Latajace Tygrysy - URBANOWICZ WITOLD
Szczegóły |
Tytuł |
Latajace Tygrysy - URBANOWICZ WITOLD |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Latajace Tygrysy - URBANOWICZ WITOLD PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Latajace Tygrysy - URBANOWICZ WITOLD PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Latajace Tygrysy - URBANOWICZ WITOLD - podejrzyj 20 pierwszych stron:
URBANOWICZ WITOLD
Latajace Tygrysy
Projekt okladki i karty tytulowej Stanislaw Baldyga
Zdjecia ze zbiorow AutoraISBN 83-222-0084-6 (C) Copyright by Witold Urbanowicz, 1963
Od redakcji
Arkady Fiedler nazwal Witolda Urbanowicza "lotnikiem bez skazy i leku", poswiecil mu caly rozdzial w swej slynnej ksiazce "Dywizjon 303", gdzie zarekomendowal go, nie szczedzac - w pelni zreszta uzasadnionych - superlaty
wow.
"Kto go znal osobiscie, stawal przed jakas zagadka. Nie sposob bylo ujac Urbanowicza w utarte kanony; wyrywal sie z ludzkiego doswiadczenia. Wszystko u niego bylo jak u innych, jednak wyczuwalo sie, ze to jeszcze nie wszystko. Wyczuwalo sie cos zgola nowego, jakis nienapotkany dotychczas rys ludzki, bez przeszlosci, bez porownan. A potem nagle przychodzilo jakby olsnienie: metal. Tak, bylo to wyrazne upersonifikowanie metalu. To nerwowa stal. Blysk w jego jasnych oczach, dosadny dzwiek jego slow, rzeskosc jego ruchow - to jakby aluminium, lekkie a mocne, ktore przybierajac dusze i cialo, stworzyc musialo wlasnie taki, a nie inny wyraz zycia. Nie dziw, ze Urbanowicz i samolot stanowili tak zgrana ze soba istote [...].
Juz owa pierwsza walka uwypuklila wszystkie zalety Urbanowicza, ktorymi zaslynal w dalszych triumfach: trafnosc decyzji, szybkosc reakcji, odwage i zacieklosc
[...]
Nie ulega watpliwosci, te Urbanowicz: przedstawial
5
krystalizujacy sie typ nowego zolnierza. Z zolnierska uczciwa prostota wchlanial w siebie skomplikowana dusze metalu i stwarzal nowy stop, zdrowy, tegi, zdobywczy, a bynajmniej nie wyzbyty cech ludzkosci. Unerwione aluminium, w ktorym bilo zywe, ludzkie serce. Dlatego Urbanowicz stanowil tak ciekawy typ czlowieka nowoczesnej techniki i dlatego moze Anglicy, wyczuwajacy to, tak o niego zabiegali. I nie tylko Anglicy. Angielki rowniez""Dywizjon 303" stanowi ulubiona lekture naszej mlodziezy, a dzieki kilkunastu wydaniom jest ksiazka powszechnie dostepna i ogromnie popularna, totez nazwisko Urbanowicza, znakomitego lotnika i dowodcy, nie jest obce polskiemu czytelnikowi. Ale zapoznaje ona tylko z jednym epizodem epopei wojennej - bitwa o Anglie. Sam Urbanowicz opowiedzial swe przezycia z czasow II wojny swiatowej w kilku ksiazkach wspomnieniowych wydanych w Polsce: "Ogien nad Chinami", "Poczatek jutra" i "Mysliwcy", "Swit zwyciestwa". W latach siedemdziesiatych przez ponad dwa lata jego wspomnienia byly drukowane w odcinkach w czechoslowackim magazynie lotniczym "Letectvi Kosmonautka".
Witold Urbanowicz urodzil sie w 1908 r. Od roku 1933 nalezal do 113 warszawskiej eskadry mysliwskiej "Puchaczy". Po ukonczeniu w 1934 r. Wyzszej Szkoly Pilotazu w Grudziadzu zostal zastepca dowodcy iii eskadry mysliwskiej im. T. Kos-ciuszki. W dwa lata pozniej przeniesiono go na stanowisko instruktora grupy mysliwskiej do Szkoly Podchorazych Lotnictwa w Deblinie. Tu zastal go wybuch II wojny swiatowej. Urbanowicz do konca wypelnil swoj zolnierski obowiazek. Otrzymawszy rozkaz odebrania w portach czarnomorskich samolotow brytyjskich przeznaczonych dla Polski,
6
wraz ze swym plutonem liczacym 50 podchorazych oraz obsluge techniczna 17 wrzesnia 1939 r. przekroczyl granice Rumunii. Gdy wkrotce okazalo sie, te obiecanych samolotow nie dostar-czono, Urbanowicz zdal dowodztwo swemu zastepcy i pozosta-wiwszy zolnierzy w bezpiecznym miejscu, sam powrocil do kraju Z zamiarem wziecia udzialu w trwajacych jeszcze walkach. Dostal sie do niewoli. Grozilo mu rozstrzelanie, jednakze tej samej jeszcze nocy zbiegl i po raz trzeci przedostal sie przez granice. Po trzech dniach dogonil swoj oddzial. Uciekajac sie do wielu najprzerozniejszych forteli zdolal po kilku tygodniach doprowadzic go szczesliwie do portu Balcik, gdzie wszyscy zaladowali sie na przemytniczy statek "St. Nicolas". Doplyneli nim do Syrii. W Bejrucie przesiedli sie na statek francuski i tym sposobem znalezli sie w Marsylii. Witold Urbanowicz jako jeden z nielicznych dowodcow zdal wladzom polskim we Francji caly swoj oddzial, przedstawiajacy pelna wartosc bojowa.W styczniu 1940 r. Urbanowicza odeslano do Anglii, gdzie wszedl w sklad brytyjskiego dywizjonu mysliwskiego. W sierpniu tegoz roku zestrzelil pierwszy samolot nieprzyjacielski. Wkrotce przeniesiony zostal do polskiego Dywizjonu 303, a po ciezkim poparzeniu jego dowodcy, majora Zdzislawa Krasnodebskiego, w dniu 5 wrzesnia 1940 r. objal nad nim dowodztwo, ktore sprawowal do konca bitwy o Anglie. Kiedy pozniej Dywizjon odszedl na odpoczynek, Anglicy czynili energiczne zabiegi, aby zatrudnic Urbanowicza w Kwaterze Glownej 11 Grupy Mysliwskiej RAF-u, broniacej poludniowo-wschodnich wybrzezy Anglii. Dopieli swego, ale jut w kwietniu 1941 r. Urbanowicz powrocil do lotow bojowych jako dowodca polskiego 1 Skrzydla Mysliwskiego. W drugiej polowie tego roku udal sie w specjalnej misji lotniczej do Kanady i USA. Wiosna 1942 r. powrocil na krotko do Anglii. Mianowany przez Naczelnego Wodza, generala Wladyslawa Sikorskiego,
7
zastepca attache lotniczego przy ambasadzie polskiej w Waszyngtonie, opuscil w polowie 1942 r. Wyspe. Sluzba dyplomatyczna nie odpowiadala mu jednak zupelnie, totez we wrzesniu 1943 r. chetnie skorzystal z zaproszenia i jako pilot bojowy oraz dowodca klucza mysliwskiego udal sie ochotniczo na front chinsko-japonski, gdzie walczyl w 14 Flocie Lotniczej USA. Podpulkownik Urbanowicz zostal pozniej odznaczony przez generala Chennaulta orderem War Medal, otrzymal listy pochwalne od dowodcy amerykanskiego generala H. H. Arnolda oraz od chinskiego ministra wojny i chinskiego ministra spraw zagranicznych, doktora T. V. Soonga.W polowie 1944 r., gdy planowana byla inwazja aliantow na Europe, Urbanowicz znow znalazl sie w Anglii,. Zestrzelil laczanie 28 samolotow wroga (17 w bitwie o Wielka Brytanie i 11 na Dalekim Wschodzie).
Po zakonczeniu wojny zamieszkal w Stanach Zjednoczonych. Przedmiotem jego zainteresowan jest ciagle lotnictwo w najbardziej nowoczesnym rozumieniu. Swoj stosunek do kraju pochodzenia okreslil w ksiazce "Poczatek jutra" w nastepujacych slowach:
" [...] jednakze jestem Polakiem. I wiem, ze jest tylko jedna Polska: ta konkretna. Innej nie ma. Moje losy sa moimi losami i nikogo nie musza przejmowac. Losy mojego kraju sa jego losami i obchodza mnie jak najbardziej."
Wspomnienia z okresu walk na froncie chinsko-japonskim Witold Urbanowicz zawarl w ksiazce "Ogien nad Chinami", ktora w obecnym wydaniu nosi tytul "Latajace Tygrysy", tak bowiem zwano wowczas amerykanskich lotnikow mysliwskich walczacych z Japonczykami. Urbanowicz byl tam jedynym zolnierzem w polskim mundurze. Relacjonujac swe przezycia i obserwacje, nie zaglebia sie w zawile kwestie natury politycznej - do polityki i dyplomacji zywil zawsze nie skrywana niechec i unikal tego rodzaju zaszczytow. Jego uwaga koncentruje sie
8
przede wszystkim na tragizmie wojny, w czasie ktorej po obu stronach gina czesto ludzie bezbronni, niewinni badz walczacy tylko z zolnierskiego obowiazku. Spokojna, a przy tym bardzo wnikliwa pod wzgledem psychologicznym narracja, pelna glebokiego, autentycznego humanitaryzmu, jest glosem przeciwko wojnie, przeciwko jej okrucienstwu i bezsensowi, protestem wynikajacym z najglebszych zasad moralnych.Chcac przyblizyc ksiazke czytelnikowi, gdzie tylko bylo to mozliwe, spolszczono i uwspolczesniono pisownie geograficznych nazw chinskich, a miary metryczne stosowane wowczas w Chinach przeliczono na obowiazujace w Polsce.
START W NIEZNANE
a dwa dni przed terminem odlotu wezwano mnie do War Department:-General Arnold chce pana widziec.
Nastepnego dnia rano pojechalem samochodem do
slynnego Pentagonu. W duzym hallu czekala na mnie mloda blondynka w mundurze z dystynkcjami kapitana. Zaprowadzila mnie do gabinetu generala. Juz kilkakrotnie przedtem mialem okazje widziec sie z nim. O twarzy okraglej i dobrodusznej - wcale nie wygladal na dowodce najpotezniejszego wowczas lotnictwa swiata. Teraz w gabinecie oprocz niego byl obecny jeszcze jakis pulkownik sztabowy z odznaka pilota.
-Jest pan najmniejsza armia, jaka kiedykolwiek
istniala - zwrocil sie do mnie jowialnie general. - O
ile wiem, jest pan jedynym Polakiem, ktory czynnie
wydal wojne Japonii. Chcialem wiec zobaczyc pana
przed panskim odlotem do Chin i zyczyc good luck.
Dostalem tez wczoraj list od mego przyjaciela, generala
Chennaulta: wciaz sugeruje, zeby objal pan dowodztwo jednostki mysliwskiej w Chinach i ewentualnie...
-Przerwal na moment, potarl palcem nos: - I zeby
ewentualnie pozostal pan na stale w lotnictwie Stanow
Zjednoczonych.
Milczalem. General obrocil sie razem z fotelem.
-Nie naciskam. Ale prosze to wziac pod uwage.
Alianci zwycieza, ale nie bardzo wiadomo, jak to
10
bedzie w Europie. To nie moja specjalnosc, ale wedle mego nosa Europa to niepewny interes. A my doswiadczenie lotnicze chetnie wykorzystamy. Bylem troche sztywny.-Jestem niezmiernie zobowiazany, panie generale, za moj przydzial do 14 Floty Lotniczej Stanow Zjednoczonych. Da mi to moznosc nabycia nowych doswiadczen, tym bardziej ze chodzi tu o walki w bardzo specyficznych i nieznanych mi warunkach. Z przyjemnoscia tez poprowadze do walki ktoras z jednostek mysliwskich, ale dopiero po zdobyciu doswiadczenia.
-Pan jest zbyt skrupulatny. Ma pan za soba walki w kampanii wrzesniowej w Polsce i cala bitwe o Wielka Brytanie. Dowodzil pan w bardzo ciezkich warunkach dywizjonem i skrzydlem mysliwskim,
-Tak, ale nad Azja sa inne warunki. A jesli chodzi o pozostanie na stale w lotnictwie Stanow Zjednoczonych...
General Arnold patrzyl zyczliwie i naprawde wiedzialem, ze nie chcial mnie urazic swoja propozycja. Mimo to moja odpowiedz wypadla sztywno i niedyplomatycznie.
-Bylby to dla mnie zaszczyt. Lecz po zakonczeniu wojny mam zamiar wrocic do Polski. Moj kraj ponosi olbrzymie straty w ludziach i mysle, ze bede tam potrzebny. W tej chwili jestem oficerem Polskich Sil Powietrznych, zas w lotnictwie USA - tylko gosciem.
Dlatego nie przyjalem gazy od rzadu Stanow Zjednoczonych i na liscie dyplomatycznej jestem absent - nieo-becny. Po prostu wzialem urlop, aby zobaczyc Chiny i Japonczykow w powietrzu.
Popatrzyl na mnie uwaznie i byl zupelnie wyraznie i szczerze zdziwiony. Coz, nigdy nie stracil wlasnego kraju i nie zdawal sobie sprawy, ze o wiele przyjemniej jest mieszkac u siebie w skromnym pokoju, niz byc
11
Samolot mysliwski P-40, na ktorym Witold Urbanowicz latal w Chinachgosciem w obcym palacu. Musial sie jednak zorientowac, ze swoja propozycja - dla niewiadomych sobie przyczyn - zrobil mi przykrosc. Nie wracal juz do niej. Rozmawialismy jeszcze przez kilkanascie minut o smierci generala Sikorskiego (on rowniez nie mial zludzen co do jej niejasnych okolicznosci), wreszcie - chcac mnie rozkrochmalic - z maksymalnym i zapewne w duzej mierze szczerym uznaniem zaczal mowic o
12
General C. Chennault, dowodca 14 Floty Lotniczej USA w Chinach, dekoruje Witolda Urbanowicza orderem War Medalwalkach Armii Polskiej, postawie kraju pod okupacja i polskiej armii podziemnej. Rozstalismy sie w zgodzie. Kiedy wyszedlem z gabinetu, ta sama blondynka w mundurze kapitanskim zaprowadzila mnie do znajomych, ktorzy rowniez odlatywali do Chin. Zjedlismy razem lunch, rozmawiajac o wszystkim poza wojna. Po obiedzie odjechalem natychmiast do domu.
Nastapil dzien odlotu. Switalo, kiedy wyszlismy z
13
zona przed dom. Pobliski park pokryty byl mgla. Niskie, szare chmury lecialy nad drzewami na poludnie.-Widzisz, polece z wiatrem.
Zona nic nie odpowiedziala. Patrzyla na mnie duzymi oczyma i byla smutna. Wiedzialem, ze cokolwiek powiedzielibysmy, i tak bedzie to nienaturalne. I ze naprawde widzimy sie moze ostatni raz.
Nie lubie pozegnan i wole, by trwaly jak najkrocej. Mialem ich zbyt duzo w swoim zyciu. Kiedy bylem jeszcze w Korpusie Kadetow, zegnalem sie z rodzina kilka razy rocznie. A gdy zostalem juz oficerem lotnictwa, odwiedzalem swoj stary dom. Przed kazdym odjazdem, kilka godzin przedtem, chodzilem po ogrodzie i po domu, jakbym czegos szukal.
Sa lata, ktore mijaja jak blyskawica. A takze sekundy, ktore trwaja jak lata. Ta minuta pod szarym niebem switu wydawala sie wiekiem.
Samochod wojskowy czekal przed domem. Zeszedlem po stopniach, wsiadlem. Kiedy skrecalismy w aleje, obejrzalem sie. Zona nadal stala przed domem. Jechalismy przez pusty park, wzdluz rzeki, nad ktora tyle razy chodzilismy razem. To wszystko pozostawalo poza mna. Szofer przesunal czapke na prawe ucho i podspiewywal sobie, ja tkwilem na tylnym siedzeniu ze swoimi myslami. Z lotniska zadzwonilem do domu. Zona miala glos spokojny jak zwykle. Zamienilismy pare slow. Dzisiaj juz nawet nie wiem, cosmy sobie powiedzieli. Pewnie nic. Wszystko bylo przeciez jasne: odlatywalem.
Czterosilnikowy DC-4 stal na plycie gotowy do startu. Krecili sie przy nim mechanicy, grzali silniki.
Wystartowalismy. Na wysokosci 6 tysiecy metrow wyszlismy nad chmury. W oczy uderzylo slonce, pod samolotem rozpostarlo sie morze puchatych, bialych chmur, ktore przerzedzily sie nad Poludniowa Karolina. Przez szczeliny - po lewej - zielenil sie Atlantyk.
14
Nad Floryda pogoda byla juz piekna. Wyladowalismy w Miami celem uzupelnienia paliwa i ponownego przejrzenia silnikow. Towarzystwo w samolocie bylo juz rozbudzone. Poszlismy na plaze, gdzie turysci wojowali z rozhukanymi falami. Mnostwo pieknych kobiet opalonych na zloto, raj dla starszych panow.-Setki tysiecy mlodych ludzi powolano do wojska i wyslano tam, gdzie sie walczy. Och, wojna jest okropna! - narzekala jakas blondynka.
-Paskudna - przyswiadczylem zgodnie.
-Widzi pan te lamagi na plazy?
-Aha. Karta im podeszla.
-Kiedy nie warto grac.
-Wobec tego trzeba sie zaciagnac do armii - doradzal kapitan Rudi. - Tam jest mnostwo chlopakow zdolnych do sluzby.
Zlota blondynka wzruszyla ramionami:
-Wiem. Walki okrazonych dywizji. Statki storpedowane na morzu. Walki powietrzne. No, it's not for me.
Wole tutaj. Ale smutno.
"Smutna Amerykanke" spotkalem pozniej w Londynie. Byla, w mundurze Czerwonego Krzyza. I znowu narzekala: "Tylu mezczyzn, opedzic sie nie mozna jak od komarow. Tacy sa natretni i kazdy czegos chce przed odejsciem na front". W koncu wyszla za maz za francuskiego oficera "zdolnego do sluzby frontowej", chociaz cala wojne spedzil w londynskiej Kwaterze Glownej.
Po obiedzie wystartowalismy do Puerto Rico. Lecielismy nad Morzem Karaibskim. Dla wprawy liczylem wyspy i identyfikowalem je z mapa. Nad wyspa New Providence przelecielismy nisko, na wysokosci zaledwie stu metrow. Ponoc byla tu kiedys baza piratow.
W Puerto Rico uzupelnilismy paliwo i wystartowalismy, do Ameryki Poludniowej. Niewidzialna nic
15
radiowa laczyla nas z brytyjska Gujana. Bylismy "na opiece" tamtejszej radiostacji. Co jakis czas wolala nas. Odpowiadalismy kazdorazowo: "Slyszymy was, wszystko w porzadku".Lecimy na wysokosci okolo 5 tysiecy metrow. Powietrze jest lagodne; nie rzuca. Wreszcie daleko przed nami na nieco zamglonym horyzoncie wylania sie waska, ciemna linia, po chwili takze druga, biala. To lad Ameryki Poludniowej i piaszczysty brzeg. Silniki sciszaja, schodzimy w dol, wybrzeze przecinamy juz na wysokosci tylko kilkudziesieciu metrow. W samolocie robi sie duszno i wilgotno, widac smigajace czuby palm i balansujace w powietrzu stada czerwonych, zoltych, zielonych i niebieskich papug. Przed maska kawal wystrzyzonej dzungli: idziemy wprost na srodek lotniska, prosimy o pozwolenie na ladowanie. Otrzymujemy je. Podwozie i klapy w dol. Dotykamy ziemi, tracimy wybieg, kolujemy wzdluz dzungli. Mnostwo malych muszek wtargnelo juz do maszyny, widac tez, jak z pasa startowego pelznie zygzakami w strone krzakow duzy waz.
Przed budynkiem kasyna oficerskiego lezy na noszach lotnik. Odwoza go do szpitala. Poprzedniego dnia oba silniki w jego samolocie odmowily posluszenstwa, skakal ze spadochronem. Noc przesiedzial w dzungli, zanim go znaleziono i zabrano helikopterem. Komary pompowaly z niego krew cala noc. I wykonczyly go. Zupelnie inaczej to wyglada w praktyce niz w hollywoodzkich filmach - tam piekne aktorki, polnagie niebozeta, przedzieraja sie przez dzungle i nic ich nie gryzie.
Gdyby nie instrukcje w moim pokoju, moze bym i usnal. Instrukcja glosila: "Strzez sie malarycznych komarow". Cholera, jak odroznic malarycznego od niemalarycznego? Wszystkie maja takie same dlugie nosy i identycznie piszczaco brzecza. Takie male, ze
16
nawet z pistoletu nie mozna strzelac. Przepedzenie ich spod siatki jest trudem dosc proznym, zas na reczne zlikwidowanie jednego drania trzeba poswiecic czasem i pare minut. To wszystko w dusznej i wilgotnej atmosferze, tudziez przy wtorze nocnego koncertu pobliskiej dzungli.Niewyspani i zmeczeni wystartowalismy rano po sniadaniu do Belem w zatoce Rio Para w polnocnej Brazylii. Dla pewnosci sprawdzilem, czy ten dranski waz nie siedzi mi w samolocie pod fotelem. Weze sa moja antypatia. Ale - ku mojej radosci - weza nie bylo. Byla natomiast flaszka rumu z przypieta kartka: "Ukochanemu Frankowi Anita". Wprawdzie Frankiem nie jestem i zadnej Anity nie znalem, jednak prezent przyjalem. Gdzie mialem szukac tego Franka? Musiala sie, biedactwo, pomylic, ale to przeciez nie moja wina.
Lecimy nisko nad dzungla. Kapitan Rudi czyta Biblie, ja prowadze samolot. Nie przypuszczalem, ze brazylijskie dzungle sa tak rozlegle, bezludne i dzikie. Pilnuje kursu na Belem, zeby nie zbladzic i potem nie skakac. W dole wciaz podrywaja sie stada papug, czasem jakis zwierz ucieka w gestwine. Dolatujemy wreszcie do delty Amazonki, poteznie rozlanej. Jej wody sa brunatne i wyraznie kontrastuja z przezroczysta zielonoscia morza. Na mieliznach leza krokodyle (a moze aligatory? - nie znam sie na tym) jak kawaly drewna, mniejsze i wieksze. Tylko niektore reaguja na warkot silnikow, czolgajac sie leniwie w strone wody. Dolatujemy do Belem. Okrazamy duze, nowoczesne lotnisko, zbudowane niedawno przez Stany Zjednoczone. Po otrzymaniu zezwolenia na ladowanie wypuszczam podwozie, otwieram klapy. Ladujemy.
W Belem zatrzymujemy sie na kilkanascie godzin, konieczne dla przejrzenia silnikow i zatankowania paliwa. Wobec tego jedziemy z Rudim samochodem do miasta. Typowo poludniowe. Gwarne. Sprawia wraze-
17
nie, jakby nikt tu nic nie robil, a w kazdym razie niewiele. Ludzie rozesmiani i szczesliwi. Duzo obdartych i zadowolonych ze slonca dzieci. Tawerny, pelno muzyki. Czuc sosami i winem. Papugi wymyslaja sobie i przechodniom w kilku jezykach.Rudi gdzies tam znikl w tawernie. A ja siedze na tarasie hotelu i obserwuje kolorowy tlum. Tu nie ma problemu rasy, wszystko wymieszane w kratke: Hiszpanie, Murzyni, Indianie, nawet Japonczycy i Chinczycy "byli tu czynni". Oczywiscie widac i "skutki" wojny: trafiaja sie dzieci z jasnymi wlosietami i niebieskimi oczyma.
Obok mnie przy stoliku siedzi dystyngowana seniora w srednim wieku oraz dwie mlodziutkie i bardzo ladne seniority. Gestykuluja waskimi dlonmi bardzo zywo i mowia tak szybko, ze tylko czasem mozna pochwycic jakies slowo. Oczy im blyszcza, ubrane sa w jedwabne, mocno dekoltowane sukienki, w czarnych wlosach maja czerwone kwiaty.
Typ kobiecy dosyc tu powszechny: prawie wszystkie maja bardzo zgrabne nogi, szerokie biodra, "tropikalne" (z racji bujnosci) piersi i chodza z niewiarygodna gracja. Mezczyzni o sniadej cerze, prawie wszyscy z cienkimi wasami i bakami na ogorzalych policzkach.
W pewnym momencie poczulem, ze pod stolem ktos marudzi przy moich butach. Odchylilem obrus: maly chlopak. Pluje na swoja brunatna dlon i sciera kurz z butow. Nawet sie nie przestraszyl. Lypnal czarnymi slepiami i dalej pracowal. Piekielnie takich rzeczy nie lubie. Wyciagnalem malca spod stolu, posadzilem na krzesle obok siebie. Czekoladowy chlopak otarl z godnoscia reke o dziurawe portki i przygladal mi sie w milczeniu.
-Czego sie napijesz, obywatelu Poludniowej Ameryki?
Potrzasnal glowa.
18
-To moze cos zjesz? Znowu potrzasnal glowa.-Jak ci na imie i ile ty masz lat?
-Fernando - i pokazal na palcach, ze piec.
-A czegos szukal pod stolem?
-Pieniedzy, senior,
-Po coz ci pieniadze? Rozesmial sie:
-Chce sobie kupic Ameryke.
-Myslisz, ze warto?
-Aha.
Dalem mu 25 centow. Znikl. W moment pozniej starsza seniora odskoczyla od stolu, jakby ja skorpion ugryzl. Zrobila sie awantura, zarzadzajacy hotelem wydostal chlopaka spod stolu jak krolika z nory i kazal mu wyjsc. Zal mi sie go zrobilo, tlumaczylem, ze maly Fernando wlazl pod stol w celach scisle handlowych, bo chce sobie kupic Ameryke. Dyrektor nie mial nic przeciwko tej wspanialej koncepcji, jednak kategorycznie kazal mu sie wynosic. Na pocieszenie poradzilem malemu, zeby na przyszlosc zabieral sie do bucikow mlodszych seniorit: sa mniej plochliwe. Po czym - wyszedlszy razem z chlopcem - kupilem w pobliskim sklepie wspaniala czerwona skrzynke z kompletem do czyszczenia butow i kazalem na przykrywce napisac zielona farba nazwe "firmy": Fernando. Chlopak scisnal te skrzynke pod pacha i ogladajac sie na mnie, czy mu jej nie odbiore, znikl w tlumie.
W kilkanascie minut potem na ten sam taras przyszla dziewczyna lat okolo czternastu. Bardzo ladna. Tropiki zajely sie godnie rzezba jej ciala. Patrzyla na mnie w milczeniu duzymi oczyma. Byla bosa, w kwiecistej spodnicy do polowy lydek. W gladko uczesanych wlosach miala azalie.
-Mam cos do sprzedania. - Nachylila sie nad
stolikiem. - Papuge, ktora mowi po angielsku.
19
-Mloda kobieto, jezeli posiedze tu jeszcze paregodzin, to niezawodnie bede mial caly ogrod zoologiczny. Przed chwila byl tu chlopiec i oferowal mi malego
krokodyla, ktory podobno tanczy na ogonie, gdy jest w
dobrym humorze.
Dziewczyna rozesmiala sie serdecznie, prezentujac wszystkie biale zeby.
-To moj brat. Ale krokodyl nie tanczy na ogonie. Jesli pan chce, to ja panu zatancze - i juz ujela w palce spodnice, przeginajac sie z wdziekiem, ale znow przygalopowal dyrektor hotelu i kazal jej wyjsc.
-Panie, ile ja tu mam klopotu z tymi dziecmi! A to jeszcze nie koniec. Wieczorem przyjda cale gromady. Z gitarami. Tropiki. Klimat sprzyja milosci. A potem duzo dzieci.
Odszedl nareszcie. Gdzies z niewiadomego kata wrocila ta sama dziewczyna.
-Widzisz, nie bedziesz mogla teraz tanczyc - powiedzialem. - Ale to nic. Zatanczysz, kiedy bede wracal przez Belem.
-A kiedy to bedzie?
-Duzo bym dal, zeby wiedziec, czy bedzie.
Wrocilismy na lotnisko. I znowu zawislismy nad
dzungla. Do nastepnego lotniska - w Natalu - bylo okolo 1400 kilometrow. Od czasu do czasu z lewej strony podchodzil ocean, po prawej rozciagala sie olbrzymia prowincja Para, zamieszkala w sporej mierze przez emigrantow japonskich, ktorzy siedzieli tu na powierzchni 2 milionow 500 tysiecy kilometrow kwadratowych ziemi. Bylo ich zaledwie kilka tysiecy. Pusty lad. Cale szczescie, ze tropiki sluza milosci.
Przede mna byl Natal. Z Natalu mialem juz leciec sam, zostawiajac za soba cala polowe globu. I nie tylko to.
WYSPA WNIEBOWSTAPIENIA
ystartowalem z Natalu w nocy, aby przy swietle dziennym ladowac na malej skalistej wysepce Ascension (Wniebowstapienia) na poludniowym Atlantyku. Ostatnim wzrokowym kontaktem z Brazylia byly sygnalowe swiatla lotniska natalskiego - zielone i czerwone, jak szmaragdy i rubiny wcisniete w poglebiajaca sie przepasc. One takze znikly po paru minutach, pozostala tylko niewidzialna nic radiowa, laczaca moj samolot z Natalem. Pod skrzydla weszla szarosrebrna tafla oceanu, polerowana swiatlem ksiezyca.Sprawdzam przyrzady pokladowe, obserwuje drganie bladozielonych strzalek, fosforyzujace cyfry. Czasem ostrzegawczym wykrzyknikiem wyskakuje czerwone swiatelko. Wtedy koryguje. Za kabina rozpinaja sie skrzydla - troche nierzeczywiste i widmowe w rozproszonym swietle ksiezyca, rozplywajace sie w mroku. I mocny, zywy akcent: fioletowe, drgajace plomienie strzelajace z rur wydechowych. Kiedy jest noc, samotnosc i ocean, wyjatkowo zywo odczuwa sie zespolenie z maszyna. Wiem, ze jesli te plomienie zanikna, bedzie to nasz wspolny koniec. Ale silniki warcza monotonnie, pelnym glosem. Zgrywam je manetkami. Sprawdzam stery, samolot ozywia sie, jest posluszny, reaguje na kazdy ruch reki. Zyjemy.
Co prawda nie zawsze jest sie tego jednakowo
21
pewnym. Nie przypominam sobie w tej chwili, ktory to filozof mowil o fascynacji nieskonczonoscia otchlani gwiezdnej, ale wiem, ze kiedy sie jest samotnie zawieszonym pod gwiazdami, kiedy jest noc i czas, ktory pozornie przestaje mijac, niedobrze jest patrzec w niebo. Mozna zgubic poczucie rzeczywistosci. Pulsujace niebieskawym albo zoltawym swiatlem gwiazdy przestaja ukladac sie w znajome konstelacje, wazna staje sie otchlan pomiedzy nimi, wciagajaca lukiem Mlecznej Drogi, wymazujaca rzeczywistosc, narzucajaca pytania, na ktore nie ma odpowiedzi. W takich momentach dotkniecie wlasna reka maski tlenowej i mikrofonu na twarzy staje sie niespodzianka. Czuje sie dziwaczne rozdwojenie: jakby wracalo sie do rzeczywistosci, ktora nie jest jedyna.Natal wola. Po sekundowym wahaniu odzywam sie i zapewniam, ze wszystko w porzadku. Podaja ostatni komunikat meteorologiczny: "Swietna pogoda na calej trasie. Powodzenia".
Odchylam glowe na oparcie fotela, powieki sa ciezkie. Pulsujace promienie gwiazd, nieskonczona przestrzen zwinieta w ciemnosci, drazniacy znak zapytania wszechswiata i maly czlowiek, zagubiony jak dziecko. Dlaczego nosi w sobie wieczysty niepokoj, dlaczego jest w wiecznym konflikcie z soba samym? Dlaczego boi sie smierci, tak jakby byla ona czyms niezgodnym z jego natura? Dlaczego tak bolesnie szuka swojego miejsca w tej zawierusze nieskonczonosci, o ktorej uczeni mowia, ze jest zamknieta, chociaz bez konca? Skad wyszedl i dokad wraca?
Zawieszony pomiedzy ziemia, ktora jest w tej chwili tylko martwa, stalowosrebrzysta tafla, a niebem, ktore pulsuje zawrotnym, rozproszonym pylem gwiazd, czuje sie dziwnie zwiazany z ta otchlania, ktora wciaga. A przeciez tak dotkliwie czuje sie swoja nicosc. Co jest poza nia? Poza wielkimi niepokojami malego czlowieka
22
-i tamta nieskonczonoscia przestrzeni, usiana matematycznymi wzorami galaktycznych orbit? Bog? Nie wiem. Bog mojego dziecinstwa umarl, zabila go sama ziemia. Czy istnieje inny, bardziej prawdziwy? Nie wiem. Wiem tylko, ze ogromny spokoj wysrebrzonej swiatlem otchlani kryje w sobie peczniejace ziarno wielkiego niepokoju, nieosiagalna szanse poznania, groznego jak eksplozja. Ucieka sie przed nia jak na ziemi przed ledwie doslyszalnym, dopiero przeczutym wizgiem lotek bomby. Do ziemi, jak najblizej.Ziemia jest w dole, pode mna. Nie tylko ta martwa, ogarnieta chlodem tafli wodnej, odrealnionej ksiezycem. Takze inna, ciepla od slonca, pachnaca, niedorzeczna, zywa i bardzo bliska. Ziemia, ktora urodzi sie ze switem.
Kobiety. Zawsze kochalem kobiety. A przeciez bywaly momenty, kiedy chcialo sie, aby sczezl instynkt i pozostalo to, co jest poza nim. Dlaczego czlowiek tak drapieznie chce byc szczesliwy i dlaczego nie godzi sie z mijaniem? Skad wziela sie czczosc mijania? I to szukanie, ten wieczny niepokoj, ktorego nic nie gasi. Wiem, co to jest strach. Ale to nie jest strach. To cos wiekszego, choc nazywa sie tylko "niepokoj". Dlaczego tak bardzo - i wbrew rozsadkowi - chce sie dobra i piekna, ktore nie rozsypywaloby sie w palcach smieszna mialkoscia rzeczy ograniczonych? Uzurpacja czy prawo? Nie wiem. Nic nie wiem. To tylko chyba wiem, ze spotykajac ludzka wiernosc i madra milosc, a takze niezdarna ludzka walke ze zlem i ograniczonoscia, czulem sie tak samo maly jak teraz, kiedy nad glowa wisi niepokojaco olbrzymi znak zapytania, ukryty za kurtyna wszechswiata.
Tyle razy widzialem juz smierc. Z bliska. Rozna. Te patetyczna, ciagnaca warkocz dymu za plonaca maszyna, smierc zakonczona hukiem eksplozji, i te bardziej prawdziwa, bez pstrych szmatek, kiedy rzuca
23
sie garscie ziemi na cos, co jest tylko garscia ziemi. Smieszne: nie umiem uwierzyc w smierc, jak nie umiem pogodzic sie z bezsensem. Czy to jest duzo - czy malo?Czerwona iskra bije w oczy, rodza sie na powrot bladozielone swiatelka na tablicy w kabinie, w uszy wraca huk motorow. Czerwone swiatelko: uwaga! Machinalny ruch reki, swiatelko gasnie. Czuje sol na ustach, pozostalosc niedawnej kapieli w Atlantyku. Przesuwam odrobine oslone kabiny - nieduzo, pare centymetrow. Rzezwy, chlodny wiew bije w twarz. Dla pewnosci wlaczam automatycznego pilota. Odwalilem juz spory kawal drogi. Po chwili w innym znow miejscu pojawia sie czerwone swiatelko: to automatyczny pilot prosi o pomoc. Automat zwraca sie do czlowieka. Poprawiam i jeszcze raz sprawdzam. Nie ufam automatom.
Cien duzej chmury rzucil samolotem w dol, opadlem kilkadziesiat metrow. Obserwuje linie horyzontu, a takze sztuczny horyzont w kabinie, busole, wysokosciomierz, cisnienie oliwy i temperature, szybkosciomierz. Sprawdzam kurs wedle gwiazd. W porzadku. Zawieszony w powietrzu punkcik samolotu przesuwa sie na wschod.
Co mnie czeka w Chinach? A jesli nie wroce? Bardzo chce wrocic. Odrzucam te mysl, ale zostaje i meczy. Musze wrocic. Na szczescie lewy silnik zakrztusil sie, po plecach przebiegla mrowka, mysl uciekla. Silnik przepalil, pracuje znow rownomiernie. Obserwuje przez moment plomienie strzelajace z rur wydechowych. Wszystko w porzadku. Kiedy zas zwracam oczy ku niebu, zdaje sobie sprawe, ze juz pobladlo.
Horyzont przed maska stal sie wyrazniejszy. Z minuty na minute horyzont jasnieje, potem rozowieje razem z morzem - tam, na wschodzie, gdzie lece. Gwiazdy powoli gasna, na niebo wchodzi chlodny seledyn. Ocean w dole marszczy sie falami. I wreszcie niebo zapala sie przed samolotem.
24
Swita.Ascension powinna byc tu. Tak bylo wyliczone. Wiec szukam. Jest! Daleko na oceanie czernieje maly punkcik. Jak uklucie szpilki. Albo ziarnko maku na czerwieniejacej tafli lodu. Punkt staje sie coraz wyrazniejszy, wyglada teraz jak mala grudka ziemi. Przygladam sie wyciagnietej z kieszeni fotografii wyspy - dali mi te fotografie w Natalu na lotnisku.
Tylko jeden pas do ladowania. W instrukcji napisali: "Wysokosc Zielonej Gory 2817 stop [ok. 842 metrow] ponad poziom morza. Przy podchodzeniu do ladowania uwazac, zeby nie zaczepic o fale, zas w czasie ladowania, aby nie rozbic sie o skaly". Bardzo wyczerpujace informacje.
Nawiazuje lacznosc radiowa z wyspa, melduje swoj numer lotu i prosze o pozwolenie na ladowanie. Z wysokosci 3 tysiecy stop schodze spirala, wciaz rozmawiajac z lotniskiem.
Wyspa jest otoczona bialym, nieregularnym pierscieniem bijacych o skaly fal. Nie jest duza, ma zaledwie 88 kilometrow kwadratowych. Pas do ladowania robi wrazenie zapalki, ulozonej na grudce ziemi. Po dluzszym locie na wysokosci musze przyzwyczaic wzrok do oceny blizszych odleglosci - tam w gorze braklo punktow oparcia dla oczu. Trwa to moment. Dla pewnosci robie dwa okrazenia nad wyspa, przygladam sie. Serce bije troche szybciej: nie jest latwe ladowanie na takim krotkim i waskim pasie, wykutym w skalach. Na samolocie mysliwskim mozna wytracic wysokosc glebokimi slizgami, gorzej jest z ciezka, wielosilnikowa maszyna. Trzeba podchodzic ostroznie, po aptekarsku. Widze juz mechanikow, czekajacych na moje ladowanie.
Ide znad oceanu nisko nad woda. Tuz pod samolotem lamia sie fale, wyrzucajac piane. Wchodze na lad. Z otwartymi klapami i wypuszczonym podwoziem
25
podchodze do ladowania na malym gazie. Dotykam ziemi. Kola lekko musnely pas do ladowania. Natychmiast zamykam gaz, ostroznie dociskam hamulce. Trzymam samolot precyzyjnie na linii, patrze daleko przed siebie, by nie zahaczyc oczyma o potezne, wysokie skaly, smigajace opodal skrzydel mego samolotu. W takim tunelu wystarczy na moment obrocic twarz w bok - i moze byc bardzo niedobrze. Wolno patrzec tylko w przod.No, siedze. Odprezenie przyjemna fala ciepla przebiega przez cialo. Zsuwam helm, otwieram kabine, wylaze. Slonce jest juz kilka cali nad oceanem, czerwone i idealnie okragle. Powietrze wilgotne, przesycone sola. Mewy krzycza. Tlumy mew.
-Start do Afryki za szesc godzin - informuje mnie oficer operacyjny bazy. - W kasynie oficerskim zje pan sniadanie, a przespac sie mozna w baraku goscinnym.
Nie spalem, wolalem sie wykapac. Na plazy zastalem tablice ostrzegawcze: "Strzez sie rekinow i uwazaj na fale". Nie jestem sam. Oprocz mnie jest kilkunastu mezczyzn i jedna kobieta, notabene mloda, przystojna i piekielnie zgrabna. Wiedzieli dyktatorzy mody, co robia, kiedy zaprojektowali kostiumy bikini.
A z tym ostrzezeniem przed falami tym razem racja. To nie Kalifornia. Na moich oczach jeden z oficerow wskoczyl do wody tak, jak to sie robi w basenie. Fason byl, ale w moment pozniej woda zrolowala go i znikl. Pojawil sie znowu, fala rzucila nim o piasek, uderzyla, zepchnela w strone skal. Wyszedl paskudnie sponiewierany.
Tu trzeba zyc w zgodzie z oceanem. Na szczescie znalem te sztuke. Trzeba sie poddac fali odchodzacej od brzegu i plynac razem z nia, trzymajac sie jej grzbietu, bo inaczej zroluje i zmiesza z piaskiem albo cisnie w glab. Gdy sie jest pare metrow nad poziomem
26
plazy i czuje sie, ze szybkosc zamiera, trzeba sie zeslizgnac na przeciwlegla strone fali. Wtedy chwyta czlowieka grzbiet nastepnej i jedzie sie dalej bez zbytniego wysilku. A kiedy sie ma dosc, wystarczy zastosowac te sama metode, wykorzystujac fale idace od oceanu. Niosa wtedy na pelnej szybkosci do brzegu, a /grzmiaca woda, tracac szybkosc, sklada na piaseczku jak niemowle.Na wyspie nie ma stalych mieszkancow. Jest tylko maly garnizon lotniczy USA - sami mezczyzni (panna w bikini byla tu tylko przelotem).
Wyspe odkryl Portugalczyk Joao da Nova w 1501 roku, w dzien Wniebowstapienia - stad nazwa. Stala potem pustka az do roku 1815, kiedy po osadzeniu Napoleona na sasiedniej Wyspie Swietej Heleny, 800 mil stad, rzad brytyjski umiescil tu maly garnizon - na wszelki wypadek. Potem nie dzialo sie nic szczegolnego, az w czasie II wojny swiatowej Ameryka zbudowala na wyspie strategiczna baze lotnicza. Lotnisko ukonczono w 1942 roku.
Ta baza byla nieoceniona, stanowila "benzynopoj" dla samolotow wojskowych, przerzucanych droga lotnicza na trasie: USA - Brazylia - Afryka - Bliski Wschod - Daleki Wschod. Tedy lecialy samoloty, ktore dopomogly do rozbicia niemieckiej armii pancernej Rommla w Afryce Polnocnej i do "wydmuchania" Niemcow z Sycylii i Wloch. Ta sama trasa przerzucano takze personel i zaopatrzenie.
Wyspa zbudowana ze skal pochodzenia wulkanicznego, zasiana popiolem, wyglada, jakby byla zlepiona z kawalkow rudy zelaznej albo zuzlu. W niektorych miejscach skaly sa ostre jak szpile. Slodkiej wody nie ma. Niegdys byly zrodla, ale wyschly, obecnie wode do picia i hodowli roslin destyluje sie z oceanu. Stalymi mieszkancami sa tylko olbrzymie (do 180 kilogramow wagi) zolwie, male osiolki, dzikie kozy i mewy.
27
Garnizon nie mogl zyc bez zieleniny. Dowoz byl bardzo trudny i kosztowny, zas ziemi - ani na lekarstwo. Same tylko skaly, piasek i pyl wulkaniczny. Dowodztwo lotnictwa zorganizowalo wiec doswiadczalna stacje hodowli jarzyn na podlozu wodnego roztworu soli potasu, fosforu, wapnia, magnezu etc. - hydroponics. Tym systemem hoduje sie ogorki, salate, pomidory, rzodkiewke i wszelakie inne zielsko, zreszta w doskonalym gatunku. Do zapylania roslin sprowadzono roj pszczol z Brazylii.Wyspa jest polozona mniej niz osiem stopni od rownika. Temperatura przez caly rok nie ulega wiekszym wahaniom, dni sa przewaznie gorace i sloneczne. Najwyzszy szczyt na wyspie - Zielona Gora - kryje sie czesto w chmurach (jesli oczywiscie sa chmury). Jest to jedyne miejsce, gdzie rosnie trawa, utrzymywana przy zyciu wilgotnoscia chmur.
Caly ten pomysl z budowa bazy stalby sie moze problematyczny, gdyby nie to, ze kierunek wiatru jest tu w zasadzie staly. Nie zachodzila wiec potrzeba wyrabywania w skalach wiecej niz jednego pasa do ladowania.
Budowli na wyspie jest niewiele. Najwazniejsza z nich to wykuta w skalach kaplica. Poza tym baraki. I cmentarze: stare, kryjace ponoc ofiary zoltej febry, ktora tu kiedys, bardzo dawno, grasowala, i nowe, gdzie pochowano sporo marynarzy z rozbitych okretow.
Zameldowalem sie na lotnisku scisle wedlug rozkladu lotow. Samolot byl przejrzany, benzyna zatankowana. Startowalem z takim wyliczeniem, aby noc spedzic znow nad oceanem i ladowac w dziennym swietle w zachodniej Afryce.
Tym razem pogode diabli wzieli. Lot byl wybitnie nieprzyjemny, cala noc lecialem w chmurach na przyrzady. Wzrokowa utrata horyzontu bardzo meczy.
28
Chmury, noc i woda tudziez duze napiecie. Wprawdzie kazdy lecacy ta trasa samolot ma nakazana inna wysokosc, ale bywaly tu w takich warunkach wypadki zderzen w powietrzu. Mialem doskonaly trening jeszcze z Polski, a potem z Anglii, w lotach na przyrzady, ale kilkugodzinne wiszenie wylacznie na sztucznym horyzoncie, busoli, wysokosciomierzu, szybkosciomierzu i wszystkich innych fosforyzujacych wskazowkach potrafi zupelnie wypompowac. Tym bardziej ze zepsul sie automatyczny pilot i musialem go wylaczyc.Dosleczalem jakos do switu. Ucieszylem sie jak dziecko, kiedy poprzez pekajaca opone chmur zobaczylem daleko przed samolotem dwa polaczone ze soba paski: dolny, jasny - to byl szeroki pas piaszczystego wybrzeza, drugi, ciemniejszy - to byla dzungla, Afryka.
Zblizala sie szybko. Mozna juz bylo odroznic wzniesienia w terenie w promieniu kilkudziesieciu kilometrow. Wrzynajace sie w lad zatoki dopomogly do sprawdzenia kursu. Porownalem je z mapa. Potem wlaczylem mikrofon: lacznosc z lotniskiem, na ktorym mialem ladowac. Samoloty znad Atlantyku mialy pierwszenstwo.
Bylem poteznie zmeczony, zanim jednak zeszedlem z kabiny na rozpalona jak patelnia ziemie, wrocilem mysla do tamtej nocy pomiedzy Natalem a Ascension.
Tutaj niebo bylo zamkniete, sztywne i splowiale.
Ascension - Wyspa Wniebowstapienia. Gruda zuzlu wyniesiona ponad Wielka Wode. Ziarnko maku z odswietna nazwa na wyrost.
Chyba ze Joao da Nova takze bywal niespokojny pod gwiazdami.
SAHARA 1943
ot nad Oceanem Atlantyckim zakonczylem ladowaniem we francuskim Sudanie. Na turkusowym, wyblaklym niebie zarzylo sie rozpalone slonce, temperatura wynosila w cieniu 120 stopni Fahrenheita (ok. 40? C), lotnisko bylo rozgrzane jak plyta kamienna, niebieskawe powietrze drgalo nad nim jak subtelna pajeczyna.-W nocy temperatura spadnie do stu stopni - pocieszal mnie oficer francuski.
-Zanim noc zapadnie, roztopie sie na wode - narzekal gruby sierzant w mundurze USA.
-Nic na tym nie stracimy - orzekl szybko Francuz. - Woda bardzo potrzebna na pustyni.
Sierzant popatrzyl niedobrze na pyskatego Francuza, ale widocznie doszedl do wniosku, ze jest za goraco, aby sie klocic, wiec tylko otarl pot z twarzy i rozpial koszule, ukazujac wlochata piers i najoryginalniejszy w swiecie pepek. Oficer francuski zdawal sie byc tym zgorszony. Widac to bylo po grymasie jego nie ogolonej twarzy. Zgorszenie zniknelo jednak natychmiast, gdy w slady grubego sierzanta poszla przystojna blondynka w mundurze amerykanskiego porucznika, rozpinajac wszystkie guziki mundurowej bluzy i na dodatek dwa gorne oficerskiej koszuli.
-Leci pan na Daleki Wschod, do "Latajacych
Tygrysow"? - zapytal mnie major lotnictwa USA.
30
Na wszelki wypadek nie odpowiedzialem, nie znalem go, a zawsze lepiej sluchac, niz mowic. Ale major szybko sie usprawiedliwil:-Pytam, bo samolot, na ktorym pan przylecial, musi byc przejrzany, a to potrwa kilkanascie godzin. Natomiast za dwadziescia minut startuje DC-3, wprawdzie nie na wschod, lecz na polnoc, ale dostanie pan latwo polaczenie na nastepnym lotnisku.
Postanowilem skorzystac z okazji. Bylo goraco, nie mialem nic do roboty na pustym lotnisku, a chcialem przy okazji zobaczyc swoich kolegow, polskich lotnikow w Kairze.
Owe dwadziescia minut zmienilo sie jednak w dwie godziny, bo lewy silnik nie chcial zaskoczyc. Gruby sierzant i jakis maly kapral rozebrali sie prawie do naga, ale to nic nie pomoglo, samolot nie reagowal zupelnie na ich wdzieki. Stalem przy nich i nauczylem sie wielu ozdobnych wyrazen, ktorych powtorzyc nie moge, a ktore na pewno nie mialy nic wspolnego z konstrukcja silnika. W przerwach sierzant opowiadal o sobie i swojej zonie, ktora nazywal "Honey" (miod). Pokazal nawet jej fotografie. Nie bardzo byla podobna do miodu, ale to juz prywatna sprawa sierzanta.
Tuz przed zachodem slonca silnik wreszcie parsknal, potem zakrztusil sie i wyrzucil z rur wydechowych wiazki czarnego dymu. W tym samym momencie podoficerowie przestali mu wymyslac.
W dzien slonce na pustyni oslepia i tlumi kolory, jest aroganckie w swoim blasku. Dopiero po zachodzie pustynia gra kolorami: skaly z oslepiajaco bialych staly sie purpurowe, czerwone, fioletowe, rdzawe, koralowe, niebieskie. Cos fantastycznego! Takze ich rzezba stala sie wreszcie dostepna dla oka, wyrazna. A niebo na zachodzie rozpalilo sie do barwy roztopionego zlota zmieszanego z fioletem. Wszystko to zmienialo sie z kazda minuta, jakby ktos kolorowymi re-
31
flektorami majtal po ziemi i po niebie, potem matowialo.Zaloga skladala sie z mlodego pilota, porucznika o milej twarzy i brazowych oczach (byl rozesmiany i zadowolony z zycia, nie mial wiecej niz jakies 26 lat) i jego zastepcy, wlasnie owego grubego sierzanta. Pasazerkami byly dwie kobiety: szczupla i niska Birmanka, z zawodu tancerka, ktora latala po Afryce, a takze Bliskim i Dalekim Wschodzie, podnoszac tancem morale armii alianckich (miala twarz koloru oksydowanego zlota i bardzo inteligentne oczy, duze i czarne) oraz znajoma juz blondynka w mundurze porucznika USA. Gruby sierzant ogladal ja "ojcowskim" wzrokiem. Tylko w jednym miejscu oczy jego stawaly sie paskudne: denerwowaly go mianowicie naramienniki blondynki. Byla porucznikiem, a sierzant nie uznawal kobiecych stopni oficerskich. Ale musial, wiec byl zly. Powetowal to sobie, zwracajac sie do niej per "sister" - siostra. Do Birmanki mowil "baby" - dziecko.
Oprocz tego na pokladzie znajdowalo sie cargo, wymienione na liscie jako "tajne cargo". Byly to cztery podluzne skrzynie zbite z desek i opatrzone jakimis tam numerami, namalowanymi czarna farba. Porucznik twierdzil, ze to dynamit, sierzant - ze pociski, zas blondynka - ze to ponczochy nylonowe. Tylko Birmanka usmiechala sie tajemniczo i nie wyrazila swej opinii. Okazalo sie pozniej, ze jej usmiech mial swoje uzasadnienie.
Nareszcie wystartowalismy. Sierzant troskliwie sprawdzil, czy obie pasazerki maja zapiete pasy bezpieczenstwa, a potem, czy odpiete. Zajrzal do kabiny pilota i rzucil okiem na napis wyhaftowany na moim ramieniu: "Poland". Lecialem w mundurze tropikalnym, skladajacym sie z jedwabnej koszuli piaskowego koloru i krotkich spodenek. Odznak oficerskich nie mialem.
32
Sierzant wzial mnie za szeregowca i dobrze mu z tym bylo. Mnie rowniez.Lecielismy kilkadziesiat metrow nad najwyzszymi skalami, powietrze bylo spokojne. Zadnych sladow zycia. Pod zawieszona w powietrzu maszyna przesuwaly sie tylko skaly, niektore o najdziwniejszych ksztaltach, podobne do wiez koscielnych, grzybow, namiotow, rzezb.
Potem zza pustyni wytoczyl sie czerwony ksiezyc. Unosil sie powoli ku gorze, zmienial barwe, zalewal przestrzen seledynowym swiatlem. Poczulem sie tak, jakbym lecial nad ktoras z planet pozbawionych zycia. Dookola byla srebrzysta, fascynujaca noc. Niektore gwiazdy byly tak niebieskie i promieniste jak najczystszej wody brylanty. Droga Mleczna rozciagala sie nad nami z milionem jasnych kropek, wiekszych i mniejszych. Ksiezyc wydrapal sie juz na gore, byl teraz podobny do sniegowej kuli.
-Sister, zdejmij nogi z sufitu, bo nie moge przejsc - komenderowal w kabinie sierzant. Blondynka poslusznie zdjela nogi z polki, a przy okazji takze buty i ponczochy. Sierzant przekrecil furazerke na ucho i spiewal. Wszyscy zreszta mielismy doskonale humory: bylismy mlodzi - oprocz sierzanta - ale i jemu takze dopisywal humor. Moze dlatego, ze jego "Honey" znajdowala sie daleko.
Nasze bostwa zrobily sie senne, ulozyly sie na skrzyniach. Sierzant przykryl je troskliwie kocami. Potem sam zalozyl nogi w przybrudzonych bialych skarpetkach na polke i zapadl w sen szczesliwego czlowieka. Tylko ja z porucznikiem czuwalismy i prowadzilismy na zmiane samolot. Bylo bardzo spokojnie, z rur wydechowych obu silnikow tryskaly i zaraz ginely fioletowe plomienie, w kabinie drgaly zielone strzalki przyrzadow. Przypomnial mi sie z dziecinstwa obrazek Trzech Kroli wedrujacych przez pustynie.
33
-Zimno mi okropnie i chce mi sie pic - odezwalsie porucznik.
Wyszedlem z kabiny i staralem sie obudzic sierzanta. Otworzyl wreszcie oczy i ze zdumieniem przygladal sie rozowym stopom blondynki, opartym o jego wlochata piers.
-Porucznik chce pic - szarpalem go za ramie. Oprzytomnial.
-Wody nie mamy, ale na wszelki wypadek wzialem kilkanascie puszek piwa.
Rozgladalismy sie po kabinie, ale piwa nie bylo, znalezlismy natomiast trzy puste puszki po piwie. Tymczasem obudzily sie obie nasze pasazerki i takze prosily o wode. Sierzant sie zdenerwowal:
-Zamknijcie dzioby na moment, dostaniecie piwa, to wam lepiej zrobi niz woda.
-Moze w skrzyni jest piwo? - zapytalem.
Sierzant oderwal deske i wsadzil reke do srodka. W tym samym momencie twarz mu zastygla z przerazenia.
-Zmija! Goraca zmija!
Zmije zwykle bywaja zimne, ale licho wie, moze na pustyni sa gorace? Okropnie boje sie wezy i na sam ich widok moge dostac paralizu serca, ale zagladam do skrzyni. Rzeczywiscie rusza sie cos takiego, jakby to byl gruby waz boa. Blondynka patrzy na skrzynie oczyma okraglymi z przerazenia. Birmanka usmiecha sie tajemniczo, sierzant wyszarpuje pistolet z kabury, wsadza go do skrzyni i wymachuje nim na slepo tu i tam jak pies ogonem. Odbijamy wreszcie jeszcze jedna deske i sytuacja sie wyjasnia: w skrzyni siedzi nagi Murzyn, obok niego stoi kilkanascie puszek od piwa. "Tajne cargo"!...
-Dajcie cos do picia! - krzyczy z kabiny porucznik.
Poszedlem do niego, aby wyjasnic mu sprawe. Ale z
34
porucznikiem cos niedobrze: jest blady, trzesie sie, pot mu kapie i ma trudnosci w poruszaniu sie. Kobiety wtykaja glowy do kabiny.-Atak malarii - stwierdza blondynka. Birmanka
kiwa glowa. Sierzant, ktory spal, gdy prowadzilem samolot, jest przerazony:
-Malaria! Kto poprowadzi samolot?
Urzadzilismy sie swietnie: spadochronow nie ma,
tlenu do oddychania na duzych wysokosciach takze, samolot nieuzbrojony, brak lekarstw. Sa tylko dwie ladne kobiety, ale to na malarie nie pomaga.
-Polozyc porucznika na podlodze i przykryc kocem - mowie. Ale sierzant w. panice wzial sie do wyciagania Murzyna ze skrzyni. A Murzyn - jakby byl z bawelny - wygina sie na wszystkie strony i nawet nie otwiera oczu.
-Moze go ugryzla mucha tse-tse i zapadl na spiaczke - zauwaza inteligentnie blondynka.
-Ciebie ugryzla w pupe, a on jest urzniety - zirytowal sie sierzant. Caly zapas wyzlopal! Jak my teraz polecimy przez Sahare bez kropli piwa?
Cale szczescie, ze w Anglii ukonczylem takze kurs instruktorski na samolotach wielosilnikowych i prowadzenie Douglasa nie sprawialo mi zadnych trudnosci. Zreszta mialem dosc duzy trening nabyty w czasie pobytu w USA i potem, juz w czasie przelotu. Siadam na fotelu pilota.
Noce tropikalne sa krotkie, niebo juz pojasnialo, gwiazdy przybladly i znikaly jedna po drugiej. Na wszelki wypadek nabralem 3 tysiace metrow wysokosci. Gdyby zaszla koniecznosc ladowania, bedzie czas na wybranie odpowiedniego miejsca, aby nie rozbic samolotu. Wyzej nie moglem isc bez tlenu.
-Na dole mgla - mowi za plecami blondynka.
Ale to nie byla mgla, tylko burza piaskowa.
Jestesmy zawieszeni na dwoch smiglach.
35
-Ladujmy - jeczy porucznik. - Pic...Sierzant, ulozywszy porucznika, natychmiast zabral sie na powrot do Murzyna, ktory obudzil sie wreszcie, ale znajdowal sie w stanie krancowej paniki. Nie orientowal sie, gdzie jest ani co z nim wyrabiaja. Na biodrach mial opaske zrobiona z szala Birmanki. Poteznie zbudowany i wsciekly, wymyslal serdecznie sierzantowi po francusku, sierzant jemu po angielsku, nie rozumieli sie zupelnie.
Niebo pozolklo, burza idzie do gory. Benzyny mamy dosc, ale lewy silnik - ten sam, ktory na lotnisku nie chcial zaskoczyc - teraz zaczyna sie krztusic i zdaje obroty. Rozgladam sie za miejscem do ladowania i jest mi zimno ze strachu. Bez wody czlowiek zyje na pustyni 12-14 godzin, a slonce zabija go w przeciagu dnia. Silnik wyraznie przerywa, samolot ma tendencje do skretu, trzymam go jak moge, ale czasem stery staja sie miekkie jak maslo. Probuje nawiazac lacznosc radiowa z lotniskiem, obserwuje wedrujaca strzalke wysokosciomierza. Lacznosci nie udaje mi sie nawiazac. Jezeli wyladujemy, bedziemy odcieci od swiata i nawet nikt nie bedzie wiedzial, co sie z nami stalo. Gdzies tutaj ladowal przymusowo francuski general Laperrie i zmarl z pragnienia, zanim go odnaleziono.
Jestesmy juz tak nisko, ze piasek siecze po skrzydlach. Czekam, kiedy nawali drugi silnik. GdybyMurzyn nie wypil piwa, najprawdopodobniej ladowalbym natychmiast, wierzac, ze piwo pozwoli przetrwac do chwili nadejscia pomocy. Krece galkami radia: piski, trzaski i dwa slowa wypowiedziane przyjemnym glosem kobiecym: Bonjour potem znowu cisza. Lece na malym gazie, oszczedzajac silnik. Samolotem rzuca okropnie. W kabinie widocznie wszyscy pochorowali sie lacznie z Murzynem, bo jest spokoj. Teraz nie moge juz ladowac, piasek pogrzebalby nas razem z samolotem.
36
No i dowleklismy sie jednak do lotniska.Nie przywiazywalem wiekszej wagi do tej przygody, ale w kilka lat potem poznalem dzieje polskiego pilota z grupy transportowej, ktora doprowadzala na front bojowe samoloty na trasie: Takoradi - Kair - Sudan - Arabia - Palestyna. Sierzant Mikolajczyk w 1942 roku ladowal przymusowo w pustyni. Znaleziono potem przy nim jego notatki, ktorych urywek przytaczam:
"Wczoraj szedlem przez trzy godziny na zachod, ale dalej isc nie moglem. Powrot zabral mi piec godzin, ledwie mi sie to udalo. Jak dlugo panuje chlod, moge zyc, ale gdy rozpocznie sie upal - nie wytrzymam. Smierc nadchodzi.