ziemiance: "Z ochotni-kami jest problem moralny..." Z pewnoscia to nie wiesniak.-Nie mozna ich zostawiac tam dluzej!... Mowi o Rosjanach. -Czy jest rozkaz odwrotu? Podoficer slucha kolyszac sie na tle jabloni zzar- tych rakowata jemiola, rozchyla grube wargi i wciaz mruga oczami spiesznie, jak przedtem. -Nie ma juz rozkazow... - mowi na koniec. Ciezkie cialo, ktore ma na barkach, udaremnia mu gesty, potrzasa wiec glowa, jak gdyby chcial oznajmic, ze rozkazy przepadly na zawsze, z ca-lym swiatem. -Gdzie oficerowie?! - krzyczy Berger. -Nie wiem... "Zacho wu aj sie jak my... Nie, czlowiek nie p o to stworzon