URBANOWICZ WITOLD Latajace Tygrysy Projekt okladki i karty tytulowej Stanislaw Baldyga Zdjecia ze zbiorow AutoraISBN 83-222-0084-6 (C) Copyright by Witold Urbanowicz, 1963 Od redakcji Arkady Fiedler nazwal Witolda Urbanowicza "lotnikiem bez skazy i leku", poswiecil mu caly rozdzial w swej slynnej ksiazce "Dywizjon 303", gdzie zarekomendowal go, nie szczedzac - w pelni zreszta uzasadnionych - superlaty wow. "Kto go znal osobiscie, stawal przed jakas zagadka. Nie sposob bylo ujac Urbanowicza w utarte kanony; wyrywal sie z ludzkiego doswiadczenia. Wszystko u niego bylo jak u innych, jednak wyczuwalo sie, ze to jeszcze nie wszystko. Wyczuwalo sie cos zgola nowego, jakis nienapotkany dotychczas rys ludzki, bez przeszlosci, bez porownan. A potem nagle przychodzilo jakby olsnienie: metal. Tak, bylo to wyrazne upersonifikowanie metalu. To nerwowa stal. Blysk w jego jasnych oczach, dosadny dzwiek jego slow, rzeskosc jego ruchow - to jakby aluminium, lekkie a mocne, ktore przybierajac dusze i cialo, stworzyc musialo wlasnie taki, a nie inny wyraz zycia. Nie dziw, ze Urbanowicz i samolot stanowili tak zgrana ze soba istote [...]. Juz owa pierwsza walka uwypuklila wszystkie zalety Urbanowicza, ktorymi zaslynal w dalszych triumfach: trafnosc decyzji, szybkosc reakcji, odwage i zacieklosc [...] Nie ulega watpliwosci, te Urbanowicz: przedstawial 5 krystalizujacy sie typ nowego zolnierza. Z zolnierska uczciwa prostota wchlanial w siebie skomplikowana dusze metalu i stwarzal nowy stop, zdrowy, tegi, zdobywczy, a bynajmniej nie wyzbyty cech ludzkosci. Unerwione aluminium, w ktorym bilo zywe, ludzkie serce. Dlatego Urbanowicz stanowil tak ciekawy typ czlowieka nowoczesnej techniki i dlatego moze Anglicy, wyczuwajacy to, tak o niego zabiegali. I nie tylko Anglicy. Angielki rowniez""Dywizjon 303" stanowi ulubiona lekture naszej mlodziezy, a dzieki kilkunastu wydaniom jest ksiazka powszechnie dostepna i ogromnie popularna, totez nazwisko Urbanowicza, znakomitego lotnika i dowodcy, nie jest obce polskiemu czytelnikowi. Ale zapoznaje ona tylko z jednym epizodem epopei wojennej - bitwa o Anglie. Sam Urbanowicz opowiedzial swe przezycia z czasow II wojny swiatowej w kilku ksiazkach wspomnieniowych wydanych w Polsce: "Ogien nad Chinami", "Poczatek jutra" i "Mysliwcy", "Swit zwyciestwa". W latach siedemdziesiatych przez ponad dwa lata jego wspomnienia byly drukowane w odcinkach w czechoslowackim magazynie lotniczym "Letectvi Kosmonautka". Witold Urbanowicz urodzil sie w 1908 r. Od roku 1933 nalezal do 113 warszawskiej eskadry mysliwskiej "Puchaczy". Po ukonczeniu w 1934 r. Wyzszej Szkoly Pilotazu w Grudziadzu zostal zastepca dowodcy iii eskadry mysliwskiej im. T. Kos-ciuszki. W dwa lata pozniej przeniesiono go na stanowisko instruktora grupy mysliwskiej do Szkoly Podchorazych Lotnictwa w Deblinie. Tu zastal go wybuch II wojny swiatowej. Urbanowicz do konca wypelnil swoj zolnierski obowiazek. Otrzymawszy rozkaz odebrania w portach czarnomorskich samolotow brytyjskich przeznaczonych dla Polski, 6 wraz ze swym plutonem liczacym 50 podchorazych oraz obsluge techniczna 17 wrzesnia 1939 r. przekroczyl granice Rumunii. Gdy wkrotce okazalo sie, te obiecanych samolotow nie dostar-czono, Urbanowicz zdal dowodztwo swemu zastepcy i pozosta-wiwszy zolnierzy w bezpiecznym miejscu, sam powrocil do kraju Z zamiarem wziecia udzialu w trwajacych jeszcze walkach. Dostal sie do niewoli. Grozilo mu rozstrzelanie, jednakze tej samej jeszcze nocy zbiegl i po raz trzeci przedostal sie przez granice. Po trzech dniach dogonil swoj oddzial. Uciekajac sie do wielu najprzerozniejszych forteli zdolal po kilku tygodniach doprowadzic go szczesliwie do portu Balcik, gdzie wszyscy zaladowali sie na przemytniczy statek "St. Nicolas". Doplyneli nim do Syrii. W Bejrucie przesiedli sie na statek francuski i tym sposobem znalezli sie w Marsylii. Witold Urbanowicz jako jeden z nielicznych dowodcow zdal wladzom polskim we Francji caly swoj oddzial, przedstawiajacy pelna wartosc bojowa.W styczniu 1940 r. Urbanowicza odeslano do Anglii, gdzie wszedl w sklad brytyjskiego dywizjonu mysliwskiego. W sierpniu tegoz roku zestrzelil pierwszy samolot nieprzyjacielski. Wkrotce przeniesiony zostal do polskiego Dywizjonu 303, a po ciezkim poparzeniu jego dowodcy, majora Zdzislawa Krasnodebskiego, w dniu 5 wrzesnia 1940 r. objal nad nim dowodztwo, ktore sprawowal do konca bitwy o Anglie. Kiedy pozniej Dywizjon odszedl na odpoczynek, Anglicy czynili energiczne zabiegi, aby zatrudnic Urbanowicza w Kwaterze Glownej 11 Grupy Mysliwskiej RAF-u, broniacej poludniowo-wschodnich wybrzezy Anglii. Dopieli swego, ale jut w kwietniu 1941 r. Urbanowicz powrocil do lotow bojowych jako dowodca polskiego 1 Skrzydla Mysliwskiego. W drugiej polowie tego roku udal sie w specjalnej misji lotniczej do Kanady i USA. Wiosna 1942 r. powrocil na krotko do Anglii. Mianowany przez Naczelnego Wodza, generala Wladyslawa Sikorskiego, 7 zastepca attache lotniczego przy ambasadzie polskiej w Waszyngtonie, opuscil w polowie 1942 r. Wyspe. Sluzba dyplomatyczna nie odpowiadala mu jednak zupelnie, totez we wrzesniu 1943 r. chetnie skorzystal z zaproszenia i jako pilot bojowy oraz dowodca klucza mysliwskiego udal sie ochotniczo na front chinsko-japonski, gdzie walczyl w 14 Flocie Lotniczej USA. Podpulkownik Urbanowicz zostal pozniej odznaczony przez generala Chennaulta orderem War Medal, otrzymal listy pochwalne od dowodcy amerykanskiego generala H. H. Arnolda oraz od chinskiego ministra wojny i chinskiego ministra spraw zagranicznych, doktora T. V. Soonga.W polowie 1944 r., gdy planowana byla inwazja aliantow na Europe, Urbanowicz znow znalazl sie w Anglii,. Zestrzelil laczanie 28 samolotow wroga (17 w bitwie o Wielka Brytanie i 11 na Dalekim Wschodzie). Po zakonczeniu wojny zamieszkal w Stanach Zjednoczonych. Przedmiotem jego zainteresowan jest ciagle lotnictwo w najbardziej nowoczesnym rozumieniu. Swoj stosunek do kraju pochodzenia okreslil w ksiazce "Poczatek jutra" w nastepujacych slowach: " [...] jednakze jestem Polakiem. I wiem, ze jest tylko jedna Polska: ta konkretna. Innej nie ma. Moje losy sa moimi losami i nikogo nie musza przejmowac. Losy mojego kraju sa jego losami i obchodza mnie jak najbardziej." Wspomnienia z okresu walk na froncie chinsko-japonskim Witold Urbanowicz zawarl w ksiazce "Ogien nad Chinami", ktora w obecnym wydaniu nosi tytul "Latajace Tygrysy", tak bowiem zwano wowczas amerykanskich lotnikow mysliwskich walczacych z Japonczykami. Urbanowicz byl tam jedynym zolnierzem w polskim mundurze. Relacjonujac swe przezycia i obserwacje, nie zaglebia sie w zawile kwestie natury politycznej - do polityki i dyplomacji zywil zawsze nie skrywana niechec i unikal tego rodzaju zaszczytow. Jego uwaga koncentruje sie 8 przede wszystkim na tragizmie wojny, w czasie ktorej po obu stronach gina czesto ludzie bezbronni, niewinni badz walczacy tylko z zolnierskiego obowiazku. Spokojna, a przy tym bardzo wnikliwa pod wzgledem psychologicznym narracja, pelna glebokiego, autentycznego humanitaryzmu, jest glosem przeciwko wojnie, przeciwko jej okrucienstwu i bezsensowi, protestem wynikajacym z najglebszych zasad moralnych.Chcac przyblizyc ksiazke czytelnikowi, gdzie tylko bylo to mozliwe, spolszczono i uwspolczesniono pisownie geograficznych nazw chinskich, a miary metryczne stosowane wowczas w Chinach przeliczono na obowiazujace w Polsce. START W NIEZNANE a dwa dni przed terminem odlotu wezwano mnie do War Department:-General Arnold chce pana widziec. Nastepnego dnia rano pojechalem samochodem do slynnego Pentagonu. W duzym hallu czekala na mnie mloda blondynka w mundurze z dystynkcjami kapitana. Zaprowadzila mnie do gabinetu generala. Juz kilkakrotnie przedtem mialem okazje widziec sie z nim. O twarzy okraglej i dobrodusznej - wcale nie wygladal na dowodce najpotezniejszego wowczas lotnictwa swiata. Teraz w gabinecie oprocz niego byl obecny jeszcze jakis pulkownik sztabowy z odznaka pilota. -Jest pan najmniejsza armia, jaka kiedykolwiek istniala - zwrocil sie do mnie jowialnie general. - O ile wiem, jest pan jedynym Polakiem, ktory czynnie wydal wojne Japonii. Chcialem wiec zobaczyc pana przed panskim odlotem do Chin i zyczyc good luck. Dostalem tez wczoraj list od mego przyjaciela, generala Chennaulta: wciaz sugeruje, zeby objal pan dowodztwo jednostki mysliwskiej w Chinach i ewentualnie... -Przerwal na moment, potarl palcem nos: - I zeby ewentualnie pozostal pan na stale w lotnictwie Stanow Zjednoczonych. Milczalem. General obrocil sie razem z fotelem. -Nie naciskam. Ale prosze to wziac pod uwage. Alianci zwycieza, ale nie bardzo wiadomo, jak to 10 bedzie w Europie. To nie moja specjalnosc, ale wedle mego nosa Europa to niepewny interes. A my doswiadczenie lotnicze chetnie wykorzystamy. Bylem troche sztywny.-Jestem niezmiernie zobowiazany, panie generale, za moj przydzial do 14 Floty Lotniczej Stanow Zjednoczonych. Da mi to moznosc nabycia nowych doswiadczen, tym bardziej ze chodzi tu o walki w bardzo specyficznych i nieznanych mi warunkach. Z przyjemnoscia tez poprowadze do walki ktoras z jednostek mysliwskich, ale dopiero po zdobyciu doswiadczenia. -Pan jest zbyt skrupulatny. Ma pan za soba walki w kampanii wrzesniowej w Polsce i cala bitwe o Wielka Brytanie. Dowodzil pan w bardzo ciezkich warunkach dywizjonem i skrzydlem mysliwskim, -Tak, ale nad Azja sa inne warunki. A jesli chodzi o pozostanie na stale w lotnictwie Stanow Zjednoczonych... General Arnold patrzyl zyczliwie i naprawde wiedzialem, ze nie chcial mnie urazic swoja propozycja. Mimo to moja odpowiedz wypadla sztywno i niedyplomatycznie. -Bylby to dla mnie zaszczyt. Lecz po zakonczeniu wojny mam zamiar wrocic do Polski. Moj kraj ponosi olbrzymie straty w ludziach i mysle, ze bede tam potrzebny. W tej chwili jestem oficerem Polskich Sil Powietrznych, zas w lotnictwie USA - tylko gosciem. Dlatego nie przyjalem gazy od rzadu Stanow Zjednoczonych i na liscie dyplomatycznej jestem absent - nieo-becny. Po prostu wzialem urlop, aby zobaczyc Chiny i Japonczykow w powietrzu. Popatrzyl na mnie uwaznie i byl zupelnie wyraznie i szczerze zdziwiony. Coz, nigdy nie stracil wlasnego kraju i nie zdawal sobie sprawy, ze o wiele przyjemniej jest mieszkac u siebie w skromnym pokoju, niz byc 11 Samolot mysliwski P-40, na ktorym Witold Urbanowicz latal w Chinachgosciem w obcym palacu. Musial sie jednak zorientowac, ze swoja propozycja - dla niewiadomych sobie przyczyn - zrobil mi przykrosc. Nie wracal juz do niej. Rozmawialismy jeszcze przez kilkanascie minut o smierci generala Sikorskiego (on rowniez nie mial zludzen co do jej niejasnych okolicznosci), wreszcie - chcac mnie rozkrochmalic - z maksymalnym i zapewne w duzej mierze szczerym uznaniem zaczal mowic o 12 General C. Chennault, dowodca 14 Floty Lotniczej USA w Chinach, dekoruje Witolda Urbanowicza orderem War Medalwalkach Armii Polskiej, postawie kraju pod okupacja i polskiej armii podziemnej. Rozstalismy sie w zgodzie. Kiedy wyszedlem z gabinetu, ta sama blondynka w mundurze kapitanskim zaprowadzila mnie do znajomych, ktorzy rowniez odlatywali do Chin. Zjedlismy razem lunch, rozmawiajac o wszystkim poza wojna. Po obiedzie odjechalem natychmiast do domu. Nastapil dzien odlotu. Switalo, kiedy wyszlismy z 13 zona przed dom. Pobliski park pokryty byl mgla. Niskie, szare chmury lecialy nad drzewami na poludnie.-Widzisz, polece z wiatrem. Zona nic nie odpowiedziala. Patrzyla na mnie duzymi oczyma i byla smutna. Wiedzialem, ze cokolwiek powiedzielibysmy, i tak bedzie to nienaturalne. I ze naprawde widzimy sie moze ostatni raz. Nie lubie pozegnan i wole, by trwaly jak najkrocej. Mialem ich zbyt duzo w swoim zyciu. Kiedy bylem jeszcze w Korpusie Kadetow, zegnalem sie z rodzina kilka razy rocznie. A gdy zostalem juz oficerem lotnictwa, odwiedzalem swoj stary dom. Przed kazdym odjazdem, kilka godzin przedtem, chodzilem po ogrodzie i po domu, jakbym czegos szukal. Sa lata, ktore mijaja jak blyskawica. A takze sekundy, ktore trwaja jak lata. Ta minuta pod szarym niebem switu wydawala sie wiekiem. Samochod wojskowy czekal przed domem. Zeszedlem po stopniach, wsiadlem. Kiedy skrecalismy w aleje, obejrzalem sie. Zona nadal stala przed domem. Jechalismy przez pusty park, wzdluz rzeki, nad ktora tyle razy chodzilismy razem. To wszystko pozostawalo poza mna. Szofer przesunal czapke na prawe ucho i podspiewywal sobie, ja tkwilem na tylnym siedzeniu ze swoimi myslami. Z lotniska zadzwonilem do domu. Zona miala glos spokojny jak zwykle. Zamienilismy pare slow. Dzisiaj juz nawet nie wiem, cosmy sobie powiedzieli. Pewnie nic. Wszystko bylo przeciez jasne: odlatywalem. Czterosilnikowy DC-4 stal na plycie gotowy do startu. Krecili sie przy nim mechanicy, grzali silniki. Wystartowalismy. Na wysokosci 6 tysiecy metrow wyszlismy nad chmury. W oczy uderzylo slonce, pod samolotem rozpostarlo sie morze puchatych, bialych chmur, ktore przerzedzily sie nad Poludniowa Karolina. Przez szczeliny - po lewej - zielenil sie Atlantyk. 14 Nad Floryda pogoda byla juz piekna. Wyladowalismy w Miami celem uzupelnienia paliwa i ponownego przejrzenia silnikow. Towarzystwo w samolocie bylo juz rozbudzone. Poszlismy na plaze, gdzie turysci wojowali z rozhukanymi falami. Mnostwo pieknych kobiet opalonych na zloto, raj dla starszych panow.-Setki tysiecy mlodych ludzi powolano do wojska i wyslano tam, gdzie sie walczy. Och, wojna jest okropna! - narzekala jakas blondynka. -Paskudna - przyswiadczylem zgodnie. -Widzi pan te lamagi na plazy? -Aha. Karta im podeszla. -Kiedy nie warto grac. -Wobec tego trzeba sie zaciagnac do armii - doradzal kapitan Rudi. - Tam jest mnostwo chlopakow zdolnych do sluzby. Zlota blondynka wzruszyla ramionami: -Wiem. Walki okrazonych dywizji. Statki storpedowane na morzu. Walki powietrzne. No, it's not for me. Wole tutaj. Ale smutno. "Smutna Amerykanke" spotkalem pozniej w Londynie. Byla, w mundurze Czerwonego Krzyza. I znowu narzekala: "Tylu mezczyzn, opedzic sie nie mozna jak od komarow. Tacy sa natretni i kazdy czegos chce przed odejsciem na front". W koncu wyszla za maz za francuskiego oficera "zdolnego do sluzby frontowej", chociaz cala wojne spedzil w londynskiej Kwaterze Glownej. Po obiedzie wystartowalismy do Puerto Rico. Lecielismy nad Morzem Karaibskim. Dla wprawy liczylem wyspy i identyfikowalem je z mapa. Nad wyspa New Providence przelecielismy nisko, na wysokosci zaledwie stu metrow. Ponoc byla tu kiedys baza piratow. W Puerto Rico uzupelnilismy paliwo i wystartowalismy, do Ameryki Poludniowej. Niewidzialna nic 15 radiowa laczyla nas z brytyjska Gujana. Bylismy "na opiece" tamtejszej radiostacji. Co jakis czas wolala nas. Odpowiadalismy kazdorazowo: "Slyszymy was, wszystko w porzadku".Lecimy na wysokosci okolo 5 tysiecy metrow. Powietrze jest lagodne; nie rzuca. Wreszcie daleko przed nami na nieco zamglonym horyzoncie wylania sie waska, ciemna linia, po chwili takze druga, biala. To lad Ameryki Poludniowej i piaszczysty brzeg. Silniki sciszaja, schodzimy w dol, wybrzeze przecinamy juz na wysokosci tylko kilkudziesieciu metrow. W samolocie robi sie duszno i wilgotno, widac smigajace czuby palm i balansujace w powietrzu stada czerwonych, zoltych, zielonych i niebieskich papug. Przed maska kawal wystrzyzonej dzungli: idziemy wprost na srodek lotniska, prosimy o pozwolenie na ladowanie. Otrzymujemy je. Podwozie i klapy w dol. Dotykamy ziemi, tracimy wybieg, kolujemy wzdluz dzungli. Mnostwo malych muszek wtargnelo juz do maszyny, widac tez, jak z pasa startowego pelznie zygzakami w strone krzakow duzy waz. Przed budynkiem kasyna oficerskiego lezy na noszach lotnik. Odwoza go do szpitala. Poprzedniego dnia oba silniki w jego samolocie odmowily posluszenstwa, skakal ze spadochronem. Noc przesiedzial w dzungli, zanim go znaleziono i zabrano helikopterem. Komary pompowaly z niego krew cala noc. I wykonczyly go. Zupelnie inaczej to wyglada w praktyce niz w hollywoodzkich filmach - tam piekne aktorki, polnagie niebozeta, przedzieraja sie przez dzungle i nic ich nie gryzie. Gdyby nie instrukcje w moim pokoju, moze bym i usnal. Instrukcja glosila: "Strzez sie malarycznych komarow". Cholera, jak odroznic malarycznego od niemalarycznego? Wszystkie maja takie same dlugie nosy i identycznie piszczaco brzecza. Takie male, ze 16 nawet z pistoletu nie mozna strzelac. Przepedzenie ich spod siatki jest trudem dosc proznym, zas na reczne zlikwidowanie jednego drania trzeba poswiecic czasem i pare minut. To wszystko w dusznej i wilgotnej atmosferze, tudziez przy wtorze nocnego koncertu pobliskiej dzungli.Niewyspani i zmeczeni wystartowalismy rano po sniadaniu do Belem w zatoce Rio Para w polnocnej Brazylii. Dla pewnosci sprawdzilem, czy ten dranski waz nie siedzi mi w samolocie pod fotelem. Weze sa moja antypatia. Ale - ku mojej radosci - weza nie bylo. Byla natomiast flaszka rumu z przypieta kartka: "Ukochanemu Frankowi Anita". Wprawdzie Frankiem nie jestem i zadnej Anity nie znalem, jednak prezent przyjalem. Gdzie mialem szukac tego Franka? Musiala sie, biedactwo, pomylic, ale to przeciez nie moja wina. Lecimy nisko nad dzungla. Kapitan Rudi czyta Biblie, ja prowadze samolot. Nie przypuszczalem, ze brazylijskie dzungle sa tak rozlegle, bezludne i dzikie. Pilnuje kursu na Belem, zeby nie zbladzic i potem nie skakac. W dole wciaz podrywaja sie stada papug, czasem jakis zwierz ucieka w gestwine. Dolatujemy wreszcie do delty Amazonki, poteznie rozlanej. Jej wody sa brunatne i wyraznie kontrastuja z przezroczysta zielonoscia morza. Na mieliznach leza krokodyle (a moze aligatory? - nie znam sie na tym) jak kawaly drewna, mniejsze i wieksze. Tylko niektore reaguja na warkot silnikow, czolgajac sie leniwie w strone wody. Dolatujemy do Belem. Okrazamy duze, nowoczesne lotnisko, zbudowane niedawno przez Stany Zjednoczone. Po otrzymaniu zezwolenia na ladowanie wypuszczam podwozie, otwieram klapy. Ladujemy. W Belem zatrzymujemy sie na kilkanascie godzin, konieczne dla przejrzenia silnikow i zatankowania paliwa. Wobec tego jedziemy z Rudim samochodem do miasta. Typowo poludniowe. Gwarne. Sprawia wraze- 17 nie, jakby nikt tu nic nie robil, a w kazdym razie niewiele. Ludzie rozesmiani i szczesliwi. Duzo obdartych i zadowolonych ze slonca dzieci. Tawerny, pelno muzyki. Czuc sosami i winem. Papugi wymyslaja sobie i przechodniom w kilku jezykach.Rudi gdzies tam znikl w tawernie. A ja siedze na tarasie hotelu i obserwuje kolorowy tlum. Tu nie ma problemu rasy, wszystko wymieszane w kratke: Hiszpanie, Murzyni, Indianie, nawet Japonczycy i Chinczycy "byli tu czynni". Oczywiscie widac i "skutki" wojny: trafiaja sie dzieci z jasnymi wlosietami i niebieskimi oczyma. Obok mnie przy stoliku siedzi dystyngowana seniora w srednim wieku oraz dwie mlodziutkie i bardzo ladne seniority. Gestykuluja waskimi dlonmi bardzo zywo i mowia tak szybko, ze tylko czasem mozna pochwycic jakies slowo. Oczy im blyszcza, ubrane sa w jedwabne, mocno dekoltowane sukienki, w czarnych wlosach maja czerwone kwiaty. Typ kobiecy dosyc tu powszechny: prawie wszystkie maja bardzo zgrabne nogi, szerokie biodra, "tropikalne" (z racji bujnosci) piersi i chodza z niewiarygodna gracja. Mezczyzni o sniadej cerze, prawie wszyscy z cienkimi wasami i bakami na ogorzalych policzkach. W pewnym momencie poczulem, ze pod stolem ktos marudzi przy moich butach. Odchylilem obrus: maly chlopak. Pluje na swoja brunatna dlon i sciera kurz z butow. Nawet sie nie przestraszyl. Lypnal czarnymi slepiami i dalej pracowal. Piekielnie takich rzeczy nie lubie. Wyciagnalem malca spod stolu, posadzilem na krzesle obok siebie. Czekoladowy chlopak otarl z godnoscia reke o dziurawe portki i przygladal mi sie w milczeniu. -Czego sie napijesz, obywatelu Poludniowej Ameryki? Potrzasnal glowa. 18 -To moze cos zjesz? Znowu potrzasnal glowa.-Jak ci na imie i ile ty masz lat? -Fernando - i pokazal na palcach, ze piec. -A czegos szukal pod stolem? -Pieniedzy, senior, -Po coz ci pieniadze? Rozesmial sie: -Chce sobie kupic Ameryke. -Myslisz, ze warto? -Aha. Dalem mu 25 centow. Znikl. W moment pozniej starsza seniora odskoczyla od stolu, jakby ja skorpion ugryzl. Zrobila sie awantura, zarzadzajacy hotelem wydostal chlopaka spod stolu jak krolika z nory i kazal mu wyjsc. Zal mi sie go zrobilo, tlumaczylem, ze maly Fernando wlazl pod stol w celach scisle handlowych, bo chce sobie kupic Ameryke. Dyrektor nie mial nic przeciwko tej wspanialej koncepcji, jednak kategorycznie kazal mu sie wynosic. Na pocieszenie poradzilem malemu, zeby na przyszlosc zabieral sie do bucikow mlodszych seniorit: sa mniej plochliwe. Po czym - wyszedlszy razem z chlopcem - kupilem w pobliskim sklepie wspaniala czerwona skrzynke z kompletem do czyszczenia butow i kazalem na przykrywce napisac zielona farba nazwe "firmy": Fernando. Chlopak scisnal te skrzynke pod pacha i ogladajac sie na mnie, czy mu jej nie odbiore, znikl w tlumie. W kilkanascie minut potem na ten sam taras przyszla dziewczyna lat okolo czternastu. Bardzo ladna. Tropiki zajely sie godnie rzezba jej ciala. Patrzyla na mnie w milczeniu duzymi oczyma. Byla bosa, w kwiecistej spodnicy do polowy lydek. W gladko uczesanych wlosach miala azalie. -Mam cos do sprzedania. - Nachylila sie nad stolikiem. - Papuge, ktora mowi po angielsku. 19 -Mloda kobieto, jezeli posiedze tu jeszcze paregodzin, to niezawodnie bede mial caly ogrod zoologiczny. Przed chwila byl tu chlopiec i oferowal mi malego krokodyla, ktory podobno tanczy na ogonie, gdy jest w dobrym humorze. Dziewczyna rozesmiala sie serdecznie, prezentujac wszystkie biale zeby. -To moj brat. Ale krokodyl nie tanczy na ogonie. Jesli pan chce, to ja panu zatancze - i juz ujela w palce spodnice, przeginajac sie z wdziekiem, ale znow przygalopowal dyrektor hotelu i kazal jej wyjsc. -Panie, ile ja tu mam klopotu z tymi dziecmi! A to jeszcze nie koniec. Wieczorem przyjda cale gromady. Z gitarami. Tropiki. Klimat sprzyja milosci. A potem duzo dzieci. Odszedl nareszcie. Gdzies z niewiadomego kata wrocila ta sama dziewczyna. -Widzisz, nie bedziesz mogla teraz tanczyc - powiedzialem. - Ale to nic. Zatanczysz, kiedy bede wracal przez Belem. -A kiedy to bedzie? -Duzo bym dal, zeby wiedziec, czy bedzie. Wrocilismy na lotnisko. I znowu zawislismy nad dzungla. Do nastepnego lotniska - w Natalu - bylo okolo 1400 kilometrow. Od czasu do czasu z lewej strony podchodzil ocean, po prawej rozciagala sie olbrzymia prowincja Para, zamieszkala w sporej mierze przez emigrantow japonskich, ktorzy siedzieli tu na powierzchni 2 milionow 500 tysiecy kilometrow kwadratowych ziemi. Bylo ich zaledwie kilka tysiecy. Pusty lad. Cale szczescie, ze tropiki sluza milosci. Przede mna byl Natal. Z Natalu mialem juz leciec sam, zostawiajac za soba cala polowe globu. I nie tylko to. WYSPA WNIEBOWSTAPIENIA ystartowalem z Natalu w nocy, aby przy swietle dziennym ladowac na malej skalistej wysepce Ascension (Wniebowstapienia) na poludniowym Atlantyku. Ostatnim wzrokowym kontaktem z Brazylia byly sygnalowe swiatla lotniska natalskiego - zielone i czerwone, jak szmaragdy i rubiny wcisniete w poglebiajaca sie przepasc. One takze znikly po paru minutach, pozostala tylko niewidzialna nic radiowa, laczaca moj samolot z Natalem. Pod skrzydla weszla szarosrebrna tafla oceanu, polerowana swiatlem ksiezyca.Sprawdzam przyrzady pokladowe, obserwuje drganie bladozielonych strzalek, fosforyzujace cyfry. Czasem ostrzegawczym wykrzyknikiem wyskakuje czerwone swiatelko. Wtedy koryguje. Za kabina rozpinaja sie skrzydla - troche nierzeczywiste i widmowe w rozproszonym swietle ksiezyca, rozplywajace sie w mroku. I mocny, zywy akcent: fioletowe, drgajace plomienie strzelajace z rur wydechowych. Kiedy jest noc, samotnosc i ocean, wyjatkowo zywo odczuwa sie zespolenie z maszyna. Wiem, ze jesli te plomienie zanikna, bedzie to nasz wspolny koniec. Ale silniki warcza monotonnie, pelnym glosem. Zgrywam je manetkami. Sprawdzam stery, samolot ozywia sie, jest posluszny, reaguje na kazdy ruch reki. Zyjemy. Co prawda nie zawsze jest sie tego jednakowo 21 pewnym. Nie przypominam sobie w tej chwili, ktory to filozof mowil o fascynacji nieskonczonoscia otchlani gwiezdnej, ale wiem, ze kiedy sie jest samotnie zawieszonym pod gwiazdami, kiedy jest noc i czas, ktory pozornie przestaje mijac, niedobrze jest patrzec w niebo. Mozna zgubic poczucie rzeczywistosci. Pulsujace niebieskawym albo zoltawym swiatlem gwiazdy przestaja ukladac sie w znajome konstelacje, wazna staje sie otchlan pomiedzy nimi, wciagajaca lukiem Mlecznej Drogi, wymazujaca rzeczywistosc, narzucajaca pytania, na ktore nie ma odpowiedzi. W takich momentach dotkniecie wlasna reka maski tlenowej i mikrofonu na twarzy staje sie niespodzianka. Czuje sie dziwaczne rozdwojenie: jakby wracalo sie do rzeczywistosci, ktora nie jest jedyna.Natal wola. Po sekundowym wahaniu odzywam sie i zapewniam, ze wszystko w porzadku. Podaja ostatni komunikat meteorologiczny: "Swietna pogoda na calej trasie. Powodzenia". Odchylam glowe na oparcie fotela, powieki sa ciezkie. Pulsujace promienie gwiazd, nieskonczona przestrzen zwinieta w ciemnosci, drazniacy znak zapytania wszechswiata i maly czlowiek, zagubiony jak dziecko. Dlaczego nosi w sobie wieczysty niepokoj, dlaczego jest w wiecznym konflikcie z soba samym? Dlaczego boi sie smierci, tak jakby byla ona czyms niezgodnym z jego natura? Dlaczego tak bolesnie szuka swojego miejsca w tej zawierusze nieskonczonosci, o ktorej uczeni mowia, ze jest zamknieta, chociaz bez konca? Skad wyszedl i dokad wraca? Zawieszony pomiedzy ziemia, ktora jest w tej chwili tylko martwa, stalowosrebrzysta tafla, a niebem, ktore pulsuje zawrotnym, rozproszonym pylem gwiazd, czuje sie dziwnie zwiazany z ta otchlania, ktora wciaga. A przeciez tak dotkliwie czuje sie swoja nicosc. Co jest poza nia? Poza wielkimi niepokojami malego czlowieka 22 -i tamta nieskonczonoscia przestrzeni, usiana matematycznymi wzorami galaktycznych orbit? Bog? Nie wiem. Bog mojego dziecinstwa umarl, zabila go sama ziemia. Czy istnieje inny, bardziej prawdziwy? Nie wiem. Wiem tylko, ze ogromny spokoj wysrebrzonej swiatlem otchlani kryje w sobie peczniejace ziarno wielkiego niepokoju, nieosiagalna szanse poznania, groznego jak eksplozja. Ucieka sie przed nia jak na ziemi przed ledwie doslyszalnym, dopiero przeczutym wizgiem lotek bomby. Do ziemi, jak najblizej.Ziemia jest w dole, pode mna. Nie tylko ta martwa, ogarnieta chlodem tafli wodnej, odrealnionej ksiezycem. Takze inna, ciepla od slonca, pachnaca, niedorzeczna, zywa i bardzo bliska. Ziemia, ktora urodzi sie ze switem. Kobiety. Zawsze kochalem kobiety. A przeciez bywaly momenty, kiedy chcialo sie, aby sczezl instynkt i pozostalo to, co jest poza nim. Dlaczego czlowiek tak drapieznie chce byc szczesliwy i dlaczego nie godzi sie z mijaniem? Skad wziela sie czczosc mijania? I to szukanie, ten wieczny niepokoj, ktorego nic nie gasi. Wiem, co to jest strach. Ale to nie jest strach. To cos wiekszego, choc nazywa sie tylko "niepokoj". Dlaczego tak bardzo - i wbrew rozsadkowi - chce sie dobra i piekna, ktore nie rozsypywaloby sie w palcach smieszna mialkoscia rzeczy ograniczonych? Uzurpacja czy prawo? Nie wiem. Nic nie wiem. To tylko chyba wiem, ze spotykajac ludzka wiernosc i madra milosc, a takze niezdarna ludzka walke ze zlem i ograniczonoscia, czulem sie tak samo maly jak teraz, kiedy nad glowa wisi niepokojaco olbrzymi znak zapytania, ukryty za kurtyna wszechswiata. Tyle razy widzialem juz smierc. Z bliska. Rozna. Te patetyczna, ciagnaca warkocz dymu za plonaca maszyna, smierc zakonczona hukiem eksplozji, i te bardziej prawdziwa, bez pstrych szmatek, kiedy rzuca 23 sie garscie ziemi na cos, co jest tylko garscia ziemi. Smieszne: nie umiem uwierzyc w smierc, jak nie umiem pogodzic sie z bezsensem. Czy to jest duzo - czy malo?Czerwona iskra bije w oczy, rodza sie na powrot bladozielone swiatelka na tablicy w kabinie, w uszy wraca huk motorow. Czerwone swiatelko: uwaga! Machinalny ruch reki, swiatelko gasnie. Czuje sol na ustach, pozostalosc niedawnej kapieli w Atlantyku. Przesuwam odrobine oslone kabiny - nieduzo, pare centymetrow. Rzezwy, chlodny wiew bije w twarz. Dla pewnosci wlaczam automatycznego pilota. Odwalilem juz spory kawal drogi. Po chwili w innym znow miejscu pojawia sie czerwone swiatelko: to automatyczny pilot prosi o pomoc. Automat zwraca sie do czlowieka. Poprawiam i jeszcze raz sprawdzam. Nie ufam automatom. Cien duzej chmury rzucil samolotem w dol, opadlem kilkadziesiat metrow. Obserwuje linie horyzontu, a takze sztuczny horyzont w kabinie, busole, wysokosciomierz, cisnienie oliwy i temperature, szybkosciomierz. Sprawdzam kurs wedle gwiazd. W porzadku. Zawieszony w powietrzu punkcik samolotu przesuwa sie na wschod. Co mnie czeka w Chinach? A jesli nie wroce? Bardzo chce wrocic. Odrzucam te mysl, ale zostaje i meczy. Musze wrocic. Na szczescie lewy silnik zakrztusil sie, po plecach przebiegla mrowka, mysl uciekla. Silnik przepalil, pracuje znow rownomiernie. Obserwuje przez moment plomienie strzelajace z rur wydechowych. Wszystko w porzadku. Kiedy zas zwracam oczy ku niebu, zdaje sobie sprawe, ze juz pobladlo. Horyzont przed maska stal sie wyrazniejszy. Z minuty na minute horyzont jasnieje, potem rozowieje razem z morzem - tam, na wschodzie, gdzie lece. Gwiazdy powoli gasna, na niebo wchodzi chlodny seledyn. Ocean w dole marszczy sie falami. I wreszcie niebo zapala sie przed samolotem. 24 Swita.Ascension powinna byc tu. Tak bylo wyliczone. Wiec szukam. Jest! Daleko na oceanie czernieje maly punkcik. Jak uklucie szpilki. Albo ziarnko maku na czerwieniejacej tafli lodu. Punkt staje sie coraz wyrazniejszy, wyglada teraz jak mala grudka ziemi. Przygladam sie wyciagnietej z kieszeni fotografii wyspy - dali mi te fotografie w Natalu na lotnisku. Tylko jeden pas do ladowania. W instrukcji napisali: "Wysokosc Zielonej Gory 2817 stop [ok. 842 metrow] ponad poziom morza. Przy podchodzeniu do ladowania uwazac, zeby nie zaczepic o fale, zas w czasie ladowania, aby nie rozbic sie o skaly". Bardzo wyczerpujace informacje. Nawiazuje lacznosc radiowa z wyspa, melduje swoj numer lotu i prosze o pozwolenie na ladowanie. Z wysokosci 3 tysiecy stop schodze spirala, wciaz rozmawiajac z lotniskiem. Wyspa jest otoczona bialym, nieregularnym pierscieniem bijacych o skaly fal. Nie jest duza, ma zaledwie 88 kilometrow kwadratowych. Pas do ladowania robi wrazenie zapalki, ulozonej na grudce ziemi. Po dluzszym locie na wysokosci musze przyzwyczaic wzrok do oceny blizszych odleglosci - tam w gorze braklo punktow oparcia dla oczu. Trwa to moment. Dla pewnosci robie dwa okrazenia nad wyspa, przygladam sie. Serce bije troche szybciej: nie jest latwe ladowanie na takim krotkim i waskim pasie, wykutym w skalach. Na samolocie mysliwskim mozna wytracic wysokosc glebokimi slizgami, gorzej jest z ciezka, wielosilnikowa maszyna. Trzeba podchodzic ostroznie, po aptekarsku. Widze juz mechanikow, czekajacych na moje ladowanie. Ide znad oceanu nisko nad woda. Tuz pod samolotem lamia sie fale, wyrzucajac piane. Wchodze na lad. Z otwartymi klapami i wypuszczonym podwoziem 25 podchodze do ladowania na malym gazie. Dotykam ziemi. Kola lekko musnely pas do ladowania. Natychmiast zamykam gaz, ostroznie dociskam hamulce. Trzymam samolot precyzyjnie na linii, patrze daleko przed siebie, by nie zahaczyc oczyma o potezne, wysokie skaly, smigajace opodal skrzydel mego samolotu. W takim tunelu wystarczy na moment obrocic twarz w bok - i moze byc bardzo niedobrze. Wolno patrzec tylko w przod.No, siedze. Odprezenie przyjemna fala ciepla przebiega przez cialo. Zsuwam helm, otwieram kabine, wylaze. Slonce jest juz kilka cali nad oceanem, czerwone i idealnie okragle. Powietrze wilgotne, przesycone sola. Mewy krzycza. Tlumy mew. -Start do Afryki za szesc godzin - informuje mnie oficer operacyjny bazy. - W kasynie oficerskim zje pan sniadanie, a przespac sie mozna w baraku goscinnym. Nie spalem, wolalem sie wykapac. Na plazy zastalem tablice ostrzegawcze: "Strzez sie rekinow i uwazaj na fale". Nie jestem sam. Oprocz mnie jest kilkunastu mezczyzn i jedna kobieta, notabene mloda, przystojna i piekielnie zgrabna. Wiedzieli dyktatorzy mody, co robia, kiedy zaprojektowali kostiumy bikini. A z tym ostrzezeniem przed falami tym razem racja. To nie Kalifornia. Na moich oczach jeden z oficerow wskoczyl do wody tak, jak to sie robi w basenie. Fason byl, ale w moment pozniej woda zrolowala go i znikl. Pojawil sie znowu, fala rzucila nim o piasek, uderzyla, zepchnela w strone skal. Wyszedl paskudnie sponiewierany. Tu trzeba zyc w zgodzie z oceanem. Na szczescie znalem te sztuke. Trzeba sie poddac fali odchodzacej od brzegu i plynac razem z nia, trzymajac sie jej grzbietu, bo inaczej zroluje i zmiesza z piaskiem albo cisnie w glab. Gdy sie jest pare metrow nad poziomem 26 plazy i czuje sie, ze szybkosc zamiera, trzeba sie zeslizgnac na przeciwlegla strone fali. Wtedy chwyta czlowieka grzbiet nastepnej i jedzie sie dalej bez zbytniego wysilku. A kiedy sie ma dosc, wystarczy zastosowac te sama metode, wykorzystujac fale idace od oceanu. Niosa wtedy na pelnej szybkosci do brzegu, a /grzmiaca woda, tracac szybkosc, sklada na piaseczku jak niemowle.Na wyspie nie ma stalych mieszkancow. Jest tylko maly garnizon lotniczy USA - sami mezczyzni (panna w bikini byla tu tylko przelotem). Wyspe odkryl Portugalczyk Joao da Nova w 1501 roku, w dzien Wniebowstapienia - stad nazwa. Stala potem pustka az do roku 1815, kiedy po osadzeniu Napoleona na sasiedniej Wyspie Swietej Heleny, 800 mil stad, rzad brytyjski umiescil tu maly garnizon - na wszelki wypadek. Potem nie dzialo sie nic szczegolnego, az w czasie II wojny swiatowej Ameryka zbudowala na wyspie strategiczna baze lotnicza. Lotnisko ukonczono w 1942 roku. Ta baza byla nieoceniona, stanowila "benzynopoj" dla samolotow wojskowych, przerzucanych droga lotnicza na trasie: USA - Brazylia - Afryka - Bliski Wschod - Daleki Wschod. Tedy lecialy samoloty, ktore dopomogly do rozbicia niemieckiej armii pancernej Rommla w Afryce Polnocnej i do "wydmuchania" Niemcow z Sycylii i Wloch. Ta sama trasa przerzucano takze personel i zaopatrzenie. Wyspa zbudowana ze skal pochodzenia wulkanicznego, zasiana popiolem, wyglada, jakby byla zlepiona z kawalkow rudy zelaznej albo zuzlu. W niektorych miejscach skaly sa ostre jak szpile. Slodkiej wody nie ma. Niegdys byly zrodla, ale wyschly, obecnie wode do picia i hodowli roslin destyluje sie z oceanu. Stalymi mieszkancami sa tylko olbrzymie (do 180 kilogramow wagi) zolwie, male osiolki, dzikie kozy i mewy. 27 Garnizon nie mogl zyc bez zieleniny. Dowoz byl bardzo trudny i kosztowny, zas ziemi - ani na lekarstwo. Same tylko skaly, piasek i pyl wulkaniczny. Dowodztwo lotnictwa zorganizowalo wiec doswiadczalna stacje hodowli jarzyn na podlozu wodnego roztworu soli potasu, fosforu, wapnia, magnezu etc. - hydroponics. Tym systemem hoduje sie ogorki, salate, pomidory, rzodkiewke i wszelakie inne zielsko, zreszta w doskonalym gatunku. Do zapylania roslin sprowadzono roj pszczol z Brazylii.Wyspa jest polozona mniej niz osiem stopni od rownika. Temperatura przez caly rok nie ulega wiekszym wahaniom, dni sa przewaznie gorace i sloneczne. Najwyzszy szczyt na wyspie - Zielona Gora - kryje sie czesto w chmurach (jesli oczywiscie sa chmury). Jest to jedyne miejsce, gdzie rosnie trawa, utrzymywana przy zyciu wilgotnoscia chmur. Caly ten pomysl z budowa bazy stalby sie moze problematyczny, gdyby nie to, ze kierunek wiatru jest tu w zasadzie staly. Nie zachodzila wiec potrzeba wyrabywania w skalach wiecej niz jednego pasa do ladowania. Budowli na wyspie jest niewiele. Najwazniejsza z nich to wykuta w skalach kaplica. Poza tym baraki. I cmentarze: stare, kryjace ponoc ofiary zoltej febry, ktora tu kiedys, bardzo dawno, grasowala, i nowe, gdzie pochowano sporo marynarzy z rozbitych okretow. Zameldowalem sie na lotnisku scisle wedlug rozkladu lotow. Samolot byl przejrzany, benzyna zatankowana. Startowalem z takim wyliczeniem, aby noc spedzic znow nad oceanem i ladowac w dziennym swietle w zachodniej Afryce. Tym razem pogode diabli wzieli. Lot byl wybitnie nieprzyjemny, cala noc lecialem w chmurach na przyrzady. Wzrokowa utrata horyzontu bardzo meczy. 28 Chmury, noc i woda tudziez duze napiecie. Wprawdzie kazdy lecacy ta trasa samolot ma nakazana inna wysokosc, ale bywaly tu w takich warunkach wypadki zderzen w powietrzu. Mialem doskonaly trening jeszcze z Polski, a potem z Anglii, w lotach na przyrzady, ale kilkugodzinne wiszenie wylacznie na sztucznym horyzoncie, busoli, wysokosciomierzu, szybkosciomierzu i wszystkich innych fosforyzujacych wskazowkach potrafi zupelnie wypompowac. Tym bardziej ze zepsul sie automatyczny pilot i musialem go wylaczyc.Dosleczalem jakos do switu. Ucieszylem sie jak dziecko, kiedy poprzez pekajaca opone chmur zobaczylem daleko przed samolotem dwa polaczone ze soba paski: dolny, jasny - to byl szeroki pas piaszczystego wybrzeza, drugi, ciemniejszy - to byla dzungla, Afryka. Zblizala sie szybko. Mozna juz bylo odroznic wzniesienia w terenie w promieniu kilkudziesieciu kilometrow. Wrzynajace sie w lad zatoki dopomogly do sprawdzenia kursu. Porownalem je z mapa. Potem wlaczylem mikrofon: lacznosc z lotniskiem, na ktorym mialem ladowac. Samoloty znad Atlantyku mialy pierwszenstwo. Bylem poteznie zmeczony, zanim jednak zeszedlem z kabiny na rozpalona jak patelnia ziemie, wrocilem mysla do tamtej nocy pomiedzy Natalem a Ascension. Tutaj niebo bylo zamkniete, sztywne i splowiale. Ascension - Wyspa Wniebowstapienia. Gruda zuzlu wyniesiona ponad Wielka Wode. Ziarnko maku z odswietna nazwa na wyrost. Chyba ze Joao da Nova takze bywal niespokojny pod gwiazdami. SAHARA 1943 ot nad Oceanem Atlantyckim zakonczylem ladowaniem we francuskim Sudanie. Na turkusowym, wyblaklym niebie zarzylo sie rozpalone slonce, temperatura wynosila w cieniu 120 stopni Fahrenheita (ok. 40? C), lotnisko bylo rozgrzane jak plyta kamienna, niebieskawe powietrze drgalo nad nim jak subtelna pajeczyna.-W nocy temperatura spadnie do stu stopni - pocieszal mnie oficer francuski. -Zanim noc zapadnie, roztopie sie na wode - narzekal gruby sierzant w mundurze USA. -Nic na tym nie stracimy - orzekl szybko Francuz. - Woda bardzo potrzebna na pustyni. Sierzant popatrzyl niedobrze na pyskatego Francuza, ale widocznie doszedl do wniosku, ze jest za goraco, aby sie klocic, wiec tylko otarl pot z twarzy i rozpial koszule, ukazujac wlochata piers i najoryginalniejszy w swiecie pepek. Oficer francuski zdawal sie byc tym zgorszony. Widac to bylo po grymasie jego nie ogolonej twarzy. Zgorszenie zniknelo jednak natychmiast, gdy w slady grubego sierzanta poszla przystojna blondynka w mundurze amerykanskiego porucznika, rozpinajac wszystkie guziki mundurowej bluzy i na dodatek dwa gorne oficerskiej koszuli. -Leci pan na Daleki Wschod, do "Latajacych Tygrysow"? - zapytal mnie major lotnictwa USA. 30 Na wszelki wypadek nie odpowiedzialem, nie znalem go, a zawsze lepiej sluchac, niz mowic. Ale major szybko sie usprawiedliwil:-Pytam, bo samolot, na ktorym pan przylecial, musi byc przejrzany, a to potrwa kilkanascie godzin. Natomiast za dwadziescia minut startuje DC-3, wprawdzie nie na wschod, lecz na polnoc, ale dostanie pan latwo polaczenie na nastepnym lotnisku. Postanowilem skorzystac z okazji. Bylo goraco, nie mialem nic do roboty na pustym lotnisku, a chcialem przy okazji zobaczyc swoich kolegow, polskich lotnikow w Kairze. Owe dwadziescia minut zmienilo sie jednak w dwie godziny, bo lewy silnik nie chcial zaskoczyc. Gruby sierzant i jakis maly kapral rozebrali sie prawie do naga, ale to nic nie pomoglo, samolot nie reagowal zupelnie na ich wdzieki. Stalem przy nich i nauczylem sie wielu ozdobnych wyrazen, ktorych powtorzyc nie moge, a ktore na pewno nie mialy nic wspolnego z konstrukcja silnika. W przerwach sierzant opowiadal o sobie i swojej zonie, ktora nazywal "Honey" (miod). Pokazal nawet jej fotografie. Nie bardzo byla podobna do miodu, ale to juz prywatna sprawa sierzanta. Tuz przed zachodem slonca silnik wreszcie parsknal, potem zakrztusil sie i wyrzucil z rur wydechowych wiazki czarnego dymu. W tym samym momencie podoficerowie przestali mu wymyslac. W dzien slonce na pustyni oslepia i tlumi kolory, jest aroganckie w swoim blasku. Dopiero po zachodzie pustynia gra kolorami: skaly z oslepiajaco bialych staly sie purpurowe, czerwone, fioletowe, rdzawe, koralowe, niebieskie. Cos fantastycznego! Takze ich rzezba stala sie wreszcie dostepna dla oka, wyrazna. A niebo na zachodzie rozpalilo sie do barwy roztopionego zlota zmieszanego z fioletem. Wszystko to zmienialo sie z kazda minuta, jakby ktos kolorowymi re- 31 flektorami majtal po ziemi i po niebie, potem matowialo.Zaloga skladala sie z mlodego pilota, porucznika o milej twarzy i brazowych oczach (byl rozesmiany i zadowolony z zycia, nie mial wiecej niz jakies 26 lat) i jego zastepcy, wlasnie owego grubego sierzanta. Pasazerkami byly dwie kobiety: szczupla i niska Birmanka, z zawodu tancerka, ktora latala po Afryce, a takze Bliskim i Dalekim Wschodzie, podnoszac tancem morale armii alianckich (miala twarz koloru oksydowanego zlota i bardzo inteligentne oczy, duze i czarne) oraz znajoma juz blondynka w mundurze porucznika USA. Gruby sierzant ogladal ja "ojcowskim" wzrokiem. Tylko w jednym miejscu oczy jego stawaly sie paskudne: denerwowaly go mianowicie naramienniki blondynki. Byla porucznikiem, a sierzant nie uznawal kobiecych stopni oficerskich. Ale musial, wiec byl zly. Powetowal to sobie, zwracajac sie do niej per "sister" - siostra. Do Birmanki mowil "baby" - dziecko. Oprocz tego na pokladzie znajdowalo sie cargo, wymienione na liscie jako "tajne cargo". Byly to cztery podluzne skrzynie zbite z desek i opatrzone jakimis tam numerami, namalowanymi czarna farba. Porucznik twierdzil, ze to dynamit, sierzant - ze pociski, zas blondynka - ze to ponczochy nylonowe. Tylko Birmanka usmiechala sie tajemniczo i nie wyrazila swej opinii. Okazalo sie pozniej, ze jej usmiech mial swoje uzasadnienie. Nareszcie wystartowalismy. Sierzant troskliwie sprawdzil, czy obie pasazerki maja zapiete pasy bezpieczenstwa, a potem, czy odpiete. Zajrzal do kabiny pilota i rzucil okiem na napis wyhaftowany na moim ramieniu: "Poland". Lecialem w mundurze tropikalnym, skladajacym sie z jedwabnej koszuli piaskowego koloru i krotkich spodenek. Odznak oficerskich nie mialem. 32 Sierzant wzial mnie za szeregowca i dobrze mu z tym bylo. Mnie rowniez.Lecielismy kilkadziesiat metrow nad najwyzszymi skalami, powietrze bylo spokojne. Zadnych sladow zycia. Pod zawieszona w powietrzu maszyna przesuwaly sie tylko skaly, niektore o najdziwniejszych ksztaltach, podobne do wiez koscielnych, grzybow, namiotow, rzezb. Potem zza pustyni wytoczyl sie czerwony ksiezyc. Unosil sie powoli ku gorze, zmienial barwe, zalewal przestrzen seledynowym swiatlem. Poczulem sie tak, jakbym lecial nad ktoras z planet pozbawionych zycia. Dookola byla srebrzysta, fascynujaca noc. Niektore gwiazdy byly tak niebieskie i promieniste jak najczystszej wody brylanty. Droga Mleczna rozciagala sie nad nami z milionem jasnych kropek, wiekszych i mniejszych. Ksiezyc wydrapal sie juz na gore, byl teraz podobny do sniegowej kuli. -Sister, zdejmij nogi z sufitu, bo nie moge przejsc - komenderowal w kabinie sierzant. Blondynka poslusznie zdjela nogi z polki, a przy okazji takze buty i ponczochy. Sierzant przekrecil furazerke na ucho i spiewal. Wszyscy zreszta mielismy doskonale humory: bylismy mlodzi - oprocz sierzanta - ale i jemu takze dopisywal humor. Moze dlatego, ze jego "Honey" znajdowala sie daleko. Nasze bostwa zrobily sie senne, ulozyly sie na skrzyniach. Sierzant przykryl je troskliwie kocami. Potem sam zalozyl nogi w przybrudzonych bialych skarpetkach na polke i zapadl w sen szczesliwego czlowieka. Tylko ja z porucznikiem czuwalismy i prowadzilismy na zmiane samolot. Bylo bardzo spokojnie, z rur wydechowych obu silnikow tryskaly i zaraz ginely fioletowe plomienie, w kabinie drgaly zielone strzalki przyrzadow. Przypomnial mi sie z dziecinstwa obrazek Trzech Kroli wedrujacych przez pustynie. 33 -Zimno mi okropnie i chce mi sie pic - odezwalsie porucznik. Wyszedlem z kabiny i staralem sie obudzic sierzanta. Otworzyl wreszcie oczy i ze zdumieniem przygladal sie rozowym stopom blondynki, opartym o jego wlochata piers. -Porucznik chce pic - szarpalem go za ramie. Oprzytomnial. -Wody nie mamy, ale na wszelki wypadek wzialem kilkanascie puszek piwa. Rozgladalismy sie po kabinie, ale piwa nie bylo, znalezlismy natomiast trzy puste puszki po piwie. Tymczasem obudzily sie obie nasze pasazerki i takze prosily o wode. Sierzant sie zdenerwowal: -Zamknijcie dzioby na moment, dostaniecie piwa, to wam lepiej zrobi niz woda. -Moze w skrzyni jest piwo? - zapytalem. Sierzant oderwal deske i wsadzil reke do srodka. W tym samym momencie twarz mu zastygla z przerazenia. -Zmija! Goraca zmija! Zmije zwykle bywaja zimne, ale licho wie, moze na pustyni sa gorace? Okropnie boje sie wezy i na sam ich widok moge dostac paralizu serca, ale zagladam do skrzyni. Rzeczywiscie rusza sie cos takiego, jakby to byl gruby waz boa. Blondynka patrzy na skrzynie oczyma okraglymi z przerazenia. Birmanka usmiecha sie tajemniczo, sierzant wyszarpuje pistolet z kabury, wsadza go do skrzyni i wymachuje nim na slepo tu i tam jak pies ogonem. Odbijamy wreszcie jeszcze jedna deske i sytuacja sie wyjasnia: w skrzyni siedzi nagi Murzyn, obok niego stoi kilkanascie puszek od piwa. "Tajne cargo"!... -Dajcie cos do picia! - krzyczy z kabiny porucznik. Poszedlem do niego, aby wyjasnic mu sprawe. Ale z 34 porucznikiem cos niedobrze: jest blady, trzesie sie, pot mu kapie i ma trudnosci w poruszaniu sie. Kobiety wtykaja glowy do kabiny.-Atak malarii - stwierdza blondynka. Birmanka kiwa glowa. Sierzant, ktory spal, gdy prowadzilem samolot, jest przerazony: -Malaria! Kto poprowadzi samolot? Urzadzilismy sie swietnie: spadochronow nie ma, tlenu do oddychania na duzych wysokosciach takze, samolot nieuzbrojony, brak lekarstw. Sa tylko dwie ladne kobiety, ale to na malarie nie pomaga. -Polozyc porucznika na podlodze i przykryc kocem - mowie. Ale sierzant w. panice wzial sie do wyciagania Murzyna ze skrzyni. A Murzyn - jakby byl z bawelny - wygina sie na wszystkie strony i nawet nie otwiera oczu. -Moze go ugryzla mucha tse-tse i zapadl na spiaczke - zauwaza inteligentnie blondynka. -Ciebie ugryzla w pupe, a on jest urzniety - zirytowal sie sierzant. Caly zapas wyzlopal! Jak my teraz polecimy przez Sahare bez kropli piwa? Cale szczescie, ze w Anglii ukonczylem takze kurs instruktorski na samolotach wielosilnikowych i prowadzenie Douglasa nie sprawialo mi zadnych trudnosci. Zreszta mialem dosc duzy trening nabyty w czasie pobytu w USA i potem, juz w czasie przelotu. Siadam na fotelu pilota. Noce tropikalne sa krotkie, niebo juz pojasnialo, gwiazdy przybladly i znikaly jedna po drugiej. Na wszelki wypadek nabralem 3 tysiace metrow wysokosci. Gdyby zaszla koniecznosc ladowania, bedzie czas na wybranie odpowiedniego miejsca, aby nie rozbic samolotu. Wyzej nie moglem isc bez tlenu. -Na dole mgla - mowi za plecami blondynka. Ale to nie byla mgla, tylko burza piaskowa. Jestesmy zawieszeni na dwoch smiglach. 35 -Ladujmy - jeczy porucznik. - Pic...Sierzant, ulozywszy porucznika, natychmiast zabral sie na powrot do Murzyna, ktory obudzil sie wreszcie, ale znajdowal sie w stanie krancowej paniki. Nie orientowal sie, gdzie jest ani co z nim wyrabiaja. Na biodrach mial opaske zrobiona z szala Birmanki. Poteznie zbudowany i wsciekly, wymyslal serdecznie sierzantowi po francusku, sierzant jemu po angielsku, nie rozumieli sie zupelnie. Niebo pozolklo, burza idzie do gory. Benzyny mamy dosc, ale lewy silnik - ten sam, ktory na lotnisku nie chcial zaskoczyc - teraz zaczyna sie krztusic i zdaje obroty. Rozgladam sie za miejscem do ladowania i jest mi zimno ze strachu. Bez wody czlowiek zyje na pustyni 12-14 godzin, a slonce zabija go w przeciagu dnia. Silnik wyraznie przerywa, samolot ma tendencje do skretu, trzymam go jak moge, ale czasem stery staja sie miekkie jak maslo. Probuje nawiazac lacznosc radiowa z lotniskiem, obserwuje wedrujaca strzalke wysokosciomierza. Lacznosci nie udaje mi sie nawiazac. Jezeli wyladujemy, bedziemy odcieci od swiata i nawet nikt nie bedzie wiedzial, co sie z nami stalo. Gdzies tutaj ladowal przymusowo francuski general Laperrie i zmarl z pragnienia, zanim go odnaleziono. Jestesmy juz tak nisko, ze piasek siecze po skrzydlach. Czekam, kiedy nawali drugi silnik. GdybyMurzyn nie wypil piwa, najprawdopodobniej ladowalbym natychmiast, wierzac, ze piwo pozwoli przetrwac do chwili nadejscia pomocy. Krece galkami radia: piski, trzaski i dwa slowa wypowiedziane przyjemnym glosem kobiecym: Bonjour potem znowu cisza. Lece na malym gazie, oszczedzajac silnik. Samolotem rzuca okropnie. W kabinie widocznie wszyscy pochorowali sie lacznie z Murzynem, bo jest spokoj. Teraz nie moge juz ladowac, piasek pogrzebalby nas razem z samolotem. 36 No i dowleklismy sie jednak do lotniska.Nie przywiazywalem wiekszej wagi do tej przygody, ale w kilka lat potem poznalem dzieje polskiego pilota z grupy transportowej, ktora doprowadzala na front bojowe samoloty na trasie: Takoradi - Kair - Sudan - Arabia - Palestyna. Sierzant Mikolajczyk w 1942 roku ladowal przymusowo w pustyni. Znaleziono potem przy nim jego notatki, ktorych urywek przytaczam: "Wczoraj szedlem przez trzy godziny na zachod, ale dalej isc nie moglem. Powrot zabral mi piec godzin, ledwie mi sie to udalo. Jak dlugo panuje chlod, moge zyc, ale gdy rozpocznie sie upal - nie wytrzymam. Smierc nadchodzi. Probowalem wystartowac. Mam jeszcze 10 galonow paliwa, ale baterie wyladowane. Spodziewalem sie pomocy, ale teraz juz pomoc nie nadejdzie. Czuje, ze nie potrwa to dlugo. Czas: godzina 9, dnia 10 maja. Wyczekiwalem dzis rano godziny dziesiatej. Wydawalo mi sie, ze w tym czasie nadejdzie pomoc. Marzenie czlowieka umierajacego z glodu i pragnienia. O Boze, skroc moje meki, nie ma dla mnie pomocy, nie dopusc, aby ktokolwiek musial ladowac na pustyni, gdzie nie ma ludzi i skad nie ma ucieczki. Tak jak ze mna: lepiej zostac zabitym. Burza piaskowa byla tak gesta, ze nie widzialem nic. Czas: godzina 10, dnia 10 maja. Jest okropnie goraco. Pije, a raczej zlizuje nieliczne krople wlasnego potu. Cierpie strasznie. Godzina 13.45. Slysze samolot lecacy na poludnie, z mojej prawej strony, moja ostatnia nadzieja, nie moge wstac, aby go dojrzec. Moje ostatnie chwile. Boze, miej litosc nade mna." Potem byly juz tylko nieczytelne gryzmoly. Ale zanim umarl, zwlokl sie jednak i zakotwiczyl samolot, aby wiatr go nie przewrocil i nie uszkodzil. Znaleziono go pod skrzydlem. 37 SARI iedy bylem malym chlopcem, marzylem, zeby zobaczyc Indie. Palmy, slonie, dziwne stroje, zawoje, caly ten barwny swiat z ksiazek dla dzieci snil mi sie czesto. Nigdy jednak nie przypuszczalem, ze go zobacze naprawde. Wydawalo mi sie to watpliwe nawet wowczas, gdy bylem juz "duzy" i w Anglii podczas jakiejs przerwy w lotach przeczytalem od deski do deski caly obszerny artykul o Indiach. Pamietam jego urywek do dzis:"Uczesanie kobiet w Indiach jest proste i nieskomplikowane, zabiera im jednak duzo czasu. Hinduski czesza wlosy tak dlugo, az nabiora one polysku, nastepnie nacieraja je wonnymi olejkami, robia przedzial posrodku glowy, czesza znowu, nastepnie ukladaja gladko i wiaza je bez szpilek w tyle glowy. Uczesanie tego rodzaju jest piekne w swej prostocie i kontrastuje dobrze z bizuteria, ktora kazda prawie kobieta w Indiach nosi. Sa to korale, kolczyki, bransolety, pierscienie, takze zlote, wysadzane kamieniami ozdoby, umieszczane we wlosach. Kobiety braminow (najwyzszej kasty) przygladzaja swe wlosy ze specjalna starannoscia, poszerzajac przy tym sztucznie przedzialek posrodku glowy." To bylo ciekawe. Ale prawdziwego cwieka zabil mi w glowe inny fragment: "Narodowym strojem hinduskim jest sari. Jest to 38 material dlugosci od 8 do 9 jardow [ok. 7,5-8,5 m], z ktorego - dzieki umiejetnemu ulozeniu - sporzadza sie siegajaca od bioder do kostek spodnice, pozostala czesc zarzucajac na ramiona i glowe. Sari sporzadzane sa z bardzo kosztownego materialu, ktory obecnie zastepowany jest tkaninami europejskimi, np. szyfonem, wyszywana krepdeszyna lub przetykana zlotem zorzeta. Spina sie je na ramieniu zlotymi szpilkami, zas w dni szczegolnie uroczyste uzupelnia sie ozdobnymi paskami, rowniez wysadzanymi klejnotami. W dni codzienne kobiety hinduskie nosza sari z domowych tkanin - muslinu, wysokiej klasy jedwabiu indyjskiego lub bawelny. Sari koloru bialego uzywane sa jedynie przez wdowy lub kobiety wylamujace sie z konwenansu. Wedle starych tradycji sari musi byc kolorowe. Natomiast mezczyzni ubieraja sie bialo."To bylo fascynujace, bo ani rusz nie moglem zrozumiec calej tej manipulacji z dziewieciojardowym "pasem materialu". Los czesto kpi z marzen malych chlopcow, ale czasem je spelnia. W roku 1943, lecac do Chin, wyladowalem w Karaczi. Na razie nie bylem zachwycony. Dokuczalo niezmierne goraco. Poza tym dookola Karaczi sa lotne piaski, ktore suchy wiatr nawiewa bez przerwy, co nie jest przyjemne. Ale w porcie lotniczym przy wejsciu stalo pare kobiet w bajecznie kolorowych sari. Ze zwojow materialu (jak one, do diabla, to upinaja?) wychylaly sie nieskazitelne owale twarzy z duzymi, inteligentnymi oczyma. Bylem "w domu". Dziecinne marzenia oblekly sie w rzeczywistosc. Na lotnisku przedluzano pas do ladowania. Prace te wykonywaly kobiety, przenoszac ziemie w duzych glinianych naczyniach, niesionych na glowie. Poruszaly sie przy tym z niewiarygodna gracja. Wszystkie ubrane byly w barwne sari. Nie wierzylem wlasnym oczom, ze 39 sa to robotnice. Wygladalo to raczej na scene z egzotycznego filmu. Ale one naprawde pracowaly. Obserwowalem je potem z okien swego pokoju. Pracowaly od switu do nocy w piaskowej zadymce, zakrywajacej jak mgla ich sylwetki.Drugiego dnia po przylocie zaproszono mnie na reprezentacyjny bal w bardzo wytwornym klubie. Towarzystwo bylo mieszane, hindusko-europejskie. I znowu bajecznie kolorowe sari, drobne stopy w srebrnych i zlotych pantofelkach, kobiety niczym egzotyczne kwiaty w tropikalnym ogrodzie, nad tym wszystkim krysztalowe zyrandole, w otwartych oknach platy granatowego nieba i czuby palm. Bajka z tysiaca i jednej nocy. Zegnajac sie rano z rozbawionymi Hinduskami przysiegalem sobie, ze nie dam sie zestrzelic nad Chinami. Przy ekskluzywnym klubie Gym-Khana w Karaczi byl pusty plac. Piasek, kamienie, stare papiery i pudla po owocach. Pod wysokim murem, otaczajacym klub, cos szarzalo - szalas nie szalas: dwa kije bambusowe oparte o plot, a na nich stara, wystrzepiona mata. Przed szalasem, na paru kamieniach osmolonych dymem, stal gliniany garnek. I teraz cos tam dymilo. Kolo szalasu na piasku bawil sie maly, moze trzyletni chlopak hinduski, zupelnie nagi. Jego matka siedziala tuz obok. Nie miala wiecej niz dwadziescia lat. I nie miala sari, tylko przepaske na biodrach i worek po pomaranczach na ramionach. Byla piekna. Byla piekniejsza od tamtych kobiet z ekskluzywnego klubu. Ale nie miala sari. Przechodnie rzucali czasem miedziaki w piasek, ale ona ich nie podnosila. Jej maly synek bawil sie nimi. Zdawalo sie, ze ona sama jest bardzo daleko od tego miejsca. Oczy miala takie nieobecne. Z wyjatkiem tych chwil, kiedy patrzyla na dziecko. Nastepnego dnia dalem chlopcu dwie tabliczki czekolady. Hinduska zlozyla swoje waskie dlonie na 40 krzyz na piersiach i leciutko pochylila glowe. Zawstydzilem sie ta jalmuzna. Czulem, ze powinienem zdjac swoja tropikalna koszule i dac jej. Byla bardziej potrzebna jej niz mnie. Ale nie zrobilem tego. Za duzo ludzi przechodzilo obok. A na koszuli byla wyhaftowana odznaka polskiego pilota i na ramieniu napis "Poland". Przestraszylem sie ludzi.Wydostalem z kieszeni grzebien i dalem jej. Trzymala go w delikatnych dloniach na wysokosci piersi, patrzyla na mnie w milczeniu, oczy sie jej usmiechaly. Byla szczesliwa. A ja ucieklem. Tego samego dnia kupilem w wojskowej spoldzielni dwa biale przescieradla. Uklekla na piasku jak do modlitwy, rozlozyla przescieradla na piasku i gladzila je ruchem pelnym niedowierzania. Potem podniosla glowe i zobaczylem, ze oczy ma teraz ogromne i swiecace. Przescieradla kosztowaly mniej niz kieliszek whisky - tam za murem, w klubie. Nastepnego dnia kupilem czekolade, kawe, herbate, mleko skondensowane, suszone owoce i dwie zolnierskie koszule. Malec jak zwykle bawil sie w piasku, ale kobieta lezala na ziemi kolo muru, z glowa oparta o kamien. Miala na sobie sari, zrobione z przescieradla, drugie rozeslala w szalasie. Byla chora, usta miala spieczone, puls nieregularny i przyspieszony, zgaszone oczy. Nastepnego ranka mialem odleciec. Przynioslem jej pudelko aspiryny i butelke przegotowanej wody. Hinduska trzymajac moja dlon w swoich goracych, drobnych palcach, mowila do mnie cos, czego nie rozumialem. Potem podczolgala sie do dziecka, przytulila je do siebie. Mowila don dlugi czas ochryplym glosem. Wreszcie z wysilkiem wyciagnela rece i podala mi malca. Nie moglem go przeciez wziac ze soba do samolotu. Potrzasnalem przeczaco glowa. Kobiecie oczy przygasly, zrezygnowana oparla glowe na kamieniu. Wlosy miala zaczesane gladko, a 4i posrodku glowy wyskubany przedzial jak u kobiet braminow.Poszedlem do klubu. Okazalo sie, ze tego wieczoru byl tam urzadzony dancing: panowie w tropikalnych bialych smokingach, oficerowie w wizytowych mundurach, panie w wieczorowych sukniach albo w bajecznie kolorowych sari. Gospodarz klubu zblizyl sie do mnie dyskretnie, mine mial zaklopotana. -Mezczyzn obowiazuje stroj wieczorowy... Bylem w polowym mundurze, w dodatku bez krawata. -Rano odlatuje do Chin, wizytowy mundur juz zapakowany w samolocie. -Szkoda. Prosze pozostac na tarasie, tam jest ciemno. Na sali oczywiscie nie moze sie pan pokazac ze zrozumialych wzgledow. Coz, mial racje. Bylismy w odmiennych swiatach: ona, ja i ta Hinduska pod murem. Zlapalem go za rekaw. -Czy na sali nie ma lekarza? Obejrzal mnie uwaznie raz i drugi, mialo sie wrazenie, ze chce wzruszyc ramionami. -Nie wiem. - I odszedl. Zostalem na tarasie. Byla tu zreszta grupa oficerow brytyjskich i amerykanskich. Zblizylem sie do nich, nawiazalem rozmowe, potem dyskretnie wspomnialem, ze pod murem... ze ciezko chora... ze moze by tak... Byli zbyt dobrze wychowani, aby dac mi odczuc swoj niesmak. Sluchali uwaznie i uprzejmie, z gladkimi twarzami, potem mowili "sorry" i odchodzili. Zostal tylko jakis starszy brytyjski oficer z twarza opalona na czerwono. -Jak dawno pan w Indiach? -Od paru dni. -Taak... A ja tu siedze juz kilkanascie lat. Oni czesto udaja chorych, aby wiecej wyzebrac. 42 -Ona jest naprawde chora.-Nie watpie. Za duzo ich tutaj sie rodzi. Poszedlem do telefonu i zadzwonilem do wojskowego szpitala. Powiedzialem, ze bede czekal w klubie na tarasie. Byla tropikalna noc, w swietle ksiezyca ogrod wygladal zupelnie bajkowo. Muzyka. Fontanny. Zapachy. Powoli szlag mnie trafial. Anglik monologowal: -Piekna dziewczyna. Widze ja tu codziennie. Moze najpiekniejsza, jaka widzialem w Indiach. Ale glupia. Wie pan, dlaczego ona tu siedzi? Bo lubi muzyke. Serio. Glupia dziewczyna. Siedzi tutaj i marzy o jedwabnym sari, klejnotach i muzyce. -Marzenie rzecz nieszkodliwa. Ale nie zawsze konczy sie na marzeniach. Systemy tworza ludzie i ludzie je zmieniaja. Niewolnicze systemy nie sa wieczne. Popatrzyl spod oka, ukosem: -Polak, co? Taak... Moj mlody przyjacielu, w panskim wieku takze bylem romantykiem. A teraz wie pan, co mysle? Ze wszystko jest jednakowo glupie. Kazdy goni za jakims szczesciem, a kiedy mu sie zdaje, ze zlapal - zostaje mu prochno w rece. Sprawiedliwosci takze jeszcze nikt nie ogladal. Wiec o co sie bic? Czekalem do switu, ale nikt ze szpitala nie przyjechal. Bylem wsciekly i roily mi sie po glowie glupie mysli, takie polsko-naiwne na temat "krolewicz i Kopciuszek", szczeniackie. Ze jesli wroce z Chin, kupie najpiekniejsze sari, jakie tylko mozna dostac w Karaczi. Ze wbije sie w wizytowy mundur. Ze zaprowadze ja wlasnie tu, do klubu, ze psiakrew... Lazlem przez plac, skopujac z drogi blaszane puszki. Pod murem cos sie jednak zmienilo. Hinduska lezala nieruchomo - wciaz z glowa na kamieniu - malec nie spal, byl glodny. Przyjrzalem sie jej blizej. Stygla. Zza zakretu wypadlo wojskowe auto. Wyskoczylem 43 Budowa lotniskana jezdnie z podniesiona reka, jeep pisnal hamulcami, wychylila sie zen jakas dobroduszna geba amerykanskiego podoficera. -Mozecie zabrac stad tego malego i zaopiekowac sie nim? Odwiezcie go na policje, do mamki, do nianki albo gdzie chcecie. Ale on tu nie moze zostac. I powiadomcie, gdzie trzeba, ze tu lezy jego matka. Umarla. Ja za godzine odlatuje. Przyjrzal mi sie uwaznie, podrapal sie po brodzie, pokiwal glowa, przylozyl reke do daszka: -Sure. Zaopiekujemy sie. Ameryka traci biliony na 44 wojne, to znajdzie sie pare dolarow dla tego brazowego ptaszka.Malemu spodobalo sie w samochodzie. Z miejsca zlapal za kierownice i probowal nia krecic, gwarzac cos do siebie. Zlapalem sie na zadowolonej mysli, ze najwidoczniej juz zapomnial. Kiedy jednak jeep ruszyl ostro z miejsca, sypiac mi w oczy kurzem i podartymi papierami, uderzyla mnie inna mysl, ostra i nie wiadomo dlaczego napelniajaca strachem. A jezeli nie zapomni? On i ci wszyscy tutaj? Jezeli nie zapomna? Nie bylem osobiscie niczemu winien, ale zrozumialem, ze tego nie zalatwi zaden "krolewicz-lotnik" czy "krolewicz-sierzant z wojskowego jeepa". Po paru godzinach startowalem do Wschodnich Indii. Na wysokosci 6 tysiecy metrow przelatywalem nad pomarszczona pustynia, potem gory i korona lodowa, blyszczaca w sloncu na Mount Everest. Himalaje. To bylo piekne. Nie wiedzialem, kto ma racje: stary brytyjski oficer ze swoja kamienna obojetnoscia czy ja ze swoim niepokojem i nieuzasadnionym poczuciem winy? Ale jedno przynajmniej bylo pewne: ze zostawilem za soba jeszcze jedno kolorowe zludzenie z dziecinnych lat. Na ziemi bylo cos wiecej oprocz sloni, palm, klejnotow i barwnych sari. SAMOBOJSTWO yspy Hawajskie sa niewiarygodnie piekne i niewiarygodnie kolorowe. Niektorzy sklonni sa nazywac je rajem. Ale w archipelagu jest taka mala wyspa, nazywa sie Oahu. U jej poludniowych wybrzezy znajduje sie bardzo wazna baza morska - Pearl Harbor. To zas, co w 1941 roku stalo sie w Pearl Harbor, jest bardzo dalekie od wszelkich obrazow rajskich.O Pearl Harbor rozmawialo sie bardzo duzo. Byl to temat niewyczerpany, choc traktowany ze zrozumiala dyskrecja. Przez bardzo dlugi czas nikt nie umial znalezc rozsadnej odpowiedzi na pytanie, jak to sie moglo stac, ze Japonczycy zdolali w sposob tak absolutny zaskoczyc flote wojenna, armie i lotnictwo Stanow Zjednoczonych na wyspie Oahu. Dzis sprawy te wyjasnione sa juz do konca, istnieje na ten temat olbrzymia, literatura, sam raport Kongresu ma czterdziesci tomow. Ale w czasie, gdy przebywalem w Chinach, rozmawiano o tym jak o trudnej do wyjasnienia zagadce kryminalnej. Hawaje byly dla Japonii kluczem do wschodniej Azji, gdzie znajdowaly sie cenne surowce strategiczne. Hawaje otwieraly droge do Birmy, Indii i Chin. Ta droga byla zamknieta, dopoki w Pearl Harbor stacjonowala marynarka wojenna USA i dopoki na Filipinach istnialy bazy lotnicze. 46 Decydujac sie na wypowiedzenie wojny Stanom Zjednoczonym, Japonia postanowila uderzyc wlasnie na Pearl Harbor. Tworca tego planu byl admiral Isoruku Yamamoto. Jego plan, poparty przez sztab Floty Wojennej i przedlozony cesarzowi, byl jednak utrzymany w bardzo scislej tajemnicy. Ze sfer rzadowych wiedzieli o nim tylko premier Tojo i minister spraw zagranicznych. 6 wrzesnia 1941 roku na konferencji imperialnej plan zostal zaaprobowany ostatecznie, w zwiazku z czym wydano odpowiednie zarzadzenia wykonawcze. Jako dzien ataku wybrano 8 grudnia 1941 roku (w Stanach Zjednoczonych byl wowczas 7 grudnia). Dowodca calosci operacji mianowany zostal wiceadmiral Chuichi Nagumo, do ktorego dyspozycji oddano 6 najwiekszych lotniskowcow z 423 samolotami na pokladzie, 2 pancerniki, 3 krazowniki, 9 niszczycieli, 3 lodzie podwodne, 8 statkow-cystern oraz odpowiednia liczbe statkow zaopatrzeniowych*. Chociaz specjalisci amerykanscy zlamali szyfr japonski, nie udalo sie wykryc planowanego ataku na Pearl Harbor, gdyz Japonczycy nie mowili o nim nawet w najtajniejszych raportach. Amerykanie mieli ogolne pojecie, ze atak japonski nastapi. Pearl Harbor znajdowal sie jednak w odleglosci ponad 2 tysiace mil od najblizszego punktu (Jaluit w archipelagu Wysp Marshalla), gdzie notowano obecnosc Japonczykow. Zdaniem sztabu atak na Pearl Harbor byl zupelnie nierealny. Ambasador USA w Tokio ostrzegal co prawda Waszyngton, ze praktycznie po Japonii mozna sie wszystkiego spodziewac, jednak jego ostrzezen nie brano pod uwage.Nie wiedziano absolutnie nic o ataku nawet wtedy, gdy cala wyprawa opuscila juz brzegi Japonii. Nie * Piszac te ksiazke Autor dysponowal danymi, ktore z czasem zostaly zweryfikowane - dlatego niektore liczby roznia sie nieco od podanych w Encyklopedii II wojny Swiatowej. 47 Lotnisko "Latajacych Tygrysow"wiedziano takze o tym, ze wywiad japonski bardzo szczegolowo "rozpracowal" sytuacje na Hawajach. Wyprawa wyruszyla w paru grupach. 22 listopada okrety japonskie spotkaly sie w opustoszalej zatoce Wysp Kurylskich, zas 25 listopada cala flota odplynela w kierunku wyspy Oahu. Operatorzy radiowi floty japonskiej przez cale dnie bez przerwy prowadzili nasluch, czy przypadkiem radiostacja w Honolulu nic baknie czegos o ruchach floty japonskiej, ale radio nadawalo tylko muzyke jazzowa i programy rozrywkowe. Niebo bylo czyste, nad flota japonska nie pokazal sie ani jeden samolot amerykanski. Armia ladowa USA na wyspie Oahu miala do dyspozycji 6 stacji radarowych. 7 grudnia przy jednej z nich pelnili sluzbe szeregowcy J. Lockard i G. Elliot. Pomiedzy godzina 6.45 a 7 rano zauwazyli na siatce radaru dwa punkty: byly to japonskie samoloty rozpo- 48 znawcze lecace przed cala wyprawa, o czym oczywiscie obaj wiedziec nie mogli. Zameldowali jednak o wykryciu dwoch nierozpoznanych samolotow. Oficer sluzbowy w centrali nie przejal sie wszakze ta wiadomoscia. Szeregowcy nadal operowali radarem i nie minelo wiele czasu, gdy przechwycili cala wyprawe lotnicza, odlegla o 137 mil na polnoc, a przesuwajaca sie z szybkoscia 182 mil na godzine. Zaalarmowali natychmiast oficera sluzbowego w centrali. Ten odpowiedzial: "Zapomnijcie o tym". O godzinie 7.40 wyprawa znalazla sie nad brzegami wyspy Oahu. Skladala sie z 40 bombowcow z torpedami, 49 bombowcow zwyklych, 51 nurkowcow i 43 mysliwcow oslony. O godzinie 7.50 wyprawa byla nad Pearl Harbor. W tym samym czasie japonski ambasador w Waszyngtonie wybieral sie do Sekretarza Stanu Cordell Hulla z nota powiadamiajaca o zerwaniu stosunkow dyplomatycznych ze Stanami Zjednoczonymi. O godzinie 7.55 nastapil atak na Pearl Harbor. Na dole nikt sie go nie spodziewal, do ostatniego momentu wszyscy byli przekonani, ze chodzi tu najwyzej o demonstracje lub o cwiczenia. Pierwszym obiektem bombardowania stalo sie 8 pancernikow, ktore (oprocz "Pennsylvanii" w doku) staly zakotwiczone na redzie. Obrona przeciwlotnicza na pancernikach byla nieczynna. Artyleria i karabiny maszynowe milczaly. Amunicja lezala zamknieta w skrzyniach. Samoloty wojskowe na Oahu nie byly przygotowane do startu. Atak trwal pol godziny. Japonczycy bombardowali jak na poligonie, bez zadnej opozycji z ziemi. Ponad polowa amerykanskich samolotow splonela po ostrzelaniu. Druga fala japonska nadleciala o 8.40. Szlo 130 bombowcow i 40 mysliwcow. Tym razem artyleria przeciwlotnicza juz sie odezwala, ale ani ona, ani tez 49 ocalale mysliwce amerykanskie nie zdolaly rozbic ataku.O godzinie 9.45 samoloty japonskie zebraly sie nad wyspa i odlecialy do swoich lotniskowcow. Straty japonskie byly nastepujace: 20 zestrzelonych bombowcow, 8 zestrzelonych mysliwcow (jeden z nich ladowal przymusowo na wyspie Nilhau). 74 bombowce, uszkodzone i postrzelane, dotarly jednak do lotniskowcow. Straty marynarki i lotnictwa USA byly natomiast o wiele powazniejsze: zginelo ponad 2000 oficerow i marynarzy, z armii ladowej - 327 ludzi, w marynarce bylo ponadto 710 rannych, na ladzie 433 rannych. Zginelo 70 osob cywilnych. Straty w okretach byly druzgocace: co wieksze i wazniejsze okrety poszly na dno, jeszcze dlugie lata mozna bylo ogladac ich sylwetki w szmaragdowej wodzie. W jednym tylko zatopionym okrecie "Arizona" znalazlo podwodny grob ponad 400 oficerow i marynarzy. I dlugie lata jeszcze powoli saczyla sie oliwa z zatopionego okretu. Planowanie i organizacja ataku na Pearl Harbor byly doskonale pod kazdym wzgledem z punktu widzenia techniki i taktyki. Atak ten rzeczywiscie sparalizowal glowne sily floty amerykanskiej, co zapewnilo Japonczykom calkowita swobode operacyjna na szereg miesiecy. Na poczatku roku 1942 Amerykanie dysponowali na Pacyfiku tylko 4 pancernikami. W trzy dni po ataku na Pearl Harbor poszly na dno u wybrzezy malajskich 2 pancerniki brytyjskie: "Repulse" i "Prince of Wales". Japonczycy zdobyli panowanie nad poludniowym Pacyfikiem i szli jak burza. Hongkong padl po siedemnastu dniach oblezenia, Malaje zajeto w ciagu dwoch miesiecy, potezna baze i twierdze morska Singapur, niemajaca jednak umocnien od strony ladu, zdobyto po pieciu dniach, przy czym do niewoli poszlo 70 tysiecy ludzi. Potem przyszla kolej na Filipiny: Luzon, polwysep Bataan, twierdza Corregi- 50 dor. Potem na Birme. W roku 1942 wojska japonskie stanely u wrot Indii.Niemniej atak na Pearl Harbor i sama decyzja wojny ze Stanami Zjednoczonymi byly strategicznym nonsensem i krokiem samobojczym. Japonia byla zdolna do szeregu bardzo efektownych operacji, ale nie do trwalego utrzymania swej przewagi na Pacyfiku i w Azji, gdyz w zestawieniu ze Stanami Zjednoczonymi jej potencjal militarny i przemyslowy byl o wiele nizszy. Bezposrednio po Pearl Harbor oficerowie japonscy na statkach tanczyli z radosci. Obecnie Japonczycy bardzo niechetnie mowia o owej decyzji - podobnie jak Niemcy nie lubia mowic o kampanii wrzesniowej. Jedno i drugie na dluzsza skale bylo historycznym nonsensem. Nie trzeba bylo wielu lat, aby to sie okazalo. Jeszcze w 1942 roku Stany Zjednoczone przeszly do skutecznej kontrofensywy na Pacyfiku. W styczniu 1943 roku Amerykanie mieli juz w sluzbie 19 pancernikow (wobec 8 posiadanych przez Japonie), w tymze samym roku wyszlo na morze 15 nowych lotniskowcow. W czasie swego pobytu w Chinach mialem okazje obserwowac narastajace rozpaczliwe tendencje wsrod lotnikow japonskich. Zdarzalo sie, ze po wyczerpaniu amunicji albo tez nie majac szans zestrzelenia przeciwnika, starali sie wpakowac razem z maszyna w jego samolot, zas wzieci do niewoli zeznawali, ze wynikalo to z sugestii dowodztwa, ktore samobojstwa takie stawialo za wzor. Z tego tez nastawienia narodzil sie potem jeden z fenomenow ostatniej wojny - "Kamikaze", korpus pilotow-samobojcow. "Kamikaze" znaczy w tlumaczeniu "Boski Wiatr". Nazwa ta ma bardzo starozytny rodowod, siega do XIII wieku, kiedy to Kubilaj Chan, bardzo zdolny wodz mongolski, postanowil podbic Japonie. Inwazja miala wszelkie szanse powodzenia, lecz w ostatnim 51 momencie ocalil Japonie tajfun, ktory rozproszyl i zatopil inwazyjna flote mongolska. Japonczycy uznali to za interwencje bogow i nazwali ten tajfun "Kamikaze".W roku 1944 sytuacja stala sie dla Japonii jawnie rozpaczliwa: flota amerykanska stala u bram Japonii, niebo nad Japonia huczalo silnikami amerykanskich bombowcow. I wtedy jeden z oficerow marynarki japonskiej zlozyl raport o koniecznosci utworzenia samobojczych jednostek lotniczych. Projekt ow rozpatrzono i przyjeto. W mysl sugestii kapitana Eiichiro Jyo admiral Ohnishi zorganizowal tzw. Korpus Specjalny, ktoremu nadano nazwe "Kamikaze". Byla to ostatnia - zludna zreszta - szansa Japonii. Taktyka kamikaze przedstawiala sie bardzo prosto. Zaciag do Korpusu byl ochotniczy. Zaciagali sie tam glownie bardzo mlodzi chlopcy (okolo dwudziestoletni), nie bardzo nawet przeszkoleni. Do samolotu podwieszano bombe lotnicza duzego kalibru. Zadanie pilota polegalo na dotarciu do celu - okretu przeciwnika, i wpakowaniu sie wen wraz z calym ladunkiem badz z lotu nurkowego, badz tez z lotu koszacego. Powrotu nie bylo, nie bylo zadnych - nawet teoretycznych - szans ratunku. Wiadome bylo z gory, ze celem lotu jest smierc. To jednak dla tych ludzi bylo niewazne. Do Korpusu zglaszalo sie wiecej ochotnikow, niz aktualnie bylo potrzeba. Wiecej niz wynosil stan sprzetu. Ci, ktorych nie przyjeto, plakali, a bywaly takze wypadki popelnienia samobojstwa z rozpaczy. Po wojnie prowadzono bardzo szczegolowe badania i studia nad psychika pilotow kamikaze i ich rodzin. Przestudiowano szereg listow, ktore pozostawili przed startem, przeprowadzono wywiady z rodzinami. Mysle, ze wlasciwie trzeba by sie urodzic Japonczykiem, aby w pelni zrozumiec tych ludzi. Sam latalem dosc duzo, 52 bralem udzial w ryzykownych operacjach, zdarzalo sie tez, ze niejednokrotnie stawalo sie wobec nieuniknionej-zdawaloby sie - smierci. Nigdy jednak nie rezygnowalem z zycia, chocbym nawet byl przekonany, ze to jest ostatni moment. Zawsze zostawala odrobina wiary, ze jednak, ze mimo wszystko wyjdzie sie jakos z opresji. Byl to po prostu jakis elementarny instynkt zycia, bodaj echo slow, ktore sie kiedys slyszalo: "Na pewno wrocisz". Otoz u pilotow kamikaze ow instynkt zostal przelamany wychowaniem. "Boska Gloria Majestatu Cesarza", "Boski Narod", "Swieta wojna" - to byly jakies wartosci absolutne, wobec ktorych zolnierz stawal sie tylko mechanicznym narzedziem, nie majacym w sobie nic ludzkiego. Jego zycie stanowilo cos w rodzaju naboju, pocisku czy ladunku wybuchowego. Pilot kamikaze powinien byc szczesliwy, jesli dane jest mu poniesc smierc. Rodziny pilotow kamikaze byly z nich dumne. Same listy ochotnikow Korpusu sa jednak smutne. Mozna blednac ze wzruszenia na sam dzwiek imienia cesarza, mozna przed smiercia pisac poezje, ale mimo wszystko nie jest latwo - majac lat dwadziescia - startowac z bomba pod brzuchem maszyny, wiedzac, ze transportuje sie wlasna pewna smierc. Pomiedzy 11 marca a koncem czerwca 1945 roku -w okresie bitwy o Okinawe - okolo 1700 pilotow kamikaze wpakowalo sie w pancerniki i lotniskowce amerykanskie tudziez inne cele. Amerykanie stracili w tej bitwie 17 zatopionych okretow, zas 198 zostalo uszkodzonych. Ale mimo to Okinawa zostala zdobyta, a tym samym droga do Tokio otwarta. Przez caly okres istnienia Korpusu "Kamikaze" wykonano 2314 lotow samobojczych, z czego ogromny odsetek (1086) nie przyniosl jakichkolwiek rezultatow, a to z przyczyny bledow nawigacji, defektow w samolotach (w drugiej 53 fazie bitwy bywaly to maszyny budowane wlasciwie tylko na jeden lot, a wiec w duzej mierze przy uzyciu materialow zastepczych) czy przeszkod atmosferycznych. W sumie dzialalnosc kamikaze przyniosla zatopienie 34 okretow i uszkodzenie 288. Ale wiekszego znaczenia to nie mialo i miec nie moglo: samobojstwo zaczelo sie juz w Pearl Harbor.Co sie stalo z inicjatorami i organizatorami Korpusu "Kamikaze"? Kapitan Jyo, ktory przed wypowiedzeniem wojny Stanom byl attache morskim w ambasadzie japonskiej w Waszyngtonie, zostal po wybuchu wojny dowodca okretu "Chiyoda". Doczekal az do roku 1944, kiedy to w zatoce Leyte jego okret zostal zatopiony przez lotnictwo amerykanskie. Dziwnym zbiegiem okolicznosci stalo sie to akurat dnia 25 pazdziernika, kiedy startowal pierwszy pilot kamikaze z Korpusu utworzonego na podstawie memorialu kapitana Jyo. Organizator i dowodca "Kamikaze", admiral Ohnishi, byl skadinad bardzo ciekawym czlowiekiem. Rozmawialem o nim bezposrednio z jednym z zestrzelonych pilotow japonskich. Admiral zaczal kariere jako lotnik. Byl zdolny i pracowity. Czlowiek akcji i uwaznego planowania. Agresywny i o duzej odwadze cywilnej. Przywiazany do swych podwladnych i umiejacy pozyskac ich zaufanie, impulsywny, szczery, otwarty. Bardzo lubil mlodziez. A przy tym byl to jakis czlowiek tragiczny. Kiedy otworzyl Korpus "Kamikaze", podzielil go na cztery jednostki i nazwal je wedle slow starego poematu japonskiego. Urywek owego wiersza brzmial: "Shikishima na Yamatogokoro wo hito towaba Asahi ni niou Yamazakura-bama"', co znaczy w tlumaczeniu: "Japonski duch jest podobny gorskiej wisni, rozkwitlej, jasniejacej w porannym sloncu". Stad owe cztery jednostki zwaly sie: Shikishima, Yamato, Asahi i Yamazakura. Olbrzymia wiekszosc bardzo mlodych chlopcow, sluzacych w owych jednostkach, 54 poniosla zupelnie niepotrzebna smierc, ktora na nic juz przydac sie nie mogla. Ohnishi bardzo ich lubil. I oblednie wysylal ich na smierc. Byl zbyt dobrym fachowcem w wojskowosci, aby ludzic sie, ze "Kamikaze" odwroci od Japonii kleske. Samobojcy nie mogli rozbic stoczni w dalekiej Ameryce ani tez zlikwidowac wytworni lotniczych.Japonia zdecydowala sie poddac 15 sierpnia 1945 roku. Kiedy wiadomosc ta zostala podana przez radio, admiral Ohnishi zwolal swych oficerow na odprawe. Wola cesarza jest swieta. Przed switem nastepnego dnia powiadomiono jednak zastepce admirala, ze Ohnishi popelnil harakiri. Kiedy zastepca admirala udal sie do jego rezydencji, Ohnishi byl przytomny. "Nie waz sie mi pomoc". Odmawiajac przyjecia jakiejkolwiek pomocy lekarskiej, z przecietymi wnetrznosciami - meczyl sie jeszcze do godziny szostej wieczorem tego samego dnia. KUNMING unnan, jedna z zachodnich prowincji Chin, samo serce Azji. Nawet z lotu ptaka zachowuje swoja nieco dzika urode: czerwonawe gory, poszarpane iglice i rozpadliny, w ktorych czesto lezy snieg i blyszcza tafle jezior, zielonych jak nefryt.Kunming, stolica prowincji Junnan, lezy na plycie gorskiej na wysokosci niespelna 2 tysiecy metrow. Miasto jest stare, powstalo w roku 1766 przed narodzeniem Chrystusa, ma do dzis swoja "starowke" otoczona murem, zreszta nieco pozniejszym. Na poludnie od miasta rozciaga sie spore jezioro Kun Yang, na zachodnim skraju znajduje sie swiatynia Zachodniej Chmury, zas okolo 25 kilometrow na wschod - inna swiatynia, pochodzaca z czasow dynastii Ming, a zbudowana calkowicie z brazu. Inne swiatynie wznosza sie w poludniowej czesci miasta. Tak to sie przedstawia, kiedy sie patrzy z samolotu. Byl to zawsze niespokojny i eksponowany kraj. Ta droga wedrowal Marco Polo, tedy szly karawany jubilerow do kopalni nefrytu w polnocnej Birmie, tu takze tlukli sie najezdniczy krolowie birmanscy. W gorach siedzialy - i siedza do dzis - awanturnicze plemiona Lolo, ktore nader regularnie zjezdzaly w doliny na wyprawy wojenne i rabunkowe. Dzis takze nie lubia spokojnego zycia, chetnie biora udzial w przemycie, nie gardza rabunkiem. Jedna z ostatnich 56 ksiezniczek plemiennych umarla tuz po ostatniej wojnie. Piekna i inteligentna, wyksztalcona, wladajaca kilkoma jezykami, miala swoje dziwactwa, aczkolwiek nieszkodliwe. Potrafila na przyklad na najbardziej oficjalnym przyjeciu, gdy wszyscy byli pozapinani na ostatni guzik od fraka czy munduru, zdjac bluzke, pod ktora miala tylko naszyjnik z zielonego nefrytu. Nie widziala sensu mordowania sie w bluzce, skoro jest tak upalnie. Wygladala wowczas jak posazek z pociemnialego zlota i absolutnie niczym sie nie przejmowala. Uwazala, ze jest u siebie, i goscie, chocby i z drugiej polkuli, nie maja tu nic do powiedzenia.Za czasow dynastii Manczu prowincja Junnan byla miejscem zeslania mlodych ksiazat z dworu cesarskiego w Pekinie - robiono ich gubernatorami prowincji. To oni przywiezli tu architekture, ktorej fragmenty zachowaly sie do dzis. Dookola Kunmingu rozciagaja sie pola ryzowe. Poza tym widac pszenice, soje, jaskrawozolte ,.kwiaty musztardowe" w dolinach. Takze i bialy mak na opium. Lotnisko polozone jest pomiedzy Kunmingiem a jeziorem Kun Yang. Podejscie do ladowania mialem od strony wioski, przelatywalo sie tuz nad jej dachami, sterczacymi jak bawole rogi. Pierwszym razem, kiedy przylecialem tu z Indii nad Himalajami, bylem nieco zmeczony. Lot nie byl latwy, rzucalo niemilosiernie, krecili sie w powietrzu japonscy mysliwcy, ktorych musialem skrzetnie unikac, bo calym moim uzbrojeniem byl pistolet i dwie butelki brandy. Wiercipiete, malego psa, ktorego przemycilem w bucie, tez wypompowalo. Zaraz po wyladowaniu dla rozprostowania kosci zaczal uganiac sie za chinskimi dziecmi, ktorych wiekszosc prowokowala go golymi pupami. Na szczescie Wiercipieta, podowczas jeszcze szczeniakowa-ty, mial feler: przy wiekszej szybkosci koziolkowal przez 57 glowe, co dzieci niezmiernie bawilo. Pozniej zreszta zawarl z nimi sojusz.W instrukcji wydanej zolnierzom amerykanskim przeczytalem bardzo cenna wskazowke, a mianowicie, ze ,Japonczyka mozna bardzo latwo odroznic od Chinczyka, poniewaz posiada on duzy palec u nogi odstajacy". Zaczalem wiec dla sprawdzenia przygladac sie bardzo pilnie nogom pracujacych na lotnisku robotnikow chinskich i ku mojemu zdumieniu zauwazylem, ze wszystkim odstaja duze palce u nog. Zachwialo to nieco moje zaufanie do amerykanskiej sluzby informacyjnej. Rezerwy tej nie zdolala unicestwic nawet obserwacja, ze Chinkom - zgodnie z amerykanska instrukcja - palce u nog rzeczywiscie nie odstaja. Bo znowu owa instrukcja nie wspominala nic o okolicznosci tak istotnej, ze ich sukienki - cheon-sam - rozciete sa po obydwu stronach powyzej kolan, co stwarza duze efekty. Po przeleceniu 13 tysiecy mil wyladowalem w kraju, ktory kiedys w dziecinstwie snil mi sie czasem jako wizja z puszek od herbaty. Dziecinne sny sie sprawdzaly: Chinczycy rzeczywiscie mieli skosne oczy, czarne wlosy i zoltawa cere. I nawet warkocze. Speszylo mnie tylko, ze dzieciaki, patrzac na mnie, tarzaly sie po prostu ze smiechu - bylem dla nich dziwolagiem ze swoimi niebieskimi i nieskosnymi oczyma, z jasnymi wlosami i duzym nosem. W tym czasie - w roku 1943 - byl to kraj odciety od swiata. Pomiedzy prowincja Junnan a oceanem staly wojska japonskie, wszystkie porty byly zablokowane, zas kontakt ladowy z reszta kraju praktycznie nie istnial. Prowincja byla odgrodzona wysokimi i niedostepnymi gorami. Cale zaopatrzenie dla lotnictwa USA i armii chinskiej szlo droga lotnicza ponad Himalajami. Pierwszym bialym, ktorego spotkalem na lotnisku, byl sam general Claire Chennault, dowodca 14 Floty 58 Lotniczej USA w Chinach. Slyszalem o nim juz dawno. To on w 1929 roku prezentowal w Ameryce "cyrk na samolotach" lacznie z cwiczeniami na trapezach. Byl sam swietnym pilotem. Od roku 1937 zaczal szkolic pilotow chinskich. W roku 1941 - jeszcze przed przystapieniem Ameryki do wojny - sprowadzil do Chin mysliwce Curtissa. I ludzi - pilotow i mechanikow. Byla to jego na poly prywatna armia bez oficerow, bez mundurow i z bardzo niewielka dyscyplina, same niespokojne i pelne fantazji duchy, tak jak i on. Ale z Japonczykami bili sie swietnie. Kiedy Stany Zjednoczone wreszcie wypowiedzialy wojne, Chennault zostal generalem i dowodca 14 Floty, powstalej z jego rozszerzonej i zreorganizowanej ekipy.Byl bardzo przystojny. Wysoki, suchy, opalony, z jastrzebia twarza. Przywital mnie slowami: -No, bedzie pan tu mial wiele ekscytujacych momentow. W powietrzu i na ziemi. Na skraju lotniska stalo kilkanascie samolotow mysliwskich produkcji amerykanskiej typu Curtiss P-40 (w Anglii znane jako "Tomahawki"). Zdziwilo mnie, ze innych nie widze. To na tych przestarzalych juz gratach mialo sie walczyc z mysliwcami japonskimi nowego typu? Chennault zauwazyl moje zdziwienie. -Wolalby pan angielskie Spitfire'y, prawda? Ja tez. - I usmiechnal sie niezbyt wesolo. Tych maszyn nie mozna bylo nawet porownac ze Spitfire'ami. Pozniej dowiedzialem sie, ze Chennault walczyl o lepsze samoloty dla 14 Floty - niestety, bez rezultatu. Eksperci wojenni Stanow Zjednoczonych, zarowno ci, ktorzy petali sie po Chinach, jak i ci, ktorzy siedzieli w Bialym Domu, nie mieli wlasciwego rozeznania sytuacji, zas Kongres i sam prezydent Roosevelt rowniez nie doceniali waznosci frontu wojennego w Chinach i wagi samych Chin na scenie swiata. Chennault, ktory mial tu wiele poufnych kontaktow i 59 doskonale znal Chiny, byl dla biurokracji waszyngtonskiej tylko oficerem lotnikiem niezmiernie dalekiego i egzotycznego frontu. Nie powinien byl, ich zdaniem, mieszac sie w sprawy "wielkiej polityki". Rozumowano dalej kategoriami "korpusu ekspedycyjnego". Chennault, ktory krytykowal krotkowzrocznosc i plytkosc przestarzalych koncepcji i mial oczy otwarte na zachodzace w Chinach procesy spoleczne, nie znajdowal posluchu w Waszyngtonie. Nawet zaopatrzenie dla wlasnych dywizjonow kapalo jak z laski. Chocby te przestarzale P-40.-Idylla, co?... - zauwazyl general. Rzeczywiscie na pierwszy rzut oka bylo tu nieomal idyllicznie: spokojne, turkusowe niebo, czerwonawe Himalaje, cisza. Tylko napic sie ginu i zakrecic mlynka palcami, co tez eksperci chetnie czynili. A tymczasem kraj o wielowiekowej historii, pieknej tradycji i wysokiej kulturze, w ktorym jednak wiele tysiecy ludzi przymieralo glodem, wstawal z letargu. Chennault niewysoko cenil politykow i dyplomatow, ja studiujac wypowiedzi amerykanskich i brytyjskich mezow stanu, nie wierzylem im w dwojnasob. Wszelkie gornolotne zapewnienia uwazalem za puch z dmuchawca, ktory nosi wiatr. W zestawieniu z interesami lojalnosc byla dla nich romantyzmem, a na dodatek owe "interesy" byly na miare doraznych transakcji kupieckich - ciasne. Mimo krancowej nieufnosci ludzilem sie jeszcze wowczas, ze moje doswiadczenie lotnicze przyda sie krajowi. Dlatego nie chcialem tu zginac. Nie chcialem zginac takze i dlatego, ze bylem odpowiedzialny za moja rodzine. Smierc jest czasem obowiazkiem, ale jesli nim nie jest, nie jest takze i zadna sztuka. Sztuka jest walczyc i nie zginac. Obserwowalem rozstawione na lotnisku P-40 i porownywalem je ze slynnym japonskim "Zerem". 60 Curtiss P-40 z 1300-konnym silnikiem Packarda mial ciezar wlasny 2974 kg, ciezar w locie - 3960 kg, predkosc maksymalna przy ziemi - 496 km/godz. Na wysokosci 6 tysiecy metrow mozna bylo wydusic z niego-zaleznie od stopnia zuzycia silnika (nie byly to w wiekszosci nowe maszyny) -jakies 550-560 km/godz., na 8 tysiacach nigdy wiecej niz 520 km/godz. Pulap praktyczny wynosil do 10 tysiecy metrow. Wznoszenie nie bylo najlepsze: 645 m/min., ale na wysokosci 7-8 tysiecy metrow juz tylko 270 m/min. Normalny zasieg przy szybkosci podroznej i locie na 3 tysiacach metrow wynosil 1200 kilometrow, zas po podczepieniu zbiornikow dodatkowych - do 3,5 tysiaca kilometrow. Japonski mysliwiec Mitsubishi A6 M6c model 53 "Zero" w wersji naowczas spotykanej mial slabszy silnik: 1200 KM, ale posiadal o wiele nowoczesniejsza konstrukcje i byl znacznie lzejszy (ciezar wlasny wynosil 1780 kg, ciezar w locie - 2720 kg). Przy slabszym silniku mial lepsze mozliwosci od naszego P-40. Wprawdzie przy ziemi szybkosc maksymalna byla zblizona (nieco ponad 500 km/godz.), ale na wysokosci 5-6 tysiecy metrow siegala ona 580, a nawet 590 km/godz. Pulap tez mial wiekszy - 12 500 metrow. Wznoszenie 955 m/min., o wiele lepsze. "Zero" potrafilo wdrapac sie na 6 tysiecy metrow w ciagu 7-8 minut. Zasieg - przy normalnej ilosci paliwa - wynosil okolo 1800, zas po podczepieniu zbiornikow zwiekszal sie do 2600 kilometrow. Byl to samolot o swietnych wlasciwosciach lotnych, bardzo zwrotny. Po wybuchu wojny japonsko-amerykan-skiej przez dlugi czas stanowil sensacje frontu. Nieszczegolnie tez przedstawiala sie sprawa porownania uzbrojenia obu samolotow. Japonskie "Zero" wyposazone bylo w dwie armatki 20 mm, dwa karabiny maszynowe kalibru 13,2 mm w skrzydlach, jeden taki sam oraz jeszcze jeden, dodatkowy o kalibrze 7,7 mm nad silnikiem, zas nasze P-40 - w wersji, jaka dysponowalismy w Chinach - mial tylko 6 kaemow kalibru 0,5 cala w skrzydlach z zapasem amunicji po 281 naboi na jeden kaem. Na podstawie porownania tych liczb doszedlem do paru konkretnych wnioskow. Moja naczelna bronia bedzie tu manewr i doswiadczenie. Na powiekszenie swego konta zestrzelen raczej nie nalezy liczyc, trzeba pilnie zwazac, aby szybsze i zwinniejsze "Zera" nie zerznely poczciwej krowy P-40. Nawiasem rzeklszy, byla to rzeczywiscie maszyna w swoim czasie poczciwa, mocna i wytrzymala. Mowiono mi, ze w locie nurkowym znosi bardzo znaczne przyspieszenie, co jednak nie bardzo mnie pocieszalo. Gdyby tak miec tutaj swojego Spitfire'a, na ktorym tyle sie nalatalem nad Anglia i kontynentem. Ale nie dla psa kielbasa, trzeba latac na tym, co jest, nie zas na marzeniach. Niech diabli wezma bonzow od zaopatrzenia. Wieczorem general Chennault zaprosil mnie do swojej kwatery na kolacje. Podano ja na sposob kontynentalny, z francuskimi przekaskami i burbonem, ktory przywiozlem generalowi od jego przyjaciol z Ameryki. Potem jednak wjechala na stol pieczona ges birmanska, upolowana przez Chennaulta, i kaczka z jeziora Kun Yang, "zestrzelona" przez jego szefa sztabu, a podlana wspanialym sosem wedle przepisu "trzech siostr Soong" (te trzy siostry to: Madame Sun Jat-sen, wdowa po pierwszym prezydencie republiki chinskiej, piastujaca pozniej - o ile wiem - wysokie stanowisko w Chinach Mao Tse-tunga, Madame Czang Kaj-szek oraz Madame Kung, "zona finansow"; wszystkie trzy znaly sie na kuchni). Zaproszono mnie jednak nie tylko na kolacje. Byl to raczej seans, w czasie ktorego general Chennault chcial sie dowiedziec jak najwiecej o taktyce i walkach lotniczych w Europie, ja zas staralem sie zdobyc te 62 same wiadomosci, ale w odniesieniu do warunkow chinskich. Przerzucalismy sie wiec pytaniami i odpowiedziami, nie obylo sie takze i bez spiec, bo na przyklad dla mnie nie bylo mile zapytanie, dlaczego lotnictwo polskie bylo tak male w momencie uderzenia Niemcow w 1939 roku. zas dla generala moja riposta w formie przypmnienia, ze w tymze samym roku ani Anglia, ani potezne Stany Zjednoczone nie dysponowaly rowniez lotnictwem w sensie sily uderzeniowej. O "wielkim praniu" sprawionym Ameryce przez Japonie w pierwszej fazie wojny nic juz nie powiedzialem, ostatecznie bylem tu gosciem.Wreszcie szef sztabu sprowadzil rozmowe na inne tory. -Jaka taktyke stosuje pan w powietrzu jako dowodca? -Jedyna rozsadna - odpowiedzialem - zadac jak najwieksze straty przeciwnikowi, oszczedzajac sily wlasne. -A w starciu z przewazajacymi silami mysliwcow? - docisnal Chennault. -Zaskoczenie i blyskawiczny atak. -Taktyka kobry. -O ile zdazylem sie zorientowac, przy istniejacych dysproporcjach sprzetowych jest to tym bardziej jedyna skuteczna taktyka. Zapytalem, co jest mu wiadomo o planach Japonii na najblizsza przyszlosc. Chennault zamyslil sie, popatrzyl na duza mape Chin rozwieszona na scianie i powiedzial: -W tej chwili Japonia stracila juz nadzieje uzyskania przewagi powietrznej nad Chinami, mimo wszystko. Zreszta i na calym Dalekim Wschodzie. Niemniej beda grali do konca. Mozna sie spodziewac prob przedarcia sie do Indii poprzez Birme celem uchwycenia naszych baz lotniczych i zmiazdzenia 63 powietrznej linii zaopatrzeniowej nad Himalajami. Bez tej linii dzialania armii chinskiej i naszej 14 Floty Lotniczej nie sa mozliwe. Drugiego uderzenia nalezy sie spodziewac od poludnia, w kierunku Chin centralnych, i od poludniowego zachodu, wzdluz linii kolejowej, co moze byc polaczone z atakiem od polnocy, od strony Hankou. I naprzeciwko po tej samej osi od Kantonu celem odciecia naszych baz lotniczych we wschodnich Chinach.-W wypadku podbicia Chin Japonia mialaby zupelnie wolna reke na Pacyfiku - zauwazylem. General popatrzyl na mnie i usmiechnal sie. -Japonia przegrala wojne juz w momencie jej wypowiedzenia. To byla glupota. Gdyby nie zawierzyli Niemcom i zdecydowali sie bodaj na neutralnosc, zostaliby mocarstwem i mieliby Azje w kieszeni. Ale oni przegraja wojne. -Nad jaka prowincja przewiduje pan general najgoretsze walki? - spytalem. -Wschodnie Chiny. Nasz wywiad wykryl przygotowania Japonii we wschodnich Chinach do ofensywy na ziemi i w powietrzu. I tam wlasnie bedzie pan latal. Dyskusje przerwalo wejscie dwoch wysokich oficerow chinskich z zonami. Przybyli - jak zwykle - na mah-jonga. Podano brazylijska czarna kawe z benedyktynem, rozstawiono stolik. Zapomnielismy o strategii i taktyce. Nawet o wojnie. Ale niebawem na lotnisku poszly w ruch wszystkie gongi - sygnalizowano nalot japonskich bombowcow. Byla polnoc. Japonczycy okazali sie punktualni. PRZEJSCIOWY BARAK W Kunmingu otrzymalem mieszkanie tuz obok kwatery glownej generala Chennaulta. Jak na warunki wojenne, mieszkanie nie bylo zle: czyste, jasne, a co najwazniejsze - z pieknym widokiem na Himalaje. Mialo jednak jedna powazna wade: sasiadkami byly mlode i przystojne Amerykanki. Ich zadaniem bylo zorganizowanie i dogladanie swietlic zolnierskich 14 Floty Lotniczej USA. Praca ta nie wymagala wielkiego nakladu energii. Mialy wiele wolnego czasu, a jeszcze wiecej ochoty do zabawy. Zagralem z nimi pare razy w tenisa, po czym postanowilem zwiewac. Po pierwsze dlatego, ze bylem zonaty i doszedlem do wniosku, iz za wszelka cene trzeba utrzymac fason tudziez powage "czlowieka rodzinnego", a po drugie - walki powietrzne sa bardzo wyczerpujace. Doskonala forma fizyczna pilota mysliwskiego jest bardzo powaznym atutem w walce. Nie, stanowczo nalezalo zachowac asceze. Blizej samolotow, a dalej od pieknych kobiet. Zameldowalem sie u generala.-Jak sie panu podoba kwatera? - zapytal. -Owszem, bardzo. Ale wolalbym mieszkac blizej lotniska. Usmiechnal sie. -Doskonale. Moj szofer zawiezie pana do baraku przejsciowego. Tam oczywiscie nie ma takiego komfortu jak w obecnym pana mieszkaniu, ale piloci 65 chwala sobie ten barak. Podobno zycie wesole i ciekawe.Na skraju lotniska, wsrod akacji, stalo kilkanascie ulepionych z gliny barakow, miedzy nimi takze i ten "przejsciowy". Dach ze slomy ryzowej, male okna zalepione natluszczonym papierem zamiast szyb, niezdarnie sldecone drzwi. Nie byl nawet otynkowany i pobielony - po prostu brazowa, zeschla w sloncu glina. Na drzwiach widniala instrukcja w jezykach chinskim i angielskiem: "Przed wejsciem do baraku wieczorem zaswiec latarke i sprawdz, czy na ziemi nie lezy jadowity waz". Swietnie trafilem, to cos dla mnie! "To samo zrob po otwarciu drzwi: patrz na podloge. Przed spaniem sprawdz posciel, czy weza nie znajdziesz. Rano zajrzyj do butow, gdyz zmije lubia miejsca przytulne na spoczynek nocny. Zaciagnij siatke na lozko w czasie snu, gdyz wsrod komarow trafiaja sie malaryczne. Uwazaj rowniez na skorpiony. Gdybys zauwazyl jakies inne stworzenia nie objete instrukcja - zamelduj sie natychmiast w miejscowym szpitalu. Uwazaj na szczury." Cholera! Nie wypadalo jednak wycofywac sie z przejsciowego baraku, skoro przenioslem sie tu na wlasna prosbe. Zreszta jakos to bedzie, wszystko w zyciu mija. Podlogi w baraku nie bylo, tylko cos w rodzaju klepiska z ubitej gliny. Lozka pietrowe, razem na dwadziescia osob. Tuz przy drzwiach staly beczki z woda: do mycia i do picia. Administratorem baraku byl maly, obdarty Chinczyk. Nazywano go Mister Chien. Mial dziesiec lat, czarna grzywke przycieta nad czolem, plaski nosek, czarne oczy i okragla, stale rozesmiana twarz. Moj pies Wiercipieta z miejsca szurnal za szczurem, zdobywajac sobie uznanie i szacunek mieszkancow 66 baraku tudziez Mr Chiena. Powoli poruszal sie Mr Chien po baraku, przeszkadzaly mu w chodzeniu duze, zolnierskie buty, ktorych jednak za zadne skarby nie chcial sie pozbyc, gdyz dodawaly mu powagi. Znal jezyk angielski, w chwilach dogodnych dla siebie nie rozumial jednak ani slowa. Nie wierzyl ani w Konfucjusza, ani w Budde, ani w amerykanski pospiech. Slal lozka, kiedy mial na to ochote, uzupelnial wode w beczce, kiedy byl w odpowiednim nastroju. Czasem zamiatal, co zreszta oplacalo mu sie najbardziej, bo w smieciach mozna bylo znalezc bilon. Najbardziej jednak interesowal sie sztuka militarna: lubil strzelac z pistoletu do szczurow w baraku. Wiercipieta nie znosil strzelaniny, nalezal bowiem do tych, ktorzy wedruja po swiecie z rozdzka oliwna. A poza tym nie lubil brudnej konkurencji w polowaniu. Doszlo nawet na tym tle do pewnych nieporozumien pomiedzy Wiercipieta a Mr Chienem, zakonczonych przykrojeniem portek malemu administratorowi. Nie zaprzestal on jednak swojej strzelaniny, az wreszcie ktoregos dnia celujac do szczura, przedziurawil beczke na wode. Mr Chien zalepil dziure chlebem, metoda ta jednak okazala sie malo skuteczna. Chleb rozmakal, woda wyciekala, beczka najczesciej byla pusta. Chien, chlopak uparty i ambitny, zalepial dziure w beczce chlebem wciaz od nowa i narzekal:-Kazdy czlowiek na swiecie powinien robic to, co chce, kiedy chce i jezeli chce, nie tak jak ja, ktory musze robic wszystko. - Po czym lupal drzazgi ze skrzyn, polewal je benzyna i rozpalal w srodku baraku ognisko. Bardzo to lubil. W baraku bylo tylko kilku stalych mieszkancow, reszta sie zmieniala. Czasem w nocy przybywali jacys tajemniczy ludzie i znikali nad ranem. Skad przybywali, kim byli i dokad szli - nie wiadomo. Nigdy nie byli rozmowni. Kiedy raz moj nowy sasiad wtaszczyl pod 67 swoja prycze pekaty worek i zobaczyl w moich oczach cztery znaki zapytania, raczyl wyjasnic:-_ Wybuchowe. __ ?? -Misja dyplomatyczna. Jedna wielka tajemnica byl rowniez moj sasiad z drugiej strony, tym razem staly mieszkaniec baraku, Frank. Twierdzil, ze ma "trzy wlasne byle zony". Ze wszystkimi byl oficjalnie rozwiedziony i zadnej nie placil alimentow. Jezeli w Ameryce mezczyzna jest rozwiedziony i nie placi alimentow, to jego zona musi juz miec na sumieniu cos solidnego. Niedawno wlasnie przeczytalem w prasie wzmianke o sprawie rozwodowej: jakas Amerykanka dostala natychmiast rozwod z paragrafu "uwolnienie od okrutnego meza" plus wysokie dozywotnie alimenty. Dowodem okrucienstwa meza bylo jego odezwanie sie: "Musztrujesz mnie jak kapral". A Frank mial trzy rozwody bez alimentow. Nieprawdopodobne! Byle zony kochaly Franka jak za dawnych lat i pisywaly do niego listy, nazywajac go "najdrozszym w swiecie bohaterem" (Frank mial w Ameryce kilka wytworni lodow). Pytaly, kiedy wroci z wojny, gdyz "chcialyby czuc sie z nim jak z prawdziwym mezem". Jak Frank zamierza to zorganizowac, rowniez bylo tajemnica. Na razie odpisywal cierpliwie: "Poczekajcie na koniec wojny" albo: "Gdy zostane kapitanem..." Listy zon pecznialy od milosci jak konto bankowe Franka od pieniedzy. Frank czytywal nam listy od zon, a czynil to tonem bardzo lirycznym. Jezeli jeszcze przedtem zafundowal nam wino, plakalismy jak bobry. A Frank wpadal w trans samouwielbienia: -Samego Szekspira i jego drogocenna poezje moge wam czytac, jesli zajdzie potrzeba. A moze chcecie cos ze starozytnej historii? Niestety, nie doszlo do prezentacji "drogocennej 68 poezji Szekspira", powstal bowiem spor pomiedzy Frankiem a jednym z oficerow. Frank twierdzil, ze Szekspir byl cudzoziemcem, zas ten drugi, ze tylko synem emigranta, urodzonym w Ameryce. Dyskusje literacka zakonczyl Frank:-Moj ojciec urodzil sie we Francji i skonczyl nawet uniwersytet. Przyjechal do Ameryki, do Nowego Orleanu. Byl profesorem, ale zarabial tak malo, ze nie starczalo mu na zycie. Wobec tego zaczal robic lody. A sami wiecie, ze w Nowym Orleanie klimat wszawy, a ponadto goracy. Zrobil fortune na lodach. Jako czlowiek uczony napisal wtedy wiersz, ktory do dzisiaj wisi oprawiony w moim biurze w fabryce. A wiersz byl taki: "Kiedy chcialem ludziom wbic do glowy troche wiadomosci o literaturze, zylem w nedzy. Kiedy zaczalem im wbijac lody w geby, dorobilem sie pieniedzy". Rozumiesz, tepa glowo, o co tu chodzi? I znowu czytal nam listy od swoich bylych zon. Oryginalem byl ten Frank. Kiedy ognisko, listy od bylych zon i wino zanadto go rozgrzaly, zaczynal obrzadek "ochladzania sie". Powoli, z nadzwyczajna flegma zdejmowal buty, spodnie, bluze, koszule i reszte. Tylko czapki nigdy nie zdejmowal. -Jestem pierwszym w mojej rodzinie oficerem - mowil - i nie jest wskazane, abym wylamywal sie spod regulaminow wojskowych, poniewaz musze zostac kapitanem. Jezeli na przyklad nadleca teraz Japonczycy i zbombarduja nasze lotnisko, to niby kto bedzie bronil reszty chinskiego swiata? Kto uwierzy, ze jestem oficerem? Kto bedzie wydawal rozkazy? Walczacym potrzebny jest dowodca. A dowodcyczapka. Japonczycy rzeczywiscie przylecieli ktoregos wieczoru, zbombardowali Kunming, pare bomb ciezkiego kalibru wrabali takze w lotnisko. Franka przymknieto wtedy za "niekompletny stroj oficerski w czasie akcji 69 bojowej" - i znowu awans na kapitana diabli wzieli. Frank sie tym nie przejal.-Ja sie nie spiesze, na czasie mi nie zalezy. Zastanowie sie jeszcze nad umundurowaniem w czasie akcji bojowej. Uwazam zreszta, ze w prywatnym upalnym zyciu oficerskim wystarcza czapka na glowie. - Co powiedziawszy, zanurzyl sie pod koc z nieodstepna czapka na glowie i usnal. Po pewnym czasie zaczal jednak krecic sie i mruczec. Pochylilem sie nad nim. -Co ci jest? -Cos zimnego mam w nogach. Patrze, a tu spod koca wylazi waz i najspokojniej splywa na ziemie po nodze lozka. Sparalizowalo mnie, natomiast golutenki Frank w czapce na glowie wyskoczyl z lozka i zaczal grzmocic z pistoletu. Ale nie trafil. Mr Chien dostarczal nam wina (pozostalo mi ono w pamieci jako "dziwne wino") i zakasek. Zakaski byly rownie tajemnicze jak wszystko w baraku. Mr Chien jednego dnia twierdzil, ze to "wedzona noga tygrysa", zas nazajutrz o tym samym tajemniczym kawalku miesiwa, ze to "noga wedzonej swini z prowincji Junnan". Do dzis nie wiem, co to bylo, wiem tylko, ze nie bylo podobne do zadnej nogi. Ale najwieksza tajemnica baraku miala dopiero nadejsc. Oto pewnego wieczoru Frank ubral sie i ogolil, po czym przesunal na bakier swoja niesmiertelna czapke i oswiadczyl: -Chlopcy, czas zobaczyc szerszy swiat, musze troche odpoczac od waszych twarzy. Zamknal z halasem drzwi i znikl w ciemnosciach. Bylo nam smutno bez Franka. Nikt nawet nie wystrzelil z pistoletu w czasie rozmowy. A Frank robil to regularnie. Pomimo ze byl z Poludnia, gdzie ludzie sie nie spiesza, do strzelania nie byl powolny. Gdy w dyskusji przegrywal, walil z pistoletu w dach i mowil flegmatycznie: 70 Rzeka Kuej, ktora przy dobrej widocznosci ulatwiala lotnikom nawigacje. W czasie mgly wznoszace sie wzdluz niej gory stanowily duze niebezpieczenstwo dla pilotow-A teraz rozumiesz, o co chodzi? Przepowiadalismy mu wielka kariere polityczna i twierdzilismy, ze zaiwaniajac po swiecie z galazka oliwna w jednej, a z pistoletem w drugiej lapie, ma wszelkie szanse na popularnosc w skali swiatowej. Frank, co prawda, nie mial takich ambicji. Jezeli jednak tamten strzal w dach nie wystarczal i jesli przeciwnik oponowal nadal przeciwko jego tezom, Frank spokojnie i flegmatycznie walil mu tuz nad glowa i mowil skromnie: -A teraz juz rozumiesz? -Przestan strzelac, masz racje. -No, widzisz. Mowilem ci od poczatku, ze jestem czlowiekiem kochajacym spokoj i braterstwo, a takze 71 wolnosc slowa w pelnym znaczeniu. Po co sie klocisz ze mna?Usnelismy tego wieczoru bez Franka, bez lirycznej lektury listow jego bylych zon i bez strzelania. Rano obudzily nas wybuchy bomb. Japonczycy zaskoczyli nas. Zrzucili ladunek na Kunming i odlecieli. A my nie poszlismy w powietrze: cos nawalilo w systemie alarmowym. -Frank! - krzyknal jeden z oficerow, usilujac po ciemku trafic noga w nogawke spodni. - Frank jest w Kunmingu! -Czego chcesz? - odezwal sie w ciemnosciach basowym glosem Frank. Zapalilismy swiatlo. Frank spal na swoim lozku bez czapki, natomiast w pelnym umundurowaniu. Na tym samym lozku spal jakis porucznik lotnictwa, rowniez w mundurze i z pistoletami przy pasie. A pomiedzy nimi mlodziutka Chinka w jedwabnej wieczorowej sukience, przetykanej srebrem. Spala spokojnie jak dziecko. Frank rozejrzal sie po baraku, popatrzyl na spiacego porucznika i na spiaca krolewne. Poklepal sie po glowie i bardzo sie zawstydzil, ze jest bez czapki. Potem zaczal ciagnac za ramie porucznika. -Mike, co to jest? - i wskazal na Chinke. Porucznik wybaluszyl oczy. -Nie wiem. -Skad ja wziales? -Kto, ja? -Chyba ze nie ja. Frank byl zrozpaczony. Delikatnie dwoma palcami dotknal ramienia Chinki. -Wstan - powiedzial lagodnie jak matka do dziecka (nigdy nie slyszelismy u niego tak lagodnego glosu). Ale Chinka otworzyla tylko skosne oczy, usmiechnela sie, przewrocila sie na drugi bok i spala dalej jak susel z Dalekiego Wschodu. 72 Opatulilismy Chineczke kocami i zawiezlismy ja samochodem do Kunmingu do domu. Sprawa byla mocno nieprzyjemna, gdyz na lotnisko, a tym bardziej do barakow, nie wolno bylo zapraszac kobiet. Liczylismy, ze sprawa zostanie w tajemnicy, ale stalo sie inaczej. Rano znaleziono przy bramie lotniska zalanego Chinczyka, spiacego przy swojej rykszy. Jego relacja, zlozona w dowodztwie, brzmiala podobno tak:-Dwoch mlodych oficerow lotnikow w towarzystwie mlodej i bardzo ladnej Chinki zaprosilo mnie na kolacje, ryksze kazali zostawic do swojej dyspozycji. Nigdy jeszcze nie jadlem takiej dobrej kolacji, nawet na Nowy Rok. Dostalem duzo kaczki po kantonsku i wodke z ryzu, bo bylo chlodno. Pamietam, ze potem jeden z oficerow strzelal z pistoletu do ksiezyca. Ciagnalem swoja ryksze w strone lotniska, przewrocilismy sie pare razy. Stanalem, zeby popatrzec na ksiezyc, bo moja rodzina bardzo lubi ksiezyc. I w swietle ksiezyca zobaczylem, ze zamiast Chinki pomiedzy oficerami siedzi tygrys, co tak podzialalo na moje nogi, ze zaczalem biec. Wtedy znowu jeden z oficerow zaczal strzelac. Ksiezyc zakolowal i pomyslalem, ze oficer go postrzelil, i bylo mi smutno, bo moja rodzina bardzo lubi ksiezyc. Tygrysia skore znalazl Mr Chien pod barakiem. Frank dal mu piec dolarow, zeby wyniosl ja poza lotnisko. Niebezpiecznie bylo rozmawiac z Frankiem na te tematy. Pierwszemu z ochotnikow omal ucha nie odstrzelil. Starzy, nie zepsuci jeszcze cywilizacja zachodnia Chinczycy w Kunmingu twierdzili potem, ze przy ksiezycu kobieta moze zamienic sie w tygrysa. Mlodzi Chinczycy natomiast upierali sie, ze chodzilo o studentke uniwersytetu, ktora nawet niezle sie uczy. Frank dostal kilkanascie listow od uroczych kobiet z propozycjami, aby zamienil je w tygrysy. Nie odpowiedzial na zaden. Bo Frank byl w gruncie rzeczy 73 niesmialy, chociaz strzelal dobrze. Podejrzewam, ze tylko przez niesmialosc ozenil sie trzykrotnie. Frank - dobry pilot, groszorob, flegmatyk. Duze, naiwne dziecko. W ZWARCIU Przed odlotem do Chin opowiadano mi wiele o mysliwcach japonskich, o ich specyficznym podejsciu do problemu walki, o fanatyzmie i odwadze, o krancowej pogardzie smierci. Takze o tym, ze w sytuacjach ostatecznych maja zwyczaj pakowac sie razem z maszyna w pierwszy napotkany samolot, przeciwnika. Przyjmowalem te relacje z pewna doza sceptycyzmu. Bylem przyzwyczajony do walk z mysliwcami niemieckimi. Najodwazniejszy nawet i najbardziej zazarty wycofywal sie z walki, jesli nie mial szans, jesli wystrzelal amunicje albo gdy konczyla sie mu benzyna. Mysmy takze inaczej nie postepowali. Ostatecznie kazdy czlowiek ma jakis instynkt samozachowawczy i szczypte rozsadku.Moj sceptycyzm stopnial juz w pierwszym spotkaniu z pilotami japonskimi, gdy zobaczylem maszyny z czerwonymi kolami na skrzydlach i kadlubie, wyczyniajace przedziwne piruety w powietrzu i pchajace sie do walki tak bezpardonowo, ze nalezalo uwazac, aby w pierwszej minucie nie zakonczyc zderzeniem. Kiedy pierwszy napotkany pilot japonski wijac sie konwulsyjnie w powietrzu zaszedl od tylu i probowal odrabac mi ogon maszyny wlasnym smiglem, ryzykujac oczywista smiercia, zaczalem byc ostrozniejszy. Tu naprawde obowiazywaly inne prawidla walki. Byl pazdziernik 1943 roku, lotnisko w Kunmingu. 75 Dywizjon w stanie alarmu. Za moment mielismy startowac. Zadanie: sprowokowac japonskich mysliwcow w Indochinach Francuskich, w okolicy miasta Hajfong, zwiazac w walce, odciagnac od bazy, aby w tym samym czasie nasze bombowce mialy szanse skutecznego zaatakowania lotniska i okretow wojennych, zakotwiczonych niedaleko brzegu w Zatoce Tonkinskiej.Taka impreza nad terytorium przeciwnika jest zawsze bardzo interesujaca, w zwiazku z czym zabieralem ze soba maly kompas w spince kolnierzyka, drukowana na jedwabiu mape schowana w kieszonce od zegarka, zapalki, noz, dwa pistolety i 300 sztuk amunicji do nich, poczym w ostatnim momencie zapinalem stalowa bransoletke z moim "wojennym numerem". Niewiele to pomaga w dzungli, ale przynajmniej Czerwony Krzyz mialby ewentualnie szanse identyfikacji ogryzionych resztek. Nasze lotnisko bylo odlegle od Hajfongu o jakies 620 kilometrow. Zgranie w czasie calej operacji nie bylo latwe, biorac pod uwage roznice szybkosci bombowcow i naszych maszyn, tym bardziej ze bombowce startowaly z innej bazy. Trzydziesci bombowcow dostalo na wszelki wypadek wlasna oslone mysliwska, nasz dywizjon - szesnascie samolotow. Mielismy startowac z dokladnoscia niemal sekundowa, aby zdazyc w pore poderwac mysliwcow japonskich z bazy i odciagnac ich wystarczajaco daleko. Wyliczenia rzecz dobra, ale element niespodzianki istnieje zawsze. W polowie drogi, na wysokosci 6 tysiecy metrow, przylapal nas dosc spory tajfun, zapowiadany przed startem jako "silny wiatr". Zepchnal nas cokolwiek na wschod, musielismy na pelnym gazie nadrabiac stracony czas. Na wysokosci Lao Cai blysnely w sloncu cztery mysliwce japonskie, ale zgubilismy je w przestrzennej mgle. Rozgladalem sie za wlasnymi bombow- 76 cami. Mialy nadleciec od strony Dien Bien Phu. Na razie nie ma ich. Robimy okrazenie na wysokosci 6700 metrow. Sa! Gora idzie oslona mysliwska, pod nia dwie pietnastki bombowych maszyn. Rodzinka w komplecie.Na pelnym gazie lecimy na Hanoi. Jezeli poderwie-my Japonczykow zbyt wczesnie, nie wykonamy zadania. Rozprawia sie najpierw z nami, a potem szurna na bombowce. Wobec tego robimy lagodny zakret cokolwiek na wschod, wchodzimy nad blyszczacy ocean. Daleko przed nami wyspa Hajnan. Zamykamy luk. Rozgladam sie za lotniskiem i odbezpieczam karabiny maszynowe. Poprawiam maske tlenowa na ustach, kokosze sie w kabinie, sprawdzajac, czy jestem dostatecznie mocno przypasany. I nagle - piorun z chinskiego nieba! W szyk wala smugi pociskow. Od strony slonca nurkuja japonscy mysliwcy. Z lotniska nikt nie startuje, "gospodarze" czekali w powietrzu. To bardzo wygodne dla nich. Dla nas nie. Sytuacja raczej grobowa: maja przewage wysokosci i jest ich wiecej. Ilu? W pierwszym momencie wydaje sie zawsze, ze ogromne mnostwo. Staram sie blyskawicznie policzyc. Wypada, ze trzydziestu czterech. Ale od slonca nurkuja nastepni. Sluchawki ozyly, krzyk po angielsku: -Jezu Chryste, mam kilkunastu na grzbiecie! Patrze w dol, pomiedzy bombowcami czarne bukiety rozrywajacych sie pociskow artylerii przeciwlotniczej. Wiatr znosi dymy, na ich miejsce wyskakuja nowe, jest ich coraz wiecej. Kacikiem oczu widze, ze jeden z bombowcow odlaczyl od szyku, wlokac za soba ogon dymu. W chwile potem cztery biale kopuly spadochronow na turkusowym niebie. Pierwsza fala ataku przeszla przez szyk, nie rozbijajac go. Ale rzecz w tym, ze to nie jest zwykly atak mysliwski. Oni sie po prostu wala na nasze maszyny. Jest rozkaz trzymania sie w szyku, ale nerwy nie 77 wytrzymuja. Druga fala japonskich maszyn rozbija nasz szyk. Robi sie nieprawdopodobny balagan w powietrzu, kazdy walczy teraz o wlasne zycie. Serie pojedynkow. W tej piekielnej kotlowaninie nie widzi sie zestrzelen, widzi sie tylko spadochrony, jesli pilot zdazyl i mogl wyskoczyc.Mysle przerazliwie jasno i chlodno. Tamci popelnili kardynalny blad taktyczny, a mieli wszystkie atuty. Powinni byli podzielic sie na dwie grupy: atak i cierpliwa rezerwe. Ci pierwsi rozbiliby nasz szyk, rezerwa wykonczylaby nas. Ale nie wytrzymali, szurneli kupa, teraz sobie przeszkadzaja w walce. To w gruncie rzeczy kiepscy piloci, niedoszkolone zoltodzioby. Widze, jak po ostrym przewrocie na plecy taki delikwent sprawia wrazenie, ze nie wie, gdzie jest i co sie z nim dzieje. Strzelaja niecelnie. Wiec sa szanse. - Ostatecznie spelniamy zadanie. Zwiazalismy ich. Teraz trzeba uwazac. Wszystkie te chlodne mysli przelatuja przez glowe niezaleznie od ferworu walki. Nogi i rece na sterach reaguja automatycznie, przejmujac sygnaly oczu. Wiem, ze wiazalem sie juz czterokrotnie, ale zadnej maszyny japonskiej nie mialem jeszcze na celowniku. W kabinie goraco. Nie oddalem dotychczas ani jednego strzalu. Szkoda amunicji, jesli nie jest sie pewnym trafienia. Wywijam sie, jak dotad, ze smug pociskow. Ale trzeba zaczac "pracowac" bardziej serio. Z lewej strony, troche nizej, widze plamiasty grzbiet japonskiego "Zera" i czerwone koliska na skrzydlach. Lezy w glebokim skrecie. Dodaje gazu i na pelnej szybkosci nurkuje. W tym samym momencie spostrzegam w lusterku pysk drugiego "Zera". Zaszedl, dran, od tylu. Jednak. Sciagam drazek sterowy na siebie. Horyzont zatoczyl sie i znikl. Orze brzuchem niebo, slonce przelatuje przez kabine, potem chmury i pare samolotow. Tamten trzyma sie ogona, wciaz grzeje, ze 78 skrzydel mu sie swieci. Jestem na plecach, On takze. Trzyma sie tuz za mna. Robimy regularna petle w dwojke, jak w tancu. Trzyma sie wciaz mojego ogona, ale przestal strzelac. Swiadomosc, ze bede zyl jeszcze pare sekund, dodaje mi ducha. Pare sekund to bardzo wiele.Tamten jednak nie jest "wlatany", mlody ptaszek. W lusterku widze, ze wpadl w moje wiry, kolysze sie. Jest bardzo blisko. Widze, jak pilot kreci glowa w kabinie, skolowany akrobacja. Wykorzystuje ten moment. Przymykam gaz, oddaje drazek do przodu. Lece na plecach po prostej, daleko przed soba widze Hajfong, zielone morze i poszarpana linie brzegu. Japonczyk jest zdezorientowany. Zamyka petle. A wiec jest juz pode mna. Dopiero teraz zdaje sobie sprawe, ile daly mi treningi w korkociagach plecowych - jeszcze w Polsce. W szkole mysliwskiej jako instruktor robilem codziennie z podchorazymi po kilkanascie tego rodzaju "kompletow". To byl doskonaly sprawdzian, ktory z pilotow ma szanse na ostrego mysliwca, a ktorego trzeba splawic na kurs obserwatorski albo do lotnictwa bombowego. Japonczyk zamykajac petle, odkryl swoj ogon. Sciagam drazek, biore go na celownik. W sekunde przed nacisnieciem spustu przelatuja mi kolo kabiny smugi. Lusterko. Jest! Drugi pysk japonskiego "Zera" z mglawicowo drgajacym dyskiem smigla. Automatycznie robie unik. Japonska maszyna przewala sie w dol. Nie bede strzelal z poprawka. Szkoda amunicji i czasu, pal go diabli. Ale ten pierwszy jest juz takze. Jakies 270 metrow ode mnie w dole. Stawiam maszyne na pysk, dociagam gaz do konca, nurkuje na pelnej szybkosci. Czuje, jak mi opadaja miesnie kolo oczu, maska cisnie na usta, pasy wpijaja sie w cialo. Japonczyk kladzie sie na lewe skrzydlo i pieknym lukiem pryska w gore. Jestem znowu pod jego ostrzalem. Ma lzejsza i zwrot- 79 niejsza maszyne i doskonale o tym wie. Sciagam drazek, zmniejszam luk. Samolot zadrzal, przechyla sie niepewnie ze skrzydla na skrzydlo. Wiem, co to znaczy: korkociag na szybkosci. Przymykam gaz, wyrownuje stery. Po dwoch zwitkach jestem na prostej. Nurkuje znowu. Tamten siedzi mi na ogonie. Wyprowadzam maszyne. Sila ciazenia wbija mnie w fotel, gniecie. Na moment trace wzrok, trzymam drazek w tej samej pozycji, czekam. Czarna mgla opada z oczu. Lusterko: jest! Trzyma sie ogona. Strzela krotkimi seriami, ale reke ma niepewna i kiepskie oczy, chybia. Smugi ida bokiem. Ogarnia mnie wscieklosc - nie na Japonczyka, lecz na konstruktora mego samolotu. Zwrotnosc mniejsza niz japonskich maszyn. Gdyby nie to, juz bym go mial.Niebo jest pelne samolotow oszalalych w wirze walki. Slonce lata po kabinie. A ja musze go zestrzelic. Bo jesli nie, to on zrabie mnie. Wobec przewagi jego maszyny postanawiam zastosowac jedna z dziwniejszych taktyk. On kiepsko strzela. Wobec tego trzeba wypompowac mu amunicje. Nerwowa zabawa. Skacze mu przed nosem w lansadach. Chwycilo. Zapalil sie do "polowania", sieje seriami. Jestem mokry. Flaczeje nieco, kiedy wreszcie milkna karabiny maszynowe w jego skrzydlach. Ale nie ma czasu na odpoczynek, nie teraz. Przechodze do ataku. Wyciagam wszystko, co mozliwe, ze sterow, pare razy mam go na celowniku, ale momenty sa zbyt ulamkowe, aby strzelac. Czekam. Wciaz czekam. Moja maszyna jest ciezsza, lepsza w nurkowaniu, musze go dostac. I on wie, ze go dostane, ze nie ucieknie. Wykorzystujac swoja zwrotnosc wali sie wprost na moja maszyne. Z przerazeniem stwierdzam, ze mam do czynienia z samobojca. Nie probuje uciekac. Nie chce uciekac. Chce zginac, ale nie sam. Reka automatycznie 80 przelatuje mi kolo klamry pasow, japonska maszyna przewala sie tuz obok, w ulamku sekundy widze twarz pilota w obramowaniu hauby, wiry szarpia drazkiem. Robie ciasny skret w lewo - za nim. Ale on nie zwraca juz uwagi na mnie. Dostrzegl formacje naszych bombowcow wracajacych z wyprawy, nurkuje wprost na nie. Wpakuje sie razem z maszyna na pierwszy z brzegu.Nurkuje za nim. Jestem szybszy w nurkowaniu, ale czy zdaze dojsc, zanim wpakuje sie w bombowiec? Strzelac nie moge, bo w tle mam maszyny bombowe, postrzelalbym wlasne zalogi. Idziemy obaj na pelnym gazie w dol, samolot wyje, boje sie, ze skrzydla odejda. Jestesmy nad zatoka. Robie lekki skret w lewo, zachodze nieco z boku. Z odleglosci niespelna stu metrow wreszcie strzelam. Krotkimi seriami, z poprawka. Zwolnil. Dostal? Chyba tak. Dochodze blizej i wale dluzszymi seriami w jego ogon. Jego maszyna rozlatuje sie, pilot skacze. Wykwita spadochron. Ku mojemu zdziwieniu widze, jak dwoch mysliwcow japonskich strzela do ratujacego sie pilota. Pomylka, wszystko sprzysieglo sie przeciwko niemu, nawet kamraci. Kraze. Tamten wpada do wody. Mysliwcy wciaz go ostrzeliwuja, az do momentu, gdy dwoch naszych wali sie na nich. Kraze wciaz. Japonczyk zyje, utrzymuje sie na powierzchni. I wtedy nastepuje to najgorsze. Widze, jak w przezroczystej wodzie ida na niego dlugie, zwinne cienie. Rekiny. Ida ze wszystkich stron jak po promieniach kola. Bezsensownie i glupio krzycze: -Nie!!! Japonczyk znika pod woda. Wycofuje sie na lad. Na Hajfong. Nad brzegiem wita mnie artyleria przeciwlotnicza. Schodze nad sama ziemie, ide lotem koszacym. Na siatce oczu mam wciaz drobna sylwetke czlowieka i rekiny. Lece na polnocny 81 zachod. Przede mna 640 kilometrow. Na tle nieba czarne krzyzyki wracajacych samolotow. Dolece czy nie? A tamten poszedl pod wode. Rekiny.Mowili: "Zostalismy zaatakowani". To prawda. Mowili: "Walczymy o wolnosc czlowieka". Czlowieka zjadly rekiny. Poszedl pod wode. Czarna, anonimowa, bezradna mucha. To bylo najgorsze. WIERCIPIETA I TYGRYSY astanawialem sie nieraz, dlaczego przy swoim awanturniczym temperamencie nie mialem nigdy pociagu do polowan. Tym bardziej ze strzelac lubilem i juz jako maly chlopiec miewalem po pare pistoletow i karabinow, oczywiscie w tajemnicy przed rodzicami. Bylem dzieckiem, kiedy wybuchla pierwsza wojna swiatowa. Pamietam jak przez mgle jakas wielka bitwe miedzy wojskami niemieckimi a rosyjskimi, rozgrywajaca sie bardzo niedaleko. Poszlismy potem z dziadkiem na pobojowisko. Bylo juz spokojnie. Pobici zolnierze, niemieccy i rosyjscy lezeli w pozach tak dziwacznych, jakie daje tylko smierc w walce. Nawet bagnety kruszyly sie w zetknieciu z ludzkim cialem. Dziadek podniosl jeden z lezacych karabinow, wazyl go w reku i ogladal, ja wzialem oczywiscie duzy pistolet i przewiesilem go sobie przez ramie na rzemieniu. Z pobliskiego lasu wyszedl nagle oficer rosyjski z paroma zolnierzami.-Dostali Niemcy w tylek - powiedzial do dziadka. -Was tez diabli wezma - mruknal na to dziadek. - Dobry karabin. Oficer byl dobroduszny. -Wrony bys z niego nie ustrzelil, stary. Dziadek popatrzyl nan. -Ano, stan na kilometr, to sprobuje. Oficer wyjal z kieszeni srebrna papierosnice. 83 -Jezeli trafisz ze stu krokow, to mozesz ja sobiezabrac. Dziesiec razy mozesz strzelac do tej papierosnicy. Papierosnica byla droga, z kutego srebra, z wygrawerowanym portretem cara Mikolaja II. Oficer odliczyl sto krokow, polozyl papierosnice na pienku. Dziadek wymierzyl, lecz po chwili odjal karabin od ramienia. Przetarl oczy, poglaskal brode - mial taka siwa jak swiety Mikolaj - i znowu celowal. Karabin trzasl sie w jego rekach, balem sie, ze dziadek nie trafi. Huknelo i zadymilo, papierosnica podskoczyla w gore i spadla. Dziadek palnal karabinem o ziemie, wzial kij. -Chodz, wnuczek. Dreptalem za dziadkiem z tym ogromnym pistoletem przewieszonym przez ramie i nie wiedzialem, dlaczego dziadek gniewa sie na Rosjan i dlaczego odstrzelil nos Mikolajowi II na papierosnicy. Bylem maly i nie wiedzialem, co to wlasciwie znaczy zabor. A dziadek mial wtedy 87 lat. Zawsze chodzil prosto. podpieral sie brzozowym kijem, ktory nosil bardziej dla fantazji niz z potrzeby. Dostalem od niego pare razy w skore, to prawda, nie mialem jednak zalu o to. Nauczyl mnie wielu dobrych rzeczy, miedzy innymi jak strzelac z pistoletu i jak mozna w biegu wsiadac i zsiadac z konia. Zbieralismy razem grzyby w lesie, robilismy kosze z lyka, lazilismy po polach i lasach, sluchalismy, jak szumia sosny. Dziadek siadal na jednym pienku, ja na drugim. Dziadek wyjmowal rogowa tabakierke, postukiwal nia o pieniek, potem otwieral. I tak sobie siedzielismy w milczeniu, dobrze nam bylo, a drzewa szumialy. Ale nigdy z nim nie polowalem. Jakos nie mialem do tego zaciecia. W czasie bitwy o Wielka Brytanie jeden z arystokratow angielskich zapraszal czesto pilotow mysliwskich z mojego dywizjonu do siebie na wypoczynek. Mial duza 84 rezydencje, pola i las. Byl to staruszek zupelnie samotny i lubil, jak mu sie dom ozywial. Zapraszal wowczas takze i panie z wielkiego londynskiego swiata, a ze Londyn byl wowczas silnie bombardowany, wiec chetnie przyjezdzaly... Tu bylo spokojnie. Otoz nasz staruszek przyniosl kiedys na werande dwie dubeltowki. Kroliki obgryzaly mu jarzyny w ogrodzie, proponowal polowanie.Nigdy przedtem nie zabilem jeszcze zadnego zwierzecia. Owszem, lisa raz zlapalem, gdy mialem szesc lat, ale zywego zamknalem w kurniku. Lis oczywiscie nawial. Zrobil podkop i nigdy wiecej go nie widzialem. Kiedy wyszlismy z naszym gospodarzem do ogrodu, slonce schowalo sie juz za las i kroliki wylazly na trawe. Wymierzylem do jednego, wypalilem, krolik wywinal kozla i lezal na zielonej trawie. Zrobilo mi sie glupio. Ostatecznie cala jego wina bylo to, ze chcial zyc. Zeby zyc, obgryzal liscie w ogrodzie zamoznego Anglika. I nie wiadomo, czy rownie dobrze to nie byl jego ogrod. To pewnie sentymentalne jak na pilota z dywizjonu mysliwskiego, ale czulem sie jak Niemiec, ktory w tym samym czasie morduje bezbronnych ludzi tylko dlatego, ze chca zyc. Nasz staruszek mial kiepski wzrok, zmarnowal wszystkie naboje. Po kazdym jego strzale krolik podskakiwal, swiecil prowokacyjnie bialym puszystym zadkiem i chodu w krzaki. To niewatpliwie podwazylo autorytet starego pana. Wracalismy z polowania - mojego pierwszego polowania - w kiepskich humorach, on dlatego, ze nie ustrzelil krolika, a ja dlatego, ze ustrzelilem. Zrobilem twarde postanowienie, ze w przyszlosci bede strzelal tylko do tych zwierzat, ktore maja rowne szanse ze mna, ktore beda mi zagrazaly zupelnie tak samo, jak ja im. Grubo potem nigdy nie moglem zrozumiec Amery- 85 kanow strzelajacych jelenie. Widzialem, ze w wielu Wypadkach pozostawiali je potem w lesie.-Dlaczego wobec tego pan strzela? - pytalem. -Dla mentalnego odpoczynku i zabawy. -Dlaczego nie zabierze pan jelenia ze soba albo nie odda go komus? -Nie kalkuluje sie finansowo: transport, klopoty. Strzelam sportowo, dla odpoczynku i przyjemnosci. Lubie patrzec, gdy trafione zwierze przewraca sie. A prawdziwa zabawe mam dopiero wtedy, kiedy jest ranne i chce uciec, ale mu sie nie udaje. To podniecajace. Obrzydliwe to bylo. W roku 1943 na froncie lotniczym w Chinach spotkalem misjonarza. Byl w zolnierskim drelichu i krotkiej skorzanej kurtce, noszonej przez amerykanskich lotnikow. Licho wie, czy naprawde byl misjonarzem i jakiego wyznania. W czasie wojny nie jest przyjete wypytywanie, kto jest kto i co robi. Misjonarz? Niechze mu bedzie, ze misjonarz. Otoz misjonarz lubil popic i nie robil z tego tajemnicy. Moze byl Irlandczykiem? Ci zawsze wola alkohol od wody. Jakos zaprzyjaznilismy sie ze soba. Uczylem sie kiedys w szkole, ze trzeba spragnionych napoic, wiec nie mialem mu za zle, ze wypil sporo chinskiej wodki na moj koszt. I sadzilem, ze to sie oplaca. Raz, ze osoba byla na pewno blizej nieba niz ja, na pewno mniej nagrzeszyla, a lepiej miec jakies chody i kontakty w tych sferach. Nie wiadomo, jak to moze byc w tym moim przyszlym zyciu, moze mnie moj misjonarz jakos wybroni - bodaj z wdziecznosci. Koledzy ze szkoly, z wojny i od kieliszka trzymaja sie razem i pomagaja sobie. Poza tym znal dobrze Chiny, zycie Chinczykow i kraj, a najwazniejsze, ze lubil i umial opowiadac. Wieczory byly dlugie, po lotach nie mielismy nic do roboty. Wiec albo opowiadac, albo 86 sluchac. Misjonarz na trzezwo opowiadal historie smutne: o tym, jak uprzywilejowani wyzyskuja biednych Chinczykow, o grzesznym zyciu bogatych Chinczykow, ktorzy maja po kilka mlodziutkich i bardzo ladnych zon, a sami sa w podeszlym wieku. Staralem sie uciszyc jego zale, jak umialem.-Ojcze, czemu ojciec patrzy tylko na mlode i ladne Chinki? Misjonarz kiwal ze zmartwienia glowa i nic nie mowil, moglem tylko wyczytac z jego twarzy, ze naprawde cierpi i rozumie swoja przewine. Nie pytalem go, jakiego jest wyznania. Wiedzialem tylko tyle, ze sluzy bardziej ojczyznie i lotnictwu niz Panu Bogu. Bywal po tamtej stronie frontu, w Chinach okupowanych przez Japonczykow, i gadal przez radio, co wiedzial. Sam pewnego razu pod jego dyktando atakowalem sklady benzyny lotniczej w Birmie, bardzo starannie zamaskowane. Z czarnym dymem puscilismy te drogocenne zapasy. A na tygrysach znal sie lepiej nawet niz na grzesznych Chinkach. Ponoc ustrzelil juz pare sztuk, skory sprzedal bogatym Chinczykom, ale raz o malo nie postradal zycia. -Myslalem, ze tygrys lezy zabity - mowil. - Rzucilem w niego kamieniem. A on zerwal sie na nogi. Bylem wowczas o wiele mlodszy. Czmychnalem na wysoki bambus. Ale bambus takze byl mlody, wiec zgial sie nad ziemie. Tygrys widocznie w tym dniu nie spieszyl sie. Polozyl sie pod bambusem, oparl glowe o duza, puszysta lape i ucial sobie drzemke. Wiaterek na moje nieszczescie naginal ten moj bambus coraz nizej ku ziemi, wiec polecilem sie Bogu i czekalem na te ostatnia chwile. Myslalem, ze to moj ostatni pacierz. Tygrys obudzil sie wreszcie, nastawil uszy, spojrzal paskudnie w gore zoltym slepiem i chyba sobie o mnie przypomnial. Pewnie po drzemce mial lepszy apetyt, bo 87 zaczal chodzic kolo bambusa i obwachiwac go. Bambus pod moim grzesznym ciezarem przyginal sie, przyginal. A ten dran zaczal opierac sie o pieniek. Mial zabawe, a mnie to nawet i przykro bylo na tym hustajacym sie bambusie mlodziaku. Moj karabin lezal na trawie i takze ze mnie kpil. Ale stal sie cud. Po kilku godzinach tygrys znudzil sie tym wszystkim i poszedl sobie wolniutko w dzungle. Jeszcze na zakonczenie ziewnal - a niezly mial garnitur w mordzie.-Emocjonalne przezycia tygrysa takze byly niewatpliwie duze - zauwazylem. - Prosze wziac pod uwage, ze ojciec nie tylko obudzil go, ale jeszcze i kamieniem w niego cisnal. -Racja, swieta racja. Sam nie lubie, kiedy mnie ktos budzi, a juz nie wyobrazam sobie, azeby potem we mnie kamieniem rzucal - powiedzial misjonarz. Przyszedl raz do mnie na lotnisko z bardzo wazna mina. Najpierw namawial mnie, abym po wojnie rzucil lotnictwo i zostal misjonarzem. -Zycie bedzie pan mial spokojne i pozna pan ciekawy kraj. A jesli lubi pan polowac, to tylko w Chinach. Tygrys to jest zwierzyna do polowania! Nie mialem ochoty ani na misjonarstwo, ani na pozostanie w Chinach, wiec chwycilem sie raczej tygrysow. -A moze by teraz zapolowac? -Dlaczego nie? Tu ich duzo. Teraz wojna, ludzie strzelaja do ludzi, nie do tygrysow. I tak mnie namawial: ze tylko na dwa-trzy dni, ze blisko. Poplynie sie rzeka, przenocujemy u jego znajomego, starszego Chinczyka. Ten znajomy jest profesorem (nie wiadomo czego), bardzo wyksztalcony i oczytany. Kiedys byl bardzo zamozny, stracil prawie wszystko, hoduje teraz kwiaty, pisze poezje i studiuje kaligrafie. Ze bedzie bardzo interesujaco. I ze tygrysy... Skapitulowalem. Nastepnego dnia jeszcze przed 88 wschodem slonca wyruszylismy mala karawana. Na przedzie przewodnik Chinczyk. Wygladal jak jeden klab miesni. Za nim moj pies Wiercipieta, potem misjonarz, ja na ostatku.Po polgodzinnym marszu misjonarz pyta: -Co do jedzenia wzielismy ze soba? -Konserwy miesne, suszone sliwki, czekolade i chleb - powiadam. -To wszystko? -Tak, to wszystko. Posmutnial wyraznie. -A co bedziemy pili? Mial markotna mine. Szedl coraz wolniej. Narzekal, ze ma kolke w boku i krotki oddech. Wiek swoje robi, co tu ukrywac. Kolo poludnia wreszcie usiedlismy, aby odsapnac. Niebo bylo bardzo jasne, bambusy na jego tle wygladaly jak grafika. Nasz przewodnik wskazywal kolorowe ptaki, przelatujace nad nami, nazywal je jakos po chinsku, zagadywal, lecz misjonarz siedzial ze spuszczona glowa, jak gdyby nie do niego mowiono. Wiercipieta byl pierwszy na naszym kamieniu, dostal kurza szyje do ogryzienia. Chinczyk wyciagnal sobie z kosza suszona rybe, a potem jakis dziwny gliniany baniak. Wiercipieta - jako ze byl wrazliwy na nieznane zapachy - od razu wsadzil nos do banki. Natychmiast jednak odskoczyl, jakby go w nos ugryzla osa. Zajadalismy. Misjonarz w ciszy medytowal. Potem popatrzyl ukosem na baniak, od ktorego odskoczyl Wiercipieta. W spokoju pociagnal nosem i rozmyslal dalej. O czyms waznym musial myslec, bo mu mala zylka na nosie nabrzmiala jak sznurek. -Moze ojciec cos przekasi? - zagadnalem go. -Pokrzepie sie modlitwa, wystarczy. Kiedy wyruszam na powaznego zwierza, mam zwyczaj nic nie jesc, zanim nie dojde do miejsca noclegu. 89 Tymczasem Chinczyk wydobyl mala porcelanowa czarke, zaczerpnal nia plynu z tajemniczego baniaka i podal mi ja. Bedac czlowiekiem swieckim, wycedzilem to do dna. Druga czarke wychylil Chinczyk. Wiercipieta patrzal na nas spod oka i dalej ogryzal swoja kurza szyje. Az tu misjonarz nagle:-Nie zaszkodzi kropla alkoholu, potrzebna ona czlowiekowi od czasu do czasu, zwlaszcza w dzungli. W Chinach nie wiadomo, jakie choroby na czlowieka czyhaja, a wszelkie mikroby boja sie alkoholu, to fakt. Nawet do rany dobrze przylozyc szmate umoczona w alkoholu. No i palnal od razu dwie miseczki. -Nie wypij wszystkiego - powiada lagodnie do Chinczyka. - Nie wiadomo, co sie w drodze moze przytrafic. Oddech mu sie od razu wydluzyl i kolka przestala meczyc. Szlismy teraz o wiele szybciej. I tak dotarlismy do rzeki. Po kretej kamiennej sciezce zeszlismy nad sama wode, gdzie pod drzewami byla przywiazana stara lodka. Mielismy plynac pod prad. Obejrzalem karabinek reczny i polozylem go sobie na kolanach. Nie bylo zartow. W gorach trafialy sie bandy, a na rzece najprawdziwsi piraci, napadajacy zwlaszcza na szmuglerow z okupowanych Chin. Rzeka wila sie glebokim wawozem, w niektorych miejscach skaly wznosily sie pionowo w gore, zaslaniajac slonce, czasem pod brzeg podchodzila dzungla. Czlowiek czul sie na tej rzece bardzo maly. Nigdy w zyciu nie widzialem tak pieknej rzeki. Wszyscy bylismy zajeci: Chinczyk wioslowal, misjonarz patrzal w niebo, Wiercipieta wodzil oczyma za ptakami, ja za rzeka. Nagle Wiercipieta warknal. Skaly w tym miejscu rozchodzily sie, do naszej rzeki Wplywala jakas inna, 90 mniejsza. Zobaczylismy nieduza lodke, w niej czterech ludzi. Misjonarz - stary wyga - strzelil nagle do przelatujacego ptaka. Ptak spadl tuz obok lodki tamtych. Zrozumialem i na wszelki wypadek takze wygarnalem im ponad glowami. Byli obdarci i zarosnieci, na glowach mieli stozkowate slomiane kapelusze. Zwolnili, wioslowali spokojnie, cos tam do siebie mowili.-Naradzaja sie - powiada misjonarz. Na wszelki wypadek wygarnalem jeszcze raz, tym razem po wodzie, plasko. Pociski odbijaly sie rykoszetem i cienko gwizdaly. Misjonarz zaaprobowal: -Nie zaszkodzi troche halasu, niech wiedza, ze mamy czym strzelac. Z nastepnego zakretu wyplynela druga lodka. Bylo na niej pieciu Chinczykow w niebieskich turbanach, noszonych przez bandy z plemienia Lolo. Znowu dalem pare serii po wodzie. Potem juz cisza. Przeplynelismy obok nich bardzo blisko. To bylo wspaniale. Siedzieli w lodce jak wykuci z kamienia, zaden nie zrobil nawet ruchu brwia. Zwisajace, cienkie wasy, czarne wlosy zwichrzone nad czolem. Patrzyli na nas w milczeniu tymi skosnymi, przymruzonymi, bezosobowymi i pozornie obojetnymi oczyma. Na dnie lodki lezaly trzy krotkie karabinki, na moich kolanach - naladowany reczny karabin maszynowy. Tylko Wiercipieta ujadal jak wariat, az echo szlo od skal. Po godzinie dobilismy do brzegu i wslizgnelismy sie w waski korytarz wody, wiodacy do groty pomiedzy skalami, zaslonietej zupelnie gestymi krzakami. Byla tu przystan dla lodzi. Kreta sciezka pomiedzy skalami wspinalismy sie w gore. Wiercipieta nie mial z tym zadnych trudnosci. W paru miejscach zrzucilismy pyche z serca i stosowalismy jego metode: na czworakach. Moze to niehonorowo, ale za to o wiele wygodniej. Po dwudziestu minutach takiej pieskiej wspinaczki znalezlismy sie na nieduzej' plaszczyznie (specjalisci od wspinaczki maja podobno jakies fachowe terminy na "toto", ale ja jestem zupelny laik w tej materii), zreszta o wiele wazniejszy byl widok, jaki sie stad roztaczal. Cos zupelnie fantastycznego w swym pieknie! Misjonarz musial mnie dyskretnie, choc pospiesznie pociagnac za rekaw, bo przed soba mielismy cel naszej wspinaczki: dom. Architektury chinskiej nie zrozumie chyba "z obrazka" nikt. Wyda mu sie dziwaczna i niezrozumiala z tymi swoimi falistymi liniami, z tymi dachami o powyginanych konturach. To trzeba widziec w naturze, w nierozdzielnym kontakcie i przenikaniu sie z krajobrazem, przestrzenia i ludzmi. Dopiero wowczas staje sie piekna. Dom, do ktorego zblizalismy sie teraz, na pewno byl piekny. I znowu nasunelo mi sie podobnie ubogie porownanie, jakie przedtem narzucily mi misterne zarysy bambusow: kaligrafia. Lekka, wyrafinowana, wysmakowana w kroju kaligrafia. Misjonarz dotrzymal slowa: od razu byly tygrysy. Wybiegly przed brame domu. Tyle ze bardzo mlode, podobne do duzych, pregowanych i puchatych kotow. W bramie stal Chinczyk z obwislymi, czarnymi wasami, w slomianym kapeluszu, bluzie i krotkich niebieskich spodniach, w slomianych chodakach. Patrzyl przez chwile badawczo, po czym bez slowa sklonil sie, podszedl, odebral nam z rak bagaze, sklonil sie powtornie i znikl. Na tarasie czekal na nas gospodarz tego domu - starzec z siwa broda, w granatowym jedwabnym plaszczu siegajacym po kostki. Dlonie trzymal ukryte w szerokich rekawach, na glowie mial czarna jedwabna czapeczke. Byl powazny i na swoj sposob wytworny. Zaprowadzono nas do goscinnego pokoju. Dwa 92 duze okna wychodzily na gory. Wlasnie slonce spadalo za ostre, postrzepione grzbiety, granatowe cienie kladly sie na stokach, najwyzsze szczyty jarzyly sie w ukosnym swietle. Przypomnialo mi sie Wilno. Bylem wowczas malym chlopcem, ale pamietam, jak z wysokiego Antokolu widac bylo w taki wieczor wyzlocone sloncem wieze koscielne - tak samo swiecily.Umylismy sie i wyszlismy na taras do profesora. Niebo wciaz jeszcze sie palilo, ale podnoza gor polykala juz ciemnosc. Bylo bardzo cicho. Profesor byl uprzejmy, pytal o droge. -Spotkalismy dwie lodzie - odrzekl misjonarz - ale bez incydentow. -Znudzilo sie juz zolnierzom wojowanie - powiedzial profesor. - Coraz wiecej regularnych band w kraju i rzecznych piratow. Napadaja, rabuja i morduja, trzymajac sie zasady, ze umarli milcza. Kilkakrotnie skladali wizyte i mnie, ale na szczescie mam doskonale psy, zas moi sluzacy swietnie strzelaja. -Skad ta umiejetnosc? Profesor usmiechnal sie. -Coz, ci dwaj chlopcy nalezeli do jednej z najglosniejszych w okolicy band. Ale podczas pierwsze go napadu na moj dom zdolalem im wytlumaczyc, ze byloby o wiele lepiej, gdyby porzucili swoj bandycki zawod i rozpoczeli spokojne zycie. Zgodzili sie ze mna, lecz po dwoch tygodniach uciekli. Po pieciu miesiacach wrocili znowu. Sa teraz bardzo sumienni, pracowici i wierni. Popatrzylem na profesora ze zdwojonym szacunkiem: my tam na rzece we dwoch z automatem, z karabinkami, a on tutaj sam, stary, wytlumaczyl... Zdawal sie odczytywac moje mysli z oczu, usmiechnal sie: -A tak. Wiele rzeczy mozna wytlumaczyc. Rozmowe przerwal nam kucharz. Uklonil sie nisko 93 profesorowi, potem nam, i zakomunikowal, ze Wierci-pieta na spolke z tygrysami wywrocil mu w kuchni garnek z zupa. Z uprzejmej formuly nie wynikalo w sposob dostatecznie jasny i bezposredni, ze zwierzaki zezarly mu te nieszczesna zupe. Najwidoczniej kucharz osadzil, ze jestesmy dosc inteligentni, aby pojac te rzecz juz od pierwszego slowa.Profesor nie przejal sie tym. -Znajdzie sie cos jeszcze do zjedzenia w tym domu. Pokoj stolowy byl obszerny i jasny. Posrodku stal okragly stol przykryty bialym obrusem, dookola piec krzesel z rzezbionego czarnego hebanu, tuz kolo okna, na podlodze - dwie wysokie wazy z jasnoniebieskiej porcelany, w wazach zolte i biale chryzantemy. Zapalono swiece w srebrnych, kutych lichtarzach. Bylo tu spokojnie, zadziwiajaco spokojnie - prawie tak jak tam, w gorach. Ale i jakos "domowo". A potem weszly dwie mlode Chinki, przedstawily sie: Mei i Sao. Popatrzylem podejrzliwie na profesora, ale wciaz mial na twarzy wyraz niezmaconej pogody. Zupy oczywiscie nie podano z wiadomych powodow, za sprawa dwoch smarkatych tygrysow i ich goscia, Wiercipiety. Zamiast niej wjechalo na stol wino. Nie dalbym glowy, czy to przypadkiem moj misjonarz nie namowil tygrysow do wywrocenia gara z zupa. A na kolacje: kura pokrajana na cienkie plasterki (nazywa sie to fu-yung). Po kurze krewetki. Po krewetkach kaczka, opatrzona poetyczna nazwa "kaczka osmiu diamentow", moze dlatego, ze do jej przyrzadzania uzywa sie wielu wymyslnych przypraw: sherry, imbiru, rodzynkow, kasztanow, daktyli, ziarna lotosu, cukru, specjalnych jakichs orzeszkow i sosu z soi. Po kaczce gotowana na parze ryba. Oczywiscie duze ilosci herbaty, podawanej w cieniutkich i kruchych filizankach. I oczywiscie wciaz gorace wino. Dopiero teraz 94 zrozumialem mego biednego, umartwiajacego sie w drodze misjonarza, ktory "kiedy idzie na grubego zwierza, przed dojsciem na miejsce noclegu zwykl byl pokrzepiac sie tylko modlitwa". Prosze. Znowu mial racje. A swoja droga to wielkie szczescie, ze umialem juz jesc paleczkami. Te tutaj byly z kosci sloniowej.Po kolacji zaprowadzono nas do innego pokoju. Nie byl to ani salon w sensie europejskim, ani tez amerykanski living-room, ale cos o wiele madrzejszego. Trudno mi okreslic: "Swiatynia domu"? Miejsce rozmyslan, odpoczynku i skupienia? Posrodku znajdowal sie ogrodek - z palmami i kwiatami. W jego centrum miescil sie maly basen o zupelnie lazurowym dnie. Krysztalowo czysta woda splywala do basenu po kamieniach. Dookola staly bambusowe fotele misternej roboty, bardzo lekkie w linii i konstrukcji, zas na podlodze lezaly tygrysie skory i plecione z rafii maty. Duze, zajmujace prawie pol sciany okno wychodzilo na gory. Po przeciwleglej stronie na kominku z czarnego granitu zarzyly sie klody drewna. Kilkanascie rzezb - sylwetki kobiece w zielonym, brazowym i czarnym marmurze, nieslychanie finezyjne. I znowu swiece w kutych lichtarzach. Bylo tu bardzo zacisznie, przestronnie, spokojnie i milo. Stykajac sie z roznymi ludzmi w roznych krajach, nigdy nie mialem kompleksu nizszosci. Ale tu musialem przyznac: to naprawde bylo madrzejsze od europejskiego salonu. Misjonarz, usiadlszy na boku przy niskim stoliku, gral w mah-jonga z dziewczetami. Byly bardzo przejete. Przed nami baraszkowaly na podlodze dwa tygrysy, smieszne male tygrysy z ogromnymi puchatymi lapskami. Z ich dyscyplina nie bylo nadzwyczajnie, sluchaly tylko obu dziewczat, nawet na profesora nie zwracaly wiekszej uwagi. Wiercipieta przygladal im sie uwaznie i z widoczna aprobata, ale nie bral udzialu w ich 95 zabawie. Moze juz zdazyl sie zorientowac, ze te dwa male drapiezniki to nie bardzo "jego parafia".Ja zostalem z profesorem. Te rozmowe pamietam do dzis, jezeli juz nie w brzmieniu doslownym, to w kazdym razie jej tresc. Profesor mowil: -Mieszkalem w wielu krajach, dlugo, bardzo dlugo. Zawsze mi braklo czasu, zawsze sie gdzies spieszylem, niepostrzezenie stalem sie starcem i dopiero dzis - myslac wstecz o swoim wiecznym pospiechu - zapytalem: po co i dokad?... Moze niektorym ludziom, jak mnie, trzeba dopiero tej ciszy, jaka daje starosc, aby tak pytac? Te pytania... Nie mozna tego wytlumaczyc mlodym. Nie zrozumieja - i moze nie powinni rozumiec. Moze madra odpowiedz na tamte zapytania zniweczylaby mlodosc? Nie wiem, nie wiem... Ale teraz juz nigdzie sie nie spiesze, jestem szczesliwy tu w gorach. One sa piekne i wciaz inne, w kazdym momencie dnia i w kazdej porze roku sa wielkie. Kazdy wiek ma swoje przywileje. Przywilejem mojej starosci jest spokoj i wielkie piekno gor. To duzo, to bardzo duzo. Ale to nie wszystko. - Popatrzyl na dziewczeta, wciaz zajete gra: - Naleze do starych Chin, one obie sa pomiedzy starymi Chinami a tym, co przyjdzie, nie wiadomo jakie. Reszte swojego zycia postanowilem poswiecic tym mlodym kobietom. Chce im przekazac to wszystko, co stare Chiny maja do darowania. A takze i to, co zdobylem sam, spieszac sie przez swiat. Znalem je jeszcze w Pekinie. Sa wnuczkami moich starych przyjaciol, zmarlych pare lat temu. Odnalazlem je potem tu, na zachodzie kraju, na uniwersytecie. Dowiedzialem sie, ze rodzicow zamordowali Japonczycy. Byly same, w reku obcych i nieprzyjaznych ludzi, przesycone zyciem, zgorzkniale, wyczerpane fizycznie i zmeczone nerwowo. Zabralem je. Nudzily Widok pol uprawnych z samolotu 97 sie poczatkowo w tym pustkowiu, teraz nie chca wracac do miasta, odzyly. Sa bardzo zajete, maja scisly program dnia, jestem wymagajacym nauczycielem. Ucza sie historii swego kraju, socjologii, literatury, muzyki, kaligrafii. Wieczorami czytaja. Kiedys wysle je w swiat, aby zobaczyly to wszystko, czego mozna sie nauczyc.-Do Ameryki takze? - spytalem. Twarz profesora byla nieruchoma i nieprzenikniona. Patrzyl przymruzonymi oczyma gdzies ponad moja glowa, zolte swiatlo swiec nadawalo tej twarzy ciepla barwe rzezby z brazu. Leciutko pokrecil glowa. -To dziwny kraj. Jeszcze nie teraz, jeszcze nie, musza dojrzec, musza zrozumiec swoje miejsce, zanim zobacza Ameryke. One naleza do Chin, Chiny naleza do nich, one musza zrozumiec swoje miejsce. Chiny sa bardzo stare", Chiny sa bardzo mlode, Chiny wstaja z letargu. Zabrzmialo to jak muzyczna fraza. Ale on otrzasnal sie, usmiechnal: -Swiat jest w chaosie, gotuje sie wszystko jak w kotle i minie jeszcze wiele lat, zanim swiat bedzie miejscem do zamieszkania dla wszystkich. - I znowu sie usmiechnal: - Nie, nie jestem szowinista. Caly swiat jest jak moja ojczyzna: bardzo stary i bardzo mlody. Ale w tej chwili to nie jest swiat dla ludzi. Jest coraz wiecej automatow, ulatwiajacych prace ludziom, i coraz wiecej ludzi, zamienionych w automaty. Ustroje? Ludzie posiadajacy wladze maja wszystko i kazdy system jest dla nich dobry; dla biedaka wszystkie sa zle. Walka o chleb i walka o wladze zamieniaja ludzi w zwierzeta i najwieksza tragedia staje sie to, ze czlowiek nie jest zwierzeciem. Nowi ludzie? Widzialem, jak dotad, tylko upadek starej arystokracji i narodziny nowej - mocniejszej swoja nowoscia i slabszej tym, ze masy ludzkie sa dla niej tylko narzedziem produkcji i 98 rezerwuarem potencjalu militarnego. A takze pogarda dla tradycji, bez ktorej czlowiek jest jak roslina bez korzeni. Wiec jestem sceptykiem. Zamkniety tutaj, w tych gorach, probuje ratowac bodaj dla tych dwoch mlodych kobiet cos, co zawsze uwazalem za najcenniejsze: spokojna madrosc i spokojne piekno. Coz wiecej moze zrobic stary czlowiek? Ja wiem, ze jestem przeszloscia. Ale nie chce, aby wychowali je dwaj najpotezniejsi: producent i agent. Moze w ten nowy, niewiadomy swiat, ktory idzie, ktorego nikt nie zna, przeniosa cos ze mnie. Moze pomoge im ja, wspomnienie - w jakichs zlych dniach.Misjonarz wciaz gral zarliwie w mah-jonga, slychac bylo nieustanny trzask kamieni, rzucanych na czarny marmur niskiego stolika. Patrzylem jak urzeczony na palce mlodych Chinek: delikatne, dlugie, wypielegnowane, nieskonczenie wytworne w kazdym ruchu. Dwa male tygrysy w wielkiej zgodzie z Wiercipieta pospaly sie juz na podlodze w poblizu kominka, na ktorym dogasaly wegle drzewne. Bylo mi dziwnie. Ten starzec "wytlumaczyl" bandytom niedorzecznosc ich rzemiosla, te mlode Chinki, kruche i subtelne jak figurynki ze starej porcelany, potrafily nauczyc dyscypliny i przyjazni dwa mlode tygrysy. A my dwaj z misjonarzem wybralismy sie na polowanie z nasza umiejetnoscia strzelania, z nasza doskonala bronia, z bagazem naszej cywilizacji... "Swiat do zamieszkania dla wszystkich"... Wyszlismy z profesorem na taras. Letnia noc jest bardzo krotka. Na wschodzie niebo juz szarzalo, wygaszajac kolejno gwiazdy. W dole wstawala leciutenka niebieska mgielka, rosa osiadala na lisciach. Za naszymi plecami ustal trzask kamieni. Juz nie grali w mah-jonga. Byla chwila wielkiej ciszy, a potem w glebi domu ktos zaczal grac na fortepianie -jedna z dziewczat na pewno, bo misjonarz stal za mna. To byl Chopin. 99 Zrozumcie: ta pustelnia zagubiona w glebi azjatyckiego kontynentu, ten swit, polski pilot tlukacy sie z Japonczykami - chyba dlatego, ze na tym froncie jeszcze Polakow nie widzieli, i ten kawalek mojego kraju w podarunku przyjazni. Wszyscy odeszli, nie wiem kiedy. Zostalem sam i bylem im za to bardzo wdzieczny.Przed wyjazdem obiecalem zonie, ze przysle jej dwie tygrysie skory. Dotrzymalem slowa. Postapilem jak ow anegdotyczny wedkarz, ktory w pelnym rynsztunku wychodzi za rog najblizszej ulicy, aby kupic ryby u sklepikarza. Ja po zejsciu w dol kupilem dwie skory tygrysie i wyslalem je zonie. W kilka godzin potem startowalem na polowanie w powietrzu. Japonczycy strzelali do mnie, ja strzelalem do nich. Wszystko wrocilo do normy. PRZEZNACZENIE yla wnuczka autentycznego mandaryna z Nankinu, przedziwnym tworem skrzyzowania prastarej, ceremonialnej i poetycznej kultury z europejskim wychowaniem. Zaproszenie na koncert brzmialo tak:"Miedziane slonce wskaze panu kierunek. Bede grala Chopina. Rezydencja profesora Ho znajduje sie tuz obok swiatyni Zachodniej Chmury. Czekam i mam nadzieje, ze Pan przybedzie". Podpis: "Mgla Poranna". Do Kunmingu przyjechalem z lotniska samochodem sluzbowym. W samym miescie musialem przesiasc sie na ryksze, bo ulice byly zbyt waskie i do tego zatloczone. Oczywiscie gdybym nie znal przypadkiem mieszkania profesora, "miedziane slonce" nie na wiele by sie przydalo. Dom byl pelen kwiatow. Staruszek kochal kwiaty i hodowal je masowo i ze znawstwem. W momencie, gdy. slonce dotknelo horyzontu, Mgla Poranna usiadla do fortepianu. W jedwabnej turkusowej sukience rzeczywiscie wygladala filigranowo, krucho i zwiewnie. Posadzono mnie w pierwszym rzedzie, moglem obserwowac jej niewiarygodnie delikatne palce na klawiaturze. Miala treme i dopiero w polowie koncertu "rozegrala sie" i zapomniala o sluchaczach. Grala pieknie. Po koncercie goscie przeszli na duza oszklona werande, podano koktajle. Niestety, po dwudziestu minutach musialem sie wycofac, czas bylo wracac na 101 lotnisko. Nie udalo mi sie jednak zniknac niepostrzezenie. Przy wyjsciu natknalem sie na Mgle Poranna. Byla jakas bardzo nieswoja i smutna.-Czy moze ktos inny dzisiaj poleciec? -Nie leciec?... - zdziwilem sie. Usmiechnela sie. -Och, wiem: wojna, obowiazek i tajemnice. A wie pan, kiedys w przejezdzie zatrzymalam sie w Warszawie. I mam bardzo wysokie mniemanie o pana rodakach. Sa odwazni i znaja hierarchie rzeczy. -To bardzo milo z pani strony, ze pamieta pani Warszawe i tak ladnie pani mowi o Polakach. Ale ja i tak musze juz jechac. To zreszta na pewno nie byl pani ostatni koncert w Kunmingu. Twarz miala teraz nieruchoma jak rzezba. -Niczego nie mozna byc pewnym. Moze wlasnie ostatni? Wszystko jest w rekach przeznaczenia. Jestem przesadna i nawet nie wiem, czy to zle. Na lotnisku oficer operacyjny kazal mi sie zameldowac u generala Chennaulta. Poszedlem do niego. Byl zmeczony. -Moim glownym problemem w Chinach - mowil - jest zaopatrzenie. Chcialbym przerzucic droga powietrzna z Indii do Chin przez Himalaje co najmniej 10 tysiecy ton ladunku miesiecznie. Oznacza to dla mnie moznosc przeprowadzenia skutecznej ofensywy lotniczej przeciwko japonskiej "linii zycia" na przestrzeni od Pekinu do Sajgonu. W lipcu otrzymalem droga powietrzna przez Himalaje 5 tysiecy ton, to nie jest malo, ale to nie wystarcza. Japonczycy skoncentrowali mysliwce nad Himalajami i zestrzeliwuja mi zbyt wiele transportowcow. Poza tym zla pogoda i niedostateczny trening pilotow transportowych poteguja straty. Trzeba zwiekszyc bezpieczenstwo lotu nad Himalajami. Dzisiejszy panski lot ma dla nas duze znaczenie. Musi pan dokladnie rozpoznac trase, warunki lotu i 102 taktyke japonskich mysliwcow nocnych. Niezaleznie od tego z Indii wystartowal samolot transportowy typu Liberator z niezmiernie waznym ladunkiem. Trzeba go przechwycic na trasie, ubezpieczyc i przyprowadzic na nasze lotnisko w Kunmingu. Bedzie pan patrolowal na odcinku Kunming - Kalkuta. Czas patrolowania dwie godziny, wysokosc lotu zalezna od pana. W tej chwili jest w powietrzu na trasie nasz mysliwiec, w dziesiec minut po pana starcie wraca na lotnisko. Startuje pan o godzinie dziesiatej wieczorem. Zapytania?Nie bylo zapytan, odmeldowalem sie. Wybralem sobie samolot, na ktorym odbywalem juz kilka lotow nad Birma i Indochinami Francuskimi, kazalem mechanikom specjalnie troskliwie wyczyscic wiatrochron i celownik. Nie mialem juz czasu na przebranie sie z wizytowego munduru, wlozylem tylko futrzane buty i ciepla skorzana kurtke. Przyjrzalem sie mapie. Zaznaczone byly na niej gory, kilka kretych rzek i pare jezior, innych punktow orientacyjnych brak. -Trzeba sie trzymac po aptekarsku kursu i czasu - pomyslalem. - Zeby tylko nad Himalajami nie bylo zbyt silnego wiatru, moze mnie zniesc z trasy. Mechanicy przypasali mnie mocno w kabinie, zabrali podstawki spod kol i zyczyli good luck. Miasto Kunming wraz z lotniskiem lezy na plycie gorskiej na wysokosci okolo 2 tysiecy metrow i trzeba o tym zawsze pamietac, aby zrobic odpowiednia poprawke na wysokosciomierzu. Wyprobowalem raz jeszcze silnik, przytrzymujac samolot na hamulcach. Wsluchiwalem sie, czy silnik dobrze gra, sprawdzilem stery, rozejrzalem sie po niebie. Od poludnia szla mgla, za dwie godziny mogla pokryc lotnisko, ale na to nie bylo juz rady. Zamknalem oszklona kabine i znalazlem sie w swoim wlasnym swiecie drgajacych bladym swiatlem wskazowek i cyfr. Start na jezioro Kun Yang. Schowalem podwozie i zredukowalem gaz. Zegarek wskazywal 103 -dziesiata w nocy. - W Waszyngtonie jest w tej chwili dziesiata rano - pomyslalem. - Zona znajduje sie akurat po przeciwnej stronie globu.Zrobilem zakret w prawo, przelecialem nad Kun-mingiem i swiatynia Zachodniej Chmury. Wyrownalem samolot i wzialem kurs na Kalkute. Pod soba mialem szczyty gorskie, grzbiety, urwiska. Jasnialy plamy sniegu i oczka zamarznietych jeziorek w kotlinach. Po odbezpieczeniu sztucznego horyzontu wznosilem sie "na przyrzady". Nad Himalajami wyrownalem maszyne i zredukowalem obroty smigla na krazenie. Dostroilem radio. Odezwalo sie natychmiast: -Polarna gwiazdo (taki byl moj szyfrowy znak wywolawczy tej nocy), slyszysz nas? - wolalo lotnisko w Kunmingu. Odpowiedzialem. Przypomnial mi sie koncert i goscie w domu profesora Ho. Oni takze byli zanurzeni w wojnie, ale to znaczylo dla nich cos innego niz dla mnie. "Moja " wojna byla blisko, otaczala mnie dookola, byla w grzbietach gor, w pracy mojego silnika, w sterach, w calym samolocie, na ktorego lasce wisialem nad gorami. To byla pustka, gwiazdy i noc. W takich momentach w tej szarej przestrzeni, gdzie nie ma ziemi i nieba, nachodza czlowieka dziwne chwile. Ogarnia groza i beznadziejnosc, a rownoczesnie nieslychanie intensywne, az do bolu, prawdziwe uczucie rozkoszy. Nie wiadomo dlaczego. Moze dlatego, ze siedzi sie w mysliwcu. Zespolony z maszyna czlowiek moze wbic sie w szare niebo albo usunac w dol, w zamarznieta cisze. Niesmiale gwiazdy sa tutaj twarde jak diamenty, niebieskie. Co jakis czas na szarym niebie zakreslaja luki meteory, podobne do peknietych strun, rzuconych w przestrzen. Z rur wydechowych silnika strzelaja fioletowe plomienie, wydaja sie czyms jedynie zywym w tej pustce. 104 Potem pisze sie list do zony: "Wszystko jak najlepiej, nie martw sie, latam w dogodnych warunkach".Czas mija, niepodobna utrzymac trwale napiecia. 'Wtedy przychodza wspomnienia - jak stary film, czasem nawet z dziecinstwa. To takie osobliwe rozdwojenie: mozg, oczy, nerwy pracuja, obserwuja, notuja, a jednak jest gdzies w mozgu kaseta, ktora sie otwiera, niczemu nie przeszkadzajac. Pierwsza wojna swiatowa. Wypedzono nas z domu, mieszkamy w ziemiance, front. Ide z ojcem. Dom podziurawiony pociskami, bez futryn i drzwi, zolnierze gotuja strawe, palac meblami. Podchodzi do ojca dwoch oficerow rosyjskich: "Chodz, bedziesz zbieral rannych i grzebal trupy". Ojciec daje mi swiece, mowi: "Wlaz do piwnicy, murowana, pociski cie nie dosiegna. Gdyby sie dom zapalil, wywiewaj do ogrodu i poloz sie w jakims dole, zeby cie pociski nie dziabnely". A potem ojciec wraca, niesie na barkach rannego oficera rosyjskiego. Kladzie go w piwnicy na slomie, myje mu strzaskane kolano, zawija plociennymi szmatami. Oficer wyje z bolu, potem zegna sie szerokim rozmachem reki i placze. Ojciec glaszcze mnie po glowie: "Nie boj sie". Powtarzam w kolko: "Nic mi sie nie stanie, nic mi sie nie stanie". Ale co zrobic, zeby sie nie bac? "Nic mi sie nie stanie, bo jestem z ojcem". Szmata na nodze Rosjanina krwawi. Rano. W piwnicy jest juz czterech Rosjan i czterech Niemcow, wszyscy ciezko ranni. Ranny w glowe Niemiec zmarl pierwszy. Byla to pierwsza smierc, ktora widzialem z bliska. Wydala mi sie czyms bardzo tajemniczym. Niemiec byl ten sam, tylko czegos juz zabraklo. Potem umiera dwoch Rosjan,. Ojciec znow wraca, niesie w reku dwa bagnety. Twarz ma mroczna i surowa. Ciagnie mnie do swiatla, do tej swiecy. "Popatrz, to jest rosyjski bagnet - ten dlugi i cienki. Wbija sie latwo. A to jest niemiecki, ma ksztalt pily, 105 aby bylo latwiej szarpac wnetrznosci. Popatrz, to czlowiek wymyslil. Bagnety blyszcza. Ojciec opiera je szpicami o kamien i staje na nich. Pryskaja jak szklo. Kocham mojego ojca. Taki byl zawsze wymagajacy i surowy, teraz po raz pierwszy rozmawia ze mna jak z doroslym. To juz zostanie: ojciec i te bagnety. Ranny Niemiec wyciaga do mnie reke - brudna, zakrwawiona, podaje dwa cukierki. Chowam je w slome. Bagnet w ksztalcie pily.Swieca w piwnicy i stery mysliwca. Mam 1300 koni mechanicznych w silniku, szesc karabinow maszynowych z zapalajaca amunicja, tlen do oddychania na duzych wysokosciach. Jestem znowu wygnany z domu, ale tym razem coskolwiek dalej. Moze jutro czlowiek bedzie mogl spalac miliony ludzi za nacisnieciem guzika. Bagnet. Postep. Nad Himalajami poczyna czerwienic sie niebo. Ksiezyc wschodzi i otwiera bajeczny swiat. Wierzcholki gor barwia sie na fioletowo, zimno jak na innym globie. Na dole jasna mgla niczym puch. Himalaje sa teraz jak katedra - najwieksza, jaka widzialem w zyciu. Kraze na trasie. Nagle czuje, ze dzieje sie cos zlego. Jakby mi ktos stery wyrywal z reki. Samolot bezwladnie tonie, zapada sie w dol. Napotkalem zstepujace prady powietrzne. To ta przekleta mgla ciagnie samolot w dol. Pulapka. Silnik pracuje normalnie, ale samolot traci wysokosc i szybkosc. Wydaje mi sie, ze wszystko zapada sie razem ze mna: Himalaje, gwiazdy, ksiezyc i przestrzen. "Czy nie moglby ktos inny poleciec dzisiaj?" Moglby. Zapadalby sie tak samo. Ostatkiem szybkosci robie lekki skret przed skalna sciana. Jeszcze moment i wpadne w korkociag. Przebijam chmury, na szczescie mam pod soba gleboka kotline, na dole snieg, zludzenie ratunku. Ladowac oczywiscie nie mozna, bo pod sniegiem skaly. Silnik 106 wyje na najwyzszych obrotach. Kraze i czekam, aby chmura odplynela. Nie odplywa jednak. Szukam goraczkowo, wreszcie znajduje jakas szczeline pomiedzy gorami. Na krytycznej szybkosci, wpatrzony w przyrzady, wymykam sie z pulapki. Wiatrochron mam oblodzony i stery dzialaja twardo, leniwie.-Polarna gwiazdo, polarna gwiazdo, jestes na trasie transportowca - wola radio. I znowu cisza. Odprezenie. Gdzies sa ludzie. Patrze w dol. Na tle snieznej plaszczyzny jakies ruchome cienie. Moja odbitka? Patrze w gore i mrozi mnie: nade mna wisza dwa mysliwce japonskie, na prawo, troche wyzej - dwa inne. Moj samolot jest pomalowany ochronnymi barwami, moze nie zauwazyli jeszcze? Rownoczesnie pokazuje sie takze i Liberator. Leci wprost na mysliwcow, jakby sie z nimi umowil na randke. Trudno, trzeba bedzie walczyc. Ale swoja droga nigdy dotad nie czulem tak wyraznie, ze w silniku bije (moje wlasne serce. Liberator jest nieuzbrojony, nie ma zadnych szans. Japonskie samoloty sa szybsze i zwinniejsze od mojego. Mozliwe, ze siedza w nich nowicjusze, bo japonskie lotnictwo ponioslo juz bardzo duze straty. Jezeli zaatakuja mnie pierwszego, Liberator bedzie mial szanse ucieczki. Ostatecznie po to tu jestem. Podciagam maszyne i wylaze z cienia gor. Japonczycy nie wiedza o zstepujacych pradach w kotlinie. Spostrzegli mnie, prowokacja sie udala. Zachowuja sie nerwowo. Otwieram kabine, aby mi nie przeszkadzala w obserwacji. Jest jeszcze czesciowo oblodzona. Tamci takze lataja z otwartymi kabinami. Liberator spostrzegl Japonczykow, robi ostry skret w strone Birmy i na pelnym gazie leci tuz nad wierzcholkami gor, pozostawiajac za soba ciemne smugi spalin. 107 Okolice miasta Kuejlin. Pomiedzy tymi gorami-Polarna gwiazdo, czy masz kontakt z Liberatorem? -Jestem zajety, widze Liberatora. Mysliwcy klada sie na skrzydla i ida w dol, 108 Znajdowalo sie lotnisko "Latajacych Tygrysow."otwierajac ogien. Zoltodzioby, maja wiecej odwagi niz doswiadczenia. Zamiast atakowac mnie pojedynczo, z odskokiem, robia tlok i przeszkadzaja sobie nawzajem. Po pierwszym ataku ida nurkowym lotem w doline, te 109 sama, ktora tak dlugo nie chciala mnie wypuscic. To jest koniec.Robie ostro skret przez plecy. Zamroczylo mnie, trace chwilowo wzrok, ksiezyc poczernial. Wrabalem pelny gaz. W moment pozniej znalazlem sie kilkadziesiat metrow od Liberatora. Na wszelki wypadek ogladam sie, czy Japonczycy jakims cudem nie wlezli mi jednak na ogon. Nic, tylko ksiezyc na niebie. Natomiast zaloga Liberatora wziela mnie za wroga. Samolot wije sie w powietrzu bezradnie jak raniony kon. Dodaje jeszcze troche gazu, zblizam sie na kilkanascie metrow, kolysze skrzydlami. Wreszcie zrozumieli. Odpowiadaja lekkim zwisem w lewo, uspokajaja sie. Lecimy razem. Nad Kunmingiem i lotniskiem mgla. Benzyny nie mam za wiele na krazenie i czekanie. Liberator takze. Podekscytowany, poprawiam maske tlenowa na ustach, czynie to lewa reka. Perfumy. Takie same, jakich uzywa zona, francuskie. Skad, do diabla? Oczywiscie, nowe rekawice! Mialem je ostatni raz na rekach w Waszyngtonie, potem zostaly w wizytowym mundurze. Robie zakret w kierunku swiatyni. Jest! Wierzcholek wystaje nad mgle. Cholerna ulga. Teraz juz mam polozenie lotniska. Podchodze do Liberatora, daje znak, zeby lecieli za mna. Lotnisko jest wyposazone w urzadzenia do ladowania w nocy, ale zobaczyc swiatla przez ten puszysty opar nie jest latwo. Poza tym jest tu tylko jeden pas do ladowania i trzeba go dokladnie umiejscowic, bo poza nim grozi kapotaz i pozar. Samoloty sa na wage zlota. Na zredukowanym gazie zanurzam sie w mgle. Wskazowka wysokosciomierza mowi, ze ziemia powinna byc tuz, ale ziemi nie widac. Nerwy nie wytrzymuja, szarpie gaz, ide do gory. I jeszcze raz. To samo. Biore sie w garsc, na benzynomierzu strzalka drga kolo czerwonego napisu: "Danger" (niebezpieczenstwo). Ide uparcie w dol, nareszcie widze ziemie. Jestem mokry od potu. Ostroznie sadzam samolot, manipulujac lekko hamulcami, zeby nie "przesmarowac" lotniska, bo u skraju jest jezioro. Odpinam haube pod szyja i znowu czuje delikatny zapach perfum. Za mna laduje Liberator. Okazuje sie, ze mielismy wizyte na lotnisku: przylecieli Japonczycy na bombardowanie. Nie mogli znalezc lotniska pod mgla, zrzucili bomby na miasto. Zginelo kilkaset osob na ulicach. Profesor Ho mowil mi potem: -Wyszla ode mnie zaraz po panu, wczesniej niz inni goscie. Chinczyk od rykszy zostal lekko ranny. Ona zginela. Gladzil chryzanteme pomarszczonymi palcami. -Ona wiedziala, ze juz nie bedzie nigdy grac. POJEDYNEK NAD HONGKONGIEM toczylem go w pidzamie, a zawinil wlasciwie Tex. Po napisaniu listu do zony polozylem sie na polowym lozku, nastawilem radio i sluchalem japonskiego propagandowego programu ("Wracajcie do swoich pieknych kobiet, po co walczycie? Wojny nie wygracie, Japonia ze swoimi sojusznikami podbije caly swiat"), przeplatanego dobra kontynentalna muzyka. To byly zle godziny - ten czas, kiedy nie mialo sie nic do roboty. Nie z powodu gadaniny japonskiej spikerki, ktora zreszta mowila przyjemnym, niskim glosem, ale sluchajac muzyki, zaczynalo sie najpierw myslec o przyjemnych chwilach z Europy (kawiarnia, klub, bal), a potem nieodwolalnie ogarniala czlowieka nostalgia za krajem, mysl o tym, co sie tam teraz dzieje. Co z tego, ze jestem na froncie, ze latam, ze warunki sa bardzo ciezkie, a walka niebezpieczna? To wszystko bylo luksusem w zestawieniu z warunkami w okupowanej Polsce. Bylem tu wolny.O swicie mialem startowac na rozpoznanie i ostrzelanie japonskich lotnisk w okolicach Kantonu i Hongkongu. General Claire Lee Chennault chcial miec koniecznie najswiezsze wiadomosci z tego rejonu. No i wlasnie wtedy napatoczyl sie major Tex. Wszedl do pokoju, jak zwykle ozdobnie kolyszacy sie w biodrach. -Kto ma ochote pojechac do Kuejlinu na drinka? 112 Nie mialem ochoty.-Przeciez startujemy o swicie. -Lot jest odwolany. -Pogoda? -Nie. Stwierdzono zbyt silna oslone w rejonie Hongkongu i Kantonu. Masa mysliwcow i w ogole. Dzisiaj polecialy na rozpoznanie trzy samoloty i zaden nie powrocil. -Ale czy mimo to nie za pozno na Kuejlin? -Na przyjemnosc nigdy nie jest za pozno. Zobaczy pan... Robilo sie szaro, kiedy w barze podsumowalismy wyniki: sliczne Chinki przegraly pieniadze, pierscien z czterokaratowym brylantem i brosze ze szmaragdem. Tex przegral dalsze 120 dolarow (a tak sobie obiecywal, ze sie odegra), a ja najmniej, bo tylko 20 dolarow. Mah-jonga znalem jeszcze z Kanady. Mimo to bylem zly jak chrzan, chociaz pan Kuo, wlasciciel baru, probowal ratowac nasze morale mocna herbata i francuskim koniakiem. Powrot na lotnisko byl pod psem. Mgla tak gesta, ze reflektory jej nie przebijaly. Tex od czasu do czasu gwaltownie hamowal nad skrajem przepasci i mial w ogole mine kozicy, ktora bada mozliwosci skoku na druga skale. Po powrocie natychmiast wlozylem swoja chinska jedwabna pidzame i wlazlem pod koc. -Lot na rozpoznanie jest stanowczo odwolany - oznajmil jeszcze raz Tex, walac sie w butach na lozko. Usnalem z miejsca. Nie uplynelo jednak wiecej niz kilkanascie minut, gdy maly Chinczyk jedna reka sciagal ze mnie koc, zas druga ciagnal Texa za noge. -Wstawajcie! Japonczycy bum-bum!!! -Niewazne - mruczal Tex, myslac, ze chodzi o nalot. - Daj mi spokoj. Ale do pokoju wszedl juz oficer operacyjny z mapa 113 w reku. Okazalo sie, ze to bum-bum mialo oznaczac nasz "zdecydowanie odwolany" lot na rozpoznanie japonskich lotnisk.-Start za pol godziny - oznajmil, wreczajac nam instrukcje na pismie. Nie mialem sily wylezc z rozgrzanej pidzamy. Wobec tego kombinezon wlozylem wprost na nia. Pojechalismy. Nasze dwa P-40 staly pod pionowa sciana skalna gotowe juz do startu. Tu a propos: amerykanski mysliwiec Curtiss P-40 mial bardzo charakterystyczna sylwete. Uklad 1300-konnego silnika i jego maska, a takze wydatny kolpak smigla upodabnialy przod samolotu do nosatego pyska rekina. Ktos wpadl na pomysl, aby uzupelnic to graficznie i po niedlugim czasie latajace w Chinach P-40 mialy maski ucharakteryzowane bardzo sugestywnie na otwarty, zebaty pysk rekina. Podobno robilo to pewne wrazenie na japonskich pilotach. Mozliwe. -Silniki sprawdzone, zbiorniki pelne, butle tlenowe uzupelnione, karabiny zaladowane amunicja zapalajaca, spadochrony leza na skrzydle - meldowal sierzant. Wiedzialem, ze lot jest niebezpieczny. Zadanie "rozpoznania japonskich lotnisk mysliwskich" w jezyku mniej urzedowym znaczylo: nalezy we dwojke leciec w glab obcego terytorium i sprowokowac kilka gniazd os, aby je policzyc i przyjrzec sie im. Mechanicy takze zdawali sobie sprawe, ze nasze samoloty moga wystartowac teraz po raz ostatni. W tej sytuacji ich troskliwosc objawiala sie w sposob spontaniczny i przesadny: nakladali mi spadochron tak, jakby ubierali primabalerine, ktora za chwile ma wystapic na najwazniejszej scenie swiata. Mapy nie budzily zaufania. Zdarzalo sie, ze miasto, ktore wedle mapy powinno znajdowac sie na prawym 114 brzegu jakiejs rzeki, w rzeczywistosci lezalo na lewym. Odleglosci takze nie byly dokladne, brakowalo wielu orientacyjnych punktow. To samo dotyczylo biuletynow pogody. Z reguly byly nieaktualne, a poza tym pogoda nad Chinami jest niezwykle kaprysna. Sygnalizowane "miejscowe male opady" potrafily przemienic sie w huragan.Do kieszeni kombinezonu schowalem wiec mape Chin drukowana na jedwabiu i maly kompas, przypasalem obowiazkowo noz mysliwski, na piersi pistolet - rzeczy niezbedne w wypadku przymusowego ladowania czy skoku. Zapalek jak zwykle zapomnialem, bo nie pale. Trzeba bylo wlazic do kabiny. W czasie mojej calej' kariery pilota przypominal mi sie zawsze w tym momencie moj przyjaciel, Stanislaw Sielanski, znany w czasach przedwojennych aktor. "Ludzie siedza wygodnie w fotelach, bija brawo, krzycza: Stasiek, Stasiek!!! - mawial - a ja mam zimno pod kolanami, robie glupia mine, czasem sie poce, a oni biora to za talent". Znalem dobrze to pierwsze podniecenie. Mechanicy przypasali mnie, sprawdzilem stery, przetarlem celownik, rzucilem okiem na przyrzady, nalozylem swoje mocno juz przybrudzone rekawice. W chwile potem sterczace lopaty smigla zamienily sie w przezroczysty, krysztalowy krag. Silnik ryczal. Zamknalem kabine i poczulem sie jak w szklanej bance. Po lewej z kolei probowal silnik Tex. Podnioslem reke: gotow! Tex odpowiedzial skinieniem glowy. Weszlismy na pas startowy. Biedny Wiercipieta usilowal mi towarzyszyc i teraz, ale wicher smigla kolujacego samolotu zmiatal go w tyl. Pies koziolkowal, padal i podnosil sie znowu. Poszlismy w gore. Kurs na poludniowy wschod. Lotnisko zamienilo sie w nieregularny plaster pomiedzy gorami, po kilku minutach zupelnie zniklo. Tex lecial 115 po lewej, w odleglosci okolo 200 metrow. Slonce wschodzilo, niestety, horyzont przed nami od strony oceanu byl zamglony. Ano, zobaczymy. Na razie mozna tylko ustawic manetke na ekonomiczna mieszanke. Benzyny zabralismy, ile tylko bylo mozna. Powinno wystarczyc, aby doleciec nad cele i wrocic. Rezerwa dodatkowa przewidziana na 20 minut lotu. Nie stac nas na bladzenie. Trasa do Hongkongu to mniej wiecej 515 kilometrow, z tego wiekszosc nad okupowanym terytorium. Kanton od Hongkongu dzieli okolo 130 kilometrow. W dole gory ponad 3 tysiace metrow i dzungla. "Do domu daleko". Jedyne, co w tej chwili wiaze, to jedwabna chustka od zony na szyi. No i mysl. Za pare tygodni ma zostac matka. W lusterku pilota widze tylko swoje oczy, reszta twarzy jest zaslonieta hauba i maska tlenowa.Slonce przygasa za mgla, rozzarzona kula zamienia sie w pomaranczowy placek. Przed nosem wyrasta coraz wyzsza sciana chmur. Tex przybliza sie, kolysze lekko skrzydlami, wskazuje mi ja. Usmiecham sie do niego, chociaz oczywiscie on nie moze tego widziec, i czynie reka wyrazisty gest: musimy sie przebic! Takie chwile bardzo zblizaja ludzi. Lecimy we dwoch. Obaj wiemy, ze w promieniu wielu mil jest tylko jeden zyczliwy czlowiek. Slonce zniklo, zrobilo sie ciemno. Skaly przybraly kolor fioletowy, w niektorych miejscach granatowy lub czarny. Ptaki uciekaja gromadnie przed burza, przypadaja do ziemi. Strzalki przyrzadow pulsuja coraz bardziej nerwowo, busola roztanczyla sie zupelnie. Coraz trudniej utrzymac kurs, samolotem zaczyna rzucac jak zabawka. Podchodze do Texa i wskazuje niebo nad nami. Zrozumial i ciagnie razem ze mna w gore, aby byc jak najdalej od skal. Grzmotow jeszcze nie slysze. Widze tylko coraz czestsze, srebrno-fioletowe, nieregularne pekniecia bly- 116 skawic. To zupelnie tak, jakby ktos uderzal w czarna sciane chmur i sciana pekala rysami podobnymi do korzeni drzew. Te pekniecia staja sie coraz czestsze, wyrazniejsze, bardziej grozne. Czuje chlod i przypominam sobie, ze pod kombinezonem mam tylko cienka jedwabna pidzame.Na ziemi jest zle. Widze jeszcze sczesane wichura korony drzew, pod samolot podlatuja czasem jakies porwane galezie. Omiatam wzrokiem horyzont. Front burzowy jest zbyt duzy, nie stac nas na omijanie, nie starczy benzyny. Zdenerwowany Tex lamie kodeks zachowania ciszy radiowej w poblizu nieprzyjaciela: -Sluchaj, to nonsens pchac sie w to swinstwo. -Zgadzam sie. Ale musimy za wszelka cene rozpoznac lotniska. Smieje sie w sluchawkach. Obaj wiemy to samo: musimy wykonac zadanie. Widze Texa pomiedzy szczytami, wiatr nim pomiata. Moja busola tanczy jak tarcza ruletki. Tex przybliza sie. Chcemy leciec razem, aby sie nie zgubic, ale jest coraz gorzej. Porywisty wicher tasuje nasze samoloty z prawa na lewo i z lewa na prawo, jak karty. Blyskawice zaczynaja zlewac sie w jedno oslepiajace swiatlo. Busola jezdzi od 100 do 360. I wreszcie lunelo. Zewnetrzny swiat przestaje istniec, wszystko zamienia sie w jedna mglawice. Strumienie wody zamazuja szyby kabiny, widocznosc spada do zera. Lece na przyrzady, ale i to nie jest latwe. Sztuczny horyzont wyczynia akrobacje na tarczy i nie jestem pewny swego polozenia. Wydaje mi sie czasem, ze lece na plecach albo ze zwalam sie do ziemi. Czuje cialem nieprzewidziane obciazenia - jak w glebokich slizgach na skrzydlo. Tex oczywiscie znikl. Na wszelki wypadek, aby sie z nim nie zderzyc, usiluje wziac poprawke w kierunku Indochin Francuskich. Jestem teraz sam, zamkniety w 117 ciasnej, oszklonej kabinie, oblanej woda i oswietlonej sinym swiatlem blyskawic. Caly swiat to tylko nafosforyzowane, mzace zielonkawym blaskiem tarcze przyrzadow. Nikt nie moze teraz wiedziec, gdzie jestem i co robie.Ide uporczywie w gore, aby wyjsc z burzy. Wpatruje sie w przyrzady, zeby nie przeciagnac maszyny i nie zwalic sie na ziemie z powodu utraty szybkosci. A jezeli burza pokryla takze Kanton i Hongkong? Jezeli, to trzeba bedzie skakac, trudno. Tylko ta pidzama. Do snu jestem przygotowany, do skoku nie. Do bladzenia w gorach takze nie. W pidzamie calkiem glupio. Wtedy zaczelo sie przejasniac przed maska samolotu. Zanim zdolalem zdac sobie z tego sprawe, wyskoczylem jak torpeda ponad chmury. Oslepiajace, spokojne slonce, jasne niebo, artystycznie ulozone pode inna chmury. Spokoj. Jakby to wszystko przed chwila bylo bajka. Po lewej stronie, w odleglosci okolo 500 metrow, na tle puszystych bialych chmur widze sylwetke samolotu Texa. Zblizamy sie do siebie i obaj kolyszemy lekko skrzydlami z wielkiej satysfakcji. Patrze na ten rekinia-sty pysk jego maszyny, usmiecham sie: "No, chlopie, znowu mozemy byc <>. A przed chwila czym bylismy obaj?" Busola uspokoila sie, serce takze zwolnilo. Otwieram kabine na kilka minut, przecieram celownik i okulary lotnicze. Samopoczucie dobre. Jedno, co pozostalo po burzy, to niepewnosc, czy jestesmy na dobrym kursie. Krazenie moglo nam zabrac caly zapas paliwa i trzeba bedzie ladowac na obcym terytorium albo skakac. Oznacza to bladzenie miesiacami w gorach, zanim dotrzemy do bazy. A zona dostanie lakoniczny telegram: "Witold Urbanowicz zaginal w czasie lotu", 118 Brama wjazdowa do miastaWedlug obliczonego kursu powinnismy byc juz nad Kantonem. Daje znak Texowi, ze nie ma co, schodzimy pod chmury. Trzymamy sie razem. Nasze skrzydla prawie sie dotykaja, wskazowka wysokosciomierza miarowo opada. Czy nie nadziejemy sie na wierzcholek 119 skalny? Zaczynam sie cokolwiek denerwowac, ale trzymam stery z najwieksza mozliwa precyzja i obserwuje kacikami oczu skrzydlo Texa, aby sie z nim nie zderzyc.Przebijamy chmury. Pod nimi duza, srebrna powierzchnia wody, a na niej kilkanascie statkow handlowych i wojennych. Tuz z lewej strony pod nami, na wzgorzu, swiatynia buddyjska. Zgadza sie: Kanton. Przed nami w odleglosci okolo poltora kilometra czworka mysliwcow japonskich. Leca w naszym kierunku. Wyrzucamy natychmiast zbiorniki paliwa (robi sie to zawsze przed walka z mysliwcami). Odbezpieczam karabiny. Jestem gotow. Nagle przypominam sobie, ze naszym zadaniem jest rozpoznanie. Wobec tego wlazimy z powrotem w chmury, trzymamy kurs na Hongkong. Po jakims czasie znow schodzimy w dol. Tym razem mamy pod soba ocean. Widze trzy torpedowce i cztery tankowce, kolyszace sie na wodzie lekko jak zabawki. Widocznosc zreszta kiepska, podstawa chmur wynosi zaledwie 3900 metrow, a najwyzszy szczyt skalny na wyspie Hong ma 952 metry. Pomiedzy ziemia a warstwa chmur wlocza sie pojedyncze obloki. W dodatku zalega silna mgla przestrzenna. Idealna pogoda do zderzenia sie z innym samolotem. A z rozpoznaniem trzeba sie spieszyc. "Zabawki" na wodzie blyskaja malymi ognikami i dookola naszych samolotow ukazuja sie czarne bukiety wybuchow. To Japonczycy witaja nas ogniem artylerii przeciwlotniczej. Przedstawienie sie zaczyna. Dymow coraz wiecej i coraz blizej. Jeden z pociskow wybucha tuz kolo samolotu Texa, drugi za ogonem mojej maszyny. Podrzucilo mnie jak w czasie burzy, silnik sie zachlysnal, lecz chwycil ponownie. Serce zaczyna mi bic gwaltownie i czuje, ze mam gorace policzki. Skrecam w strone ladu. Pod lewym skrzydlem widze 120 Hongkong, pod maska - lotnisko z ustawionymi w rzedach samolotami. Na zachod od Hongkongu czerni sie na wodzie wyspa. Nurkujemy z Texem na lotnisko. Dopiero teraz rozpoznaje, ze ustawione na nim samoloty to drewniane makiety. Japonczycy bluffuja. Gdzie schowali prawdziwe? A sa. Od strony Macau leci w naszym kierunku osiem mysliwcow typu "Zero". Nurkuja wprost na nas. Walki nie mozemy przyjac. Naszym zadaniem jest "rozpoznanie za wszelka cene". Od wschodu szoruja za nami nastepne cztery "Zera", na kadlubach czerwienia sie duze kola. Srebrne nitki pociskow przeszly kolo mojej kabiny. Chowam sie w chmure, ale oczywiscie nie moge dlugo w niej zostac. "Zer" w powietrzu jest coraz wiecej. Staram sie zorientowac, skad startuja. Na wschod od Hongkongu widze cos w rodzaju lotniska, na nim mnostwo jedno- i dwusilnikowych samolotow. Nurkujemy razem z Texem, samoloty gwaltownie rosna w celownikach, kacikami oczu penetruje, czy przypadkiem nie siedza nam na ogonach jakies "Zera". Z wysokosci okolo 150 metrow strzelamy. Bucha kilka czarnych dymow, nasze zapalajace pociski spenetrowaly cel. Japonczycy na lotnisku, zaskoczeni, biegaja w rozne strony albo padaja na ziemie. Tex o maly wlos nie pakuje sie w jakis barak. Robimy skret na skraju lotniska. Niestety, japonscy mysliwcy zagrodzili nam droge od zachodu, polnocy i wschodu. Ratuje nas tylko kiepska widocznosc i pojedyncze duze chmury, w ktorych chowamy sie co chwila, tracac ze swych ogonow skosnookich przeciwnikow.Po zachodniej stronie ujscia Perlowej Rzeki znowu widac lotnisko, z ktorego startuja samoloty. Schodzimy w dol, pomiedzy koronami palm lecimy w te strone. Trzymam palec na spuscie karabinow maszynowych, obserwuje powietrze, uwazam; zeby nie zderzyc sie z Tcxem. Przelatujemy nad zmagazynowanymi beczka- mi. Jest ich kilkaset. W cieniu palm lezy masa skrzyn, prawdopodobnie amunicja. Na drodze przystaja samochody ciezarowe, Japonczycy strzelaja do nas. Lotnisko zostalo widocznie juz zaalarmowane, bo od polnocy kraza nad nim mysliwce. Staram sie uchwycic realna ich liczbe, ale widocznosc kiepska i jestem podekscytowany. Ostrzeliwujemy lotnisko. Znow czarne dymy buchaja z samolotow, zapalil sie takze jeden barak. Od wschodu widac czarna sciane chmur. Decydujemy sie wycofac w te strone. Dolatujemy nad Hongkong. Nad centrum miasta atakuja nas dwa "Zera". Robie skret i biore na celownik jedna z maszyn. Japonczyk jest jednak mistrzem w walce. Nie tylko wyrywa sie z celownika, ale sam wsiada mi na ogon. Z tej strony kazdy mysliwiec jest bezbronny. Decyduje - oprocz talentu pilota - zwrotniejsza maszyna. Nawet gorszy pilot ma wieksze szanse w pojedynku, jezeli jego samolot jest bardziej zwrotny. Nasze P-40 byly ciezsze niz japonskie "Zera", ktore miedzy innymi nie mialy pancernej plyty, chroniacej pilota od tylu. Wprawdzie wystarczylo dostac w silnik czy w inna czula czesc, aby byc zestrzelonym, niemniej plyta pancerna za plecami miala duzy wplyw na samopoczucie pilota. Japonczyk kilkakrotnie dochodzil na odleglosc strzalu. Wymykalem mu sie. Kiedy ja z kolei mialem na celowniku sylwete jego samolotu od tylu, tamten wpadal w panike, wyczynia! akrobacje, bronil swego ogona, aby tylko strzasnac z niego grozaca mu smierc. Tex znikl gdzies ze swoim skosnookim, zostalem sam. Ktos z nas mial zginac: Japonczyk albo ja. Wolalem, zeby to byl on. Kazda moja z nim walka trwala kilka minut i za Kazdym razem zdawalo mi sie, ze to godziny. Walczylismy nad dachami Hongkongu, tlumy przechodniow przygladaly sie nam ciekawie, ryksze zatrzymywaly sie, 122 ich pasazerowie mieli za darmo widowisko. A mysmy obaj walczyli o zycie.Wolalem walke z niemieckimi mysliwcami, ktorzy byli mniej natretni niz Japonczycy. Japonscy piloci marzyli o zwyciestwie za wszelka cene albo o smierci w walce i zostaniu bohaterami narodowymi, byli nieludzko fanatyczni. Ja takich wysokich ambicji nie mialem. Chcialem wrocic zywy do bazy, zdac raport generalowi Chennaultowi, napisac list do zony, przespac sie i zagrac wieczorem w mah-jonga. Musialem go zestrzelic. Sciagnalem drazek na siebie i podtrzymalem noga pedal celem utrzymania maski samolotu na horyzoncie (bylem w glebokim lewym skrecie). Japonczyk mial za duza szybkosc i jego samolot musial zakreslac luk o wiele wiekszy niz moj. Mogl tego uniknac, ale nie zorientowal sie w pore. A tak lazl mi na celownik. Bedac jakies piecdziesiat pare metrow od jego ogona, naciskam spust karabinow maszynowych. Karabiny milcza. Pociemnialo mi w oczach i zrobilo mi sie goraco na calym ciele, jakbym wpadl do wrzatku. - O, jasna cholera, karabiny sie zaciely! - mowie glosno (tego paskudnego cholerowania nauczylem sie w wieku szesciu lat i, niestety, nie wyzbylem sie go do dzis). Naciskam znowu spust - i znowu nic. Ogarnia mnie wscieklosc. Ide za Japonczykiem mimo wszystko, mimo ze nie moge mu nic zrobic. Nie ma zadnego wyjscia. A tamten zachowuje sie tak, jakby rzeczywiscie wyczuwal, ze to jego ostatnie sekundy na tym swiecie. Machnal gwaltownie beczke i w tym momencie otwarla sie w jego samolocie lewa golen podwozia. Przyrzady musialy mu to pokazac. Pomyslal, ze jest postrzelony. Na pelnym gazie zaczal wiec wyrywac w strone pol ryzowych. Ja z zacietymi karabinami maszynowymi za nim. Mam go idealnie na celowniku. 123 zeby choc jeden pocisk, jasna cholera, zeby choc jeden!...Japonczyk traci nerwy do reszty. Nie wie, ze zaciely mi sie karabiny. Wie tylko, ze wisi nad nim smierc. Slucha instynktu stworzenia chodzacego po ziemi: ucieka w dol, zniza lot, probuje ladowac. Ale jest juz wlasciwie nieprzytomny. Na duzej szybkosci zderza sie z ziemia, robi mlynka, zapala sie. Jestem wolny, moja radosc nie ma granic. Nie dlatego, ze tamten rozbil sie, lecz dlatego, ze ja zyje i mam szanse powrotu. Kwestia instynktu zachowania zycia. Lece nad Kanton. Licze samoloty w powietrzu i szukam lotnisk. Strzelaja do mnie z ziemi, smugi pociskow oplataja moj samolot. Ale widocznosc jest kiepska (Amerykanie mowia: "wszawa"). Utrudnia to wprawdzie rozpoznanie, ale z drugiej strony chroni mnie przed oczyma Japonczykow. Stwierdzilem w czasie swojego pobytu i walk w Chinach, ze Japonczycy w ogole maja slaby wzrok. Tu w nawiasie: wedlug opinii Anglikow polscy piloci mysliwscy mieli doskonale oczy i wysoko rozwinieta "inteligencje w powietrzu". Mozliwe, ze byla to w duzej mierze kwestia bardzo wnikliwej selekcji w polskim lotnictwie mysliwskim. Bylem przez trzy lata instruktorem w szkole mysliwskiej w Deblinie i sam znam te sprawe: jezeli ktorys z pilotow okazal sie malo bystry na ziemi i w powietrzu, splawialem go do eskadry mojego kolegi, aby dla pewnosci jeszcze on sprawdzil. Jezeli obie opinie byly zgodnie negatywne, konczyla sie definitywnie kariera mysliwca. Kolo Kantonu widze jeszcze jedno lotnisko, na nim samoloty. Niestety, jestem bezbronny, nie moge ich ostrzelac. Nagle jak piorun z jasnego nieba (znow szkola dziadka - to powiedzenie) szurnely na mnie az cztery 124 "Zera". Atakuja mnie z lewej strony. Do chmur mam jeszcze kawal drogi i robi mi sie nieprzyjemnie. Daje pelny gaz i manewrujac samolotem, aby utrudnic im celowanie, pruje w kierunku chmur. W mysli prosze swojego Aniola Stroza (modlic sie w tym wypadku nie wypadalo, byloby to dziadostwo), zeby mi troche szybciej podsunal te kurtyne. Pakuje sie w chmury na maksymalnej szybkosci, lece na przyrzady i czekam, kiedy rozbije sie o jakis skalny grzbiet. To takze jest niemile, wiec wychodze nad chmury. Oczywiscie cala czworka "Zer" czeka tam juz na mnie. Bardzo sie ucieszyli i z miejsca zaczynaja ostrzeliwac.Zaczynamy bawic sie w kota i mysz. Uciekam w chmury i wylaze z nich. Nie mam innego wyjscia, w tej grze to ja jestem mysza. Sytuacja jest wciaz nieprzyjemna: w gorze Japonczycy, w chmurach skaly. Moge tylko oczekiwac, ze znudzi im sie ta zabawa. Nie zanosi sie jednak na to, wobec czego ostatecznie wchodze w chmury. Trzeba zaryzykowac, a raczej wybrac mniejsze ryzyko. Lece w chmurach na przyrzady: wpakuje sie czy nie? Bardzo meczace jest takie czekanie na zderzenie, wiec po uplywie 30 minut decyduje sie i wychodze do gory. "Zer" nie ma. Jest pustynia pofaldowanych chmur, miejscami wystrzelajacych ku gorze jak gotyckie wieze, rozprazone slonce, samolot i ja, zamkniety jakby w poteznej polkuli z krysztalu. Uczucie samotnosci jest tak silne, ze na moment trace wiare w siebie. Czy dolece do bazy? Za duzo bylo wrazen w tak krotkim czasie. Burza, walka z zacietymi karabinami maszynowymi, zabawa z czworka mysliwcow i teraz ta samotnosc. Nie ma tu nic, co przypominaloby ziemie. Rozjarzona plaszczyzna poprzebijana miejscami gorskimi szczytami, lsniacymi lodem. Tak chyba bedzie sie czul astronauta, ktory po raz pierwszy zblizy sie do innej planety. 125. Problem w tej chwili najwazniejszy to wyciagnac jak najwiecej kilometrow z pozostalego zapasu benzyny. Dosc silny wiatr spycha mnie na zachod. Radio zepsulo sie, nie moge porownac mapy z terenem. Bedzie teraz sztuka trafic na wlasne lotnisko.Lece na przyjety kurs, ludzac sie, ze lece dobrze. Do uczucia samotnosci dolacza sie niepewnosc, czy kurs dobry i czy starczy paliwa. Powoli jednak uspokajam sie i zaczynam myslec o innych rzeczach. Bardzo ciekawe, ze w czasie walki zylem swoimi latami dzieciecymi. Nie zdawalem sobie dotychczas sprawy, jak wazne sa nawet drobne momenty w zyciu dziecka, jak mocno zostaja zarejestrowane w pamieci, chociaz sie na ogol o tym nie wie. A przeciez wlasnie te obrazy przelatywaly mi blyskawicznie, ale niezmiernie ostro przez pamiec. Najpierw moja babka. Byla bardzo religijna i wojowala ze mna, aby mnie tak wychowac. Nie byla to sprawa latwa, musze przyznac. "Gdy bedziesz w niebezpieczenstwie, to pomodl sie do swojego Aniola Stroza" - mawiala. Ale babka nie byla nigdy pilotem mysliwskim i nie wiedziala, ze w czasie pojedynku, zwlaszcza na malej wysokosci, nie ma czasu na modlitwe. Ja zas bylem ciekawy i wciaz meczylem babke, jak tez moze wygladac Aniol Stroz. Wiec raz babka pokazala mi bardzo ladna mloda dziewczyne i powiedziala: "O, popatrz, ona ma twarz tak piekna jak aniol". Rezultat byl taki, ze z miejsca zaczalem sie rozgladac za dziewczynami, czy tez jeszcze ktoras nie ma takiej anielskiej twarzy. Babka martwila sie, bardzo niezadowolona: "Dziecko, przeciez ty masz osiem lat!" I zamiast dwoch obwarzankow kupila mi za kare tylko jeden. Potem mi poradzila, abym nigdy nie szukal aniolow miedzy kobietami, bo to na nic. A ja znowu nie moglem sie pogodzic z mysla, aby na przyklad nieogolony mezczyzna mogl byc podobny do aniola. 126 Dziadek utwierdzil mnie w tym przekonaniu, a gdy jeszcze nieogolony kozak skradl mu caly sloj wisni zalanych spirytusem ("Gorszy od diabla", powiedzial wtedy dziadek - oczywiscie kozak, nie sloj z wisniami), wolalem juz wrocic do koncepcji podsunietej przez babke.Te wszystkie mysli - dziecinne i smieszne - jak blyskawice przeszywaly mi mozg w momentach, kiedy moglem zginac. Ale teraz... Wskazowka benzynomierza zaczyna drgac nerwowo kolo czerwonego pola, na ktorym napisane jest slowo: "Danger". Do lotniska - wedlug obliczen - mam jeszcze 20 minut lotu. Nie dociagne. "W niebezpieczenstwie pomodl sie do swego Aniola Stroza". Nie uczynilem tego, bylem zbyt hardy... A jednak ni stad, ni zowad wiatr zmienil kierunek i pchal moj samolot z dosc duza sila. Przymknalem gaz i szybowalem. Trzeba koniecznie znalezc lotnisko. Ale jak? I nagle zauwazylem duza luke w chmurach, a przez nia znajome, charakterystyczne gory, podobne do wiez rozstawionych na plaszczyznie. Kuejlin! Na przymknietym gazie schodze pod chmury. Po lewej lotnisko i na nim samoloty. Jestem spocony jak mysz. -Good boy, dobry chlop - mysle o swoim Aniele Strozu, do ktorego nigdy nie umialem sie modlic. - Morowy chlop. Przy ladowaniu silnik staje z braku benzyny, lopaty smigla nieruchomieja. Pierwszy wita mnie uszczesliwiony Wiercipieta. Gramoli sie na skrzydlo, potem do kabiny. Zdalismy raport generalowi Chennaultowi. Wobec stwierdzonej koncentracji lotnictwa japonskiego w rejonach Kantonu i Hongkongu zdecydowano sie zaatakowac bazy lotnicze na Formozie. Tego wieczoru znowu bylismy z Texem w barze w 127 Kuejlinie i znowu obserwowalem delikatne, wypielegnowane, z paznokciami pomalowanymi na perlowo palce Chinek. Podnosily kamienie mah-jonga z kosci sloniowej i wykladaly je na zielony marmurowy stol. Twarze mialy nieruchome i nic nie mozna bylo z nich wyczytac: czy spodziewaja sie wygranej, czy boja sie przegranej? Ale obserwowalem je mimo to. Stary nawyk po babce. PUSTELNIK Z JIUJIANGU apitana Yanga znalem dobrze. Jego mlodziutka zone o zeuropeizowanym imieniu Lili rowniez. Miala urode egzotycznego ptaka i pochodzila z Suczou, gdzie rownie latwo o piekne kobiety, jak o kwiaty. Tego dnia stawili sie oboje.-Leci pan jutro na ostrzeliwanie japonskich lotnisk w okolicy Jiujiangu? -Jezeli pogoda dopisze. -Bo w okolicy Jiujiangii, na gorze Lu, mieszka pustelnik... -Kto taki? -Pustelnik. Czy moglby pan zrobic nam przysluge? -Pochwycic pustelnika? Zona kapitana Yanga usmiechnela sie. -Nic. Przekazac mu list i pieniadze. W pierwszym momencie zareagowalem scisle "operacyjnie". Odszukac gore i jakis mikroskopijny zapewne domek na terytorium okupowanym, tuz kolo mysliwskich baz japonskich?... To moglo byc interesujace. Jako podchorazy trenowalem zrzucanie meldunkow ciezarkowych z samolotu, mialem w tym niejaka wprawe i wygralem pare zakladow, natomiast w czasie wojny tego rodzaju zadan nie wykonywalem. Sportowo byle to o wiele bardziej interesujace niz ostrzeliwanie 120 lotnisk z lotu koszacego. Ale po chwili uderzylo mnie :os innego: co za list, u licha, kapitan Yang chce przekazac jegomosciowi w glebi okupowanego terytorium? Przyjazn przyjaznia, zaufanie tez, poza tym milo jest patrzec na sliczna twarz jego zony, ale... Znalem jednak na tyle moich chinskich kolegow, aby wiedziec, ze jedno zbyt szczere zapytanie moze zburzyc przyjazn. Nie wszystkie urazy sie wybacza.-Czy rzeczywiscie zalezy panu na zrzuceniu listu? -Bardzo. - I po chwili, juz z wlasnej inicjatywy: - To jest moj ojciec. Z rodziny liczacej trzydziesci osob zostalo nas tylko dwoch, reszte Japonczycy wymordowali. Po tych przejsciach ojciec zupelnie odcial sie od ludzi. Chce go tutaj sprowadzic, tu jest jednak bezpieczniej. To stary czlowiek, przepuszcza go. List... Przerwalem mu: -Nie trzeba. Prosze dac, sprobuje. Wystartowalismy przed switem. Bylo nas dwunastu. Lecielismy na przyrzady, trzymajac sie kursu, i na czas. Gory pod nami, nad glowa gwiazdy, kazdy samotny w swojej kabinie, polaczony z kolegami i lotniskiem tylko siecia radiowa. Powoli switalo. Zarysy gor stawaly sie wyrazniejsze, mgla na dole bladla, niebo na wschodzie szarzalo, potem zarozowilo sie. Gwiazdy gasly jedna po drugiej. Z przestrzeni szedl dzien. Pod prawym skrzydlem zasrebrzylo sie jezioro Pojang. A potem przed maska silnika wypelzla zza gor idealnie okragla, miedziana tarcza slonca. Skaliste wierzcholki gor zapalily sie jak latarnie. Ziemia jeszcze drzemala, poszarzala, owinieta w mgly. Ta drzemka to oczywiscie tylko pozory. Ktos umiera, ktos sie rodzi, ludzie kochaja sie i walcza, a caly ten majdan leci razem z globem w nieskonczonosc. Komu to jest potrzebne i po co? Studiuje mape i porownuje z terenem. Mgly na ziemi ustepuja. Powinnismy juz byc "na trasie". Jest! Spod prawego skrzydla wysuwa sie jak szuflada kwadratowe lotnisko. Widze urzadzenia do lotow nocnych. Gdzie sa samoloty? Aha, sa! Zamaskowane pomiedzy drzewami, mysliwce i bombowce. Z tego wynika, ze planowana jest wyprawa bombowa pod oslona mysliwska. Trzeba je zrabac, ale jeszcze nie teraz. Wlaczam radio, wywoluje baze, nadaje szyfrem: -"Lotnisko w Nanczangu urzadzone do lotow nocnych, zamaskowane bombowce w liczbie 24 i mysliwce w liczbie 32. Odbior". Mysliwcy nie startuja. Wniosek: Japonczycy sa przekonani, ze przylecielismy na prowokacje, ze chcemy poderwac maszyny w powietrze celem dokladnego rozpoznania liczby i jakosci. Moze ich tu byc wiecej. Niech siedza. Przygladam sie przeszkodom w okolicach lotniska. Jak nisko mozna zejsc? Na polnoc od Jiujiangu drugie lotnisko, rowniez z pozoru puste. Ale i tu siedza zamaskowane samoloty. Tym razem bombowce dla ochrony przed ostrzeliwaniem z lotu koszacego sa otoczone dosc wysokimi walami ziemnymi. Dobrze. Idziemy dalej. Celem jest lotnisko w Wuchangu, rozpoznane tuz po zachodzie slonca. Wiadomosc sprawdzona przez naszych obserwatorow naziemnych. Sytuacja w ciagu nocy nie mogla sie zmienic. Za chwile bedzie rabanie. Sprawdzam odbezpieczenie karabinow maszynowych. List? Tak, list. Wyciagam z kieszeni kombinezonu obciazony kamieniem woreczek, do ktorego Lili przywiazala swoja czerwona chusteczke. Diabli wiedza, gdzie jest ta gora i kiedy znajde czas na jej odszukanie. Patrze na mape. No, nie jest tak zle, gora jak smok. Slonce grzeje w sam nos i oslepia, nakladam okulary przeciwsloneczne. Nad kreta, mleczna wstega rzeki Jangcy wisza opary. Dookola gory Lu chmury ulozyly sie w ksztalt pierscienia, co zdaniem okolicznych 131 Stare miasto KantonieMieszkancow zapowiada trzydniowy deszcz. Kiedy zrzucic ten list? Teraz czy po ataku? Ano, sprawa rozstrzygnieta. Na tle nieba zauwazylem czarne jak mak punkty. Jest ich duzo. To czekaja na nas zaalarmowani mysliwcy japonscy, najprawdopodobniej z bazy w Wuchangu. Pchac sie tam? Nie. To 132 samobojstwo. Jest ich trzy razy wiecej. Moglismy ich zniszczyc na ziemi. Teraz juz nie. Zawracamy do Jiujiangu na lotnisko, ktore przed chwila mijalismy. Predko! Szyk "schody w prawo". Atak!Smugi pociskow zapalajacych i swietlnych lacza samoloty z ziemia. Pyl, dym, ogien. Ludzkie figurki 133 biegaja jak mrowki w rozrzuconym kopcu. Kropki na niebie od strony Wuchangu rosna, sa coraz wieksze. Zawracamy jeszcze raz, schodzimy nisko, powtarzamy atak. Znowu dymy i ognie, samoloty plona. Dobrze: operacja jest blyskawiczna i zdecydowana. Japonczycy chcieli przetrzymac nas nerwowo, nie startowali, natomiast zaalarmowali baze w Wuchangu. Taktyka nie jest zla. Jesli tamci nas przylapia, nie bedzie co zbierac. Nasza dwunastka - jak zwykle w czasie ataku - rozluznia szyk. List? Jesli zrzucac, to tylko teraz.Odrywam sie od szyku. Przymknalem gaz, szybuje, otwieram kabine. Jest tam gdzies ten cholerny domek? Jest. Stoi mala figurka, przypomina marionetke z dziecinnego teatru, macha rekoma. Przymierzam sie, pochylam samolot gleboko na skrzydlo, rzucam woreczek. Leci w dol jak czerwona egzotyczna ryba. Upadl. Oceniam odleglosc. Chyba kilometr od chatki. Jeden z naszych pilotow krazy nade mna, przekonany, ze cos mi sie stalo i mam zamiar przymusowo ladowac. Zamykam kabine, daje pelny gaz, kolysze skrzydlami; wszystko OK. Dolaczam do szyku. Japonczycy sa po naszej prawej stronie jakies 900 metrow wyzej. Nie atakuja. Nie widza nas. Inaczej siedzieliby juz nam na karkach. Nasze samoloty sa pomalowane na ochronny kolor, po gorach placze sie przestrzenna mgla, nie jest latwo zobaczyc nas z gory, a swoja droga kiepskie oczy maja japonscy chlopcy. Lecimy dolina w szyku "jeden za drugim", nisko, dociskamy gaz. Byle dalej od tego miejsca, byle do lotniska. Wprawdzie mamy troche amunicji w karabinach - akurat tyle, aby w razie czego nie sprzedac sie za darmo - ale zadanie wykonane. Smierc takze powinna byc oplacalna. Cztery tygodnie pozniej dotarl do Hengjangu staruszek z gory Lu. Nie chcial zamieszkac w miescie. Znow wybral sobie jakas chatke w gorach za miastem. 134 Pewnego dnia kapitan Yang poprosil, abym udal sie tam wraz z nim i jego zona. Okazalo sie, ze to wcale nie jest tak blisko. Starym sampanem plynelismy rzeka Siang przeszlo godzine, zanim przybylismy do miejsca, gdzie na skalistym brzegu czekalo na nas dwoch przewodnikow i piec zaspanych kucykow. Napilismy sie w szalasie mocnej herbaty i ruszylismy w gore kamienista i kreta droga. Kucyki drobily nogami, jak mogly, droga stawala sie coraz wezsza, a ja bylem bardzo zadowolony ze swoich dlugich nog. (Wlasciwie to kucyk jechal pode mna, a nie ja na kucyku. Stopy moglem w kazdej chwili oprzec na ziemi, jesli sytuacja stawala sie cokolwiek niejasna. To zreszta podobno zbyteczne. Te koniki duzo chodza po gorach i maja fenomenalne wyczucie rownowagi, podobnie jak kozica, ale czego sie nie robi dla dobrego samopoczucia). Bylem wobec kucyka bardzo niesmialy i jesli tylko zachcialo mu sie zlikwidowac jakas zablakana kepe trawy, pozwalalem na to bez sprzeciwu, co zreszta robili i inni. Stawalem wowczas rozkraczony na ziemi, prostujac kosci i uwazajac tylko, aby mi wierzchowiec nie "wyszedl". Kiedy milkl stukot malych kopyt o kamienie, cisza stawala sie niemal absolutna, tylko wodospady szumialy. Im wyzej wychodzilismy, tym piekniejszy ukazywal sie widok. Daleko w dole wila sie rzeka, widac bylo na niej drobne jak zabawki sampany z rozpostartymi zaglami.Po dwoch godzinach dotarlismy do niewielkiej polany. Jasne, klebiaste chmury znajdowaly sie juz ponizej nas, nad nami bylo tylko czyste niebo i slonce, grzejace bardzo mocno. Na polanie stala mikroskopijna kamienna chatka, a przed nia jej gospodarz. Ubrany byl w wyblakly plaszcz, dlugi po kostki, i byl bardzo stary. Mial bielutkie wlosy i waska, siwa brode. Wygladal na mnicha buddyjskiego. Jego dobre, wyblakle oczy stawaly sie jednak czasem jakies 135 nieobecne i ostre, czujne. Wygladal wtedy na wizjonera.Nie poznawalem kapitana Yanga i jego zony. Tam w dole zdawali sie byc zupelnie przesiaknieci kultura europejska. Teraz szczupla, opieta w mundur sylwetka kapitana i filigranowa figurka jego zony zgiely sie w niskim, hieratycznym uklonie, jakby zywcem przeniesionym ze starego sztychu. Nasladowalem ich i tez sklonilem sie bardzo nisko. Potem kapitan podszedl pare krokow i sklonil sie znowu. Staruszek wyciagnal obie rece i polozyl waskie, brazowe dlonie na pochylonych ramionach syna. Glos mial niski i wcale nie starczy: -Witam was. Niech pokoj bedzie z wami. Oboje z Lili trzymalismy sie dyskretnie w tyle. Tamci obaj mowili cos do siebie sciszonymi glosami, potem staruszek powiedzial glosno: -Trumna jest piekna. Dziekuje ci, synu. O takiej marzylem, lecz czy drzewo tzu-tung nie jest luksusem w dzisiejszych czasach? -Niech tradycji stanie sie zadosc. W naszej rodzinie zawsze stalo w rezerwie osiem trumien z drzewa tzu-tung. Teraz jest nas dwoch, ojcze. Moze niebo nie pozwoli, aby pogrzebala mnie wojna. A trumne dla ciebie sprowadzilem z Syczuanu. Oczy staruszka staly sie nagle jastrzebio przenikliwe. Patrzyl na kapitana Yanga, ale wydawalo mi sie, ze patrzy jak przez szklo. -Syczuan, drzewo tzu-tung ze slynnego Syczua nu... Synu, ludzie wynalezli smierc, ktora nawet nic grzebie umarlych, poniewaz nie szanuja siebie. Purpu rowa chmura... I glowa powoli opadla mu na piersi. Zapadla cisza. Rozejrzalem sie. W grocie obok domku rzeczywiscie stala trumna, pieknie zabarwiona na kolor karmazynowy specjalnym barwnikiem, uzywanym wylacznie do 136 barwienia trumien. Dla wiekszego polysku i trwalosci trumne naciera sie tez specjalnym olejem o nazwie wu-tung. Chinskie trumny sa duze i ciezkie, ciosane z jednego pnia drzewa, ich sciany dochodza do trzydziestu centymetrow grubosci. Byl stary zwyczaj w Chinach, ze w dowod szacunku i milosci syn ofiarowywal trumny swym rodzicom jeszcze za ich zycia. Przechowywano je pieczolowicie, jako skarb rodzinny, i cieszono sie nimi. W Ameryce, bardziej jeszcze niz w Europie, najlzejsza nawet wzmianka o smierci uwazana jest za nietakt. Amerykanie staraja sie zachowywac tak, jakby smierc byla towarzyskim nieporozumieniem, na ktory - w ramach dobrego wychowania nie powinno sie zwracac uwagi. Nie znosza mysli o smierci - i to do granic obsesji. Dlatego bywa, ze przedsiebiorstwa pogrzebowe, majac do czynienia z bogatymi klientami, szminkuja trupy przed spaleniem w krematorium, aby nie wygladaly na umarlych. Chinczykom obce sa tego rodzaju zahamowania. Smierc jest dla nich rzecza najnaturalniejsza w swiecie, rownie zwyczajna jak zycie. Maja dla niej szacunek niepozbawiony wyczucia tajemnicy, dlatego daza do tego, aby zwloki zmarlych ocalic od zniszczenia. Trumny z drzewa tzu-tung leza w ziemi nienaruszone po kilka wiekow, drzewo nie ulega rozpadowi, raczej kamienieje. I dlatego ofiarowanie rodzicom trumien z drzewa tzu-tung, ktore jest rzadkie i drogie, jest dowodem milosci.Zostawilismy kapitana Yanga z ojcem, aby mogli porozmawiac spokojnie. Slonce przygrzewalo bardzo mocno i Lili postanowila wykapac sie w zrodle po drugiej stronie polany. Brak kostiumu zastapila stara historia chinska: -Pulkowniku, mloda Chinka o nazwisku Cheng kapala sie w zrodle i nie zauwazyla, ze nieznajomy stal na skale i podziwial ja w kapieli. Kiedy go spostrzegla, byla skompromitowana, poniewaz wiadomo, ze oglada- 137 nie Chinki w kapieli jest wylacznym przywilejem jej meza. Nie bylo wiec innego wyjscia z tego skomplikowanego problemu: poslubila ciekawskiego. Byli bardzo szczesliwi. Czy nie sadzi pan, ze kapitan Yang jest wystarczajaco ciekawski? Prosze wobec tego siasc tutaj i uwazac, aby kucyki mnie nie podgladaly.Po czym znikla miedzy skalami. Dzien byl krotki, slonce schodzilo na horyzont. W scenerii szczytow gorskich zachod slonca bywa fascynujacym widowiskiem. Rozzarzone niebo ciemnieje i matowieje, potem nabiera glebokich tonow chabrowych, razem z zapadajacym sloncem wierzcholki pobliskich skal staja sie ostre na tle ciemniejacego nieba, wszystko tonie w czerwieni, zlocie, niebieskosci i seledynie, wstaje chlod. Potem niebo tworzy jakby potezna kopule, nabijana diamentami, szum wodospadow i strumieni przemienia sie w wieczysta muzyke, ktora przestaje sie slyszec, i wtedy opada wielka cisza. Rozpalilismy ognisko i zjedlismy kolacje. Obaj przewodnicy grali opodal w karty, palili fajki na bardzo dlugich cybuchach i klocili sie zawziecie, choc polglosem. Staruszek znowu mial spokojne, dobre oczy. Opowiadal. A mowil pieknym jezykiem. Mowil o "swoich" gorach, tych spod Jiujiangu, gdzie sie urodzil. O swiatyni Tunglin-tzu, zbudowanej w czwartym wieku, gdzie jako dziecko zawsze wypijal herbate u starego zakonnika. O kamiennym mostku. ktory nazywal sie Mostem Nieba. O grotach, wodospadach i dzikich chryzantemach. O rzece Jangcy, ktora ma mleczne wody, i o jeziorze Pojang. O starych poetach, malarzach i o pierwszym cesarzu z dynastii Ming, ktory urodzil sie niedaleko Jiujiangu, ktorego rodzice umarli z glodu, gdyz ziemia jest tam uboga. Wiec przyszly cesarz przez jakis czas chodzil po drogach i zarabial spiewaniem piesni. O wielkim dziwaku Tao Chien. Przystapil on do buddyjskiego 138 Towarzystwa Bialego Lotosu, ktore jednakze pozwolilo mu na picie wina, gdyz byl wielkim poeta. Tao Chien stawal sie smutny, gdy w dzbanie widac bylo dno, zas mnisi sadzili, ze niebo wybaczy poecie spozywanie wina i wiele jego grzechow, gdyz sluzyl on pieknu, ktore jest niesmiertelne, poniewaz jest dobrem.Opowiadanie przerwaly kucyki, ktore dla niewiadomych powodow zaczely szalec po polanie. Parskaly, rzaly, bily kopytami o ziemie. Przewodnicy rzucili karty i porwali sie na nogi, ja chwycilem za karabinek, myslac, ze to wilki. Staruszek przytrzymal mnie za reke. -O, nie. Jest tu taki dobrodziej w gorach, ktory sklada mi wizyte co noc, bardzo lubi konfitury, jest zlosnikiem i nawet rewiduje mi moj domek. Niedzwiedz. Ale co mu sie dzisiaj stalo? Niedzwiedz wyszedl na polane, kucyki szalaly. Zachowywal sie rzeczywiscie dziwnie. Jakims niepewnym kroczkiem, zataczajac sie i mruczac, ganial za biednymi kucami, przysiadajac na zadzie i machajac przednimi lapami. Staruszek wstal i zniknal za domkiem. Okazalo sie, ze kociol z jagodami, w ktorym robil wino, jest calkiem pusty. Niedzwiedz byl urzniety w trupa. Wcale nie chcial mordowac tych dziwnych czworonoznych kreatur na polanie, tylko zapraszal je do zabawy. Ale kucyki byly trzezwe, gra nie byla rowna. Wreszcie jeden z przewodnikow - wlasciciel kucow - nie wytrzymal, porwal karabinek i dwa razy wypalil w powietrze. Pijany grubas przysiadl, popatrzyl na nas arcyglupimi, maslanymi oczkami, rykna! z odraza i zataczajac sie, z godnoscia znikl w ciemnosciach. Przewodnicy poszli uspokajac kuce, ktore byly bliskie histerii. Nie spalismy do rana. Domek kamienny byl mikroskopijny, miescila sie tam tylko jedna prycza z bambusu i stolek. A ze bylo coraz zimniej, nawet przy ogniu, 139 kapitan Yang wydobyl z torby podroznej kawe i zacnego francuskiego benedyktyna. I staruszek nim nie pogardzil, choc byl buddysta.Rankiem zauwazylem na skale opodal groty wielka wygladzona powierzchnie, a na niej rowne rzedy wykutych liter. Staruszek wykuwal w skale nazwy obozow koncentracyjnych, takze i tych w Europie, o ktorych mu opowiedzial kapitan Yang. Wrocilismy na dol. Nigdy juz nie widzialem ojca kapitana Yanga. Japonczycy wypatrzyli z powietrza jego pustelnie i w niewiele dni po naszej wizycie zbombardowali ja z lotu nurkowego, sadzac zapewne, ze to jakis punkt obserwacyjny. Gdy doniesiono o tym kapitanowi i gdy wybral sie tam, znalazl swojego ojca martwego pod skala, na ktorej wykuwal nazwy obozow. Trumna stala nietknieta w grocie. Na skale, ponizej ostatniej wykutej nazwy, staruszek umazanym we krwi palcem napisal: "Ludzie, strzezcie sie ludzi". I nizej jeszcze, zupelnie juz koslawo: "Purpurowa chm..." Nie wiem, o czym myslal, mowiac o owej "purpurowej chmurze". Byl rok 1943 i jesli ten zagrzebany w gorach starzec przewidzial niedaleka juz Hiroszime, to mozna uwierzyc w prorokow. Kapitan Yang sprowadzil robotnikow i pochowal ojca z wszelkim starozytnym ceremonialem - na polanie, w gorach, w karmazynowej trumnie z drzewa tzu-tung, sporzadzonej w Syczuanie. Jesli kiedykolwiek glob dosiegnie swego kresu, ta trumna na pewno dotrwa don nietknieta, skamieniala w skale. Kapitana Yanga zestrzelono w pare tygodni pozniej w obronie miasta Czangte. W kamiennej chatce na polanie zamieszkal podobno niedzwiedz. A Lili w pare miesiecy pozniej spotkalem w Casablance. Leciala do Stanow z zamiarem konczenia studiow medycznych. CHINSKA WARSZAWA iasto Czangte polozone jest w polnocno-zachodniej czesci prowincji Hunan. Kiedy sie leci od poludnia, tuz kolo niego widzi sie rzeke Juan, na wschod od miasta rozlegle jeziora Tungting, zas od polnocy gory. Samo miasto otoczone jest bardzo starym murem z szescioma bramami. Charakterystycznymi punktami orientacyjnymi byly dla nas dwie swiatynie buddyjskie: Ta-Chiensze na poludniowy zachod od miasta i druga. Tao Jiian Tung ("jaskinia kwitnacej brzoskwini"), opisywana wielokrotnie przez znanego chinskiego poete Tao Yuanga.To spokojne i piekne miasto w 1943 roku zostalo zaatakowane przez Japonczykow i zrownane z ziemia. Wiele lat pozniej w encyklopedii Colliersa zamieszczono o tym tylko krotka, sucha notatke, podajaca liczby i fakty. W rzeczywistosci bitwa o Czangte byla jedna z najbrutalniejszych i najbardziej krwawych w tamtej wojnie. Bralem udzial w tej bitwie od poczatku do konca i widzialem tragedie Czangte. Bylo to barbarzynskie przedstawienie. Pierwsza wiadomosc o japonskiej ofensywie otrzymalismy 28 pazdziernika od naszego misjonarza w Czangte. Ten czlowiek oddal naszemu lotnictwu olbrzymie uslugi, posiadal zreszta o wiele lepsze rozeznanie niz cala kwatera glowna generala Stilwella, dowod- 141 cy teatru wojennego Birma - Chiny - Indie. O ofensywie japonskiej kwatera glowna Stilwella powiadomila nas dopiero 5 listopada (gdy juz od wielu dni atakowalismy Japonczykow pod Czangte), "poprawiajac" zreszta rychlo swoje doniesienie uwaga, ze chodzi o "trening wojsk japonskich", bo Japonczycy mieli rzekomo byc niezdolni do zagrozenia miastu.Dysponowalismy czterema dywizjonami mysliwskimi i dwoma lekkich bombowcow. Po bitwie okazalo sie, ze Japonczycy stracili 15 tysiecy zolnierzy, z czego polowa zostala poharatana przez ataki z powietrza. Barak na lotnisku, w ktorym teraz spalem, obslugiwany byl przez malego Chinczyka Liu - blizniaczo podobnego do Mr Chiena z baraku przejsciowego. Tak samo nie mial wiecej niz dziesiec lat i tak samo odznaczal sie doskonala pamiecia, jesli tylko chcial. Jego pamiec byla scisle zalezna od liczby cukierkow, ktore otrzymywal od poszczegolnych pilotow. Liu lubil slodycze, a ja lubilem spac. Maly Liu szybko sie zorientowal, ze budzic mnie trzy razy to za malo, wobec czego wzial sie na sposob: budzil mnie zawsze o pol godziny pozniej, liczac, ze strach przed spoznieniem latwiej postawi mnie na nogi. Bylem wiec zawsze poszkodowany. W pospiechu zapominalem map albo pistoletow i nie mialem czasu na sniadanie. Wobec tego sprobowalem ukladow. -Sluchaj, kochany dowodco - mowie - jesli bedzie cos bardzo waznego, to odkryj koc, chwyc za lewa noge i krec nia w lewo i w prawo az do skutku. Jezeli wieczorem bede wiedzial, ze o swicie mam leciec, to wywiesze na poreczy lozka czerwony szal. Jasne? A gdyby rozkaz przyszedl w nocy, to zapytaj oficera operacyjnego, czy naprawde mamy zaraz wyskakiwac z lozek. Uklady te nie daly na razie rezultatow. Na drugi dzien maly Liu poderwal z lozka mojego sasiada, ktory 142 akurat mial dzien wolny od lotow, bo ktorys z oficerow przewiesil moj czerwony szal na lozko obok. Kilka dni potem Liu - bardzo zaspany - pomylil lozka, budzac znow kogos innego. Szybki w ubieraniu, a przy tym wyrwany ze snu i nie bardzo przytomny pilot nie pytal o nic, wskoczyl do kabiny i polecial. Fatalnie sie to skonczylo, bo zestrzelili go nad dzungla. Przedzieral sie do nas pare tygodni, ale nie mial pretensji o to, gdyz z zamilowania byl przyrodnikiem.Ale w koncu maly Liu nauczyl sie budzenia i nawet bardzo subtelnie je cieniowal w zaleznosci od sytuacji. Pewnej nocy pociagnal mnie za noge tak gwaltownie, ze cienkie bambusowe lozko zalamalo sie, a ja domyslilem sie z miejsca, ze lot jest naprawde wazny. Maly Liu szybko naprawil lozko i niezwlocznie zakopal sie pod kocem (stary pulkownik chinski, szef administracji, dlugo bedzie go szukal), a ja zaczalem chlapac sie w zimnej wodzie, do ktorej zreszta nigdy nie mialem przekonania. Samoloty byly juz gotowe do lotu, ustawione szeregiem na skraju pola. Mielismy zaatakowac i ostrzelac kawalerie nieprzyjacielska w okolicach Czangte. Pierwszy raz w zyciu mialem atakowac kawalerie, i to w dodatku mongolska (jakies zupelnie egzotyczne oddzialy, sciagniete przez Japonczykow z okupowanych terenow). Odleglosc od naszego lotniska do Czangte wynosila okolo 320 kilometrow. Lecielismy lotem koszacym, tuz nad rzeka Siang-ciang. Teren byl trudny: po obu stronach wysokie gory, w dole zarosniete lasem wawozy. Polozenie kolumny kawaleryjskiej podano nam przez radio pare godzin temu, prawdopodobnie posunela sie ona juz dosc znacznie w kierunku Czangte, a zatem sprzyjalo maskowaniu. Dysponowalem szykiem 15 samolotow, musielismy zalatwic te sprawe przez zaskoczenie, zanim sami nie zostaniemy wykryci przez 143 , Japonczykow i zanim kolumna nie pochowa sie po oslonietych poranna mgla chaszczach.Wznieslismy sie troche wyzej, ale obserwacje nic nie dawaly. Kawalerie zdradzily dopiero orly, krazace wkolo nad pewnym miejscem. Tuz pod nimi zauwazylem kilka niebieskich dymow, potem ogniska, wreszcie konie przy wodopoju i mrowie ludzi. Poplochu zadnego. Moze nigdy dotad nie zetkneli sie z atakiem lotniczym, a moze przypuszczali, ze to samoloty japonskie. Widocznosc poprawiala sie, ale na atak bylo za wczesnie, gdyz zaglebienia skrywala jeszcze mgla. Odlatujemy na polnoc. Wiem, ze za chwile bedziemy atakowac, i jest mi glupio: samolotami na kawalerie. To jest rzez, a nie walka. Ale z wysokosci widac juz bylo Czangte. Miasto palilo sie. Artyleria japonska nie wybierala celow, walila po prostu w najwieksze skupiska domow. Nie bylo zadnej pomocy lekarskiej, rannych zzerala gangrena. Kolumna mongolska dotrze do Czangte jednym skokiem. Idzie rznac ludzi, ktorzy nic im nie zawinili. Tamci w Czangte sa bezbronni wobec kawalerii, kawaleria jest bezbronna wobec nas. Wojna jest rzezia, trudne?. Skrecilismy gwaltownie w lewo. Przydusilismy samoloty do samej ziemi i prulismy pelnym gazem wzdluz doliny. Slonce oswietlalo juz dokladnie cala scenerie: konie, ogniska i ludzi. Motyw dla malarza, poety lub rezysera filmowego: strome, oswietlone sloncem gory, ostre cienie w ich zalomach, drzewa uwieszone na zboczach, lsniaca rzeka, zolty piasek, ogniska, konie. Spadlismy na to wszystko ze swoimi maszynami i tysiacami pociskow w karabinach maszynowych mysliwskiego dywizjonu. Na dole zrobilo sie pieklo, istna dolina smierci. Piloci byli zdyscyplinowani, zaden nie przeszkadzal drugiemu. Nie czulem, ze popelniam zbrodnie. Moim zadaniem byla obrona niewinnych ludzi w Czangte. Ale 144 nigdy dotad nie widzialem tak ostro barbarzynstwa i bezsensu wojny: ci jezdzcy, sciagnieci tu diabli wiedza skad, takze w gruncie rzeczy byli niewinni. Szli mordowac, bo nie mogli nie pojsc. Po obu stronach frontu mezowie stanu nazywaja siebie nawzajem bandytami, a po wojnie - licho wie - moze dyplomatycznie sobie wybacza "dla dobra sprawy", bo pojawi sie jakis trzeci wrog? I znowu jakas piekna dolina stanie sie arena rzezi.Nie wracalismy ta sama trasa. Na niebie wisialy juz mysliwce japonskie, czekajac na swoj zer, a my nie mielismy amunicji, aby sie bronic. Tuz nad gorami polecielismy na polnoc, potem skrecilismy na zachod i kluczac dolinami wracalismy niezauwazeni na lotnisko. Widzielismy wysoko nad soba klucze japonskich mysliwcow. Na prozno nas wypatrywali z kciukami na spustach odbezpieczonych karabinow maszynowych. I wrocilismy. Wiesci z Czangte byly ponure. Miasto bylo atakowane z ziemi i z powietrza, przewaga japonska zbyt miazdzaca, aby moglo miec szanse utrzymania sie. Pewnego dnia po poludniu nasz dywizjon otrzymal z kwatery generala Chennaulta kolejny rozkaz: "Ostrzelac flotylle japonska na jeziorach Tungting". Tego rodzaju zadania mialem juz za soba: ostrzeliwalem statki niemieckie na kanale La Manche. Jeziora Tungting sa bardzo rozlegle, olbrzymie, razem z zalewami maja powierzchnie okolo 12 tysiecy kilometrow kwadratowych. Plaszczyzna odkryta i o zaskoczeniu mowy nie ma. Glowne zgrupowania japonskie mialy byc po zachodniej stronie jezior. Pogoda - mgla przestrzenna. Zasugerowalem, abysmy atakowali od strony slonca, lecac tuz nad woda, mozliwie najnizej, w szyku "lawa", z odlegloscia miedzy samolotami okolo 90 metrow, amunicja swietlna i zapalajaca. Sa loty bojowe, ktore piloci nazywaja "grobowymi", 145 bo ma sie wrazenie, ze nie ma z nich powrotu. Nie jest to rezygnacja, raczej pogodzenie sie z losem i poczucie sluzby. Nieraz z powietrza obserwowalem wyjscie piechoty do natarcia. Cale przedpole bylo pokryte wybuchami zaporowego ognia artylerii, a jednak ludzie biegli przez ogien. Ten lot takze byl z gatunku "grobowych". Coz, czlowiek ma do przebycia pewien odcinek w czasie - nie wie jaki - i musi go przebyc, to jest wszystko.Po wejsciu do kabiny kazalem sie bardzo mocno przypasac - to byl zwyczaj jeszcze z Polski. Kiedy meldowalem sie w Brygadzie Poscigowej u mysliwca-seniora, pulkownika Stefana Pawlikowskiego, powiedzial mi: "Prosze pamietac o kardynalnych zasadach. Po pierwsze: traktowac wlasny samolot jak piekna kobiete, z wyczuciem. Po drugie: przypasac sie mocno, zebyscie w walce byli jedno - pilot i samolot. Po trzecie: kazdy samolot nierozpoznany jest wrogi. Po czwarte: przeciwnik jest takze czlowiekiem ze wszystkimi zaletami i wadami". Pawlikowski mial wstazeczke Virtuti Militari, zielony wieniec bojowego pilota jeszcze z pierwszej wojny swiatowej, walczyl we Wrzesniu. Jestem dowodca lewego klucza, startuje pierwszy, razem jest nas pietnastu, czyli 30 karabinow maszynowych. Dosc spora sila, ale w wypadku, jezeli japonski wywiad zaalarmowal baze mysliwska, szanse raczej znikome. Z gory moga w nas rabac. Lecimy na polnoc. Po kilku minutach przecinamy pierwsza petle rzeki Siang-ciang. Wyglada zupelnie niebieska w obramowaniu zoltego piasku. Tu i owdzie widzimy charakterystyczne sylwetki lodzi z zaglami przypominajacymi rozpiete rybie skrzela. Pierwszym punktem orientacyjnym jest stare miasto Czangsza. Masa zbitych, czarnych dachow, przypominajacych baranie rogi, waskie uliczki zatloczone ludzmi i rykszami. Wreszcie po trzydziestu minutach pod 146 maska samolotu blyskaja wody jeziora; a po czterdziestu - po lewej wylania sie zwarta masa zagli. Flotylla japonska. Na horyzoncie pali sie wciaz miasto Czangte.Samoloty leca tak nisko, ze za niektorymi pojawia sie bruzda wody, rozbijanej podmuchem smigla. Przed nami, w odleglosci okolo 450 metrow, widze plaska wysepke, porosnieta sitowiem. Oddaje pare serii, aby przeploszyc w czas ptaki - wystarczy niekiedy jeden ptak w smiglo, aby maszyna zaryla sie w wode. Ale ptaki nie podrywaja sie. Zamiast nich widze uciekajacych ludzi. -Japonczycy! - krzyczy ktos przez radio. W tej samej chwili otwieraja do nas ogien. Nie wiadomo dlaczego, przypomina mi sie nagle Cyganeczka z nocnego lokalu w Londynie, ktorej za wrozby dalem o jednego szylinga mniej, bo powiedziala mi, ze nigdy nie wroce do kraju. Moment byl krotki, przelecielismy nad wysepka jak burza. Z odleglosci kilkuset metrow otwieramy ogien na flotylle. Orientuje sie z przerazeniem, gdy pierwsze lodzie szurnely pod skrzydlami, ze na lodziach sa Chinczycy. Oddzialy japonskie zastosowaly perfidna metode, utworzyly dookola siebie pierscien z lodzi zaladowanych cywilna ludnoscia chinska: mezczyzni, kobiety, dzieci. Machaja do nas rekoma, wierza, ze nie bedziemy strzelali. Przerywamy ogien. Za to Japonczycy grzeja w nas. Woda przestaje byc szmaragdowa, staje sie brunatna od krwi. Nasze pociski krzyzuja sie z japonskimi jak nici na krosnach. Katem oka widze, jak jeden z naszych samolotow zadymil i zderzyl sie z woda. Japonscy mysliwcy nie pokazali sie. Wrocilismy na lotnisko, zaladowalismy amunicje, polecielismy jeszcze raz - tym razem z oslona trzech dodatkowych kluczy mysliwskich, ktore chronily nas z gory przed atakami mysliwcow japonskich, teraz juz obecnych. Na jednej z 147 wysepek zastalismy mase bezwladnych cial. To Japonczycy "zlikwidowali" bezuzyteczna juz dla nich "oslone" chinska. Zostawilismy za soba tylko puste lodzie japonskiej flotylli, blakajace sie z rozpietymi zaglami po jeziorze. Czangte wciaz plonelo i jeszcze bronilo sie. Wracalismy juz o zmierzchu, niebo bylo jakies bezwladne i nijakie, na dole szarobrudna mgla zakrywala ludzka rzeznie.Nad ranem musielismy startowac znowu. Japonczycy skladali nam w odwecie rewizyte. Znowu graly silniki w powietrzu i rechotaly karabiny maszynowe. Nasze wolniej i glosniej, japonskie szybciej i ciszej, tylko smierc byla taka sama - obojetnie z czyjej strony. Zestrzelilismy dwa samoloty japonskie, jeden nasz pilot skakal ze spadochronem, lotnisko zostalo zbombardowane. Po ostrej walce z mysliwcami krazylem jeszcze kilka minut miedzy cumulusami, ktore wygladaly jak gory oderwane od ziemi i zawieszone w przestrzeni. Pod prawym skrzydlem mialem blyszczace wody jezior Tungting, pod lewym nieregularna, cienka linie rzeki Juan-ciang, a przed maska silnika palace sie miasto Czangte. Z wysokosci z gora 6 tysiecy metrow wygladalo jak rubin osadzony w mozaice pol ryzowych. Spotkanie po walce mielismy wyznaczone nad miejscowoscia Taoyuan, na wysokosci 150 metrow. Mysliwce splywaly juz lotem nurkowym w tamta strone, ale ja mialem jeszcze troche amunicji w magazynkach, chcialem zostawic ja w godnym miejscu. Polecialem na Czangte, schodzac ostra spirala. Miasto juz nie bylo podobne do rubinu. Wygladalo teraz jak zaogniona rana w pomarszczonej ziemi. Gdy bylem na wysokosci okolo 300 metrow, odezwaly sie japonskie baterie dzial przeciwlotniczych. Wytezylem wzrok, zeby odnalezc gniazda baterii. Niestety, byly swietnie zamaskowane, musialem sie zadowolic balansowaniem pomiedzy czarnymi bukietami wybuchow. 148 Zeszedlem bardzo nisko, na 100 metrow. Teraz bylo juz dokladnie widac palace sie domy, biegajacych ludzi, kobiety z dziecmi przywiazanymi chusta do plecow. W miescie walczono, dym przeslanial domy i ludzi. Nagle tuz spod lewego skrzydla wysunela sie bateria japonskich dzial, ziejaca ogniem. Polozylem sie w ostrym skrecie i rabnalem seriami po baterii. Lufy zamilkly. Krazylem dalej nad plomieniami, chcac sie zorientowac, ktore dzielnice sa jeszcze w chinskich rekach, ale niewiele mozna bylo ustalic. Plomienie i dym. Wobec tego skierowalem sie nad Taoyuan, nad ktorym nasi mysliwcy tworzyli juz karuzele. Dolaczylem i pokiwalem skrzydlami. Mozna wracac. Nozdrza mialem pelne dymu i swedu. Rozpialem pod szyja haube, zdjalem mikrofon i maske tlenowa. Wracalismy jak zwykle dolinami. A po wyladowaniu zastalismy radiogram od naszego misjonarza "Obrona bohaterska, brak amunicji, zywnosci, lekarstw, masa rannych, gangrena zzera okaleczonych".Oficer operacyjny podal nam nowy rozkaz lotu: "Zrzucic nad Czangte amunicje, lekarstwa i zywnosc". Po czym dodal: "Sytuacja w Czangte jest beznadziejna". -Sytuacja zawsze jest beznadziejna tam, gdzie sa ludzie - powiedzialem mu rozgoryczony. Potem polozylem sie na lezaku, aby troche odsapnac przed lotem. Chinczycy kladli do pustych zbiornikow benzynowych amunicje, zywnosc i lekarstwa, okladajac to wszystko szmatami z wlasnych ubran. Z braku metalowych pojemnikow klecili w pospiechu inne, z pretow bambusowych. Pod swoj samolot kazalem podczepic jeden zbiornik z lekarstwami i drugi z amunicja. Piloci lezeli na trawie, zaciagajac sie dymem z papierosow. Byli wszyscy mlodzi i wszyscy mieli juz twarze w zmarszczkach, szczegolnie widocznych w kacikach oczu. 149 Po podczepieniu zbiornikow, uzupelnieniu paliwa i amunicji znowu wystartowalismy. Czulem sie jak pszczola obladowana pylkiem i wracajaca do ula. Tylko ze moj "ul" palil sie. Lecielismy na malej wysokosci, wysoko nad nami wisialy klucze oslony mysliwcow. Jakiez to zadania nie byly jeszcze wykonywane przez mysliwcow w Chinach? Chyba tylko nie zrobilismy z samolotu lodzi podwodnej.I znowu slup dymu na tle nieba - Czangte. Nadlatujemy od strony plaskich pol ryzowych. Pod skrzydlami Japonczycy, piora w nas. Czuje sie ubezpieczony od gory, z ziemia nie wolno mi walczyc, szukam miejsca do zrzutu. I nagle spod mojego samolotu szurnal jak szczupak japonski mysliwiec. Atakowal na duzej szybkosci, prawdopodobnie liczyl, ze zestrzeli mnie jedna seria. Zirytowalem sie, dodalem gazu, przydusilem go do palacych sie domow. Ryzykowalem. Gdyby Japonczyk poderwal swoj samolot cokolwiek do gory, zderzylibysmy sie. Siedzialem mu doslownie na ogonie, podusilem drazek jeszcze do przodu. "Zero" rabnelo w plonaca chalupe. Pyl, dym i ogien buchnely przed maska silnika, poderwalem sie ostro do gory. Nasza oslona mysliwska nie spelnila swojego zadania. Nad miastem krecilo sie kilkanascie japonskich maszyn mysliwskich. Przylapali nas w paskudnym momencie. Na szczescie nasze mysliwce juz splywaly z gory i nawiazywaly walke. Moglem dalej szukac swego miejsca do zrzutu. Swad i dym wdzieraly sie do kabiny. Zsunalem okulary na czolo, aby lepiej widziec, potem przymknalem gaz. I wreszcie zrzucilem swoje pakunki tam, gdzie zauwazylem najwiecej ludnosci cywilnej. Chinczycy rzucili sie na nie jak mrowki na kawalek chleba z miodem. A 3 grudnia Czangte padlo. Miasto zdobyli Japonczycy. W obronie polegla bez reszty cala dywizja chinska. Ludnosci cywilnej bylo przed walka 300 150 tysiecy. Zostaly tylko niedobitki. I znowu zaczela sie walka o odbicie miasta-cmentarza. 9 grudnia Czangte znowu bylo w rekach chinskich. Udalem sie tam samochodem. Ale nie sposob opisac umarlego miasta, nawet najlepsze fotografie nie potrafia tego oddac. To, co napisze, bedzie bardzo niedolezne. Na calej przestrzeni spalonego miasta lezeli zabici. Karabiny, bagnety, amunicja, wystrzelone luski walaly sie w popiele. Ciezko ranni lezeli w gruzach. Umierali. Nie bylo lekarzy. W niektorych miejscach nie mozna bylo przejsc przez zwaly trupow. Odnalazl sie tu nasz misjonarz. Mial twarz szara ze zmeczenia, glodu i brudu, zarosnieta. Ubrany byl jak zwykle w krotka lotnicza kurtke i drelichowe spodnie. Pokazal mi makabryczny obrazek: dwaj zolnierze - chinski i japonski - stali oparci o sciane spalonego domu, obaj wbili sobie w brzuchy zaostrzone bambusy. Widocznie zabraklo juz broni i amunicji. Obaj umarli i obaj stali. To wszystko trzeba bylo widziec. Pewien duchowny, z ktorym rozmawialem kiedys o wojnie, powiedzial mi: "Niech sie pan nie spodziewa sprawiedliwosci od ludzi. Trzeba umrzec, aby ogladac sprawiedliwosc". Przypominalo mi sie nieraz to powiedzenie, nie wierzylem mu. Ale teraz, ogladajac umarle miasto Czangte, doszedlem do wniosku, ze jezuita mial racje: ani dla tych pobitych, ani dla nas nie moglo byc sprawiedliwosci na ziemi. Ziemia byla zbyt straszna. Po zdobyciu miasta Japonczycy przez kilka dni urzadzali orgie, strzelali w bialy dzien do bezbronnych juz ludzi, gwalcili kobiety, nawet kilkuletnie dziewczynki. Teraz lezaly na ulicach nagie trupy, kolorowe jedwabie w szarym blocie, rozbita porcelana, podarte ubrania, polamane meble. Domy w gruzach, wszedzie krew, dym, smrod. Krecili sie po tym cmentarzysku nieliczni ocaleni, golymi rekoma darli gruzy, szukajac swoich bliskich. Widzialem tylko jednego czlowieka usmiech- 151 nietego - starego, zgarbionego Chinczyka. Ale to byl oblakany. Przed zburzona swiatynia kleczala na ziemi mloda Chinka. Miala na sobie tylko jakas szmate owinieta kolo bioder i kolysala dziecko na reku.-Nie mowcie tak glosno, obudzicie - uciszala nas. -Ono umarlo - odpowiedzial jej bardzo cicho misjonarz. Popatrzyla nan, usmiechnela sie i polozyla palec na ustach. Ona takze byla oblakana. Przeklete miasto, w ktorym usmiechaja sie tylko oblakani. Po wojnie Chinczycy wzniesli w Hengjangu pomnik: masywna piramide z pieciu tysiecy zbielalych czaszek ludzkich, z niepogrzebanych zmarlych. Obok miasta Hengjang bylo potem nasze lotnisko. Wtedy jeszcze nie wiedzialem, ze za kilkanascie miesiecy zacznie sie powstanie w Warszawie. DWA ZA JEDNO Kilka tysiecy Chinczykow pracowalo na lotnisku w Hengjangu. Narzedzia, ktorymi sie poslugiwali, nie byly ani nowoczesne, ani skomplikowane. Byly to mloty roznej wielkosci, motyki osadzone na bambusowych trzonach i kosze. W poblizu lotniska znajdowaly sie skaly granitowe - "magazyn" materialu do budowy pasow startowych. Nie bylo zadnych urzadzen do rozbijania owych skal, wiec po prostu robotnicy chinscy walili w nie mlotami, az po dluzszym wysilku kamien ustepowal czlowiekowi. Rozebrani do pasa, brazowi od slonca, swietnie zbudowani, sami wygladali jakby byli wykuci z granitu.Rozkruszone uderzeniami mlotow odlamki skalne ladowano nastepnie do koszow. Dwa takie kosze zawieszal tragarz na koncach dlugiego i gietkiego kija bambusowego, bral go posrodku na bark i drobnymi krokami biegl w strone lotniska. Cala sztuka polegala na tym, aby zgrac wahniecia gietkiego, obciazonego na obu koncach kija z tempem krokow. Podobno w ten sposob ciezar kamienia stawal sie mniej dotkliwy, ale i tak zyly na karkach biegnacych nieprzerwanym lancuchem tragarzy nabiegaly krwia jak powrozy, zas twarze pecznialy od wysilku. Przyniesione na lotnisko kamienie wysypywano na jedna sterte, dookola ktorej siedzieli znow inni robotnicy. Ci kladli odlamy skalne na plaskim kamieniu i uporczywie kuli w nie mlotami, 153 rozbijajac na drobne kawalki. Byla to bardzo ciezka praca. Obserwowalem jednego z Chinczykow, siedzacego niedaleko mnie na ziemi. Mial chyba ze trzydziesci lat, byl boso, rozebrany do pasa, z glowa nakryta slomianym kapeluszem w ksztalcie stozka o szerokiej podstawie. Gdy schylal glowe, widac bylo spod tego kapelusza tylko czarne, cienkie, zwisajace ku dolowi wasy. Jego cialo bylo jednym splotem miesni. Walil w granit oburacz ciezkim mlotem z regularnoscia i uporem maszyny. Odpryski kamienia odskakiwaly dookola z cienkim gwizdem, podobnym do gwizdu pociskow, niektore trafialy wen i pozostawialy ranki cieknace krwia. Nie zwazal na nie w ogole.Rozbite kamienie wkladano znowu do koszy i przenoszono na lotnisko, usypujac pas szerokosci okolo 25-30 metrow. Kobiety i dzieci rzucaly na ow pas piasek i sucha gline, polewaly woda z drewnianych kublow i glinianych dzbanow i udeptywaly nogami. Na koniec przychodzil ciezki walec, po ktorego przejsciu pas startowy stawal sie gladki jak z asfaltu. Walec byl cementowy, ciezki i takze poruszany sila ludzka. Ciagnelo go stu Chinczykow. Z powrozami przelozonymi przez nagie piersi, wparci stopami w ziemie, pochyleni ku przodowi, ciagneli milczaco, nieustepliwie, krok za krokiem, bez odpoczynku. W ten sposob budowano lotniska w calych wolnych Chinach. W Hankou ta metoda w ciagu dwoch miesiecy zbudowano na lotnisku pas do ladowania dlugosci 1500 metrow. Pracowalo przy nim 120 tysiecy Chinczykow, przy czym kamien transportowano setki mil po rzece Han na zwyklych malych lodkach chinskich. Wszystko to wygladalo wrecz niesamowicie. Sceneria prawie idylliczna: gory, zarozowione niebo pokryte puszystymi chmurami - i to mrowie ludzi o zelaznej pracowitosci, mruczacych gardlowo i monotonnie stare 154 piesni, jakby wiatr zawodzil w skalach. Kiedy sie na to patrzalo dluzej, czlowieka ogarnial strach, uczucie przytloczenia tym fizycznie wyczuwalnym, olbrzymim potencjalem ludzkim. Dla mnie osobiscie nie ulegalo watpliwosci, ze potencjal ow, wciaz jeszcze drzemiacy, zbyt juz napecznial, aby mogl sie utrzymac nadal w stanie nieruchomosci. I ze to nie Zachod go obudzi. Zachod nie rozumial Chin - albo nie chcial zrozumiec.Siedzielismy na lotnisku w stanie pogotowia, czekajac na ewentualne poderwanie w powietrze. Obserwowalem mrowki, ktore nie opodal budowaly swoj kopiec. Wydawaly mi sie swobodniejsze - nie ryzykowaly ciezarow przekraczajacych ich sily i pracowaly bez zacietosci. I bez dozorcow. Natomiast przy kazdej grupie Chinczykow stal "poganiacz", ktorego zadaniem bylo pilnowanie, by wykonano dzienna norme. Wpisywal kazdy przyniesiony kosz i kazda rozbita skale, sporzadzal z tego olbrzymi arkusz statystyczny, ktory oddawal z kolei swemu przelozonemu. Ten takze sporzadzal statystyki i piekne wykresy. Ale wcale nie bylem pewien, czy ta jakas zacietosc pracy chinskiego robotnika i to niecofanie sie przed oporem granitu byly wylacznie tylko kwestia "poganiaczy". Wygladalo raczej na to, ze graja tu takze i inne motywy, nie wiem: ludzkie czy nieludzkie. Nagle w baraku zadzwonil telefon. Podbieglem. Oficer operacyjny powiadamial: "Na poludniowy wschod na wysokosci okolo 20 tysiecy stop leci wyprawa bombowcow japonskich pod eskorta mysliwcow. Kierunek wyprawy na Nanczang". Alarm. Skoczylismy do samolotow, zapinajac w pospiechu pasy. Pracujacy Chinczycy rozstapili sie, dajac nam wolna droge na pasie startowym. Oparli sie na swoich mlotach i motykach, patrzyli z dobrodusznym i tajemniczym usmiechem, od ktorego ich oczy -55 stawaly sie jeszcze bardziej skosne. Lubili nasze starty. Czy dlatego, ze dawaly im one moznosc chwilowego odsapniecia, czy tez moze dlatego, ze ukazywaly im sens ich nieludzko ciezkiej pracy? Mysle, ze raczej to drugie. "Naganiacze" w takich momentach wypisywali czerwonym atramentem w swoim wykazie notatke: "Strata czasu z powodu startu mysliwcow". Ale robotnicy, ktorzy przez te "strate czasu" otrzymywali mniejsza dniowke, usmiechali sie przyjaznie. Stawali sie bowiem "kims". Mowiono im o zwyciestwie, o sprawiedliwosci - i oni w to wierzyli, patrzac na nasze starty po tym pasie, zbudowanym przez nich. Wzielismy kurs na poludniowy wschod i w kilka minut bylismy juz pomiedzy poteznymi cumulusami, wygladajacymi jak zawieszone w przestrzeni gory, osypane sniegiem. Slonce mielismy za nami. Widocznosc byla wspaniala, atmosfera czysta jak krysztal. Po dwudziestu minutach wyszlismy wyzej, nad chmury. Wydawalo sie czlowiekowi, ze za chwile na tej puszystej scenie zbudowanej z chmur najpiekniejsze tancerki zaczna wystep przy akompaniamencie naszych smigiel. Ale najpiekniejsze sny sa zwykle przerywane przykrym przebudzeniem, wiec i teraz zamiast tancerek daleko po prawej stronie ukazali sie prawdziwi aktorzy, dwadziescia bombowcow japonskich i eskortujace je od gory mysliwce, chyba ze trzydziesci maszyn eskorty. Rzeczywiscie lecieli w kierunku Nanczangu. Nas bylo w powietrzu zaledwie dziesieciu. Pozostala dwunastka samolotow zostala na lotnisku, jako konieczna oslona w wypadku zaskoczenia przez przeciwnika. Z wlasnego doswiadczenia wiedzialem, ze - zwlaszcza przy takim ukladzie sil - najkorzystniej jest przylapac samoloty przeciwnika nad jego wlasnym lotniskiem po ich powrocie z zadania bojowego. Wracajace z wyprawy samoloty wisza zwykle na ostatkach benzyny i amunicji, zalogi sa wyczerpane, zas 156 uwaga pilotow pochlonieta jest ladowaniem. Nanczang bylo w tej chwili baza japonska i ta wyprawa byla wlasnie wyprawa powracajaca. Ale czy na lotnisku w Nanczangu nie czeka na nas dywizjon mysliwcow japonskich w alarmie? Bo jezeli tak, to przy takiej zbiorczej przewadze sil mozemy latwo i z powodzeniem dolaczyc do chinskich malarzy i poetow, spoczywajacych w okolicznych gorach.Mimo wszystko nalezy wykorzystac zaslone chmur i doleciec niepostrzezenie nad lotnisko w Nanczangu, zaatakowac powracajace samoloty nad ich wlasna baza - tam, gdzie najmniej sie tego spodziewaja, a perspektywe spotkania z alarmowym dywizjonem mysliwcow japonskich wliczyc do rachunku ryzyka. Ostatecznie spokojne zycie przez kilkadziesiat lat wsrod spokojnych ludzi takze jest ryzykowne. Idziemy w chmurach za wyprawa japonska, w lusterku pilota widze swoja twarz. Jestesmy juz okolo 12 mil za frontem, nad terytorium okupowanym, pod nami skaliste, wysokie gory Lu, poprzerzynane glebokimi wawozami. Kiedy schodzimy pod chmury, rzeki swieca roztopionym srebrem, caly krajobraz przesuwa sie pod skrzydlami samolotu jak wielka mapa plastyczna. Wreszcie daleko przed maska samolotu pojawila sie rzeka Kan-ciang, a dalej duze jezioro Pojanghu. W moment potem - lotnisko kolo miasta Nanczang. Dookola lotniska krazylo juz kilkanascie samolotow bombowych i mysliwskich. Zdazylismy idealnie na czas. Zrobilo mi sie goraco i serce - jak zwykle - zaczelo uderzac mocniej. Czy Japonczycy wiedza juz o naszej obecnosci? Gdyby nasze maszyny byly szybsze od mysliwcow japonskich, sprawa ta bylaby bez znaczenia. Po ataku wycofalibysmy sie w strone naszej bazy, demonstrujac przeciwnikowi ogony naszych samolotow. Ale na nieszczescie jestesmy wolniejsi od uzywanych tu japonskich "Oskarow", jestesmy tez nad terytorium wroga. Moze nas ocalic tylko manewr, zaskoczenie i mozliwie krotkie przebywanie w tym miejscu. Nie wiem, czy krazace nad lotniskiem mysliwce naleza do eskorty bombowcow, czy tez jest to poderwany juz w powietrze alarmowy dywizjon lotniska. Ci ostatni -jesli to sa rzeczywiscie oni - musza czuc sie swietnie, oczekujac na spotkanie z nami. A mnie jest goraco zupelnie tak samo jak wowczas, gdy jako piecioletni brzdac pierwszy raz wystepowalem na scenie, deklamujac wiersz "Wojna, ach, wojna, straszne krwi rozlanie, o Matko Boska, co sie z nami stanie..." Poruszylem sie w kabinie, sprawdzajac, czy jestem silnie przypasany. To, ze bedziemy walczyc z mysliwcami, nie ulegalo juz watpliwosci. Sprawdzilem odbezpieczenie karabinow maszynowych i przetarlem rekawica celownik optyczny. Rozejrzalem sie po kabinie, czy wszystko w porzadku. To byl zwykly "pacierz" przed bitwa. Zblizamy sie. Widze, ze od strony hangarow koluje szybko kilkanascie mysliwcow, trzy z nich odrywaja sie juz od ziemi - a wiec te, ktore poprzednio zauwazylismy w powietrzu, nalezaly do eskorty. Nie czekajac dluzej, na pelnym gazie atakujemy startujace mysliwce, jako o wiele grozniejsze dla nas. Otwieramy ogien z bliskiego dystansu. Widac, jak trzy samoloty japonskie wybuchaja w powietrzu, dwa kolujace na ziemi zderzaja sie, reszta zatrzymuje sie. W momencie skretu po ataku widzimy, jak wprost spod hangarow startuja nastepne maszyny. Idziemy w szyku, pierzemy po samolotach i hangarach. Powstaje cholerne zamieszanie. Hangary plona, pare maszyn japonskich - rowniez w plomieniach - ryje lotnisko. Inne wyrywaja ostra swieca ku gorze i spadaja na nas. 158 Odchylam z twarzy maske tlenowa, jest za goraco. Lecimy nisko, trzeba uwazac. Lekkie japonskie mysliwce przeszywaja nasz szyk jak igly pierzyne. Zawracaja i atakuja. Widze dwie maszyny na ogonie swego samolotu, w ulamek sekundy potem smugi pociskow swietlnych i zapalajacych przechodza tuz nad moja kabina. Rozpryskujemy sie, wyrywamy ostrym skretem przez plecy. Atakujacy Japonczycy smigaja z wyciem silnikow tuz kolo mnie. Wiszac na plecach, widze dwie maszyny japonskie, siedzace na ogonie jednego z naszych mysliwcow. Maja go pod obstrzalem. Jestem zaledwie kilkadziesiat metrow od jednego z nich, otwieram ogien, japonski samolot snuje smuzke dymu, potem wybucha. Robie pol beczki, silnik przerywa na chwile, potem znowu chwyta. W normalnym juz polozeniu widze, ze drugi mysliwiec japonski trzyma sie uporczywie ogona naszego pilota i nie przerywa ognia, jeszcze moment i nasza maszyna rozleci sie zupelnie tak, jak przed chwila mysliwiec japonski. Dochodze i wariacko, w ostrym skrecie, zupelnie nie celujac, z odleglosci kilkunastu metrow wale rozpaczliwie pare serii. Udalo sie! Japonczyk przewala sie na plecy, dymi i rabie w lotnisko. Na dole wybucha gejzer czarnego dymu i plomieni.W powietrzu zrobil sie straszny balagan. Japonskich mysliwcow jest w powietrzu okolo dwudziestu, jestesmy opleceni smugami pociskow, tylko raz widze przed maska znajomy pysk rekina samolotu naszego klucza, poza tym migaja czerwone kola na kadlubach i skrzydlach Japonczykow. Pozostawanie dluzej rowna sie samobojstwu. Wychodze nieco ku gorze, kolysze skrzydlami - jak bylo umowione przed startem. Wycofujemy sie. Na pelnym gazie robimy skret, dusimy maszyny ku ziemi i koszacym lotem - tuz nad ziemia - lecimy na wschod. Licze nasze samoloty, rozciagniete w szyku. Uff, sa wszystkie. 159 Tym razem japonski fanatyzm okazal sie dla nas w walce lepszy niz niemiecka trzezwosc. Japonscy piloci tak dalece zapalali sie w walce, ze czesto tracili swiadomosc tego, co sie dzieje, i nie przedsiebrali skutecznych krokow. Teraz takze, obejrzawszy sie, widzialem, jak szaleja nadal nad lotniskiem niby roj rozdraznionych os. Dopiero gdy bylismy juz dwadziescia pare kilometrow na zachod od Nanczan-gu, zorientowali sie i wszczeli poscig za nami. Byl on juz bezproduktywny, bo tuz nad wierzcholkami gor prulismy na pelnym gazie w strone wlasnego terytorium, dysponujac przewaga odleglosci. Po pewnym czasie zrezygnowali z poscigu i zawrocili.Otworzylem kabine, zredukowalem obroty smigla i zsunalem okulary na czolo, rozcierajac czerwone pierscienie, ktore wpijajaca sie gumowa oprawa szkiel pozostawia dookola oczu. Slonce juz zachodzilo, cienie kryly zbocza gor, w dole wstawala mgla, jasnoniebieskie dymy z chat szly prosto ku niebu. Powietrze spokojne, nie rzuca, mozna wypoczac. Po godzinie wylonila sie spoza pasma gor rzeka Hsiang - kreta, obramowana zoltymi piaskami, pokryta zaglami lodek. A potem juz lotnisko. Mimo zmroku Chinczycy jeszcze pracowali. Po wyladowaniu podszedl do mnie major Elmer Richardson. Jak zwykle poczestowal mnie papierosem, chociaz wiedzial, ze nie pale. Cos tam dlugo manipulowal przy spadochronie i wreszcie odezwal sie: -Witaut (tak wymawial moje imie), bardzo ci dziekuje. Zestrzeliles mi z ogona two monkeys (dwie malpy). A juz myslalem, ze synka i zony wiecej w zyciu nie zobacze. Rozumialem go dobrze, bylem w podobnym polozeniu. Mojego synka zobaczylem dopiero po powrocie z 160 Chin, gdy mial juz osiem miesiecy. A przeciez moglem nie wrocic.Richardson byl figura dosc znana. W kilkanascie dni potem dostalem list od dowodcy lotnictwa USA, generala H. H. Arnolda, ktory takze dziekowal za uratowanie zycia majorowi Richardsonowi. Dziwny swiat: aby uratowac jedno zycie, trzeba bylo dwa zniszczyc. BARWA I CZERN o siedmiu dniach orki w powietrzu mialem wolne: przerwa w lotach. Bardzo mi to odpowiadalo. Siedem dni napiecia nerwow nie konserwuje.Nie dali mi sie jednak wyspac. O siodmej rano odezwal sie sygnal alarmu przeciwlotniczego. Maly Chinczyk -jak zwykle - bil zelazna rura w zawieszona na haku szyne kolejowa i chlopiecym glosem wykrzykiwal swoje diingbaj. Siec dozoru powietrznego byla prymitywna. Japonczycy czesto zaskakiwali nasze lotniska, ostrzezenia przychodzily pozno. Poranek byl mrozny, a mnie piekielnie chcialo sie spac. Cieple lozko bylo bardziej przekonujace niz dzingbaj, wiec zlekcewazylem alarm (do ktorego zreszta mozna sie bylo przyzwyczaic) i pozostalem w lozku. Japonska wyprawa bombowa stawila sie akuratnie. Z baraku powylatywaly okna i drzwi. Trzeba bylo jednak wstawac, bo zrobilo sie zimno pod kocem. Ubralem sie i poszedlem do kasyna na sniadanie. Herbata, podplomyki i suszona ryba. Stary Chinczyk po obsluzeniu mnie usiadl na podlodze kolo kominka, w ktorym zarzyly sie klody drzewa, i na bambusowej fujarce zaczal wygrywac stare melodie. Wiercipieta poczatkowo przypatrywal mu sie, przekrzywiajac smiesznie leb, potem jednak cieplo go rozebralo, ulozyl sie i usnal. W moment pozniej Chinczyk uczynil to samo. Chrapal przy tym bardzo 162 glosno i obudzil Wiercipiete. Pies bardzo nie lubil, aby go budzono, zaczal wiec obszczekiwac starego. Ten otworzyl najpierw jedno oko, potem drugie, po czym sklal psa. Zrobila sie awantura, trzeba bylo wychodzic.Wstapilem do baraku, wzialem dwa pistolety i cztery magazynki do nich. Ostatnio jakos pomnozyly sie napady. Jedni oskarzali bandytow, inni sabotazystow japonskich, inni wreszcie nie wiedzieli, kogo posadzac najbardziej. Ci ostatni mieli racje: w tym czasie napadal, kto chcial. I byl to objaw raczej normalny. Ostatecznie w tym kraju wojna trwala o wiele dluzej niz w jakimkolwiek innym. Wiercipieta, widzac pistolety u mojego boku, opuscil barak w doskonalym nastroju, co - niestety - nie stwarzalo dobrych prognoz. I rzeczywiscie: na niewielkiej stosunkowo przestrzeni zdazyl pociagnac kota za ogon, wydrzec kurze troche pierza z ogona, wybic blone w oknie kancelarii i na koniec - juz przy bramie, u wylotu wsi - wywrocic starej Chince kosz z orzechami, za co niezwlocznie odebral lanie. Staruszka miala lat okolo osiemdziesieciu, a moze i wiecej, twarz poorana krzyzujacymi sie zmarszczkami, skurczona jak wyschle jablko. W lachmanach i dziurawych slomianych sandalach siadywala codziennie przy tej bramie od switu do nocy. A przy niej jej czteroletni prawnuczek - w podartych porcietach, boso, z czarnymi wlosami, obcietymi rowno nad czolem. Ten zawsze byl w doskonalym humorze. Z Wiercipieta sie znali i zyli w wielkiej zgodzie i przyjazni. Kupowalem codziennie u starej Chinki orzeszki, ktore odmierzala rogowa miarka, i mandarynki. Mozliwe, ze owe kilkanascie centow zarobionych na tym "handlu" musialo jej wystarczyc na calodzienne utrzymanie. Podziwialem jej nieugieta, pedantyczna uczciwosc. Pewnego razu nasypala zbyt pelna miarke orzeszkow i 163 dwa z nich spadly na ziemie. Maly natychmiast podjal je i zjadl. Chinka dodala mi dwa orzechy. Sadzac, ze maly lobuz jest po prostu glodny, ofiarowalem mu polowe miarki, lecz staruszka kazala mu je zwrocic. Probowalem dac chlopcu pare drobnych monet - rowniez odmowila.-Niech sie nauczy, ze nie wolno brac tego, co do niego nie nalezy, ani tez pieniedzy, ktore nie sa zaplata za prace - powiedziala. A byl to czas, kiedy w wysokich sferach chinskich bardzo roznie bywalo. Od czasu do czasu w prasie ukazywaly sie wzmianki o rozstrzelaniu kogos tam z waznych osobistosci za korupcje i lapownictwo. Wiercipieta nie byl ani kapitalista, ani czlonkiem zadnej wplywowej partii politycznej, ale niezaleznie od tego bywal paskudny. Upatrzyl sobie na przyklad w wiosce czarnego prosiaka i codziennie wykradal sie z lotniska, zeby przepedzic biedaka po ogrodach, co bylo powodem ustawicznych konfliktow z mieszkancami wioski. Czarny prosiak byl juz tak wy trenowany, ze na sam widok psa wlaczal czwarty bieg i gnal na oslep przed siebie, wywracajac po drodze wszystko, co sie nawinelo, bo zbytnia zgrabnoscia i zwrotnoscia nie grzeszyl. Szkody oczywiscie placilem ja, a nie pies. W tym dniu powtorzylo sie to samo, z niewielka tylko odmiana. Dzien zrobil sie po porannym przymrozku sloneczny i cieply, wies byla pograzona w spokoju (niewykluczone, ze na przestrzeni ostatnich paru tysiecy lat zaden pojazd oprocz rykszy nie zaklocil spokoju we wsi), i czarny prosiak ucial sobie drzemke w bajorku. Wiercipiecie "karta podeszla". Nie musial szukac swej ofiary po zagrodach, gdzie zawsze bywal narazony na rozne nieprzyjemnosci. Wobec tego niezwlocznie zlapal prosiaka za ucho. Prosiak - dla celow propagandowych - kwiczal, jakby go nie tylko bolalo ucho, ale jakby go zywcem obdzierano ze skory, ja zas 164 zaczalem placic. Pol dolara za prosiece ucho, dwadziescia centow za wywrocony przez prosiaka kosz z rybami, po czym umowilem sie z wlascicielem czarnej ofiary, ze za dalsze pol dolara przewiezie mnie na druga strone rzeki - do Hengjangu.Dlugim bambusem odepchnal lodz od brzegu i pomimo swej szescdziesiatki sam zgrabnie wskoczyl do srodka. Ale niesadzona nam byla spokojna przeprawa. Chinczyk mial piekna siwa brode, a Wiercipieta nie lubil tego rodzaju meskiej ozdoby. Urodzil sie w Indiach, zas u Hindusow z zarostem raczej krucho, nie hoduja (z pewnymi wyjatkami) brod. Widzialem, ze pies, zlozywszy pysk na lapach, zezuje ustawicznie na owa brode, ale nie moglem przypuszczac, ze odwazy sie ja zaatakowac. A jednak zlapal ja zebami, gdy tylko tamten pochylil sie nieco. Nieszkodliwe to bylo, ale Chinczyk ze strachu wypuscil bambus do wody. W tym jednak momencie z przybrzeznych krzakow wyjrzal przeklety czarny leb prosiecy. Wiercipieta blyskawicznie puscil brode i walecznie skoczyl w wode, sterujac ku brzegowi. Zrobilo sie nieprawdopodobne zamieszanie: Chinczyk, zanurzony po pas w wodzie, gonil uciekajacy drag bambusowy, ja - samotny jak sierota - plynalem z pradem w dol rzeki Siang-ciang, zas na brzegu lamentowal od nowa czarny prosiak. Kwik dzialal. O ile zadne sygnaly alarmu lotniczego absolutnie nie dzialaly na mieszkancow wioski, o tyle teraz brzeg zaroil sie od ruchliwych postaci. Dwie wioski zbiegly sie, aby wylowic nas z wody i przepedzic psiego czorta. I znowu musialem placic. Za brode i szkody moralne. Za pomoc. Za psa. Wreszcie poplynelismy jednak na druga strone. Stary byl nawet zadowolony i spiewal gardlowym glosem jakas piosenke, ale na wszelki wypadek trzymalem psiego drania za falde na karku, aby juz nie rozrabial. Mijaly nas lodzie zaglowe, dzonki z zaglami pokrytymi niezliczona liczba lat i 165 wygladajacymi jak abstrakcyjne obrazy. Gdyby na taki polatany zagiel wylac jeszcze troche farby, mozna by zrobic kariere artystyczna w Nowym Jorku i zbic majatek. Sa ludzie, ktorych takie kawalki nieslychanie podniecaja. Przed odlotem z Nowego Jorku bylem raz na takiej wystawie, gdzie szczegolnie dwa dziela zrobily na mnie piorunujace wrazenie. Na jednym byly oryginalne stare koperty ze znaczkami i adresami, naklejone na dykte, zas na drugim - stara gazeta, tez naklejona na dykte, a na niej krecioly zrobione pedzlem do malowania scian. Tlok byl przy tych supersonic obrazach nie do opisania. Ludzie sztuki przekrzywiali glowy, mruzyli oczy albo patrzyli na oba dziela przez koleczko zrobione z dwoch palcow, zas jakis lekarz, ktoremu malarze przygladali sie z nieskrywana pogarda, udowadnial, do jakich to zboczen psychicznych doprowadzic moze kontemplacja dziel schizofrenikow.Ale dobijamy do brzegu. Hengjang. Miasto na zboczu, opadajacym ku brzegowi rzeki, zwienczone sylweta swiatyni. Do zbocza - niby gniazda ptasie - przylepione domki i szalasy. Dzielnica nedzy. Kilkunastoletnie prostytutki, polamani palacze opium, handlarze dziewicami (byla i taka specjalnosc), szmuglerzy roznego rodzaju, przestepcy kryminalni i polityczni, agitatorzy, agenci, zbiegowie. Brud i gromady szczurow. Tylko z rzeki wygladalo to kolorowo. Zaplacilem staremu za przewiezienie i razem z Wiercipieta wspinalismy sie po sliskich od brudu stopniach kamiennych schodow. Po drodze mijalismy Chinki, karmiace swoje z reguly polnagie dzieci, i starcow, pykajacych z bambusowych fajek w calkowitej obojetnosci. Jest w Hengjangu taka jedna mala i waska uliczka, po ktorej nie mozna chodzic bez dreszczu; ulica niewidomych zebrakow. Lekarzy nie bylo. Lekarstw nie bylo. Jesli wybuchla zaraza - bodaj jaglicy - sleply 166 Zaglowe lodzie chinskie, tzw. sampanycale dzielnice. Wiekszosc potem umierala, moze i z glodu. Niedobitki chronily sie w ow zaulek. Stali tu nieruchomo pod scianami domow, z rekami wyciagnietymi przed siebie, o nic nie proszac, czekajac w milczeniu, coraz slabsi. Malo kto tu zagladal, nawet prostytutki unikaly tej ulicy, wiec czasem wlekli sie do miasta, do ludzi. Widzialem, jak jeden z nich umarl przed najelegantsza restauracja w Hengjangu. Ludzie przestepowali przez trupa jak przez zwalona belke. Zmarli na ulicy nie naleza do nikogo i nie maja nazwisk. Trupy sprzata sie, gdy staja sie klopotliwe i zaczynaja cuchnac - tak samo sprzata sie tu padle psy i koty. 167 Nedza, jak sztuka, jest ponadnarodowa. Cos mnie ciagnelo do tych piekielnych dzielnic. A czulem sie tam paskudnie: bylem bialym czlowiekiem i jalmuzna byla datkiem zlodzieja. Czy mialem tym ludziom tlumaczyc, ze jestem Polakiem i ze to nie ja, to nie my... My to znaczy: kto?W to trudno uwierzyc, jesli sie nie widzialo: w Hengjangu byla takze dzielnica ludzi zamoznych. Prostytutki nie krazyly tu po ulicach. W zamoznej dzielnicy kobiety jezdza rykszami. Piekne i mlode. Sekretarki nieistniejacych biur, zony, kochanki, utrzymanki. Duzo sklepow z porcelana cienka i przezroczysta jak papier. Kolorowe wazony do kwiatow, filizanki, misy, rzeczy tak wykwintne w formie, bajecznie subtelne, widac przez nie slonce. Stragany z owocami: grejpfruty, pomarancze, mandarynki, banany, sliwki, gruszki i orzechy najrozniejszych gatunkow. Sklepy z bizuteria. Szmaragdy wcisniete w zloto albo platyne. Naszyjniki, bransolety, pierscienie, kolczyki. Szafiry w platynowych broszach. Diamenty. Kobiety kochaja klejnoty, ale tutaj kochaja je specjalnie, wpatruja sie w nie w milczeniu, z fascynacja. A sklepy z jedwabiami... Przypomnialem sobie, ze caly moj osobisty ekwipunek spalil sie na poprzednim lotnisku. Bylem w powietrzu, zas barak sfajczyl sie razem z rzeczami. Przyjemnie jest kupowac w sklepie w zamoznej dzielnicy Hengjangu. Posrodku w fotelu siedzi sobie wlasciciel o wygladzie profesora lub poety. Nikt nie nagabuje klientow. Wydaje sie, ze w ogole nikt nie zwraca na nich uwagi. Mozna godzinami ogladac albo i przewracac materialy, i wyjsc, nic nie kupiwszy - i tak pozegnaja cie uklonem. Szukalem materialu na pidzame. Kiedy przekladalem bele, do sklepu weszly dwie wysokie, rasowe i bardzo ladne Chinki. Na pewno nie przekroczyly jeszcze 168 dwudziestki. Ubrane byly w obcisle sukienki z krwistego jedwabiu, rozciete z boku powyzej kolan, na palcach mialy pierscionki z rubinami, we wlosach zlote klamry. Przerzucaly jedwabie na stolach. Wlasciwie przepuszczaly je jak wode przez wypielegnowane palce. Usmiechaly sie do nich. Wybralem ciemnogranatowy material i zwrocilem sie do wlasciciela, czy moze mi wskazac krawca. Pokrecil glowa. Natomiast jedna z kobiet wtracila sie i podala mi jego adres.-Czy to mozliwe, aby uszyto mi pidzame jeszcze dzis? -O tak, to potrwa nie dluzej niz dwie-trzy godziny. Zmrok zastal nas w Hengjangu, ale pidzama byla uszyta. Jedwab byl tak delikatny, ze cala pidzama zmiescila sie w kieszeni munduru. Wiercipieta tez dostal prezent: obroze ze smycza. Przyjal ja bez entuzjazmu i probowal zdjac przy pomocy tylnej nogi, ale mu nie wyszlo. Mialem juz dosc jego awantur. W dzielnicy nedzy mrok pokryl brudy. Tylko prostytutki wypelzly wieksza gromada. Wracalem ryksza, bylo pozno. Z trudem przebijalismy sie przez tlum na waskich uliczkach, wreszcie dobrnelismy do kamiennych schodkow. Zeszlismy. Silny prad wody w ciagu dnia zniosl sporo piasku i utworzyl mielizne przy brzegu. Lodka, rano zakotwiczona u brzegu, stala teraz spory kawalek na wodzie. Wlasciciel czarnego prosiaka byl boso, w wysoko podkasanych spodniach, zaproponowal mi wiec, ze za dodatkowa oplata przeniesie mnie na plecach do lodzi. Zgodzilem sie, gdyz innego wyjscia - poza zdejmowaniem butow i spodni - nie bylo. Pochylil sie, ja wzialem psa pod pache i wdrapalem sie na muskularne plecy. Ale nie docenilismy piasku rzeki Siang-ciang. Piasek tu byl drobniutki i lotny, rozstepujacy sie pod 169 stopami. Chinczyk robil sie coraz mniejszy, zanurzalismy sie obaj i wreszcie - przewrocilismy sie w wode.Na brzegu - niezbyt daleko - palilo sie ognisko, na jego tle poruszalo sie pare ludzkich cieni. Poszlismy obaj w tamta strone. Bylo ich czterech. Mieli dlugie, czarne wasy i niebieskie turbany na glowach. Moj przewodnik, zobaczywszy ich z bliska, bez slowa zawrocil i znikl w ciemnosciach. Wiercipieta natomiast najspokojniej podszedl do ogniska i polozyl sie przy nim. Chinczycy w milczeniu patrzyli na mnie. -Czy moge ogrzac sie przy ognisku? - spytalem. Jeden z nich skinal w milczeniu glowa. Usiadlem na kamieniu, z munduru parowalo jak z kotla. Minelo jakies pol godziny. Zaden z nich nie powiedzial ani slowa, patrzyli w ogien i nasluchiwali. Noc byla wyjatkowo ciemna. Za plecami mialem male swiatelka szalasow, przed soba - wode i przesuwajace sie po rzece swiatla rybackich lodzi. Nagle daly sie slyszec sciszone glosy, skrzypienie piasku pod czyimis stopami. Ktos szedl. Wreszcie w kregu swiatla pojawily sie dwie mlode Chinki. To byl szok! Poznalem obie kobiety ze sklepu. Nadal ubrane byly jak do salonu. Od ogniska wstal jeden z Chinczykow. Odbijal wygladem od trzech pozostalych. Mial inteligentna twarz, podczas gdy trzej pozostali, krepi, silnie zbudowani i muskularni, wygladali na poslusznych wykonawcow, nietrudniacych sie mysleniem. Eskorta? Nie rozumialem tego wszystkiego. -^ Czy mozecie przewiezc mnie na drugi brzeg? - spytalem. Nikt nie odpowiedzial Tamten pierwszy rozmawial z obiema kobietami jakims nieznanym mi narzeczem. Potem podal mi w porcelanowej miseczce wodke. Podziekowalem ale nic wypilem. Chinczykowi przeszedl przez twarz cien usmiechu. Nadpil lyk i ponownie 170 wyciagnal ku mnie reke z miseczka. Wypilem. Bylo zimno. Chinki palily, w milczeniu papierosy i przygladaly mi sie badawczo. Po pewnym czasie znowu wrocily do rozmowy z tamtym.-Czy panu bardzo spieszy sie na druga strone rzeki? - spytala wreszcie jedna z nich. -Niezupelnie. Wolalbym jednak dostac sie na lotnisko i zmienic mundur. Noc nie jest pora do kapieli. -Czy moze pan zjesc z nami kolacje? Przez moment zastanawialem sie, czy nie robie glupstwa. Ale wlasciwie nie mialem innego wyjscia. Moj przewodnik zwial. Przed switem musze byc na lotnisku. Tylko ci ludzie moga mnie przewiezc. -Z przyjemnoscia - odparlem. Mala lodeczka doplynelismy do duzego sampana, kolyszacego sie na wodzie. Weszlismy na jego poklad. Przy swietle olejnej lampy siedzial tam rozebrany do pasa Chinczyk i mieszal cos w duzym kotle, zawieszonym nad ogniem. W kabinie bylo czysto i cieplo, posrodku stal niski drewniany stol, dookola male bambusowe stolki. Na scianach widnialy sentencje wypisane chinskim alfabetem. Na jednej ze scian oprocz tego ktos wymalowal czerwona farba sierp i mlot. Druga kabina najwidoczniej sluzyla za sypialnie, bo na podlodze lezaly rozeslane tygrysie skory. Jedna z kobiet podala mi jedwabny plaszcz. Przyjalem, ale munduru nie zdejmowalem - byloby to rownoznaczne z odpieciem pistoletow. Narzucilem plaszcz na wilgotne jeszcze sukno munduru. Zasiedlismy do siolu. Posadzono mnie pomiedzy kobietami, i kiedy zalecialo od nich najlepszymi francuskimi perfumami, odczulem ponownie paradoksalnosc sytuacji. Te kobiety niewatpliwie nalezaly do arystokracji Hengjangu, zas trzej faceci byli zdolnymi do wszystkiego zbirami. Ale kim byl ow Chinczyk, 171 ktory rownie dobrze znal narzecza swojego kraju, jak jezyk angielski?Kucharz podal zupe z kaczki, potem wedzona rybe, po niej kure z jarzynami, wolowine pokrajana w cienkie plasterki, wreszcie kruche ciastka i grzane wino. Nie pil tylko kucharz i jeden z eskorty. W pudelku lezaly papierosy angielskie, francuskie, amerykanskie, chinskie i rosyjskie. Milczenie stawalo sie krepujace. Nie wiedzialem, o czym rozmawiac ani nawet, czy tamci chca rozmawiac. Bylem od nich w tej chwili uzalezniony, calkowicie odciety od lotniska. Chinki w milczeniu jadly, siedzac przy, stole jak podczas najwytworniejszego przyjecia. Kobiety w Chinach w ogole posiadaja duzo wrodzonej dystynkcji, maja zwlaszcza piekne - opanowane i miekkie - ruchy rak. Ale te dwie bez watpienia pochodzily ponadto ze sfer towarzyskich. Leader zgromadzenia patrzyl w sciane przymruzonymi oczyma. Od czegos trzeba bylo zaczac. -Czy orientuje sie pan, ze nie jestem Amerykaninem ani Anglikiem? Popatrzyl mi uwaznie w oczy. -Wiem. Amerykanie nie chodza piechota. Amerykanie nie placza sie po dzielnicy nedzy i nie traca dolarow na ulicy slepcow. Amerykanie nie kupuja wazonow, jesli nie sa wystarczajaco jaskrawe i kolorowe, i nigdy nie nabyliby tych, ktore pan nabyl w Hengjangu. Moze sa i inni, mniej barbarzynscy, ale ci, ktorzy tu sa... Co pan tu robi? -Proste. Jestem lotnikiem i bije sie z Japonczykami. Poza tym wlocze sie po nieprawdopodobnych miejscach, czasem wplatuje sie w awantury, a czasem kupuje wazony. Lubie wasz kraj. -Ktory? Ten, w ktorym kupuje sie generalow i sztaby? Kraj fikcji Czang Kaj-szeka? -Przybylem z bardzo dalekiego kraju i nie czuje 172 sie powolany do rozsadzania spraw waszego domu. Jestem tylko zolnierzem.-Wtykal pan pieniadze slepcom. Oni i tak umra. Zostanie tylko gest. Ktoz ma interes w tym, aby jutro nie osleplo dalsze cwierc miliona dzieci i aby nie wywieziono na smietnik za miastem innych ludzi bez nazwiska, ktorzy rodza sie, zyja i umieraja na ulicy? ,Amerykanie... I nagle przeszla mu przez twarz straszliwa wscieklosc, lezace na stole dlonie rozwarly sie jak szpony. Ale po sekundzie napiete i pokurczone miesnie rozluznily sie, jakby wygladzone czyjas potezna reka. Twarz mial teraz doskonale obojetna, oczy beznamietne i spokojne, glos rowny. -Ameryka przegrala szanse i bedzie ja to drogo kosztowac. Za krotki wzrok maja ci kupcy. W kabinie bylo goraco, wino zrobilo swoje. Obie moje towarzyszki kolejno zrzucily bluzki gestem takim, jakby zdejmowaly plaszcze. Przy drzwiach kabiny sypialnej sterczaly draby z eskorty. Chinki dopily z wysokich, rdzawych kieliszkow francuski likier. Potem podniosly sie i zniknely w kabinie. Zanim opadla kotara, ich oliwkowe plecy zostaly objete wezlastymi ramionami drabow w turbanach. Zostalismy we dwoch. Kucharz znikl, zostawiwszy na stole jeszcze jeden dzban grzanego wina. Rozmawialismy dlugo. Kiedy przed switem wyszlismy na poklad, dookola panowala gleboka cisza, tylko woda belkotala przy burtach. Hengjang tonal w czerni. Nie wiadomo skad wychynal cien czlowieka w turbanie. Moj towarzysz powiedzial polglosem pare slow - znowu w owym nieznanym mi narzeczu. Podprowadzono mnie do burty. Za nia kolysala sie niewielka rybacka lodeczka. Przed switem bylem na lotnisku. BAMBUSOWY MOST Po wyladowaniu z lotu bojowego nad Birma rozlozylem sie na lezaku tuz obok swego samolotu. Dzien byl ciezki, ale dobry. Przeprowadzilismy "wymiatanie" z wyjatkowo pomyslnym bilansem: dywizjon zestrzelil siedmiu Japonczykow, a stracilismy tylko dwoch pilotow. Wyskoczyli ze spadochronami, po kilku tygodniach moze ktorys wroci przez dzungle.Wypoczywajac, obserwowalem zachod slonca i Himalaje. Jak to wszystko lagodnie i przyjaznie wyglada z ziemi. A jeszcze przed chwila gory byly naszym wrogiem. Czekaly w milczeniu na huk eksplozji samolotu rozbijajacego sie o skaly albo na bezbronny grzyb spadochronu. Doczekaly sie. Teraz sa juz tylko piekne. Slonce oslepialo, teraz przygasa. Chyba juz nigdy nie zapomne nieba nad Himalajami. Wieczornego nieba, w wielkiej ciszy odgrywajacego swoja symfonie kolorow. Gdyby to nakrecic na barwny film, bylby chyba kicz. Czy kicz moze byc piekny? Wieczorne niebo nad Himalajami bylo niewiarygodnie piekne, zmienne, ruchliwe, grajace czerwienia, fioletem, seledynem. Nisko nad horyzontem zarzylo sie zlotem poprzez koronke cyprysowych lisci. Potem tarcza slonca - coraz bardziej czerwona i ciepla - nadziewala sie na ostre kontury skal, zapadala, gasla. Wraz z nim przygasala przestrzen, wstawal granat nocy, ozywaly gwiazdy w przejmujaco nieogarnionej 174 studni nieba. Ziemia parowala cieplem, gwiazdy skrzyly sie jak diamenty. A potem przychodzil krysztalowy chlod gorskiej nocy i zapadala cisza. Gasly gardlowe glosy, skrzypienie kol drewnianych zurawi, zycie dnia. Noc stawala sie o wiele bardziej dotykalna, a niedoslyszalny prawie lopot skrzydel nocnego ptaka blizszy niz za dnia nawisie sylwety Himalajow, z ktorych zostal teraz misterny cien ornamentu, o jeden ulamek tonu czarniejszy od nieba. U podnoza gor rozpalaly sie male rdzawe swiatelka ognisk: ludzie.Blogoslawione lenistwo, bezczynnosc miesni, zwolnione od napiecia nerwy, cisza, noc. Jutro znowu bedzie dzien. I znowu trzeba bedzie nie rezygnowac. Nigdy nie rezygnowac. Sprasowac miesnie, nerwy, zmysly, chcenie, wole w jeden napecznialy zyciem pakunek - i wierzyc az do konca. To bardzo potrzebne. A jeszcze bardziej potrzebne, aby byl ktos, kto wierzy w ciebie. Kilkanascie dni temu - po jednej z walk - zlapala mnie noc nad gorami. Znalazlem sie nad chmurami zupelnie sam. Radio wysiadlo, mapa w czasie walki pofrunela gdzies w glab kadluba, benzyna sie konczyla. W takiej sytuacji najpierw mysli sie o tym, ze nie zabralo sie nawet noza, pistoletu i zapalek. Potem widzi sie tylko ironiczna gebe ksiezyca i zimne, wygladajace poprzez puszyste chmury wierzcholki skal, czekajace jak noze na goly brzuch samolotu. Samolot - pudlo z ludzkim zyciem, jeszcze posluszny. Nie mozna przebijac chmur na slepo: - sto procent smierci w patetycznym spieciu skal z rozpedzona masa maszyny. Wiec beznadziejnie krazy sie nad nozami skal, przestawiwszy obroty na minimalne zuzycie paliwa. I wtedy przychodzi moment, kiedy lamie sie wola. Zrezygnowac. Usmiechnac sie z fasonem do irytujacej wiecznosci gwiazd, powiedziec swoje ostatnie slowo - 175 jednak wlasne slowo: przelozyc stery i pojsc w dol. To takze wydaje sie zwyciestwem. To kusi.Zona. Za kilkanascie dni ma urodzic dziecko. Mam jej listy w kieszeni kombinezonu, jeszcze nierozpieczetowane. Wreczono mi je, gdy bylem juz przypasany w kabinie, na pare sekund przed startem. Ona wierzy. Tak najzwyczajniej wierzy, ze nic zlego nie moze mi sie stac. Nie wiadomo dlaczego, rozluzniaja sie stwardniale palce na sterze. Nie. Jezeli zrezygnuje, to wlasnie z tego "wlasnego slowa". Niechze nie nalezy do mnie. Krazylem beznadziejnie nad szpikulcami skal w zimnym swietle ksiezyca, starajac sie nie patrzec na fosforyzujaca strzalke wskaznika paliwa, z przerazliwa nieuchronnoscia opadajaca do zera. W sekundowym przeblysku mysli uswiadomilem sobie, ze wlasciwie juz nie wiem, czy to jeszcze moja gra, czy juz nie. Nasza? Czyja? I wtedy stalo sie cos, co wcale nie musialo sie stac: otwarla sie na moment zwarta powierzchnia chmur i blysnela spod nich woda: jezioro Tungting-hu. Niemal automatycznie polozylem samolot na skrzydlo. Pot splywal mi po twarzy. Potem juz wszystko bylo proste: krete koryto rzeki Juan-ciang, lotnisko. Zielonkawa strzalka nie dotarla do zera. Blogoslawione lotnisko - teraz. Nie sposob wiecznie zyc w napieciu. Jak to dobrze, ze mozna wyciagnac reke i przekrecic galke radioodbiornika. Rozjarza sie mala skala, lampy zaczynaja cichutko szumiec, potem wyplywa muzyka. Japonia. Spikerka scisza muzyke, zaczyna gadac. Oczywiscie, propagandowa audycja dla zolnierzy alianckich w Chinach. Jedzmy dalej. To chyba Czungcing? Niski, znajomy glos tamtejszej komentatorki radiowej. "Wiadomosci ze swiata". Przed paru dniami w pogoni za "tematem" dotarla i do mnie. Po wywiad. Mowilem rzeczy 176 prawdziwe, ktore i tak wyjda na "oficjalke". Wspomni? A moze juz wczesniej wykorzystala?Nie, mowi teraz. Gladkie, dziennikarskie slowa o Polsce, o Anglii, "wspolnym wrogu", admiracji Urbanowicza dla naszej kultury chinskiej, tudziez o jego stalowoniebieskim mundurze polskiego lotnika, i ze ochotnik, i ze... Przerywa. Slychac cos jak cichy szelest kartki papieru. Ki czort? Glos czungcinskiej, komentatorki staje sie nagle bardzo ludzki i wcale nie dziennikarski. "Halo, Witold Urbanowicz! - Placze sie. - Mam nadzieje, ze moze polski pilot slucha mnie w tej chwili. Dostalam, dostalismy wiadomosc, ze zostal ojcem. Niestety, nie wiemy dokladnie, czy to syn, czy corka. Co? - poprzez przykryty dlonia mikrofon przebija sie pare szybkich slow po chinsku, potem normalnie: - Tak, wyslalismy w tej sprawie radiogram do jego zony w Waszyngtonie. Halo, Witold Urbanowicz, slyszy nas pan?" Zostawiam pod skrzydlem samolotu lezak i grajace pudlo, ide do kasyna. Blyskawiczna depesza przyszla grubo po polnocy: "Urodzil sie syn na Boze Narodzenie 5.50 wieczorem. Czujemy sie doskonale. Slemy pozdrowienia. Wisia". Na drugi dzien w godzinach popoludniowych dostaje wezwanie do Kwatery Glownej 14 Floty Lotniczej USA. W gabinecie oprocz generala Chennaulta jest jego szef sztabu i kilku pulkownikow. Zyczenia i gratulacje. Potem dekoruja mnie odznaczeniem bojowym Stanow Zjednoczonych - nie wiadomo: za syna czy za loty? Wreszcie general Chennault czyta oficjalny list "w zwiazku z tym" (to znaczy z czym?) od dowodcy lotnictwa Stanow Zjednoczonych. Koszula przylepila mi sie do plecow, odpowiadam, ze to dla mnie wielki zaszczyt, ze ciesze sie, bo chociaz w minimalnej czesci moge splacic dlug wdziecznosci za udzial ochotnikow amerykanskich, lotnikow Eskadry 177 Kosciuszkowskiej, w czasie pierwszej wojny swiatowej, w walkach o wolnosc mojej ojczyzny, ze...No, nareszcie koniec. Zwiewam spod drzwi gabinetu chyba nie gorzej niz po wyczerpaniu amunicji zwiewa sie przed japonskim "Zerem" na wlasne lotnisko. Uroczystosci - rzecz bardziej meczaca niz "wymiatanie". Czuje sie w takich momentach, jakbym gral na scenie, do ktorej absolutnie nie mam powolania. W dwie godziny potem wyplynalem sampanem na jezioro Kun Yang ze starym rybakiem. Wiatr wyprowadzil nas na srodek. Chinczyk zarzucil sznurek z haczykiem i czekal cierpliwie, palac fajke dlugosci pol metra. Nachylil sie. Wasy mu zwisaja, koniec brody moczy sie w wodzie. Figurka w granatowym, wyplowialym jedwabnym plaszczyku, przykryta duzym slomianym kapeluszem, wyglada jak grzyb z dziecinnych bajek. A ja sie ciesze. Chmurno dzisiaj. Gory czesciowo przykryte, niewidoczne. Jak to dobrze, ze mozna nie gadac. Klade sie na dnie lodzi, milczymy obaj w sposob absolutnie zgodny i przyjazny. No, prosze: mam syna. Miliony ludzi takze dostalo taki prezent. Co my im damy, tym synom? Moje pokolenie otrzymalo przesliczne waterklozety, neony, lodz podwodna, samolot, telewizje. radar i bardzo skuteczne srodki wybuchowe. Oprocz tego oczywiscie najwieksze obozy koncentracyjne w historii ludzkosci. Jaka bron damy naszym synom? Metody terroru i mordowania staja sie mocno przestarzale. Niemieckie radio charkotliwym glosem "wodza" wrzeszczy o ,,Wunderwaffe" - cudownej broni. Niektorzy smieja sie z tego. Maniak. Inni wierza. Ja takze. Bo czlowiek jest rzeczywiscie niezmiernie pomyslowy. Moze to jeszcze moje pokolenie kopnie czolgi jako "antyczna bron" i wymysli cos absolutnie genialnego: laboratoryjnie czysta smierc bez paprania sie w trupach? Totalna, zdalnie kierowana niezawodna maszyn- 178 ke do palenia kontynentow. Zeby nawet nie bylo czego zeskrobywac zyletka ze sciany. Co, nie stac nas? Jesli mozna spalic pare milionow ludzi dzis, to niby dlaczego nie mozna by jutro spopielic swiata?A ten sobie ryby lowi. Niechze to pioruny trzasna! A tak sie ciesze, ze mam syna. Wytlumacze mu kiedys, ze caly ten genialny kram - to jedna wielka niedorzecznosc, I ze jedyna dorzeczna rzecza jest milosc blizniego. Wariat? Wlasnie, kto tu wlasciwie jest wariatem w tym calym interesie swiata? Chinczyk obserwuje uwaznie drgajacy sznurek, potem szybko pociaga w gore, wrzuca na dno sampana polmetrowa srebrna rybe. Ryba rzuca sie rozpaczliwie na wszystkie strony, rybak chwyta ja za ogon i jednym wystudiowanym, wprawnym ruchem trzaska glowa o ostry brzeg lodki. Twarz rozszerza mu blogi usmiech. Po chwili znow zarzuca sznurek. Na niedalekim lotnisku budza sie samoloty. Huk narasta, zlewa sie w jedno, poteznieje. Mysliwcy startuja. Licze samoloty: jest szesnascie. Poderwal sie caly dywizjon, nabieraja wysokosci, tasuja sie w szyk bojowy, leca na poludnie. Cos sie kroi. Patrze za nimi, omiatam oczyma niebo. Wysoko, od strony Indochin, czernieja na niebie mikroskopijne punkciki. Rozpoznaje charakterystyczny szyk japonskiej wyprawy bombowej. Jeszcze wyzej, nad nimi, biala pajeczyna: kondensacyjne smugi, pozostawione w mroznym powietrzu przez samoloty oslony mysliwskiej. Szarpie rybaka za rekaw: -Japonczycy! - ale on popatrzyl tylko na niebo z gleboka obojetnoscia. Ciagnie sznurek z nastepna ryba. Nasz dywizjon juz doszedl do wyprawy. Ostatni byl czas. Wysoko nad nami grzechocza pierwsze serie broni maszynowej. Silniki wyja napietym, wysokim tonem. Przyjemnie jest ogladac walke z ziemi, choc przy okazji 179 tez mozna oberwac zblakanym pociskiem. Mojego rybaka nic to jednak nie obchodzi. Wychylony poprzez burte sampana wojuje z pokaznych rozmiarow ryba. - A ha-ha-ha! - gardlowy glos tez jest napiety, potem milknie; ryba urwala sie z haczyka. Najwieksza ryba w dniu dzisiejszym. Stary jest niepocieszony, zmartwienie zwija mu zmarszczki na twarzy.Niebo wyje jakims nowym, blizszym tonem. Lekko nachylony na skrzydlo spada ku ziemi japonski bombowiec z dlugim warkoczem brudnego dymu za ogonem. Odprowadzam go wzrokiem. Maszyna idzie miedzy gory. Nikt nie skacze. Nie zrzucaja ladunku bomb. Wreszcie potworny huk eksplozji, potem wysoki slup czarnego dymu. Doszli. Na niebie grzechot serii staje sie coraz wyrazniejszy. Japonskie karabiny maszynowe klekocza szybko, amerykanskie dudnia wolniej i glosniej. Wiekszy kaliber pociskow. No tak, a ten nas moze wykonczyc. Japonski mysliwiec - najwidoczniej sciagniety walka z oslony - nurkuje wprost na nas. Widze kolisko gwiazdzistego silnika za przejrzysta tarcza, potem na cienkich skrzydlach i na kadlubie zapalaja sie ogniki. Z lewej strony sampana wyskakuja gwaltownie bable wody - jak w czasie ulewnego deszczu. Moj Chinczyk z niezmaconym spokojem i wyraznym niesmakiem obserwuje kacikami skosnych oczu samolot, spogladajac rownoczesnie ukradkiem na sznurek wedki, zanurzony w wodzie. Japonczyk strzela krotkimi seriami. Wyrownuje samolot nad jeziorem. Smugi zapalajacych i swietlnych pociskow ida teraz bardziej poziomo nad naszym sampanem. Zahaczaja o zagiel, pruja plotno. Wlasciwie nic nie mozna zrobic poza czekaniem: trafi albo nie. Tamten schodzi jeszcze nizej, leci zaledwie pare metrow nad woda, z przerazliwa wyrazistoscia widze jego rosnacy w oczach silnik. Strzela. Ze slomianego dachu sampana bucha plomien. W tym samym mo- 180 mencie Chinczyk wyciaga z wody rybe i zaczyna walic nia po plonacym dachu. Szarpie go za reke, tracimy rownowage, obaj padamy na dno lodzi. Z rykiem silnika i wrzaskiem powietrza dartego krawedziami platow i usterzenia szura tuz nad nami rozkrzyzowana sylweta japonskiego mysliwca. Widac nawet brunatne zacieki oliwy na jego niebieskim brzuchu. O malo co nie zaczepil o maszt, teraz idzie swieca w gore. Chinczyk podnosi sie, chce gasic ogien. Przemoca klade go na dno lodzi i przyciskam. Staruszek nic nie rozumie. Mysli prawdopodobnie, ze zwariowalem, bo nie daje mu gasic ognia. Ale jedyne wyjscie dla nas to "robic trupa". Japonczyk przerzuca samolot na lewe skrzydlo. Wraca. Trzymam starego, ze ani drgnie. Dach pali sie i pokrywa caly sampan dymem. Ogien przerzuca sie na maty, maszt wraz z zaglem pali sie takze. Japonczyk krazy na wysokosci 150-200 metrow i obserwuje. Jest przekonany, ze ustrzelil lotnikow lowiacych ryby. Juz nie atakuje. Lodz w ogniu i dwa nieruchome ciala, szkoda amunicji. Nareszcie odlatuje na poludnie. Podrywam wiec staruszka i gasimy ogien, co nie jest rzecza trudna, bo wody dosc. Ale po ugaszeniu ognia sampan wyglada beznadziejnie. Co najgorsze, nie ma zagla. Mamy ze soba tylko dlugi kij bambusowy - za cienki, zeby nim wioslowac, a za krotki, azeby dostac do dna. Staruszka ten problem w ogole nie interesuje. Nalezy do pokolenia starszego i statecznego, ktore nie ma zwyczaju sie spieszyc, i to w kraju, ktory liczy sobie dobre pare tysiecy lat, w zwiazku z czym godziny nie maja wiekszej wartosci. Cale kapitanstwo osmalonego sampana spada na mnie. Nie chce nocowac na jeziorze. Ku wielkiemu zgorszeniu staruszka odrywam deske sluzaca jako lawka. Jest wyraznie oburzony, gdy lamie ja wzdluz na polowe. Rozumiem go: w okolicach Kunmingu o bambus latwo, ale z deskami o wiele gorzej. Wreczam jedna szczape 181 staruszkowi, probujemy obaj wioslowac. Staruszek nie ma jednak zielonego pojecia o tej sztuce. Sampan kreci sie w miejscu. Rezygnuje z jego pomocy, macham sam decha, ale to raczej lekki wiatr popycha nas w strone wybrzeza. Mielismy jeszcze jakies szescset kilkadziesiat metrow. kiedy slonce powiedzialo good-bye i schowalo sie za Himalaje. Natomiast ryby powiedzialy good evening, zrobily sie glupsze o zmierzchu i gromadnie pchaly sie na haczyk, co znakomicie poprawilo humor staruszkowi.-Prosze ocenic straty w lodzi - mowie - a ja to pokryje. Staruszkowi twarz rozciaga sie w blogim usmiechu. Przymyka oczy, wyglada, jakby sie modlil, ale wiem, ze liczy. Wreszcie z wahaniem wyciaga ku gorze dlon z rozczapierzonymi palcami, ze niby piec dolarow. Kiwam z aprobata glowa. Okay, dobrze. Wtedy rozpogadza sie zupelnie. -Prosze dodac jeszcze jednego dolara, to dam panu takze malego niedzwiedzia - powiada. -Malego? - pytam z niedowierzaniem. - A duzy nie moze byc? -Jesli chce pan miec duzy klopot, to moze byc duzy niedzwiedz. A z malym wcale nie ma klopotu. Bylem przekonany, ze staruszek zartuje. Okazalo sie pozniej, ze nie. Jego zajeciem bylo lowienie ryb i lapanie niedzwiedzi w sidla, zas w wolnych chwilach gra w mah-jonga, picie herbaty i myslenie. Sampan - okazuje sie - przestrzelony w kilkunastu miejscach. Coraz bardziej mokro, a do brzegu jeszcze kawalek. Woda chlupocze, staruszek lowi ryby jak szatan, a ja wiosluje ta przekleta szcza- Odcinek rzeki Kuej, ktora autor plynal na polowanie na tygrysy. 183 pa i jeszcze wode musze wylewac, depczac po rybach.Wreszcie dobijamy do brzegu. Umocowalismy sampan do wystajacej skaly, przeladowalismy ryby do plecionych koszy z bambusa, przerzucilismy je na sznurach przez plecy. Idziemy kreta sciezka w gore. Na szczescie noc jest pogodna i jasna. Po czterdziestu minutach marszu stajemy przed glebokim wawozem, na ktorego dnie szumi wodospad. Idacy przodem Chinczyk zatrzymuje sie, zapala swoja dluga fajke, rozglada sie i mowi: -Tam na prawo jest bambusowy most, przez ktory musimy przejsc. Trzeba tylko uwazac, isc rowno noga za noga, nie mylic kroku, bo most jest wiszacy i chwieje sie jak trapez. Jestem troche obrazony. Komu on to mowi? Mnie, staremu (no, nie bardzo) zolnierzowi, przypomina o trzymaniu kroku? Piec lat to tluklem w Korpusie Kadetow, a potem jeszcze dwa lata w podchorazowce. I to jak! Nie mowie jednak nic. Idziemy. Przed mostem jest brama, takze z bambusowych kijow. -Zamykam most, bo niedzwiedzie czasem przedostaja sie az pod moj dom, i to akurat wtedy, kiedy nie mam nastawionej pulapki i wolalbym ich nie ogladac -wyjasnia. Brama jednak byla otwarta. Wchodzimy na most. Chinczyk pierwszy, ja za nim. Przypomnialy mi sie piekne modelki z nowojorskich domow mody. Podobno do programu ich szkolenia nalezy takze spacerowanie z gruba ksiazka na glowie, co znakomicie przyczynia sie do wyrobienia chodu pelnego dystynkcji i wdzieku. Moze ten spacer z wysokim koszem po moscie z patykow przyda sie i mnie? Nie zanosi sie na to. Ryby widocznie poczuly matke-wode, rzucaja sie w koszu jak opetane. Ktoras, bardziej przedsiebiorcza, pacnela mnie mokrym ogonem po karku. Myle krok i most 184 zaczyna sie beznadziejnie hustac. Ma zaledwie poltora metra szerokosci, a zamiast poreczy jest lina, oparcie niezbyt pewne. Przy wejsciu - moca nawyku - obralem przed soba najwieksza gwiazde, aby "utrzymac kurs". Teraz ta gwiazda zwariowala, lata razem z mostem, Himalajami i calym wszechswiatem. Przystanalem i pytam:-Gleboki jest ten wawoz? -Nie wiecej niz 800 stop (ok. 240 metrow). -Wystarczy. -Nie jest tak zle. Zeszlego roku zaledwie szesc osob spadlo z niego. A i to tylko dlatego, ze zbytnio podpili sobie. -A dlugi on jest? -Najwyzej 300 stop (z gora 90 metrow). -Bo mnie sie zdawalo, ze ma co najmniej mile (ok. 1,5 kilometra). -- To tylko przez pierwszy rok chodzenia po nim odnosi sie takie wrazenie. Potem co roku most sie skraca, az dojdzie do rzeczywistej dlugosci. Idziemy dalej, stapamy delikatnie jak tancerki w balecie, ale i tak most, raz rozhustany, kiwa sie jak trapez w cyrku. -Moze przystaniemy, zeby sie uspokoil? -Zrobilismy to juz przed chwila. -Zdaje mi sie, ze ktos za nami... -Co? -Zaiwania - mowie po polsku. Staruszek niezmiernie zainteresowal sie nieznanym sobie slowkiem. -Zaiwania? - powtarza najzupelniej poprawnie (zawsze podziwialem jezykowe zdolnosci Chinczykow). - Co to znaczy "zaiwania"? -Jest to polskie okreslenie szybkiego marszu - mowie z glupia frant, zeby tylko zarobic pare chwil postoju - a pochodzi z czasow cara Iwana Groznego i 185 jego pochodow wojennych. Polish speciality, you know? Staruszek kiwa z uznaniem glowa i mowi:-No to zaiwania - pan i ja. -Zdaje mi sie, ze na tym moscie jest wiecej nog niz nasze cztery - nudze rozpaczliwie. -Zawsze sie tak zdaje, kiedy sie idzie pierwszy raz noca po tym moscie. Zludzenie. Ruszamy. Zludzenie jest rzeczywiscie bardzo sugestywne. Kiedy sie idzie noca po takim rozhustanym moscie z gietkich pedow bambusa, nieomal czuje sie za plecami czyjs bieg. Nie moge powstrzymac sie od ustawicznego ogladania sie do tylu. Moze czesciowo jest to "obciazenie zawodowe" mysliwca - nigdy w walce nie lubilem miec kogos za plecami. Ale w glownej mierze najzwyczajniej mam pietra. Cyrk lubie, ale w powietrzu, nie na bambusowych patykach, kiwajacych sie nad woda. I jeszcze ze zludzeniami. Zaczynam wreszcie, ekwilibrystycznie siegajac reka do zawieszonego na plecach kosza, wyrzucac co kilka krokow jedna rybe na most. Ryba - rzecz smaczna. Jezeli "zludzenie" rzeczywiscie maszeruje za nami... A kosz w kazdym razie bedzie lzejszy. Wszystko to jednak nie wplywa na stabilizacje marszu. Most kiwa sie coraz bardziej, w pewnej chwili trace rownowage, kurczowo lapie sie liny, z przechylonego kosza reszta ryb wedruje do wodospadu. Jestem gruntownie juz zdegustowany: dostalem od Chennaulta pare dni urlopu, zapowiadal sie mily wypoczynek w gorskiej wiosce u staruszka Tunga, a tu najpierw Japonczyk "napedzil nam kota" na jeziorze (i to jeszcze jakiego!), a teraz kaza mi lazic noca po bambusowych patykach: 90 metrow hustania na wysokosci 240 metrow z cholernym koszem na plecach. Niedzwiedzia obiecuja na pocieszenie. Po co mi niedzwiedz, maly albo duzy? I tak nie bede mogl go pokazac synowi, do Ameryki bydlaka nie wezme, chociaz podobno dzieci lubia 186 misie. Staruszek Tung widocznie wyczul moje czarne mysli.-Wypocznie pan w gorach: spokoj, czyste powietrze, piekne widoki - zachwala. -Z tego mostu tez piekny widok - mrucze. -Nareszcie polubil pan ten most. To jeden z najpiekniejszych i najstarszych mostow wiszacych w prowincji Jiinnan. -I liny w nim takze sa stare? -Wszystko jest stare, razem ze mna. A czy zamknal pan brame za soba i zalozyl bambusem? -Zamknalem. - I nagle przypomnialem sobie, ze nie zamykalem i z zadnym bambusem nie mialem nic do czynienia. Most znow zakolysal sie bardzo dziwnie. -To dobrze. Bo bez zablokowania bambusem nawet male dziecko moze ja otworzyc. -Chodzmy - mowie z determinacja - zimno mi. Wszystko konczy sie na swiecie, most takze skonczyl sie nareszcie, ten najpiekniejszy w prowincji Jiinnan. Polozylismy nasze kosze na ziemi, Tung wyjal ze swojego pare ryb i poszedl zalozyc je do pulapek na niedzwiadki. Wrociwszy, dziwil sie bardzo, co sie stalo z rybami, ktore nioslem, w zwiazku z czym dalem mu dwa dolary ekstra, aby przestal sie dziwic. I poszlismy do wioski. Niedaleko juz bylo, moze ze dwadziescia minut drogi. Swiat znowu nabral kolorow w owej wioseczce, ktorej mieszkancy nigdy nie schodzili w doline, ale za to potrafili z odleglosci 7 metrow trafic waskim sztyletem w mandarynke polozona na skale. Zyli zamknieci w swojej mikroskopijnej spolecznosci. Stary Tung byl tu jedynym czlowiekiem, ktory umial pisac i czytac. Byl bardzo dumny ze swych umiejetnosci. W swojej grocie-herbaciarni wywiesil czerwone, szare i zielone papiery, zapisane sentencjami. Cieszyl 187 sie tez duzym szacunkiem. Ale uslugujace w owej herbaciarni dziewczeta dostaly formalnie gigle'a na moj widok, patrzaly na mnie jak na demona, zjawe z innego swiata. Okazalo sie, ze jeszcze nigdy nie widzialy bialego czlowieka.Kiedy w dwa dni potem o swicie wracalem z Tungiem przez ten sam wiszacy most, nie mialem juz klopotow z zachowaniem rownowagi. Bylismy obaj po kilku czarkach doskonalego grzanego wina, szlismy jak na defiladzie. Juz w poludnie tego samego dnia startowalem calym dywizjonem na ostrzeliwanie japonskich lotnisk w Indochinach. Z powietrza nie bylo widac chat przylepionych do skal ani groty Tunga, ani tym bardziej strumyka przy niej, w ktorym kapala sie jego wnuczka. Pomyslalem, ze moze lepiej byloby dla tych ludzi, aby zwalil sie bambusowy wiszacy most, najstarszy i najpiekniejszy w prowincji Jiinnan. Szczesliwi ludzie, nieznajacy tak wielu pojec mojego swiata. Ale jaka droga schodzilby wowczas do jeziora staruszek Tung, "Grandpa", jak nazywali go amerykanscy piloci, Tung przemieniajacy sie w patriarche - tam, na gorze? Musial przeciez lowic ryby na przynete dla niedzwiadkow. Po dolarze za zwierzaka. DAMA Z HERBEM Na dworze bylo jeszcze szaro, mozna bylo jednak dostrzec juz krople rosy na drobnych lisciach akacji. Tuz przy samym oknie zaspany wrobel siedzial na bambusowym plocie, czekajac cierpliwie na okruszyny chleba, ktore codziennie wyrzucalem mu na pozolkla trawe. Z daleka dochodzily gardlowe nawolywania wiesniakow. Glosy gubily sie w opadajacej mgle.Czulem, ze nie jest ze mna dobrze tego rana. Bolaly mnie wszystkie kosci i mialem dreszcze. Spieczone wargi, pragnienie, silne stukanie pulsu w skroniach sygnalizowaly goraczke. Marzylem o lozku, z ktorego przed chwila wyskoczylem. Nie chcialem jednak wolac lekarza. Zawiesilby mnie w lotach i kazal lezec. A ja mialem co najmniej dwa wazne powody, aby akurat teraz nie lezec. Po pierwsze - Japonczycy prawie co noc okladali nasze lotnisko bombami, co przy goraczce bylo podwojnie nieprzyjemne. A po drugie - zalezalo mi bardzo, aby poleciec. Juz od kilkunastu dni nie spotkalismy w powietrzu wiekszej liczby Japonczykow, zas poprzedniego dnia niedaleko Hongkongu zauwazylem z powietrza kilkanascie ciezarowek przesuwajacych sie wzdluz doliny. Kilka kilometrow dalej - mase ukrytych w lesie skrzyn i beczek. Nie bylo zadnej watpliwosci, ze gromadza wieksze ilosci paliwa i amunicji, co nigdy nie dzieje sie bez celu. Pachnialo jakas wieksza awantura. 189 Okazalo sie jednak po locie, ze tylko ja jeden rozeznalem miejsca koncentracji i magazynowania. Niedokladne mapy uniemozliwialy wskazanie innemu pilotowi, gdzie sie to wszystko znajduje. Trzeba bylo znac na pamiec to miejsce. Pilot, ktory go nie znal, nie mogl sie tam krecic. Od wczoraj musieli podciagnac takze artylerie przeciwlotnicza, zas pod bokiem znajdowala sie japonska baza mysliwska Kaitak w Kowloon. Jezeli operacja miala miec jakikolwiek sens i jakiekolwiek szanse powodzenia, trzeba bylo leciec "na pewniaka", bez szukania i kluczenia, wprost na cel. Wypadalo wiec, ze musze prowadzic, wobec czego goraczka musiala poczekac na lapiduchow.Kiedy wyjezdzalismy z kwater na lotnisko, gory jeszcze drzemaly, opatulone w biala mgle, ale na wschodzie juz jasnialo. W baraku na lotnisku zebralismy sie przy duzej mapie operacyjnej, zawieszonej na scianie. Piloci byli senni, chlod dopiero ich budzil. Poza tym kilkudniowy zarost nie dodawal uroku ich twarzom. Wiercipieta tez ziewal. Zaczajone samoloty, ustawione w szeregu na skraju lotniska, czekaly na pilotow. Zadanie bylo krotkie: "Zniszczyc zapasy paliwa lotniczego i amunicji w miejscu wskazanym przez prowadzacego. Rozpoznac powietrze w okolicach Hongkongu, typy samolotow Lich liczbe. -Bedziemy bombardowac cele z lotu nurkowego, na moj sygnal - powiedzialem. - Po zbombardowaniu zejdziemy do lotu koszacego i ostrzelamy cel z karabinow maszynowych. - Kazalem zaladowac amunicje zapalajaca i przeciwpancerna, uwazac na siebie, zeby nie zderzyc sie w czasie akcji i nie wpakowac w ziemie podczas ataku. - W wypadku zestrzelenia mnie moje miejsce jako dowodcy calosci obejmuje prawoskrzydlowy pilot. Sa jakies zapytania? -Wszystko jasne - baknelo niewyraznie paru. 190 -Do maszyn! - Po czym do Wiercipiety: - A ty zaiwaniaj do baraku i nie wlocz sie po lotnisku, bo cie wreszcie ktos przetraci!Pies popatrzyl na mnie sceptycznie, nie udajac nawet, ze sie przejmuje rozkazem. Kiedy siedzialem juz przypasany w kabinie i zapuszczalem silnik, widzialem, jak hula po zroszonej trawie. Startujace samoloty niezmiernie go interesowaly, pies wracal do baraku dopiero wowczas, gdy znikly na niebie. Lotnisko pozostalo za nami. Czulem sie senny, bolaly mnie oczy, bardzo chcialo sie pic, zas lusterko pilota przekazalo odbicie niezbyt pociagajacej geby. Wobec tego spojrzalem w dol. Droga szedl sznur Chinczykow, wygladajacych z gory w swych slomianych kapeluszach jak grzybki strzygace nozkami. Niesli kosze przewieszone na bambusowych kijach, szli do miasteczka. Weszlismy nad gory. Slonce juz wschodzilo, powietrze zaczynalo byc niespokojne troche rzucalo. Szesnascie samolotow w luznym szyku przecinalo skaly, trzymajac sie swej prostej linii lotu. Sploszone ptaki krazyly pod nami. Oparlem glowe na skorzanym, chlodnym oparciu fotela, przez chwile obserwowalem niebo. Silnik huczal miarowo. Jak przez sen przemknela scena pozegnania z zona przed odlotem do Chin. Wierzylem, ze wroce caly. Taka wiara duzo znaczy. Znalem pilotow, ktorzy powiedziawszy sobie, ze nie wroca z lotu, rzeczywiscie nie wracali. Kwestia zmeczenia i utraty wiary w swoje sily. Przed maska samolotu wylania sie wreszcie szaro-niebieska masa, po chwili zamienia sie w lsniaca tafle, przyczepiona do turkusowego nieba. To ocean wynurza sie spoza krzywizny ziemi. Pod nami biale domy Hongkongu. Lotnisko po prawej stronie, a na nim samoloty - makiety z drewna, obliczone na nasza naiwnosc. 191 Robie skret w lewo i daje pelny gaz. Lecimy na polnoc. Najpierw widze biala, smukla swiatynie na wzgorzu, potem skrzyzowanie drog. Poprawiam kurs na 320 stopni. Odnajduje dwa charakterystyczne wzgorza, lasek, gleboka doline i zakret w niej, uformowany w ksztalt polksiezyca. To tutaj. Podnosze reke do gory i kolysze skrzydlami. Stawiam samolot na nos, w celowniku umieszczam biala plame na zakrecie doliny. Silnik wyje, wskazowka szybkosciomierza przesuwa sie gwaltownie po tarczy. Policzki nabrzmiewaja pod hauba w oczach ciemnieje od przyspieszenia. Zwalniam bombe i ciagne za drazek na siebie. Przygniata mnie do fotela, w oczach na moment zupelnie ciemnieje. Potem widze plomien i dym w srodku jasnej plamy. Wybuchaja nastepne dymy i plomienie. Samoloty kolejno wala swoje bomby, piloci celuja swietnie. Po chwili cala dolina pokryta jest czarnym dymem. Pomiedzy naszymi samolotami pojawiaja sie czarne bukiety wybuchow, artyleria przeciwlotnicza zaczyna prac. Jak bylo umowione, znizamy lot i otwieramy ogien. Na dole robi sie pieklo. Nowe wybuchy, dymy i ognie, pali sie nagromadzona benzyna, magazyny z amunicja wybuchaja jak purchawki od uderzenia kija. Z lasu wybiegaja zolnierze, padaja na ziemie, podnosza sie i znowu padaja. Zaczyna grzac takze i artyleria ze stokow gor. Patrze za siebie - nawet slonce przygaslo za zaslona z dymu.Nad nami mysliwcy japonscy. Jest ich dwudziestu, kraza. Amunicji juz prawie nie mamy, benzyny tyle, ile potrzeba na powrot, plus bardzo ograniczona rezerwa. Zaskoczyli nas. Akcja i goraczka zmeczyly mnie jednak, w pewnej chwili robi mi sie slabo, zimny pot wychodzi na skronie. Odpinam haube pod szyja i otwieram kabine. Swieze powietrze dodaje troche sily. Redukuje obroty smigla, obserwuje wiszacych nad nami mysliwcow, koncentruje cala wole, zeby nie zemdlec. Tamci nie schodza, kraza 192 jakies poltora tysiaca metrow wyzej. O-la-la, sa calkowicie panami sytuacji, praktycznie biorac moga nas wystrzelac jak kaczki, walka w tej waskiej dolinie jest zupelnie niemozliwa. Czuje silny ucisk w okolicach zoladka, spalam sie nerwowo. Co robic, aby uratowac siebie i szesnastu ludzi?Chyba to, czego sie tamci nie spodziewaja. Schodze nisko, jak najnizej, w dym - i lece waska dolina, tuz nad sama ziemia, na pelnym gazie, na poludnie, w glab okupowanego terytorium. Lecimy w burym tumanie, moze jakos nikt nie wmelduje sie w ziemie, trzeba ryzykowac. Potem robimy skret na wschod, skad nadchodzily niskie, ciemne chmury. Szansa byla moze jedna na dziesiec, ze nas wypuszcza, a jednak tak sie stalo. Moze japonski dowodca wlasnie w tym momencie byl zajety we wlasnej kabinie, moze "na zapas" obserwowal najbardziej prawdopodobny kierunek naszego wycofywania sie (akurat przeciwny do trasy, ktora wybralismy), moze wreszcie rzeczywiscie nie zauwazyli nas z tamtej wysokosci, przemykajacych sie w dymach. Nasze samoloty byly slabo widoczne z gory. Nie wiadomo. Dosc, ze skok do chmur sie udal, kreseczki japonskich mysliwcow zostaly daleko. Wchodzimy w chmury, lecimy w ciasnym szyku na przyrzady, trzymajac sie oslony chmur jak tarczy. Decyduje sie na wyjscie z nich dopiero po przeleceniu 160 kilometrow w kierunku naszej bazy. Otwieram powtornie kabine i zsuwam okulary na czolo. Czuje sie fatalnie, mroczki lataja mi przed oczyma. Cos musi byc widac takze i z zewnatrz, pewnie sie kiwam z maszyna, bo dowodca klucza numer dwa zbliza sie do mnie, wywoluje przez radio i pyta, czy nie jestem ranny. Odpowiadam krotko, ze nie, po czym zabieram sie do uporczywej walki o przytomnosc, co jest bodaj najbardziej wyczerpujace. Plywam w pocie, telepia mna dreszcze, zeby kolaca, jest mi niedobrze, mroczy mi sie w oczach. 193 Laduje fatalnie, z podskokiem, zamykam gaz i wylaczam kontakt, kiedy zas konczy sie dobieg, pozwalam sobie na luksus: mdleje.Odzyskuje przytomnosc dopiero w lozku. Czuje silny bol w skroniach i zupelny bezwlad ciala. Brak mi nawet sil, aby sklac Wiercipiete, ktory harcuje po lozku, zeskakuje na podloge, znowu wpada na lozko, zaczynajac swoj taniec radosci od poczatku. Zasypiam. Kiedy budze sie znowu, slonce swieci wprost w oczy. Jasny pokoj, maty rozlozone na podlodze. Biala posciel. W drzwiach stoi mloda Chinka w czerwonej sukience z jedwabiu. Ma regularny owal twarzy, czarne skosne oczy, nos prosty i delikatna zlota szpilke w czarnych, prawie granatowych wlosach. Oczy mnie bola, leze spokojnie. Smukla figurka wycofuje sie z pokoju. Zamykam oczy. Po chwili czuje na czole chlodna dlon, potem zmoczona w zimnej wodzie gabke na skroniach. Musze miec tega goraczke, bo nagle wydaje mi sie, ze pewnie zostalem zestrzelony. W chinskim raju nie jest najgorzej. Probuje przywolac sie do porzadku. -Ktora godzina? - pytam. Popatrzyla na slonce, choc na reku miala zegarek. Jakie to charakterystyczne. Usmiechnela sie: -Poludnie. We drzwiach staje ruda pannica i wszelkie zludzenia pryskaja. Amerykanska pielegniarka. -Hej! - wola od progu. - Jak sie czujesz? - i sciaga ze mnie koc. - Lepiej niz wczoraj? Nie bardzo wiem, kiedy to bylo wczoraj, wiec na wszelki wypadek odpowiadam, ze niezle. -Gdzie chcesz dostac zastrzyk, w posladek czy w reke? Ooo, to jednak na pewno nie chinski raj. -Jesli juz koniecznie, to prosze w reke. Natarla mi spirytusem reke i jednym ruchem wpakowala igle. Wiercipieta pociagnal ostroznie nosem 194 i wywial do drugiego pokoju, wyjrzal zza framugi, po czym na wszelki wypadek szurnal przez okno.-Mam cos dla ciebie. Dwa listy i telegram. Zona cie kocha, skoro pisze tyle listow. Chcialabym, zeby do mnie ktos tak czesto pisal. -Trzeba wyjsc za maz, zeby otrzymywac listy. -Nie znalazlam jeszcze odpowiedniego chlopca na meza. A ci, ktorzy tu sa, wszyscy chca tego samego. -A czego oni chca? -Ej, ty! - tracila mnie piescia w zebra. - Nie udawaj, zes sie dopiero urodzil i nie wiesz. Za kilka dni wyzdrowiejesz i bedziesz latal, ale uwazaj na siebie. Miales piekielne szczescie, ze cie Japonczycy nie spuscili na ziemie. Po wyladowaniu miales wysoka temperature. -Wody? -Widze, ze ci lepiej. O twoim zdrowiu mowie, nie o silniku. -A co mi wlasciwie jest? -Nie wiem, lekarze sie jeszcze nie porozumieli. Jezeli goraczka ci nie minie, to odeslemy cie do szpitala w Czungcingu albo w Kunmingu. A teraz, zebys sie nie nudzil, masz tu inna pielegniarke, od spraw intelektualnych. Bedzie ci czytac. Sama sie zglosila, rozumiesz? Piekna, co? -Nie przyjrzalem sie jej jeszcze. -Aha, glupi by uwierzyl. -A sam nie moge czytac? Moze ktos jest bardziej chory? -Nie mozesz, szkodzi na oczy. A poza tym nie nudz, sam jej to wytlumacz, bo ona na ten temat nie chce ze mna gadac. Poklepala mnie po nieogolonym policzku i poszla. Po niewielu minutach wrocila Chinka. -Spal pan ponad dwadziescia godzin - powiedziala z usmiechem. 195 -Co sie stalo po wyladowaniu?-Nic szczegolnego: ladowal pan ostatkiem przytomnosci i musieli wyciagac pana z samolotu. Mial pan wysoka goraczke. -To wszystko? -Nie wystarczy? Teraz musi pan co najmniej kilka dni polezec, a ja mam tego dopilnowac. Potem przyniosla z sasiedniego pokoju czajniki i dwie male czareczki bez uszek. Dotknalem dlonia swojej nieogolonej twarzy. Czulem sie bardzo nieszczegolnie w tej roli lazarza w towarzystwie wytwornej Chinki. Usnalem z czareczka w palcach i czulem przez sen, ze mi ja ktos delikatnie wyjmuje z dloni. Na drugi dzien amerykanska pannica znowu zmierzyla mi goraczke i znowu wrzepila zastrzyk. Dowiedzialem sie, ze Chinka ma na imie Li i ze przyjdzie w poludnie. Przyszla rzeczywiscie, tym razem w jasnozielonej sukience. Podala mi listy i telegramy z Waszyngtonu od zony i dyskretnie wycofala sie do sasiedniego pokoju. Wrocila dopiero po kilkunastu minutach - z ksiazka. -Nie mamy tu wielu ksiazek, a to, co jest, czyta sie po kilka razy. Moze jednak poczytac panu? Poczulem sie jak dziecko. Mialem zycie dosc twarde i nie bylem rozpieszczany nawet przez rodzicow, nie moglem sobie tez przypomniec, aby mi ktokolwiek czytal w chorobie. Ksiazka byla o Buddzie. O tym, jak zastanawial sie, dlaczego nowo narodzone dziecko placze, dlaczego przychodzi starosc, dlaczego istnieje bol i cierpienie. O tym, ze w koncu rzucil swa zone, swoje dziecko i wspanialy dom i poszedl w gory, aby zrozumiec sens zycia i zagadke ludzkiej smierci. O tym, ze... W pewnej chwili przestalem rozumiec tresc czytanych mi slow. Wlepilem oczy w lewa dlon Chin- 196 ki. Musiala to jakos odczuc, bo przerwala czytanie.Na wskazujacym palcu lewej reki miala polski herbowy sygnet. LI-SEN Nie dane mi bylo na razie rozwiazac zagadki herbowego pierscienia panny (czy pani?) Li-Sen.Gdyby rzecz dziala sie w Anglii, gdzie w czasie wojny Polakow bylo tysiace, sprawa nie zaslugiwalaby w ogole na uwage. Ale tu?... Nie lezalem dlugo. Zastrzyki zrobily swoje, po paru dniach odmeldowalem sie, wrocilem do latania. Li-Sen znikla, amerykanski personel szpitalny nie znal ani jej adresu, ani tez blizszych danych. Czas mijal. Ktoregos dnia dostalem wezwanie do Kwatery Glownej generala Chennaulta w Kunmingu. Lecac z Hengjangu, wyladowalem po drodze w Kuejlinie, gdyz zapadala noc, a poza tym byl Sylwester. Na lotnisku zastalem jednak rozpaczliwe puchy, nie bylo nawet radia. W drewnianym baraku, sluzacym jako kasyno, kilkunastu amerykanskich pilotow gralo w pokera, inni bezczynnie palili papierosy. Nastroj podly, wygladalo na to, ze najrozsadniej bedzie rabnac sie do lozka i wyspac sie. Na szczescie spotkalem Texa. Pogadalismy troche, potem Tex zaczal gdzies dzwonic. W rezultacie po paru kwadransach przybyl na lotnisko goniec, przywozac od gubernatora prowincji Kuangsi zaproszenie na bal sylwestrowy w Kuejinie dla nas obu. Wydostalem swoj paradny granatowy mundur, kazalem go odprasowac i pojechalismy jeepem do miasta. Droga byla kiepska, kamienista. Posuwalismy 198 sie powoli, bo przeszkadzala mgla, ale jakos dobrnelismy. Przed hotel zajezdzaly ryksze, w hallu bylo juz pelno. Wiekszosc stanowili amerykanscy oficerowie ze sluzby administracyjnej (ci zawsze mieli specjalne talenta do wkrecania sie na takie uroczystosci), poza tym sporo oficerow chinskich w zielonych mundurach, a nawet szesc kobiet z Zachodu, ktore jednak jakos bladly na tle Chinek.Po koktajlu zaproszono nas do duzej sali jadalnej, gdzie staly okragle stoly nakryte bialymi obrusami. Duzo barwnej chinskiej porcelany i kwiatow, sluzba w bialych smokingach - wszystko to wydawalo sie zgola malo realne po barakowo-lotniskowym trybie zycia, zas najmniej spodziewane bylo to, ze spotkalem tu Li-Sen. Przybyla w towarzystwie bardzo wiekowego gentlemana chinskiego (okazalo sie, ze to jej dziadek), ktory mowil biegle po francusku i angielsku, mial tu wielu przyjaciol (chinscy generalowie klaniali mu sie z szacunkiem) i - co najdziwniejsze - znal niezle, jak sie okazalo, polska historie i literature. Poza tym byl czlowiekiem o duzej kulturze. Jego piekna wnuczka miala na sobie suknie koloru ciemnego wina, spiete zlota szpilka wlosy, bransolete z nefrytu na rece i ten sam, co wowczas, sygnet na palcu. Wykorzystujac swa wprawe w dzialaniach manewrowych, uplasowalem sie tak, ze przy stole znalazlem sie po jej lewej rece. Po prawej usiadl dziadek, w bezposrednim sasiedztwie mielismy dwoch oficerow chinskich i amerykanskiego majora. Rozmowa toczyla sie na tematy konwencjonalne, nie tracilem jednak czasu i na razie staralem sie wybadac "teren" przez obserwacje. Na przyjeciu bylo wiele Chinek, kiedy jednak dyskretnie porownywalem ich twarze z twarza Li-Sen (co zreszta obiektywnie dawalo jej duza przewage), doszedlem do wniosku, ze ktos tu musial sie wmieszac w niedalekim stosunkowo pokoleniu. Oczy Li-Sen, cho- 199 ciaz skosne i o typowym wykroju migdala, byly jednak wieksze i mialy oprawe inna niz oczy pozostalych Chinek. Inna tez nieco byla budowa jej czaszki, bardziej owalnej, o zlagodzonej linii. Nos o wiele wezszy. Wyzsza i smuklejsza, o nietypowych dla swej rasy proporcjach.No, zobaczymy. Na razie podano do stolu. Zwyczajem chinskim obiad skladal sie z kilkunastu dan i sporej ilosci grzanego wina. Juz po paru kusztyczkach przy stole slychac bylo glownie amerykanskiego majora. Znal tylko swoj ojczysty jezyk, to znaczy slang z przedmiesc Chicago, ktory jego sasiad, chinski pulkownik, bardzo wprawnie przekladal na poprawna angielszczyzne. Na imie majorowi bylo Bill, o czym zreszta dowiedzielismy sie wszyscy zaraz na wstepie, gdy zafundowal nam kolejno swoje potezne czerwone lapsko. W Chinach byl komendantem magazynow mundurowych, w cywilu - producentem bielizny damskiej, na ktorej, sadzac z pospiesznie przezen zaimprowizowanego wykladu, znal sie znakomicie. Otrzymalismy tez wszyscy jego bilety wizytowe, ktore polecil dobrze schowac, gdyz po ich okazaniu mielismy otrzymac znaczne znizki przy zakupie damskiej garderoby w jego firmie. Przy nastepnym kusztyczku okazalo sie, ze rownie dobrze zna sie na wedkarstwie, a na ten temat, jak wiadomo, mozna mowic nieskonczenie dlugo. Wyciagnal fotografie: to jego lodz motorowa, a to - szwagier. Tez producent, ale artykulow kuchennych. Potem zrobil sie liryczny i wlepil oczy w Li-Sen. -A gdzie ty mieszkasz? Sama mieszkasz? -Mieszkam w prowincji Kuangsi, panie majorze. A razem ze mna mieszka tam dobre pare milionow ludzi, jak panu zapewne wiadomo. Li-Sen powiedziala to najuprzejmiej i trzeba bylo miec wprawne oko, aby zobaczyc, ze zewnetrzne kaciki oczu powedrowaly jej leciutko w gore. Chinski pulkow- 200 nik strzelil blyskawicznym, porozumiewawczym spojrzeniem, nasz fabrykant garderoby wywalil galy i zakrecil sie niespokojnie na krzesle, chcial cos rzec, ale podsunieto mu szybko polmisek z homarami.Zaczely sie przemowienia. Bijemy sie o wolnosc wszystkich ludzi i po tej wojnie caly swiat bedzie wolny. Toast. Jest to ostatnia wojna w historii ludzkosci. Niech zyje. Cenzura prasy i slowa bedzie nalezala do koszmarnej przeszlosci. Toast. Nie bedzie obozow i wiezien. Obozy koncentracyjne beda problemem dokumentow. Toast. Stukanie w kieliszki brzmialo bardzo harmonijnie, zas dziadek Li usmiechal sie leciutko, mruzac oczy. Po obiedzie przeszlismy na sale balowa. Zmieszaly sie smokingi, fraki i mundury, barwne suknie i lampiony. Wkrotce jednak czesc tanczacych musiala zrezygnowac z przyjemnosci: Amerykanie ruszyli do tanecznego ataku, prezentujac najnowsze osiagniecia w tej dziedzinie. Wygladalo to tak, ze mezczyzna, trzymajac partnerke za jedna reke, wykrecal nogi jak korzenie drzewa i wil sie ozdobnie, od czasu do czasu pociagajac silnie partnerke ku sobie. Biedne Chinki, nie wiedzac, na czym cala ta sztuka polega, za wszelka cene staraly utrzymac sie na nogach, co jednak nie zawsze im sie udawalo, gdyz amerykanscy chlopcy, dobrze podkarmieni (sluzba w administracji nie byla zbyt meczaca), dysponowali nie byle jaka przewaga "krzepy". Li-Sen przygladala sie zabawie w milczeniu. Jej dziadek siedzial w glebokim fotelu, rece wsunal w szerokie rekawy jedwabnego plaszcza, oboje mieli jednakowo nieprzeniknione twarze. Zrobilo sie nieprzyjemnie, cywilizacja Zachodu nie wygladala tu zbyt atrakcyjnie. Postanowilem jakos wymanewrowac ich z tej sali. Zanim jednak stalo sie to mozliwe, musielismy przejsc przez jeszcze jedna kwarantanne. Tym razem byl to urzniety i przytupujacy kapitan. Trzymal w rece otwarta puszke z piwem i zawziecie zul gume. Tym 201 samym "piwnym ramieniem" chcial objac Li-Sen i poprosic ja do tanca, poniewaz jednak wysunalem sie o pol kroku, objal mnie. Popatrzyl mi w oczy dosc wysoko w gore, bo bylem akurat o glowe wyzszy. To go widocznie zreflektowalo, bo cofnal sie, mruknal tylko: "Sprytny jestes", po czym przelozyl puszke do lewej reki, zas prawa wyciagnal do Li-Sen: - Steve jestem. Zapal sobie.-Dziekuje, nie pale. -To masz gume do zucia. -Nie zuje. -To w takim razie cos z toba nie w porzadku. - I popil z puszki. Moze pociagnal za duzy lyk, bo fatalnie mu sie odbilo. - O, boy! Jak ja kocham piwo - mruknal do siebie. Mial czerwona twarz, bardzo spocona i w tej chwili rzeczywiscie szczesliwa. Uznalem, ze trzeba to skonczyc. -O, boy - powiedzialem mu znizonym glosem do ucha, ujawszy faceta pod reke - splyn, przyjacielu... Popatrzyl na mnie uwaznie. Widocznie uznal, ze tak trzeba, bo nie protestujac, odszedl razem ze swoja puszka piwa. My zas wreszcie wycofalismy sie z sali do bocznego pomieszczenia (byl to rodzaj oranzerii z mnostwem chryzantem). Dziadek Li-Sen z widoczna ulga usiadl na fotelu przy jakims wyzszym wojskowym chinskim, my opodal pod palma. Bylismy tu dosc izolowani, tylko niekiedy z sali balowej dochodzily takie odglosy, jakby nakrecano tam film kowbojski. I o dziwo, Li-Sen opowiedziala mi historie sygnetu. Historie, ktora choc tak niezwykla, jest na pewno prawdziwa. -Moja matka byla Koreanka, pochodzila z rodziny bardzo konserwatywnej, ceniacej nauke i stare obyczaje. Zgodnie z tymi obyczajami zareczono ja, gdy byla jeszcze dzieckiem, z chlopcem pochodzacym ze starej, arystokratycznej i zamoznej rodziny, ktorego 202 wcale nie znala i nigdy nie widywala. Miala pietnascie lat, kiedy wydano ja za maz, a szesnascie, kiedy uciekla od meza. Uciekla do swojego ojca, a mego dziadka, tego wlasnie, ktorego pan poznal. Mieszkal on wowczas w Pekinie. Matka nie chciala wracac do swego meza, a jej ojciec nie protestowal przeciwko tej decyzji, choc w owczesnej opinii byla ona skandalem. Powiedzial jej: ,Jezeli bedzie dla ciebie szczesciem Pekin i moj ogrod z kwiatami, to zostan".Dziadek duzo podrozowal po swiecie. Najpierw sam, a potem ze swa corka, moja matka. Dziadek wiedzial, ze odseparowanie sie Chin od swiata nie jest rzecza dobra. W czasie swych podrozy dziadek moj i matka mieli okazje spotykac wspanialych bialych ludzi, madrych, kulturalnych i dobrych. Ci jednak, ktorzy przyjezdzali do Chin i na Daleki Wschod, byli zupelnie inni: prymitywni, zachlanni, brutalni, pelni pogardy dla kultury, ktorej nie znali i nie chcieli poznac. Ci ludzie kolonizowali Chiny, ale byli zlymi ambasadorami swojej rasy. Dlatego dziadek i matka byli uprzedzeni do kazdego bialego czlowieka, spotkanego w Chinach. Pewnego dnia moj dziadek spotkal w parku w Szanghaju bialego robotnika pracujacego przy kwiatach. Dziadek siadl na lawce i patrzal. Bylo poludnie i robotnik rozwinal swoj wezelek, w ktorym mial obiad. Ale procz tego mial takze i tom poezji chinskiej. Wtedy moj dziadek powiedzial sobie tak: "Jezeli bialy czlowiek na Dalekim Wschodzie musi pracowac fizycznie, to znaczy, ze jest porzadnym czlowiekiem. Jesli pracuje fizycznie przy kwiatach i czyni to z zamilowaniem - a ja sie na tym znam, czy ktos pracuje z zamilowaniem przy kwiatach - to w takim razie musi to byc dobry czlowiek. Jesli zas oprocz tego czyta poezje naszego kraju, to oprocz tego jest to madry czlowiek". I zaczal z nim rozmawiac. Okazalo sie, ze robotnik jest Polakiem. Dziadek jeszcze wowczas niewiele wie- 203 dzial o Polsce. I o nic tamtego czlowieka nie pytal. Zaproponowal mu natomiast posade ogrodnika u siebie. Polak po namysle przyjal propozycje, nie poruszyl jednak w ogole kwestii wysokosci wynagrodzenia za swa prace. Wowczas moj dziadek powiedzial sobie tak: "Widac, ze ten czlowiek jest w biedzie. Jezeli jednak on nie ma pieniedzy i nie dazy do tego, aby zrobic je w Chinach, to wobec tego musi byc jeszcze porzadniejszym czlowiekiem, niz przypuszczalem". I postanowil placic mu dwukrotnie wiecej, niz pierwotnie zamierzal.Dziadek przywiozl go do Pekinu. Polak byl milczacy i nigdy nie mowil o sobie. Unikal tez kontaktow z ludzmi, chociaz opanowal juz jezyk naszego kraju bardzo dobrze. Nigdy nie mowil o polityce. Byl uprzejmy i kulturalny. Zajal sie calkowicie opieka nad ogrodem, kochal swoj zawod. A moze to nie byl jego wlasciwy zawod? Nie wiadomo. Powiedzmy wiec inaczej: kochal kwiaty, a oprocz tego muzyke. Moja matka takze uwielbiala kwiaty i muzyke. I wreszcie po roku udalo sie jej naklonic Polaka do rozmowy. Matka nazywala go Bialy Li i tak zostalo, chociaz nazywal sie inaczej. Kobiety maja swoje sposoby. Bialy Li sam opowiedzial o swoich losach. Byl zbieglym katorznikiem z Syberii, zeslanym tam przez wladze carskie. Na ciezkich robotach poznal Chinczyka, takze zeslanca, i razem uciekli najpierw do Mandzurii, potem do Szanghaju. Bialy Li byl bardzo wyksztalcony. Dziadek szczerze go polubil, a matka jeszcze bardziej. Bylo nam razem dobrze, dziadek coraz czesciej siadywal w ogrodzie, a ja coraz wiecej przebywalam na kolanach Bialego Li. Pamietam, ze mial jasne wlosy i niebieskie oczy, co bardzo mnie bawilo. Pamietam tez, ze kiedys pojechalismy w jakas podroz i przywiezlismy ze soba malego, postrzelonego tygrysa. Bialy Li chcial go wypuscic 204. potem na wolnosc w gorach, ale my obie przywiazalysmy sie do zwierzecia i bylo nam smutno, a tygrys takze nie zdradzal checi odejscia. Wiec w koncu zostal z nami. Wyrosl i zdziczal, nikogo oprocz nas nie tolerowal, ale tez nikomu z nas nigdy nie zrobil najmniejszej krzywdy, zachowywal sie jak duzy kot. A z biegiem lat Bialy Li stal sie dla mnie kims bardzo bliskim. Znal kilka jezykow i uczyl mnie ich. Opowiadal rozne dziwne historie, zupelnie nie chinskie. Matka moja byla wciaz mloda i bardzo piekna, znajomi i przyjaciele dziadka pytali go: "Dlaczego twoja corka nie wychodzi za maz, tylu jest tu zamoznych i wyksztalconych mezczyzn, bylaby szczesliwa. Dziadek zas palil swoja fajke, sluchal, co mowia jego przyjaciele, usmiechal sie, az wreszcie kiedys powiedzial im tak: "Nie jestem pewny, czy moja corka bylaby szczesliwa, wychodzac za maz. Wiem natomiast ze jest jedna z najszczesliwszych kobiet w Pekinie, nie wychodzac za maz".A potem wybuchla druga wojna swiatowa. Bialy Li znowu nie mowil do nikogo calymi dniami. Dowiedzielismy sie z prasy i radia, ze jego ojczyzna ponownie jest okupowana. Bialy Li wyjechal z dziadkiem, wiem, ze mial szereg odczytow w Pekinie i Szanghaju. Ale wkrotce potem znalezlismy go w naszym ogrodzie martwego, z przestrzelona glowa, zas obok niego lezal jakis obcy bialy czlowiek, a przy nim pistolet. Ten drugi czlowiek byl rozszarpany przez tygrysa. Nikt w calym domu nie mowil nigdy o tym tragicznym wypadku. Ale wszyscy byli bardzo smutni, nawet sluzba, ktora takze bardzo lubila Bialego Li. Matka od momentu jego smierci nie wychodzila z domu, nawet do ogrodu, tylko tygrysa wywiozla cichaczem w gory. Miesiace mijaly, a moja matka nikogo nie chciala widziec oprocz dziadka i mnie. Dziadek takze silnie to przezyl, postarzal sie i rowniez nikogo nie przyjmowal. A potem matka umarla. Przed 205 smiercia powiedziala mi, ze Bialy Li jest moim ojcem. Dala mi jego sygnet, kazala go zawsze nosic i prosila, abym jesli zdarzy mi sie kiedys spotkac kogos z Polski, zawsze mu pomogla, gdyby to bylo potrzebne. Dziadek - ku wielkiemu zdziwieniu i zgorszeniu swych przyjaciol i rodziny - zgodnie z jej wola kazal ja zlozyc w tym samym grobie, w ktorym lezal juz moj ojciec.Na dworze szarzalo juz. Li byla zmeczona, miala lekko {podkrazone oczy. Usmiechnela sie: -Widzi pan, jest pan pierwszym Polakiem, ktorego spotkalam w Chinach. I tak zaczela sie moja przyjazn z Li-Sen. SMIERC I CISZA Wrocilismy znad Kantonu o zmierzchu. Operacja prawie codzienna: dwoma dywizjonami mysliwskimi przeprowadzalismy wymiatanie. Wynik tym razem pomyslny dla nas: mielismy na swoim koncie cztery zestrzelone japonskie "Zera", sami stracilismy tylko jednego pilota. W czasie, gdy zabawialismy w powietrzu japonskich mysliwcow, nasze bombowce zrabaly lotnisko i zatopily dwa okrety w przystani. Zadanie zostalo wykonane. Walka na wysokosci ponad 6 tysiecy metrow, potem powrot nad szczytami gorskimi, przepychanie sie przez burze i - jak zwykle - niepewnosc, czy wystarczy benzyny - to jednak wyczerpuje nerwowo. Nastepnego dnia do poludnia mialem wolne, mysliwce poszly w powietrze pod innym dowodztwem. Juz od kilku dni nie mialem wiadomosci od zony, wobec czego wyslalem telegram, ze "czuje sie doskonale i czekam na wiadomosci". To rzeczywiscie pomoglo. W pol godziny potem znalazlem w kieszeni malego Chinczyka obslugujacego nasz barak pogniecione listy od zony i telegram. W telegramie: "Czujemy sie doskonale"... Pocieszalismy siebie, jak moglismy. Wieczorem w kasynie oficerskim trafilem na waszyngtonski "Herald Tribune" sprzed trzech tygodni - to byla najswiezsza gazeta, jaka zawedrowala na nasze lotnisko. Dowiedzialem sie, ze "Niemcy stoja przed ruina" i ze w pelnym toku sa przygotowania aliantow do inwazji na Europe. "Powali sie tego agresywnego potwora" - pisal "Herald". -A czy po rozwaleniu Niemcow bedzie wreszcie spokoj na swiecie? - zapytalem siedzacego obok amerykanskiego majora. Major, wyrwany z glebokiej zadumy, a moze z polsnu, doslyszal w pytaniu tylko slowo "Niemcy". -Oczywiscie, oczywiscie, po wojnie trzeba jak najszybciej odbudowac Niemcy - odpowiedzial pospiesznie. - Czyz mozna rezygnowac z takiego potencjalu? O dziesiatej wyszedlem z kasyna. Obok mnie, kulejac, biegl moj wierny Wiercipieta. Podczas mojej nieobecnosci, gdy bylem w powietrzu nad Kantonem, ten dran oczywiscie polowal w sasiedniej wiosce na swoja antypatie, czarnego prosiaka. Wrocil z postrzepionym uchem i lekko przetracona noga. Teraz przystawal co chwila i spogladal na sampany plynace na rzece. Noc byla wyjatkowo pogodna i piekna. Chinczycy siedzieli przed swoimi chatami, gwarzyli, gdzies daleko ktos gral - chyba na fujarce. Lodzie przybijaly do brzegu, rybacy borykali sie z sieciami, wyrzucali ryby na brzeg. Zdawalo sie, ze wojna jest tylko koszmarnym snem, ktory minal. -Jutro mamy wolne, poplyniemy do Hengjangu. Wiercipieta udal, ze rozumie, otarl mi sie o nogi i zywo pobiegl po wilgotnym przybrzeznym piasku, wciaz kulejac. W odleglosci poltora kilometra od lotniska, ponad rzeka, uczepiony stromego brzegu, stal nieduzy domek. Taki sam, jakich setki, a moze tysiace znajdowaly sie w tych okolicach. Miescila sie w nim hsing, cos w rodzaju sklepu, a rownoczesnie herbaciarni. Ponadto bylo to miejsce, gdzie schodzili sie ludzie walczacy o nowe Chiny. Nazywano ich "rewolucjonistami", chociaz 208 zapewne ich poglady nie musialy byc zbiezne i jednakowe. Zachodzilem tam czesto na kolacje, a takze po to, aby napatrzec sie bajecznie kolorowym, czasem zgola niesamowitym typom. Niektorzy wygladali na piratow i wcale niewykluczone, ze uprawiali takze i ten proceder. Wlascicielem budy byl stary Ting o twarzy spalonej niemal na kolor hebanu i pokrajanej zmarszczkami. Po kilkunastu dyskusjach mnie takze nazwal rewolucjonista.-Obawiam sie - oswiadczyl - ze pan rowniez wierzy w taki system, w ktorym rzadzic beda ludzie szlachetni i ideowi. Staruszek Ting pochodzil z rodziny naukowcow i intelektualistow. Rodzina stracila wszystko i w jego pokoleniu zamienila sie w zwyklych wiesniakow. Ting byl teraz mistrzem sztuki kulinarnej i patronem nocnych rozmow. Zwykle po kolacji gawedzilismy sobie o lepszym swiecie. -O takim swiecie - smial sie Ting - ktory jest tylko utopia. Nasze pokojowe rozmowy zaklocal czasem Wierci-pieta. Mial tu swoja antypatie - tlustego, burego kocura, ktory kiedys poderwal mu cwierc kaczki przyrzadzonej po kantonsku i wywial przez okno. Dziwny byl ten staruszek Ting. Mial wysoka kulture i doskonale maniery, niezwykle dobre serce, poglady rewolucjonisty-marzyciela, dziwacznie zmieszane ze sceptycyzmem, i sporo odruchow konserwatysty. Kilka razy, zupelnie przypadkowo, dostali sie do jego "zamku" Amerykanie. Stary Ting po trzeciej ich wizycie rozchorowal sie. W sposob niemal organiczny nie mogl strawic ich manier. -To mlody narod - pocieszalem go - wyrobi sie. - Ale on byl smutny. -Nie moge patrzec, jak Amerykanie jedza mieso rekami. Takie doskonale sosy sciekaja im po palcach... 209 Obok nas siedzialy wspaniale typy o czarnych, przenikliwych oczach, cienkich, zwisajacych wasach, opaleni, o wystajacych kosciach policzkowych, w niebieskich turbanach. Klocili sie zapamietale, pili wodke ryzowa, palili opium w dlugich bambusowych fajkach.-Dalem Amerykanom chopsticks (paleczki) - narzekal Ting - a oni w ogole nie wiedzieli, jak ich uzywac. To jest wielka i stara tradycja poslugiwac sie paleczkami przy jedzeniu. To jest artyzm. Widelec? To wymysl epoki motoryzacji. A rekami? Tak dawniej barbarzyncy jadali. -Musimy sie z tym pogodzic, Ting. To takze jest rewolucja: widelec, mechanizacja, mlode narody, barbarzynskie maniery - mowilem polzartem. Staruszek patrzyl zalzawionymi oczyma, zupelnie jakbym zwariowal od jego wspanialych sosow. -Co dzisiaj podac? - zmienil temat. -Przeciez przed chwila skonczylem. Pokrecil glowa: -O, niedobrze. Trzeba zawsze trzymac sie starej, chinskiej tradycji: ten, jen, hen". To znaczy: "Zaczekaj, unikaj, atakuj". Nie nalezy objadac sie, gdy czekaja lepsze potrawy. Moze tak zupe bogow shenhsien-t'ang? Doskonala, gdy sie ja pije przy innych potrawach. Moze homar na parze? Kaczka w sosie z soi i cebuli? Bylo nie bylo: zamowilem zupe z pletw rekina. Tym razem zamiast goracego wina popijalismy zielona herbate. W tym zakresie i ja bylem barbarzynca, sztuki picia herbaty nauczylem sie dopiero od starego Tinga. -Ludzie nieswiadomi - prawil - mysla, ze herbate jest latwo przyrzadzic: po prostu nalewaja wrzatku do suszonych lisci herbacianych. A tymczasem to jest wielka sztuka, godna artystow. A trzeba takze 210 umiec pic herbate. Najlepszy wyciag pochodzi z drugiego zaparzenia. Kiedy sie pierwsza wypije (to mowiac wylewal ja), nalezy na te same liscie powtornie nalac wrzatku i zaczekac. Dopiero wowczas ma sie do czynienia z prawdziwa herbata.Nie zdradzil mi nigdy skomplikowanego obrzadku i tajemnic towarzyszacych ubocznie przyrzadzaniu herbaty, ale to pewne, ze w jego towarzystwie pilo sie zawsze "prawdziwa herbate". Oczywiscie bez cukru i bez mleka. Czasem tez pilismy herbate jasminowa. Lubilem patrzec, jak w przezroczystym plynie rozwijaja sie zasuszone kwiaty. Staruszek Ting byl niezmiernie ciekawy swiata, z zainteresowaniem tez sluchal moich opowiadan o Polsce. Nawet wowczas, gdy dotyczyly one moich wspomnien z dziecinnych lat. Specjalnie jedna z tych opowiesci go ubawila. -To bylo tuz przed pierwsza wojna swiatowa. Polska w tym czasie byla okupowana przez Rosje, Niemcy i Austrie - tlumaczylem Tingowi - a moja rodzina mieszkala pod zaborem rosyjskim. Polityka wladz byla nastawiona na zrusyfikowanie tego kraju za wszelka cene, w szkolach nie wolno bylo mowic po polsku, a tym bardziej uczyc sie historii Polski i religii. Przed rozpoczeciem lekcji musielismy odmawiac jak modlitwe: "Boze, chron cara, silnego, dierzawnego cara prawoslawnego". I tylko po kryjomu w domu uczono nas historii, jezyka polskiego i religii. A nauczyciel w szkole zaskakiwal czesto pytaniami: "Coz to za zebrania u was? Kto przynosi gazety polskie? Jak nazywa sie ksiadz, ktory do was przyjezdza?" Na co odpowiadalo sie zgodnie: "Nikogo nie widzielismy i nie wiemy, czy sa u nas polskie gazety, bo czytac po polsku nie umiemy". Uczono nas tego na rowni z pacierzem, dodajac jeszcze: "Chocby z was pasy darto...". Ale i tak zandarmi przychodzili na rewizje. Ojciec i dziadek czytali prase polska, w dodatku ojciec - jak sie pozniej dowiedzialem - pelnil jakies funkcje kurierskie. Byl kilkakrotnie aresztowany, ale na Syberie nie dojechal. Z pieszej kolumny o wiele latwiej uciec niz teraz z samolotu. A moja babka w tego rodzaju okolicznosciach pelnila funkcje "dyplomatyczne": powierzono jej misje "buforowe" pomiedzy zandarmem a domem. Zandarma nazywala zwykle "psie polano" albo "stupajka", ja z bratem mowilismy o nim "nasz zandarm" albo prosciej "soldat". I nawet, szczeniaki, lubilismy go, gdyz jego pojawienie sie na horyzoncie nieodmiennie odrywalo nas od nauki. Zabawy bylo do licha i troche, a rodzice i dziadkowie zapominali zwykle o naszych przewinieniach, nastepowala amnestia. Nadejscie "psiego polana" pierwszy sygnalizowal zwykle Lubek, nasz pies. Nazywalismy go wiec "czujka". Szczekal specjalnie glosno i o wiele wyzej podnosil siersc na grzbiecie, a oczy mial przy tym tak paskudne, ze mimo nadzwyczajnej z nim przyjazni nie podchodzilem blisko do Lubka, balem sie. Robilismy wrzask, ze "stupajka zaiwania", zas babka wydawala bojowy rozkaz nam obu (brat mial wtedy osiem lat, a ja piec): "Chlopcy, Kosciuszko i biskup do sciany!" Sztuka polegala na tym, ze w domu na scianie wisialy portrety Kosciuszki i jakiegos waznego biskupa. Ramy byly podwojne, biskup mial na odwrocie portret cara, zas Kosciuszko - carowa. Nalezalo szybko wskoczyc na krzeslo i wykonac rozkaz, w wyniku ktorego po chwili z wisniowych ram patrzyl car dierzawny i prawoslawny oraz wyprostowana jak struna i obcisnieta gorsetem caryca. Ja mialem przydzielonego Kosciuszke, zas brat - biskupa. Ale pewnego razu "czujka" zawiodla. Objadlo sie psisko i zadrzemalo - przez pelny zoladek okupacji sie nie czuje. Zandarm byl juz w ogrodzie. "Chlopcy - wrzasnela babka - Kosciuszko i biskup do sciany!" Wskoczylismy piorunem na krzesla i przekrecilismy portrety. Babka pobladla. Moja carowa miala zielone wasy i tegoz samego koloru brode. Zupelnie zapomnialem, ze zrobilem to pare dni temu, gdy brat dokuczal mi, ze jego portret wazniejszy, bo car ma brode i wasy, a biskup krzyz na piersi. Urazony w ambicji, domalowalem carycy zielone wasy i brode, a Kosciuszce na wszelki wypadek - krzyz. -Na milosc boska! - krzyknela babka. - Zabierajcie carowa do ogrodu! -Grzej w maliny! - wrzasnal brat. -Ale to piorunem! - dolozyl dziadek. Trzy bojowe rozkazy -jak na moj wiek - to bylo troche za duzo. Portrety byly ciezkie, zdenerwowalem sie, cokolwiek "przegrzalem" i wyladowalem na nosie w nasturcjach. Wstalem i biegne, serce mi okrutnie bije, pamietam jeszcze jak przez sen, ze dziadek krzyknal za mna: "Pal diabli carowa, ratuj Kosciuszke, bo mamy tylko jednego w domu!" Maliny byly u nas obfite, ale pod calkowitym zarzadem babki, niedostepne w zasadzie dla nas. Babka robila z nich konfitury, suszyla je tez "na przeziebianie". Mimo to znikaly. Ptaszki zjadaly. Dopadlem do malin i wedle rozkazu dziadka polozylem carowa twarza do ziemi i patrze, co sie dzieje. Widze, ze babka postawila stupajce butelke wodki i - na jego zadanie - "salo" (kawal surowej sloniny). Dlugo trwalo, zanim zjadl. Az sie znudzilem tym siedzeniem w malinach. Potem - widze - dziadek podaje mu machorke. Zandarm urwal kawal gazety, zwinal poteznego "knota", zapalil. Na koniec zdecydowal, ze "pojdzie do ogrodu pohulac". Widze, ze sluzaca na wszelki wypadek wieje w olszyne, a zandarm - niestety - maszeruje do malin. Odwrot byl watpliwy, bo za soba mialem wysoki plot, ktorego jeszcze - ku zgorszeniu brata - nie umialem przesko- 213 czyc. A zandarm tymczasem przy malinach. Zjadl pare, odbilo mu sie poteznie i widze, ze jest mocno "pod gazem". Wyciagnal szable i rabie maliny. Na widok szabli Lubek wsciekl sie i ujada. Zandarm zobaczyl wreszcie mnie z Kosciuszka.-Aaaa!! Rrrrewolucjonista! - i dalej rabie maliny. Nie mialem na co czekac. Wyskakuje z malin razem z Kosciuszka i grzeje do Lubka. Zandarm za mna. "Oddaj Kosciuszka!!!" Wpadam do budy Lubka, pies za mna, w ostatniej chwili. Jest wprawdzie ciasno, ale w jednosci sila. Zandarm wali szabla po budzie. Okropny huk, jakby pioruny walily. Lubek wreszcie nie wytrzymal nerwowo, wyprysnal z budy i ciagnie ja na lancuchu razem z zawartoscia za krzaki bzu. Na szczescie babka przybyla z odsiecza. Dala stupajce srebrnego rubla. -Nie zabijaj sobaki, zostaw wnuczka w spokoju. No i pomoglo. Zandarm schowal szable do pochwy, rubla zawinal w rog zatabaczonej chusteczki. I poszedl. Pare miesiecy temu, kiedy w Indiach na lotnisku czekalem na odlot, spomiedzy palm wysunela sie wynedzniala i smiertelnie wystraszona psina. Podobny byl szczeniak do mojego Lubka, bialy z czarna lata na czole. Bylem przekonany, ze to jego potomek. -A co stalo sie z Lubkiem? - zapytal Ting. -W 1917 roku Niemcy wpakowali mu bagnet w gardlo. Za bardzo pyskowal. Staruszek Ting zamyslil sie. Plomienie dogasajacych drew podkreslaly siec zmarszczek na jego twarzy. -Gdy pan wojowal w malinach, ja mialem juz czterdziesci lat. I takze wojowalem. O nowe i lepsze Chiny. Pan wie? Partia Sun Jat-sena, Kuomintang. Pamietam, pod koniec jednego z tajnych zebran powiedzial nam: "Oddajcie dusze walce o wolnosc czlowieka, ja nic dla siebie nie chce. Po smierci dajcie mi tylko dzikie chryzantemy". Marzyciel. Byla pierwsza proba rewolucji 9 wrzesnia 1895 roku w Kantonie, nieudana. Ale w 1911 roku zmusilismy cesarza do abdykacji. Byly potem jeszcze proby restauracji monarchii. Ting usmiechnal sie tajemniczo: -Rewolucja jest jak pocalunek. Wiadomo, kiedy sie zaczyna i ku czemu dazy, ale nigdy nie wiadomo, jaki bedzie koniec. Czy wybaczy mi pan to dosadne powiedzenie? -Dosadne? Ja bym powiedzial, ze w tym wypadku koniec jest wiadomy: wypasione tylki oportunistow. Staruszkowi trzesla sie w smiechu biala broda. Ale zaraz spowaznial: -Jutro w mojej hsing, tu, gdzie teraz siedzimy, jest zebranie dawnych towarzyszy Sun Jat-sena. W ogrodzie przygotowalem stoly. Bede bardzo rad, jezeli przybedzie pan wraz ze swoim wiernym psem. Przekona sie pan, ze nie wszyscy ugrzezli w fotelach. Wyszlismy. Ksiezyc wisial nad horyzontem - ogromny, pomaranczowy. Na rzece Si-an - szerokiej i wysrebrzonej - ucichly juz dawno gardlowe glosy rybakow. Tylko milczace swiatelka sampanow przesuwaly sie w ciszy po wodzie. Po drugiej stronie, na wysokim stoku rzeki, milczaly we mgle domki, przylepione jak gniazda jaskolcze. Staruszek dreptal obok, zasunawszy dlonie w szerokie rekawy. Majaczylo mi sie, ze taka ksiezycowa, milczaca pustka nastanie chyba po jednej z przyszlych supernowoczesnych wojen. -Tam na polnocy widac swieta gore Heng-shan - odezwal sie przyciszonym glosem Ting. - Na jej szczycie sa swiatynie buddyjskich sekt Tientai i Dhyana. 216 -Przelatuje nad nimi codziennie i sprawdzamwedle nich kurs na busoli. Pozegnalismy sie niebawem i Ting zostal w wysrebrzonej nocy. Juz nigdy w zyciu nie mialem go zobaczyc. Wracalismy z Wiercipieta na lotnisko. Nad rzeka coraz wyrazniej wstawala mgla. Nagle od strony lotniska dobiegly charakterystyczne glosy: mechanicy grzali silniki naszych samolotow. Tak dobrze znalem te glosy, a jednak wzdrygnalem sie. W tej ciszy i scenerii brzmialy jak rechot, bezosobowy rechot ciemnosci, natrzasajacej sie czort wie z czego. Po kilkunastu minutach ucichlo. Staralem sie wejsc do baraku mozliwie bezglosnie, aby nie obudzic pilotow. Za chwile przejda do alarmu. Spali. Mieli mlode, opalone twarze - spokojne, zmeczone, bezradne we snie. Ech, ofiarowywali to, co mieli najcenniejszego: wlasne zycie. Po prostu i bez deklaracji. "O lepsze jutro i o nowy swiat" czy o zlob dla facetow, ktorzy kiedys zasiada na tlustych tylkach? -Ktory z was dzisiaj nie wroci? - przemknelo mi przez glowe. Wlozylem pidzame z chinskiego jedwabiu. Na skorze czulem jeszcze chlod wody z kapieli. Polowe lozko wydalo mi sie wlasnym krolestwem. Naciagnalem koc po sama szyje. Wiercipieta zwinal sie obok moich futrzanych lotniczych butow. Mial do nich sentyment. Kiedy go przemycalem przez Himalaje do Chin, lecial wlasnie w jednym z nich. Inaczej sie nie dalo, amerykanski major robil mi wstrety: -Cargo z Indii do Chin przez Himalaje jest na wage zlota, musi byc szanowane. Przeciez Chiny sa calkowicie zablokowane, wszystko leci powietrzem, a pan - szczeniaka... 217 Tlumaczylem mu, ze maly psiak nie zrobi takiej roznicy, ale major byl uparty:-Gdyby takich jak pan bylo kilkanascie tysiecy z psami, to bysmy stracili kilkadziesiat funtow amunicji i paliwa dla naszych zalog. Matematyk, psiakrew. Nie mialem sily wyklocac sie z nim, wiec po cichu i nielegalnie wpakowalem szczeniaka do buta. Krecil sie w nim niemozliwie podczas lotu nad Himalajami i dlatego nazwalem go Wiercipieta. Przywiazal sie do tych butow. Spal zawsze obok nich i pilnowal. Nawet kiedy maly Liu zabieral je do czyszczenia, pies maszerowal za nimi i wracal takze z nimi. Usnalem. Ale niedlugo spalem, zaledwie pol godziny. Odezwal sie sygnal alarmowy: bito stalowa rura w szyne zawieszona tuz kolo baraku. Wbiegl maly Liu: -Dzingbaj! Dzingbaj! - co mialo znaczyc: alarm. Nigdy nie wychodzilem z lozka w czasie nalotu, jesli mialem wolne. Bywalo, ze spalem w czasie bombardowania. Pioruny w czasie burzy tez nie przeszkadzaly mi nigdy we snie. Ale tym razem maly Liu bezceremonialnie sciagnal koc ze mnie i od okna tak zawialo, ze wstalem. Wiercipieta otworzyl jedno oko, popatrzyl na malego Chinczyka, potem na buty. Tez nie mial ochoty na wychodzenie. Poza tym mial przetracona lape. Za barakiem przewalal sie kolejno ryk silnikow: startowaly mysliwce. Pozazdroscilem im. W czasie bombardowania w powietrzu jest bezpieczniej niz na ziemi. Potem poslyszalem charakterystyczny, narastajacy jazgot japonskich mysliwcow. Wreszcie grubiejacy szepetliwy swist: bomby. Doszly. Papierowe, naoliwione "szyby" w oknach baraku rozdarly sie z trzaskiem, do wnetrza wpadl tuman kurzu. -Dzingbaj! - wrzeszczal maly Liu. Zrobilo sie pieklo. Wycie silnikow, grzechot karabinow maszynowych wysoko nad lotniskiem, jazgot 218 powietrza rozdzieranego platami nurkujacych bombowcow, wybuchy bomb, krzyki. Skoczylem do drzwi. Byly zamkniete od zewnatrz, a moze tylko wgniecione wybuchem. Nacisnalem pare razy mocno ramieniem, bambus ustapil. Biegne do ogrodu, gdzie suchy basen po zlotych rybkach sluzyl za schron przeciwlotniczy (barak byl postawiony w ogrodzie kupca, ktory gdzies tam zostal ewakuowany).Wiercipieta zawrocil: przeciez w baraku zostaly futrzane buty! Za Wiercipieta pobiegl maly Liu, jego przyjaciel. Chcial go zawrocic z drogi. Wrzeszcze za nimi - nie pomaga. Patrze w gore. Jest dran. Zalamal linie lotu, blysnal w sloncu krawedziami skrzydel, idzie w dol. Silnik wyje, samolot staje sie coraz wiekszy. Padam na ziemie i patrze. Narastajacy swist. I wybuch. Barak dziwnie powoli, jak na zwolnionym filmie, podnosi sie w gore na pare metrow. Traci ksztalt, zalamuje sie, potem rozlupuje sie na czesci jak rozgnieciona skorupa orzecha. W tym samym momencie dociera do mnie potworny podmuch. W tumanach kurzu i dymu widze przez ulamek sekundy oliwkowe drzewo, wiszace w powietrzu, i slysze trzask. Potem jakby wszystko zatonelo w nicosci. Pelzne, troche na czworakach, troche na brzuchu, w kierunku, gdzie przed chwila byl barak, a teraz jest ogien i dym. Wiem, ze wybuchaja bomby, i katem oka rejestruje sylwetki Chinczykow, biegnace w strone rzeki: dzwigaja na ramionach kosze z dobytkiem, zawieszone na bambusowych kijach. Potem slabne. Kiedy wstalem, bylo juz po wszystkim. Bambus szybko sie pali. Po Wiercipiecie sladu nie zostalo. A po malym Liu - jego mala reka. Dlon jak z wosku. Delikatne chlopiece palce, pokryte sciezynami krwi. Nad swieta gora Heng-shan majaczyly sylwetki mysliwcow: poscig. Po poludniu startowalem razem z dywizjonem na 219 ostrzeliwanie japonskiego lotniska nad rzeka Jangcy. Na napisanie listu do zony - co sobie obiecywalem - nie mialem czasu. Wyslalem tylko telegram, ze "czuje sie doskonale" i ze "wszystko w porzadku", a list postanowilem napisac wieczorem, po powrocie od staruszka Tinga. Przechodzac przez wioske, gdzie Wiercipieta mial swego ulubionego czarnego prosiaka, ktoremu permanentnie dawal szkole, kupilem kosz mandarynek. Ale stara Chinka, dowiedziawszy sie, ze to dla Tinga, pokrecila glowa:-Ich tam juz nie ma. Nic nie ma. Zbombardowano ich dzis o swicie. O, mieli ciezkie zycie, ale lekka smierc. Tam nic juz nie ma, panie. Poszedlem mimo to. Bomba trafila w srodek domu Tinga, zgliszcza jeszcze sie zarzyly. Stoly w osmolonym ogrodzie byly polamane i omazane ziemia. Czuc bylo spalenizna - jak u nas na lotnisku. Wracalem noca, jak wczoraj. Mgly nie bylo, ksiezyc byl wymyty. Po drugiej stronie rzeki kontury swiatyni buddyjskiej wcisnely sie w granatowe niebo, promienie gwiazd zdawaly sie drgac jak naciagniete struny. Sampany na rzece przesuwaly sie spokojnie, rzeka lizala drobnymi falami jasny, wilgotny piasek. Muszle lamaly sie z chrzestem pod butami. Czy cos sie stalo od wczoraj? Nie. Zginelo tylko wielu ludzi i jeden pies, przywieziony w bucie az z Indii. Rzeka, ksiezyc, swiatla, noc, cisza. I smierc. O, tak. Chinskie noce sa piekne. Dzis, kiedy to pisze, wiem, ze trudno bedzie uwierzyc: tylu ludzi, ktorych sie znalo i lubilo - ginie. Znikaja w dymie i kurzu, i krwi jak marionetki za kurtyna w makabrycznym teatrze lalek. Ale tak bylo przez wszystkie lata. I dlatego do dzis dnia nie cierpie pozegnan. DWAJ DOSTOJNI MEZOWIE Hao, hao! - pokrzykiwal kulis, ciagnac za soba ryksze. Potracal przechodniow, czasem wywracal nawet i kosze z owocami, spieszyl sie, chociaz go nie przynaglalem. Zaplacilem mu dwa razy wiecej, niz bylo przyjete wedle stawki obowiazujacej w Paoci, chcial to odrobic szybkoscia swoich nog, byl po swojemu uczciwy, coz go obchodzili potracani przechodnie i przekupnie, przeciez mu zaplacono. Miesnie na szyi mial nabrzmiale z wysilku, a kiedy odwracal glowe, widzialem splywajace po zapadlych policzkach krople potu. Czlowiek w roli pociagowego zwierzecia - obojetnie, zaprzegnietego do rykszy czy uganiajacego sie w innej formie za tym samym zmietym papierkiem - nie byl dla mnie zadna atrakcja. Ale tu nie bylo innego srodka lokomocji. Gdybym zreszta chcial stosowac tutaj swoj "humanitaryzm", ten czlowiek co najwyzej nie zarobilby tych paru brudnych papierkow. Na ulicach widywalo sie takze i ludzi upadajacych z glodu, bylby jednym z nich.Widocznosc byla tak kiepska, ze juz na 20-30 metrow nic nie bylo widac. Tumany mgly wpelzly pomiedzy domy i drzewa, stozkowate kapelusze Chinczykow wygladaly jak grzyby w zaczarowanym lesie, mgla przycmila ksiezyc i wygasila gwiazdy, nieliczne latarnie byly owiniete rozmazanymi koliskami z brudnej, bialawej waty. Mgla gestniala, sceneria stawala sie 221 niesamowita. Po lewej przesuwala sie karawana ludzka, z mgly wysuwaly sie jedna po drugiej sylwety. Te same stozkowate kapelusze, wymizerowane twarze, szyje z napecznialymi wezami zyl, ramiona przygiete pod ciezarem pak umieszczonych na koncach bambusowych kijow, rytmicznie odginajacych sie przy kazdym stapnieciu. Klapanie slomianych sandalow o wyslizgane kamienie bruku i takt, poddawany przyduszonymi okrzykami biegnacego we mgle przewodnika: ho-ho-ho! Ten cichnacy w miare oddalenia, jednostajny, przerazliwie jednostajny, odczlowieczony krzyk - byl chyba najstraszniejszy. Jakby stekala nad ta ziemia ciemnosc i mgla.Splowialy we mgle nawet i niebieskie, bawelniane kaftany dziewczat, ktore paradowaly godnie, zatknawszy dlonie w szerokie rekawy. Byly jaskrawo umalowane. Na sprzedaz. Pieniadz znaczy jedzenie, pieniadz znaczy cieplo. Pieniadz znaczy zapomnienie, pieniadz znaczy zycie. Tragarze, chlopi, kulisi targowali sie o chwile zapomnienia i troche "milosci". Dziewczeta chcialy jesc. Ho-ho-ho - stekala mgla jednostajnym, zegarowym rytmem cichnacego glosu przewodnika tragarzy. Bylo zimno. Jeszcze jeden wywrocony kosz z mandarynkami. Cudzoziemiec sie spieszy, cudzoziemiec zaplacil podwojna stawke. Kazalem mu stanac. Byl zdziwiony. Zostawilem go na skraju chodnika mnacego w palcach brudne papierki z wyrazem niepewnosci i zdziwienia. Poszedlem piechota. Bylem umowiony w winiarni z Li-Sen i jej mezem, a takze z poeta Yi i malarzem Chi. Winiarnia byla stara. Starsza od najstarszych mieszkancow Paoci. Zawsze pelna. Przy drewnianych stolach, przesiaknietych odwiecznymi, rozlanymi tu sosami, na szerokich, mocnych lawach siedzieli chlopi, pili herbate z porcelanowych filizanek bez uszka, palili dlugie bambusowe 222 fajki, gawedzili polglosem. Tutejszym obyczajem wszyscy nosili niebieskie spodnie, podwiazane powyzej kostek. Ich zony i corki wystepowaly w czyms, co przypominalo kolorowe pidzamy. Ci ludzie nie smiali sie glosno i nie rozdziawiali gab w usmiechu, jak to czyni sie na Zachodzie. Jest wielkim nietaktem w Chinach smiac sie glosno w miejscach publicznych. "Glosny smiech z rozdziawiona geba przystoi koniowi - mawiali mi - w tym zas zakresie nie nalezy z nim konkurowac". Mieli twarze przeorane wiatrem i deszczem, brazowe od slonca, godne i zadziwiajaco spokojne, trudne do odczytania.-Spokojnie jest tutaj - zwrocilem sie do malarza. -O, nie zawsze. Czasem organizuje sie tu wiece polityczne i jest z tego powodu wiele halasu. O, wesole zycie odeszlo z ostatnia chinska dynastia. Ci ludzie naleza jeszcze do starych Chin. Popatrz na ich rece. Ciezko pracuja, ale ich rece kloca sie z latami na kaftanach. A tam, po lewej, siedza ci nowi - wskazal ruchem dloni kilku Chinczykow w sukiennych mundurach o oliwkowym odcieniu. Siedzieli pewni siebie, z rekami w kieszeniach i papierosami w zebach. - Ze mnie demokraty nie zrobia - steknal malarz, przegladajac menu, wypisane czarnymi charakterami na szarym papierze. - Jestem w antycznym wieku i za pozno na zmiane skory. Przychodze tutaj do tej winiarni juz od szescdziesieciu lat. Nic sie tu nie zmienilo: ten sam wlasciciel, te same stoly i ten sam zapach kaczki po kantonsku. Nawet kolor chryzantem ten sam. Tylko wierzby za oknem wyrosly. Obaj artysci byli zapieklymi konserwatystami, urodzili sie rzeczywiscie jeszcze za ostatniej dynastii, obaj mieli w sumie chyba wiecej niz 150 lat. Potem rewolucyjna partia Sun Jat-sena obalila ostatnia dynastie cesarska. W roku 1911 Sun Jat-sen zostal pier- 223 wszym prezydentem republiki chinskiej. Ale po nim objal dyktatorska wladze Czang Kaj-szek.Ci dwaj - malarz i poeta - nie byli politykami. Stali sie emigrantami we wlasnym kraju. Wiedzieli, ze mlodosc, ktorej przypisywali wszystkie blaski, nie wroci, ale nie zgadzali sie tez z polityka leaderow Kuomintangu. Byli zle notowani u wladz. Stworzyli sobie swoj wlasny, zamkniety swiat. Wyznawali stara zasade, ze "ten tylko jest artysta, kto nie spienieza swej tworczosci". Z czego zyli? - Cztery tysiace lat zlozylo sie na to, abysmy mogli spokojnie umrzec... Poza tym wyznawali pogodny epikureizm i holdowali wszelakiemu pieknu. Z tej tez przyczyny adorowali obaj piekna Li-Sen. Chi malowal ja niejednokrotnie, zas Yi poswiecil jej niejeden sonet. Li-Sen naprawde byla piekna, jak posazek z oksydowanego zlota - wiotka, smukla, z czamo-granatowymi wlosami spietymi zlota szpilka, z pelnymi wargami, z rzezbiona bransoleta z jednego kawalka nefrytu, ubrana w obcisla jedwabna sukienke koloru przygaszonej czerwieni. Byla dzis zamyslona i smutna, robila wrazenie, ze jest niezmiernie daleka od Chin dawnych, obecnych i przyszlych. Obaj starzy dziwacy adorowali ja jak symbol wlasnej mlodosci. Na obrazach Chi byla dama z epoki Manczu, Yi poswiecal osobne wiersze pieknu jej nog i niewiarygodnie delikatnych stop. O nogach mogl nabrac niejakiego pojecia, gdyz - starym zwyczajem - waska sukienka byla rozcieta po bokach powyzej kolan. Li-Sen nigdy nie bandazowano stop, ale siedzace obok nas wiesniaczki mialy kalekie stopy, pokracznie znieksztalcone w dziecinstwie (niekiedy nie przekraczaly one dlugosci 15 centymetrow). Zapytalem o pochodzenie tego barbarzynskiego zwyczaju. Dwaj starzy przyjaciele wyjasnili mi, ze w bardzo zamierzchlej przeszlosci probierzem urody kobiecej byla powiewnosc i lekkosc. Podobno w sferach 224 arystokratycznych posypywano pudrem przescieradlo. Kobieta, ktora pozostawila na nim zbyt wyrazne slady swych stop, nie mogla liczyc na wzgledy. Potem ow ideal wynaturzyl sie w kierunku minimalnych rozmiarow stop. Ich wzrost zaczeto sztucznie hamowac, bandazujac je od wczesnego dziecinstwa.Odnosilem sie sceptycznie do wiadomosci o antycznym uprzywilejowaniu kobiecej powiewnosci i pytalem, dlaczego wobec tego tak wiele wplywowych kurtyzan w starozytnych Chinach zaliczalo sie do typu kobiet raczej pulchnych czy wrecz opaslych? Przyjaciele rozkladali rece i zauwazyli, ze istnieja tajemnice, ktorych mezczyzni nie sa w stanie rozwiazac. Malarz Chi wciaz jeszcze zastanawial sie nad menu, gdy do winiarni wszedl mezczyzna okolo lat trzydziestu, krepy blondyn o mongolskich rysach, chyba mieszaniec. W plaskiej, kwadratowej twarzy sterczal kaczy nos, zakrzywiony w lewo - pozostalosc bojki albo przesluchan. Stuknal obcasami butow, siegajacych do polowy grubych lydek, wyrzucil w przod zacisnieta piesc. -Zdrowie! Chlopi nie poruszyli sie i nie wyjeli nawet fajek z zebow. Zalegla cisza. Odpowiedzieli mu tylko mlodzi chlopcy w oliwkowych mundurach. Jeden z nich rozejrzal sie po sali. -Wstac! Nikt sie nie ruszyl. Chlopi siedzieli spokojnie i godnie, jakby wyrzezbieni z granitu. Przybyly stal na rozkraczonych nogach, powolutku obracajac glowa z lewa na prawo. -Och, niedlugo przywiazemy was za mordy do drzew. Cisza. Przybysz naprezyl sie, usiadl obok zolnierzy, wetknal papierosa w dluga cygarniczke "rooseveltow-ke", fotografowal oczyma zebranych. 225 -To jeden z miejscowych leaderow - informowal mnie maz Li-Sen. - Wiesniacy nazywaja go "Swinskie Oko". Nikt nie zna jego prawdziwego nazwiska, w ciagu paru miesiecy zmienil je dwukrotnie. Obserwuje go i policja Kuomintangu, i jacys tajemniczy ludzie, ktorych nikt nie zna w Paoci. Nie wiadomo, skad przybyl, ale ma tu swoich zaufanych.-Mgla zawisla nad Paoci, niedobra mgla - nachylila sie ku mnie Li-Sen. -Juz drugi dzien zablokowala mi trase lotu - odpowiedzialem. -Mimo to startuje pan jutro? To niebezpieczne. -Mimo to startuje. -Koniecznie jutro? Popatrzylem na nia. -Polece, zdecydowalem sie, nie ma sensu czekac. To byla osobna historia - motywy i decyzja tego dziwacznego lotu. Bylem w wyjatkowo pieskim nastroju. Mialem za soba kampanie wrzesniowa w Polsce, bitwe o Wielka Brytanie i spory juz kawal strzelania do Japonczykow w Chinach. Bylem tu jako gosc, zaproszony przez generala Chennaulta. Rzadowi amerykanskiemu i chinskiemu nic nie bylem winien, gaze wyplacal mi rzad polski. Mialem po dziurki w nosie politykow wszelkiej masci: brytyjskich, amerykanskich i chinskich. Juz teraz bylo wiadomo, ze przemyslowi i militarni "fachowcy", rownie dobrze japonscy, jak niemieccy, niezaleznie od wynikow wojny usiada w wygrzanych gniazdkach. Moi amerykanscy koledzy oficerowie mowili otwarcie o koniecznosci odbudowy Niemiec. Wiedzialem juz dobrze, co sie liczy, a co nie: bylem zolnierzem kraju, ktory mial do zaoferowania tylko krew, to nie byla wysoka pozycja im gieldzie. To wszystko bylo przerazliwie absurdalne, ten handelek. Li-Sen, niezwykle bystra i inteligentna, takze zdawala sobie sprawe z tego, jak sprawy musza sie potoczyc. 226 Chciala mnie ochronic. Kiedy niespodziewanie polecono mi udac sie do Czengtu, abym zabral postrzelony samolot, triumfowala. Nie wiedzialem wowczas, ze to jej wplywom w "wysokich sferach" zawdzieczalem to przerzucenie ze wschodu, gdzie wrzaly walki, do polnocno-zachodnich Chin. Przed odlotem zupelnie przypadkowo dowiedzialem sie natomiast o pracach nad "energia o piekielnej mocy", ktora w ciagu sekund moze spopielic cale miasta. Pozniej okazalo sie, ze szlo o bombe atomowa. Wylecialem w ponurym nastroju. Za dlugo bylem w wojsku, aby nie wiedziec, w jaki obrazek sklada sie ta cala lamiglowka z politykami, generalami i genialnymi uczonymi.A potem wyszla ta historia z profesorem Sen, dziadkiem Li-Sen ze strony matki, bardzo cenionym historykiem i znawca sztuki. Mieszkal w Si-an. Byl ciezko chory i umieral, konieczna byla operacja, do ktorej w Si-an nie bylo warunkow. Transport droga ladowa byl praktycznie niemozliwy, profesor nie wytrzymalby go. Li-Sen byla przybita, a ja doszedlem do wniosku, ze uratowanie tego czlowieka bedzie o wiele bardziej sensowne niz strzelanie do Japonczykow. Powiedzialem, ze polece do Si-an. Impreza byla scisle prywatna i dlatego nieco karkolomna: wojna, ja mimo wszystko w mundurze, maszyna wojskowa, dowodztwo nic nie wiedzialo o tym locie, mogly z tego wyniknac grube przykrosci. Ale to jedno moglo podratowac zachwiane poczucie sensownosci. Li-Sen rozumiala to. Byla w rozterce: szczesliwa i smutna. Winiarnia szumiala przytlumionym gwarem, "miejscowy leader" halasowal, maz Li-Sen rozmawial z dostojnymi staruszkami. -Czuje sie winna. Sciagnelam pana do polnocnych Chin, chcialam, zeby pan tu troche odpoczal. Wszystko tak sie skomplikowalo... Ja nie wiedzialam, ze ladowanie w polu moze byc niebezpieczne. Na jakiej szybkosci bedzie pan ladowal? 227 -Gdzies okolo 160 kilometrow na godzine.-Nie mozna na mniejszej? Usmiechnalem sie. -Cos pani powiem. Pamietam matke jednego z moich kolegow mysliwcow w Warszawie. Mowila zawsze synowi: "Synku, uwazaj na siebie, lataj nisko i powoli"... Przeszedl jej przez twarz smutny usmiech. -O ktorej pan startuje? -O swicie. -Mgla ustapi z trasy lotu, mgla musi ustapic - nachylila sie nad stolem i przymknela oczy, jakby sie modlila. Potem popatrzyla mi w oczy: - A jesli nie ustapi? -Mimo zablokowania lotniska wystartuje. Jesli w Si-an bedzie mgla, wroce do Paoci i zaczekam. Nie moge ladowac we mgle na nieznanym terenie. -Poleci z panem poeta Yi i malarz Chi. Skrzywilem sie: to bylo cos zupelnie nowego. -Nie mowilismy dotad o tym. Moj samolot jest nieuzbrojony, ma o wiele mniejsza szybkosc i zwrotnosc od mysliwcow japonskich. Po co narazac dostojnych artystow na niebezpieczenstwo? -Czy bez nich szanse bezpieczenstwa wzrosna? -Nie. Ale to prosta arytmetyka: ryzyko jednej albo trzech osob. Po co oni maja leciec? -Sa przyjaciolmi ojca mojej matki, chcieli go zobaczyc, przyrzeklam im, ze poleca. -W Si-an nie bedzie czasu na rozmowy, nawet silnika nie wylacze, musze sie spieszyc, jesli chce doleciec do Czengtu w pore. Albo do Czungcingu czy Kunmingu, jeszcze nie wiem. Prosze popatrzec na mape, to kawal drogi. Li usmiechnela sie. -A jednak jest pan tutaj. Po pana odlocie ze wschodu wasz dywizjon poniosl duze straty. 228 Usmiech chinskiego dzieckaPopatrzylem na nia uwaznie. Jak na kobiete Wschodu powiedziala duzo. Li-Sen szybko zmienila temat: -Zna pan dobrze polozenie ladowiska kolo Si-an? -Dosc dobrze. Przestudiowalem mape. Jest jed- 229 nak bardzo wazne, aby rozpalic cztery ogniska po rogacch, ktore wyznacza granice i rownoczesnie wskaza kierunek wiatru. Poza tym trzeba wytyczyc czerwonymi choragiewkami wszystkie przeszkody.-Ale kto to zrobi? Chcialem jej dac szanse, powiedzialem: -Li-Sen z mezem. Zaswiecily sie jej oczy. -Sadzi pan, ze naprawde mozemy to zrobic pomoc panu? -Tak. To bardzo wiele: znac przeszkody, rozmiary ladowiska, podejscie. Mapa tego nie daje. -Pojedziemy z mezem jeszcze dzis w nocy jeepem. -Li, duzo band wloczy sie po drogach... Leciutko wzruszyla ramionami. -Spotykalam bandytow takze i w salonach. Wiec jak, zabierze pan staruszkow? Przyrzeklam im ten lot. Piekielnie nie mialem na to ochoty. Ale rozumialem ja: mimo wszystko byla kobieta Wschodu, zlamanie przyrzeczenia bylo rownoznaczne z "utrata twarzy", nie moglem jej na to narazac. Bez przekonania kiwnalem glowa, przyrzekajac sobie w duchu, ze zrobie wszystko, co mozliwe, aby obaj dostojni mezowie rozmyslili sie sami i zrezygnowali wlasnowolnie z tej imprezy. Musieli obaj doslyszec, ze mowi sie o nich, bo wlaczyli sie do rozmowy: -Jeszcze nigdy w zyciu nie latalem - odezwal sie poeta - a chcialbym sprobowac tej niebezpiecznej i romantycznej sztuki, zanim przejde do ogrodu przeznaczenia. -To bedzie dla nas cos takiego jak pierwszy lot na Ksiezyc - entuzjazmowal sie malarz. - Jeszcze zaden malarz w Chinach na przestrzeni czterech tysiecy lat nie dokonal tego. Wyobrazam sobie, jak wspaniale 230 musza byc widoki z lotu, musze koniecznie zrobic kilkanascie szkicow.Byli doprawdy rozbrajajacy w swej naiwnej radosci, zas Li-Sen dolewala jeszcze oliwy do ognia ich zachwytu: -O, pan jest mysliwcem, nie lata nigdy po prostej linii, jest nieuchwytny, lata, o, tak - tu zademonstrowala staruszkom "mysliwski lot", przemykajac waska dlonia blyskawicznie pomiedzy chryzantemami i czarnymi, jedwabnymi czapeczkami mandarynskimi dostojnych mezow, wznoszac sie i opadajac, nurkujac i zawracajac, az nie mogli nadazyc wzrokiem za ruchami jej dloni. Potem popatrzyla na mnie z ukosa, cos jej zaswitalo. - Byloby dobrze, gdyby panowie przed startem do Si-an zaaklimatyzowali sie w powietrzu nad Paoci. Na wszelki wypadek beda panowie wiedzieli, jak zachowac sie w powietrzu - powiedziala z przymusem. Ale oni nie zwrocili na to uwagi. -Polecimy nad Zolta Rzeka - zachwycal sie malarz, patrzac rozmarzony w sufit. - Nie widzialem jeszcze Zoltej Rzeki z chmur. -Pomiedzy miastami Legata i Kajfeng ostrzeliwuje japonska artyleria - powiedziala Li-Sen od niechcenia, patrzac w stol. Improwizuje czy rzeczywiscie ma jakies nowe wiadomosci?... -Aaaaa - powialo nagle po sali. Obejrzalem sie. Do winiarni wszedl niewidomy starzec, prowadzony za reke przez kilkunastoletniego chlopca. Mial w reku instrument zrobiony z bambusa, cos w rodzaju skrzypiec o dwoch strunach, takze i smyk na wygietym palaku bambusowym, zas chlopak - bebenek z mosieznymi blaszkami. Uklonili sie obaj nisko i w ucichlej sali zaczeli spiewac przy akompaniamencie swoich instrumentow. Byla to bardzo stara piesn chinska o cesarzu-tyranie Shih Huang-ti, ktory zbudowal mur chinski. 231 "O, jak cesarz smierdzi! Wielki cesarz Shih Huang-ti, ktory obiecal raj na ziemi, a mial jezyk tygrysa, oko chciwe na bogactwa i oko wilka, a byl nieuczciwy i lubiezny. Wielki cesarz bal sie najazdu z zachodu i kazal budowac mur, poza ktorym moglby zyc bezpiecznie. A kazdy kamien w murze kosztowal jedno ludzkie zycie, i milion ludzi umarlo, gdyz tak chcial cesarz, ktory budowal mur. Wielki cesarz nie wierzyl nikomu i wszystkich mial w podejrzeniu, a nie trzeba bylo wiele, aby utracic zycie. I rozkazal zbudowac sobie takze kryjowke w gorach. Spedzic kazal jeszcze siedemset tysiecy ludzi, aby wykuwali tunele w skale i wykladali je brazem. A potem uwiazac tam kazal tresowane, zle tygrysy, zas majstrowie umiescili w scianach napiete luki z zatrutymi strzalami. Wielki cesarz Shih Huang-ti, ktory nie bal sie nikogo i ktory bal sie wszystkich, a ludzie umierali, poniewaz cesarz sie bal. A po smierci - jak rozkazal - jego ministrowie przez kilka miesiecy wozili jego cialo po kraju w zamrozonym wozie, aby wszyscy mysleli, ze cesarz jeszcze zyje, gdyz bal sie, ze jego syn nie zdazy ugruntowac swej wladzy i dynastia upadnie pod ciosami rewolty. I ludzie bali sie cesarza Shih Huang-ti, ktory bal sie ludzi i byl sama smiercia. Och, jak bardzo smierdzi wielki cesarz Shih Huang-ti! Sluchajcie, ludzie! Pamietajcie, ludzie! Pamietajcie, jak bardzo smierdzi cesarz Shih Huang-ti!"Cos sie zmienilo w winiarni. Zolnierze siedzieli sztywni i czujni, leader patrzyl zmruzonymi w szparki oczyma gdzies w kat sali, nad stolami przelatywal mruczany chlopskimi glosami refren: "Och, jak bardzo smierdzi wielki cesarz..." Az w jednym momencie stalo sie cos dziwnego: jednym niewiarygodnie sprezystym, tygrysim susem Mongol przebyl kilkumetrowa odleglosc dzielaca go od slepego grajka. Wyrwal mu z rak instrument, cisnal go na ziemie i przydeptal noga. 232 Suchy trzask lamanego bambusa nie zdazyl jeszcze ucichnac, gdy na sali podniosl sie krzyk kilkudziesieciu gardzieli i zalomotaly odsuwane lawy. W tym samym momencie chlopcy w oliwkowych mundurach wyszarpneli automaty i skierowali je w tlum. Jedna z czarnych, oksydowanych luf pistoletu maszynowego, chwiejaca sie lekko jak glowa kobry, patrzyla na nasz stolik. Wrzask ucichl jakby uciety nozem, ale czulem dookola napiecie tak wielkie, ze zdawalo sie, iz jeden glosniejszy oddech je wyzwoli.Wtedy wstal poeta Yi. Nie poznawalem go. Prostowal sie powoli, az stanal wyprostowany jak swieca - jakis nierzeczywisty w swoich starych jedwabiach. Powoli nalozyl swa czarna mandarynska czapeczke z pawim piorem. Rozejrzal sie dookola, wpatrzyl sie w czarny otwor lufy. Nieopisanie pogardliwy usmieszek przemknal mu po waskich wargach. Jakims pelnym godnosci, niemal rytualno-kaplanskim gestem rozlozyl nieco rece i zdawalo sie, ze w tych wyschnietych na pergamin dloniach trzyma cale napiecie tlumu. Potem przeniosl wzrok na leadera. Twarz mial teraz w masce, cala w uprzejmie goscinnym usmiechu, ale oczy patrzyly na Mongola jak na szklo, jak na rzecz, ktora nie istnieje. Mozna sie bylo zalozyc, ze widzi szpary w scianie za jego glowa. -Ponad szescdziesiat lat przychodze do tej starej winiarni, ale po raz pierwszy zdarza sie, ze nie wolno tu wyrazic swoich mysli stara piesnia... - Sklonil sie gleboko: - Czlowieku z dalekich stron, nie wiem, kim jestes. Slysze natomiast, zes jest halasliwy. Obiecujesz raj i szczescie, a grozisz smiercia. Pozwol tym wiesniakom decydowac o sobie, do nich bowiem naleza Chiny, nie do ciebie. Jestes tu gosciem, pozwol wiec, abysmy mogli uwazac cie za goscia, uszanuj to miejsce i nas, ktorzy znamy wage slow i czynow. 233 Napiecie trwalo. Az nagle zatrzepotaly blaszki przy bebenku chlopca i buchnal gesty, twardy rytm.-Ooooch, jak bardzo smierdzi cesarz!!! Cienki dyszkant chlopca rozprul napecznialy rytm bebenka i wyzwolil reakcje sali. Poszedl szum, potem gwar. Jedna, druga, dziesiata reka zaczela wybijac takt na blacie stolu. -O, cesarz mial wielki nos i glos wilka, oo! Lufy automatow powoli wedrowaly w dol, ku ziemi. Leader byl wyraznie sflaczaly. Nikt juz nie zwracal nan uwagi. W godzine potem Li-Sen z mezem wyjechala do Si-an. Do tego samego jeepa wsiadlo dwoch chlopow, uzbrojonych w stare, antyczne palasze chinskie. Gdy przy wyjsciu z winiarni Li-Sen wydostala z kieszeni futerka malenki flakonik z lapis lazuli i odkreciwszy zakretke, wlala na palce nieco perfum, aby przetrzec sobie skronie, poeta Yi uklonil sie dwornie i rzekl polglosem: -Nie zawsze wilgotne rzesy oznaczaja bol, o Li- Sen... Przyznam sie, ze mialem szczera ochote zlapac sie za glowe z rozpaczy. Punktualnie, czyli o godzine za pozno, na lotnisko w Paoci zajechaly cztery ozdobne ryksze. W pierwszej siedzial poeta Yi z kanarkiem w zloconej klatce. Ubrany byl, jak zwykle, w dlugi do kostek jedwabny plaszcz, a na nim mial obszerny granatowy zakiet, rowniez jedwabny. Jego glowe przykrywala czarna mandarynska czapeczka, tym razem z czerwonymi piorami posrodku. W drugiej rykszy jechal zadumany malarz Chi. Takze w jedwabiach i czapeczce, ale z pawim piorem. W dwoch nastepnych rykszach jechaly dwie mlode i ladne Chinki. Byly to jego oficjalne konkubiny, stojace towarzysko o wiele wyzej od konkubin nieoficjalnych. Okazalo sie niebawem, ze jedna byla specjalistka od 234 przygotowywania pedzli, zas druga od spraw ogolnych,intelektualnych. -Zabralem je ze soba na wszelki wypadek, gdyby zaszla potrzeba przymusowego ladowania gdzies w bezludnym polu - oswiadczyl Chi. Cale to towarzystwo mialem zataszczyc do Si-an na trzymiejscowej maszynie. Przysiaglem sobie w duchu na wszystkie moce, ze polece sam. Potem zas przysiaglem, ze Li-Sen nie straci twarzy. Usmiechnalem sie do malarza najuprzejmiej, jak umialem. -O dostojny, moj samolot ma tylko trzy miejsca... -Czyz to mozliwe, aby taka duza maszyna nie udzwignela takze i tych dwoch kruchych kobiet? - zdziwil sie podejrzliwie Chi, krecac glowa. Na konkubinach samolot zrobil kolosalne wrazenie. -Jest tak duzy, o wiele wiekszy niz w powietrzu - zauwazyla bystro specjalistka od pedzli, zas intelektualistka dorzucila szybko: -Po co ten wiatrak na przedzie, czy nie przeszkadza w locie? Nie zdazylem odpowiedziec, gdy pierwsza znowu zabrala glos: -Czy w samolocie sa tylko miejsca siedzace? Bylem spocony. Obojetny na zdobycze techniczne kanarek siedzial w klatce na bambusowym patyku opodal lusterka i jednym okiem patrzyl na mnie z melancholia. Malarz dyskretnie odciagnal mnie na strone. -Mamy wpierw odbyc probny lot, czy tak? A czy potem moglby pan zabrac w powietrze takze i moje kobiety? - Poskrobal sie malym palcem za uchem. - Wie pan, troche tych akrobatycznych sztuczek - zatrzepotal dlonia - bo ostatnio za duzo gegaja w domu... Pokiwalem ze zrozumieniem glowa, ale postanowilem sie bronic. 235 -w moim kraju jeden z moich kolegow bylbardzo wytrawnym narciarzem i czesto ulegal prosbom mlodych i uroczych kobiet, ktore prosily go, aby je uczyl narciarskich sztuczek w wysokich gorach, gdzie bylo duzo slonca, wspaniale zjazdy i przytulnie ogrzane schroniska. Akrobacje narciarskie byly bardzo ryzykowne, o Chi, ale mimo to zadna z uroczych kobiet nie stracila glosu... Pokochaly natomiast urok narciarskich sztuczek... Chi spojrzal na mnie nadzwyczaj bystro i nie podjal tematu. Wyciagnal natomiast wykonany przez siebie szkic ladowiska pod Si-an. Znal te okolice doskonale i zapewne dlatego umiescil na obrazku tyle milych szczegolow. Byla tam wierzba o misternych galazkach, wodospad, mgla w dolinach gor, bawiace sie dzieci, ubrane w kolorowe szatki z czasow ostatniej dynastii. Zas na jednej z galazek brzoskwini siedzial cudownie kolorowy ptaszek z otwartym dziobkiem. Byl tez jakis kawalek laki tuz przy wodospadzie. Tylko ladowiska ani sladu. Przyjalem szkic z prawdziwa wdziecznoscia jako bardzo mily prezent (ukradziono mi go wraz z bagazem dopiero przy wjezdzie do Nowego Jorku). Skierowalem sie teraz w strone poety Yi. -Czy znajdzie sie w samolocie miejsce dla mego kanarka? - zapytal uprzejmie staruszek. - Chcialbym przewietrzyc mego ulubienca. Jego przodkowie prawdopodobnie nie latali tak wysoko jak ta maszyna. -O, miejsce na pewno sie znajdzie. Ale jesli juz mowa o ulubiencach. Musze byc szczery. Nigdy nie mialem kanarka, ale mialem kiedys przed wojna swierszcza-maskotke, ktorego zabieralem ze soba na lotnisko. Kiedy jednak zabralem go raz do samolotu na akrobacje, nigdy juz potem nie zaspiewal. Obawiam sie o twego ulubienca... - odpowiedzialem, pilnie zezujac, czy nie ma gdzies w poblizu malarza Chi. (Swierszcza rzeczywiscie mialem i naprawde przestal cykac, co 236 prawda raczej dlatego, ze koledzy karmili go marmolada, ale mimo to czulem sie beznadziejnym oszustem). Yi przyjal jednak moje ostrzezenie z zaufaniem dziecka i predko odniosl klatke z kanarkiem do rykszy. Rownoczesnie zauwazylem katem oka, ze rowniez Chi pakuje do ryksz swoje kobiety. Najwidoczniej zrozumial aluzje o niebezpieczenstwach "akrobatycznych sztuczek". Wobec tego poprosilem obu dostojnych mezow blizej do samolotu i zaaplikowalem im wstepne przemowienie w stylu nowoczesnym (po angielsku nazywa sie to brainwashing):-Wykonamy teraz dwa loty treningowe nad Paoci. Sa one potrzebne takze i mnie, poniewaz niezbyt dokladnie znam ten typ samolotu. Panowie rowniez musicie sie zapoznac z samolotem i powietrzem. W jezyku bardziej romantycznym pierwszy lot nazywa sie "zaslubinami z powietrzem" (w tym miejscu staruszkowie spojrzeli na mnie z pelna sympatii aprobata i uklonili sie w strone samolotu). Podobnie jak kazde inne zaslubiny, pierwszy lot przynosi wiele niespodzianek, czasami takze i rozczarowan, z czym sie nalezy liczyc. Po starcie nabiore okolo tysiaca metrow wysokosci. Zrobimy kilka okrazen nad lotniskiem, potem nad Paoci i najblizsza okolica. Wykonamy spirale w lewo i w prawo. Takze pozorowane uniki przed atakami mysliwcow. Na zakonczenie zamkne gaz i zatrzymam silnik. W drugim locie bedzie inaczej. Polecimy nad rzeke Wei-ho bardzo nisko, lotem koszacym. Bedzie to dobry trening przy obecnym niskim pulapie chmur. Drugie ladowanie odbedzie sie na zredukowanym gazie. I jeszcze jedno: gdyby samolot zapalil sie w czasie lotu, bedziemy skakac ze spadochronami. Nie wolno otwierac ich zaraz po opuszczeniu samolotu, gdyz mozna by zahaczyc o stery. Nalezy policzyc do osmiu - mozna tez na glos - potem zas wyrwac uchwyt. Szybkosc opadania na spadochronie 237 jest mniej wiecej taka, jak przy skoku z galopujacego konia, oczywiscie mlodego, a nie zadnej chabety. Nalezy takze manewrowac linkami tak, aby nie wpasc do wody albo na jakas przeszkode. Jasne?Staruszkowie w glebokiej zadumie gladzili waskie brody i miny mieli raczej nietegie. Nastapilo uroczyste nalozenie spadochronow. Malarzowi trzeba bylo przedluzyc nieco pasy, byl bowiem cokolwiek grubawy. Przypasalem ich troskliwie w kabinie i sam siadlem na fotelu za sterami. Zapuscilem silnik. Parsknal i strzelil czarnym dymem z rur wydechowych. Poeta - najwidoczniej bardziej wrazliwy - z miejsca zlapal za uchwyt spadochronu, wytlumaczylem mu wiec, ze to nie pozar, ze zreszta jeszcze nie wystartowalismy. Daje pelny gaz i zerkam na moich pasazerow: bielutkie brody trzesa sie wraz z wibrujacym na hamulcach samolotem. Malarz szuka wzrokiem swoich kobiet, ale te sa akurat po drugiej stronie, i widze, ze juz dostaja od mechanikow gume do zucia i papierosy. Poeta zachowuje niezmacony spokoj i pogode. Kolujemy. Obaj obserwuja mnie teraz uwaznie. Daje znowu pelny gaz. Samolot w rozbiegu podnosi ogon, pozolkla trawa smiga spod skrzydel, wreszcie amortyzatory przestaja odbijac, odrywamy sie. Dusze samolot na gazie, potem ide ostro w gore. -Paoci! - pokazuje w dol. Usmiechaja sie obaj uprzejmie, ale nie wygladaja przez okno, tylko pilnie studiuja moja twarz i ruchy rak. -Rzeka Wei-ho! - krzycze znowu. Popatrzyli, ale w gore. Lecielismy wprost na piekna, szaroniebieska chmure. Zaslonili dlonia twarz. Przypomnial mi sie moj pierwszy lot z kapitanem Jasinskim w Deblinie w 1930 roku na angielskim samolocie typu Bristol. Zupelnie tak samo "chwytalem sie powietrza"', jak teraz ci dwaj staruszkowie. Zakrety 238 wydawaly mi sie grozne, ziemia zdawala sie walic z boku. Rozgladalem sie za lotniskiem, a tymczasem bylismy nad Kazimierzem. Tylko ze w tamtych czasach kabiny byly otwarte i bardziej bezposrednio odczuwalo sie ped. W nowoczesnym samolocie na duzej wysokosci jedynie wewnetrzne reakcje organizmu sygnalizuja zmiane szybkosci. No i w tamtych czasach mialo sie na glowie korkowy kask, przypiety, przepraszam... gumowa tasma od podwiazek.Przypomnial mi sie tez inny moj lot, naprawde tragikomiczny. Bylem juz wowczas mysliwcem i instruktorem w Deblinie. Wybralem sie raz do Warszawy z emerytowanym porucznikiem Baykowskim (prywatnie poeta) na szkolnej RWD-8. Baykowski mial domek pod Warszawa. Prosil, abym przelecial nisko nad jego "posiadloscia". Pamietam jak dzis biale brzozy osypane zlotymi liscmi, domek i jakas pania, powiewajaca chusteczka na jego progu. W trosce o fason przydusilem samolot tak skutecznie, ze niewiele brakowalo, abym wmeldowal sie w powiewajaca chusteczke, ale zimne poty oblaly mnie dopiero wowczas, gdy polozylem samolot w lewy zakret i w zaden sposob nie moglem go wyprowadzic, bo drewniana noga mego pasazera osunela sie i zablokowala stery. Samolot krecil sie w wirazu jak zwariowany bak, ja zas wrzeszczalem do Baykowskiego, aby wyciagnal noge. Ale Baykowski byl pod gazem i nie przejmowal sie. Sytuacja byla grobowa, a jego szalenie to bawilo. Wiec westchnalem: Bozez ty moj! - po czym odwrocilem sie do niego, wychylilem sie z kabiny i wywrzeszczalem tak straszliwa serie przeklenstw, ze Baykowski wreszcie oprzytomnial, wystraszyl sie i wyrwal drewno. Po chwili kiwal juz ta drewniana noga milej pani stojacej przed domkiem i swiecie przekonanej, ze wszystkie numery tego cyrku zostaly skomponowane specjalnie na jej czesc. Moi staruszkowie zachowywali sie pierwszorzednie. 239 Bylem oczarowany ich spokojem. Przeciez to ich pierwszy lot, a obaj byli wiekowi i nie mieli zbyt mocnego zdrowia. Juz uprzednio zreszta pozyskali mnie sobie swym zrozumieniem i niezaklamanie cieplym stosunkiem do spraw zolnierskich. Normalnie czlowiek, ktory przeczyta bodaj kilkanascie ksiazek, ma platfusa i nigdy sie nie narazal, nabiera poczucia wyzszosci. Bije brawo na defiladach, miewa przemowienia na akademiach i stwierdza z obludnym westchnieniem, ze "szlachetnych szukac nalezy miedzy poleglymi", co skadinad ma swoj sens, ale moze doprowadzic do szewskiej pasji kogos, kto te sprawy przezywa na wlasnej skorze. Moi staruszkowie - poza swoimi smiesznostkami - byli intelektualistami z prawdziwego zdarzenia, nigdy jednak nie pozwalali sobie na protekcjonalnosc i oblude. W tej chwili byli powaznie zajeci studiowaniem nowego dla nich zagadnienia: w jaki sposob czlowiek panuje nad maszyna i soba? Dlatego tak uwaznie obserwowali relacje pomiedzy ruchami moich rak a lotem.Nie chcialem i nie mialem zamiaru "dawac im szkoly" i straszyc. Jesli mimo to pragnalem, aby zrezygnowali z lotu do Si-an, to przede wszystkim dlatego, ze nakazywala mi to niejasna intuicja. Mialem poczucie, ze to nie byloby dobrze. A w ciagu lat nauczylem sie zawierzac niesprecyzowanym odruchom intuicji, bo na ogol zawsze sie sprawdzaly. Na wysokosci szesciuset metrow zaczynam krecic spirale. Redukuje gaz, klade samolot w gleboki zakret, sciagam drazek na siebie. Obserwuje swiatynie na dole. Wiatr jest dosc silny, swiatynia usuwa sie spod samolotu. Kontroluje stery, zeby samolot nie zwalil sie lub nie poszedl na plecy. Swiat kreci sie jak karuzela. Rzeka Wei-ho, Paoci, jakies wzgorze. Orientacyjne punkty w terenie staja sie coraz wieksze. Tracimy wysokosc. Staruszkowie sa zupelnie zdezorientowani: nie 240 wiedza juz, gdzie ziemia, gdzie niebo, a gdzie slonce.Na wysokosci trzystu metrow wyprowadzam samolot, dodaje gazu, zwiekszam szybkosc. Pulap jest dzis niski, mijamy chmury na duzej szybkosci, czasem wbijamy sie w taka torbe waty, powietrze jest niespokojne, rzuca maszyna w gore i w dol. Obaj pasazerowie maja juz stanowczo dosc, chociaz zadnych specjalnych zabiegow nie przeprowadzalem. Zamykam gaz zupelnie. Smiglo kreci sie jeszcze jakis czas, coraz wolniej, wreszcie jego przejrzysta tarcza zastyga, przekreslona nieruchomymi lopatami. Staruszkowie usmiechaja sie z ulga. Po jednostajnym loskocie silnika nastaje tym wyrazniejsza, nieprzyjemna dla mnie cisza. Rozgladam sie dookola, czy przypadkiem nie przyplatal sie w poblize jakis inny samolot. Studiuje utrate wysokosci, nie odchodze od lotniska, wytracam wysokosc esami. Szybujemy, ziemia zbliza sie gwaltownie. Jestem juz na skraju lotniska, robie lagodny zakret w strone choragiewki, klade samolot w slizgi - w lewy, potem w prawy. Uwazam, zeby nie stracic szybkosci i nie zwalic sie na ziemie. Jeszcze kilkanascie metrow. Jeszcze kilka. Trawa znowu smiga pod skrzydlami. Patrze daleko przed siebie, lekko sciagam drazek. Kola dotykaja ziemi, amortyzatory lekko dobijaja, samolot toczy sie. Ostroznie dociskam hamulce, zeby nie polozyc go na plecy. Jak na pierwsze ladowanie na nieznanym samolocie, wyszlo niezle: zatrzymalismy sie 12 metrow od choragiewki. Otwarlem kabine. Mechanicy podbiegaja, zas z drugiej strony na pelnej szybkosci pedza dwaj kulisi, ciagnac za soba ozdobne ryksze. Staruszkowie maja jednak niewyrazne miny. Sa nadzwyczaj uprzejmi. Przepraszaja. I oznajmiaja, ze lot byl fascynujacy. Ale nadzwyczaj meczacy. Wiec jednak z ogromna przykroscia zmuszeni sa zrezygnowac ze swych projektow. Czy nie bede im mial tego za zle? Och, nie. Ze zrozumieniem kiwam glowa. Zegnamy sie bardzo serdecznie. Po starcie do drugiego lotu treningowego widze cztery ryksze, jadace w strone miasta. Znizam sie wiec na 20 metrow, przelatuje nad nimi, kiwam sie z boku na bok w dodatkowym gescie pozegnania. Drugie ladowanie na punkt poszlo juz zupelnie dobrze. Decyduje sie natychmiast startowac do Si-an. Na wysokosci 300 metrow biore kurs i notuje czas. W dolinach lezy mgla, z puszystego przykrycia stercza tylko ostre szczyty. Paoci i rzeka Wei-ho juz za mna. Powietrze jest niebieskawe, przymglone, nade mna duze, klebiaste, spietrzone chmury, szare i puszyste: idealna oslona w wypadku ataku mysliwcow. Odprezam sie. 1 jak zwykle w momentach, gdy nic nie grozi i nie ma nic do roboty, opadaja czlowieka przykre mysli. Gdyby mozna bylo przekroic ziemie na trzy czesci jak jablko, stan rozproszenia bylby niemal idealny: moj kraj na jednej czesci, zona z synkiem na drugiej, ja na trzeciej. Na moim zegarku dziesiata rano. W Waszyngtonie - dziesiata w nocy. A w Polsce? Wiatr mam boczny, spycha mnie w strone Mongolii. Jednak jestem zmeczony. Przypomnial mi sie pulkownik Stefan Pawlikowski. Londyn, nad nami niemiecka Luftwaffe, pod nogami brytyjski asfalt. Ciemne niebo mruczy glosami silnikow Heinkli i Junkersow, sztywne, niebieskawe slupy reflektorow pruja niebo, ziemia jest brudna od pozarow. Noc. -My juz nigdy do kraju nie wrocimy - powiedzial Pawlikowski spokojnie, obserwujac gre reflektorow na niebie. W pare miesiecy pozniej zestrzelono go nad kanalem La Manche. Ja nie raz i nie sto razy tez moglem sie grobnac, ale zyje. Traf, szczescie, przypadek, przeznaczenie? Ale o tamtych slowach Pawlikow- skiego jakos nie moglem zapomniec. Wojna kiedys sie skonczy i moze przezyje. A potem? Jakas Polska na pewno bedzie. Nie bylem nigdy politycznie zaangazowany, zas jako zolnierz nie chowalem sie po kancelariach i swoje odrobilem. Wiec chyba - do diabla - zasluzylem bodaj na odpoczynek? To jednak dobrze, ze nie znamy przyszlosci. Byl rok 1943. Nie wiedzialem, ze za rok z Warszawy zostana gruzy. Rozgladam sie po niebie. Jestem w tej chwili zawieszony w powietrzu pomiedzy liniami frontu. Ale na niebie panuje "cisza wzrokowa". Obliczam czas, sprawdzam kurs, studiuje mape. To zajmuje troche czasu. Potem wydostaje z kieszeni rysunek malarza Chi. Ptaszek jest piekny, ma rozdziawiony dziobek, spiewa. Wodospad, pochylona chinska wierzba. Dzieci w kolorowych szatkach. Czy Li-Sen dojechala do Si-an i rozpali ogniska? Czy wytyczy przeszkody? A moze nie dojechali? Dwie antyczne szable to mizerna obrona. Przez luki w chmurach widze znowu pokrecona, tasme rzeki Wei-ho. To juz musi byc blisko. Lekko przymykam gaz, schodze pod chmury. Pulap mam niski, zaledwie 250 metrow, na tej wysokosci juz czuje sie szybkosc: pod skrzydlami migaja pola, rogate dachy domkow, wierzcholki wzniesien. W pewnej chwili krawedzia skrzydla przecinam rzeke. Staram sie zidentyfikowac mape z terenem... Zbita masa rogatych domow, brama, mur. Si-an. Dawna stolica prowincji Kao, pochodzaca z roku 1121 przed Chrystusem, mieszkal w niej cesarz Wu. Teraz jest to tylko wioska otoczona polamanym i zrujnowanym murem. Przecinam znowu rzeke Wei-ho, jestem nad ruinami palacu Tang. Potem park. Potem czesciowo zadrzewione pole, gdzie dawniej odbywaly sie zabawy. Na wzgorzu Chungnan blyszczy swiatynia. Pochowany jest w niej slynny podroznik chinski H'suan Chuang, ktory 243 przywiozl z Indii 57 tomow klasykow sanskrytu i poswiecil reszte zycia na ich tlumaczenie. Wzgorze Lintung. To tutaj znajduje sie grobowiec cesarza, ktory zbudowal chinski mur, wlasnie tego, o ktorym spiewal slepiec w winiarni w Paoci: "Och, jak bardzo smierdzi cesarz"... Stare piesni sa jednak madre. Powieszone za nogi zwloki Mussoliniego takze wloczono z miejsca na miejsce, zas znalezione w ogrodzie Kancelarii Rzeszy niedopalone szczatki Hitlera zabral podobno wywiad.Ladowisko?... Jest! Cztery dymy, wloczace sie po ziemi. A wiec Li-Sen dojechala i rozpalila ogniska na czas. Mam kierunek wiatru, studiuje podejscie do ladowania. Jest, ale od strony gor. Dolina na szczescie szeroka. Znajduje sie na wysokosci 30 metrow. Pole dosc rowne, ale nieduze. Na jego skraju stoi grupa ludzi, ktos powiewa biala chustka. Schodze na zredukowanym gazie, "dopasowuje sie", ale jeszcze nie laduje. Na wysokosci kilkunastu metrow przelatuje nad polem. Sa czerwone choragiewki. Jakis znajomy odcien... Li-Sen, kobiety tak lubia sukienki, po co pocielas swoja? Coz, choragiewki musialy byc czerwone. Dodaje gazu, nabieram nieco wysokosci. Kobieca sylwetka odbiega od grupy, goraczkowo macha chusteczka. Denerwuje sie. Podchodze drugi raz, przymykam gaz. Obserwuje choragiewki. Sa po obu stronach, przed maska nie ma zadnej. Dobrze. Zamykam gaz i siadam. Samolot troche podskakuje, dociskam hamulce, chaty zblizaja sie nieco za szybko. Wreszcie maszyna staje. No, wyladowalem. Silnika nie wylaczam, otwieram tylko oslone kabiny i zsuwam haube. W strone samolotu jedzie ryksza, zas w niej staruszek opatulony w watowany plaszcz. Obok biegnie Li-Sen z mezem. -Dawajcie szybko profesora do samolotu! Staruszek na chwile otwiera oczy. Twarz ma jakby wyrzezbiona w kosci sloniowej, bardzo blada. Wszyscy 244 sa podekscytowani, Li-Sen wyglada mizernie i ma czerwony nos.-Polece z panem - wola - dziadkiem trzeba sie opiekowac. -Jest pani przeziebiona, a samolot nie ogrzewany. Chce pani zlapac zapalenie pluc? Gdzie pani podziala szalik? -Szalik tez na przeszkodach - smieje sie Li-Sen - a pan nie ma kwalifikacji pielegniarskich. Niechze mnie pan wpusci, bo wiatr jest zimny. Zrezygnowany macham reka. Uzgadniamy reszte spraw z mezem Li-Sen. Ma przewiezc droga ladowa wszystkie papiery profesora tudziez wszystkie jego materialy historyczne - w wypadku przymusowego ladowania albo zestrzelenia zgineloby to wszystko. Zamykam kabine i koluje do startu. Rysunek malarza Chi nie byl tak zupelnie fantazyjny - ptaszka wprawdzie nie ma, ale wodospad jest. I wierzby takze. Akurat przede mna. Daje pelny gaz i trzymam samolot na hamulcach. Potem zwalniam je i ruszam. Mam silny wiatr z przodu, powinien mi skrocic wybieg. Rzeczywiscie skraca. Przelatuje tuz nad wierzcholkami drzew. Udalo sie, jestem w powietrzu. Biore kurs na Czengtu i wchodze w chmury. Li-Sen piastuje staruszka, ktory nie otwiera oczu. Lece i mysle, ze bede mial ciezka przeprawe z generalem Chennaultem, powtarzam wiec sobie w mysli wszystkie swoje argumenty i robi mi sie lzej. Pies poniesie na ogonie czyjes tam niezadowolenie. Do Czengtu dolecialem spokojnie. Profesora od razu zabrano do kliniki. Li-Sen takze zostala. Ja moglem przesiasc sie ze swojego grata na mysliwca (mial doczepione dodatkowe zbiorniki, moglem doleciec na wschod), ale wzialem samolot i polecialem najpierw do Kunmingu po listy i telegramy od zony. Z miejsca nadzialem sie na Chennaulta. Amerykanska sluzba informacyjna "za- 245 dzialala" w tym wypadku wysmienicie. General juz wiedzial o moich ekstrawagancjach. Przyjal mnie bardzo ozieble, byl sztywny, zamienil ledwie kilka slow, ale piekla nie zrobil.Kiedy po wojnie dowiedzialem sie z notatki prasowej, ze general Chennault zmarl na raka pluc, zmartwilem sie. Byl to bowiem jeden z bardzo niewielu ludzi na Zachodzie, ktorzy nie tylko znali i rozumieli, ale - co wazniejsze - lubili Daleki Wschod. I ktorzy doskonale zdawali sobie sprawe ze zbrodni popelnionych tam przez panstwa kolonialne. Nie lubiano go za to, ze o tym mowil. Wiedzialem, ze Chennault lubil Chiny. Decydujac sie na lot do Si-an, liczylem troche takze i na to. Ale byl w prawie przekazac te sprawe "do dalszego zalatwienia". Nie przekazal. Zebym nie zapomnial: dwaj dostojni mezowie z Paoci mimo wszystko wybrali sie do Si-an samochodem ciezarowym. Nie wierzyli, ze dolece, trudno bowiem - jak mowili - "opierac sie na powietrzu". Mieli jednak pecha: spruli ich bandyci po drodze. Skonczylo sie zreszta na strachu, nic zlego sie im nie stalo. Natomiast obie konkubiny malarza Chi zostaly skonfiskowane. CZUNGCING oze Narodzenie 1943 roku spedzilem we wschodnich Chinach, w Hengjangu, Sylwestra - w Kuejlinie, na przyjeciu urzadzonym przez gubernatora prowincji Kuangsi, Nowy Rok - w Kunmingu, na lotnisku i w powietrzu nad Himalajami, po czym - wykorzystujac kilkudniowy wypoczynek, postanowilem poleciec do wojennej stolicy Chin - Czungcingu.Polecialem Douglasem DC-3 razem z generalem Stilwellem, dowodca teatru wojennego Chiny - Birma - Indie. Lecialem jako pasazer, po ostrych walkach mysliwskich czulem sie troche dziwnie w tej roli. General Stilwell nie wygladal na wojaka, raczej na drobnego urzednika z malego miasteczka. Sredniego wzrostu, zasuszony, o szczuplej twarzy pozbawionej usmiechu. Popularnie nazywano go "Vinegar Joe" (Octowy Joe). Moze nie tyle sam wyglad usprawiedliwial te nazwe, ile jego sposob wyrazania swych opinii o ludziach. Stilwell byl czlowiekiem dosc zgryzliwym, zreszta lubil swoj przydomek i chetnie sie nim poslugiwal, przedstawiajac sie nieznajomym. Poza tym nosil stale zielony kapelusz z pierwszej wojny swiatowej i nie lubil nowoczesnych broni, w ich liczbie takze i lotnictwa, co bywalo powodem duzych nieporozumien z generalem Chennaultem, zas ksiazka Chennaulta Way of a Fighter nie przyczynila sie pozniej do poprawy 247 stosunkow miedzy nimi. Chennault dal w owej ksiazce dosc dosadna charakterystyke Stilwella.Po starcie wszczelismy rozmowe, kiedy jednak Stilwell zorientowal sie, ze jestem pilotem i na dodatek goracym sympatykiem Chennaulta, skwasnial jeszcze bardziej, obrzucil mnie krytycznym spojrzeniem i zapadl w blogi sen. Lecielismy nad gorami czesciowo zaslonietymi przez chmury, samolotem rzucalo. Na kazdej dziurze w powietrzu general budzil sie, obrzucal mnie oskarzycielskim i nieprzychylnym spojrzeniem - zupelnie, jakbym to ja powybijal owe dziury - po czym znowu zapadal w drzemke. Kiedy rzucilo nami troche mocniej, wymruczal wreszcie: -Samochodem albo pociagiem podrozuje sie doprawdy o wiele przyjemniej. -To wysiadaj, dziadku, i zasuwaj do stolicy samochodem - pomyslalem. Glosno zas odrzeklem: - Samolot jest jednak o wiele szybszy, panie generale. "Vinegar Joe" poruszyl sie niecierpliwie w fotelu i znowu zamknal oczy, nasuwajac wrogo swoj antyczny kapelusz na czolo. Dolatujac do Czungcingu pilot zeszedl nad same gory i samolotem rzucalo juz zgola poteznie. Stilwell musial jednak wyjsc ze swojej splendid isolation: -Zeby nie potluc, hm, tylka o fotel i glowy o sufit, musimy sie jednak przypasac w tej przekletej maszynie - orzekl, krzywiac niemozliwie twarz, co zapewne mialo oznaczac usmiech. Przypasalismy sie poslusznie i hulalismy z samolotem na wszystkie strony, czasem schodzilismy ponizej skalistych wierzcholkow. Wstydliwie unosilem wowczas twarz w gore, aby nie widziec pelnego pogardy oblicza generalskiego. Ostatecznie - jako pilot - czulem sie troche winny niewygod tej podrozy. Kiedy jednak tak patrzylem w gore, zauwazylem, ze jedna z paczek, 248 podrzucana przechylami samolotu, wysuwa sie, potem zas leci w dol. Cos trzaslo, pocieklo, zapachnialo. Stilwell jeknal cichutko, ale nic nie powiedzial. Rozbil sie jego ulubiony jablecznik, a taszczyl go ze soba az z Indii.-Raz jeszcze potwierdza sie panska sluszna opinia, generale, ze wojna jest bardzo kosztowna - orzekl ze smiertelna powaga siedzacy obok nas pulkownik. "Vinegar Joe" spojrzal nan wzrokiem prawie morderczym, ale znowu nic nie powiedzial, zacisnal tylko mocniej swoje waskie usta. Gory ustapily, na dole rozposcieraly sie teraz pola ryzowe, wygladajace jak warstwicowa mapa plastyczna. Potem ujrzelismy dwie laczace sie ze soba rzeki, a pomiedzy nimi szare domy na wzgorzach. -Czungcing - mruknal Stilwell. Podchodzilismy do ladowania. Lotnisko wydawalo sie tak male, ze na naszym DC-3 mielismy niejakie szanse zawisniecia na drzewach przed dotknieciem ladowiska albo wpakowania sie w chalupy. Udajemy, ze nas to nic nie obchodzi. Nic sie jednak nie dzieje, pilot ostro schodzi w dol, dusi maszyne, samolot maca kolami nierowny teren, podskakuje jak kangur, toczy sie. To jednak dobrze, ze bylismy przypasani. Tylko jedna jeszcze paczuszka leci z polki. Tym razem pachnie o wiele mocniej. Dwie butelki whisky poszly. Szkoda. Na lotnisku czekalo kilku oficerow amerykanskich i trzy samochody osobowe, pomalowane na ochronny kolor. Z lotniska do miasta bylo ponad 20 kilometrow. Podskakiwalismy na wyboistej, kretej drodze, wijacej sie pomiedzy polami ryzowymi, wiesniacy chinscy w slomianych, stozkowatych kapeluszach przerywali prace i przygladali sie nam z usmiechem. (Pytalem ich kiedys o powody owego usmiechu. Wyjasnili, ze nie rozumieja, do czego mianowicie tak ustawicznie spiesza 249 sie Amerykanie i Europejczycy, ten pospiech wydawal sie im smieszny).Po przybyciu do Czungcingu general Stilwell odjechal do swojej kwatery glownej, mnie zas odwieziono do hotelu, gdzie miescila sie polska ambasada. Czekal tam juz na mnie jej pierwszy sekretarz Antoni Kokczynski, bardzo mily czlowiek i zdolny dyplomata. Po krotkiej wymianie wrazen zaprowadzil mnie do ambasadora. Byl nim podowczas hrabia Alfred Poninski. Bylo juz poludnie, wobec czego zaczelismy od obrzedowego picia herbaty. Poninskiego interesowala bardzo sytuacja na froncie japonsko-chinskim, mnie zas ogolna sytuacja na swiecie i wiesci z Polski, bowiem gazet nie czytalem juz od kilku tygodni, zas radio japonskie i chinskie nie interesowalo sie zbytnio wiadomosciami ze swiata. Ambasador mial dosc dokladne raporty z Polski, zreszta raczej przygnebiajace. Po godzinnej rozmowie rozstalismy sie, Antek Kokczynski zaprowadzil mnie do mojego pokoju. Maly byl i zimny, ale bardzo sie ucieszylem, bo troche dogryzlo mi juz spanie we wspolnym baraku na lotnisku. Poza tym z okien rozposcieral sie bardzo ladny widok: gory we mgle, w dole rzeka, blizej pozakrzywiane dachy domow. Odsapnalem troche i wyszedlem do miasta. Czung-cing, polozony w zachodniej czesci prowincji Syczuan, na skalistych wzgorzach pomiedzy rzekami Jangcy i Cialing-ciang, nie ma przyjemnego klimatu. Lato bardzo gorace (do 40? C), powietrze wilgotne, temperatura zima do 7?C, od wrzesnia do kwietnia wieczne mgly, w pozostalych miesiacach takze rzadko kiedy pojawia sie pelne slonce. Ale samo miasto ciekawe i stare. Istnieje od IV wieku przed Chrystusem, do konca XIX wieku bylo jednak zupelnie izolowane od reszty swiata. Dopiero w roku 1910 zalozono pierwsze drogi, a w dziesiec lat pozniej wyburzono czesciowo otaczajacy 250 je mur kamienny, ktory utrudnial komunikacje. Dalo to wyniki dosc problematyczne. Niektore ulice sa tutaj tak waskie, ze nawet zwykle ryksze nie moga sie po nich swobodnie poruszac, zreszta cale miasto polozone jest na tarasowatych uskokach gorskich, poszczegolne ulice i dzielnice lacza sie ze soba kamiennymi schodami. Cos podobnego widzialem w Pireusie.Cywilizacja splotla sie z wojna. Przez okragle siedem lat - od 1936 do 1942 roku - Czungcing byl mocno bombardowany przez lotnictwo japonskie, szczegolnie stare miasto zostalo powaznie zrujnowane. Tysiace ludzi zginelo, reszta ocalala dzieki bardzo licznym grotom (jest ich okolo 1200), rozmieszczonym w zboczach wzdluz rzeki. W tej chwili miasto bylo przeludnione. Nie liczac najrozniejszych misji wojskowych i dyplomatycznych, ewakuowano do Czungcingu rowniez uniwersytety z okupowanych Chin, np. z Szanghaju i Nankinu. Uchodzcow cywilnych bylo stosunkowo niewielu, pomiedzy Czungcingiem a reszta kraju istniala tylko komunikacja lotnicza i samochodowa, kolei nie bylo, nawet do Kunmingu, chociaz oba te miasta byly bardzo waznymi strategicznymi wezlami. A dzielila je odleglosc dosc spora: ponad tysiac kilometrow. Transporty szly samochodami ciezarowymi. Kokczynski pilotowal mnie po miescie bardzo troskliwie i udzielal wszelkich informacji, a wreszcie - chcac mi dogodzic (jako ze oswiadczylem, iz wojny mam pod dostatkiem) - zawiozl mnie na coctail party do meksykanskiej placowki dyplomatycznej. Ze wzgledu na ogolna ciasnote mieszkaniowa wielu dyplomatow mialo w swych apartamentach rownoczesnie mieszkania prywatne i biura. Meksykanski minister mial tylko kilka pokoi. Kiedy weszlismy, byly natkane tlumem kobiecych i meskich glow, tonacych w oblokach dymu. 251 Meksykanczyk byl mlody, przystojny i mial chyba bardzo dobry gust - nigdy przedtem nie widzialem tylu pieknych kobiet naraz.Niestety, roilo sie tu takze od korespondentow wojennych, dokuczliwych, wscibskich i namolnych jak muchy w jesieni. Serdecznie nie lubilem tych facetow, trzeba bylo uwazac na kazde slowo. Byli zglodniali "nadzwyczajnosci", zas na jednym polslowku potrafili zbudowac fantazyjny drapacz chmur, ktorego pozniej zadna sila na ziemi i zadne odwolywania nie mogly przywiesc do niebytu. W tej chwili - z braku czegos lepszego - rzucili sie na mnie, przyneceni naszywka "Poland" na ramieniu munduru. Egzotyka. Zrobilem sie sfinksowaty, angielskim sposobem bakalem trzy slowa na krzyz o pogodzie, wreszcie wybralem mlodziutka Chineczke, piskle dziennikarskie swiezo po szkole polityczno-prasowej, bardzo stremowana, ktora koniecznie chciala wystartowac na swojej gieldzie. Absolwenci, jesli chcieli wejsc na rynek dziennikarski, musieli dostarczyc "cos nadzwyczajnie ciekawego". Byla prawie zrozpaczona, bo pierwsza dowiedziala sie o moim przylocie, i wiele sobie obiecywala, a tu... Zdolalem ja jakos przekonac, ze jedno nazwisko wiecej - nawet najbardziej egzotyczne - niczego jej nie da. Po czym oswiadczylem jej szeptem, ze mamy nadzwyczaj ciekawe wiadomosci z Polski, to lepsze niz wywiad z jednym wiecej pilotem. Przysieglismy na prochy przodkow, ze zadnemu innemu korespondentowi w Czungcingu slowka o tym nie pisniemy, po czym po kolacji uzylismy sobie niewasko na Niemcach, korzystajac z tresci raportow otrzymanych przez ambasadora Poninskiego. Chineczce oczy zwezily sie w dwie szpareczki, uszy miala czerwone i scierply jej palce od notowania. Ale najwidoczniej mielismy szczescie, a ona talent. Okazalo sie pozniej, ze dostala nagrode za ow wywiad. Pisal mi potem Kokczynski, ze start 252 sie udal, zostala niedlugo gwiazda wsrod korespondentow.Z mojego wypoczynku w Czungcingu nic nie wyszlo. Przez szesc dni wozono mnie tu i tam, dyplomaci w Czungcingu takze byli zglodniali wiadomosci, a wiedzieli, ze wlocze sie po swiecie, stykam sie z wieloma waznymi ludzmi, to i owo musze wiedziec. Musialem podwojnie uwazac: poza wszystkim innym bylem gosciem w lotnictwie USA i figurowalem na liscie dyplomatycznej w Waszyngtonie. To bylo bardziej wyczerpujace nerwowo niz loty. Ambasador zreszta takze chcial wykorzystac moja obecnosc. Wezwal mnie ktoregos dnia i obciazyl jeszcze jedna "misja": -Sa pewni ludzie, ktorzy szkodza tu naszym interesom narodowym. Rozpuszczaja mianowicie pogloski, ze Polska nie walczy z Niemcami ani w kraju, ani poza nim, co oczywiscie jest grubym klamstwem. Pan przylecial razem z ministrem spraw zagranicznych, doktorem T. V. Soongiem. O ile mi wiadomo, jest pan zaproszony przez niego na przyjecie. Dam panu do przestudiowania pewne materialy dokumentarne, zawarte w nich wiadomosci postara sie pan umiejetnie przekazac ministrowi. To jest wazna osobistosc, jego rodzona siostra to nikt inny tylko Madame Czang Kaj-szek. -Panie ambasadorze, na przyjeciu trudno o dyskretne rozmowy, lepiej byloby spotkac sie z nim przed przyjeciem. -To moze byc trudne, nie mam formalnych podstaw... -Ale sa podstawy zartobliwe. Mister Soong dal mi kiedys list polecajacy, skierowany do wszystkich obywateli Chin, z poleceniem ulatwienia mi pobytu i kontaktow. Ostatecznie i on takze jest obywatelem Chin, niechze teraz ulatwi mi kontakt z samym soba... Rzeczywiscie na drugi dzien Mr Soong bez zadnych 2.5,3 trudnosci zgodzil sie na prywatna audiencje przed owym przyjeciem. Byl to pan w srednim wieku, bardzo kulturalny i wytworny. Znalem go jeszcze z Waszyngtonu, potem spotkalem w Indiach. Przez jakis czas podrozowalismy razem. Rozmawialismy okolo godziny. Jego sekretarz - milczacy i dyskretny jak cien - notowal pilnie wszelkie dane faktyczne i liczbowe dotyczace udzialu Polski w wojnie (co wykorzystano pozniej w akcji propagandowej). Zdawalo mi sie jednak, ze sam Mr Soong interesowal sie szczegolnie walka podziemna i metodami pracy konspiracyjnej. W dwa dni potem - tym razem na przyjeciu w ambasadzie polskiej - przedstawiono mnie wdowie po pierwszym prezydencie Republiki Chinskiej, Madame Sun Jat-sen, rowniez rodzonej siostrze Mr Soonga. Robila wrazenie osoby bardzo skromnej (w przeciwienstwie do obu pozostalych siostr Mr Soonga, pan Czang Kaj-szek i Kung, ktore lubily blyszczec). Polityka (ku wielkiej mojej uldze) zdawala sie nie interesowac. Rozmawialismy o sztuce i jesli nie skompromitowalem sie, to tylko dzieki dlugim wieczorom na lotnisku, kiedy z braku innych zajec czytalem sporo o sztuce i literaturze chinskiej, uzupelniajac dawniejsze amatorskie studia. W ostatni dzien przed odlotem pojechalismy razem z ambasadorem Poninskim i Antkiem Kokczynskim do wiceministra spraw zagranicznych, doktora Hu Shih-tseh, wystepujacego pod nazwiskiem Victor Chitsai Hoo. Przyjecie bylo niezmiernie mile, siedzaca obok zona ministra - mloda i wyjatkowo piekna, zas towarzystwo - ludzie o wysokiej kulturze i doskonalych az do perfekcji manierach - czynilo idiotyzmem rozpowszechniony na Zachodzie slogan o "prymitywizmie Wschodu". Zauwazylem to zreszta juz grubo wczesniej, obserwujac chinskich chlopow. Daj Boze polowe ich subtelnosci chlopom z Texasu, a bedzie bardzo dobrze! 254 Oczywiscie nie zamierzalem sugerowac sie urokiem ministerialnego przyjecia. Nie tylko sam Czungcing, ale cale Chiny byly domena kontrastow. Szczegolnie noca mozna bylo widziec dobro i zlo. Ludzie chodza tu spac bardzo pozno (co pochwalam i sam praktykuje, dluzej sie wtedy zyje), a ja lubilem sie wloczyc. W zycie nocne Czungcingu wplatane bylo opium, prostytucja, handel zywym towarem, zlotem,. drogimi kamieniami, spekulacja, przemyt, najrozniejsze ciemne interesy. Ciekawe jednak, ze nie bylo morderstw, w najgorszej spelunie nie obawialem sie mozliwosci zarzniecia. Mysle, ze w tych ludziach mimo wszystko siedzi podstawowa uczciwosc. Mieszkajac potem przez dwadziescia lat w Stanach, nigdy nie napotkalem w prasie wzmianki, aby Chinczyk zostal aresztowany za jakies przestepstwo. Tutaj - w warunkach wojennych - miasto fermentowalo ciemnymi interesami, ale cofalo sie przed ekstremami.Kraj byl przygnieciony wojna i nedza. Olbrzymi potencjal ludzki poteznego kraju o starej kulturze coraz wyrazniej i coraz bardziej rozpaczliwie szukal jakiegos ujscia. Nie bylem zawodowym dyplomata, mialem wielu przyjaciol wsrod prostych ludzi, z ktorymi laczylo mnie wzajemne zaufanie - moze dlatego widzialem to, czego nie zauwazal lub nie chcial widziec zaden z dyplomatow, z ktorymi rozmawialem w Czungcingu. Na razie jednak siedzialem przy malzonce ministra informacji. Doskonale maniery jej tudziez towarzyszacych dam nie przeszkodzily im w powzieciu zamiaru upicia mnie. Zamiast polskiego "sto lat" w Chinach mowi sie "kanpej", ktore sie spelnia misternymi porcelanowymi filizankami wypelnionymi goracym winem. Trzeba je wypic do dna. Wypilem ich jedenascie i nic szczegolnego nie stalo sie, jednak przy nastepnej kolejce zauwazylem, ze moje paleczki rozjechaly sie na talerzu (kolacja trwala trzy godziny i obejmowala szesnascie 255 potraw), co wprawilo moje towarzyszki w ogromna radosc. Ale los jest sprawiedliwy. Chineczki siedzialy wprawdzie takze wyprostowane i dystyngowane, ale lebki zaczely sie im wyraznie kiwac. Na dalsze kanpej nie dalem sie juz namowic, dzieki czemu moglem przejsc po prostej do salonu na czarna kawe. Doktor Victor Chitsai Hoo mowil niezle po rosyjsku. Z dosc mieszanymi uczuciami mialem przy tym okazje przekonac sie, ze wyksztalceni Chinczycy o wiele wiecej wiedza o Polsce niz wyksztalceni Polacy o Chinach.Na drugi dzien odlatywalem. Ambasador Poninski pozegnal mnie serdecznie, jednak nasze poglady co do rozwoju wypadkow najblizszej przyszlosci w Chinach byly dosc rozbiezne. Na lotnisko odwiozl mnie Antek Kokczynski, z ktorym sie zaprzyjaznilem. W kilkanascie miesiecy potem spotkalem go w Londynie. Prognozy Poninskiego nie sprawdzaly sie. W noc, kiedy przylecialem do Londynu, Niemcy bombardowali dzielnice, w ktorej mieszkal Antek. Dosc mocno jeszcze rabali, wybuchy bomb zagluszaly chwilami nasza rozmowe, nie bylo to przyjemne. Chiny byly daleko, wojna zmierzala ku koncowi, ale "swiat do zamieszkania dla wszystkich" zdawal sie tak samo odlegly jak dawniej. Spis tresci Od redakcji... 5 Start w nieznane... lo Wyspa Wniebowstapienia... Qi Sahara 1943... ... 30 Sari... 38 Samobojstwo ... ... 46 Kunming... ... 56 Przejsciowy barak... ... 65 W zwarciu... ... 75 Wiercipieta i tygrysy... 83 Przeznaczenie... loi Pojedynek nad Hongkongiem... 112 Pustelnik z Jiujiangu... 129 Chinska Warszawa... ... 141 Dwa za jedno... 153 Barwa i czern... 162 Bambusowy most... 174 Dama z herbem... 189 Li-Sen... 198 Smierc i cisza... 207 Dwaj dostojni mezowie... 221 Czungcing... 247 This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-01-25 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/