Kryzys - McCLURE KEN
Szczegóły |
Tytuł |
Kryzys - McCLURE KEN |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Kryzys - McCLURE KEN PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Kryzys - McCLURE KEN PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Kryzys - McCLURE KEN - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Ken McClure
Kryzys
Przelozyl WLADYSLAW MASIULANIS
"KB"
Na tej ciemnej rowninie stoimy we dwoje W szturmow, odwrotow dzikim, zmieszanym alarmie, Gdy scieraja sie wokol slepe, wrogie armie Wybrzeze w Dover"3 MATTHEW ARNOLD (1822-1888)
Prolog Wyspa Barasay, Hybrydy Zewnetrzne. 19 stycznia 1992.
Czul, ze zaczyna mu brakowac powietrza; jego pluca rozpaczliwie laknely tlenu, biegl jednak, dopoki calkiem bez tchu nie osunal sie na mokry zwir. Kleczal, bezwladnie oparty na rekach i dyszac ciezko, czekal, az powroci mu normalny oddech. Wtedy podniosl sie z trudem i probowal biec dalej, a zwir usuwal mu sie spod stop, jakby zlosliwie odmawiajac im oparcia. Deszcz gnany wichrem znad Atlantyku smagal mu twarz lodowatymi bryzgami. Natura jakby sprzysiegla sie przeciw niemu, probujac wdeptac go w ten jalowy, kamienisty brzeg, nienawistny wszelkim przejawom zycia.
Wyczerpany, z krwawiacymi dlonmi, doktor Lawrence Gili dotarl do szczytu urwiska i ruszyl w kierunku starego domu. To tutaj zamierzal sie ukryc. Prymitywny budynek z surowego kamienia stal opuszczony od ponad dwoch lat, kiedy to ojciec Shony zrezygnowal z nierownej walki z zywiolami i wrocil na staly lad. Gili mial nadzieje, ze posluzy mu za schronienie do czasu, az mysliwi straca jego trop. W plecaku mial dosc konserw i sprzetu turystycznego, by w razie potrzeby przetrwac nawet dwa tygodnie.
W strugach deszczu na skraju cypla majaczyl juz zarys domu. Wciaz jeszcze mial dach, co - zwazywszy jego usytuowanie - nalezalo uznac za szczesliwe zrzadzenie losu. Gili spytal kiedys Shone, co sklonilo jej ojca do zbudowania domu w miejscu tak pozbawionym jakiejkolwiek oslony. Odparla, ze czul sie tu blizej Boga.
To prawda, ze kiedy morze bylo spokojne, a niebo czyste, ze szczytu urwiska widzialo sie, jak za odlegly o piecdziesiat kilometrow horyzont zachodzi olbrzymia kula plonacego pomaranczowym ogniem slonca; lecz morze prawie nigdy nie bylo spokojne, a niebo rzadko bywalo czyste. Najczesciej, poruszony zachodnim sztormem Atlantyk wrzal wsciekle, slac olbrzymie balwany, ktore tlukly o podnoze klifu wyrzucajac w powietrze smugi piany. Jej biale, lepkie palce siegaly ku domowi, jak gdyby probujac oderwac go od podloza.
Osloniety od wiatru tylna sciana budynku, Gili odpoczywal przez chwile, wsparty ramieniem o kamienny mur. Oddychal chrapliwie, czujac, jak strugi deszczu splywaja mu po plecach. Tuz obok znajdowalo sie tylne wejscie do domu. Podszedl ku niemu, z nadzieja, ze nie bedzie musial walczyc z wiatrem, by dostac sie do drzwi frontowych. Zardzewiala klamka niechetnie ustapila pod naciskiem dloni; musial pomoc sobie ramieniem, aby przezwyciezyc opor zawiasow.
Pomieszczenie, w ktorym sie znalazl, sluzylo kiedys za kuchnie, ale brak szyb w oknach uczynil z niego siedlisko wilgoci i morskich ptakow. Po katach bez przeszkod hulal wiatr. Z ciezkim sercem Gili uswiadomil sobie, ze reszta domu moze byc w nie lepszym stanie. Otworzyl drzwi wiodace do dawnej bawialni i znieruchomial z reka na klamce. Na srodku pokoju stali dwaj mezczyzni w nieprzemakalnych plaszczach. Ich spojrzenie powiedzialo mu, ze czekali tu wlasnie na niego. Nie padlo ani jedno slowo, ale bron w rekach nieznajomych byla dostatecznie wymowna.
Gili czul, ze ogarnia go dziwna, zabarwiona smutkiem rezygnacja. Jednoczesnie, choc moglo to wydawac sie absurdalne, doznal czegos w rodzaju ulgi. Wydarzenia czterech ostatnich dni zmienily jego zycie w senny koszmar, z niego samego czyniac zaszczute, scigane zwierze. Wystarczyly te cztery dni, by wszystko, do czego dazyl, wszystko, na czym budowal swoja nadzieje na szczesliwa przyszlosc - kariera, malzenstwo, wiara w sukces - zostalo przekreslone z latwoscia, ktora teraz wydawala mu sie oburzajaca i niesprawiedliwa.
Jeden z mezczyzn przeszukal jego plecak. W tym czasie drugi trzymal go w szachu wycelowanym pistoletem. Kleczacy nad plecakiem podniosl w koncu wzrok i pokrecil glowa.
-Gdzie one sa? - zapytal ten z pistoletem.
-Spozniliscie sie - odrzekl Gili. - Juz dawno leza na poczcie. Obcy w milczeniu wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Mezczyzna z bronia gestem nakazal Gillowi wyjsc na zewnatrz.
Wiatr i deszcz staly sie nagle jakby mniej dokuczliwe. Umysl Gilla przepelnialy obrazy rzeczy, ktorych nigdy mial juz nie zobaczyc. Nie chcial umierac. Na Boga, jeszcze nie byl gotow na smierc! Ogarnela go panika. Skrecil w prawo i pobiegl pod wiatr, liczac na to, ze deszcz zacinajacy w twarz utrudni celowanie scigajacym.
Zdawalo mu sie, ze przypomina sobie sciezke wiodaca ze szczytu urwiska na plaze. Juz wyobrazal sobie, jak popychany wiejacym w plecy wiatrem biegnie po piasku, wskakuje do lodki i bezpiecznie uchodzi pogoni. Kiedy jednak dobiegl do skraju klifu, nie bylo tam zadnej sciezki, a tylko sciana opadajaca niemal pionowo ku skalom daleko w dole. Osunal sie na ziemie i sciskajac w dloniach kepy trawy wpatrywal sie w przepasc. Poczul, ze opuszcza go resztka nadziei; jej miejsce zajelo uczucie przerazliwej pustki. Rozluznil zacisniete na trawie rece i powoli przekrecil sie na plecy. Lezal bez ruchu, czekajac na swoich przesladowcow.
Kazali mu wstac; usluchal, musial jednak pochylic sie pod wiatr, aby utrzymac rownowage. Schowali bron i chwycili go pod ramiona. Przez chwile zastanawial sie po co, skoro i tak nie mial dokad uciekac. Wreszcie zrozumial. Nie zdazyl jednak zaprotestowac, kiedy poderwali go z ziemi i pchneli do tylu, poza krawedz urwiska. Na ulamek sekundy jego sylwetka z rekami bezradnie mlocacymi powietrze zarysowala sie na tle ciemnego nieba. Potem glowa naprzod runal ku smierci czekajacej nan na poszarpanych skalach w dole. Wiatr porwal jego ostatni krzyk.
Zechca mi panowie wybaczyc niewygody wynikle ze zwolania niniejszej sesji w tak naglym trybie, ale zostalem poproszony przez pana premiera o zapoznanie rzadu z wynikami naszych badan nad sytuacja epidemiczna chorob mozgu na terenie kraju. - Sekretarz MRC, Sir John Flowers, przerwal i znad okularow spojrzal na zgromadzonych wokol stolu czlonkow Rady.
Przeciez wie pan, ze daleko nam jeszcze do koncowych wnioskow - odezwal sie mezczyzna w srednim wieku, w ktorego wymowie pobrzmiewal szkocki akcent.
Flowers pokrecil glowa.
To niczego nie zmienia. Jako naukowcy wiemy, ze wszelkie dane wymagaja najpierw odpowiedniego opracowania. Ale panowie ministrowie widza w takiej postawie zwykle asekuranctwo. Chcieliby uslyszec zapewnienie, ze nie groza nam zadne powazniejsze problemy.
Tak naprawde chodzi im po prostu o stwierdzenie, ze czlowiek nie moze zarazic sie choroba mozgu od chorego zwierzecia! - Wydatny brzuch mowiacego te slowa z trudem miescil sie w brunatnej jedwabnej kamizelce harmonizujacej barwa z kolorem jego nosa.
Flowers nieznacznie skinal glowa.
Skad ten nagly pospiech? - zapytal Hector Munro, dyrektor oddzialu neurobiologii MRC w Edynburgu.
Od kiedy rok temu krowia wscieklizna stala sie tematem sensacyjnych artykulow w prasie, opozycja tylko czeka na odpowiedni moment, by dobrac sie rzadowi do skory. Eksport miesa i jego przetworow na kontynent nadal nie wraca do dawnego poziomu. Prawde mowiac, w ciagu ostatniego miesiaca znowu gwaltownie spadl i lobby rolnicze zaczyna podnosic krzyk. Zamierza wystapic z zapytaniem, w jaki sposob rzad przeciwdziala obecnej sytuacji. Zada gwarancji, ze angielskie produkty miesne sa zdrowe. Nasz udzial w calej sprawie wynika stad, ze to my prowadzimy krajowa statystyke zapadalnosci na choroby mozgu i nadzorujemy prace Rady Badan Naukowych Rolnictwa (ARC).
Dane liczbowe swiadcza o tym, ze osiagnieto pewien postep - wtracil szczuply mezczyzna o ostrych rysach i adekwatnym do ptasiej powierzchownosci nazwisku Lark.
Wartosc statystyczna tych danych jest raczej watpliwa - odrzekl Flowers.
Za wczesnie mowic o jakiejkolwiek gwarancji, skoro trwaja jeszcze badania doswiadczalne. Na razie moglibysmy co najwyzej wydac oswiadczenie, iz obecnie brak dowodow na to, ze kontakt z zarazonymi zwierzetami grozi ludziom choroba mozgu - zaproponowal Munro.
Obawiam sie, ze nie mozemy zrobic nawet tego - powiedzial Flowers.
Przy stole zapadlo milczenie.
-Zle wiesci? - zapytal wreszcie Lark.
Flowers powiodl wzrokiem po zebranych, starajac sie kolejno pochwycic spojrzenie kazdego z nich.
Bardzo zle - powiedzial cicho. - Otrzymalem wlasnie pewien raport. Jego tresc jest przerazajaca.
Prosimy o konkrety - niecierpliwie rzucil Munro.
Raport, o ktorym mowa, nadszedl z polnocnej Szkocji, z miejscowosci Achnagelloch...
Munro wzruszyl ramionami i pokrecil glowa. Ta nazwa z niczym mu sie nie kojarzyla. ...a zawiera informacje o wybuchu epidemii choroby zwyrodnieniowej mozgu.
Ilu zachorowan dotyczy ta informacja? - zapytal Munro.
Trzech. Wszystkie ze skutkiem smiertelnym. Odpowiedz Flowersa spowodowala wyrazna zmiane atmosfery.
To jeszcze nie epidemia, Sir John - odezwal sie Lark.
Niestety, nie powiedzialem wszystkiego. Zmarli byli ludzmi stosunkowo mlodymi. Wszyscy trzej pracowali na farmie dotknietej niedawno epizootia scrapie, trzesawki, choroby mozgu owiec.
Ach tak - wycedzil Munro.
Moze to przypadkowy zbieg okolicznosci - bez przekonania podsunal Lark.
Co gorsza - ciagnal Flowers - opis wstepnego badania patologicznego zawiera sugestie, ze ci ludzie zmarli w wyniku choroby mozgu identycznej ze scrapie.
Ale miedzy ludzmi a owcami istnieje bariera gatunkowa!
W kazdym razie zawsze bylismy o tym przekonani. W tym wlasnie rzecz, panowie - rzekl Flowers.
Munro podniosl reke do czola, jakby podswiadomie bronil sie przed konsekwencjami stwierdzenia Flowersa.
Sadzilismy rowniez, ze bariera gatunkowa chroni przed scrapie bydlo, a przeciez wiecie, co sie stalo - powiedzial.
Czyzby w tej kwestii nie bylo juz zadnych watpliwosci? - zapytal Lark.
Flowers pokrecil glowa.
Badania przeprowadzone w laboratoriach ARC wykazaly, ze krowy zapadaja na BSE po zjedzeniu miesa zakazonego wirusem scrapie.
Dlaczego wiec nie zdarzalo sie to wczesniej? - nie ustepowal Lark. - Scrapie jako choroba owiec znana jest od lat.
Zaklady utylizacyjne zmienily technologie pozyskiwania tluszczu z padlych owiec. Stary sposob likwidowal czynnik zakazny. Nowy - nie. To wszystko.
A wiec miedzy owcami a bydlem bariera gatunkowa nie funkcjonuje?
Nie.
Dobry Boze - westchnal Lark. - Ale przeciez niemozliwe jest zarazenie trzesawka czlowieka!
To - Flowers podniosl lezaca przed nim kartke - sugeruje cos wrecz przeciwnego.
Zawsze uwazalem, ze przypadki scrapie powinny podlegac obowiazkowi zgloszenia; tak samo jak BSE - oswiadczyl Munro.
Coz, mysle, ze jest za pozno na tego rodzaju rozwazania - powiedzial Flowers. - Rzecz w tym, ze nie tylko nie mozemy rozwiac obaw rzadu przed wzrostem zapadalnosci na choroby mozgu, ale musimy zawiadomic go o powstaniu zagrozenia o trudnych do przewidzenia skutkach.
Jak rozumiem, jagnieta takze moga byc zarazone ta choroba? - zapytal nagle Lark.
Owszem - odpowiedzial Munro. - Uprzedzajac panskie nastepne pytanie powiem, ze podczas pieczenia miesa czynnik zakazny nie ginie. To jeden z najbardziej odpornych wirusow. Wytrzymuje temperature szpitalnego sterylizatora parowego.
W takim razie pozostaje tylko modlic sie, by ten raport okazal sie nieprawdziwy - westchnal Lark.
Kto odpowiada za region Szkocji? - zapytal Munro.
George Stoddart.
Z Uniwersytetu Edynburskiego? Flowers potwierdzil ruchem glowy.
Rozmawial pan z nim?
Tak.
I?
-Twierdzi, ze jego czlowiek jest przekonany, iz ci robotnicy umarli na scrapie, ale jak zwykle beda klopoty z precyzyjnym ustaleniem przyczyny smierci.Nie bardzo rozumiem - baknal Lark. - Jakie klopoty? Flowers spojrzal na Munro.
To panska specjalnosc. Moze zechcialby pan wyjasnic.
Oczywiscie. - Munro chrzaknal, jakby szykowal sie do dluzszego wykladu. - Bardzo niewiele wiemy na temat czynnika zakaznego, ktory wywoluje scrapie u owiec czy BSE u bydla. Jedynym pewnym sposobem wykrycia jego obecnosci jest wstrzykniecie zakazonej tkanki pobranej od chorego zwierzecia - innemu. Tylko w ten sposob mozemy dowiesc, ze mamy do czynienia z choroba zakazna o ustalonej patogenezie.
Mowi pan: zakazona tkanke. Jakiego rodzaju? - spytal Lark.
Standardowy test polega na wstrzyknieciu myszom probki maceratu mozgu pochodzacego z sekcji dla stwierdzenia, czy rozwinie sie u nich zwyrodnieniowa choroba mozgu.
Czy te chorobe stwierdzono takze u czlowieka?
Tak. U ludzi nazywa sie ja choroba Creutzfelda-Jakoba. To choroba wieku starczego. Jest stosunkowo rzadka i, dzieki Bogu, ma bardzo dlugi okres inkubacji. - Munro przerwal i spojrzal w strone Flowersa. - Jaki byl okres inkubacji w tym przypadku?
Stoddart twierdzi, ze choroba rozwinela sie niemal z dnia na dzien. Po trzech tygodniach wszyscy pacjenci nie zyli. Patologia mozgu byla identyczna jak w przypadku scrapie czy choroby Creutzfelda-Jakoba. Pod wzgledem histopatologicznym praktycznie nie do odroznienia.
Bodaj to wszyscy diabli! - steknal Lark. - Trzy przypadki to nie tak duzo. Nadal mam wrazenie, ze zbytnio spieszymy sie z wyciaganiem wnioskow.
-Chcialbym sie z panem zgodzic - odrzekl Flowers - ale trzej ludzie, ktorzy zetkneli sie w pracy z chorymi owcami, zmarli na chorobe mozgu identyczna ze scrapie. Nie mozemy tego zignorowac.
Przez chwile panowalo milczenie, jakby zebrani zastanawiali sie nad sensem slow Flowersa. Pierwszy odezwal sie Lark.
Trudno uwierzyc, ze choroba owiec, znana od lat jako calkowicie niegrozna dla czlowieka, ni stad, ni zowad przeskoczyla bariere gatunkowa i zaczela zabijac ludzi.
To oczywiste, ze musial zadzialac jakis dodatkowy czynnik, jakas zmiana wirusa, mutacja, zmiennosc czy to spontaniczna, czy tez indukowana przez wplyw srodowiska.
Miejmy nadzieje, ze chodzi o czynnik mutagenny o charakterze lokalnym i ze jest to odosobniony przypadek.
W tej sytuacji najwazniejsze jest wykrycie przyczyny mutacji - podsumowal Munro.
Zgadzam sie.
Czy mamy jakis trop? - zapytal Lark.
Mamy nawet glownego podejrzanego - odparl Flowers.
Kogo?
W poblizu wzmiankowanej farmy znajduje sie elektrownia jadrowa Invermaddoch.
Promieniowanie! - wykrzyknal Lark.
Czy moze byc bardziej oczywista przyczyna mutacji?
Nie musze chyba mowic, w jak delikatnej sytuacji stawia nas cala ta sprawa - rzekl Munro. - Jesli nagle rozglosimy, ze ludzie mieszkajacy w poblizu pewnej szkockiej elektrowni jadrowej zapadaja na zakazna chorobe mozgu pod kazdym wzgledem przypominajaca trzesawke owiec, mozemy spodziewac sie wybuchu paniki i burzy protestow. Pomijajac wrzawe w srodkach masowego przekazu, bedziemy musieli stawic czolo naciskom lobby rolniczego, upierajacego sie, ze niema zadnego zwiazku miedzy zachorowaniami zwierzat a chorobami mozgu u ludzi; z drugiej zas strony bedziemy mieli lobby energetyczne z ich zapewnieniami, ze energia jadrowa jest bezpieczna i czysta.
Co wiec robimy? I co powiemy rzadowi Jej Krolewskiej Mosci?
Mysle, ze na razie musimy uznac te sprawe za pojedynczy przypadek bez ogolnego znaczenia - powiedzial Lark. - Nadal nie dysponujemy niepodwazalnymi dowodami, ze choroby mozgu zwierzat moga przenosic sie na ludzi. Uwazam, ze powinnismy przyznac, iz nastapil pewien wzrost zapadalnosci na choroby mozgu, zastrzegajac, ze za wczesnie jeszcze na mowienie o przyczynach czy tez ocene wagi problemu. Zostawmy to rzadowym statystykom.
Ale rzad musi byc swiadom powagi sytuacji w Szkocji. Chocby na wypadek jakichs przeciekow do prasy - zaoponowal Munro.
Ten obszar nigdy nie byl obiektem szczegolnego zainteresowania dziennikarzy. Na razie nic nam nie przeszkodzi w dyskretnym przeprowadzeniu wlasnego wywiadu - rzekl Flowers.
Z calym szacunkiem dla Stoddarta i jego ludzi, sadze, ze powinnismy obejrzec dowody - probki pochodzace z autopsji tych trzech zmarlych - podsunal Lark.
Juz o nie prosilem - odrzekl Flowers.
Czy Stoddart powiedzial, kto tam na miejscu przeprowadzal badania? - zapytal Munro.
Owszem. - Flowers zajrzal do swoich notatek. - Specjalista patolog, doktor Lawrence Gili.
Rozdzial 1
Doktor lan Bannerman rozlozyl na pulpicie notatki i czekajac, az ucichnie szmer rozmow, obrzucil wzrokiem swoje audytorium. Widok sali wypelnionej studentami medycyny wydal mu sie nagle przygnebiajaco znajomy. Znajomy az do znudzenia, pomyslal cynicznie i zaraz skarcil sie w duchu za te mysl. Coz, kiedy czasami granica miedzy cynizmem a realizmem wydaje sie odrobine zatarta...Mimo przywiazania do chrzescijanskiego systemu wartosci, wyniesionego z solidnego mieszczanskiego domu, doktor Bannerman zawsze mial trudnosci z postrzeganiem swoich bliznich jako "autonomicznych jednostek". Ludzie, jak zauwazyl, wyraznie dzielili sie na pewne "typy". Byl typ duchownego, zolnierza, policjanta i tak dalej. Po pieciu latach wykladania patologii w szpitalu sw. Lukasza doszedl do wniosku, ze takze studenci medycyny rekrutowali sie sposrod ludzi okreslonego typu.
Zawod lekarza cieszyl sie w spoleczenstwie wielkim prestizem, uwazany byl wrecz za gwarancje sukcesu zyciowego. Dlatego tez szkoly medyczne mogly sobie pozwolic na stawianie kandydatom bardzo wysokich wymagan. Zachecano wrecz najzdolniejszych uczniow do probowania swych sil w egzaminach na medycyne. Wygrana w tego rodzaju wspolzawodnictwie miala dowodzic ich wartosci. Pod presja rodzicow i nauczycieli decydowali sie na wybor drogi zyciowej nie majacej czesto nic wspolnego z ich prawdziwymi zainteresowaniami.
Tak wiec mlody czlowiek, wyposazony przez dumnych rodzicow w nowiutki stetoskop, a przez poczciwa ciocie Mabel w zestaw narzedzi do przeprowadzania sekcji zwlok, wkraczal w mury sw. Lukasza, pewien, ze i tu swietnie da sobie rade. Bo czyz zdawanie egzaminow nie bylo jego specjalnoscia? "Czy ktos zapytal tych smarkaczy, czy obchodzi ich los chorych?" - grzmial Bannerman na ostatnim zebraniu ciala pedagogicznego. Jego wystapienie przyjeto z dobroduszna wyrozumialoscia. Nie zadowolilo to Bannermana, chociaz potwierdzalo jego teorie "typow ludzkich". Musial przyjac do wiadomosci, ze on sam zostal zakwalifikowany do kategorii "nieznosnych znakomitosci" - ludzi, ktorzy mowia, co mysla, a mimo to sa akceptowani jako wybitni specjalisci w swojej dziedzinie. Istotnie, jako patolog nie mial sobie rownych.
Spojrzal teraz na rzedy zwroconych ku sobie twarzy, zastanawiajac sie, ilu z tych mlodych ludzi ma szanse zostac prawdziwymi lekarzami. Rozpoznanie ich bylo w praktyce niemozliwe. Bannerman nigdy jednak nie zaprzestawal prob. Juz latwiej byloby wydzielic tych, ktorzy lekarzami na pewno nie zostana: zarozumialcow, swiecie przekonanych o swoich nadzwyczajnych uzdolnieniach, cichych pracusiow, pilnie notujacych kazde slowo wykladowcy i wierzacych, ze systematyczne "kucie" i dobra pamiec to najlepsza gwarancja powodzenia na egzaminach. Oczywiscie, niektorzy z nich odpadna, i to niekoniecznie ci najgorsi. Studia medyczne byly niewatpliwie trudne i wymagaly duzego wysilku intelektualnego, ale dzieki starannej selekcji kandydatow ewidentni idioci nawet na pierwszym roku stanowili rzadkosc. Wielu natomiast rezygnowalo odkrywszy, ze "wsiedli do niewlasciwego pociagu"; po prostu zle wybrali przedmiot studiow.
Bannerman zawsze przekonywal swoich studentow, ze lepiej zrezygnowac od razu, niz uswiadomic sobie brak powolania w chwili, gdy ma sie w reku zycie innego czlowieka. Najwiecej klopotow sprawiali mu studenci, ktorzy bez trudu zdawali wszystkie egzaminy, a mimo to wyraznie nie nadawali sie do zawodu lekarza. Najgorsze, ze w takich sytuacjach niewiele mogl zrobic. Staral sie wpoic im szacunek dla ludzkiego cierpienia, nauczyc wlasciwego podejscia do chorych, lecz podejrzewal, ze dla wielu z nich pacjent zawsze bedzie tylko "przypadkiem", kolejnym rownaniem do rozwiazania na drodze kariery.
Bannerman zdawal sobie jednak sprawe, iz z faktu, ze nie potrafi wsrod swoich studentow wypatrzyc "prawdziwych" lekarzy, wcale nie wynika, ze ich tam nie ma. To z mysla o nich staral sie, by jego wyklady byly jak najlepsze.
-Bedziemy dzis kontynuowac nasze rozwazania na temat chorob centralnego systemu nerwowego - zaczal. - Jestem przekonany, ze zagadnienie to wyda sie panstwu szczegolnie bliskie. Przegladajac bowiem wasze prace poswiecone problematyce ostatniego wykladu, doszedlem do wniosku, ze wielu z was cierpi na jedna z owych chorob...
Sala przyjela slowa wykladowcy z halasliwie manifestowana wesoloscia. Mimo ostrego jezyka Bannerman byl lubiany przez studentow. Jako nauczyciel cieszyl sie prawdziwym autorytetem; doskonala znajomosc wykladanego przedmiotu nigdy nie przeszkadzala mu przyznac sie do niewiedzy. Zaskoczony pytaniem, na ktore nie znal odowiedzi, nie krecil, lecz prosil studentow o samodzielne siegniecie do zrodel i podzielenie sie z nim wynikami poszukiwan. Taka postawa budzila szacunek mlodych ludzi, a przy tym oszczedzala czas przeznaczony na nauke. Zbyt czesto wykladowcy marnowali go na maskowanie luk we wlasnym wyksztalceniu. Slowa "nie wiem" nie zadomowily sie jeszcze w akademickiej rzeczywistosci.
Zajmiemy sie dzisiaj chorobami Creutzfelda-Jakoba i kuru. Obie objawiaja sie rozlegla degeneracja neuronow, ataksja i postepujaca demencja. Obie nieodmiennie koncza sie smiercia. - Bannerman wlaczyl rzutnik i pstryknal trzymanym w dloni pilotem. Na ekranie pojawil sie obraz z pierwszego slajdu. - Po lewej widzimy wycinek mozgu pacjenta zmarlego na chorobe Creutzfelda-Jakoba. Po prawej mozg bez zmian patologicznych. Prosze zauwazyc wyrazna gabczastosc szarej istoty chorego mozgu. - Bannerman zmienil slajd i poprawil nieco ostrosc obrazu. - Oto zdjecie pacjenta, ktory nabyl chorobe Creutzfelda-Jakoba w wyniku operacji przeszczepu rogowki. Zwroccie uwage na pozbawione wyrazu spojrzenie chorego i brak napiecia miesni twarzy.
Czy to znaczy, ze pacjent zachorowal, bo przeszczepiono mu zarazona rogowke? - dobiegl z ciemnosci glos ktoregos ze studentow.
Prawie na pewno - odparl Bannerman.
A wiec jest to choroba zakazna?
Tak, ale bardzo specyficzna.
Po sali przebiegl szmer zdziwienia, jakby studenci zaczynali podejrzewac, ze w koncu udalo im sie przylapac Bannermana na skrywaniu niekompetencji.
To jest, czy nie jest? - padlo zaczepnym tonem rzucone pytanie.
O takich chorobach mowi sie, ze wywoluja je nietypowe, tak zwane powolne wirusy.
Dlaczego nietypowe?
Otoz, jak dotad, nie udalo sie wyizolowac z zakazonego mozgu zadnego konkretnego wirusa. Ale wszystko wskazuje na obecnosc w nim jakiegos czynnika zakaznego.
Czyli jest to jednak choroba zakazna?
Tak.
Czy znane sa inne podobne choroby?
Kilka chorob zwierzat.
Na przyklad? - uparty student najwyrazniej zdecydowany byl wycisnac z Bannermana przyznanie sie do ignorancji.
Scrapie, trzesawka owiec; encefalopatia gabczasta bydla.
"Krowia wscieklizna"?
Owszem. Takze zakazna encefalopatia norek.
Czy nie sadzi pan, ze wystarczyloby przylozyc sie do roboty, zeby okreslic przyczyne tych chorob?
Bannerman oslupial. Arogancja tego mlodzika przekraczala wszelkie granice.
Panie...?
Marsh - podpowiedzial student.
Panie Marsh, kilku naprawde wybitnych naukowcow pogrzebalo swoje kariery tylko dlatego, ze uparli sie odkryc przyczyne tych chorob. A moze tak pan przylozylby sie do roboty i zechcial w formie rozprawki ustosunkowac sie do popelnionych przez nich bledow? Powiedzmy, ze zrobi pan to na przyszla srode. Zgoda?
Tak jest - wymamrotal student, juz zdecydowanie pokornym tonem.
A co z bariera gatunkowa? - padlo nastepne pytanie, tym razem wypowiedziane dziewczecym glosem.
Dobre pytanie, panno...
Lindsay.
Dobre pytanie, panno Lindsay. Do chwili wystapienia epidemii "krowiej wscieklizny" wszyscy wierzylismy w istnienie bariery gatunkowej. Ostatnie badania dowodza, ze encefalopatia gabczasta atakuje bydlo karmione pasza zawierajaca resztki mozgu owiec zarazonych wirusem scrapie.
W takim razie nie jest wykluczone, ze po zjedzeniu chorego zwierzecia czlowiek rowniez moze zapasc na chorobe mozgu?
Nie, ale tez nie istnieja zadne dowody na poparcie tego pogladu.
Na razie.
Na razie - zgodzil sie Bannerman.
A gdyby okazalo sie, ze chorobe Creutzfelda-Jakoba wywoluje wlasnie spozywanie zakazonego miesa?
Powtarzam: nic nie uprawnia nas do takiego twierdzenia.
Ale na wszelki wypadek doradzalby pan przejscie na wegetarianizm - podpowiedzial ktos z konca sali.
Bannerman smial sie razem z innymi.
Ja przynajmniej nie zamierzam zostac wegetarianinem - powiedzial.
Na razie - dodala panna Lindsay, wzbudzajac kolejna fale rozbawienia.
A choroba Alzheimera? Czy ja tez przypisuje sie dzialaniu podobnych wirusow?
Nie. Istnieja wyrazne roznice w obrazie anatomopatologicznym.
Czy wiadomo, co powoduje chorobe Alzheimera?
Jedna z jej postaci ma niewatpliwie podloze genetyczne. Na temat czesciej wystepujacych form nie wiemy wlasciwie nic, poza domniemaniem, ze w gre wchodzi pewien czynnik chemiczny.
Aluminium?
W kilku opracowaniach pojawily sie takie sugestie - przyznal Bannerman. 'Czy zgodzilby sie pan z twierdzeniem, ze badania nad chorobami w rodzaju choroby Alzheimera sa skandalicznie zaniedbane? - oskarzycielski ton w glosie pytajacego przeczyl uprzejmej formie pytania.
Bannerman spojrzal na studenta wpatrzonego wen spod szopy rudych wlosow kontrastujacych z szalikiem w barwach szkoly medycznej. Na dobra sprawe jego zachowanie mozna bylo uznac za bezczelne, ale Bannerman zbyt czesto mial do czynienia z podobnym zuchwalstwem, by sie nim teraz przejmowac. Nalezalo je chyba zlozyc na karb mlodzienczej przekory i rownie mlodzienczego przekonania o czystosci wlasnych intencji.
Owszem - odparl zdawkowo.
Dlaczego tak sie dzieje? - nie ustepowal rudzielec.
Kazde spoleczenstwo dysponuje ograniczonym zasobem srodkow, ktore moze przeznaczyc na badania naukowe - powiedzial Bannerman. - Schorzenia w rodzaju choroby Alzheimera sa typowe dla wieku starczego. Tymczasem pieniedzy z trudem starcza na badanie chorob zagrazajacych ludziom mlodym. To wszystko.
-Uwazam, ze to swinstwo - oswiadczyl student. Bannerman czul, ze sympatia grupy w tej chwili nie jest po jego stronie.
Byc moze powinien pan studiowac nauki spoleczne, a nie medycyne - powiedzial.
Albo nauki polityczne - dorzucil ktos. Po sali przelecial szmer smiechu.
Cele, jakie stawia sobie medycyna, sa czysto pragmatyczne - powiedzial Bannerman. - Lekarz dysponuje okreslonymi srodkami i zgodnie z tym podejmuje takie, a nie inne decyzje. Kiedy ma sie dwoch pacjentow z niewydolnoscia nerek, a do dyspozycji tylko jedna sztuczna nerke, nie pora krzyczec, ze to swinstwo. Trzeba zdecydowac kto ma zyc, a kto umrzec.
Bannerman zamilkl, czekajac, az jego slowa zapadna w umysly sluchaczy. Wreszcie powiedzial:
-Byc moze zainteresuje panstwa porownanie patologii najwazniejszych chorob zwyrodnieniowych mozgu. Prosze o zapoznanie sie z tym tematem, a na najblizszych zajeciach sprobujemy przedyskutowac panstwa watpliwosci...
Po wykladzie Bannerman wrocil do swojego gabinetu w szpitalu. Zapalil papierosa, a chwile pozniej jego sekretarka, 01ive Meldrum, przyniosla filizanke mocnej, czarnej kawy.
Jak poszlo?
Niezle - odparl Bannerman. - Calkiem niezle. To dobra grupa. Co slychac?
Dzwonila Stella. Po poludniu operuje, ale o osmej spodziewa sie pana na kolacji. Pytala, czy nie kupilby pan wina.
Czy...
Bedzie kurczak - powiedziala 01ive uprzedzajac pytanie Bannermana.
Cos jeszcze?
Doktor Vernon prosil, zeby zadzwonil pan do niego w wolnej chwili. Poza tym spokoj.
-Dzieki, Olive. Badz tak dobra i polacz mnie z Vernonem. Olive wyszla, zamykajac za soba drzwi, a kilka minut pozniej odezwal sie brzeczyk telefonu na biurku Bannermana.
-Czesc, George. Miales do mnie jakas sprawe? Uraczywszy Bannermana kilkoma dowcipami na powitanie, doktor Vernon przystapil do rzeczy.
Mam tutaj czterdziestosiedmioletniego mezczyzne z poparzeniami reki. Oblal sie niechcacy wrzatkiem z czajnika.
Poparzenia to raczej nie moja specjalnosc - wtracil Bannerman.
Nie o to chodzi. Podejrzewam, ze dolega mu cos powazniejszego.
Na jakiej podstawie?
Kilkakrotnie z nim rozmawialem. I odnioslem wrazenie, ze nie pamietal, co powiedzialem doslownie kilka minut wczesniej. Poczatkowo nie zwrocilem na to uwagi, ale sytuacja zaczela sie powtarzac. Znasz sie na chorobach mozgu; nie zechcialbys go obejrzec?
Jasne - odpowiedzial Bannerman. Spojrzal na zegarek. - Moze teraz?
Swietnie. - Doktor Vernon dodal, ze bylby mu bardzo zobowiazany. Umowili sie za piec minut w sali numer siedemnascie.
Przed wyjsciem Bannerman wyplukal usta odswiezajacym plynem, ktorego buteleczke trzymal na umywalce w gabinecie; nie chcial, zeby pacjenci czuli, ze palil papierosy. Wlozyl swiezy fartuch i pomaszerowal na oddzial. Laboratorium patologiczne miescilo sie w suterynie, totez musial pokonac dwa pietra schodow, a nastepnie dlugi korytarz, o tej porze pelen wozkow z naczyniami i pielegniarek kursujacych miedzy salami chorych a kuchnia. Vernon czekal u wejscia do siedemnastki. Razem weszli do srodka.
-Dzwonilem do siostry. Powiedzialem, ze juz idziemy.
W tym momencie jak na zamowienie otworzyly sie boczne drzwi i stanela w nich tega kobieta w granatowym kitlu siostry zakonnej i bialym plisowanym czepku na siwych wlosach.
-Pan Green jest gotow - powiedziala z usmiechem. - Pielegniarka rozstawi panom parawan.
Mloda praktykantka ze szkoly pielegniarskiej zaprowadzila lekarzy do lozka pacjenta, a nastepnie odgrodzila je od reszty sali zielonym plociennym parawanem. Jak zwykle w porze posilkow pomieszczenie wypelnial charakterystyczny zapaszek: mieszanina woni potraw i srodkow dezynfekujacych.
-Panie Green, to doktor Bannerman. Chcialby zadac panu kilka pytan.
Pacjent, dobrze zbudowany, opalony mezczyzna, usmiechnal sie pokazujac zdrowe zeby.
Co pan chce wiedziec, doktorze? Dzieki doktorowi Vernonowi moja reka goi sie bez zarzutu. Podobno niedlugo bede mogl wrocic do domu.
Milo mi to slyszec - odparl Bannerman. - Prosze mi opowiedziec, co sie panu stalo?
Z lekarzami to jak z policja - wesolo powiedzial chory. - W kolko zadaja te same pytania.
Mam nadzieje, ze nie mowi pan tego na podstawie wlasnych doswiadczen - zazartowal Bannerman.
A owszem - odparl Green, a widzac, ze lekarz robi nieco glupia mine, dorzucil - jestem policjantem, doktorze. Sierzantem w wydziale sledczym Scotland Yardu.
Ach tak - zasmial sie Bannerman. - Nie wiedzialem. A wiec, co sie panu przytrafilo?
Co sie przytrafilo?
Bannerman zorientowal sie, ze Green najwyrazniej zapomnial juz o jego wczesniejszym pytaniu. Zerknal na Vernona, a ten odpowiedzial mu dyskretnym ruchem glowy.
-Chodzi o panski wypadek.
Bylem po prostu nieostrozny. Zlapalem czajnik, sadzac, ze jest pusty. Chcialem wstawic wode na herbate, ale okazalo sie, ze jest pelen wrzatku. Oblalem sobie cala reke.
Okropne - skrzywil sie Bannerman. - Kto jeszcze byl wtedy w domu?
Nikt - odparl Green.
Bannerman uwaznie przyjrzal sie choremu, zastanawiajac sie, czy zdaje sobie sprawe z wymowy wlasnych slow; wygladalo na to, ze nie.
Co dzialo sie potem? - zapytal.
Probowalem zdjac koszule i wlozyc reke pod zimna wode, ale bolalo jak wszyscy diabli. Reka wygladala paskudnie, wiec wezwalem karetke i czekalem, az przyjada.
Dlugo pan czekal?
Osiem minut. Przez caly czas patrzylem na zegar.
Czy pan wie, ile czasu trwala jazda do szpitala? - zapytal Bannerman.
Dziesiec minut. Bylibysmy szybciej, ale na Graham Road, tam gdzie reperuja gazociag, trafilismy na korek. Mimo ze kierowca wlaczyl syrene i migajace swiatlo, musielismy czekac przez kilka minut.
Jaki dzis mamy dzien?
Green usmiechnal sie, jakby nie byl pewien, czy sie nie przeslyszal. Patrzac jednak na Bannermana stwierdzil, ze ten przyglada mu sie uwaznie, najwyrazniej czekajac na odpowiedz.
Dzisiaj? Dzisiaj jest... no...
Wtorek - podpowiedzial Bannerman. - Dwudziesty trzeci stycznia.
No wlasnie - rozpromienil sie Green. - Nie moglem sobie przypomniec. To przez to, ze w szpitalu wszystkie dni sa takie podobne.
Bannerman ze zrozumieniem pokiwal glowa.
-Chcialbym, zeby sprobowal pan policzyc od trzystu wstecz, odejmujac za kazdym razem siedem - powiedzial.
Green wzruszyl ramionami i zaczal liczyc:
-Trzysta, dwiescie dziewiecdziesiat trzy, dwiescie osiemdziesiat szesc, dwiescie siedemdziesiat dziewiec, dwiescie osiemdziesiat szesc, dwiescie osiemdziesiat szesc...
Wystarczy - powiedzial Bannerman.
I jak? - z usmiechem spytal Green.
Doskonale - odparl Bannerman. Spojrzal na kolege i skinal glowa.
Vernon podziekowal Greenowi za wspolprace i ruszyl za Bannermanem do dyzurki. Pielegniarka zlozyla parawan i odjechala z nim w kierunku wyjscia.
Co o tym sadzisz? - zapytal Vernon.
Twoj niepokoj wydaje mi sie uzasadniony - odrzekl Bannerman. - Ten czlowiek ma wszelkie objawy wczesnej choroby Alzheimera.
Tego sie wlasnie obawialem.
Jego stara pamiec jest w porzadku, ale swieza praktycznie nie istnieje. Przypuszczam, ze to wlasnie bylo przyczyna wypadku. Sam postawil czajnik na gazie, a potem o nim zapomnial. Chcial to zrobic jeszcze raz i oblal sie wrzatkiem. Twierdzi, ze w domu byl sam, wiec nikt inny nie mogl wstawic czajnika.
Nie ma nawet piecdziesiatki. - Vernon ze smutkiem pokrecil glowa.
Moze byc z nim juz tylko gorzej - cicho powiedzial Bannerman. - Jego aktywne zycie, zwlaszcza zawodowe, jest wlasciwie skonczone.
Ma zone i dwoch nastoletnich synow. Jeden z nich to czarny chlopiec, adoptowany przez Greenow, gdy mial trzy lata. Czasami zastanawiam sie, czy to wszystko ma jakis sens.
Od pewnego czasu mam podobne watpliwosci - przyznal Bannerman. Nie zamierzal jednak rozwijac tego tematu. Pozegnal sie z Vernonem i wrocil na oddzial patologii. 01ive Meldrum musiala wyjsc na lunch; jej pokoj byl pusty. Bannerman zaparzyl sobie nastepna kawe, zaniosl do gabinetu i z papierosem w dloni zasiadl przy biurku. Zdecydowal, ze nie bedzie dzis jadl lunchu. Poranne wazenie dalo wynik siedemdziesieciu dziewieciu kilogramow. Bannerman wiedzial, ze nie ma nic na swoja obrone. Rosnaca warstwa sadelka w okolicy pasa byla wynikiem poblazania sobie przy bozonarodzeniowym stole. Waga nie klamala. Cos trzeba bedzie z tym zrobic.
Spojrzal na kalendarz stojacy na biurku. Nagle uswiadomil sobie, ze za osiem dni bedzie obchodzic trzydzieste osme urodziny. Trzydziesto osmioletni kawaler! Zdawalo mu sie, ze slyszy glos matki, podczas swiat odwiedzil rodzicow i, jak co roku, musial wysluchac odpowiedniej porcji wyrzutow i namawiania, zeby sie wreszcie ozenil. Cale szczescie, ze mial jeszcze siostre. Kate z mezem zadbali o to, by dostarczyc staruszkom pary udanych wnukow, co odrobine zmniejszylo presje wywierana na Bannermana. Matka nie zamierzala jednak ustapic. "Kiedy wreszcie pobierzecie sie ze Stella?" - to pytanie stanowilo refren jej rozmow z synem.
Nie pomagaly tlumaczenia Bannermana, ze Stella jest tylko jego stara przyjaciolka. To byla prawda, ale z drugiej strony Stella byla jedyna kobieta, o ktorej kiedykolwiek rozmawial w domu. Owszem, przed mniej wiecej piecioma laty istnialo miedzy nimi cos w rodzaju uczucia. Do niczego jednak nie doszlo i od tej pory laczyla ich jedynie trwala przyjazn. Zwiazki Bannermana z innymi kobietami, glownie z pielegniarkami, mialy charakter przypadkowy. Temat ten oczywiscie nie nadawal sie do rozmow z rodzicami. Bannerman staral sie w ogole nie wspominac o swoich znajomych, a to w obawie przed matczynym przesluchaniem prowadzonym metodami godnymi hiszpanskiej inkwizycji.
Zaciagnal sie gleboko dymem papierosa i zlozywszy glowe na oparciu fotela pograzyl sie w rozmyslaniach na temat przyczyn swego starokawalerstwa. Lubil kobiety i wszystko wskazywalo na to, ze ma u nich powodzenie. Zawsze jednak nadchodzil moment, kiedy wycofywal sie, jakby niezdolny uczynic ostatni krok. Zamknal oczy rozmyslajac o swojej slabosci w podejmowaniu decyzji dotyczacych wlasnego zycia, co bylo dosc smieszne u kogos, kto na co dzien musial decydowac o zyciu innych ludzi.
Musial uczciwie przyznac, ze w jego zyciu bylo kilka kobiet, z ktorymi laczyly go wiezi emocjonalne, ale tez nic poza tym. Stella wytknela mu kiedys, ze chyba nie widzi roznicy miedzy pozadaniem a gleboka potrzeba bycia z kims. Kobiety lubia czuc sie potrzebne. Moze o to chodzi? Czyzby byl tak dalece samowystarczalny, ze w gruncie rzeczy nikogo nie potrzebowal? Moze jednak byl "samotna wyspa"?
Bannerman zdusil papierosa w popielniczce i wyprostowal sie. Na dzisiaj dosc tej autoanalizy. Przejrzal rozklad zajec popoludniowych i stwierdzil, ze czeka go jeszcze sekcja zwlok pacjenta zmarlego na raka mozgu. Obiecal takze, ze w razie koniecznosci wykonania pilnej biopsji bedzie do dyspozycji zespolu operujacego dzis nowotwor piersi. Operacje przeprowadzic mial John Thorn, chirurg darzony przez Stelle szczegolnym szacunkiem. "Guz znajduje sie w wyjatkowo paskudnym miejscu - powiedzial Thorn. - Jesli cos pojdzie nie tak, pacjentka nie bedzie miala drugiej szansy".
Byla za piec druga. Operacja miala sie rozpoczac o trzeciej trzydziesci. Bannerman uznal, ze czas wziac sie do roboty. Zostawil wiadomosc, by wezwano go, gdyby Thorn zazadal przeprowadzenia jakiejs analizy, przypial beeper do kieszeni fartucha i ruszyl do prosektorium.
Jego przybycie najwyrazniej zaskoczylo dyzurnego sanitariusza. Siedzial przy stole z gazeta w dloni, przed nim na kawalku papieru sniadaniowego lezala nadgryziona kanapka i stal termos z odkreconym kubkiem.
Nie zdazylem wyjsc na lunch - wyjasnil. - Doktor Leeman strasznie sie dzis grzebal.
Zaczekam, az pan skonczy - powiedzial Bannerman.
Kogo bierze pan na warsztat? - Sanitariusz podniosl sie od stolu i zapakowal nie dojedzona kanapke.
Pacjenta z osemki. Thomas George Baines, zmarl w niedziele wieczorem.
Sanitariusz spojrzal na wiszacy na scianie plan chlodni. Nazwiska zmarlych wypisywano na nim olowkiem, tak ze mozna bylo je scierac gumka, ktorej brudny ogryzek lezal na stole.
-Baines, numer piec - mruknal sanitariusz kierujac sie do wyjscia z dyzurki.
Chlodnia bylo to dlugie, pomalowane na bialo pomieszczenie. Wzdluz jednej z jego scian widnial rzad wysokich, zamykanych na ciezkie zasuwy drzwi. Byly one ponumerowane od jednego do osmiu. Sanitariusz otworzyl drzwi oznaczone cyfra piec, odslaniajac trzy ulozone poziomo, jedna nad druga, szuflady. Odczytal napis na kartce przytwierdzonej do srodkowej szuflady i oznajmil:
-Prosze bardzo. Pan Thomas Baines.
Przyciagnal wozek do drzwi komory chlodniczej, zablokowal kolka i podniosl jego ruchomy blat do wysokosci polki. Nastepnie z widoczna wprawa zsunal nan cialo Thomasa Bainesa. Odblokowal kolka i szerokim lukiem odstawil wozek na bok. Zatrzasnal drzwi komory i skierowal pytajace spojrzenie na lekarza.
Stol numer jeden. Pasuje?
Oczywiscie - odparl Bannerman.
Sanitariusz umiescil zwloki na stole sekcyjnym, zdjal calun i wlaczyl splukiwanie blatu. Zimna woda zabulgotala w rowkach odplywowych. Bannerman zapalil gorne swiatlo i uruchomil wyciag.
-Dac troche odswiezacza? - zapytal sanitariusz. Bannerman pokrecil glowa.
Robimy tylko czaszke - powiedzial. Nie mniej niz inni nie znosil odoru sekcji, ale wdychanie odswiezacza powietrza bylo jeszcze gorsze, bo skora i ubranie na dlugie godziny nasiakaly jego przenikliwa wonia. Nie bylo potrzeby otwierania jamy brzusznej Thomasa Bainesa. Badanie mialo dotyczyc wylacznie glowy, totez mozna sie bylo obyc bez odswiezacza.
Chce pan, zebym otworzyl czaszke? - pytal sanitariusz.
Nie trzeba - odpowiedzial Bannerman. - Niech pan konczy sniadanie.
Wesolej zabawy, szefie.
Bannerman wlozyl gumowce wybrane z rzedu obuwia ochronnego stojacego pod sciana i siegnal do wieszaka po jeden z zielonych plastikowych fartuchow. Zawiazal wstazki na plecach i wciagnal na dlonie rekawice chirurgiczne wyjete z pudelka opatrzonego napisem "duze". Elektryczna pila przecial dokola czaszke denata, kilkakrotnie przerywajac pilowanie, by splukac gromadzace sie pod ostrzem okruchy i pozwolic rozwiac sie swadowi przypalanych kosci. Nastepnie usunal pokrywe czaszki Thomasa Bainesa i odlozyl ja na bok. Poslugujac sie narzedziami chirurgicznymi wydobyl mozg z jamy czaszki i przeniosl na przygotowana do tego celu tace na bocznym stoliku.
Zwazyl mozg i dokladnie go obejrzal ze wszystkich stron.
-Nietrudno zauwazyc, co cie zabilo, przyjacielu - mruknal do siebie. Z lewej polkuli odslonietego mozgu wystawal duzy guz.
Jaskrawa czerwien rakowatej tkanki kontrastowala z szaroscia zdrowych zwojow. Bannerman wyluskal guz i wlozyl go do sloja na probki, w ktorym trafic mial do laboratorium. Reszte mozgu umiescil z powrotem w czaszce i zawolal sanitariusza oznajmiajac, ze skonczyl.
-Dobra jest, szefie. Zalozyc mu z powrotem czapeczke? - sanitariusz zaniosl sie zduszonym chichotem.
Bannerman nawet sie nie usmiechnal. Tego rodzaju humor nie byl w jego guscie.
Prosze to zrobic, z szacunkiem naleznym zmarlemu, jesli laska - powiedzial.
Oczywiscie, panie doktorze - skwapliwie odparl sanitariusz, a jego twarz przybrala wyraz powagi. Uswiadomil sobie, ze popelnil blad oceniajac tego lekarza.
Bannerman sciagnal rekawice i wrzucil je do plastikowego pojemnika na smiecie. Podszedl do duzej porcelanowej umywalki, przycisnal lokciem dzwignie kranu i dozownika i z przyjemnoscia zanurzyl dlonie w strumieniu goracej wody z plynnym mydlem. Wycierajac rece przygladal sie, jak sanitariusz pogwizdujac pod nosem przykrywa glowe zmarlego odcietym fragmentem czaszki, pieczolowicie ustawia ja we wlasciwej pozycji, sprawdza z jednej, z drugiej strony... Niczym hydraulik wymieniajacy uszczelke.
Bannerman musial przyznac, ze daleko mu do takiej rutyny. Czasami po opuszczeniu prosektorium wymiotowal zamkniety w lazience. Nie tak czesto jak niegdys, ale zdarzalo sie. Nikomu o tym nie mowil, nawet Stelli w czasach, gdy byli ze soba naprawde blisko, ani ojcu, ktory takze byl lekarzem. Zreszta nie lubil zbytnio sie nad tym zastanawiac. Piszczenie beepera w kieszeni sprawilo, ze i teraz przestal myslec o swoich problemach.
Juz ide - rzucil w sluchawke uslyszawszy, ze z sali operacyjnej przyslano probke z prosba o wykonanie pilnej biopsji. Drzwi prosektorium z hukiem zatrzasnely sie za Bannermanem, gdy biegl wylozonym kafelkami korytarzem w kierunku schodow wiodacych do laboratorium. Zanim dotarl na miejsce, laboranci zdazyli juz przygotowac preparat i wlasnie jeden z nich ustawial go pod obiektywem zeissowskiego mikroskopu.
Co tam widzisz, Charlie? - zapytal Bannerman.
Nie bardzo moge sie w tym polapac.
Slaby preparat?
-Mozliwe - odparl laborant. - Karen szykuje drugi. Za kilka minut powinien byc gotowy.
Laborant odsunal sie, ustepujac lekarzowi miejsca przy mikroskopie. Bannerman zwiekszyl nieco odleglosc miedzy okularami, dostosowujac ja do rozstawu swoich oczu, i nastawil maksymalna ostrosc. Operujac srubami przesuwu mogl milimetr po milimetrze badac preparat, pewien, ze nie trafi dwukrotnie na to samo miejsce.
Cholera - mruknal przez zacisniete zeby.
Znalazl pan cos? - zapytal laborant.
Nie wyglada to dobrze. - Bannerman obracal pokretlem regulacji ostrosci, jakby spodziewal sie znalezc lepsze, doskonalsze ustawienie. - Prosze spojrzec. Dokladnie na godzinie jedenastej.
Laborant pochylil sie nad okularem.
Taak - powiedzial. - Cos tam jest, ale nie widze tego dosc wyraznie, zeby... - urwal, nie chcac chyba ryzykowac wyglaszania zdecydowanej opinii.
Dzwonili z chirurgii - rozlegl sie za ich plecami glos mlodej laborantki. - Chca natychmiast znac wyniki badania.
Sprawdze, czy ten drugi preparat jest juz gotowy - powiedzial laborant wstajac od mikroskopu. Wrocil po minucie, a na jego twarzy widnial wyraz zaklopotania. - Obawiam sie, ze trzeba zaczekac jeszcze dziesiec minut. Cos nie wyszlo.
Bannerman spojrzal na zatroskane oblicze technika i nic nie powiedzial. Wstal i zwrocil sie do dziewczyny.
Porozmawiam z chirurgia. - Poszedl za nia do glownego laboratorium, gdzie stal telefon.
Tu Bannerman. Mozecie dac nam jeszcze dziesiec minut?
Wykluczone - zabrzmial w sluchawce glos chirurga. - Musze wiedziec natychmiast.
Bannerman przymknal oczy. Zastanawial sie chwile, wreszcie powiedzial:
Zlosliwy.
Zrozumialem - rzucil chirurg i rozlaczyl sie.
W laboratorium zapanowalo przygniatajace milczenie. Przerwal je Bannerman.
-Bede u siebie. Dajcie mi znac, jak przyniosa drugi preparat. Stal przy oknie w swoim gabinecie i drzacymi dlonmi probowal zapalic papierosa. Widok za szyba nie nastrajal zbyt pogodnie: odlegla o raptem trzy metry betonowa sciana, po ktorej splywala woda z peknietej rynny. Zreszta Bannerman i tak jej nie widzial. Zbyt wiele mysli klebilo mu sie w glowie.
Z zadumy wyrwalo go lekkie pukanie do drzwi.
Prosze.
Preparat gotowy.
Bannerman skinal glowa i odwrocil sie do wyjscia. Laborant przytrzymal mu drzwi.
-Mial pan racje - odezwal sie. - Rzucilem okiem na te nowa probke. Nowotwor zlosliwy.
Bannerman przystanal i odetchnal gleboko. Poczul, ze wewnetrzne drzenie powoli go opuszcza.
Ani przez chwile w to nie watpilem, Charlie - powiedzial.
Jasne, ze nie - w spojrzeniu laboranta pojawilo sie cos, jak zapowiedz usmiechu. Przez chwile patrzyli sobie z lekarzem w oczy. - Drugi preparat jest doskonale czytelny... Biedna kobieta...
Rozdzial 2
Bannerman wyszedl ze szpitala o szostej trzydziesci. Wsiadajac do swojego rovera zauwazyl, ze bialy golf Stelli stoi jeszcze na parkingu. Z trudem wyprowadzil woz z ciasnego stanowiska w czesci zarezerwowanej dla personelu medycznego. Mial nadzieje, ze ruch na ulicach po szalenstwie popoludniowego szczytu bedzie znosny, ale przy wjezdzie na ulice musial czekac dobra minute, nim wypatrzyl luke w szeregu wolno sunacych pojazdow. Zaklal, po raz kolejny wycierajac rekawiczka zaparowana przednia szybe.-Ciemna, mokra dziura - mruknal, myslac o urokach mieszkania w Londynie. Wlaczyl wentylator i podgrzewacz tylnej szyby.
Chwile pozniej musial zahamowac z powodu niewidocznego korka gdzies w przodzie; to tez nie poprawilo mu humoru. Wlozyl do odtwarzacza kasete z koncertami Vivaldiego i sprobowal skoncentrowac sie na muzyce. Kasety w samochodzie to byl pomysl Stelli. W pewnym momencie miala dosc zle skrywanej frustracji, jaka ogarniala Bannermana, ilekroc siadal za kierownica, i postanowila poddac go "muzykoterapii". Uparla sie, by wyprobowal na sobie prawdziwosc twierdzenia o relaksujacym dzialaniu muzyki.
Jak dotad, najskuteczniejsza okazala sie tasma z choralami gregorianskimi w nagraniu choru francuskich mnichow z pewnego klasztoru w Alpach. Uroczyste brzmienie dzwonow i modlitewny ton piesni pozwalaly zapomniec o wlasnych niepokojach, kierujac mysli ku sprawom ostatecznym. Jak na ironie okazalo sie, ze koscielna atmosfera w samochodzie irytowala Stelle nie mniej niz humory Bannermana. Nalegala, by sprobowal czegos innego. W ubieglym tygodniu zaaplikowala mu Mozarta. Z miernym skutkiem. Obecnie przyszla kolej na Vivaldiego i jego Cztery pory roku.
Rzad samochodow drgnal i ruszyl, by znieruchomiec po przejechaniu piecdziesieciu metrow. Bannerman przesunal dzwignie biegow na luz i westchnal ze zloscia. Zima Vivaldiego najwyrazniej na niego nie dzialala. Dojazd do domu zabral mu w sumie trzydziesci piec minut. Jeszcze kilka zakretow i nareszcie zatrzymal sie w cichej przystani Redholm Court.
Zamykajac samochod przypomnial sobie, ze nie kupil wina. Zastanawial sie^? czy nie zrobic tego w drodze do Stelli, ale wtedy donioslby je cieple. Do sklepu, gdzie sprzedawano alkohole, mial nie wiecej niz czterysta metrow. Podniosl kolnierz plaszcza i ruszyl szybkim krokiem. Po pietnastu minutach byl z powrotem.
Wstawiwszy wino do lodowki zdjal plaszcz i z butelki stojacej na tacy przy oknie nalal sobie solidna porcje dzinu. Zaciagnal zaslony i wlaczyl telewizor, w sama pore, by obejrzec koncowy fragment popoludniowych wiadomosci na kanale czwartym.
Czteropokojowe mieszkanie Bannermana znajdowalo sie na drugim pietrze. Oplata za komorne obejmowala takze wszelkie uslugi. Bannerman mieszkal tu od dwoch lat i nie zamierzal szukac niczego innego. Lokal byl cichy, cieply zima, latem sloneczny, lecz nie przegrzany dzieki duzemu, poludniowemu balkonowi i obfitosci zieleni. W otaczajacych dom prywatnych ogrodach roslo sporo drzew, w tym kilka dorodnych bukow. Na ladnie utrzymanych klombach i trawnikach jak rok dlugi krzatali sie ogrodnicy. Mieszkancy kamienicy mieli nawet garaz do swojej dyspozycji, ale Bannerman rzadko z niego korzystal. Wolal zostawiac samochod na asfaltowym podjezdzie naprzeciwko wejscia.
Samo mieszkanie bylo niemal puste, co wynikalo nie tyle z holdowania "minimalistycznej" modzie panujacej we wnetrzarstwie, co z obojetnosci wlasciciela na wyglad otoczenia. Podstawowym elementem wyposazenia byly tu polki na ksiazki, ktore i tak nie miescily wszystkich zbiorow Bannermana. Zawsze jakies tomy poniewieraly sie po podlodze, co stanowilo wieczne utrapienie sprzataczki. Utrzymywala, ze tarasuja droge jej elektroluksowi.
Nie wiedziala, biedaczka, ze fakt ten byl dla Bannermana zrodlem perwersyjnej przyjemnosci. Kazdy sposob powstrzymania pochodu halasliwego monstrum zaslugiwal na uwage. Odkurzacz budzil w nim irracjonalne obrzydzenie, byl jego znienawidzonym wrogiem, symbolem "udomowienia". Przebrzydly jazgot maszyny, poprzedzany grzecznym: "mam nadzieje, ze to panu nie przeszkodzi" sprzataczki, w jednej chwili wyganial go z domu. Wkladal stroj sportowy i biegal, dopoki sprzatanie sie nie skonczylo.
Dopil drinka, zrzucil buty i na bosaka powlokl sie pod prysznic. W przedpokoju zauwazyl adresowana do siebie kartke i zatrzymal sie, by ja odczytac. Byla to wiadomosc od sprzataczki, ktora donosila, ze jedna z jego koszul nie wrocila z pralni. Juz "im na to zwrocila uwage", a "tak przy okazji", powinien sobie kupic kilka nowych. Stare sa juz "sfatygowane". Bannerman nie mogl zaprzeczyc, ze byla to uzasadniona krytyka. Byl chyba najlepszym klientem pobliskiej pralni.