Kuang Rebecca - Babel, czyli o konieczności przemocy
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Kuang Rebecca - Babel, czyli o konieczności przemocy |
Rozszerzenie: |
Kuang Rebecca - Babel, czyli o konieczności przemocy PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Kuang Rebecca - Babel, czyli o konieczności przemocy pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Kuang Rebecca - Babel, czyli o konieczności przemocy Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Kuang Rebecca - Babel, czyli o konieczności przemocy Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Spis treści
Karta tytułowa
Słów kilka autorki
Mapa
Plan wieży Babel
KSIĘGA I
Pierwszy
Drugi
Trzeci
Czwarty
KSIĘGA II
Piąty
Szósty
Siódmy
Ósmy
Dziewiąty
Dziesiąty
Jedenasty
Dwunasty
KSIĘGA III
Trzynasty
Czternasty
Piętnasty
Interludium
Strona 3
Szesnasty
Siedemnasty
Osiemnasty
KSIĘGA IV
Dziewiętnasty
Dwudziesty
Dwudziesty pierwszy
Dwudziesty drugi
Dwudziesty trzeci
Dwudziesty czwarty
Dwudziesty piąty
KSIĘGA V
Interludium
Dwudziesty szósty
Dwudziesty siódmy
Dwudziesty ósmy
Dwudziesty dziewiąty
Trzydziesty
Trzydziesty pierwszy
Trzydziesty drugi
Trzydziesty trzeci
Epilog
Podziękowania
Karta redakcyjna
Okładka
Strona 4
Strona 5
Bennettowi,
który jest całym światłem i uśmiechem tego świata
Strona 6
Słów kilka autorki na temat jej wizji dawnej
Anglii ze szczególnym uwzględnieniem
uniwersytetu w Oksfordzie
Kłopot z pisaniem powieści osadzonej w Oksfordzie polega na tym, że
każdy, kto spędził w tym mieście choć trochę czasu, prześwietli tekst
z wielką starannością, starając się dociec, czy przedstawiona
w książce wizja Oksfordu zbiega się z tą, którą nosi we własnej
pamięci. Sytuacja pogarsza się wydatnie, jeżeli do pisania na temat
Oksfordu zabiera się Amerykanka. Bo powszechnie przecież wiadomo,
że Amerykanie guzik wiedzą o świecie, prawda?
Oto moja linia obrony:
„Babel” jest książką fantastyczną, w związku z czym jej akcja
rozgrywa się w fikcyjnej wariacji na temat Oksfordu z lat
trzydziestych XIX stulecia, głęboko odmiennej od znanej nam, przede
wszystkim za sprawą srebrnych sztabek (o których więcej za chwilę).
Mimo to starałam się w miarę możliwości dochować wierności
realiom Oksfordu z początków epoki wiktoriańskiej, a wszelkie
nieprawdy wprowadzałam jedynie tam, gdzie istotnie służyły fabule.
Wiadomości o Oksfordzie z pierwszych dekad XIX wieku czerpałam
ze znakomitej i przyjemnej w czytaniu książki Jamesa J. Moore’a „The
Historical Handbook and Guide to Oxford” (1878) oraz tomów VI i VII
„The History of the University of Oxford” (w redakcji M.G. Brock i M.C.
Curthoys, 1997 i 2000), a także wielu innych pozycji.
W celu jak najlepszego oddania kolorytu życia i świata z tamtych
czasów i miejsc korzystałam z takich źródeł jak „A History of the
Colleges, Halls, and Public Buildings Attached to the University of
Strona 7
Oxford, Including the Lives of the Founders” (Alex Chalmers, 1810);
„Recollections of Oxford” (G.V. Cox, 1868); „Reminiscences: Chiefly of
Oriel College and the Oxford Movement” (Thomas Mozley, 1882) czy
„Reminiscences of Oxford” (W. Tuckwell, 1908). Ponieważ o dawnym
świecie – a w każdym razie o tym, jak był postrzegany – wiele można
dowiedzieć się także z beletrystyki, posiłkowałam się też detalami
zaczerpniętymi z następujących powieści: „The Adventures of Mr.
Verdant Green” (Cuthbert M. Bede, 1857), „Tom Brown at Oxford”
(Thomas Hughes, 1861) i „The History of Pendennis” (William
Makepeace Thackeray, 1850). Poza tym polegałam wyłącznie na
własnych wspomnieniach i wyobraźni.
Wiem, że znajdą się tacy, którzy znają Oksford jak własną kieszeń
i zakrzykną zaraz: „Nie, to zupełnie nie tak!”. Postaram się więc kilka
kwestii wyjaśnić. Klub dyskusyjny Oxford Union został założony
dopiero w 1856 roku, więc w powieści pojawia się jego powstały
w 1823 poprzednik Oksfordzki Klub Dyskusyjny (United Debating
Society). Moja ukochana kawiarnia Vaults & Garden otworzyła
podwoje dopiero w 2003 roku, lecz spędziłam w niej tyle czasu
(i pochłonęłam tam tyle pysznych bułeczek), że po prostu nie
potrafiłam odmówić tej przyjemności Robinowi i spółce. O ile mi
wiadomo, nie istnieje w Oksfordzie pub o nazwie Pod Koślawym
Korzeniem. Nie ma także cukierni Taylora przy Winchester Road,
aczkolwiek miło wspominam delikatesy Taylors działające przy High
Street. Pomnik oksfordzkich męczenników istnieje, choć został
ukończony dopiero w 1843 roku, czyli trzy lata po zakończeniu akcji
„Babel”. Zdecydowałam się jego budowę nieco przyspieszyć z uwagi
na ciekawy dodatkowy smaczek. Koronacja królowej Wiktorii miała
miejsce w czerwcu 1838 roku, nie 1839. Linia kolejowa Oksford–
Paddington została zbudowana dopiero w 1844 roku, lecz w powieści
powstaje kilka lat wcześniej i dzieje się to z dwóch następujących
powodów: po pierwsze, ponieważ ma to sens w tej konkretnej
alternatywnej historii i po drugie, ponieważ moi bohaterowie musieli
przemieszczać się między Londynem a uczelnią nieco szybciej.
Skorzystałam też z artystycznej swobody, opisując bal pamięci,
który bardziej przypomina imprezy współczesne niż bale
Strona 8
wczesnowiktoriańskie. Jestem na przykład w pełni świadoma, że
w tamtej epoce ostrygi często trafiały na stoły biedoty, lecz uznałam,
że uczynię z nich luksusowy rarytas, ponieważ było to pierwsze, na co
zwróciłam uwagę w 2019 roku na balu w kolegium Magdalene
w Cambridge – olbrzymie góry spoczywających na lodzie ostryg. (Nie
wzięłam ze sobą torebki, więc musiałam żonglować telefonem,
kieliszkiem szampana oraz ostrygą, przez co ochlapałam musującym
alkoholem bardzo eleganckie buty pewnego starszego dżentelmena).
Niektórzy mogą nie do końca umiejscowić Królewski Instytut
Translatoryki, znany również pod nazwą Babel. Nic w tym dziwnego,
gdyż żeby znaleźć dla wieży odpowiednią lokalizację, nagięłam nieco
rzeczywistą geografię miasta. Wyobraźcie sobie jeden z trawiastych
oksfordzkich dziedzińców pomiędzy Biblioteką Bodlejańską, Teatrem
Sheldona i Biblioteką Radcliffe’a. A teraz ten dziedziniec znacznie
powiększcie i zbudujcie na samym środku Babel. Ot, gotowe.
W razie znalezienia dowolnych innych niezgodności ze stanem
faktycznym czytelnik winien sobie przypomnieć, że ma do czynienia
z dziełem ludzkiej wyobraźni.
Strona 9
Strona 10
Strona 11
Strona 12
Pierwszy
Que siempre la lengua fue compañera del imperio; y de tal
manera lo siguió, que junta mente començaron, crecieron
y florecieron, y después junta fue la caida de entrambos.
Język od zawsze jest wiernym druhem imperium i jako taki wraz
z nim się rodzi, dojrzewa i rozkwita. Aż wreszcie ramię w ramię
z nim upada.
Antonio de Nebrija, „Gramática de la lengua castellana”
(przeł. Grzegorz Komerski)
K
iedy profesor Richard Lovell znalazł drogę wśród
gmatwaniny wąskich uliczek Kantonu i dotarł wreszcie pod
adres zanotowany w pamiętniku wyblakłym tuszem,
chłopiec był już ostatnim pozostałym przy życiu mieszkańcem
budynku.
Strona 13
Powietrze cuchnęło, podłogi były śliskie. Przy łóżku stał dzbanek
z wodą, pełny, nietknięty. Początkowo chłopczyk nie pił, gdyż za
bardzo się bał wymiotów; teraz brakowało mu sił, by podnieść
naczynie. Wciąż był przytomny, choć nurzał się w mglistym półśnie.
Wiedział, co go czeka niebawem – zaśnie na dobre, a potem już się
nie obudzi. Taki właśnie koniec spotkał przed tygodniem jego
dziadków, dzień później ciotki, a jeszcze nazajutrz Angielkę, pannę
Betty.
Matka chłopca zmarła o poranku. Leżał obok jej zwłok,
obserwując ciemniejące na skórze niebieskie i fioletowe plamy.
Ostatnim, co od niej usłyszał, było jego własne imię, dwie sylaby,
które spłynęły z warg słabym westchnieniem. Zaraz potem twarz
kobiety zwiotczała i utraciła symetrię. Język bezwładnie wysunął się
z ust. Chłopczyk próbował zamknąć jej zmętniałe oczy, lecz powieki
uparcie się unosiły.
Na pukanie profesora Lovella nie zareagował nikt. Z niczyich ust
nie wyrwał się okrzyk zdumienia, kiedy przybysz wyważył
kopnięciem frontowe drzwi – zamknięte na klucz, ponieważ
wykorzystujący czas zarazy szabrownicy ogołacali okoliczne
domostwa do desek i chociaż w ich domu nie było żadnych
kosztowności, chłopiec z matką chcieli w ostatnich godzinach życia
zaznać nieco spokoju.
Malec usłyszał dolatujący z parteru rumor, lecz nie zdołał
wykrzesać w sobie nawet iskry ciekawości.
W tej chwili chciał już tylko umrzeć.
Profesor Lovell wspiął się po schodach, podszedł do łóżka i przez
długą chwilę stał nad dogorywającym dzieckiem. Spoczywającej
obok martwej kobiety nie zauważył lub nie chciał zauważyć.
Chłopczyk leżał w cieniu nieznajomego i zastanawiał się, czy ta
wysoka, blada istota w czerni przybywa, żeby zabrać jego duszę.
– Jak się czujesz? – zapytał profesor Lovell.
Chłopiec nie odpowiedział. Zbyt wiele wysiłku kosztowało go
samo nabieranie powietrza.
Przybysz uklęknął przy łóżku. Sięgnął do kieszeni i wyłowił
niewielką sztabkę srebra, którą złożył na obnażonej piersi
Strona 14
umierającego. Malec drgnął; metal parzył jak lód.
– Triacle – powiedział po francusku profesor Lovell, po czym
powtórzył to samo po angielsku: – Melasa.
Sztabka rozjarzyła się jasnym blaskiem. Pokój wypełnił
nieziemski dźwięk, zupełnie znikąd: śpiewny, dźwięczny. Chłopczyk
żałośnie jęknął, odwrócił się na bok i zwinął w kłębek. Jego język
gwałtownie omiatał wargi i wnętrze policzków.
– Nie opieraj się – poradził szeptem profesor Lovell. – Przełknij,
posmakuj.
Mijały kolejne sekundy. Oddech chłopca stopniowo wracał do
normy. Wreszcie malec otworzył oczy. W tej chwili widział
przybysza o wiele wyraźniej, ujrzał szaroniebieskie oczy i mocno
zakrzywiony nos – jeden z tych nosów, które ludzie nazywają
yīnggōubi, jastrzębimi. Obie te cechy jednoznacznie wskazywały na
cudzoziemskie pochodzenie nieznajomego.
– Jak czujesz się teraz? – ponownie zapytał profesor Lovell.
Chłopczyk zaczerpnął jeszcze jeden głęboki oddech.
I odpowiedział zaskakująco czystą angielszczyzną:
– Słodkie. Takie słodkie...
– Znakomicie. To znaczy, że działa. – Profesor Lovell wsunął
sztabkę z powrotem do kieszeni. – Są jeszcze inni?
– Nie – szepnął chłopiec. – Zostałem sam.
– Masz tu coś, z czym nie chcesz się rozstać?
Malec nie odpowiedział od razu. Na policzku martwej matki
wylądowała mucha i wlazła na nos. Chętnie by ją przegonił, lecz nie
miał siły podnieść ręki.
– Zwłok zabrać nie mogę – oznajmił profesor Lovell. – Nie tam,
dokąd się wybieramy.
Chłopiec przez długą chwilę wpatrywał się w ciało w milczeniu.
– Książki – powiedział wreszcie. – Są pod łóżkiem.
Przybysz zgiął się wpół i wyciągnął spod posłania cztery grube
tomy. Anglojęzyczne tytuły, podniszczone grzbiety, część stronic
wytarta wskutek wielokrotnej lektury do tego stopnia, że ledwie
dało się odczytać druk. Profesor przewertował je z mimowolnym
Strona 15
uśmiechem na ustach, po czym schował do torby. Zaraz potem wziął
wychudzonego chłopca na ręce i wyniósł z domu.
W tysiąc osiemset dwudziestym dziewiątym roku epidemia choroby,
która otrzymała potem nazwę cholery azjatyckiej, uderzyła
w Kalkutę. Następnie pokonała wody Zatoki Bengalskiej i dotarła na
Daleki Wschód – w pierwszej kolejności zaatakowała Syjam i Manilę,
by w końcu wylądować na wybrzeżu Chin, dokąd przywiozły ją
statki handlowe; ich odwodnione załogi, żeglarze o zapadniętych
oczach wylewali odchody prosto do Rzeki Perłowej, w której kąpały
się, prały, pływały i z której piły tysiące ludzi. Choroba zalała Kanton
niczym tsunami, błyskawicznie rozprzestrzeniając się z portu na
położone w głębi lądu dzielnice mieszkalne. Okolica, w której
mieszkał chłopczyk, skapitulowała już po kilku tygodniach, całe
rodziny wymierały bezradnie w swych domach. Kiedy profesor
Lovell szedł z ocalałym chłopcem przez plątaninę kantońskich
zaułków, na ulicy nie było już żywej duszy.
O wszystkim tym malec dowiedział się, gdy obudził się w czystym,
jasno oświetlonym pokoju w faktorii angielskiej, nakryty pościelą
z najbardziej miękkiej i najbielszej tkaniny, jaką widział w życiu.
Niestety, luksus ten jedynie nieznacznie łagodził jego stan. Było mu
koszmarnie gorąco, a język przeobraził się w wypełniający usta
odłamek twardego, chropawego kamienia. Miał wrażenie, że szybuje
gdzieś wysoko ponad własnym ciałem. Przy każdym słowie
profesora skroń dziecka przeszywało ostre ukłucie bólu, któremu
sekundował czerwony rozbłysk w oczach.
– Masz niebywałe szczęście – zauważył profesor Lovell. – Ta
choroba zabija niemal wszystkich.
Chłopczyk bacznie przyglądał się cudzoziemcowi, fascynowały go
pociągła twarz i jasne, szaroniebieskie oczy. W chwilach kiedy
zmęczenie mąciło mu wzrok, mężczyzna przeistaczał się
Strona 16
w olbrzymie ptaszysko. Wronę. Nie, raczej w jakiegoś skrzydlatego
drapieżcę. Ptaka silnego i bezwzględnego.
– Rozumiesz, co do ciebie mówię?
Chłopiec zwilżył spierzchnięte wargi pociągnięciem języka
i wymamrotał odpowiedź.
– Po angielsku. – Profesor Lovell pokręcił głową. – Rozmawiaj ze
mną po angielsku.
Małego zapiekło gardło. Odkaszlnął.
– Wiem, że znasz ten język – podjął profesor Lovell tonem,
w którym zabrzmiała nuta przestrogi.
– Matka – wychrypiał chłopczyk. – Zapomniałeś o mojej matce.
Tego profesor Lovell nie skomentował. Wstał bez słowa i przed
wyjściem otrzepał nogawki, mimo że chłopiec nie miał pojęcia,
jakim cudem przez te kilka minut mogły mu się zakurzyć.
Następnego ranka chłopiec był już w stanie przełknąć bez
wymiotów całą miskę bulionu. Dzień później zdołał wstać i nie
poczuł przesadnych zawrotów głowy, aczkolwiek odwykłe od
wysiłku nogi zadygotały tak gwałtownie, że musiał przytrzymać się
łóżka. Gorączka ustąpiła; powracał apetyt. Kiedy ocknął się
ponownie po południu, zauważył, że zamiast miski zupy czeka na
niego talerz z dwiema grubymi pajdami chleba i kawałem pieczonej
wołowiny. Głodny jak wilk, pożarł wszystko gołymi rękoma.
Większość dnia spędził na pozbawionym marzeń śnie, regularnie
zakłócanym wizytami niejakiej pani Piper – radosnej, pulchnej
kobieciny, która przetrzepywała rekonwalescentowi poduszki,
ocierała czoło przecudnie chłodną, wilgotną szmatką, a mówiła przy
tym angielskim z akcentem tak osobliwym, że chłopiec niemal za
każdym razem musiał prosić o kilkukrotne powtórzenie.
– Wielkie nieba! – zachichotała przy pierwszej z takich sytuacji. –
No tak, tyś nigdy w życiu Szkota nie spotkał.
– Szkota...? A co to takiego?
Strona 17
– Teraz sobie tym głowy nie zaprzątaj – odparła. – Niedługo i tak
wszystkiego się dowiesz.
Wieczorem pani Piper powróciła z kolacją – repeta chleba
i wołowiny – oraz wiadomością, że profesor czeka na niego w swym
gabinecie.
– To piętro wyżej. Drugie drzwi po prawej. Ale najpierw
wtrząchnij to do końca. Profesor nie zając, nie ucieknie.
Chłopiec pospiesznie zjadł, po czym przy pomocy pani Piper
założył nowe ubranie. Nie miał pojęcia, skąd wziął się ten strój –
zachodni, lecz zaskakująco dobrze pasujący na jego niską, chudą
sylwetkę. Był jednak zbyt zmęczony, by wszczynać w tej kwestii
jakiekolwiek dociekania.
Pokonując schody, zauważył, że cały się trzęsie. Nie był pewien,
czy jest to skutek wycieńczenia, czy dręczących go obaw. Gabinet był
zamknięty. Chłopczyk przystanął dla nabrania tchu i po chwili
zapukał.
– Wejść – zaprosił profesor.
Drzwi okazały się bardzo ciężkie. Uległy dopiero, gdy malec
naparł całym sobą. Tuż za progiem opadł go wszechobecny
w pomieszczeniu piżmowy i atramentowy zapach książek. Miał
przed sobą ich nieprzebrane stosy; część stała równiutko na
półkach, a inne, usypane bez ładu i składu w chybotliwe piramidy,
piętrzyły się na podłodze. Książki leżały na parkiecie samopas
i parami, trwały niepewnie na krawędziach biurek i stołów,
rozstawionych bez żadnego widocznego zamysłu, tworzących
tonący w półmroku labirynt.
– Tutaj! – rzucił profesor, niemal niewidoczny zza regałów.
Chłopiec ruszył przez pokój ostrożnie, świadom, że jeden
niezręczny ruch może wywołać potężną lawinę papieru.
– Śmiało! Nie bój się! – Profesor siedział za wielkim biurkiem,
zaścielonym księgami, luźnymi papierzyskami i kopertami. Wskazał
gościowi gestem miejsce naprzeciwko. – Pozwalano ci czytać?
Angielski nie stanowił problemu?
– Trochę czytałem. – Chłopczyk z wahaniem, delikatnie usiadł na
krześle, bez przerwy uważając, by nie deptać walających mu się pod
Strona 18
stopami tomów. Zauważył wśród nich zapiski podróżne Richarda
Hakluyta. – Nie miałem zbyt wielu książek, przez co często czytałem
w kółko te same.
Jak na kogoś, kto od urodzenia nie opuścił Kantonu nawet na
jeden dzień, chłopiec mówił po angielsku doskonale. Naleciałości
obcego akcentu były ledwie uchwytne. Za ów stan rzeczy
odpowiadała pewna Angielka, a mianowicie panna Elizabeth Slate,
którą chłopiec nazywał panną Betty i która, odkąd sięgał pamięcią,
mieszkała w jego rodzinnym domu. Nigdy nie był w stanie pojąć,
skąd właściwie się u nich wzięła – rodzice nie byli na tyle zamożni,
by zatrudniać służbę, a już z pewnością nie cudzoziemkę –
aczkolwiek ktoś musiał pannie Betty regularnie płacić, gdyż została
przy nich nawet, kiedy wybuchła epidemia. Językiem kantońskim
posługiwała się znośnie, na tyle sprawnie, iż bez kłopotu
samodzielnie poruszała się po mieście, lecz z chłopcem
komunikowała się wyłącznie po angielsku. Wydawało się, że opieka
nad nim jest jej jedynym obowiązkiem, i właśnie dzięki
konwersacjom z panną Betty, a potem jeszcze z napotykanymi
w porcie brytyjskimi marynarzami, malec opanował obcą mowę tak
płynnie.
A jeszcze lepiej niż mówienie szło mu czytanie. Odkąd skończył
cztery lata, dwa razy do roku otrzymywał drogą pocztową
pokaźnych rozmiarów paczkę wypełnioną anglojęzycznymi
książkami. Adres zwrotny wskazywał podlondyńskie Hampstead –
miejsce, o którym panna Betty nie była w stanie wiele powiedzieć,
a chłopiec, rzecz oczywista, nie wiedział zupełnie nic. Niemniej
siadali oboje w blasku świec i wymawiali dokładnie każde nowe
słówko, wskazując je palcem na kartce. Gdy chłopczyk podrósł, całe
popołudnia spędzał, ślęcząc nad wyświechtanymi stronicami,
studiując pilnie na własną rękę. Niestety, tuzin książek nigdy nie
wystarczał na sześć długich miesięcy. W efekcie w dniu nadejścia
kolejnej przesyłki wszystkie pozycje z poprzedniej czytał już tyle
razy, że mógł je niemal recytować z pamięci.
W tej chwili, choć nadal niewiele z tej historii pojmował,
uświadomił sobie, że nadawcą tajemniczych paczek musiał być
Strona 19
profesor.
– Sprawia mi to przyjemność – zakończył słabym głosem. Po
chwili, przekonany, iż powinien powiedzieć coś jeszcze, dodał: –
I nie, angielski nie stanowił problemu.
– Wybornie. – Profesor Lovell sięgnął do stojącego za jego plecami
regału, wybrał książkę i podsunął ją chłopakowi przez biurko. –
Domyślam się, że tego w rękach nie miałeś?
Chłopiec zerknął na tytuł. „Bogactwo narodów” autorstwa Adama
Smitha.
– Nie. – Pokręcił głową. – Przykro mi.
– Nic nie szkodzi. – Profesor otworzył tom na chybił trafił
i wskazał ustęp palcem. – Przeczytaj to, proszę, na głos. Zacznij stąd.
Chłopczyk przełknął ślinę, odchrząknął i zaczął czytać.
Księga była onieśmielająco gruba, druk bardzo drobny, a język
okazał się znacznie bardziej wymagający niż ten, z jakim stykał się
w czytanych z panną Betty powieściach przygodowych. Raz po raz
utykał na nieznanych słowach, wyrazach, których znaczenie
i brzmienie mógł jedynie zgadywać.
– „Korz...korzyści szczególne, które płyną dla każdego
ko...koli...kolonizującego kraju z jego własnych kolonii...” –
odchrząknął – „z tytu...tytułu władzy czy też pa...panowania, które
ten kraj nad nimi spraw...sprawuje”[1].
– Tyle wystarczy.
– Profesorze, co to... – Nie miał pojęcia, co przed chwilą przeczytał.
– Nie, nie. Wszystko w jak najlepszym porządku – uciął Lovell. –
Nie oczekiwałem, że w lot pojmiesz zawiłości światowej gospodarki.
Spisałeś się wyśmienicie. – Odłożył książkę na bok, sięgnął do
szuflady biurka i wyciągnął srebrną sztabkę. – Pamiętasz to?
Chłopiec odruchowo otworzył szeroko oczy, lęk nie pozwolił mu
nawet wyciągnąć ręki. Widywał już podobne sztabki. W Kantonie
pojawiały się z rzadka, lecz wszyscy wiedzieli, czym są. Yínfúlù,
srebrne talizmany. Wprawiano je w dzioby łodzi, montowano
w ściankach palankinów, instalowano ponad wrotami magazynów
w dzielnicy cudzoziemców. Nigdy nie rozgryzł, do czego konkretnie
służą, nie umiał mu tego wyjaśnić nikt z rodziny. Babka nazywała je
Strona 20
czarami bogaczy i twierdziła, że są to amulety, w których zamknięto
błogosławieństwa bogów. Matka z kolei podejrzewała, iż
w sztabkach uwięzione są demony, gotowe po uwolnieniu wypełniać
wolę swych panów. Nawet panna Betty, zwykle głośno i pogardliwie
wypowiadająca się na temat przesądnej natury Chińczyków
i bezustannie krytykująca matkę za wystawianie poczęstunków dla
głodnych duchów, wobec sztabek wykazywała dziwnie lękliwą
rezerwę.
– Czarna magia – mawiała zagadnięta na ten temat Angielka. –
Diabelskie narzędzie i nic ponadto.
Tak więc chłopczyk nie wiedział, co myśleć o tym konkretnym
yínfúlù, z wyjątkiem faktu, iż wyglądało identycznie jak to, które
przed kilkoma dniami ocaliło mu życie.
– No, proszę bardzo. – Profesor Lovell podsunął mu sztabkę. –
Obejrzyj sobie. Nie ugryzie.
Po chwili wahania chłopiec sięgnął po amulet i ujął go oburącz.
Srebro w dotyku było bardzo gładkie i zimne. Poza tym jednak nie
wyróżniało się niczym szczególnym. Jeśli wewnątrz istotnie drzemał
demon, to swoją obecność ukrywał z wielkim powodzeniem.
– Zdołasz odczytać inskrypcje?
Chłopak zmarszczył brwi i stwierdził, że na obu większych
ściankach sztabki rzeczywiście widnieją misternie grawerowane,
drobniutkie napisy. Po jednej stronie były to litery angielskie, po
drugiej chińskie symbole.
– Tak.
– Więc przeczytaj je na głos. Najpierw chińską, potem angielską.
Wymawiaj słowa bardzo wyraźnie.
Chłopiec znał te znaki, aczkolwiek tu wyglądały dość specyficznie,
jakby wyrył je ktoś, kto po prostu kopiował je kreska po kresce, nie
rozumiejąc kryjącego się za nimi znaczenia.