ANDRE MALRAIX Lazarz Panstwowy Instytut WydawniczyOD TLUMACZA Autor opatrzyl niniejsza ksiazke nastepujaca nota: "Lazarz wejdzie w sklad drugiego tomu Miroir des Limbes (Zwierciadla piekiel) - dziela, ktorego czesc pierwsza ukazala sie pod tytulem Antime-moires."Swojego Lazarza Andre Malraux rozpoczal rozdzialem z Les Noyers de 1'Altenburg, powiesci, ktora opublikowal w roku 1948. Losy jej nalezy tu w skrocie przedstawic. Z poczatkiem ostatniej wojny Malraux pracowal nad powiescia epicka, w ktorej zamierzal opowiedziec historie rodu Bergerow. Podczas rewizji w domu pisarza gestapo zniszczylo czesc rekopisu tej ksiazki. Ocalala czesc autor przeslal do Szwajcarii, gdzie rzecz - okrojona dodatkowo przez tamtejsza cenzure - wydano w roku 1943 pod tytulem La Lutte avec l'Ange. Po pieciu latach Malraux opublikowal ow tekst we Francji jako Les Noyers de lAltenburg. O zmianie pierwotnego tytulu zdecydowal fakt, iz autor nie bylby zdolny - o czym sam wspomina - przywrocic okaleczonemu dzielu tych wszystkich cech, w jakie wyposazyc je zamierzal: to znaczy walorow myslowych i artystycznych. Z tegoz wzgledu Les Noyers de lAltenburg ukazaly sie w ograniczonej liczbie egzemplarzy. Ponadto Mal-raux oswiadczyl, ze reedycja tej powiesci nie po- 2 jawi sie nigdy i ze nigdy nikomu nie udzieli zgody na jej przeklad. Od roku 1948 pisarz stanowiska swojego nie zmienil.Akcja Les Noyers de l'Alteriburg rozgrywa sie w Alzacji miedzy rokiem 1870 a 1914. Bergerowie, Francuzi mniej lub wiecej zniemczeni - nazwisko Berger w rownej mierze francuskie jak niemieckie mozna wymawiac dwojako - sluza Hohenzoller- nom, piastujac wysokie urzedy w administracji i wojskowosci, a takze odgrywaja wazna role w owczesnym ruchu intelektualnym. Siedziba ro- du jest Altenburg, miasteczko nie istniejace zresz- ta w rzeczywistosci. Jeden z Bergerow, wlasciciel budynkow poklasztornych otoczonych roslymi orzechami, urzadzil tam centrum spotkan, na kto-re zjezdzaja uczeni i pisarze z calej Europy. Stad tytul powiesci. Mamy prawo przypuszczac, ze Mal-raux wlaczyl w nia element swoich wspomnien ro-dzinnych, skoro w Resistance wystepowal pod pseudonimem kapitan, a potem pulkownik Berger. W Les Noyers de l'Alteriburg niemiecki major Walter Berger jest swiadkiem ataku gazowego, ktorym Niemcy przelamali rosyjski front nad Wi-sla. Mamy tu d o czynienia z czysta fik jca p woie-sciowa: Niemcy nigdy w Polsce gazow nie uzyli. Podobnie zmyslony zostal pejzaz, w jakim rozgry-wa sie tragedia, z miejscowoscia o dosc osobliwej nazwie "Bolgako". Cala ta nierzeczywista dekora-cja wspomaga jedynie autora w ukazywaniu rzeczywistych prawd moralnych. J.R. I Dotknela mnie choroba snu, nogi juz kilkakroc splataly sie pode mna i upadlem niby w omdleniu, ale nie tracac przytomnosci. Potem dwa razy w cia-gu tygodnia recydywa poprzedzona raptownym zawrotem glowy. Badania. Profesorowie i doktorzy beda mogli odbyc konsylium dopiero za dwanascie dni. A tymczasem skleroza nerwow obwodowych i zagrozenie mozdzku, grozi wiec paraliz. Jaki?Skoro zas pracuje nad moja ksiazka, byc moze juz ostatnia, siegam do Les Noyers de 1'Altenburg napisanych przed trzydziestu laty i biore stamtad jedno z wydarzen nieoczekiwanych i wstrzasaja-cych niczym krucjata dziecieca - sto tysiecy mal-cow samopas ruszylo wyzwalac Jerozolime, jed-nych wyrznieto, drudzy wpadli w jasyr - wyda -rzen, ktore zaliczaja sie chyba do szczytow szalen-stwa Historii: pierwszy gazowy atak niemiecki nad Wisla, pod Bolgako, w roku 1916. Pojecia nie mam, dlaczego atak nad Wisla stanowi czesc Miroir des Limbes, wiem, ze sie tam znajdzie. Niewiele "te-matow" obroni sie przed grozba smierci. Ten jed-nak wprowadza w gre starcie braterstwa, smierci - i-tej wlasciwosci czlowieka, ktora szuka dzis swojego miana: sprawa na pewno natury ogolnej. Poswiecenie wiedzie ze Zlem najglebszy i najstar-szy dialog chrzescijanski. Po tym ataku na froncie rosyjskim nadeszlo Verdun, iperyt we Flandrii, 4 Hitler, obozy zaglady. Caly ten korowod nie zmazu-je epileptycznego dnia, kiedy czlowiek przeksztal-cil sie w d me enta jak gd by y po ek ps olzji jad orwej. Gdyby lotnik sam siebie wysadzil w powietrze uzy-wajac swojej bomby zamiast rzucic ja na Hiroszime, nie zapomnielibysmy o nim - nawet po drugiej eksplozji; a powracam do tych spraw jedynie z tej racji, ze szukam w duszy przeciecia drog, na kto-rym Zlo absolutne przeciwstawia sie braterstwu.Mamy wiadomosci dostateczne o tym, co dzialo sie owego dnia, zeby wyobrazic go sobie. Z tego, co dzialo sie nastepnie, nie pozostalo nic. Wspomnie-nia opublikowane urywaja sie na ambulansach. Nie liczmy na to, bysmy po latach szescdziesieciu od-kryli cokolwiek. W Alzacji pod koniec roku 1944 nikt nie pamietal juz nazwisk tych ludzi, ktorzy ocaleli pod Bolgako. Historia zaciera nawet ludzka niepamiec. Owa blyskawica rozproszyla sie zaraz w niebycie dni wojny, drugi bowiem pulk, ktory nadciagnal na linie frontu wraz z ambulansami, przerwal linie rosyjskie. Z wydarzenia nie pozostaje nic. Czy blyskawica m u s i a l a sie zatrzec, azeby odnalezc swoj blask nadludzki? Gdyby sie stalo inaczej, czy nie zagine-laby wsrod opowiesci o szalenstwach, opilstwach, panikach, ktorych narody zapamietywac nie lubia wcale? Ow atak ma dla mnie dajaca sie okreslic potege wielkich mitow: N i e Antygony i Prometeusza. Ludzkosc starodawna przezywala swoje mity: az do 1911 cesarz Chin prowadzil plug, wy-tyczajac pierwsza bruzde roku, jak cesarz mitycz-ny wyorywal byl pierwsza bruzde ziemi. Przezy-lem na nowo nieznany mit Wisly, poniewaz napi-salem go w innym ksztalcie w roku 1940, kiedy bylem jencem, i w roku 1941, kiedy ucieklem z nie-woli. I teraz, aby go znow podjac, porzucam frag-menty tej ksiazki, w ktorych zderzaja sie moje 5 wspomnienia, moje obsesje, moje przeczucia. Przestudiowalem atak pod Bolgako, gdyz pewna liczba zolnierzy, ktorzy go prowadzili, byla rodem z Alza-cji. Niemcy chetnie podowczas kierowali Alzacje na front rosyjski. (Stad wolnosc wewnetrzna mo-jego bohatera z obojetnoscia walczacego za Niem-cy.) Nie wiedzialem w roku 1941, ze powstanie kie-dys brygada Alsace-Lorraine i ze z ziemia Alzacji zmiesza sie moja krew. Smierc wokol mnie kraza-ca wyd jae mnie temu, co mi sie wo wczas, przed trzydziestu laty, zdarzylo po drugiej stronie zycia.Zrywajac kurtyne Szekspir czyni z banalu smierci rewelacje Makbeta, Hamleta, Prospera, objawia nam to, co wiemy. Wraz z pierwszymi gazami bojowymi Szatan pojawil sie znow na swie-cie, ale Plaga nie zmogla slepego instynktu zycia, ktory zmartwychwstal w jedynym lesie Europy, gdzie zyja do dzis zubry czwartorzedu. Czy znamy wiecej przykladow, gdzie czlowiek i smierc zostali zmiazdzeni wspolnie pierwotnym braterstwem - zapisanym w czlowieku, zaprogramowanym, jak powiedzieliby drwiaco informatycy? Owego dnia, co nadszedl z rownie daleka jak Zlo, polbestia gle-bin, gdzie zrodzil sie czlowiek, odkryla, toczac sli-ne, wyzwanie Prometeusza. Bedac juz moze pod wladza smierci, chronie sie w opowiesc o jednym z najbardziej zagadkowych drgnien zycia. Jednostka ludzka nie istnieje w niej. Major Berger - zaledwie. W okopach nasluchuje, podczas ataku patrzy. Gestykulujacy profesor znaczy tylko troche wiecej niz jego buldogi. Inni przemawiaja prapraglosem ludzkosci, glosem jaskiniowym zol-nierzy niemieckich w ziemiankach, jencow francu-skich w obozie. Na dnie duszy wroga jest rowniez milosierdzie. Kiedy zatrzymuje sie auto profesora, major Ber-ger i porucznik-adiutant salutuja, na co z rozma-chem odpowiada im filcowy kapelusz o szerokim rondzie, jedna reka odgarnia do tylu suty szal osla-niajacy piers (w czerwcu), druga rzuca pod stopy oficerow niedopalek papierosa: rece, papierosy, su-ty szal, siwe wlosy, przydlugie, golebnik ulatuje w komplecie z twarzy profesora, ktory przypomina jakiegos Bismarcka-kuglarza. Gruby, mlody becwal wysiada za nim z auta, w lewej rece dzier-zac kufereczek, w prawej koszyk: jego syn. -Bardzom rad! - powiada profesor - na prawde bardzom rad, moi panowie! Zawsze zywi- lem ogromna sympatie do oficerow wywiadu! O majorze wiad omo mu, iz ow d osc mlody etno-log byl doradca Czerwonego Sultana i adiutantem Enwer Paszy, ktory obecnie broni Dardaneli przed aliantami. O profesorze Bergerowi wiadomo, iz to jeden ze specjalistow od gazow bojowych. Interesuje sie bardziej gazami anizeli nedznymi sprawa-mi wywiadu, ktore zamulaja mu czas. -Chodzmy na obiad! Profesor wsunal reke pod ramie Bergera, nieco tym zaskoczonego. "Europa" to hotel najmniej zrujnowany sposrod trzech hoteli zarekwirowanych w Bolgako. Pod niebem spokojnym, gdyz wieczor nadchodzi, wsrod niesmialej woni roz po- 7 szarzalych, lecz nie zwiedlych jeszcze, pomruk ka-nonady wznoszac sie wypelnia samotnie zapuszczonego ogrodu.Do stolu nakryto w pokoju Bergera. Z mina stra-piona profesor kladzie swoj wielki kapelusz na ko-minku, wydobywa z koszyka butle i zolta flaszke, z ktorej pociaga lyk. -Na astme, prosze panow! ale to (w drugiej re- ce trzyma butle), zauwazcie! to prawdziwa francu- ska fine. A jakze! Zasmucony stawia ja na stole. -Jedzmy, jutro rano przerwiemy front rosyj ski. Wciaz pelen strapienia. Berger schodzi po piwo. Kiedy wraca niosac flaszki wetkniete wachlarzowato miedzy palce obu dloni, profesor, jego syn i porucznik przygladaja sie fotografiom: pierwsza z nich, miedzy talerzami, przedstawia dom profesora. Zburza go, beda budo-wac tam lotnisko. Mial nadzieje, ze go ocali - jedna z depesz, ktore juz na niego czekaly, przynosi odmowe definitywna. Stad zasmucenie. Na drugiej fotografii dwoje dzieci porucznika. -Kolej na mnie, teraz ja pokaze swoje dzie- ci - powiada gruby syn profesora. Berger spoglada: trzy buldogi. -Heinz studiowal w Oksfordzie - mowi jego ojciec. - A potem specjalizowal sie w medycynie zwierzecej. Z powolania, prosze panow! -Z umilowania - szepcze becwalowaty Heinz. I sklaniajac sie lekko, jakby dla prezentacji, do-daje tonem pokornie dumnym: "Weterynarz." Przypomina buldogi - sflaczaloscia. -Czy jutro, panie profesorze, mamy dokonac tylko p orb, y czy b deiez to prawd iwz y atak? Bo skoro poprzednie wysilki zawiodly... 8 -...proby, ktore odbywaly sie az do dzis natym froncie, jesli laska!... Wybucha dzieciecym smiechem. Jak wielkie malpy ten wasacz jest stary i dziecinny na prze-mian, nigdy mlody. -Probowano stosowac trucizny. A to komplet- ny idiotyzm! Kwas cyjanowodorowy, tlenek wegl a sa truciznami doskonalymi, ale co daly? Kwasu cyjanowodorowego musi byc pol grama na metr szescienny powietrza: delikwentem rzucaja kon- wulsje i pada martwy, sztywniejac jak w tezcu. Znakomite w pomieszczeniu zamknietym! A pole bitwy, prosze ja panow, pozwala sobie byc otwarte! I co dalej? Probowano tlenku wegla. W labora-torium. Trucizna grozna, spelniajaca wszelkie wa-runki, latwa w produkcji, tania! Scina we krwi he-moglobine, odcina od niej tlen atmosferyczny. Ale znow ten problem otwartego pola! Kazalem wyeliminowac trucizny. Zastosujemy... co innego. Udoskonalilismy pochodne chloru. Chlor rzecz niezla, prosze panow. Latwy do skroplenia, organizm ludzki nie toleruje go, taniutki, zwazcie i to! Wedlug waszych... kolegow z frontu zachod-niego, moi panowie, nasz atak chemiczny nad Izera spowodowal dziesiec do dwudziestu tysiecy zatruc piorunujacych. Wystarczylo az nadto, zeby prze-rwac front angielski! Wspaniale! Ale jesli wrog uzyje masek, trzeba bedzie wszystko zaczynac od nowa! -Jesli wyeliminujemy trucizny - pyta Ber ger - co w takim razie zaatakujemy? Profesor rozklada rece gestem tancerza. -Sluzowki przeciez, panie majorze! To calkiem proste: sluzowki! Mamy zwiazki chemiczne dziala- jace skuteczniej od chloru, rzecz oczywista! tok- sycznosc fosgenu moze osiagnac dziesieciokrotna moc chloru, ale fosgen... 9 Podchodzi do otwartego Okna, wyciaga reke ba-dajac kierunek wiatru. Za ogrodem banie i krzyze cerkwi lsnia wsrod wieczoru, dalej plac rozciaga sie pochyloscia. Glos profesora wylicza zalety i wa-dy fosgenu, a Berger ogarnia mysla przestrzenie slowianskie az do Pacyfiku.Profesor wyrzuca zgaslego papierosa przez okno, zamyka je i wraca rozpromieniony: -Wiatr wciaz jak marzenie, jak marzenie! Mniej zreszta mnie trwozy kaprys wiatru niz na- gly przyplyw wilgoci... Zapalil nowego papierosa i znow siadl do obiadu. -Ale co sie tyczy wojen chemicznych, jeste- smy w powijakach! Dwuchloroetylosiarczek to mo- ze najskuteczniejszy gaz bojowy. Produkt zracy, parzacy i trujacy zarazem! Wyjatkowo zdradliwy, p orsze panow, b o facet n c i nie od zcu aw w sa- mym momencie zatrucia, dzialanie zaczyna sie po paru godzinach... Tak skuteczny, ze nawet jedna czasteczka wystarczy na czternascie milionow cza- steczek powietrza! I wymachujac fotografia swojego domu jakby na dowod: -Chemia zapewne stanowi bron definitywna, bron wyzsza, i narodom, ktore beda nia operowac umiejetnie - ktore nia beda rzadzic! - przyniesie preponderancje swiatowa... Nie inaczej! Moze hegemonie na calym swiecie, prosze ja panow! -A czy jest prawdopodobne, zeby wywiad nie-przyjacielski mogl zdobyc nasze wzory chemiczne? - pyta porucznik. -W niespelna pol roku bedziemy stosowac szesc odmiennych gatunkow gazu! Widzi pan, mie-dzy gazami a srodkami zapobiegawczymi powsta-nie wyscig, ktory rozpoczal sie zreszta wiele tysie-cy lat temu... od pierwszego fabrykanta maczugi! miedzy wlocznia a pancerzem, pociskiem a opan- 10 cerzeniem! I tylko posluchajcie, co nadaje zagad-nieniu cala wage...Upuszcza fotografie. Nachyla sie, zeby ja pod-niesc, i nie przerywajac: -...od czasu, jak istnieje ta walka, opancerzenie nigdy jeszcze nie wygralo ostatniej rundy, pro-sze ja panow! -Powiedzial nam pan profesor, ze dzieki no-wym odkryciom bedzie mozna zatruc armie nie-przyjacielska bez jej wiedzy, nieprawdaz? Profesor wymachuje znow fotografia domu: -Jedna czasteczka na czternascie milionow czasteczek powietrza!... Jesli z dystansu spojrzec na sprawe, gazy stanowia bron najbardziej huma-nitarna. Wlasnie tak. Bo gaz daje znac o sobie: ro-gowka nieprzejrzysta niebiescieje najpierw, oddech staje sie swiszczacy, teczowka - zwazcie i na to! - wpada niemal w czern. Na ogol wrog jest uprzedzony. Otoz, jesli mam wiare, ze pozostala mi szansa, minimalna chocby, nie trace odwagi, ale kiedy sie polapie, ze szansy nie mam, odwaga fiuuut!... -Biada nam - mowi porucznik - jesli ujrzy-my na wlasne oczy, jak zan ki a w Cesarstwie sta-rogermanski duch wojny! -Tak! - zgadza sie sucho profesor. - Ale Niemcy to takze ludzie, a wiec ulegaja slabosciom, nieprawdaz? A siarczan jest niezlomny. Po godzinie profesor wie, ze mlody etnolog inte-resuje sie tylko czlowiekiem, a porucznik tylko Germania. Berger wie, ze profesora interesuja tyl-ko gazy bojowe, a Maxa tylko psy. Jadac tu profe-sor wiedzial, ze koledzy przezywaja Bergera Fregata, i ta nazwa ptaka lub okretu niezle pasuje do ostrych rysow jego twarzy. Glos wewnetrzny Ber- 11 gera zowie profesora to Buldogiem, to znow Bismarckiem. Wiatr sie nie zmienil, kanonada ustala, gdzies daleko dzwonia lopaty ponad smutnym i leniwym tetentem konia. Kawaleria przeslizguje sie w glebinach nocy; tuz nad ziemia zbyt wiele wojny, zeby wzbudzic lek metafizyczny. Chlodny wiatr nocny przeslizguje sie niezmiennie ku Rosji.O szostej rano Berger oczekuje profesora i porucznika w podkopie, laczacym sie z szancami pierwszej linii. Przed nadejsciem starszyzny nie oglosza ataku. Berger ulokowal sie w malym pod-kopie (przeznaczonym dla dowodztwa?), ktory przylega do obszernej piwnicy poliniowanej ukosnie swiatlem rzucanym przez otwory obserwacyjne i przypominajacym salut szabel. Wtedy tylko widzi zolnierzy, kiedy mijaja te smugi drobin. Prawie wszyscy siedzac na ziemi gawedza. -Car! - powiada glos najdonosniejszy. - Zni weczyc Niemcy! (Ktos sklada gazete.) Zniweczyc Niemcy! Siedzi w swoim palacu w Petersburgu! Pod ziemia! Zalosc patrzyc na to! I narod az tak chujowy, ze go slucha! Fryderyk Wielki, jedna rzecz mozna powiedziec, chlopaki: on zawsze sta- wal na czele swoich wojsk, a potem walil naprzod! Gwar bez tresci. -Francuzi, oni to maja wiecej karabinow - powiada inny glos, nawiasowo. -A ty, kiedy budza cie w nocy, zebys zafaso-wal piwo, myslisz, ze to znow apel, a potem gadasz o Fryderyku Wielkim! Az sie flaki przewracaja! Dyspute, co jak lasica pomknela w in yn k t a mroku, zastapily zwierzenia: -Moj fach to nie tylko rece, to raczej glowa... -Jestes monterem? -Frezerem. 12 -Aha, to tak jak i u mnie, w wykrawaniu:uwaga i glowa, no nie? Powsciagliwosc tonu, a wiec raczej brak ironii. Pauza. Inny glos ciagnie dalej inne zwierzenie: -Kobiety, one pracuja w sortowni; dawniej to bylo w glebi, po ciemku, a teraz jest na widoku, no i robota tasmowa. Ale w stanie malzenskim nie mozna juz pracowac w kopalni. -To gornik nie ma prawa sie zenic? -Mezczyzna ma, kobieta nie ma. Mezatki nie wpuszcza za brame zakladu. Koniec. Znow milczenie. W oddali glucho dudni kano-nada i wybuchaja pociski. -A wiesz, w korytarzach, w sztolniach pracu je sie zawsze nago, tyle ze masz portki na sobie. Masz od razu umalowane oczy! A na sk ore p yl we- glowy dobrze robi... A lampa to swietosc, bez lam- py zginiesz. Przez otwory obserwacyjne dostaja sie smugi swiatla, ale magiczny szacunek, z jakim wymowio-no slowo lampa, kojarzy sie z ciemnoscia. -Co tydzien inspekcja, szczegolowy przeglad, wiesz! Ale ja mialem kurewke, ladna kurewke. Czyscila co dzien moja lampe. Mezczyzna, ktory przypomina sobie milosc, kie-dy mysli o lampie gorniczej i nagim torsie czarnym od wegla... Inny glos, blizej: -...Chlopak specjalnie zapisal sie do raportu u kapitana, zeby dostac urlop. Byl na froncie za- chodnim, przeskoczyl tutaj, nie mial ani dnia wy- poczynku! Mial piecioletnia smarkule. Jak smar- kula ma piec lat, zaczyna toto kapowac... No i do- stal urlop, wlazi do domu, a smarkula mowi: "A ty gdzie bedziesz spal? - Gdzie? - odpowiada - w swoim lozku! - To - mowi smarkula - Szwaj- 13 car nie bedzie mogl przyjsc?" I cos takiego! Byl Szwajcar, ktory co noc sypial z kobita!-No i co? -A nic. Ucieszyl sie jak n g iw p ko zrywach... Ale nie narozrabial, dla tej smarkatej... Wsciekle bombardowanie wypelnia ziemianke. -Ja to znam jednego, co pojechal na urlop, ale nie mogl dac znac. Byla noc, zastukal: nikt nie otwiera. A dobrze wiedzial, ze jego zona tam jest! Dobijal sie prawie do rana. Nie otworzyla. Nie chciala otworzyc. Wtedy sie tropnal. Wrocil do swojego szwadronu, a potem powiesil sie. O tak, na pasku, nad lozkiem. A przeciez to bylo polowe lozko... Berger nie zetknal sie jeszcze nigdy z koszarowa sypialnia. Spod pikielhaubow obciagnietych plociennymi pokrowcami przesuwajacych sie co moment w smugach swiatla slyszy utajony glos ludzi, glebszy anizeli glos wojny. -Messager boiteux, ja mu tam nie wierze, ale powiada: "Kiedy plon bedzie zly, a sludzy beda mieli imiona na te sama litere, co imie pana, bedzie wojna..." -Hindenburg... Z niczyich ust nie pada nazwisko Hohenzollern. Berger zna Messager boiteioc, jeden ze starych kalendarzy wydawanych w Strasburgu. "Kiedy plon bedzie zly..." Wiez chlopska, pozaczasowa, nieod-gadlego plonu z nieodgadlym losem. -I kto wygrywa w tym proroctwie? My? -Nie... -No to wisi nam nisko! Messager to znow te alzackie pierdolki. -Nie powiedzialbym! Nie przecze, ze Alzatczycy to zasrance!... -Zamknij morde! Nie brak ich tu przeciez! Ktos mowi gdzies dalej: -Kiedysmy tu nastali, one ju z b ly zg walcone przez Kozakow i przez Austriakow, nie bronily sie juz nawet... Ci lu b o wi zolnierze nie majacy na sobie koszul porozpinali kurtki. -Nie widziales krzyza luteranskiego? - odpo wiada zakatarzony glos na pytanie, ktorego nie doslyszal Berger - to cos ty widzial, bracie? Glos inny niz tamte, slyszane przedtem - prymitywny jeszcze, ale sciszony, i w ktorym przemyka sie wesolosc. Na piersi smuzka swiatla za-pala blaskiem elektrycznym ramiona krzyza i swie-tlista krople hugenockiego golebia. Ten sam glos znow odpowiada na pytanie: -Nie jestem wierzacy, ale lubie czasem zajsc do kosciola. Pod warunkiem, ze jestem zupelnie sam. W pewnych okolicznosciach... -W jakich? -Kiedy mi smutno... Albo kiedy chce wspo-minac... Oddalaja sie ci, ktorzy mowia. Uplywa troche czasu: dziala hucza juz tylko z przerwami, ciezkie kroki, ktore Berger uslyszal przed chwila - podoficerow - zmierzaja ku niemu. -Z ochotnikami jest zawsze problem moralny. Bo widzi pan: trzeba mi bylo wlasnie trzech, a te historie z gazem moga byc zawsze ryzykowne... Wzialem trzech najsympatyczniejszych. Dlaczego? Dlatego ze sie wyrywali. Podobalo im sie to, chcia- lem im zrobic przyjemnosc... Przyjemnosc przy- jemnoscia, a ja moze skazalem ich wszystkich na smierc. A powinienem byl wybrac tych, dla kto- rych smierc ma mniejsze znaczenie... -I jak pan sobie radzi z problemem moralnym? Berger nie slyszy odpowiedzi: gest zapewne... Dziwi sie, ze podoficerow poinformowano o natu- 15 rze ataku. Inny glos uwiadamia go, ze prostych zolnierzy rowniez:-Mysmy, kiedy pracowalem jeszcze w Zagle- biu Ruhry, dostali sie do sztolni, ktora zapaskudzil gaz, juz dawno temu. Byl tam robotnik, wygladal jak zywy, z k liofem w g arsci, a za nim k on, i tez wygladal tak, jakby ciagnal jeszcze wozek. Bo gaz ich zakonserwowal, ale powietrze weszlo razem z nami. W niecale dziesiec minut z chlopaka i szka- py zrobil sie p ly, z ob ydwu. A ty co sie smiejesz, kutasie glupi! Jak ci mowie, ze tak bylo, to bylo! Nagly harmider miesi ciemnosci, skad wydoby-wa sie na koniec: -Gazy, zaraz ci powiem, co one potrafia... To glos ludu powolny i niski w zetknieciu z ta- jemnica, glos, ktory nasuwa mysl, ze glos czarow-nikow nie oddalal sie chyba od dzieciectwa: -Gazy, zaraz ci powiem: chlopaki, ktorych gaz dopadnie, wiesz, przestaja sie ruszac. Zaden nie moze poruszyc reka, ani noga... Nie moze sie ru-szyc. Wyg ald a tak samo jak wtedy, k eid y g o to zla-palo. Kiedy chlopaki graja w karty, na przyklad... -Nim sie czlowiek obejrzy, a juz po nim! -A jesli wiatr sie zmieni? -Dowodztwo przemyslalo dobrze atak! - wola jakis podoficer. -Tak mowia... - odpowiada ktos niepewnie. To wszystko, poki nie zjawi sie nowy specjalista od gazow. -Robiono proby na froncie zachodnim... Kiedy tam przyszli, Francuzi nie podejrzewali niczego, a wszyscy grabarze zanosili zmarlych na cmentarz przy domu umarlych. I zostali tam z nogami do go-ry, a przy nich umarli ponakrywani, wyobraz ty sobie! Wszyscy jednakowi, jak umarli za szybami. -Wolnego! Dlatego ze jestes grabarzem, nie bedziesz nam zasuwal glodnych kawalkow. i6 -Z nog ma i d o g roy, tak jak ci mowie, bied yn idy-joto! -No dobra, dobra! -Bo jak ja ci mowie, to tak bylo! Nie wiedza, ze we Francji nie istnieja domy umarlych. Ton sie nasila zgodnie z technika spo-row plebejskich: powtarzac wciaz to samo krzy-czac coraz glosniej. Dzialo zaglusza rozmowy. -Stroza zatrzymalo, tak jak stal, z miotla na skos, kapujesz ty? -Swinia, jak ja zarzynac, takze staje z nozem wsadzonym w brzucho, ale wtenczas kwiczec juz nie moze! Czy to ludzie rozmawiaja, czy rzemiosla? Ironia pozwala roic bez zawstydzenia. Kazdy wi-dzi zycie zatrzymane raptem - nie tyle moze wro-ga, ile wlasne. -Ksiegowy, ktory nie konczy swoich rachun-kow... - szepcze niesmialy glos. -Nie takie straszne, jak mowia, to wszystko: te maszynki, gazy... Ci ludzie nie znaja sie wcale na zwierzetach. Kiedy mulowi przebijesz nozdrza, nie moze juz rzec. Nie uslyszysz go wiecej. Kapu-jesz ty, co mozna by zrobic z takich mulow? Ka-walerie, ktorej nie slyszeliby tamci. Przysluchuje sie moze wlasnie tym, ktorzy umra niebawem, mysli Berger. Kazdemu sie zdaje, ze mowi o sobie... Od jak dawna slysza ich bogowie? Bogowie lasu, Karol Wielki... Powiadaja: lud nie-miecki. Ich biedne umysly przywdziewaja ow ko-stium, tak jak oni przywdziali mundur. Pierwotne chrzescijanstwo... rasa biala, byc moze... Przypomina sobie Azje Srodkowa, przewodni-kow karawany. Stepy, skape ognisko, bezmiar nie-ba- szept podobny, niczym glos ziemi. Bog znacz-nie bardziej obecny. Ale czy belkot, ktoremu sie 17 przysluchuje, nie zatapia go w czasie, w czlowie-ku, poza zasiegiem slow bozych?-Mobilizuja siedemnastoletnich szczeniakow ci Francuzi! Polowa dezerteruje... -Bedzie rewolucja, to kraj, gdzie zawsze jest jakas rewolucja... -Zamknac sie tam! Gazy interesuja ich bardziej niz Francuzi. -Jednakowoz, pomyslcie, kowal ze swoim mlo- tem nad kowadlem! Nie rusza sie juz! To pic na wod,e bujanie g soci, mlot b y u pda,l za ciezki prze- ciez. -Elektryka, ona tez musiala sie palic... Berger mysli o miescie z Tysiaca i jednej nocy, gdzie kazdy gest ludzki, zycie kwiatow, plomienie lamp sparalizowal Aniol Smierci. Skamienialy ruch basniowych kowali w swietle zaledwie zmaconym przez nawiedzenie ludzkiej woli efemerycznej jak ta wo nja i jak armie. Ten, co wspomnial o elek-trycznosci, ma twarz pijaczyny z dziada pradziada, gmera w nedznej walizeczce, takiej jak dla lalki. Ciemnosc jest na nowo zamieszkala. Zmienia sie barwa glosow, ale ton pozostaje ten sam: ta sama rezygnacja, ta sama falszywa pewnosc siebie, ta sama absurdalna wiedza i to samo doswiadczenie, ten sam nieprzebrany smutek i ta sama niespozyta wesolosc i sprzeczki, ktore przycisza jedynie afir-macja coraz natarczywsza, jakby tym glosom ciem-nosci nie udawalo sie indywidualizowac swojego gniewu. Czas ponownie uzalezniac sie od wyzszych roz-kazow. W jednej ze smug swiatla, na weglistej zie-mi rozlozono talie taroka; co moment reka wycia-ga stamtad karte - z szeptem, ktory usiluje pro-rokowac o czyims zyciu... Owa reka bez korpusu pomyka, rzeklbys, po kartach niczym gryzon, jak wiecznosc wiecznoscia. i8 Po nowej pauzie szepcze glos tonem rzewnego usprawiedliwienia: -Nie ozenilem sie dla jej urody... Czy ktorys z ludzi pokazuje drugiemu fotografie? Jego slowa nabieraja w mroku tajemniczej inten-sywnosci. W zasiegu smug swiatla nikt niczego nie pokazuje. W najblizszej mlodzieniec o subtelnych rysach twarzy czyta. Co robi w tym pulku pospoli-tego ruszenia? Czy to on mowil przed chwila? Nie poruszyl sie ani razu, odkad Berger nasluchuje. Przycupnawszy w strumieniu swiatla wpadajace-g o p zrez otwor, czyta. Jak nisk o jest p uap l zie-mianki! Mignely dwie sylwetki, mieszaja sie przed nikla aureola: fotografie oswietla plomyk zapalniczki. Z taka sama rezygnacja glos zakatarzony, ktory powiedzial byl: "Zachodze do kosciola, kiedy chce wspominac...", odpowiada: -Ech, wiesz, moja zona specjalnie ladna tez nie jest... Wraca grabarz: -...Bo widzisz, one znalazly psa. Mozna go by- lo zatrzymac, bo nie zaplacony, no nie! Zona wola na niego Pietrek, prawie tak jak na mnie. Corecz ka nigdy nie umiala wymowic imienia swojego oj- ca. A teraz, mozesz mi wierzyc albo nie, odkad jest pies, smarkata mowi Piotr, jak wszyscy. Glos nabiera goryczy: -Nie odwiedzila mnie tu ani razu. W koncu to jednak rezultat... Mieszaja sie smugi swiatla; na niebie przelot pta-kow ku Wisle. Berger nasluchuje, jak z gestego polmroku nadciaga glos jedynego gatunku, ktory wie - nader metnie - iz umrzec moze. Wszyscy ludzie w ziemiance wstaja. Ktos wszedl: -Nalozyc maski! Najpierw 132 kompania! 19 Berger pojal, skad zolnierze wiedzieli, ze pojda w slad za gazem.Wdziewaja uprzaz wsrod nocy poplamionej swia-tlem i kieruja sie do podkopu z klekotem menazek, sprzaczek i zelastwa, podazajac na pierwsza linie. Ich kapitan wstapil po Bergera. Wychodza razem, ostatni. Kart do gry nikt nie pozbieral. I nikt nie podniosl ksiazki, ktora czytal mlodzieniec o twarzy studenta: Przygody trzech skautow. Czy powrot jest pisany tym zolnierzom? Wyruszaja gesiego, widac ich od tylu. Kiedy docieraja do okopow, ukazuja sie z profilu, ryjami naprzod. Przez ukos-ny otwor w przedpierscieniu Berger widzi teren, ktory oddziela ich od okopow rosyjskich, jasny po mrokach ziemianki. Na tle zielonym,, ktore przy-zolcilo juz lato, wiatr kolysze szerokimi falami bal-daszkow. Pierwsza linia niemiecka jest nieco w dole, ponizej biale kwiaty, na pol zeschniete; wiatr zarysowujac na kwiatach w oddali podluzny desen szarpie nimi z wsciekloscia przed otworami obser-wacyjnymi. Dwa przeciwlegle stoki, rzeka w glebi. Stok rosyjski wznosi sie wsrod takiego blogostanu, ze druty kolczaste wydaja sie oplotkami wiejskimi. Ani jednego czlowieka, ani jednego zwierzecia. Dzialo umilklo. Pogoda piekna jak przed wojna. Kurz wydluzonym tumanem wzbija sie w slon-cu. Nie rozwija sie w pioropusz jak za samochoda-mi; wszedzie jednakowo gesty i jednakowo wysoki, jak mur. Narasta, choc nie slychac zadnych silni-kow. Droga niknie. Zaczal sie atak gazowy. Jeden po drugim, cztery ambulanse wjezdzaja miedzy kepy drzew, przed linia okopow. Ludzie przepychaja sie do otworow strzelnic. Pod okienkiem obserwacyjnym profesor kurczy ramiona, rosly bismarckowski kosiarz, lapskami 20 zgarnia szal, probuje opatulic nim wasy. Rozlewi-sko gazu podpelza pod sad jabloni, zatapia pnie po-sadzone w regularnych odstepach, wlazi na kona-ry. Dno doliny to juz tylko zolta mgla, czerwona-wa, wzdluz lak i zielonych jodel, spomiedzy kto-rych wynurza sie widmowo wysoki slup telegra-ficzn y.Rozlewisko gazu przeslizguje sie na szerokosci kilometra ku wysunietej do przodu pozycji Rosjan. Wsacza sie w las, zasnuwa podnoza jodel nie dosie-gajac wierzcholkow, wylania sie na planie dalszym, a wtedy ich czu b yp do oneb zebom p liy prze-bijaja sie przez mgliste tlo, jak na sztychach japon-skich. Nie przerywajac swojego miekkiego wstepo-wania, zakrywa p lao, ktorych wsteg i pna sie k u wyzynom, fioletowe laki koniczyny, ostatnie lany zyta i szerokie prostokaty naszpikowane stogami. Na koniec, w najwyzszym punkcie, nie opodal oko-pow rosyjskich, zagarnia kepy drzew coraz gestsze i splachec lasu, w ktorym artyleria powyrabywala polany. Nic sie tam nie porusza. Cos pedzi od linii rosyjskich ku gazom: kon, ma-lenki nawet w lornetce. Gazy suna jakby znacznie szybciej teraz, kiedy zblizaja sie do okopow. Kon bez jezdzca szarzuje na nie rozkolysanym ruchem dlugodystansowych galopow. Przystaje, kreci sie w k lok o i wreszcie znowu mknie w lewo, a stukot podkow na drodze przenosi ziemia, stukot zdumiewajaco czysty, o wiele blizszy niz ow mikroskopij-ny kon rzucony w bezmiar. Wznosi sie rzenie, od-bija je dolina. Widac przez lornetke, jak kon za-dziera leb, zeby zarzec glosem podobnym wyciu psow. Znow idzie w galop, mknie prosto na gazy. Nie slychac juz tetentu. Niknie wsrod ciszy. Nie pojawia sie juz wiecej. Gluchy i nie koncza-cy sie marsz gazow zmierza jakby nieprzerwanie az do granic ziemi, zagubione rzenie, brzegi rozle- 28 wiska niemal wyraziste zaczynaja przydawac tej mgle groznego ducha machiny wojennej.Czy Rosjanie opuscili swoje pozycje? Trudno na-wet przez lornetke odgadnac moment, w ktorym gazy dotra do ich okopow. Niebawem je zakryja; i z w yja tkiem owego konia z Apokalipsy, ktory rzy w blasku slonca, zanim runie niby w ofierze, nic nie wylania sie stamtad. Niemozliwe, zeby je po-rzucono. Na dnie doliny jodlowy lasek i slup tele-graficzny z izolatorami znikly pod tumanem ga-zow; na polowie zbocza nieliczne czuby drzew wyzieraja jeszcze... Ziola, mizerne osty maskujace wykop obserwacyjny ledwie rysuja sie na tle rdza-womleoznym. Profesor, ktoremu podryguje nos scisniety lornetka i podryguja wasy, wali sie na Bergera calym ciezarem. Czy wrog znalazl sposob, zeby zatrzymac gazy, unieruchomic je na granicy przedpierscienia? Wiatr popycha nowa ich fale, ktora nie zatrzymu-jac sie w marszu, jak gdyby przeskakuje przez po-przednie. Berger przypomina sobie: "Nieprzejrzysta rogowka niebiescieje najpierw, oddech staje sie swiszczacy, zrenica - to n awet bardzo ciekawe - czernieje calkiem niemal... Za-den Rosjanin nie zdola wytrzymac bolu..." Czy to sie dzieje pod ta mgla, gdzie nic sie nie rusza, a ktora prze naprzod skretami przedhisto-rycznych jaszczurow, jakby nigdy nie miala za-trzymac sie na ziemi? -Czy nie bed zie juz gazu w ok op ach, kied y na-si zolnierze tam wejda? -Nie ma sie czego obawiac! - odpowiada profesor, apodyktyczny. - Gaz usuniemy i mamy przeciez ambulanse! Nie w tym rzecz, zeby tam po-zostac! A zreszta, nieprawdaz, ja... Koniec zdania miazdzy ponowna szalencza ka-nonada dzial rosyjskich. Miazdza gaz, tak jak 22 miazdzylyby natarcie. Pociski wybuchaja czerwo-no, spazmatyczne, w rozlewisku, ktore odzyskalo zoltosc. Kiedy szarpia jego brzegi, strzepy posu-waja sie szybciej niz masa, nie oddzielajac sie jed-nak od niej calkowicie. Rozlewisko skotlowane czerwonymi wybuchami jak rzeka czerwienia za-chodzacego slonca, obojetne, nie przerywa swojego marszu plagi, stalo sie bowiem tym, czym jest: ga-zem bojowym.Artyleria rosyjska przestaje strzelac tak nagle, jak sie rozpetala. -Ci, ktorzy spostrzegliby u siebie objawy zatrucia - rozlega sie w okopach glos oficera - niech natychmiast wycofuja sie do ambulansu, to jasne! Smak gorzkich migdalow, swiszczacy od-dech... Zrozumiano? Kiedy Berger i jego towarzysze wyszli z okopow, gazy znikly za linia wzgorz. Zostala tylko po nich japonska mgla na dnie doliny i czarniawa smuga na wszystkim, czegokolwiek dotknely, jak-by przemarsz ich pozostawil kawal zimy pod roz-slonecznionym niebem. I wciaz nic w rejonie oko-pow rosyjskich. Kompanie wojska, ktore wyruszyly znacznie wczesniej, przeprawiaja sie na drugi brzeg rzeki. Berger widzi je wyraznie. Czy Rosjanie widza je tez? Pomiedzy szerokimi zastyglymi lawicami mgly ludzie pelzna niby wsrod mokradel, rozpra-szaja sie, skupiaja. Na wierzcholkach jodel wiatr szamocze strzepami rdzawych oblokow. Przepra-wiwszy sie przez rzeke, kompanie wciaz posuwajac sie naprzod formuja szyk bojowy. Kazdy wyczekuje z zapartym oddechem pierw-szego pocisku, ktory zapowie nowe bombardowanie artylerii rosyjskiej - masakre, miazge. 23 Przez lornetke Berger odnajduje swoja 132 kom-panie maszerujaca teraz na czele. Pod linia pikiel-haubow obciagnietych plotnem, przypominajacych kaski saracenskie, male figurki zaslaniaja druty kolczaste. Marsz nierowny jak po wybojach zatrzymuje sie, plamy ludzkie zaczynaja wplatywac sie w sieci drutow, podrygiwac w mej niby muchy w pajeczynie. Po upartym posuwaniu sie naprzod, ktore zwalnia narastajaca odleglosc, jak zwalniala wedrowke gazu, nastepuje scena groteskowa, za-styg al w miejscu. Potem wszyscy nikna w ok po cah rosyjskich albo dalej.Nie, sa tacy, ktorzy pozostaja na zasiekach. Nad-ciagaja nowe kompanie, plyna, nurkuja. Cala bry-gada prze naprzod. Slychac tylko wiatr. Na calym obszarze ataku nie ma juz nikogo. Nie ma juz woj-ny, nic oprocz oslepiajacego slonca nad sielskim bezmiarem, nad miastem drewnianym, osobliwie nietknietym tam, z jego baniasta dzwonnica. Lecz ani Berger, ani porucznik-adiutant nie spuszczaja z oka niedostrzegalnej linii okopow rosyjskich. Wydaje sie, ze profesor wrazil w oczodoly swoja podrygujaca lornetke. Zolnierze otrzymali rozkaz nieprzerwanego marszu na druga linie wroga, jak najszybszego zajecia laskow za grzbietem, ktory zaslania teraz pelzniecie gazu. A jednak nie poja-wia sie ani jeden zolnierz. -A moze nasi zostali zagazowani? - pyta w koncu Berger. Profesor z wsciekloscia wzrusza ramionami. Wskutek wstrzasu jego lornetka traci pole widze-nia. -Powiedziano, zeby tam nie zostawali! Wyda- no rozkaz, zeby tam nie zostawali! Inaczej zosta- wia tam zycie, oczywista! Jego lewa reka wypuszcza podrygujaca lornetke, 24 zaciska sie na ramieniu Bergera: czlowiek bez blu-zy wynurzyl sie z okopow.Czlowiek dwoch i pol metra wzrostu, na kro-ciutkich nozkach... Bez maski. Zatrzymuje sie, pa-da. Pod nim jest drugi. Na cala dlugosc okopu lu-dzie w koszulach, biale plamy wyraziste mimo od-leg olsci, wychod az, bez ryjo.w Wszyscy zb ty wy-socy, niczym jarmarczni olbrzymi, ktorych glowy umieszczone rowniez za wysoko bambalakaja na kijach niewidzialnych miotel. Dlaczegoz u diabla ci zolnierze pozdejmowali bluz y i r yje? Przelamuje sie ten i ow olbrzym jarmarczny. Odpada czesc ciala w koszuli; pozostala czesc da-lej sunie naprzod. Kazdy sklada sie z dwoch ludzi: jeden niesie drugiego. Czyzby juz tylu rannych? I wciaz ta cisza pod wiatrem! Zieloni zolnierze w maskach laduja znow biale plamy na ramiona, kustykajacy orszak niknie w przejsciach wycietych miedzy zasiekami. Nie zmierza ku Rosjanom: powraca. Na calej linii, wsrod przejsc - splatane rojowi-sko wokol zolnierzy z ryjami, ktorzy niosa biale plamy poruszajac sie ostroznie: mrowki niosace mrowcze jaja - nadciaga kompania za kompania. Porzucaja pozycje rosyjskie. Wsrod ciszy bez jed-nego wystrzalu armatniego. Bez jednego wystrza-lu, z karabinu. Profesor upuszcza lornetke, zwisa mu z szyi na pasku, i gna prosto przed siebie, szal lopocze. Na lewo od Bergera jest kon, dosiada go, pedzi. Kompanie, teraz juz w ucieczce bezladnej, to po-jawiaja sie, to nikna, coraz blizej i blizej. Berger zastepuje w koncu droge dwom biegnacym zolnie-rzom, ktorzy patrza na niego, ale go nie widza. Nie widza nic. Biegna. Zachowali swoje ryje. Dwoch 25 nurkow w skafandrach z jakiegos oceanu, zwierze-ta z innej planety.-Co z Rosjanami?! Wrzeszczy, nie slysza go: z ludzkich wlasciwosci zachowali tylko moznosc dwunoznego biegania. Nikna za drzewami. Jeg o k no rzy jak tamten, kto-ry rzu icl sie w rozlewisk o g zaow. Pojawia sie zol-nierz ze 132 kompanii. On rowniez biegnie, w ma-sce, kask zgubil. Berger napiera na niego koniem: -Co sie d iezje z Rosjanami?! - wrzeszczy znow. Zolnierz odpowiada jak szaleniec, wymachujac rekami, krecac szyja. Berger pokazuje mu na migi, zeby zdjal maske. Zolnierz krzyczy. Berger odga-duje: "Nie da sie!" -Co sie nie da? A gdzie wasza bron? -Nie da sie! My... Krzyczy "nie" rekami, ramionami, glowa. Dusi sie. Obie rece wyrzucone do przodu gestem mow-cy, ktory zaprzysiega sale, wskazuja czerwona ko-niczyne o gesto zbitych kwiatach otaczajaca ich obu, jak gdyby oskarzal to rozowe runo miedzy ciemnymi scianami drzew. I znow pedzi na leb, na szyje. Berger dalej rusza w galop. Wypadajac z la-su, kon jak piorunem razony slizga sie na zesztyw-nialych nogach, przebywa tak piec metrow i wy-rzuca jezdzca miedzy krzaki. Kiedy Berger podno-si wzrok, zwierze tkwi nadal w groznej pozie sta-tuy. Nozdrza ozywaja, rozdymaja sie odslaniajac zeby; zycie wypelnia go w jednej chwili, od uszu do klebow. Kon ucieka, poniosl. Berger ma przed soba teren, ktoredy przeszedl gaz. Masuje sobie kolano, spogladajac przed siebie. Palce natrafiaja na jakies paskudztwo: klebek martwych wlosow, pajeczyn, zlepek zakurzonych klakow. Jego but szorujac po ziemi na przestrzeni metra nagromadzil miedzy podeszwa a kolanem 26 koniczyne i baldaszki dzikiej marchwi, zielsko roz-plenione takze w krzakach: czarne, glutowate, jak-by wyciagniete z glebin blota. Ksztalt kwiatow po-zostal nietkniety. Ksztalt trupow rowniez, na ogol. Jego dlon cofa sie z obrzydzeniem: zycie nie cierpi padliny. Na przeszlo trzysta metrow przed nim, na spustoszonej lace, gazy nie zostawily ani centyme-tra zycia. Nad wysokimi scielacymi sie pokotem trawami slonce swieci zalobnym blaskiem, jakby padalo na wegiel. Jablonie zmaltretowane, w kilku rzedach, przypominaja drzewa dotkniete liszaj cem, ich liscie barwy nawozu poprzyklejaly sie do sina-wych galezi. Jablonie, przycinane przez czlowieka, zabite jak ludzie; umarle bardziej niz inne drzewa, gdyz plodne... Trawa pod nimi jest czarna. Czarne sa drzewa zamykajace horyzont, glutowate, one rowniez. Umarle sa lasy, na ich tle przebieg jaa syl-wetki zolnierzy niemieckich, chowaja sie w zaro-slach, wid azc, jak p do ons i sie Berg r.e Umarle sa trawy, umarle liscie, ziemia umarla, i coraz slabiej dudni od unoszonego wiatrem oddalajacego sie ga-lopu sploszonego konia. Berger naklada maske.Pionowo tkwia tylko, miedzy jabloniami, kepy ostow, ktorych kulki, kolce, liscie przeszly w rdza-wosc kwiatu gotowego juz rozsypac sie w pyl, gdy tymczasem lodygi nabraly ohydnej bialosci prepa-ratow anatomicznych w slojach. Maziowata laka wyciaga miedzy dwiema scianami lasu ramiona ustawione pod katem prostym. Berger ma stluczo-ne kolano, lecz chodzic moze. Ciagnie za soba sto-py coraz ciezsze, jak pecyny. Galop jego konia za-ginal w szumie wiatru. Inny kon, o nogach zlaczo-nych jak na migawkach z wyscigow, runal przed nim, moze to ten, ktory dal szczupaka w gazy: nie zesztywnial jeszcze, oczy ma otwarte i szarawe, siersc zgnila jak trawa i liscie, miesnie schwycil skurcz. Wokol niego wystrzelaja dziewanny, swie- 27 ce rdzawe jak osty, lecz o wszystkich lisciach po-skrecanych; grono zabitych pszczol oblepilo jedna z lodyg, rzeklbys, kaczan kukurydzy. Za tym wej-sciem do doliny umarlych, za daleka linia slupow i drutow telegraficznych wiatr popycha chmury wysoko pod niebem bez ptakow.Berger wlecze sie wciaz naprzod. Odosobnione wsrod pustkowia sterczy martwe drzewo, jak gdy-by czuwajac nad zagazowanym koniem. Nie sple-sniale od gazow wszystk ei jeg o g laezie czyste, k na-ciaste, przeobrazone w kosc, prac do przodu, zasty-gly w tragicznym gescie wszystkich umarlych drzew ziemi. Drzewo to, skamieniale przed bardzo wielu laty, wydaje sie w tym swiecie zgnilizny ostatnim sladem zycia. Sroka szybuje zwolnionym lotem, biale piora odcinaja sie na tle czarnych skrzydel: i spada, ptak szmaciany. Berger minawszy polane dociera na drugi brzeg lasu. Rzecz ju z nie w tym, ze kroczy wsrod rzyg il-wosci, ale ze w nia zapada. Zarosla glogow i tarnin skoszone, glutowate rowniez owa sina rdzawoscia zdechlego zwierzecia, ktora z odleglosci dwudzie-stu metrow staje sie czarna. Ciernie juz nie zaha-czaja. W denerwujacym poczuciu odzyskiwanych sil Berger przekracza z latwoscia kolczasta bariere rozpackujaca mu sie pod kolanami, pod reka, pod brzuchem. Kluja tylko jeszcze dlugie kolce aka-cyj, ktorych galezie lamia sie za lada potraceniem; ich liscie zwisaja niby sparzona salata, tam i sam z pajakiem zdechlym posrodku pajeczyny perlacej sie zielonawa rosa. Pozlepiany bluszcz zwisa ze zropialych konarow. Pomiazdzone krzaki wydaja pod stopa odor gorzki i slodkawy, odor gazow? Po-jawiaja sie czterej zolnierze w maskach, okryci liscmi. Najlzej zwarzone gazami lepia sie do tych, ktore wczesniej okleily mundury, lecz wicher je zdmuchuje niczym liscie zeschniete. Zolnierze ida 28 gesiego, nie oglada sie zaden, samotni w tym zgni-lym lesie. Dwoch ledwie moze wyminac sie na sciezce. Berger zagradza ja, lecz utracil autorytet: nie siedzi juz na koniu. W nich zas, tak samo jak i w nim, budza groze te liscie, te pnie zropiale, za zycia dotkniete rozkladem. Pierwszy zatrzymuje sie co najmniej o metr, unosi ryj:-Nie moj interes... - rzuca przez zeby ogar- niajac wszystko, procz Bergera, zaszczutym spoj- rzeniem - nie, to nie moj interes! I biegnie swoja droga miedzy drzewami, chwy-tany przez lep. Drugi i trzeci ida ramie do ramie-nia, jakby sprzymierzyli sie przeciw Bergerowi. Jeden z nich krzyczy mu w twarz: -Dosc, moj stary, dosc! - jakby sprzykrzyl sobie rozwlekla gadanine (moze pakowali mu ja w uszy od poczatku wojny wszyscy przelozeni). Drugi smieje sie histerycznie, ale Berger odga-duje tylko ten smiech z nieprzerwanych podrygi-wan ryja. Czy macie rannych? - mysli Berger. Zolnierz przechodzi. Berger nic nie powiedzial. Nawet nie zdjal maski. Ostatni z zolnierzy znalazlszy sie obok niego kiwa ryjem, waha sie, przytupuje, strzasa deszcz lisci przylepionych do szynelu, unosi maske: -Bo ja, panie majorze, ja to mam panu cos do powiedzenia! I oglupialy na dzwiek wlasnego glosu, ktory wy-pelnia cisze, przepada, jak i tamci, wsrod poskle-janych chaszczow. Patrzac na sciane drzew, ktorych co wyzsze czu-by zachowaly zielen wsrod wiatru, na bardzo stro-me zbocze widoczne ponad owymi piekielnymi lasami Berger uzmyslawia sobie kleske, jaka dotkne-la kompanie: setki ludzi w koszulach dzwigaja in-ni ludzie. Kustykajac, biegnac na przelaj, Berger dostaje sie znow pod zakazone drzewa. Uciekaja- 29 cy zolnierze, ktorych napotyka, oblepieni liscmi, nie odpowiadaja na jego pytania. Jeden z nich, tuz przed nim, spoglada ukradkiem za siebie, nerwowo poruszajac szyja. Ucieka, ale nie ze strachu.Ponad glebokimi parowami swiatlo wycina w sylwetki - nie pomijajac zagajnikow - oh ydn y swiat lasu zamienionego w ciecz. Cialo wyparte do gory, w koszuli rowniez, wynurza sie z ramionami zwisajacymi jak u Zdejmowanych z krzyza. Za nim ten, ktory je niesie. Pierwszy Niemiec zagazowany... Berger biegnie, upada, znow biegnie; usnal bol w kolanie. To nie Niemiec, to Rosjanin. Ale niosacy jest Niemcem. Zdejmuje maske, spoglada z nienawiscia na Bergera. -Co sie dzieje? Co? Co? Niemiec ma twarz chlopska, pradawna. Czolo mu sie marszczy, staje sie jeszcze nizsze. Patrzy koso na Bergera. Niosac Rosjanina na barkach, rzucil karabin. Bergerowi zdaje sie, ze zawolal, i spostrzega sie po raz wtory, iz nie wyrzekl ani slowa. Zdejmuje maske. -Ambulans! - cedzi w koncu zolnierz przez zeby, gr ozn y. -Co tu sie dzieje, do jasnej cholery?! Berger odzyskal glos. -Tam gdzie sa te leki! Czolo zolnierza marszczy sie coraz bardziej. Wydaje sie znacznie starszy od Bergera i major wy-czuwa - tak jakby zolnierz krzyczal - jego pogarde dla swojej oczywistej mlodosci. Zolnierz czy-ni wysilek calym swoim torsem, uwaza, by ciala nie upuscic, a jednak jest brutalny, jak gdyby twarza Rosjanina chcial cisnac w twarz Bergera. Naglym ruchem ramienia odrzuca w tyl zwisajaca glowe, ktora odwraca sie, znikaja wlosy podobne do tytoniu, pojawia sie twarz zagazowana - stra- 30 szliwa. Z szynelu bucha odor gorzki i slod kway za-razem, ten sam co z polamanych galezi. Ruch, spo-sob, w jaki Niemiec trzyma cialo, wyrazaja brater-stwo niezdarne i rozpaczliwe.-Trza cos zrobic... - powiada juz troche mniej grozny. Wargi i oczy Rosjanina sa fioletowe, w szarej skorze. Paznokcie skrobia koszule, zeby ja zerwac, lecz nie udaje im sie jej zaczepic. Pod nieszczesny-mi drzewami, z ktorych wciaz opadaja slimaczace sie liscie, swiatlo rozposciera zsinialosc chaszczow przypieczetowana rozkladem. Tuz obok wiatr mar-szczy gesta wode bajora obrzezona nietknietymi plesni- mi przypominajacymi rzezuche, po ktorej wysepeczkach przetacza sie wzdety trupek wie-wiorki z oklaplym ogonem. Ten, ktory niosl, od-chodzi ciezko. Berg re mu is wyjsc z teg o lasu, bo tu nie d woie sie nic, bo tu nie istnieje nic ludzkiego i nie moze juz istniec. Swietlista pustka wawozu, ktory Ber-ger kustykajac okraza, nadaje wyrazistosc chin-skich cieni lachmanom nizej rosnacych galezi, li-stowiu porozwieszanemu jak szynele, mackom po-przylepianym do pni, temu swiatu z dna bagien. Nie tylko jednak pustka wawozu, lecz i bliskosc zagajnikow dlawi teraz wsrod mgly podobnej ku-rzawie wszystkie te pnie spowite martwymi wodorostami; mgla pelna czerwcowych iskier wsrod nacichajacego wiatru, ktory przywraca temu zatopionemu borowi letni spokoj lesnych poszyc. Przez piec sekund Berger spogladal na twarz za-gazowanego Rosjanina. Od roku dosc sie napatrzyl na rannych i zabitych, na sztywnosc pierwszych trupow pod ich derkami, na twarze sczerniale wsrod zasiekow z drutu kolczastego, ale zadna twarz zabitego nie wymaze z jego pamieci tej straszliwej fizys. 31 Dotarl teraz nie do nastepnej polany, lecz zna-lazl sie na skraju nowych polaci lak obmurowa-nych drzewami z blota: wygnila trawa odslania nieprzebrana siec utkana przez pajaczki ziemne, nietknieta, uperlona w calosci kropelkami jadowi-tej rosy; blyszcza w zamazanym swietle od kranca do kranca tych lak ohydnie ukwieconych. Na ca-lym tym roziskrzeniu przyprawiajacym o mdlosci plonie jeden punkt swiatla niby okno, ktore od-blask zachodu wydobywa z miasta w mglisty przedwieczerz. Migocze na piersi zolnierza ugina-jacego sie pod Rosjaninem, ktorego wladowal so-bie na barki - z jednej strony rece, z drugiej no-gi. Brelok w trojkacie koszuli rozchelstanej az do pasa. Zolnierz jest juz teraz tak blisko, iz Berger domysla sie, ze to golab i krucyfiks, podwojna kropla krzyza hugenockiego. Wita ow krzyzyk ni-by twarz przyjazna.Ten leb poczciwego psa chlostany wlosami, ktore wiatr nawiewa na nos, bez helmu, nie przypomina wcale twarzy dostrzezonej przez moment w zie-miance... Zolnierz tkwi w miejscu - maske zsunal z czola, ryj niczym spiczasty kapelusz - nerwowo mruga oczami unoszac tors powoli, aby nie upus cic ciala, ktore niesie, prostujac sie na tyle, by rozpe-dzic bolesne zdretwienie. -To daleko! - mowi. On rowniez chcialby okazac wrogosc, ale w mia- re jak ostroznie prostuje tors ugiety pod Rosjani-nem - twarz zolnierza usmiecha sie do otaczaja-cych go zniszczen. Berger widzi jego naszywki: -Podoficer? Co to?... Dlaczego?... Czlowiek kiwa glowa, kark calkiem mu zdre- twial pod niesionym cialem, i krzywi sie, lecz owe-mu skurczowi nie udaje sie zmazac oglupialego usmiechu, jaki wypoczynek rozlewa na twarzy. -Dlaczego?... - powtarza oszolomiony. 32 Bergerowi wydaje sie, iz rozpoznaje zakatarzo-ny glos, ktory powiadal w ziemiance: "Z ochotni-kami jest problem moralny..." Z pewnoscia to nie wiesniak.-Nie mozna ich zostawiac tam dluzej!... Mowi o Rosjanach. -Czy jest rozkaz odwrotu? Podoficer slucha kolyszac sie na tle jabloni zzar- tych rakowata jemiola, rozchyla grube wargi i wciaz mruga oczami spiesznie, jak przedtem. -Nie ma juz rozkazow... - mowi na koniec. Ciezkie cialo, ktore ma na barkach, udaremnia mu gesty, potrzasa wiec glowa, jak gdyby chcial oznajmic, ze rozkazy przepadly na zawsze, z ca-lym swiatem. -Gdzie oficerowie?! - krzyczy Berger. -Nie wiem... "Zacho wu aj sie jak my... Nie, czlowiek nie p o to stworzony, zeby skisl!" Zadyszany idzie dalej - ku tylom. Berger po-daza za nim. -Jesli wojna staje sie czyms takim... - mowi podoficer. Przystaje, zeby nabrac oddechu. Lisc wpada mu w otwarte usta. Wypluwa go, jakby wymiotowal, nie konczy. Dwaj zolnierze, ktorzy niosa Rosjanina zaplotl-szy rece w krzeselko, wychodza zza zakretu drogi lesnej. Przystaja i nachylaja sie tak, by dlonie we-sprzec na galaretowatej ziemi i ulozyc rannego. Prostuja sie z tym samym usmiechem pelnym ul-gi, jaki pojawil sie byl na twarzy podoficera, spogladaja poza granice lasow i martwych pol - azeby dotrzec do ambulansu, schodza ku rzece - poza linie ogromnych slonecznikow, ktorymi po-trzasa wiatr. W oddali kolory istniec nie przestaly, kwiaty, plowe i zielone plamy ziemi, wiatr kresli 33 wzory na rzece i wsrod bezmiaru. Rosjanin lezac miedzy nimi robi wysilek, zeby przewrocic sie na brzu hc, u adj e mu sie to w k nocu. Obaj Niemcy prostuja sie z wolna, nogi podkurczone jeszcze, oslupiali, ze odnalezli te doline Ziemi Obiecanej.Berger opuszcza lornetke: jego towarzysz, ofi-cer, mowi. Glos zagluszaja jego buty, ktore wcmok-tuja szlam z lisci. -Co?! - krzyczy Berger. Podoficer chcialby pokazac palcem, ale trzyma za szynel zolnierza, ktorego niesie. -Podskakuje ten ich chlopak... - powtarza wreszcie. Wicher wydyma koszule dwoch niosacych, kto-rych otepil wypoczynek. Za nimi zagazowany pro-buje pelznac ku liniom rosyjskim. Od lasu dzieli go ponad sto metrow...Za kazdym wysilkiem opa-d a i znow p cha sie ku swoim okopom, w waski row pelen gazu, gdzie zapewne rozpadaja sie juz jego koledzy. Najbardziej nieludzki nie jest ow umierajacy, ktory pelznie z rekami unurzanymi w blocie powyzej lokci, pelznie prosto na dziewanny oble-pione martwymi rojami. Najbardziej nieludzka jest cisza. Ryjowaci tragarze dostrzegli wreszcie pelzniecie Rosjanine. Dopadaja go, jeden kopie go w tylek, obaj biora na rece, odchodza i znikaja. Berger zapuscil sie znow pod drzewa. Powinien bylby skierowac sie ku liniom rosyjskim, a kazdy krok oddala go od nich. Mial rozkaz, zeby nie opu-szczac profesora... jakiego profesora? Zawraca w strone ambulansu. Powinien bylby rowniez wspomoc swojego towarzysza, ktory za kazdym krokiem dyszy pod umierajacym. Nie patrzy nan, nie dotyka go. Idzie, idzie w dol przez chaszcze, macha rekami, spoglada okiem zidiocialym na pta-ki zmarle wsrod magmy, ktora byla mchem. 34 A przeciez okopy nieprzyjaciela przebiegaja o co najmniej trzysta metrow. Oglada sie na nie bez ustanku, lecz oddala sie od nich krok za krokiem.Sciezka zbacza ku pozycjom niemieckim. Skacze po niej ktos na czworakach, konwulsyjnie. Nagi. Jeszcze dwa metry, zjawa unosi szara twarz o oczach bez bialek, rozciaga wargi, jakby zawyc mial epileptyk. Berger schodzi na bok. Oszalala z bolu miotajac sie niczym wszyscy szalency swia-ta, jak gdyby cialo jej zamieszkiwala juz tylko meczarnia, kilkoma zabimi skokami zjawa zanurza sie w zgnilizne. Wycie przeszywa cisze przedhistoryczna; wycie nadludzkich cierpien przechodzi w miauczenie. Bergerowi znow majaczy wyrwa wsrod tych umarlych drzew. Powyzej sciezki widac szynele rosyjskie pozrzu-cane w biegu, koszule przyczepione do konarow, jakby przez pociski; zadnych sladow eksplozji. Tuz obok, na malenkiej polance zamaskowanej linia slonecznikow, ze trzydziestu ludzi zwalilo sie w okop ksztaltu litery T: forpoczta nieprzyja-ciela. Umarli, wiecej lub mniej nadzy, padli na sterte poszarpanych mundurow, wczepieni jedni w drugich tworza konwulsyjne grona. Glupota marzen w okopach, zmarli nieruchomi ze swoimi kartami w garsci! Nogi stercza sposrod skamienialego ro-jowiska zmarlych, stopy zacisniete jak piesci, kur-czowo... Ran nie ma. Chociaz Berger nie porusza rekami, prawa z nich dygocze. Miesnie sciagaja sie, jak gdyby cale cialo pragnelo zwinac sie w klebek, lokcie napieraja na zebra z taka wsciekloscia, iz major niemal traci od-dech. Podobne nawiedzenie lekiem wierzacy nazy-waja zapewne obecnoscia demona. Duch Zla jest jeszcze silniejszy od smierci, tak silny, ze trzeba 35 znalezc Rosjanina, ktory nie bylby zabity, obojet-ne jakiego, zarzucie go sobie na plecy i uratowac.Ze szesciu lezy bezladnie w zaroslach; w szyne-lu uczepionym za kolnierz wisielec hustany wia-trem nad tymi majakami. Berger rzuca sie na pierwszego, wpiera sie w ziemie wsrod rozmiek-lych cierni i podnosi sie wraz z nim. Trzyma nad-garstki jak sznury. Zolnierz miotal sie wsrod slo-necznikow i teraz na jego rece dynda bransoleta z kwiatu ogromnego i plaskiego, ktory gaz juz roz-lozyl, a piesc przedziurawila jak placek. Placki te nazywaja koronami... Z koron kwiatow robi sie wience pogrzebowe, prawda?... Berger zacisnal po-wieki, calym cialem wparl sie pod bratniego tru-pa, ktory chroni go przed tym wszystkim, od czego ucieka, mamrocze: "Predko, predko, pred-ko", nie wiedzac, co chce powiedziec, i traci juz swiadomosc, ze idzie. Lecz nagle uswiadamia sobie, ze Rosjanin, ktorego niesie, jest niezywy, i zosta-wia go. Prostuje sie wreszcie. Swiatlo zagarnia go mimo zlepionych powiek; otwiera oczy. Pojawia mu sie caly grzbiet stoku rosyjskiego. Podluzne kepy drzew na zboczach wzgorza 'zzarte i zaczernione jesienia ostateczna, zabite silami nieublaganymi jak sila Stworzenia, to nic wobec jednej zagazowa-nej twarzy. Na tych przestrzeniach dotknietych kara biblijna Berger widzi juz tylko smierc ludzi. A jednak - jego oczy przy wyka ja do slonca - wyczuwa, jak drzy martwa pozoga, podobnie drzy brussa od poruszen niewidzialnych zwierzat zda-zajacych do wodopoju. W oddali dostrzega biale punkty koszul, liczne, przebiegajace liniami nie-mal rownoleglymi. Z kazdego przyladka lasu, rze-dami przecinanymi co moment przez mrowie uciekinierow, niosacy schodza ciezko, wsrod wiatru, az na polane. Co robia ci ludzie, Berger dowiaduje sie teraz: nie ze swojej mysli, lecz od ciala, pod kto-rym zapadal sie prawie po kolana... Rozdziawiwszy usta patrzy, jak na ambulanse napiera szturm litosci. Przed nim podoficer, o ktorym zdazyl zapo-mniec, dygu je swojego Rosjanina. Kiedy Berger, zdjawszy maske, dogania go, slyszy: -I coz w tym smiesznego? Po mju ej, ze sie zasmiewa. Ida p do wiatr, ktory spoza wzgorza przynosi jeszcze gazy. Chociaz materia roslinna wymarla juz, nie zni-szczaly wszystkie jej ksztalty; glogi i paprocie wyprezaja tam i sam, jak rowniez osty ponad trawa obrocona w blocko, sylwetki nietkniete. Stercza takze w miejscach oslonietych. Wiatr, mniej teraz przeciazony liscmi, rozmiata je niby spalony pa-pier; dlugie kolce rozsypuja sie jak nici pajeczyn na bluzie Bergera i spadaja nie zaczepiajac o nia. -Do jasnej cholery? - mowi nagle podoficer glosem osobliwie pytajacym. Przystaje, calym cie-zarem wsparty na lewej nodze, ktora zapadla w maz. Kilka zdan, jakie wypowiedzial dotad, wy-powiedzial do wiatru, wybelkotal nie uswiadamia-jac sobie wlasciwie obecnosci Bergera; tym razem zwraca ku niemu twarz i cale cialo Rosjanina; a jednak spoglada "do wewnatrz", oczy nieobecne sprawuja czaty w jego ciele. -Jadles ty juz kiedy gorzkie migdaly? -Co sie dzieje? To pan? Auskultujac swoj jezyk, swoje podniebienie, podoficer wyprostowawszy sie raptownie pozbywa sie z wsciekloscia Rosjanina, unosi rece wsrod glo-gow i paproci miotanych wichura, a tymczasem cialo, ktore niosl, zaczyna sie staczac miekko, jak wor. Rosjanin odzyskuje przytomnosc. Berger sly-szy jego oddech swiszczacy straszliwie, widzi reke zagazowanego na kolanie podoficera. Podoficer 37 otrzasa but ze zgnilego zielska, lecz reka nie wy-puszcza zielonych spodni.-Mam troje dzieci! - krzyczy Rosjanin po nie miecku. Druga reka probuje rozerwac koszule. "Mam troje dzieci, mam troje..." Slowa wyuczone na pamiec, zaklecie, ktore mia-lo go chronic na wojnie. Powtarza szybko te slo-wa przecinane swistem dziurawego miecha, jak gdyby pluca mial przebite. Podoficer rozglada sie, ale tak, zeby nigdzie go nie dojrzec, mruga szybko oczami, jak w chwili kiedy natknal sie na Bergera, ukradkiem cofa noge, Rosjanin ja przytrzymuje. -A ja mam dwadziescia szesc lat! - wrzesz cz y. Zagazowany nie rozumie. Wlosy szarawe, topor-ne rysy muzyka. Grube zsiniale wargi poruszaja sie - mowia; oczy niebieskosine o czarnych te-czowkach patrza. Palce nie puszczaja spodni. Podoficer wydziera tym palcom i zgnilemu ziel-sku swoj but, ktory potraca twarz zagazowanego, ile sil biegnie w strone ambulansu. Przed Berge-rem sylwetki zaglebiaja sie w chaszcze; jak pod-oficer, jak i on sam biegna ku wielkiemu swiatlu polany, skad wiatr przynosi glos: -...nic sie nie da zrobic!... Raczej tamten! te- dy! Zsinialy... Na samym koncu w lewo!... Berger zdaza ku temu glosowi, biec juz nie mo-ze. -Idiotyzm! Przeciwwskazane! Zsinialy... W le- wo... Pod lasem kapitan zwoluje zbiorke, probuje zor-ganizowac transport konajacych - do ambulansu. Sanitariusze w tlenowych maskach olsniewajaco bialych zmierzaja ku lezacym cialom. Profesor okryty liscmi, on rowniez - szal furkocze na wietrze, kapelusz zsuniety z czola, ramiona w nie- 38 ustannych mlyncach - krazy wokol kapitana niby pies mysliwski, podbiega do zagazowanych, wra-ca. Berger nienawidzi go tak, jak zolnierze niena-widzili jego, kiedy natykali sie nan. Profesor bie-gnie do Bergera:-Widzi pan! widzi pan! Udalo sie! Znakomi- cie! - Wrzeszczy: - Alez nie, glupcy! - Oglada sie: - Tamci (Berger zna pare slow rosyjskich), tak nie wolno! Powiedz im to pan! Jego rozszalale zrenice przeszukuja polane, za-gazowanych wciaz przybywa. -Widzi pan, ci glupcy pija! Chodzi o Rosjan, ktorych niosacy ulozyli nad struga. Zwijajac sie w konwulsjach chlepcza wode. -Przeciwwskazane! Przeciwwskazane! Nie uchronna smierc, jesli beda pic! Na widok Rosjan okrytych liscmi Berger uswia-damia sobie, ze i jego okrywaja one rowniez, otrza-sa sie nie przestajac patrzec na Rosjan. Tuz obok major rosyjski uwolniony od maski tlenowej otwiera oczy. -Niech pan cos zrobi, zeby ambulanse przyje- chaly mozliwie jak najpredzej! - wola kapitan do Bergera. - Chociaz jeden! U nas tez wiele ofiar!... Niemcy pozdejmowali ryje. Bergerowi zdaje sie, ze widzi tylko Rosjan... Ocaleni? Jeden z nich do-pada go, caluje, wyciaga z kieszeni fotografie: zo-na i dzieci. Beda modlic sie za niego. Rosjanin po-mylil sie, nie on uratowal go przeciez. Wsrod po-dmuchow wiatru Berger slyszy silniki ambulan-sow, spieszy ku tym odglosom. Rwacy bol w kola-nie przyprawia go o mdlosci. Kiedy wiatr nacicha, gasnie zew silnikow, jak gdyby ambulanse byly bardzo daleko, i Berger w kazdej przerwie miedzy listowiem, w kazdej przesiece wypatruje, czy w glebi tej perspektywy nie ukaze sie droga. Wy-swobodziwszy sie z zagazowanego lasu, idzie przez 39 ugor zagluszony pokrzywami i kanianka, oszola-mia go ich jaskrawosc i zywa zielen, liscie pokrzyw o delikatnych zabkach pilki do metalu, kanianka rozzarzona do bialosci. Powrot kolorow zamroczyl go tak silnie, iz wydaje sie Bergerowi, ze widzi wszedzie w oddali biale plamki zakamuflowanych ambulansow. Krzaki jezyn nabieraja juz purpury dzikiego wina, przed nimi rozjarzona niebieskosc kampanul i cykorii, biel dzikiej marchwi, platki poddarte wichura sa tak nasycone swiatlem, iz po-wieki Bergera reaguja czulymi drgnieniami, jak zegar odliczajacy sekundy. Wsrod tej czerwono-niebieskiej palpitacji zaru warkot niewidzialnych ambulansow przybliza sie, oddala, potem znow go slychac i nagle, pomnozony przez echo, wydaje sie otaczac Bergera.W koncu warkot u trzy mu je sie i na slabszych falach wiatru. Ambulanse nadjezdzaja z lewa. Ber-ger biegnie tam: silniki, ktore slyszy, nie warcza w ambulansach, ale w ciezarowkach wyprzedzaja-cych kolumne. Kiedy przechodzi, kierowcy, a potem zolnierze przygladaja mu sie bacznie, zdumieni: klamre od pasa, sprzaczki, wszystkie czesci metalowe mun-duru pokrywa grynszpan. Lada chwila beda przy-gladac sie tak samo pierwszemu zagazowanemu. Poza zwyklym rynsztunkiem kazdy ma przytro-czona u boku maske. Berger przyglada sie im, on rowniez, kazdemu po kolei: podazaja na linie, tak wiec zapora litosci okaze sie skuteczna tylko raz. Jedynie do umierania nie przywyka czlowiek. -Macie ambulanse?! - wola Berger do pierwszego podoficera z brzegu. - Tak, jada za nami! Berger czuje sie juz zbyteczny - j a k w yz e t y. 40 Pod jego stopami na bialym kurzu zielska zaryso-wuja swoje kwiatuszki, konstelacje listkow; ponad cala ta flora trzcin mikroskopijnych i drzacych zywe osty wznosza lodygi kute w metalu. Uczynio-ne z tej samej lekkiej slomki, owady krzataja sie wokol zdziebel, ktore dygocza od dalekich wstrza-sow na drodze deptanej butami i od podmuchow wiatru. Zolty na tle munduru oblepionego jeszcze liscmi, konik polny zawisl na udzie Bergera. Po-dobnie jak gazy pomieszaly wszystko w jednej i tej samej zgniliznie, zycie odradza sie z jednej tylko materii, z owego zdzbla, w ktorym napiecie spre-zyny ozywia i najlzejsze trawy, i lotny skok pasi-konika uciekajacego w kurz omglony sloncem. Po zaslonie drzew wiatr przeciaga z szumem morskim, takim jaki wydaje wsrod topol... Bardzo wysoko wielki przelot ptakow.Bergera wciaz jeszcze neka pamiec chwili, kiedy zarzucil sobie na grzbiet martwego Rosjanina. W ramionach utrwalilo sie wspomnienie zeslizgu-jacego sie ciala: rece Bergera drza nadal, tkwi w nich owa sekunda, kiedy je rozwarl i kiedy pe-kla olbrzymia bransoleta slonecznika (w przelocie d sotrzezone d wa jeze tuz u jeg o stop, d wa p -o miotla o kolcach okrutnie skoltunionych gazem...). Litosc?, mysli niejasno, jak w chwili kiedy pojal, ze oddzialy wracaja. Chodzi o zryw bardziej ta-jemniczy, w ktorym dlawiacy lek i braterstwo kojarza swoje demencje. Az do nieba migotliwego i blek tnieg o wznosi sie p gar o ze swoja od yzskana wonia drzew, barwinku i jodel po ulewie. Ulatuje potezny owad, metaliczny, lsniacy, wypucowany - bez grynszpanu; gwar slow zaslyszanych w zie- I miance towarzyszy jego brzeczeniu natretniej ani-zeli morski szum wiatru - jak towarzyszy oddzialom wojska niknacym za zakretem. Osunawszy sie na trawe, zapala papierosa. Ohy- 41 da. Nastepny: ten sarn smak. Trzeci. Ciska go precz: smak gorzkoslodkawy nie ustepuje. Rzuca sie pod prad kolumny, odzyskal wszystkie sily. Za-truty? W jednej okaleczalej sekundzie miesza sie ziemianka, gazy i glos profesora burczacy pod gwiazdami Bolgako (przeddzien! przeddzien!). Ale co wlasciwie czlowiek ma do roboty na ziemi! Ilekroc Berger stawia prawa noge na sciezce, bol po-wracajac przeszywa kolano az do brzucha. Pod swistem wiatru wsrod galezi slyszy wyraznie w glebi gardla swoj oddech swiszczacy juz i cien-ki - jedwabisty...Rozwscieczonego, iz na kazdej pochylosci musi hamowac bieg, kazdy bowiem krok odbija sie dzgnieciem widel w pachwine, a na dodatek nie-ublagany smak w nozdrzach i gardle - ogarnia oczywistosc nieustepliwa jak delikatny swist w krtani: zajmowal sie, kretyn! czym innym ani-zeli wlasnym szczesciem! Czy to ambulans? Biec predzej! Jego nogi obracaja sie w prozni, nagle chwieje sie swiat, las daje susa w niebo. Omdlal, lecz nie zemdlal. Niosa go. Tlen przenika mu do pluc: ma na twarzy maske. Euforia. Swia-domosc wciaz gotowa zniknac. Szczescie stracilo powab. Wszystkie te typy z ryjami, tubylcy zgnilego lasu, i zmarli zgnili rowniez. Polepa ziemian-ki ze swoimi kartami taroka w zyczliwym sloncu. Szczescie jest dziwaczne. Reszta rowniez. Podobno umierajacy odnajduja swoja przeszlosc. Jeg o zy-cie to jego przyszlosc. Obok niego, na noszach, ge-stykuluje oficer rosyjski: "Nie trujcie mnie teraz! nie teraz!", odpycha lsniaca maske; jego krzyk nie zaglusza chrypien, ktore wzbijaja sie w piersi Ber-gera niby syrena wsrod mgly - poki nie zemdleje calkiem. Nowy atak. Czas, zeby zebrali sie augurowie. Chodzilem tam i z powrotem po moim gabinecie. Jak gdyby scena opisywana przeze mnie wypelnila pokoj, zawladnelo mna wsciekle napiecie, zatoczy-lem sie z calej sily, wpadlem czolem na szybe bi-blioteki, ale rabnalem w ktorys z jej drewnianych slupkow i runalem na ziemie. Drewno nie ustapilo. Czy zmienilem kierunek upadku, ktory pchal mnie na szybe? Nie zemdlalem, otrzasnawszy sie zanoto-walem, zeby nie zapomniec: "opetanie piorunuja-ce". To, co mi grozilo, bylo podobniejsze do szalen-stwa niz do choroby. Termin choroba, ktory narzu-calby rak albo gruzlica, nie przychodzi mi na mysl wobec choroby, ktorej nie znam, a zwlaszcza nie d o z n a j e cierpien. Wariatom byc moze rowniez nic nie dolega. Slowo "konwulsje" nawiedza mnie wciaz. Czy dlatego, ze tekst, ktory poprawiam od jedenastu dni, moglby miec taki tytul? A jednak maleje ich gwaltownosc (nie bez majaczen). Mialem chec do-dac do tej opowiesci wspomnienia, ktore ona przy-zywa dzis we mnie. Przed zwisajaca reka zagazo-wanych z Miasta Smierci, w godzinie, ktora wszy-scy ci ludzie poczytywali za godzine przeznacze-nia, mysle o fresku Nefertari naprzeciw Luksoru: u wejscia do swego grobu zona Ramzesa prowadzi 43 gre przeciw bogu zmarlych, ktorego obecnosc po-znajemy jedynie po pionkach na szachownicy. Wobec pustki gra o swoja niesmiertelnosc.Moj wzrok czlowieka (jak to nazwac inaczej?) malo sie zmienil od trzydziestu lat. W obliczu smierci major Berger wyznacza szczesciu role nad-mierna; jest mlody i gdybym to ja wyciagnal go z ambulansu w Bolgako, dalbym mu czas do re-fleksji. To nie on mnie interesuje, ale glos glebin usly-szany w ziemiance, wyjacy wsrod lesnej ciszy lub nia tlumiony. Pierwsza czesc tej opowiesci napisalem w obozie jenieckim, w roku 1940. Pisac - to podowczas byl jedyny sposob na nieunneranie. Kolejno wiec pisa-lem to, co powiadaly glosy w ziemiance, i notowa-lem to, co powiadali moi towarzysze niewoli. Pod szarym niebem, porysowanym jeszcze ukos-nymi smugami plonacych rezerwuarow benzyny, gigantyczne rury porzucone tu przez jakiegos przedsiebiorce wypychaly jakby cienie ksiezyco-wych jencow. Wiadomosci przefruwaly lotem chi-mer: -Podobno podpisali zawieszenie broni... De-mobilizuja, ale caly przemysl wojenny bedzie mu-sial pracowac dla Niemcow... -Weygand zabil Pstaina, i to na posiedzeniu rady ministrow... -Alez skad! Reynaud jest w Ameryce, a Flan-d ni objal wlad ez wspolnie z Pstainem, ktory nie zlozyl broni. -Zazadali siedemnastu departamentow, po-mysl tylko! Znow poszczesci sie tym skurwielom Bretonczykom. -Bretonczycy, uwazani dotad za "nierentow-nych", maja teraz u wszystkich popyt. I jak Hitler sie urzadzi, zeby zaanektowac Bretanie? 44 -Autonomisci... juz oni w tym pomoga!-A my, Burrrguncowie, gdybysmy prrrosili o autonomie, czy wylezlibysmy z tego gowna, jak myslisz? -Komendant placu byl tu przed chwila. Rozu-miem troche po niemiecku, mowil, ze jest poltora miliona jencow. I w smiech. Glosy coraz slabsze znow mowily o zdradzie. Twarze zaklajstrowane glodem, noca, nie golone od tygodnia, w zazdrosnym milczeniu spogladaly na przygodnych kucharzy, ktorzy opiekali ostatnie suchary albo warzyli zu p ena k lok.u To, co zaczy-nalo rodzic sie z tlumu najezonego i zrezygnowa-nego, nie bylo kaznia, ale sredniowieczem. Coz znaczyl czas? Zyli dzien po dniu od tysiacleci wslu-chani w ten sam glos absurdalny i gleboki. Wieczorem chimery poszly spac. W Indiach znaja muzyke poranka i muzyke, "ktorej trzeba sluchac noca"... Drugiego wieczoru, w babilonskiej ruderze skleconej z bali, rur i ga-lezi trzy mumie z Peru przycupnawszy pisaly na kolanach. Pionier, niezbyt juz mlody, w tej samej pozie, wpatrywal sie uparcie w jeden z bali. Wyczul, ze spogladam na niego, odwrocil nieco glowe: -Bo ja czekam, az sie zawali... -Co sie zawali? -Wszystko. Czekam, az sie zawali... Mniej wiecej to samo powiedziala do mnie stara chlopka, stojac nad rowem przeciwczolgowym. Kiedy noc rozpostarla sie w koncu nad obozem, ksiadz przyjaciel rzekl mi poufnie: "Ludzie, wie-rzacy czy niewierzacy, w istocie umieraja wsrod 45 gmatwaniny leku i nadziei..." Nazajutrz swit mial zaplonac rozowymi ogniami.Wreszcie konsylium lekarzy. No wlasnie, mozdzek zagrozony: wyzdrowienie albo paraliz lub smierc. Natychmiast do szpitala. Szept smierci zmienia wyglad drog wiodacych do Salpetricre. Kazda zmiana biegow powtarza zgrzytajac slowo "niezwykly". Przygladam sie wszystkiemu, co widze. Jak gdyby stawalo sie to bardzo interesujace. Autokome-dia? Niezwykle, tylko niezwykle - i przemijajace. Tak jak ty sam. Na drodze do Verricres o dziesiatej rano prawie brak ruchu kolowego. Przed trzydziestu laty obrzezaly ja staroswieckie domy i "pawilony" z ciosowego kamienia, na ktory Francja miala irytujacy monopol. Teraz ciagna sie tu wielkie bloki i zurawie mechaniczne, zwyciescy Marsjanie - jak nowe miasto Nassera szturmujace Grod Zmarlych w Kairze, gdzie switkiem Cadillaki ocieraja sie o wiazki jasminu mokre od nocnej rosy na grzbietach oslow. Wystarczylo lat piecdziesieciu, zeby islam podobny zyznym polom wymazac z Biblii przedwiecznej pustyni, zeby z Indii wymazac Imperium Brytyjskie. W Hongkongu tajfuny z Poludnia zabawialy sie slomianymi chatami, a teraz wyrywaja bambusowe rusztowania drapaczom w budowie i puszczaja je w wir powyzej ostatnich iluminowanych parostatkow. Coz znaczy Hongkong? W drodze na plac Grcve skazancy usmiechali sie do ladnych dziewczat. Nigdy nie wyczytalem nigdzie nazwy odczucia, jakiego doswiadczam. Powiedzmy: lek zroznicowany. Zywi sie wszystkim. Zniknely fortyfikacje. Niegdys ogladalem for- 46 tyfikaeje Bramy Niemieckiej, ktoredy taksowki naladowane spahisami wyr us z yl y na d M a r n e i j e -chaly wsrod szpaleru kobiet, "co sciagnely z przed-miesc", bez wiwatow i spiewow. U mojej Bramy Orleanskiej, jak na placu Jean-Jauresa, nawet bloki spoldzielcze sa niezwykle. Wszelkie ksztalty spokrewniaja sie, kiedy spojrzenie, ktore przecia-ga po nich, moze byc ostatnim.Wjezdzam do starego Paryza poludniowego, to wlasnosc Daumiera dzieki kamienicom i wlasnosc ogolnoswiatowa, zwazywszy szpetote sklepow, re-klam i afiszow. Europa, kiedym do niej wrocil po raz pierwszy, byly to skl ep y. Oto dworzec Austerlitz, bar na miejscu luksusowej oberzy, gdzie Hortensja Allart siadala Cha-teaubriandowi na kolanach: "Bylam mloda, prosil, zebym spiewala mu frywolne piosenki; a potem robil, co chcial..." Oto Salpetriere, kopula kaplicy jak as pikowy. Moje auto podskakuje przejezdza-jac pod brama, jak w roku 1944 podskoczyl pan-cerny Mercedes gestapowcow, ktory odstawial mnie do wiezienia w Tuluzie. Dziedzince, podluzne budowle majace w sobie cos z koszar i zabytkow: przeszlosc. Potem dwie kliniki, bardzo nowoczesne. W hallu milczace cie-nie ze Zstapienia do piekiel pomieszane z pidza-mami emerytow, ukradkowe przepychanki. Moj pokoj. Dwie pielegniarki, Antylijki. Jedna przypomina owe czarne nianki, ktore ukoily tyle udrek w toku stuleci Wysp. Druga, wysoka, wesola i piekna, zdaje sie wyslanniczka radosnych anio-low z filmu Zielone pastiuiska. Izba przyjec, szlaf-rok, korytarz, prowadza mnie do sali eiektro-wstrzasowej. W windzie zatrzymanej miedzy dwo-ma pietrami glos wzywa na pomoc. Nastepna win- 47 da. Nastepny korytarz. Ohydne wozeczki, nosze - niektore z ta reka zmarlych bohaterow zwisajaca poprzez wieki. Cisza nieoczekiwana, poniewaz ocze-kujemy jekow i krzykow. Pielegniarka wprowadza mnie. Kordialnosc profesora. Aparaty.Powrot. Sala elektrowstrzasowa byla wylakie-rowana, korytarz byl wylakierowany, pokoj jest wylakierowany. Kwiaty, ktore przyslali mi moi przyjaciele, sa intruzami w tym swiecie bez drze-wa i bez tkanin, obcym niby planeta, gdzie moglo-by z yc t ylk o biale malar stwo, ni ki el, pr obowki, szklane przedmioty, posciel - i ch or zy... Nie po -lezalem nawet kwadransa, a juz wchodzi lekarz, przyjaciel, podobny do generala de Gaulle'a z ro-ku 1940, z czasow jego kepi zdobnego debowymi liscmi: "Nie ma nic nieodwracalnego." Znaczy to, przypuszczam, ze mozdzek jeszcze w porzadku. Wyrok zycia? Czy wypowiada sie inny? ... Szpital wojskowy w Madrycie w pierwszych dniach Rewolucji, piwnica, gdzie swiatlo z akwa-rium wpadajace przez okienka zastawione gesto paprociami powlekalo ciemna polewa twarze, jak z El Greca, milicjantow, ktorym amputowano kon-czyny; w roku 1945 sale przygotowane dla naszych zolnierzy znad 111 i Renu dotknietych az do pasa odmrozeniami drugiego stopnia po wyjsciu z rze-ki (a ktorych mial uratowac doktor Jacob dzieki szczepionce Leriche'a przechowywanej w Strasburgu). Tyle szpitali w Alzacji i wszedzie krew, krew, ktorej nie widzi sie tu... Slabnie szczek talerzy i widelcow, noc nadchodzi. Mimo urzadzen dzwiekochlonnych krzyki tortur, a znam je, gdyz sa podobne bez wyjatku do krzykow dzieciecych, odpowiadaja sobie wzajem 48 na korytarzu, kiedy ktos otworzy drzwi. Krzyki chorych w stanie przedspiaczkowym, ktorzy nie czuja nic, powiada pielegniarka: uratowani nie pamietaja nic, to jedynie, ze zasneli. "To nieprawda, powiedzial mi ze smutkiem ktorys z profesorow: nie wiemy wcale, co sie dzieje w stanie przed-spiaczkowym; chorzy uratowani przytaczaja nam czesto slowa, ktore wypowiadalismy przy nich, kiedy byli w katalepsji." Biedna pielegniarka! Ci, ktorzy zyc musza wsrod rozgwaru cierpien, odczu-waja potrzebe kompletnego zapominania o nich.Kroplowka, ktora mnie unieruchamia, ma trwac jedenascie godzin. Podryguje igla wbita w zyle przedramienia. Nie ma juz swiatla pod moimi drzwiami. Nie ma juz nic oprocz krokow pieleg-niarek nocnych. Ilekroc zas wchodza, slychac da-lekie bezwiedne krzyki tych, ktorzy przezyja, i tych, ktorzy nie przezyja. Przycupnawszy niby Parki, nieswiadomosc i smierc objely w posiadanie szpital Salpetriere. Brak cierpien znow zbija mnie z tropu. W na-szych umyslach smierc tak mocno laczy sie z bolem, iz czlowiek tkwi oslupialy wobec choroby, ktora moze byc smiertelna, lecz go nie dreczy: zamroczo-ny dysharmonia najbardziej w naszych czasach zbijajaca z tropu. Smierc walesa sie po szpitalach wlazliwie na modle biologiczna, przemoznie. Tutaj chorzy nadchodza jedni po drugich jak pokolenia na ziemi. Lecz pokolenia nie dochodza do zdro-wia. Waznosc, jaka nadalem metafizycznemu charak-terowi smierci, sprawila, ze mam sie za kogos do-tknietego obsesja zgonow. Rownie dobrze mozna by pomyslec, ze biolog poswiecajacy sie studiom 49 nad narodzinami marzy o posadzie mamki. Smierc nie utozsamia sie z moim zgonem.Zaloba mija, dzieciom oszczedza sie spacerow na cmentarz, ale w telewizji dzien bez morderstwa b lyb y d inem bez chleba. Zg o jest zwiazany z walka. Zapamietalem, jak niegdys Saint-Exupery zdumial sie moja replika: "Odwage fizyczna zasila poczucie nietykalnosci cielesnej." W toku walk powietrznych wsrod atakow artylerii przeciwlotniczej na moj samolot ani razu nie wierzylem w smierc. Nie moglo zdarzyc sie nic, chociaz ogien zaporowy ryczal jak osiol: samolot moze runac! Widziec, jak mina rozwala czolg jadacy przed twoim czolgiem, to rowniez nie krzepi. W Gramat nie wierzylem, ze pluton egzekucyjny wystrzeli do mnie - nie wystrzelil, ale gdyby nawet padl rozkaz strzelania, az do momentu ognia wierzylbym, ze nie wystrzeli. Kiedy pozniej znalazlem sie osaczony przez mozdzierze, przestalem opowiadac kawaly, ale nie wierzylem, ze trafi mnie najblizszy pocisk; a przeciez pociski mozdzierza nadlatuja z miauczeniem coraz blizszym, jakby szukaly kogos, i odlamek przecial moj pas. Grozny byl dla mnie nie swist kul, lecz to, ze padali trafieni koledzy. Przechodzilem kilka ciezkich chorob - i czekalem, az sie skoncza. Kiedy usypiali mnie anestezjolodzy, nie balem sie nigdy, ze sie juz nie obudze. W chorobie, jak na wojnie, zycie nie wprawialo mnie nawet w oslupienie, ktore odczuwam dzis - chociaz odczuwalem je czasami po atakach, jak w Bone po moim ladowaniu: szyld rekawiczni-ka, olbrzymia czerwona dlon nad sklepem zle z wieczora oswietlonym i nieruchomy pies w witrynie kusnierza. Co zas do samobojstwa, tyle razy juz do mnie strzelano, ze moge rowniez zrobic to sam. Strach zapewne pojawia sie czesto, kiedy wyobrazic sobie rane w brzuch albo w seks; nie wy- obrazam sobie nic. Nie zamracza mnie, to wszyst-ko. Ale tu wspolzyje z umierajacymi, a nie z wal-czacymi. Choroba nie zna metnego powabu niebezpie-czenstwa. Tak jest ze mna; gdyz u wezglowia mo-jego zmarlego ojca... Podczas wojny roku 1914, kiedy powracal na ty- ly, kwaterowal czesto u proboszczow. Mial roz- chwiana religijnosc tylu ludzi swojego pokolenia: wspominki z kosciola, zarazenie wiara mojej mat- ki, nieokreslony deizm. Na kazdej nowej plebanii interpelowal nowego proboszcza: "Naturalnie w Boga wierze, ale nasi muzulmanie, hindusi, bud-dysci, zydzi wierza rowniez; a skoro ja wierze w Jezu as Ch yrstu as, to czy nie d alteg,o ze chod iz-lem na katechizm?" Odpowiedzi zmienialy sie, ale nie przekonywaly go bardziej, niz przekonal Pas-cal. Kiedy sie zabil, zostawil na stoliku nocnym ja-kas ksiazke otwarta na stronicy, gdzie podkreslil byl slowa: "I ktoz wiedziec moze, co znajdziemy po smierci?" W stoicki cien samobojstwa wsliznelo sie zaciekawienie nieznanym... Fenomenologie religij nie istnialy. Najlepsza nie podzialalaby silniej niz Pascal. W tej dziedzinie ja-ka role odgrywa mysl? Stracilem wiare po bierz-mowaniu. A pozniej mojemu agnostycy zmowi to-warzyszyly nie tyle medytacje, ktore wyschly w dwudziestym roku zycia, ile azjatyckie obrzedy religijne, jak gdyby los proste pytanie mojego ojca wcielil w widowiska. Wiara tlumow jest zaraz-liwa. Nie zeby przekonywala; lecz wiara Azji na-rzucala mi swoja obecnosc Pamiru, switu na bez-brzeznym oceanie, rozgwiezdzonego nieba nad pu-stynia. "Nieprzebrana dobroc splywala z niebo-sklonu", powiada Wiktor Hugo o czasach biblijnych. Slyszalem zew, co wzbijal sie z tysiecy cial lezacych plackiem w modlitwie na dziedzincu naj- 50 wiekszej moszei swiata, w Lahorze; ta sama modlitwa odpowiadala jej ze wszystkich meczetow wznoszacych sie od Timbuktu az po kresy Gobi wsrod uroczystej ufnosci islamu. Ten sam zew wzbijal sie od tlumow odbywajacych pielgrzymke do miejsc, gdzie Budda przemawial do gazeli, wzbijal sie z gaszczu zoltych gladiolusow przyginanych zgodnie zlozonymi rekami kobiet w pagodzie Rangunu...Widzialem w Lizbonie muzeum powozow. Nie remize, jaka byla niegdys w Wersalu: prawdziwe muzeum zamieszkale przez karety jak Wersal przez meble. W otoczeniu karoc dziwaczny czarny wehikul, rodzaj rikszy, z cerata, ktora zaslaniala daw-niej pasazera, kiedy nadciagal potop zmierzchu. Pasazerem byla trumna; ten wehikul-widmo nazywa sie karoca smierci. "Zawsze z czarnym ko-niem, prosze pana", powiedzial dozorca. W Salpetriere cierpienie oczekuje nocy. Do poludnia kroplowki, zastrzyki, wkraczaja Zielone pastwiska poprzedzane smiechem, inne pielegniarki, ktore chcialyby pogawedzic czekajac na moment, kiedy bede mogl im odpowiadac, jutro, pojutrze... Chociaz nie cierpie zbytnio, jestem nieobecny, mam schron z goraczki. Umysl zawierza sie zwiadow-com smierci, jak zwiadowcom snu. Kiedy przestana brzeczec szklanki i widelce ko-lacji, drzwi otworza sie po to juz tylko, zeby wpu-scic pielegniarke pelniaca dyzur nocny. Cisza, w ktorej zaczynam sie rozeznawac, utrwala sie, zamieszkala mrowieniem sie jekow, jak cisza lasu tropikalnego utrwala sie az na dnie kaluz ksiezyca ponad szelestami roslin i czuwajacych owadow. Godzina dziesiata. Rozpaczy wloskiego dziecka, ktore - slysze to gdzies nad soba - co kwadrans 52 wola: "Mamma...", odpowiadaja krzyki nocnych ptakow w lesie syjamskim, swit wsrod wycia malp. W szpitalach straszy, ale wyczerpanie chorych ze-straja sie z niezwyciezona pacyfikacja mroku. Jak nazywaja to buddysci? Spokojem Otchlani.Dni przeslizguja sie. Uwolniony od kroplowki, moge podchodzic az do okna. Na dziedzincu auta lekarzy i odwiedzajacych niby to pod straza kilku koslawcow, ktorzy wyszli na spacer. Czy na ziemi istnieja juz tylko chorzy? Irrealnosc poteguje jo-wialna pielegniarka, ktora nie znajac jej imienia nazywam w duchu Kolowrotkiem i ktora powiada mi: "Ach, ty wstreciuszku!" Wszystko to przypo-mina sny przedluzane srodkami nasennymi. Re-alnosc istnieje rowniez. W sasiednim pokoju polo-zono kogos nowego. O szostej po poludniu chrapal bardzo glosno. "Trzeba by go przeniesc gdzie in-dziej", mowia mi. Odpowiadam ni w piec, ni w dziewiec: "Jesli chorzy nie cierpia sie wzajem, to kto ich scierpi?" Chyba, niestety, poznaje te chra-pania: niebawem stana sie rzezeniami. Szept bolu umacnia sie z wolna wsrod nocnej ciszy; rytmizuja go te rzezenia, miarowe i spokojne. Czy mozna p r z y w y k n a c do nieznosnego oczekiwania? Dwanascie dni juz czekam na decy-zje lekarzy; odkad jestem tutaj, czekam, bazgrzac nieczytelne notatki, wynik kuracji albo jej poraz-ka. Jesli mam umrzec tym razem, czy owo um-rzec bedzie polegalo na czekaniu? Myslimy o cho-robach jak o dramatach; niektore sa sennoscia-mi - sennosciami bez przebudzen. Nieswiadomosc to wspolpracownik uwazny. Poprawiam swoje zdanie, gdyz napisalem tylko: "jesli umre", jak gdyby smierc byla hipoteza. 53 Posciel, ciepla po dziennej goraczce, miesza wszystko. Azeby umknac szeptowi skarg, usiluje podporzadkowac te obrazy chwiejnej chronologii. Lato, ktore sie zbliza z chrabaszczami wzdluz mu-ru akacyj; pierwsza won niewidzialnego morza, lek przed Cyganami; wieczor, gdzie miesza sie odkry-cie palacu wersalskiego z kretomysza, mikrosko-pijnym kangurem, ktora wyskoczyla na lesna dro-ge uciekajac przed autkiem mojego ojca; moj powrot z domu w Ardenach na dworzec w Rethel: bydlo spi na stojaco w sierpniowa noc roku 1914, pola wymiecione przez szwadron lansjerow, ktorych lance blyszcza. Snieg, w ktorym pociag utk-nal na cala noc, kiedy rozpoczynala sie bitwa pod Verdun; sylwetka napotkana w wejsciu do metra, ktora mijajac mnie rzucila mi w przelocie niczym haslo: zawieszenie broni podpisane!Koniec lata 1939 roku. W Montpellier na placu de 1'Oeuf krag swietlistych komunikatow podaza za okrezna wedrowka spacerowiczow coraz liczniejszych. Przeczytali wlasnie wiadomosc o pakcie niemi ecko-radzieckim. Zapach zrudzialego lata przeciaga przez plac. Smierc pisze w slowach, kto-re przefruwaja niby rzedy robaczkow swietojan-skich pod natretnymi gwiazdami, slowach wype-dzanych przez inne swietlne litery: RZESZA ZA-DA FORMULY KONDOMINIUM DLA KOLONII FRANCUSKICH I ANGIELSKICH. Dla Francji wojna jest tu. Odwrot przez dalie i ostatnie glicynie, cale nie-bo poliniowane smugami plonacych rezerwuarow; stlumiony stukot ostatniego oddalajacego sie po-ciagu: be-dzie-cie jen-ca-mi, be-dzie-cie jen-ca-mi... Codzienny swit ponad ogniskami, gigantyczne kominy i druty kolczaste obozu. W dzien mojej ucieczki wszystkie drzewa byly grozne, jakby ich 54 pnie ukrywaly Niemcow, moje za ciasne trzewiki przeobrazily sie w kleszcze do torturowania nog, film o Wzieciu Warszawy w kinie, ktorego ciem-nosci posluzyly mi za azyl miedzy jednym a dru-gim pociagiem: skotlowana nisko kipiel dymu za-mienia sie, kiedy przetnie ja samolot, w pogodne morze oblokow - pod ktorym plona miasta, a dro-gi wypelniaja sie uciekinierami rzucanymi tam od stuleci...Kot biegnie za mna skrajem lasu odwracajac uwage wartownikow niemieckich, kiedy przecho-dze linie demarkacyjna w czterdziesta rocznice moich urodzin... Roauebrune... stukaja trepki mojego syna w ogrodzie pelnym kwitnacych drzew zydowskich (i myslalem, ze uslysze tak samo stukot mojego serca, kiedy bede umieral). Gzy rzeczywiscie ogladamy swoje zycie, kiedy wskutek wypadku tracimy przytomnosc? Marcel Arland powiedzial mi, ze pojawil mu sie kiedys ten zawrotny film. Ja zas nie napotkalem go ani wsrod walk lotniczych, ani w Gramat przed plu-tonem egzekucyjnym. Czy musi wystapic spazm (Arland o malo sie nie utopil)? Wywoluje metna samoobrone, i to swiadomie. Do tych Antypamiat-nikow przywyklem od paru lat zbierac, chwytac niegdysiejsze obrazy. Te, ktore tutaj nastepuja po sobie, przywoluja sie wzajem, biografia rownie falszywa jak inne. Czy zmierzaja ku wojnie z powodu rzezen, ktore wciaz slysze nad soba? Oto znow kotlowanina lansjerow wokol spiacego bydla. Serie obrazow wiruja jak owe konie hiszpanskiej karuzeli: opuszczone, nie zaprzestawaly biegu przy muzyce, w samotnosci bombardowania. Rzezenie, ktorego zalosc rzadziej teraz daje znac o sobie, my-sli za mnie. Wspominam zamarle sjesty podczas wojny domowej, mroz nad Ebro, koze oszalala od 55 bombardowania, ktora trykala rogami w drzwi obrotowe Banku Hiszpanskiego uruchomiajac je - wspominam powrot z wyprawy nad Teruel, prowadzil mnie odblask niebieskawy pomaranczo-wych reflektorow, jeden z moich pilotow byl za-bity, a blask wschodzacego slonca padal na gebe zolnierza, ktory obslugiwal karabin maszynowy w gniezdzie. Ktore ze wspomnien mamrocze slowa Napoleona: "Najnamolniejsza odwaga pojawia sie o trzeciej rano"? Lotniska pod koniec nocy przed startem bombowcow i w wiele lat pozniej my wszyscy przylepieni do pol w Dannemarie, wsrod szronu, ktory czerwienieje chybotliwie od pozaru chalup.Wiem przynajmniej, skad nadchodza te wlasnie obrazy: bije trzecia. Czasem wyplywa mysl szukajaca po omacku. Ale szelest smierci nie zacheca do obrachunku; wypedza go. Kobiety i mezczyzni, ktorzy mowia o swoim zyciu, tutaj, powiadaja, ze "im sie po-szczescilo" albo nie. Czym bylby obrachunek, kto-ry nie bylby rachunkiem "sumienia"? Zdziwie-niem? Tam gdzie walesa sie smierc, zdziwienie jej tylko dotyczy. Mysle o tych, ktorzy mowili mi o swoim zyciu udajac, ze zwracaja sie do mnie, gdyz przede wszystkim zwracali sie do samych siebie. Moj ojciec niedlugo przed samobojstwem: "Gdyby mi przyszlo zyc na nowo, nie chcialbym innego zycia." Drieu - listownie. A zwlaszcza Mery, kiedy przywolywal na pamiec orszak swo-ich kobiet. Potem powiedziala mi pewna star: "Nie wyo rbaza sobie p na, czym jest d al wiek zsosci k -o biet wspomnienie pierwszego kochanka! I te wspomnienia nie zdychaja nigdy!" W Singapurze, wsrod nocy pachnacej asfaltem, 56 pieprzem i Chinami, bardzo wysoka sylwetka roz-czarowanego setnika bawila sie z kambodzanskim chlopezyna, ktory bawil sie z kotem Otrzyjpior-ka... Mowil o ulicy Smierci: "Zanim ona zniknie lu b ja..." Zbu zrono ja. Powiad la, a ja d moyslalem sie z jego glosu, ze usmiecha sie w ciemnosci: "Spiesze cierpliwie ku smierci... O nie, naprawde nie mam ochoty znow zaciagnac sie do wojska..."Opowiadal mi o pulkowej orkiestrze, ktora gry-wala Verdiego w godzinach zmierzchu na skwerze w Phnom-Penh dla francuskich Pierrotow w bialych plociennych mundurach i Pierrotek w drukowanych muslinach - za czasow kolonialnych. (Pozniej, w Phnom-Penh, bylo przemowienie gene-rala de Gaulle'a.) Opowiadal tez o koncu Indochin: "Byly to czasy Bonzy Szalonego, tworcy hoa-hao... Czasy ryzu rzucanego w powietrze dla dusz bla-dzacych..." Krok pielegniarki w korytarzu Salpe-triere miesza sie z przyssawkami bosych stop na plytach werandy, w porze deszczowej. Ze znuzo-na gorycza Msry opowiadal o kobietach, ktore ko-chal; glosem spiewnym i biernym odmalowywal tysiacletni orszak drwin wsrod malajskiej nocy, gdzie szczekal jeden jedyny pies. "Chcialbym zwierzyc sie smierci, ktora nie jest daleko: co za szczescie dla ludzkosci, ze z niczego nic nie rozu-mie!" Nie rozumie... ale czego? - odpowiada smierc, ktora mnie otacza. Nie kwestionujemy naszej toz-samosci. "Ja, ow potwor niezrownany i umkliwy, ktorego kazdy pielegnuje w sercu", napisalem w Doli czlowieczej przed czterdziestu laty... Szmer skarg powraca, czy powraca o jednej i tej samej godzinie we wszystkich szpitalach swiata? 57 Nazywamy chorobami smiertelnymi te choroby, na ktore sie umiera; jak nazwac te, na ktore moz-na by umrzec? Choroba majaca nazwe tylko dla lekarzy wydaje sie zagadka, skoro umyka cierpie-niu, ktore ma nazwe dla wszystkich. Wobec tej mglistej grozby najwierniejszym moim odczuciem jest oslupienie. Bo w tym miejscu nawiedzanym bolescia nie zawsze cierpie. Nagla grypa Hongkong, gosc nieproszony jak kot na cmentarzu, sfalszowa-la postrzezenia. Wsparty na lasce moge wyprawiac sie az na koniec korytarza, za ktorego oknem rozposciera sie w dole dziedziniec. Wokol aut chorzy, zgrupowani po raz pierwszy. Widzialem ich prze-lotnie w dzien mojego przybycia; a zdazajac do sali elektrowstrzasowej zawsze musze wymijac wozeczki lub nosze o zwisajacym ramieniu. Siedem lat temu - siedem lat - zaden z nas nie wyszedl-b y stad zdrow. Na d ole walesaja sie p di azmy o la-skach, pokurcze albo podrygalcy, a kiedy taki kus-tyk sie obejrzy: twarz choroby. To nasza ulica Smierci. Pasiate pidzamy, cienie obozow zaglady oswobodzonych w roku 1945. Wrogiem nie jest efemeryczna Rzesza, wrog to paraliz istniejacy od tak dawna jak czlowiek.A wiec oczywiscie samobojstwo. W Hiszpanii, w Gramat, nad Renem smierc byla blizsza. Nalezala tylko do losu, ale ta smierc nalezy ro wniez i d o mn ei. Samolot startu ej, sk ko ze spadochronem: "Hop! zobaczymy!"; z ta sama nie-uchwytna szansa, w ktora wierzymy niezlomnie: ladowanie, a tutaj wyzdrowienie. Albo nie. To, co pisza o samobojstwie, bylo dla mnie za-wsze niespodzianka. Dziwaczna potrzeba upatry-wania w nim pomylki lub wartosci. Czlowiek uro- 58 dzony dla smierci urodzil sie, zeby ja sobie zadac, jesli tak zdecyduje. Zgadzam sie, ze zycie drugich jest uswiecone (minimalnie raczej!), ale nie moje. Ktorys z moich bohaterow Drogi krolewskiej powtarza slowa awanturnika slynnego w Indochi-nach: "Nie ma smierci, istnieje <> - ja, ktory umre..." Wartosc "ja" znizkuje.Smierc od cykuty byla przywilejem. Sokrates nie cierpial. Znamy doskonale cykute, rozne cyku-ty. Teksty antyczne stwierdzaja, ze niektore z nich byly bezbolesne. Czy ktory sposrod zachodnich specjalistow przestudiowal ich dzialanie? Analizy rownie proste jak ta, ktora wypreparowala morfi-ne, dalyby czlowiekowi wladze nad jego zyciem. Pod warunkiem, zeby podawano mu smierc. To zbyt kosztowne. Nie zapomne bezradnosci Mery'ego: "Jak to mo-zliwe, ze w zadnej cywilizacji, ale to w zadnej! lu-dzie nie zdecydowali sie na wybor swojej smierci... Jak gdyby za malo im bylo nie wybierac naro-dzin!" Natomiast odwaga jest wspolna cywilizacjom militarnym. Byla taka w Legii Cudzoziem-skiej, pod Verdun, pod Stalingradem. Ale kazda odwage rozswietla czerwony blask loterii. "Nie-ublagane" loteria nie jest. Czy to aby pewne? A ksiazka, ktora czytywal moj ojciec? "Zawsze smierc - powiadal Mer y - ale nie zawsze ta sama..." Ksiezyc wedyczny odbijal sie w malym basenie patia; kobiety w wieczorowych sukniach przechodzily przez swiatlo. O tym, co na-zywal swoim losem, mowil ze zdziwieniem. Piec lat temu. Umarl juz. "Skoro jestes rycerzem, umrzyj jak rycerz!", na-kazuje Bhagawadgita. Zycie kosmiczne hinduizmu lekcewazy raczej zycie indywidualne, azeby utaic smierc pod obowiazkiem wobec panstwa. Chrzesci- 59 janstwo, chociaz smierc przywoluje dlan Sad Osta-teczny, zaliczylo ja pogodnie do "rzemiosl ryzy-kownych". Jego rycerze nie byli mniej nieustraszeni od kszatrijow. Ani od plebejuszow z roku II albo bolszewikow z Pazdziernika: obowiazek wo-bec panstwa podlega reinkarnacjom. Wedlug mnie prawo do samobojstwa nalezy do prawa panstwo-wego - czyzby? A ponadto, jak z samobojstwa czynic caly swiat! jesli ktos spedzil dwadziescia miesiecy cackajac sie z cyjankiem - z b a w -cz ym?Lekarze w tym szpitalu wysuneli hipoteze robo-cza, ze wewnatrz naszego mozgu zachowujemy mozg przedludzki, spadek po jakims plezjozaurze; i tylko jeden z naszych dwoch mozgow przystaje na smierc. To prawda, ze o samobojstwie mowimy z rozeznaniem godnym jaszczurow. Lecz wrogosci, jaka budz i samobojstwo, towarzyszy czesto nie-swiadoma solidarnosc z nieszczesciem. Jak gdyby samobojstwo bylo zdrada wobec wszystkich kalek, inwalidow, wszystkich nieszczesliwych, ktorzy nie odebrali sobie zycia. Wspolnota jak odwaga ma swoja pore. Tej nocy bede mniej dzielny i znacznie mniej trzezwy. Plezjozaur czy nie, wiem, co bede myslal, jesli pomysle o tych biednych rozbitkach zyciowych, gdyz wiem, ze nie odwaze sie zabic sie-bie samego wczesniej niz oni. Nawrot grypy. Najpierw 40 stopni; potem go-raczk a op daa, sp woijam sie w jej ciep ol i w ma-rzenie. Znow Singapur, mgla, szczeka pies. "Co mam zrobic z tym dzieckiem w kapturze?" i dzie-cko kambodzanskie, ktore glaszcze kota Otrzyj-p oirk.e A ja co mam robic, ale z... czym? Mo aj p a-miec nigdy nie dostosowuje sie do mnie bez wysil-ku. Przeczytalem to, co dotyczy moich ksiazek, nie, co mnie dotyczy. Nie zapamietalem swojego dzie-cinstwa. Nie zapamietalem nawet - oprocz przemyslnej atencji ze strony kobiet, ktore kochalem lub sadzilem, ze kocham - moich zmarlych przy-jaciol. Czy odnalazlbym przy pewnych staraniach trzy z moich rocznic? Czy ktoregos dnia (jesli taki dzien nadejdzie...) zaczne zglebiac mechanizmy pa-mieci intrygujace mnie od dawna? Psychoanaliza zatrzymuje tylko ich tresc; a jednak zdolnosc snu-cia szczesliwych wspomnien nie skierowuje czlo-wieka ku temu samemu biegunowi co zdolnosc snu-cia wspomnien wrogich. Czy Freud choc raz napi-sal slowo szczescie? Kiedy bede mogl zwrocic sie do moich towarzyszow choroby, zapytam, czy ich wspomnienia kojarza sie czesto z takimi elementa-mi jak chmury, nurty rzeczne, noc. Wieczorem, w siedemnasta rocznice moich urodzin przechodze przez most Chatelet, a wzruszenie Orestea, ktora odkrylem wlasnie w teatrze, w wersji Leoonte de Lisle'a, miesza sie ze zmierzchem za czarnymi wiezami Trocadsro... Albo jesli te wspomnienia wiaza sie z tym, co nalezy do zycia jako zycia na-szego. "Osia moich wspomnien jest cieplo albo zimno", powiedzial mi kiedys Hemingway. Podczas nowej konsultacji lekarskiej w sali prze swietlen rentgenowskich ogladalem ilustracje w dzielku mnie poswieconym. Moje fotografie z dziecinstwa, z czasow gimnazjalnych, dalej zol- nierz, minister, przechodzien, daja mojemu zyciu wyraz jeszcze slabszy niz ci, ktorzy towarzysza mi na nich. Czarny kot, co podazal za mna skrajem la- su nie pojawia sie na czarnych wiezach Trocadsro o zmierzchu ani nawet podczas mojej ucieczki. Go ra rozgraniczajaca dwa stoki Malajzji rozpostarte miedzy Oceanem Indyjskim a Pacyfikiem nie obej- 61 muje w moim wspomnieniu sukcesji po Himalajach osnutych mgla, ktora calkiem zakrywala wyz-szy z lancuchow; kulisi malajscy nie nastepuja po tybetanskich kobietach-tragarzach, z jezykami wy-wieszonymi na znak powitania na peronie stacyjki kolejowej. Obrazy nie komponuja sie w biografie, wydarzenia rowniez. To iluzja narracyjna, praca biograficzna stwarzaja biografie. Co utrwalil Sten-dhal oprocz momentow zyciorysu wlasnego? Kaz-dy sklada swoja przeszlosc dla nieuchwytnego rozmowcy: Bog w konfesjonale, potomnosc w litera-turze. Mamy biografie tylko dla innych. Rozpocza-lem wspomnienia w roku 1941 przed ogniem na ko-minku w moim domu w Roauebrune; od dawna juz nie widzialem, jak plona glownie, i myslalem: czy to starosc d o d zrwi stu k pa o raz p eriwszy? Obrazy tu porzadkuja sie analogiami: lance w Ar-denach i w Dzibuti, slepcy z Montmartre'u i z no-cy hiszpansk eji, pies z Bone w swo ejj witrynie i kot, ktory mi towarzyszyl ku linii demarkacyj-nej - ogniska, gdzie gestykulowaly cienie w obo-zach Resistance, i tyle lotnisk o swicie...Slysze raz jeszcze nad soba krzyk: "Mamma!" Ktos w sasied inm p ko jou jeczy teraz glosem wyz-szym, rozniacym sie od glosow, ktore mu towarzy-sza. Pomylka wykluczona juz: to rzezenia. - Ja. Niewytlumaczenie ta osobistosc, ktora narzu-ca mi sie nieraz obsesyjnie, nie interesuje mnie tu-taj. Moje cialo o komorkach prowizorycznych jest moim i kiedy sie otruje, nie umrze ktos inny; a przeciez swiat taki jak nasz, gdzie rozziew jest dosc rozpowszechniony, bardziej nasuwa na mysl brak ciaglosci niz ciaglosc jednostki. "Podziwialem Goethego - mawial Mery - nie przypuszczam raczej, aby przypadek przeksztalcal sie w doswiad-czenie ani zebym interesowal sie choc troche nie-znosnym mlodziencem w kapturze, ktorym by- lem..." A zreszta pamietal owego mlodzienca w sposob jemu tylko wlasciwy. Moja przeszlosc za-mula mnie. W moje czterdzieste urodziny (kiedy po kryjomu przekraczalem linie demarkacyjna wraz z czarnym kotem) bylbym rad, gdybym uro-dzil sie w przeddzien. Nasza cywilizacja, gdzie chwila staje sie krolem, traktuje przeszlosc tak, jak czyni to smierc. Czlowiek. Czlowiek to glosy fran-cuskich jencow w obozie, glosy zolnierzy niemie-ckich w ziemiance. I czym jest przeszlosc nie beda-ca biografia? Swiadomoscia istnienia glebsza ani-zeli swiadomosc, ale ktorej nie uwazam za wiedze? Przeczytalem na nowo smierc Antoniego w Rodzinie Thibault. Roger Martin du Gard, niezmiernie dbaly o dokumentacje, przebywal w swiecie lekarzy. Antoni dlugi czas liczy na wyzdrowienie. Dziwia mnie jego odczucia. Czy jesli umre tutaj, bedzie sie mowic o smierci szczegolnej? Bilans zy-cia jest teraz dla mnie zawrotna przeszloscia tonie-cia. Zadnego rozczulenia tym, co bedzie musialo zniknac wraz ze mna. Malo sentymentu, nawet wspomnien milosnych. Zadnej litanii z roznych "nigdy wiecej". Blyskawiczna szybkosc przeszlo-sci, zaledwie ulamek czasu. Tylko obrazy, zadnych wydarzen oprocz tych, ktorych szukam. Swiado-)-mosc bez pamieci. Obojetnosc na sama mysl, zc musi sie wyznaczyc chwile samobojstwa ("Powie-dziec sobie: dzis wieczor...", notuje z niepokojem Antoni, zanim popelni samobojstwo). Mozna roz-myslac do woli o samobojstwie, wiem; nie spieszyli sie skazani patrycjusze rzymscy. Czy Sokrates okaf zalby sie mniej niecierpliwy, gdyby sam wezwal smierc - gdyby zaakceptowal ja przynajmniej? Mozna rowniez zabic sie jak najwczesniej. I Napisalem: "Jakie znaczenie ma cos, co znaczy 68 -I jedynie dla mnie?" Egoizm wiedzie nas z niepojeta gwaltownoscia do przekladania siebie tylko nad in-nych. Czy wiele myslalem o sobie? Samozadowolenie tyle az nie zada. Przeciwien-stwo rowniez, tak czy inaczej: czlowiek sam siebie nie osadza wcale. Nie zaczne tej nocy. "Znac lu-dzi, zeby oddzialywac na nich", maksyma zalicza-jaca sie do bzdur. Znac siebie samego? Zasadnicze decyzje to kroliki, ktore strzela sie mimochodem; lepiej strzelac umiejetnie. Zamieszkuja nas potwo-ry banalne. Nazywamy medytacja mysl, ktora nie oddzialuje na przedmiot, i slowo to nie jest odlegle od modlitwy. Po czym "filozofowac to uczyc sie umierac". Sentencja ambitna, w Salpetriere. Po-wazny jej oddzwiek nie odpowiada na: "Kim je-stem?", lecz na: "Czym jest zycie?" Rzezenia powrocily. Nic nie wiem o moim sasiedzie: czlowiek. Zy-cie nieznane. On jeden je zna. A nawet? To chyba Jean-Jacques osmielil sie wypelnic swoim wlasnym zyciem i swoim odkryciem "przyrody" ("Odkry-lem motyle i przyrode, kiedy zblizala sie smierc", powiedzial mi Mery) plaze ogolocona odplywem zy-cia powszechnego, ktore Chrystus zabieral ze soba. Wiem, co artysta potrafi wydobyc z nie konczace-go sie dialogu miedzy oceanem a sloncem; wiem, * co oznacza bieg cieni wokol palacych sie cial ludz-kich, popioly, ktore splywaja nocnym Gangesem wsrod blekitnych i czerwonych odblaskow. Wiem, drogi Rousseau, co wielki umysl potrafi wydobyc z zielnika; i wiem rowniez, iz mnich zen nie wi-dzac wzrostu zdzbla trawy usiluje go odgadnac. Ale w godzinie, kiedy budzi sie miasto z delikat-nym i glebokim skrzypieniem zwiru w morskich zatokach, najsilniejszy jest otaczajacy mnie ow 65 glos smierci, ktory nosze w sobie: to. tajemnica zycia, pod ktora ludzie spalaja sie albo przemijaja jak wygasala Warszawa objeta plomieniami - na filmie - nakryta biala pogoda morza oblokow. Swiadomosc mojego zycia bedacego w zawieszeniu jest odpowiedzia nieodparta i nie sformowana jak swiadomosc rownowagi objawiana momentem, kiedy ja tracimy. Swiadomosc ostateczna nie ma nic wspolnego ze wspomnieniem o naszych czynach ani z odkryciem naszych tajemnic. Nikt dla siebie samego nie jest wlasna historia. Azja przeczuwala nieraz, ze dla czlowieka problemem glownym jest uchwycic "cos innego". Nocne stosy odbijajace sie w Gangesie w oczekiwaniu na los, jak ogniska ma-auis w oczekiwaniu na samoloty z Londynu, Budda fosforyzujacy wskutek iluminacji - a nad nim wiruje ostry jak grot lancy klucz ptakow przelotnych... Smierc szep ze mi dzis jak i w chwili powrotu z rowu przeciwczolgowego, ze sekret naszego zycia nie bylby mniej dojmujacy, gdyby czlowiek byl niesmiertelny.Wchodzi pielegniarka ze strzykawka w rece: "Niech sie pan nie boi!" Usmiech zbedny, nie czuje juz ukluc. Slowa te naleza zapewne do jej rzemiosla. Wychodzi. Odglosy bolu wzmagaja sie, w miare jak dnieje. Po moim wyjezdzie z Verricres ulice staly sie niezwykle. Pielegniarki, lekarze sa jak rosliny wbrew przepisom pozostawione na moim oknie. Sa tam cyklameny, i lubie ich platki miesiste, jak lubie grzyby. Pewien Japonczyk powiedzial mi: "Gdyby pan patrzyl na kwiaty w taki sam sposob, w jaki patrzy pan na koty, godnie zro^-zumialby pan zycie." To ono jest niezwykle, a kiedy obraca sie karuzela wspomnien, to moje zycie. Moj kot pedzil przez salon, przystawal na wypre- 66 zonych lapach, wylizywal sie skrupulatnie: zmie-nl i zdanie. Sny k too w losy roslin... Kazda forma zycia jest niezwykla dla innych, jak droga z Ver-ricres, ale wszystkie razem sa niezwykle dla... dla kogo, dla czego? Czy religie narodzily sie po to, zeby przyniesc ludziom bogow, dla ktorych nie byliby oni niezwykli?Szekspirowskiej "basni pelnej zgielku i wscieklosci opowiedzianej przez glupca i nie znaczacej nic" nedzny stosik tajemnic nie bedzie dlugo narzucal swojego smiesznego znaczenia. "Co oznacza zycie?", to pytanie najbardziej uparte. W Benares mysle o generale de Gaulle'u. Dzis juz nie zyje... Powiedzialem to na widok zasniezonych pol Swietego Bernarda, on zas wolno powtorzyl moje slowa: "Skad ta koniecznosc, zeby zycie mialo jakis sens?" Sasiedztwo ludzi konajacych zatapia: "Czym jestem?", czyni je zbednym. Czyzby to byl falsyfikat konania samotnego? Ta turystyka wsrod archipelagu smierci ignoruje dluga serie zdarzen, pozostawia w osamotnieniu i obnazeniu swiadomosc i najbardziej mglista i najbardziej stezona kurczowe Jestem". Ale nie poza ramami innego pytania: czym jest przygoda ludzka? Snieg w Colombey, snieg w Vezcre... Zima 1943 roku, miedzy slynnymi grotami w Eyzies a nieznana grota w Lascaux, gdzie ukrywala sie nasza armia, zastanawialem sie marzac o dalekich stadach renow wsrod prehistorycznego sniegu, czy czlowiek narodzil sie w momencie, kiedy po raz pierwszy na widok trupa wyszeptal: "Dlaczego?" A potem wciaz to sobie powtarzal. Zwierze niezmozone. Ktos stuka. Nieznajomy wchodzi nie czekajac na odpowiedz. Biala mysz siwowlosa. 67 -Przepraszam, jesli panu przeszkadzam...Wiem, ze jest pan bardzo wyksztalcony, a poza tym... pan, no przed panem mniej ukrywaja... Je- stem panskim nowym sasiadem, pomyslalem, ze moglibysmy chyba... No coz, w tym rzecz: smier- telnosc tu wielka. Odpowiadam nie bez pomieszania: -Teraz juz nie... -Ach, teraz juz nie, tak pan sadzi? Teraz juz nie... Nie chcialbym panu przeszkadzac... Pojde... Klania sie, lekko podrygujac. -W kazdym razie, co do mnie, jesli kiedykol- wiek... no coz... jesli kiedykolwiek... moga byc pew- ni, ze potra ife sie trzy ma c. Nikomu nie zrobie klo- potu. Dziekuje panu. Chyba uspokoil mnie pan tro- che... Ktos mi przyslal ladnego kota-zabawke, ktory miauczy, kiedy nacisnac mu brzuch. Nazwalem go Puszek. Antylijki glaszcza go zachwycone, ze w klinice jest kot, niechby nawet mechaniczny. Jego obecnosc przypomina mi drabow z gestapo, ktorzy bawili sie w berka pod arkadami wiezienia w Tuluzie. Ale ten biedny Puszek zle sie mna opie-kuje. Czy nagly przyplyw goraczki przypisac mo-jemu "Hongkongowi" przejsciowemu i gwaltowne-mu, czy recydywie? Uwieziony przez goraczke, wa-lesam sie od wspomnienia do wspomnienia i widze, jak moj mechaniczny kot szwenda sie miedzy me-blami. Obrazy z Hiszpanii znow zaczynaja wiro-wac w piesniach i wsrod kleski. I znowu ujrzalem w Madrycie te dziewczyne, ktora kochalem na Syberii, kiedy swiatla fabryk radzieckich pelgajac po stepach zapalaly sie jak nadzieja swiata. Mao row-nie potezny i masywny jak bezsensowna kolumna egipska w Palacu Ludu, o ktora wspiera sie, majac 68 za plecami swoja pielegniarke. Wojna niegdysiejsza: starzec chwiejacy sie jak cesarstwo chinskie ucieka pod bombami tulac do piersi klateczke ze swierszczem. Na podworku restauracji bananowiec jasnieje nad przezroczystym koralem podobnym olbrzymiej ukwieconej brzoskwini: stos ze skorup langust. Bije dzwon. (A wiec kaplica w Salpetric-re funkcjonuje?) Jak dzwieczal pierwszy dzwon na swojej kampanili w merowinskim lesie? Gdzie zabrzmi dzwon ostatni? Wobec trupow o grzbietach zjezonych kregami, trupow z obozu zaglady, ten, ktory przezyl, drapie sie po pasiaku przypominajacym pidzamy naszych chorych i pozostaloscia glosu odpowiada na pytanie dziennikarza: "W naszych sercach miejsca na przebaczenie byc nie moze, widzi pan..." Pociagi wsrod deszczu. Napis As-surbanipala: "Glos ludzi, zawolania trzod malych i wielkich, okrzyki radosci zniszczylem na wsiach, gdzie osiedlily sie wreszcie dzikie zwierzeta." Dzikie zwierzeta - znam taki rejon Babilonu - zyja stadami na piasku pustyni, ktory szemrze jak piasek w klepsydrach, jak szemrze teraz bol wokol mnie. Noc nadchodzi. Zblizaja sie halasy, szczek nakryc, skargi: w obozach maauis halasy nocne wstawaly z glosami zbudzonych zwierzat, poszczekiwala niewidzialna wojna i zblinA sie niewidzialny wrog. Twarz Kolowrotka, smiech Zielonych pastwisk.Budze sie. Noc nadeszla... "Niech mi pani nie ro-bi nic zlego!", krzyczy moj biedny sasiad, gluchy na kojace slowa pielegniarki. Pozwolono mi spac. Czesto schodze niepostrzezenie w sen. Chociaz bole nadal nie dokuczaja mi zbytnio, odczuwam brak rownowagi spowijajacy, gotow peknac, jakbym mial zwymiotowac. Zostawili mi w lazience pa- 69 stylki, ktore powinienem lykac. Ide po nie, swiatla nie zapalajac, wracam do lozka bardzo wysokiego, jak zwyk el w k inlikach. Leze p o omacku wzdluz sciany. Nie znajduje kontaktu. Osuwam sie wsrod czarnej mgly, bezbolesnie, nogi szmaciane, chlod. Czy upadlem na podloge? Lozko powinno byc na-przeciw. Nie moge sie podniesc. Ani sie poruszyc. Juz nie tylko kolysza mna ciemnosci jak topielcem, lecz nie wiem, gdzie sie znajduje. Nie ma juz kie-runkow. Nie ma nic bardziej niewyrazalnego niz nieznane sensacje. Posiadamy nasze cztery kierunki jak cztery konczyny. Moje cialo zniklo wraz z nimi: nie ma juz ciala, nie ma juz "ja", otacza mnie nic, udreczona swiadomosc, ktora nie pod-szeptuje zblizania sie smierci, chociaz nie jest swiadomoscia zwyklego zycia. Ciemnosc zwodzi. Udaje mi sie odwrocic, wspieram sie na lokciach, zeby poczolgac sie w strone lozka. Wczepic sie w posciel, znalezc kontakt albo guzik dzwonka! Posunalem sie o metr; moja reka dotyka sciany. To nie lozko, lecz mur, ktory sie porusza. "Atrakcja" Lunaparku, niegdys: chlopiec zaklinowany w fote-lu, widzialem, jak niewielka sala wprawiona w ruch obraca sie z dolu do gory wokol mnie. Poz-niej, w sposob grozniejszy, samolot, ktory spada wynurzajac sie z chmur, odkrywa ziemie ukosna. Czy to atak? I czego?Oto lozko. Zmniejszylo sie znacznie. Bardzo twarde. Spada jakis przedmiot, tlucze sie. Dlacze-go na moim lozku pozostawiono jakies szkla? I ja-kie ono waskie! Nie spasc. Czy stracilem przytomnosc? Przed przybyciem do kliniki zachowywalem przytomnosc, ilekroc upadlem. Ciemnosc juz nie wiruje. Wynurzam sie niepostrzezenie. To nie moje lozko. Moge postawic stopy na chlodnej posadzce, posuwac sie wzdluz czegos, na czym lezalem. Odnajduje ciemnosc bez 70 ksztaltow i wciaz bez kierunkow, gdzie rnoj ciezar przykleja sie do ziemi. Moja lewa reka dosiega sciany, klekam. Nie wiem, gdzie jestem, ale podlo-ga gniecie mnie bolesnie w kolana, a sciana z pew-noscia jest murem. Probuje wstac, udaje mi sie to za trzecim razem, napotykam inna sciane. Wciaz nie ma lozka. Czyzbym oslepl? Ciemnosc jest ge-sta, ale szczesciem nierowna... Po omacku w lewo. Mebel: to stolik nocny, spada lampa. Dotykam loz-ka - kontakt!Oto pokoj wylakierowany, kwiaty w oknie. Szedlem w prawo, przekonany, ze ide prosto przed siebie. Zwinalem sie w klebek na niskim stole. Po-wierzchnia plaska. Oto moje prawdziwe lozko. Lozko, w ktorym moj poprzednik umarl byc moze, i gdzie choroba bedzie oczekiwac mojego nastep-cy. Puste od dwudziestu pieciu minut, powiada ze-garek wahadlowy. A p satylk?i Flak no blyszczy pod sciana, w k -a cie z przeciwnej strony. Okrazylem pokoj. W omdleniu? Nie pamietam, zebym z e m d l a l. Czy sie to pamieta? Mysle o tym, co mowil mi profesor o swoich pacjentach wydobytych ze stanu przed-spiaczkowego. Tych dwadziescia piec minut zycia somnambulicznego pod grozba smierci nie zbija mnie z tropu, to nie bylo omdlenie, lecz zniewole-nie. Omdlenie nic dla mnie nie znaczy: zemdlalem raz jeden majac dwanascie lat. Zemdlec, jak byc uspionym do operacji, nasuwa na mysl sen; zanim wyciagnalem sie na stole, nie spalem, gdzie tam... W korytarzu znow krzyki. Okrazylem wiec pokoj... Mysl o smierci kojarzy-lem zawsze z agonia, zdumiewa mnie zatem niepo-miernie ten dlawiacy lek, w ktorym rozpoznaje tylko sekretna grozbe, ze znajde sie znow odciety od ziemi. Ani bol, ani pamiec, ani amnezja - ani rozpad. 71 Utrata.swiadomosci, niecalej swiadomosci. Wyda-walo mi sie, ze jestem w in enj czesci p ko ou j, od-miennej. Nie rozumialem, co sie stalo z moim loz-kiem, ale probowalem wyciagnac sie na nim, ulo-kowac sie w swoim legowisku: sprobujmy zasnac, zrozumiem jutro rano. Pamietam swoj wysilek. Czy pojmiemy Lazarza wspominajacego wysilki, by przystosowac sie do grobu?Nieswiadom rzeczy, chyba ze w nurcie wspo-mnien, przezylem to, co przeczuwam od momentu, kiedy znalazlem sie w Salpetriere: ja-beze-mnie; zycie bez tozsamosci. Wariat zapozycza ja. Utrata tozsamosci nasuwa na mysl utrate wszystkiego; nie rozpadalem sie wcale, poniewaz moja swiadomosc schronila sie w moj wysilek. Swiadomosc zwierze-ca? Lunatyk swiadom tylko swojego napiecia, ze-b y d sotac sie na dach, ktory b y zacho wal pamiec o t ym? Czlowiek, powiedzialem juz, tym jest, czym glo-sy wypelnialy ziemianke i oboz jencow. Ogloszo-no: czlowiek to jego fantazmaty, jego popedy, jego utajone zadze. Mam ochote napisac: czlowiek jest czyms, co bu d e u sji e na owej bu zrliwej swiadomo-sci istnienia, tylko istnienia, ale czy nie jest ona zwiazana z czlowiekiem tak jak cokol ze statua? Co mi kaze interesowac sie ta amebiczna istota? Moje wspolne z nia cechy, moje ja marzace i sza-lone: swiadomosc wysilku. Fascynujacy dla mnie w tej przygodzie jest marsz po murze miedzy zyciem a wielkimi glebi-nami zwiastujacymi smierc. Rowniez wspomnienie owych glebin. "Reanimowani nie pamietaja nic" (nic oprocz rozmow miedzy lekarzami!). Spotkanie z czescia czlowieka, ktora kroczy, pojekuje lub wy-je, kiedy nie stanie mu swiadomosci. Mialem swiadomosc tego, ze nie wiedzialem juz, gdzie jestem, ze stracilem ziemie. Nie zaznam in- 72 nego bolu niz bol innych, ktory obija sie niewy-raznie o ten bialy pokoj, gdzie czuwa lampka no-cna, jak w moim pokoju w Bombaju hurgot oceanu obijal sie o plaze. Jestem przytomny przytom-noscia ograniczona do szelestu jakiejs ziemi znikad przesypujacej sie wciaz, do oslupienia wobec nie znanego mi stanu. To, co zaszlo, nie ma nic wspol-nego z tym, co nazywalem umieraniem.Skad pochodzi ten stlumiony zgielk? Nie wyczu-wam jeszcze szarosci switu. Nigdzie nie szczekaja sztucce; odglosy zdaja sie zreszta pochodzic z zie-mi i rozpoznaje ciezki krok pielegniarzy, ktorzy niosa chorych do sali elektrowstrzasowej. Oddala-ja sie i drzwi sasiedniego pokoju uderzaja glucho o cisze. Nie slysze juz glosnych jekow. Pielegnia-rze nie weszli do sali elektrowstrzasowej: moj sa-siad umarl. Budzi mnie prawdziwy dzien. Pamietam rzeczy-wistosc, wcale nie pamietam koszmaru. A jednak wspomnienia czerpia zycie z tego, co jest do nich podobne, ten zas atak nie byl podobny do zadnego z innych. Umknely mi kierunki. Jak w moim ga-binecie; ale wracam ze straszliwych piekiel, a nie z prozni. I z czegos nie dajacego sie sformulowac, a nie z gruzow. Nic wspolnego z haszyszem i jego wirami wielkich skrzydel. Ani ze snem na stole operacyjnym. Wracam z doznania nieznanego niby pierwsze przezycie seksualne, niby smak wody, kiedy w Taszkiencie dreczony wscieklym pragnie-niem slyszalem, jak moj zrogowacialy jezyk ude-rzal o podniebienie klekoczac niczym drewien-ko. Notu ej d lae j to, co mi sie wyd razylo. To, co p -o wiedzial mi w Indiach moj przyjaciel Raja Rao, pisarz, ktory sluzyl mi za tlumacza u Nehru. 73 "Ludzie Zachodu, i nie tylko oni, mniemaja, ze istnieje izba <> i druga izba <> i ze smierc to drzwi, ktorymi przechodzi sie z jednej izby do drugiej, nieprawdaz? Dlaczego dramat drzwi? Smierc jest droga ku swiatlu... Wie ten, kto powrocil - bo w koncu, czy nie powrocil z czegos, co go przypomina... Moj guru wpadal w ekstaze na kilka godzin i wracal. Budda zaznal iluminacji na dlugo przedtem, zanim w niej zniknal. Mozna wy-bierac swoja smierc. Bezposrednio: Gandhi zapo-wiedzial, ze zostanie zamordowany. Opowiadano wam w Europie te historie: policja zatrzymuje bande rozbojnikow. Jeden z nich rozni sie od in-nych. Robi na policjantach takie wrazenie, ze pod-wyzszaja mur, ktory otacza jego cele. Po wielu miesiacach zjawia sie jakis mlodzieniec z mnostwem listow polecajacych. Zada widzenia z wiez-niem. Prowadza ich do rozmownicy, sa rozdziele-n i krata, chyba tak samo jak u was. Mlod izen eic pada plackiem. <> Nastepuja wyjasnienia, mlody wypytuje o cos. Zaczynaja szeptac, dozorcy slysza imiona boze, odchodza na bok. <> Mlodzieniec odchodzi z pospiechem. Dozorcy wracaja: wiezien nie zyje.Wznowiono dochodzenie, sledztwo, czy ja wiem? Rzekomy bandyta znal sanskryt. -Dlaczego zlapano pana z tamtymi? -Podazalismy razem do miasta. Powiedzieli mi: <> Chrystus narodzil sie z innej. Wokol kolyski krecily sie tylko szczury. Jak na rozgrzanie dziec- 102 ka to zbyt mizerne, jak na przyjazn to zbyt smut-ne. Wtedy Jezus pomyslal, ze w Hiszpanii wciaz nie najlepiej.Zmuszono dziedzicow, zeby ziemie oddali chlo-pom. Wlasciciele wolow podniesli wrzask, ze ogra-bili ich wlasciciele szczurow. I wezwali rzymskich zolnierzy. Wtedy Pan p sozed l d o Madrytu. I zeb y zamknac mu gebe, krolowie tego swiata jeli zabijac madryc-kie dzieci. Wtedy Chrystus powiedzial sobie, ze z ludzmi naprawde wiele juz zrobic sie nie da. Tak bowiem sa upaprani, ze chocbys krwawil dla nich dniem i noca jak wiecznosc dluga, nigdy nie zdolasz ich ob m yc. ...Potomkowie Trzech Krolow nie zjawili sie w powtorne Jego narodziny, poniewaz upadli sta-jac sie obibokami i urzednikami. Wtedy po raz pierwszy w swiecie, po raz pierwszy we wszystkich krajach, ci, ktorzy byli blisko, i ci, ktorzy byli za siodma gora i siodma rzeka, ci, u ktorych bylo cie-p ol, i ci, u ktorych b ly mroz, wszyscy ci, k otrzy byli odwazni i biedowali, wyruszyli z fuzjami w droge. ...I pojeli sercem, ze Chrystus zyje w naszych nedzarzach. I szereg za szeregiem ze wszystkich krajow, ci, ktorzy poznali na tyle nedze, zeby z nia walczyc, ze swoimi fuzjami, jesli mieli je, i z reka-mi chetnymi do fuzyj, jesli ich nie mieli, przyszli, jedni po drugich, lec na hiszpanskiej ziemi... Mowili wszystkimi jezykami, a byli wsrod nich i chinscy przekupnie sznurowadel. ...A kiedy wszyscy ludzie zabili zbyt wielu - i kiedy ostatni rzad biedakow ruszyl w droge... - Ostatnie slowa glosem sciszonym, natezonym, jak szepcza czarownicy: -...gwiazda, jakiej nie widzial nikt nigdy, wstala ponad nimi..." 103 Powrot rannych z bombowca zestrzelonego w sierra de Teruel, chlopi dzwigaja nosze, podaza-ja za nimi cale wsie, ktoredy przeciagal orszak.Za zebatymi murami gromadzi sie miasteczko. Swiatlo slabe, ale jeszcze nie wieczor. Chociaz nie padal deszcz, bruk lsni, totez chlopi dzwigajacy no-sze p sou waja sie ostroznie. W d mo ach, ktorych p ei-tra goruja nad warownia, migocze kilka slabych swiatel. Chlopi stojacy na murach sa powazni, lecz nie zaskoczeni. Twarz pierwszego z rannych wysune-la sie spod derki, nietknieta. Atmosfera staje sie ciezsza, kiedy przeciagaja nastepni. Dosc jeszcze swiatla, by uwazne oczy dojrzaly szerokie skrzepy krwi. Kiedy pojawia sie Gardet, na ten tlum mil-czacy juz spada milczenie takie, ze slychac nagle daleki szum gorskich potokow. Wszyscy inni ranni widza, a na widok tlumu sta-raja sie usmiechac, nawet pilot bombowca. Gardet nie patrzy. Zyje. Z murow miejskich tlum do-strzega za nim trumne. Slepy? Okryty derka az po brode, pod chusta owiazujaca glowe niby kask opa-trunek tak plaski, ze chyba nie ma pod nim nosa... o w ran ny to wlasnie symb ol teg o, co chlop i od stu-leci wyobrazaja sobie jako wojne. I to ochotnik. Wahaja sie moment, nie wiedza, co robic, zdecydo-wani jednak. Na koniec, jak chlopi z innych wsi, w milczeniu wznosza piesci. Zaczyna siapic. Ostatnie nosze - chlopi z gor i ostatnie muly posuwaja sie wsrod rozleglego pejzazu skal, gdzie nabrzmiewa deszcz wieczorny - i setki chlopow nieruchomych, ze wzniesionymi piesciami. Kobiety placza zastyglszy w bezruchu i orszak zdaje sie uciekac przed cisza gor, ze swo-im stukotem chodakow pomiedzy wieczystymi za-wolaniami drapieznego ptactwa i utajonym szmerem szlochan. 104 Eskadra faszystowska bombarduje port w Walencji, o szesc kilometrow. Mgla okrywa Walencje i saczy sie lagodnie na drzewa pomaranczowe. Ob-chodzono "wlasnie swieto dziecka, zwiazki zawodowe przygotowaly pochod. Smarkate delegacje za-zadaly postaci z filmow rysunkowych; zwiazkowcy sfabrykowali z tektury serie olbrzymich Myszek-Mickeys, Kotow-Feliksow i Kaczorow-Donaldow (na ktorych czele kroczyl jednak Don Kichot i San-cho). Sposrod tysiecy dzieci, ktore sciagnely z calej prowincji na uroczystosc poswiecona malym ucie-kinierom z Madrytu, wiele bylo bez dachu nad glo-wa. Kied y skonczyl sie p cohod, wozy tryu mfalne odstawiono na bulwar zewnetrzny. Na przestrzeni dwoch kilometrow pojawialy sie w reflektorach mojego auta zwierzeta opowiadajace basn o swie-cie, gdzie zmartwychwstaja ci wszyscy, ktorych sie zabija... Bezdomne dzieci schronily sie pod tek-turowymi figurami miedzy nogami kotow i myszy. Eskadra nieprzyjacielska nadal bombarduje port. Pod straza nocnego Don Kichota zwierzeta wsrod deszczu dygoczace od wybuchow trzesa lbami nad spiacymi dziecmi.Te wspomnienia z Nadziei przywodza mi na pa- miec rannych, ktorzy w Hiszpanii, w Alzacji, w obozie jenieckim nie budzili sie, kiedy lekarze zmieniali im opatrunki. W obozie, w roku 1940, przed drutami kolczastymi, ktorych czepiaja sie jency, przechodzi jakas kobieta. Mija cztery, piec ludzkich gron. Nie osmie-la sie wyciagnac chleba z torby. Troche dalej glod takim samym pietnem odcisnie sie na twarzach. Na koniec - znuzenie, dlawiacy niepokoj, strach 105 przed powrotem wartownika - z wysilkiem pod-chodzi do drutow, dobywa z moleskinowej torby okragly bochen, na ktorym iskrzy sie slonce.-Podzielcie sie, podzielcie! - blaga zdysza-na. Wyciaga sie tyle rak i zapewne z taka pozadli-woscia, ze kobieta sie cofa, a chleb upada przed drutami. Wsrod pomruku jencow nie rozroznisz ani jednego slowa. Kobieta podnosi bochen, prze-rzuca go wreszcie i ucieka nie patrzac na jencow, ktorzy wyprostowuja sie krwawiac, pokaleczeni ze-laznymi kolcami, i uciekaja, oni rowniez ze strze-pami chleba w rekach. Kobieta powroci... Zawsze przychodza te same. Za czasow Resistance jeden z lacznikow pulkownika Remy. Ma przeprawic sie przez rzeke niosac matke na plecach, a dziecko na reku. Matka boi sie, ze dziecko wrzasnie, knebluje mu wiec usta, powierza je przewodnikowi, sama uczepia sie jego szyi, a mezczyzna raz jeszcze wyrusza w noc. Starucha, ktorej nazwiska nie pomne, choc wyrobilem jej order po Wyzwoleniu. Czolgi niemieckie zdazaja rozwidlajaca sie droga. Kobieta wie, ze odnoga z prawej zmierza do maauis. Rusza ku nim z koszykiem przewieszonym przez ramie. Pytaja. Widzimy, jak wskazuje im droge na lewo gorliwie wymachujac rekami. Czolgi skrecaja w lewo, dzieki czemu zaatakujemy je z flanki. Ona wie o tym i wie, ze moga wrocic. Znam rowniez drwine z braterstwa: "Witaj, Krolu Zydowski!" 106 Zaczyna sie to w knajpce czarnego rynku. Pa-ryz, rok 1943. Pieciu "odpowiedzialnych". Prze-lknawszy sniadanie zwiewamy. Raguse'owi - to szef misji gaullistowskiej na Paryz - naprzykrza sie jeden z naszych, o ktorym wiem tylko tyle, ze jest oficerem zawodowym, pulkownikiem.-Lancelot - powiada mu - a moze by pan zechcial zalatwic ten drobiazg z Bergerem? On jest bardziej kompetentny ode mnie. I po cichu: -Uwolnij mnie, blagam, od tego wariata! Na mily Bog, mamy dzis co innego do roboty! Inni wychodza z nim razem, pulkownik czeka na mnie i powiada, jak tylko usiadlem: -Otoz i to. Istnieje miedzy wojskiem a intelek- tualistami row, ktory wydaje sie nie do przebycia. A tak nie jest. Mamy w wojsku poetow, moj drogi kolego! Po Wyzwoleniu trzeba bedzie stworzyc periodyk poetycki specjalnie dla poetow zolnierzy. Na poczatek bedziemy dawac sonety. Poniewaz... Polprzytomny spogladam na zegarek. To potrwa, a moja laczniczka Violetta, "najlepszy strzelec w armii angielskiej", czeka na mnie w ogrodzie Trocadero. Nie nalezy zrazic tego wojaka, ktory ma jeszcze inne zalety procz manii kolekcjonowania sonetow. I nie nalezy rowniez rozminac sie z Violetta. Raguse przesadza. Dialog o sonetach. Obietnice. Czegoz nie obiecalby Resistance? Zegarek, sonety, periodyk; sonety, periodyk, zegarek. Skonczone, wreszcie. Miedzy drzwiami restauracji a wejsciem do metra przezuwam to, co mowil mi Raguse w zwiazku z torturami: iluz partyzantow ujeto, a wiec i torturowano, dlatego ze facet za dlugo zegnal sie ze swoim kotem! - i: teraz walczymy na przedpieklu. Dobra, odbierzmy dokumentacje Ballataire'a, ktora przynosi Violetta. 107 Dwadziescia minut spoznienia to wiele. Z dolu Trocadero widze Violette przy drzwiach na prawo. Ballataire'a nie znam. Czy to ten faceeik w berecie baskijskim, ktory zmierza ku niej? Gwizdek, lapsy wypadaja z krzakow, wpychaja Violette do niemieckiego auta wojskowego. Ballataire podaza za nimi nie przyspieszajac kroku. Wydal ja? Nonsza-lancko zawracam ku Sekwanie, slysze wlasny od-dech niby sapke kogos wyrzuconego za burte, kto sie oddala. Gdybym nadszedl w pore...Dzieciak bawi sie kolkiem. Od Violetty wlasnie oczekiwalem nowych kon-taktow. Raguse ulotnil sie gdzies na wies, ja znow jutro wyjezdzam. Moim ostatnim mozliwym kon-taktem w Paryzu jest Camaret, narodowy przy-wodca i bohater Groupes Francs, szturmowych sekcyj Ruchu Oporu. Schwytano go, kiedy zaatakowal furgon Abwehry i odbil dwoch naszych wiezniow na bulwarze Saint-Michel, o sto piec-dziesiat metrow od Prefektury. Torturowany, uciekl jednak. Raguse wskazal mi jego nowa meline. Sprobujmy. W jakim stanie go znajde? Jesli go znajde. I nie przed siodma. Czekam, az sie sciemni. Blok spoldzielczy, luksusowy, jesli tak rzec mo-zna! w Pietnastce. Schody puste. Drugie pietro na lewo. Stukam zgodnie z umowionym sygnalem. Camaret otwiera. Wysoki, smukly, piekny, Aryj-czyk jasnowlosy! jak dawniej (jest Zydem), i tylko zmienil sie usmiech, ktory nie znika mu z twarzy, podobny teraz do blizny. Patrzy na mnie w swietle przedpokoju, sklania obandazowana glowe jakby na znak, ze mnie poznaje. Pytam: -Jest pan sam? 108 -Tak.Wchodzimy do pokoju urzadzonego dostatnio, z mieszczanska, stoi tu pianino. Siadamy na sofce krytej czerwonym rypsem. -Violette zgarneli - mowie. - Musze zna- lezc inne kontakty. Violetta mogla zostawic (nigdy nie wiadomo) no-tatki w swojej torebce - a tortur mozna nie wy-trzymac i zaczac sypac. Wiem, ze Camaret jest wlasnie po torturach. Glowa obandazowana, opa-trunki pod rozpieta koszula... Tortury to moja ob-sesja, to obsesja nas wszystkich. -W jaki sposob wpadla? - pyta. -Ktos ja wydal. A ja spoznilem sie, to cud. Opowiadam. -Gdzie ona jest? -W gestapo, w alei Focha, tak przypuszczam. Dowiemy sie jutro. -Do alei Focha nie mamy zadnego dotarcia. Jesli przewioza ja potem do Conciergerie, sprobujemy. Pok i co, oni wied az, k ot on a jest i wied az na pewno, paskudna sprawa. Ale sprobujemy... -Panskim Groupes Francs udalo sie juz raz. Nie uda sie raz drugi. Wstaje, przemierza krokami pokoik. -Mozemy zaatakowac auta niemieckie (ma pan racje, tym razem bedzie ich kilka) nawet w alei Focha, przed placem Etoile... Ale niech mi pan powie, czy zna pan kogos z wielkich domow mody? -Nie. Ale rozmyslalem troche nad moda; to nie calkiem to samo, ale... -I co to byly za rozmyslania? -Warto by dociec, dlaczego mezczyzni przez cale stulecia chodza z zarostem, a potem sie gola, gdy tymczasem kobiety rok w rok zmieniaja ubior... Ale drogi panie, mowmy o kontaktach! 109 -Co takiego? Ach... tak!Radio londynskie zaczyna, przytlumione, nada- wac "komunikaty osobiste". Camaret znow space-ruje, zatrzymuje sie przy stole, pisze cos na kartce bloku. -O prosze, d leg ta wojsko wy na Paryz. A te- raz moj kontakt londynski. Zanotowane? Chce powiedziec: zapamietane. Resistanee nie notuje juz nic. Wyciagam zapalniczke, w popiel-niczce rozgniatam spalony karteluszek. -Potrzebny mi rowniez kontakt mniej wazny: dziewczyna obslugujaca stacje nadawcza, lacznicz-ka, druga Violetta. -Dam panu swoja. Okropnie ubrana. Dlaczego kobiety rok w rok zmieniaja ubior? I dlaczego mo-da jest silniejsza od nich? I zaraz potem lapie sie obiema rekami za glowe: ma juz tylko twarz cierpienia. W radio przemawia general de Gaulle. -Odpowiedz na pierwsze pytanie wydaje mi sie prosta - mowie - gdyz ubierac sie modnie wczesniej od innych, to znaczy byc kobieta swiato- wa, nieprawdaz? Ale co to wlasciwie pana moze obchodzic? Siada, z furia bebni w stol palcami. -Kocham pewna artystke. Artystke mody. Tworczynie modeli. Urocza. Arystokratka czeska. Wiedziec, dlaczego mozna stworzyc taki model, a nie inny, to rownie wazne, jak wiedziec, jakimi drogami skontaktowac sie z delegatem wojskowym na Paryz, nie sadzi pan? Znow zaczyna dreptac, znow pojawia sie na jego twarzy ow usmiech podobny do skurczu. Tym po-dobnie jszy, ze jak gdyby calkowicie mu obcy: jego geba wspaniala, Zygfrydowa, przywoluje usmiech niegdysiejszy, a ten smieszkowaty grymasik wy-daje sie intruzem. 110 -Wie pan, Berger, Ruch Oporu winien bystwarzac mode. Niewidzialna, oczywista. Niewi- dzialna. Ale my bysmy rozeznawali sie w niej. Ra- dio londynskie opisywaloby modele. W konsekwen- cji nasze kumpelki ubieralyby sie u siebie. Zakon- nice nosza habity u siebie, w klasztorze. Moda przyszloroczna zastosuje sie do modeli mojej przy- jaciolki. Powiedzialem to jej. Kiedy badano mnie w gestapo, drugiego dnia wszystkie "szare mun durki" przyjely juz te mode. Na moja czesc. Nie zartuje. Czy zaczynam rozumiec? Czy mam zapytac, w jaki sposob torturowali go pierwszego dnia? Po tym sonetowatym pulkowniku nadszedl czas fiksatow. Camaret przeobraza sie coraz bar-dziej - jego usmieszek sieje teraz w nim spusto-szenie - ale kontakty, ktore podal, sa zapewne prawdziwe. Podnosi glos: -No wiec jak, pomyslal pan cos o przemianach mody, tak czy nie? -To, co pomyslalem, jest dosc banalne... Ryczy, pieniac sie: -Pan nie jest Bergerem! Berger wie, co mysli, a ja pana przylapalem! Jest pan z gestapo! Niech pan nie probuje... Wyszarpuje spod pachy rewolwer. Juz od kilku sekund czekam na cos w tym rodzaju. Wariaci nie-czesto wygladaja na wariatow. Pomyslalem o sza-lonej przyjaciolce, ktora spotkalem niegdys na uli-cy du Bac. Normalna, nawet elokwentna: "Kiedy przeprowadzilam sie do innego pokoju w szpita-lu, w moim oknie bylo drzewo. Nie widzialam drzewa od wielu miesiecy!..." Bylem poruszo-ny, ale spieszylem sie, szedlem za nianka, ktora pchala wozek z moja coreczka w srodku, wariatka szla obok mnie. W chwili kiedy ze spokojem doda-la: "Odzyskalam zycie...", otwarla torebke i wy-ciagnela brzytwe. 111 Ciosem, ktory mogl Camaretowi zlamac reke, wytracam rewolwer. Biegne do drzwi. Zadyszany, jak w momencie, kiedy wycofywalem sie z Tro-cadero.Czy gestapo obserwuje dom? Z palcem na spuscie mojego wlasnego rewolweru wslizguje sie w zaciemniona ulice. Ani sladu przechodniow czy policji. Potykam sie, opieram o mur. Naprzeciw mnie, na wielkim domu o zamknietych okienni-cach, szeroki czworokat swiatla, ktore otwarte okno rzuca niby ekran kinowy. Cien gestykuluja-cego Camareta, jego wrzaski wsrod ciszy przycza-jonego Paryza: -Wszyscy sa szpiclami! Nie zlapia mnie! Moga sobie latac, i te szkopskie chuje tez! Moda bedzie francuska! Radio londynskie, nastawione na caly regulator, sieka te wrzaski. W radio "komunikaty" nadaja wciaz jeszcze: "Chlopczyna zgubil flaszke..." Nie zwalniajac kroku spogladam na cien boha-tera Groupes Francs miotajacy sie w czworokacie swiatla, ktore pada na dom o zamknietych okien-nicach, z przeciwka. Pod niebem niemal iluminowanym obfitoscia gwiazd. Hotelarka z Gramat kleczy w mojej krwi: "To dla francuskiego oficera, rozstrzelanego." Piekna mniszka, ktora przynosi mi Ewangelia wedlug swietego Jana i prawdziwa kawe. (Czytalem wlasnie idiotyczna sztuke w "LTllustration Theatrale".) Klasztor przypominal Salpetricre. Przez okienko ambulansu niemieckiego, ktory mnie wiezie, widze dymy naszych podpalonych wsi ciagnace smugami po calym niebie, jak dymy pozaru zbiornikow w dniach odwrotu. 112 W Owernii, miedzy stozkowatymi wzgorzami, nasze auta z napedem gazowym w drodze na front alzacki, jak taksowki znad Marny. Brive i Peri-gueux wziete, partyzanci z Corrcze i Dordogne wyruszaja na front alzacki wraz z Alzatczykami, ktorzy dopomogli im w wyzwoleniu ich miast.Ostatni list, jaki napisal do zony kapitan Peltre, nasz pierwszy polegly w Wogezach: "Pamietam, ze mam zone i dziecko, a moze i dzieci, ale ze wzgledu na was i na mnie cenie zycie do tego stopnia, ze spelnie swoj obowiazek - obowiazek mezczyzny w pelnym znaczeniu tego slowa, ktory stara sie dac wszystkim to, co winien jest samemu sobie, a ktory nie zalicza sie do smialkow." Party-zanci w furazerkach, obyci z pancerfaustami i z la-sem, zajmujemy pozycje naprzeciw czolgow nie-przyjacielskich, sparalizowanych w prehistorycz-nych blotach. Kaski nadciagaja piatego dnia, a Peltre zginal rozdzielajac kaski swoim ludziom. Pochowalismy go na cmentarzu we Froidecon-che, gdzie pogrzebano rowniez zolnierzy, ktorych ciala przyniesiono. Male dziewczynki z nauczycielka spedzily cala noc na szyciu i wszystkie nasze groby ukwiecono dzieciecymi choragiewkami. Znowu plonace zagrody: bitwa pod Dannemarie. "Jednostki ochotnicze" atakuja rankiem. Wszyscy byli ochotnikami, ze wzruszeniem ramion wyrazajacym oczywistosc. Czekali do rana lezac na oszronionych polach, przy cieplych zwierzetach, a tymczasem na horyzoncie palily sie zagrody. To swit. Z prawej atak na czolgi niemieckie powleczone biala galareta. Legia atakuje z lewej. Legia nie 113 wybiera swojej wojny. Ci, ktorzy dlugo walczyli golymi rekami, ci, ktorzy podwedzali kurczeta, ma-szeruja teraz naprzod wolnym historycznym kro-kiem zolnierzy Legii, zdecydowani sluzyc za cel na rowni z "bialymi kepi" zahartowanymi w boju. Eszelony ambulansow wracaja do szpitala polowe-go, wyladowuja rannych. Lacznicy pytaja o sze-fow komand: trzeba zastepowac tych, ktorzy pole-gli, fala za fala. Kompanie rozproszyly sie juz do ataku i widac tylko z lewej jedynie kaski zagubione w chaszczach, pola i szron, a z prawej biale kepi. Obie fale wzbieraja tym samym rytmem. W swicie pol Dannemarie, syconych krwia od lat trzystu, lajzy, piechurzy z partyzantki towarzysza ciezkiemu krokowi pierwszych wyborowych oddzialow zmarlej armii francuskiej kroczacej z glu-chym dudnieniem, ktore moja pamiec kojarzy z dudnieniem marszu gwardii. Wszyscy wyzsi ofi-cerowie ranni, atak zakonczy sie ze mna.Jak zimno na ziemi! Nastepnego dnia, w noc ksiezyca i pozarow, korowody jencow niemiec-kich - jak nasi przed czterema laty... Nasza bron zdobyta na wrogu. Nasi sanitariusze, ktorzy zbierali rannych pod ostrzalem artyleryjskim. Znacznie pozniej, po powrocie generala de Gaul-le'a, go r yle-przyjaciele, zagrozeni ta sama bomba co ja... jeden z nich czytywal pilnie "Le Canard Enchaine": Par yz... Dziewczyna w zbroi symbolizujaca Joanne d'Arc na uroczystosciach w Orleanie. Powiedzialem jej, ze przypomina Francje. Ona pierwsza napisala do mnie po smierci moich dzieci. Chinskie lamiglowki, na ktorych general cwiczyl swoja zrecznosc. 11B W Colombey, na pogrzebie. Ponchardier, "goryl" z Ruchu Oporu, wynalazca tego slowa, ktory w najciezszych latach okupacji otworzyl wiezienie w Amiens - i zostal gubernatorem Dzibuti, opowiada mi, jak Issowie i Afarowie na wiesc o smierci wyruszyli przez pustynie, zeby podpisac sie w ksiedze wylozonej w palacu rzadowym. Idziemy szybko, dzien jest mglisty, wsrod dzwiekow zalobnego dzwonu, ktorym odpowiadaja dzwony zalobne wszystkich kosciolow Francji - a w mojej pamieci wszystkie dzwony Wyzwolenia. Widzialem ju z otwarty g orb, z bok u d w olbrzymie wience: Mao Ce-tung i Czou En-laj. W Colombey, w kosciolku bez przeszlosci, bedzie rada parafialna, rodzina, kapitula Legii Honorowej: pogrzeb kawalera orderu. Tu, wsrod cizby, za piechota morska prezentujaca bron, chlopka w czarnym szalu, jak chlopki z naszego maauis w Corrcze, wrzeszczy: "Dlaczego mnie nie puszczacie! On powiedzial: wszyscy! On powiedzial: wszyscy!" Klade dlon na ramieniu zolnierza: "Powinniscie ja przepuscic, general ucieszylby sie..." Bez slowa wykonuje polobrot i tak, iz jego ramiona ani drgnely, wydaje sie prezentowac bron przed Francja biedna i wierna - a kobieta kustykajac spieszy do kosciola, wyprzedza pomruki czolgu, ktory wiezie trumne.Noca Polami Elizejskimi, niegdys i Jego droga, milczaca rzesza niesie pod Luk Tryumfalny sto-krotki ociekajace od deszczu, ktorych Francja nie niosla nikomu od smierci Wiktora Hugo. Nie mysle o tej drodze Pol Elizejskich, gdzie Francja wydawala sie uslyszec wreszcie: "Kiedy powstaniesz spomiedzy umarlych...", mysle o roz-szeptanym pochodzie kobiet wsrod deszczowej no-cy ku sztandarowi, ktorego lopotem wypelnia sie 115 akustyczny Luk Gwiazdy. Pod zalobna straza roz-galezionych latarn drzace smugi deszczu klonia sie niby lance. Nieskonczona cisza nadciaga z Paryza, w Pekinie flagi spuszczono do polowy masztu, nad Miastem Zakazanym. Braterstwo nocne krok za krokiem zmierza do Luku, aby.rzucic swoje kwia-ty, a Plomien zmiatany i na przemian wskrzesza-ny wiatrem gasi lub rozswietla twarze ociekajace woda. Komunia bywa czasem rownie silna jak smierc.Zakopac sie, wsliznac, zniknac - wystrzelic znowu jak plomien Luku, ktory wiatr nocny przyplaszczal do ziemi. Tak samo jak noc Pol Elizej-skich zamieszkuja mnie Rosjanie i Niemcy z lasu nad Wisla. Zamieszkuja mnie: slowo "spazmatycz-n y" i cykl on y na Morzu Chinskim. A jednak przytomnosc wraca. To malo, ze rachunek z mojego zycia pozostaje mi obcy, to bowiem, ze otarla sie o nie smierc, czyni go smiesznym. Smierc nie tylko nie przyzywa tych, ktorych kochalem, ak -ypedza nas wszy-stkich razem z tego pokoju szpitalnego. Natomiast akceptuje moje wspomnienie o braterstwie. Jaskrawy zwiazek miedzy braterstwem a smiercia pozostaje przeciez enigmatyczny. Jak zwiazek z szalenstwem: gestykulujacy cien Camareta dogo-nil postacie opatrzone ryjami, postacie, ktore nio-sly do ambulansow w Bolgako zagazowanych Ro-sjan. Od Altenburga - przeszlo trzydziesci lat - chce wiedziec, co mysle o czlowieku podstawowym. Czlowieku tozsamym ze soba poprzez cywilizacje, tozsamym z przechodniem w Babilonie, tozsamym z polgorylem, co wznoszac wzrok uczul sie po raz pierwszy bratem rozgwiezdzonego nieba; tozsa- 11B mym z orzechami altenburskimi, ktore odradzaly sie ze swoich zdrewnialych owocow, o sto metrow od swietych wyrzezanych w orzechu sredniowiecz-nym. Tozsamym z tyloma zmarlymi - a w roku 1943 Ruch Oporu liczyl wiecej umarlych anizeli zywych. Braterstwo walki gwarantuje gleboka wiez miedzy czlowiekiem a jego najblizszymi. Bez-wzglednie jest ona komunia.Nag yl zryw zolnierzy nad Wisla u ajwn li w k za-dym z nich czlowieka podobnego wrogowi, z kto-rym musial walczyc, a ktorego ratowal - podobnego hiszpanskiej matce, ktora milczala, zeby uca-lowac swojego rozharatanego syna. Niemcy z Bol-gako, starucha, co skierowala na falszywy slad Niemcow Hitlera, byli s w i a d k a m i. Swojej wlasnej sprawy? Prawie kazdy powiedzialby: "Trzeba to, co trzeba." Nic wiecej, godnosc... Nasi zmarli w wysokich gorach. "... Uroczysta powaga gor nie zmaze rozlewu krwi, jesli to krew bratnia." Nasz pierwszy atak w alzackim lesie: nie slysze-lismy jeszcze nieprzyjacielskich czolgow. Spogla-dalem na swierki podobne filarom katedry i na naszych ludzi pod deszczem galazek, ktore straca-ly karabiny maszynowe: swiadkowie - ale czego? - w obliczu wielkiej obojetnosci drzew... Goraczka znow rosnie. Kiedy z jekami nadchodzi wieczor, to, co notuje, zaczyna rozmazywac sie w plynnosci cieplej, jak gdyby, moje rece, otwierajac sie, odkrywaly, iz opuszczaja zycie. Niejasno ja... Atak nie byl tak silny jak poprzedni. Wiedzia-lem, ze lada chwila wysliznie mi sie wieczne pio-ro. Czy nie zanotuje z domu umarlych nic oprocz 117 zycia, a z maligny nic oprocz przytomnosci? Uswiadamiamy sobie nasz oddech, kiedy sie urwie, a nadzieje, kiedy umyka. Cnota kardynalna zwana Nadzieja nie utozsamia sie z nienasyconym dysze-niem gracza, kiedy ruletka sie kreci: nadzieja nie jest nadzieja na cos. Lecz atak odbiera ja szybko. Powrot szlakiem snu.Zdarza mi sie odnajdowac dawne sny i rozpo-znawac je. Wedruje przez pola szarawe, pelne rur i potluczonych dachowek. Blaka sie tutaj tlum zziebnietych plaszczow bez cial, miedzy ogrodze-niami, ktorym nie ma konca. Ktos, kto mi towarzy-szy, odgaduje moj lek, chociaz milcze, i szepcze wskazujac nieokreslonym gestem owe piekla: "To nic, prosze pana: to nieswiadomosc..." W obozie jencow, w roku 1940, spogladalem na tysiace cie-ni wsrod niespokojnej jasnosci switu i myslalem: "To czlowiek." Owej nocy nie myslalem nic, wsli-znalem sie w stan nieznany. Wynurzam sie z bez-miaru gruzow. Oto moj sen ostatni. Exodus roku 1940, pelen roz i kurzu, chlopi podpalaja stogi, za-nim nadciagnie wrog, a tymczasem wsrod letnich mgiel zapada zmierzch. Powrot do ziem sza-rawych z poprzedniego snu. Potem otacza mnie noc uroczysta. Ciala niebieskie szykuja sie do ze-glugi. Gwiazdy rodzace sie, ktore. wypelnily sta-rosc Wiktora Hugo, konstelacje Booza wschodza nad smiercia. Stany ekstatyczne, niezaleznie od chrystianizmu, ktory kojarzy je z Chrystusem, sa zapewne po-krewne stanowi zagarniajacemu mnie pozniej. A jednak, o ile haszysz, z ktorego religijnym dzialaniem zapoznalem sie w Syjamie, nie szczedzi swoich sil muzyce albo pierwiastkowi boskiemu, jaki mu wnosimy, o tyle nie wywoluje zadnej my-sli, nie wiedzie do zadnych odkryc. Nie powiedzial-by mi, ze oba te sny mowily o smierci. Nie zada- 118 walem sobie zadnego pytania. Bylem przenikniety przez: "Moja wlasna smierc nalezy radykalnie do niepojetego." Radykalnie: przyslowek przedluzal sie, wkorzenial, jakby wzmocniony srodkiem stymulujacym, owijal sie wokol profesora, ktorego dluga sylwetka z dlugim nosem wypelnila moja pamiec swoimi dlugimi ruchami i zaciesnila sie wnet niby wezel."Fascynacja trupem... Najpaskudniejszy dostawca leku..." Dla mnie najpaskudniejszym dostawca leku bylo omdlenie - tym bardziej ze mieszalo sie w moim umysle z przedluzajaca sie zapascia - ktore jest czyms posrednim miedzy zyciem a smiercia. Omdlenie zyciem sztucznym nie jest, niemniej ziemia nieobecnosci to nie wspolnota zycia i smierci. Nie zapomnialem: "Myslimy: <> bede tym." "To" sugeruje bardziej katalepsje niz rozklad. "Moje doswiadczenie smierci - powiedzial profesor - nie zawiera jeszcze smierci mojej, wie pan!" Moja glebsza swiadomosc nie miesza sie ani z jakims wybranym momentem mojej przeszlosci, ani z jej caloscia nawet w obliczu smierci - bylaby bowiem tej samej natury dziesiec lat temu. Twierdzenie metne i natarczywe, jakie kazdy odnosi do siebie, a ktore przypomnialem sobie na progu szpitala: "Potwor niezrownany i umkliwy, ktorego kazdy hoduje w sercu." Nie hodowalem go nigdy, choc znalem go zawsze. Tym bardziej ze jesli omdlenie nie wydalo mi owego bezksztaltnego "ja", odcielesnilo mnie z drugiego. Bez zadnej korzysci, lecz odcielesnilo przeciez. Utracilem wszystko, z wyjatkiem zycia. Zadnych juz kierunkow. Ani nawet ciala. Zadnej tozsamosci: exit. Swiadomosc zycia to nie swiadomosc osoby. Przeszlosc aktualna. Jeki w Salpetriere maja odpowiednik w jekach z dziedzinca w Szanghaju. Prawie 119 zupelny brak obrazow; cisnely sie i rozpraszaly ro-jami, jak obrazy po narkotykach ukazuja sie cy-klicznie. Moja kuracja oddzialuje czesto jak sro-dek stymulujacy, wzmaga na przemian zmetnie-nie albo przytomnosc. Jedna z moich postaci (kto-ra?) slucha, jak fonograf przemawia jej zarejestro-wanym glosem, i nie poznaje go; doswiadczenie to, dzis banalne, nie utracilo sily symbolu. Ludzie sly-sza zawsze swoj glos krtania, a glos innych usza-mi. Gdybysmy uslyszeli nagle czyjs glos, a nie nasz, krtania, bylibysmy przerazeni. Napisalem, ze kazdy czlowiek s l ys z y s w o j e z y c i e krtania, a zycie innych uszami, z wyjatkiem przypadku braterstwa lub milosci. Ksiazka nazywala sie Dola czlowiecza.Odtad wiele razy napotykalem smierc. Napoty-kam, pomiedzy grozba a wspomnieniem, swiado-mosc podstawowa dobrze znana buddyzmowi. Kiedy asceta utraci wszelkie formy zludzen, nie osia-gajac iluminacji, doswiadcza tylko niezgleb: nej swiadomosci istnienia: to Pokoj Otchlani w jedno-sci wszystkich lat zycia. Czlowiek mniej absurdal-nie probowal ogladac sie w Bogu anizeli w bliz-nim, gdyz odblask przedstawia nam tylko wiedz?, a swiadomosc jest z porzadku wierzen. Operacja umyslowa, z ktorej pomoca usilujemy pojac siebie, jest rownie odrebna od owej swiadomosci, jak teo-logia odrebna jest od wiary. Najmniejszy z malucz-kich wierzy w siebie, poniewaz nie moze inaczej; w jazn bardziej anizeli w nicosc - i woli wierzyc raczej, ze jest nicoscia, anizeli w nic nie wierzyc. Swiadomosc archaiczna, jaka przypisujemy moz-gowi plezjozaura ludzkiego, jest poza mysla, sty-ka sie bowiem z najglebsza nieswiadomoscia, i po-za jezykiem. Jest niemowa jak Bog, ktory moze zniszczyc ziemie, i nie ma nic do powiedzenia czlowiekowi. Jest niema, ale obecna, jakiekolwiek 120 byloby "ja" zyjace, "ja" ostatniego bolu, ktore nie chce umrzec, "ja" ostatnich ofiar "Nocy i Mgly", "ja" cesarza Andronikusa wobec ostatniej tortury: "Panie, dlaczego sie pastwisz nad zlamana trzci-na?" "Jestem" ogromnie odlegle od "mysle"."Odkad prowadze studia nad motylami - powiadal Mery -- czlowiek wydaje mi sie jedynym zwierzeciem, ktoremu zdarzylo sie nieszczescie wspomnien dziecinstwa gasieniczego." I to prze-znacza go smierci, bo'trup uspokojony (tacy oni sa tu prawie wszyscy, mowia pielegniarki) przypomi-na bardziej zyjacego, ktorym byl wczoraj, anizeli zyjacy przypomina dziecko, ktorym byl kiedys. Czy dziecko kojarzy sie komus z wylina? A jesli nasza swiadomosc podstawowa jest swia-domoscia zycia, czy nie cofa sie ona kurczowo przed nicoscia, jak cialo przed udus zeniem, jak lu-dzie w Bolgako przed gazami trujacymi? Slysze psalmodie znad Gangesu: "... nie narodzony, wieczysty, przedwieczny. Pradawny. Tak samo jak odrzucamy zniszczone szaty i nowe przywdziewamy. Tak i to, co jest odziane cialem, odrzuca Ciala zniszczone..." Ale nasz mozg jaszczura poznal tylko zmarlych odwiecznych; zmieniali zycie, odnajdowali przod-kow. Potem ludzkosc jela zmieniac zaswiaty... Wiek Oswiecenia, deistyczny, uwazal dusze za nie-smiertelna. Planeta przepelniona zmarlymi slyszy po raz pierwszy, jak ludzkoscia zowie ktos nasza cienka powloczke zywych. Smierc jest odkryciem swiezym i nie ukonczonym. Jaszczur mityczny, pogrzebany w nas, odrzuca ja tak samo radykal-nie jak swiadomosc prawdziwych wariatow odrzu-ca swiat. Konczy piecdziesiate tysiaclecie raju, pie-kiel i wyzwolen smiesznym przetrwaniem twarzy trupa. "Bede tym." Dramat agnostycyzmu nie z te- 121 go pochodzi, ze uwazamy smierc za niepojeta, ale z tego, ze nie docieramy do niej w ogole. W tej rozgrywce trup jest silniejszy od czlowieka. Slo-wo: "niepoznawalny", nasuwa podstepnie na mysl poznanie nigdy nie osiagalne, ale ktore byloby dal-szym ciagiem naszego poznania; a jednak, choc "niepojete" bynajmniej dane nam nie jest, win-nismy wydzierac je reinkarnacjom, zyciom poza-grobowym, wszystkiemu, co pozostaje, niechby trupowi nawet. Profesor ma racje: czlowiek jest z nim zwiazany usciskiem owadzim, ktorego nie rozplacze ogien, zwiazany spojrzeniem mojej mlo-d je p ray z k ni.a Ale moj rozmowca nie d coiek, l w jaki sposob trup jest gwarantem nicosci. Gdyz owa nicosc wymierzona przeciw niepojetemu "nic" jest ostatnia forma przetrwania. Wraz z ambiwa-lencja leku i nadziei nieodlaczna od przetrwania, ktora moj ksiadz obozowy w roku 1940 przyzna-wal ostatnim chwilom... Ludzkosc wiaze sie z tru-pem, jak wiazala sie ongi z posagami powalonych lub odretwialych: nigdy chrzescijanstwo nie leka-lo sie Sadu bardziej niz w epoce Tanca Smierci.Chrzescijanie z wieku XI nawrocili sie masowo na chrystianizm, kiedy borom kapetynskim wy-darli slynna szate kosciolow, a przeciez byli chrze-scijanami. Zmierzam po omacku ku oczywistosci tak gleboko zagrzebanej we mnie, jak zmierzalem do wylacznika w noc pierwszego omdlenia. "Nie-pojete" to nie to, co przed nami jest ukryte. Nie zawiera naszej niemocy, nie zawiera NIC. "Niepojete" trwozy ludzkosc, choc ono jedno wyzwolic by ja moglo. Dokad mnie prowadzi ma-rzenie? Siedze na stopniu auta, jestem na pustyni Deszt-e Lut, w Persji, w czasach wieczystego Sredniowiecza. Gawedze o religii z Sulejmanem Ispahanczykiem i z jego synowcem Saidim, syjonista (dwaj antykwariusze, ktorzy wysla do Luwru 122 tkanine nasycona jakoby krwia Aleksandra Wiel-kiego). Karawana ciezarowek najezona turbanami i kurnikami oddala sie przez tumany much ku horyzontowi, na ktorym gesto stercza wiatraki.-Czy zna pan - mowi syjonista - surate, ktora naucza, ze nie mozemy rozumiec swiata? Jahwe oznajmil to Hiobowi na dlugo przed ich pro- rokiem! Ale w Szirazie mollahowie przeksztalcili te historie nad wyraz trafnie. Cytuje sie ich wsze- dzie. Pokazuje palcem dwie bruzdy wyzlobione kola-mi ciezarowki. Swierszcz rozmiarow krewetki wskoczyl tam wlasnie z naprezonymi czulkami. -Powiadaja: "Ciezarowka, przypuscmy, roz-gniecie swierszcza. Nie calkiem na smierc. Pomy-slalby: rozgniotl mnie diabel. Bardzo duzy, bardzo silny. Nie nalezy napotykac diablow, zabijaja nas." Mog bl y p omyslec, ze ten d aibel jest bard oz zly, ale nie moglby nic pomyslec o silniku, ani jak funk-cjonuje, ani co mysli ow silnik. Albo ze nic nie mysli. -Oto dlaczego ludzie musza miec Ksiege - mowi Sulejman, dawny kierownik szkoly w gmi-nie izraelickiej. - Nawet Rosjanie. Powiedzial mi pan, ze oni maja jakas ksiege. Maly okraglutki Sulejman, Saidi wysoki i przy-garbiony przywodza mi na mysl sloik musztardy zwasniony ze swoja lyzeczka wsrod wiecznego osa-motnienia. -A zwlaszcza nie nalezy nigdy zaprzatac sie cudzymi silnikami! - odpowiada Saidi. Bo niepoznawalny absolut nie jest nigdy dziedzina watpien, narzuca swoja wole tak samo jak na-stepujace po sobie wierzenia ludzkosci, nawet na pustyni bez ptakow jak ta, gdzie Szatan pojawil sie Jezusowi. Gasienica musi stac sie poczwarka, poczwarka musi stac sie motylem - motyl nie pa- mieta ani poczwarki, ani gasienicy. Motyl nie do-wie sie nigdy, skad pochodzi lad, w dwojakim zna-czeniu teg o slowa. Lecz o ile lek amy sie raka, o ty-le nie lekamy sie bynajmniej, ze wyrosnie nam raptem trzecia reka. Gdyby moj biedny sasiad byl naprawde przejety pewnoscia, ze ze smierci nic nie rozumie, nie trwozylby sie. "Zbawiony", po-wiadaja religie. Wybawiony przynajmniej od trwo-gi czyhajacej w polmroku: pajeczyny wisza po ka-tach. "Mowie do pana jako swiadek wielu umieran, przewaznie bardzo zlych...", powiedzial mi profe-sor. Lek, jakiego zaznalem w tym pokoju, kiedy zwalilem sie na stolik i odbylem na nim podroz, nie ma nic wspolnego z tym, co m y s l e o smier-ci. Ilez istot ludzkich przerazonych od tak dawna swoimi zaswiatami, bestia z Apokalipsy zachlan-niejsza niz plagi czy bomba atomowa, skoro nikt jej nie u mkn al jeszcze! W jak i sp osob pomoc mo ej-mu nieszczesliwemu sasiadowi, skoro byl i tak zgu-biony? Im blizsi sa nam ludzie, tym bardziej je-stesmy slepi. Iluz jednak hinduistow, buddystow, ilu tych, ktorzy nie wiedza, w co wierza, uwolnila-by od Upiora pewnosc, ze nie odrodza sie pariasami, zwierzetami nieczystymi, stworami rozpaczy - i ze nie beda rowniez nicoscia? Slownictwo Wscho-du osacza szalencza metempsychoze Zachodu, prze-razone fascynujacym i absurdalnym: "O d r o -d z i s z sie nicoscia." Profesor ma slusznosc, kiedy mowi o transmigracji - o tym, co laczy: staniesz sie tru pme, ze staniesz sie mysza. Jakiej wag i n -a bralaby ta mysl-pajak, gdyby Zachod nie oddal czlowieka jego wlasnym szczatkom? Lek przed ni-coscia nie wie, ze jego karykatura bylby lek przed zerem, bo wierzymy w nicosc, jak wierzymy w dia-bla, a nie jak w narodziny - znane nam. Nicosc zas p o z a d a lezacego. Umysl obdarowal zaswia- ta 124 t y w l asnym nieprzebranym ksztaltem, az do ostat-niej duszy niesmiertelnej. Nicosc poddana balota-zowi to swiadomosc najglebsza, swiadomosc istot zyjacych, ktora ujarzmia nieswiadomosc, aby zwia-zac czlowieka z trupem. Mysl agnostyczna tylko wtedy przemawia do smierci jak rowny do rowne-go, kiedy sama opiera sie na wierze. Caly dialog ze smiercia rozpoczyna sie w irracjonalnym. W i a -d o m o, ze smierc jest niepojeta. Nikt nie u s w i a d a m i a jej sobie, powtarza mi goraczka, szpital, profesor. Agnostycyzm, kiedy godzi sie ze swoja wlasna irracjonalnoscia, kiedy doswiadcza niepojetego z sila, jaka daje wiara, odkrywa w le-ku przed smiercia reinkarnacje Tanca Smierci, jak i on prowizoryczna: zamkniecie kostnic odcielesni-lo owa efemeryczna Trwoge...Moje wspomnienia, powiedzial ktos, skupiaja sie na moich powrotach na ziemie - po cyklonie lub rowie przeciwczolgowym - na godzinach znad Wisly, z Hiszpanii i z Resistance. Te momenty odgrywaja role objawien. Czy z rzedu objawien nie jest w swiadomosci metamorfoza niewiedzy o smierci, metamorfoza wszelkiego poznania w wiare? Moja wedrowka poza ziemie po to, zeby przyniesc stamtad pastylki, jest rowniez objawie-niem ciemnosci. Objawieniem jest to, ze nic nie moze byc objawione. Nieznane "niepojetego" nie ma ksztaltu ani nazwy. Zadnego zwiazku miedzy ta oczywistoscia a obrazami braterstwa. Powiew niby zapach gasz-czu kwiatow akacji wypelnionego chrabaszczami mojego dziecinstwa, pierwszy wielki mroz na woj-nie w Hiszpanii, pierwszy ogien z bierwion, ktorego j e z yk w s pomnien stal sie dla mnie zrozumialy. Kaznodzieja z Hurdes na froncie madryckim: "Gwiazda nieznana wstala nad nimi..." Jakie obja-wienia lacza sie z objawieniem niepojetego? Ob- jawienie zycia. Dokladnie wtedy, kiedy samolot umknal cyklonowi i rzucil mnie ziemskiemu mia-steczku z jego pralniami, jego psem w witrynie i olbrzymim szyldem rekawicznika, niby dlon Przeznaczenia... Objawienie pierwszego ranka po rowie przeciwczolgowym, chlopka pojednana z ko-smosem, niby kamien. ("Na starosc to juz caly czlowiek jest zuzyty...") Spichrze, wygaszone ognie, studnie, ciernie, szczypczyki do przyczepiania bielizny tak zharmonizowane z ziemia w cudow-nym objawieniu dnia... Objawienie drzew orzechowych w Alzacji wznoszacych sie w centrum pier-scienia mlodych pedow i orzechow zmarlych zima... Gdybyz pozniej, poprzez radia i telewizory, wobec ludzi gotowych wreszcie sluchac, ostatni z Proro-kow wrzasnal na smierc: nie ma nicosci!... Ludz-kosc nie pamieta trzesien ziemi, jakich doswiad-czaly jej religie. Swiety Pawel, swiety Franciszek, Luter, epizody... Wstrzas wywolany buddyzmem, perypetia: slowa sakralne same w sobie skazaly ludzi na Kolo, natchnieni objawiaja, ze Amitabha wyzwoli wreszcie, na swojej Ziemi Czystej, miria-dy wierzacych, ktorzy wezwa go przedtem wspol-czu ajc w ned yz stworzen ui... Przejsc od nory p -a riasow do raju Ziemi Czystej, marnosc nad mar-nosciami... Marnosc, te zbawione rzesze stokroc liczniejsze od tlumow zzartych Czarna Ospa. Ba-gatelnosc. Wielkie Odkrycia duszy... chrzescijanin Wschodu po schizmie, chrzescijanin Zachodu po Reformacji - czlowiek w obliczu pierwszego ze-tkniecia z agonia, cywilizacja, ktora mniema, ze egzorcyzuje unicestwienie lekiem smierci... Obloki zbaczaja zeglujac wsrod zapomnienia, chlopi, kto-rzy pod nimi wieczorem pala swoje stogi, nie roz-praszaja wieczoru z jego wschodem gwiazd blogo-slawienstwa: "Czuje, jak moj gleboki wieczor mgli-scie sie rozgwiezdza..." Niepojete nie ma zadnego 126 atrybutu - nawet grozby: czlowiek nie staje sie bardziej skorpionem niz potepiencem i nie bardziej nicoscia anizeli skorpionem.Nasze cialo broni sie z taka sila, ze nie moze-my sami siebie zadusic. Nawet nie przyzwyczaja-my sie d o g orzb,y a jednak ta straszliwa podroz zdarza sie coraz rzadziej. Opuszczaja mnie doklad-ne wspomnienia pierwszej podrozy. I nikt nie wa-tpi w to, co mowi cialo. Trzy miesiace temu drzwiczki auta przytrzasnely mi czubek prawego palca wskazujacego. Troche pozniej u nasady pa-znokcia pojawila sie blizna tak wyrazna, jakby od uderzenia dlutkiem; posuwajac sie coraz dalej, dzieli teraz paznokiec na dwoje. Nigdy jeszcze nie widzialem, zeby z taka precyzja zycie pozostawilo slad na moim ciele. Zmienia sie wszedzie nie-postrzezenie; tu w sposob rownie widoczny, jak czerwony alkohol podnosi sie w termometrze. Znu-zony szemraniem glosow smierci, budzac sie spo-gladam, jak na moim paznokciu zycie posuwa sie naprzod. Lecz od kilku dni zwlekam z zanotowaniem tego. Teksty zen powiadaja, ze poczucie agonii, ktore poprzedza iluminacje, wyzwala smiech. Na kilka chwil przed utrata przytomnosci ujrzalem mojego kota Futerke, a w mroku dostrzeglem na moment usmiech niewidzialnego kota z Alicji w krainie czarow. I kiedy grunt usuwal mi sie spod nog (opuscilem juz ziemie), uczulem, ze smierc sie oddala, przenikniety, zagarniety, opanowany jak gdyby obca obecnoscia, niczym Booz we wladaniu nie-przebranej dobroci, ktora splywala z chaldejskiego firmamentu - we wladaniu i r o n i i niewytlu-maczenie zjednanej, ktora wpatrywala sie mimo-chodem w zuzyta twarz smierci. 127 iT.20 This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-12 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/