Ken McClure Kryzys Przelozyl WLADYSLAW MASIULANIS "KB" Na tej ciemnej rowninie stoimy we dwoje W szturmow, odwrotow dzikim, zmieszanym alarmie, Gdy scieraja sie wokol slepe, wrogie armie Wybrzeze w Dover"3 MATTHEW ARNOLD (1822-1888) Prolog Wyspa Barasay, Hybrydy Zewnetrzne. 19 stycznia 1992. Czul, ze zaczyna mu brakowac powietrza; jego pluca rozpaczliwie laknely tlenu, biegl jednak, dopoki calkiem bez tchu nie osunal sie na mokry zwir. Kleczal, bezwladnie oparty na rekach i dyszac ciezko, czekal, az powroci mu normalny oddech. Wtedy podniosl sie z trudem i probowal biec dalej, a zwir usuwal mu sie spod stop, jakby zlosliwie odmawiajac im oparcia. Deszcz gnany wichrem znad Atlantyku smagal mu twarz lodowatymi bryzgami. Natura jakby sprzysiegla sie przeciw niemu, probujac wdeptac go w ten jalowy, kamienisty brzeg, nienawistny wszelkim przejawom zycia. Wyczerpany, z krwawiacymi dlonmi, doktor Lawrence Gili dotarl do szczytu urwiska i ruszyl w kierunku starego domu. To tutaj zamierzal sie ukryc. Prymitywny budynek z surowego kamienia stal opuszczony od ponad dwoch lat, kiedy to ojciec Shony zrezygnowal z nierownej walki z zywiolami i wrocil na staly lad. Gili mial nadzieje, ze posluzy mu za schronienie do czasu, az mysliwi straca jego trop. W plecaku mial dosc konserw i sprzetu turystycznego, by w razie potrzeby przetrwac nawet dwa tygodnie. W strugach deszczu na skraju cypla majaczyl juz zarys domu. Wciaz jeszcze mial dach, co - zwazywszy jego usytuowanie - nalezalo uznac za szczesliwe zrzadzenie losu. Gili spytal kiedys Shone, co sklonilo jej ojca do zbudowania domu w miejscu tak pozbawionym jakiejkolwiek oslony. Odparla, ze czul sie tu blizej Boga. To prawda, ze kiedy morze bylo spokojne, a niebo czyste, ze szczytu urwiska widzialo sie, jak za odlegly o piecdziesiat kilometrow horyzont zachodzi olbrzymia kula plonacego pomaranczowym ogniem slonca; lecz morze prawie nigdy nie bylo spokojne, a niebo rzadko bywalo czyste. Najczesciej, poruszony zachodnim sztormem Atlantyk wrzal wsciekle, slac olbrzymie balwany, ktore tlukly o podnoze klifu wyrzucajac w powietrze smugi piany. Jej biale, lepkie palce siegaly ku domowi, jak gdyby probujac oderwac go od podloza. Osloniety od wiatru tylna sciana budynku, Gili odpoczywal przez chwile, wsparty ramieniem o kamienny mur. Oddychal chrapliwie, czujac, jak strugi deszczu splywaja mu po plecach. Tuz obok znajdowalo sie tylne wejscie do domu. Podszedl ku niemu, z nadzieja, ze nie bedzie musial walczyc z wiatrem, by dostac sie do drzwi frontowych. Zardzewiala klamka niechetnie ustapila pod naciskiem dloni; musial pomoc sobie ramieniem, aby przezwyciezyc opor zawiasow. Pomieszczenie, w ktorym sie znalazl, sluzylo kiedys za kuchnie, ale brak szyb w oknach uczynil z niego siedlisko wilgoci i morskich ptakow. Po katach bez przeszkod hulal wiatr. Z ciezkim sercem Gili uswiadomil sobie, ze reszta domu moze byc w nie lepszym stanie. Otworzyl drzwi wiodace do dawnej bawialni i znieruchomial z reka na klamce. Na srodku pokoju stali dwaj mezczyzni w nieprzemakalnych plaszczach. Ich spojrzenie powiedzialo mu, ze czekali tu wlasnie na niego. Nie padlo ani jedno slowo, ale bron w rekach nieznajomych byla dostatecznie wymowna. Gili czul, ze ogarnia go dziwna, zabarwiona smutkiem rezygnacja. Jednoczesnie, choc moglo to wydawac sie absurdalne, doznal czegos w rodzaju ulgi. Wydarzenia czterech ostatnich dni zmienily jego zycie w senny koszmar, z niego samego czyniac zaszczute, scigane zwierze. Wystarczyly te cztery dni, by wszystko, do czego dazyl, wszystko, na czym budowal swoja nadzieje na szczesliwa przyszlosc - kariera, malzenstwo, wiara w sukces - zostalo przekreslone z latwoscia, ktora teraz wydawala mu sie oburzajaca i niesprawiedliwa. Jeden z mezczyzn przeszukal jego plecak. W tym czasie drugi trzymal go w szachu wycelowanym pistoletem. Kleczacy nad plecakiem podniosl w koncu wzrok i pokrecil glowa. -Gdzie one sa? - zapytal ten z pistoletem. -Spozniliscie sie - odrzekl Gili. - Juz dawno leza na poczcie. Obcy w milczeniu wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Mezczyzna z bronia gestem nakazal Gillowi wyjsc na zewnatrz. Wiatr i deszcz staly sie nagle jakby mniej dokuczliwe. Umysl Gilla przepelnialy obrazy rzeczy, ktorych nigdy mial juz nie zobaczyc. Nie chcial umierac. Na Boga, jeszcze nie byl gotow na smierc! Ogarnela go panika. Skrecil w prawo i pobiegl pod wiatr, liczac na to, ze deszcz zacinajacy w twarz utrudni celowanie scigajacym. Zdawalo mu sie, ze przypomina sobie sciezke wiodaca ze szczytu urwiska na plaze. Juz wyobrazal sobie, jak popychany wiejacym w plecy wiatrem biegnie po piasku, wskakuje do lodki i bezpiecznie uchodzi pogoni. Kiedy jednak dobiegl do skraju klifu, nie bylo tam zadnej sciezki, a tylko sciana opadajaca niemal pionowo ku skalom daleko w dole. Osunal sie na ziemie i sciskajac w dloniach kepy trawy wpatrywal sie w przepasc. Poczul, ze opuszcza go resztka nadziei; jej miejsce zajelo uczucie przerazliwej pustki. Rozluznil zacisniete na trawie rece i powoli przekrecil sie na plecy. Lezal bez ruchu, czekajac na swoich przesladowcow. Kazali mu wstac; usluchal, musial jednak pochylic sie pod wiatr, aby utrzymac rownowage. Schowali bron i chwycili go pod ramiona. Przez chwile zastanawial sie po co, skoro i tak nie mial dokad uciekac. Wreszcie zrozumial. Nie zdazyl jednak zaprotestowac, kiedy poderwali go z ziemi i pchneli do tylu, poza krawedz urwiska. Na ulamek sekundy jego sylwetka z rekami bezradnie mlocacymi powietrze zarysowala sie na tle ciemnego nieba. Potem glowa naprzod runal ku smierci czekajacej nan na poszarpanych skalach w dole. Wiatr porwal jego ostatni krzyk. Zechca mi panowie wybaczyc niewygody wynikle ze zwolania niniejszej sesji w tak naglym trybie, ale zostalem poproszony przez pana premiera o zapoznanie rzadu z wynikami naszych badan nad sytuacja epidemiczna chorob mozgu na terenie kraju. - Sekretarz MRC, Sir John Flowers, przerwal i znad okularow spojrzal na zgromadzonych wokol stolu czlonkow Rady. Przeciez wie pan, ze daleko nam jeszcze do koncowych wnioskow - odezwal sie mezczyzna w srednim wieku, w ktorego wymowie pobrzmiewal szkocki akcent. Flowers pokrecil glowa. To niczego nie zmienia. Jako naukowcy wiemy, ze wszelkie dane wymagaja najpierw odpowiedniego opracowania. Ale panowie ministrowie widza w takiej postawie zwykle asekuranctwo. Chcieliby uslyszec zapewnienie, ze nie groza nam zadne powazniejsze problemy. Tak naprawde chodzi im po prostu o stwierdzenie, ze czlowiek nie moze zarazic sie choroba mozgu od chorego zwierzecia! - Wydatny brzuch mowiacego te slowa z trudem miescil sie w brunatnej jedwabnej kamizelce harmonizujacej barwa z kolorem jego nosa. Flowers nieznacznie skinal glowa. Skad ten nagly pospiech? - zapytal Hector Munro, dyrektor oddzialu neurobiologii MRC w Edynburgu. Od kiedy rok temu krowia wscieklizna stala sie tematem sensacyjnych artykulow w prasie, opozycja tylko czeka na odpowiedni moment, by dobrac sie rzadowi do skory. Eksport miesa i jego przetworow na kontynent nadal nie wraca do dawnego poziomu. Prawde mowiac, w ciagu ostatniego miesiaca znowu gwaltownie spadl i lobby rolnicze zaczyna podnosic krzyk. Zamierza wystapic z zapytaniem, w jaki sposob rzad przeciwdziala obecnej sytuacji. Zada gwarancji, ze angielskie produkty miesne sa zdrowe. Nasz udzial w calej sprawie wynika stad, ze to my prowadzimy krajowa statystyke zapadalnosci na choroby mozgu i nadzorujemy prace Rady Badan Naukowych Rolnictwa (ARC). Dane liczbowe swiadcza o tym, ze osiagnieto pewien postep - wtracil szczuply mezczyzna o ostrych rysach i adekwatnym do ptasiej powierzchownosci nazwisku Lark. Wartosc statystyczna tych danych jest raczej watpliwa - odrzekl Flowers. Za wczesnie mowic o jakiejkolwiek gwarancji, skoro trwaja jeszcze badania doswiadczalne. Na razie moglibysmy co najwyzej wydac oswiadczenie, iz obecnie brak dowodow na to, ze kontakt z zarazonymi zwierzetami grozi ludziom choroba mozgu - zaproponowal Munro. Obawiam sie, ze nie mozemy zrobic nawet tego - powiedzial Flowers. Przy stole zapadlo milczenie. -Zle wiesci? - zapytal wreszcie Lark. Flowers powiodl wzrokiem po zebranych, starajac sie kolejno pochwycic spojrzenie kazdego z nich. Bardzo zle - powiedzial cicho. - Otrzymalem wlasnie pewien raport. Jego tresc jest przerazajaca. Prosimy o konkrety - niecierpliwie rzucil Munro. Raport, o ktorym mowa, nadszedl z polnocnej Szkocji, z miejscowosci Achnagelloch... Munro wzruszyl ramionami i pokrecil glowa. Ta nazwa z niczym mu sie nie kojarzyla. ...a zawiera informacje o wybuchu epidemii choroby zwyrodnieniowej mozgu. Ilu zachorowan dotyczy ta informacja? - zapytal Munro. Trzech. Wszystkie ze skutkiem smiertelnym. Odpowiedz Flowersa spowodowala wyrazna zmiane atmosfery. To jeszcze nie epidemia, Sir John - odezwal sie Lark. Niestety, nie powiedzialem wszystkiego. Zmarli byli ludzmi stosunkowo mlodymi. Wszyscy trzej pracowali na farmie dotknietej niedawno epizootia scrapie, trzesawki, choroby mozgu owiec. Ach tak - wycedzil Munro. Moze to przypadkowy zbieg okolicznosci - bez przekonania podsunal Lark. Co gorsza - ciagnal Flowers - opis wstepnego badania patologicznego zawiera sugestie, ze ci ludzie zmarli w wyniku choroby mozgu identycznej ze scrapie. Ale miedzy ludzmi a owcami istnieje bariera gatunkowa! W kazdym razie zawsze bylismy o tym przekonani. W tym wlasnie rzecz, panowie - rzekl Flowers. Munro podniosl reke do czola, jakby podswiadomie bronil sie przed konsekwencjami stwierdzenia Flowersa. Sadzilismy rowniez, ze bariera gatunkowa chroni przed scrapie bydlo, a przeciez wiecie, co sie stalo - powiedzial. Czyzby w tej kwestii nie bylo juz zadnych watpliwosci? - zapytal Lark. Flowers pokrecil glowa. Badania przeprowadzone w laboratoriach ARC wykazaly, ze krowy zapadaja na BSE po zjedzeniu miesa zakazonego wirusem scrapie. Dlaczego wiec nie zdarzalo sie to wczesniej? - nie ustepowal Lark. - Scrapie jako choroba owiec znana jest od lat. Zaklady utylizacyjne zmienily technologie pozyskiwania tluszczu z padlych owiec. Stary sposob likwidowal czynnik zakazny. Nowy - nie. To wszystko. A wiec miedzy owcami a bydlem bariera gatunkowa nie funkcjonuje? Nie. Dobry Boze - westchnal Lark. - Ale przeciez niemozliwe jest zarazenie trzesawka czlowieka! To - Flowers podniosl lezaca przed nim kartke - sugeruje cos wrecz przeciwnego. Zawsze uwazalem, ze przypadki scrapie powinny podlegac obowiazkowi zgloszenia; tak samo jak BSE - oswiadczyl Munro. Coz, mysle, ze jest za pozno na tego rodzaju rozwazania - powiedzial Flowers. - Rzecz w tym, ze nie tylko nie mozemy rozwiac obaw rzadu przed wzrostem zapadalnosci na choroby mozgu, ale musimy zawiadomic go o powstaniu zagrozenia o trudnych do przewidzenia skutkach. Jak rozumiem, jagnieta takze moga byc zarazone ta choroba? - zapytal nagle Lark. Owszem - odpowiedzial Munro. - Uprzedzajac panskie nastepne pytanie powiem, ze podczas pieczenia miesa czynnik zakazny nie ginie. To jeden z najbardziej odpornych wirusow. Wytrzymuje temperature szpitalnego sterylizatora parowego. W takim razie pozostaje tylko modlic sie, by ten raport okazal sie nieprawdziwy - westchnal Lark. Kto odpowiada za region Szkocji? - zapytal Munro. George Stoddart. Z Uniwersytetu Edynburskiego? Flowers potwierdzil ruchem glowy. Rozmawial pan z nim? Tak. I? -Twierdzi, ze jego czlowiek jest przekonany, iz ci robotnicy umarli na scrapie, ale jak zwykle beda klopoty z precyzyjnym ustaleniem przyczyny smierci.Nie bardzo rozumiem - baknal Lark. - Jakie klopoty? Flowers spojrzal na Munro. To panska specjalnosc. Moze zechcialby pan wyjasnic. Oczywiscie. - Munro chrzaknal, jakby szykowal sie do dluzszego wykladu. - Bardzo niewiele wiemy na temat czynnika zakaznego, ktory wywoluje scrapie u owiec czy BSE u bydla. Jedynym pewnym sposobem wykrycia jego obecnosci jest wstrzykniecie zakazonej tkanki pobranej od chorego zwierzecia - innemu. Tylko w ten sposob mozemy dowiesc, ze mamy do czynienia z choroba zakazna o ustalonej patogenezie. Mowi pan: zakazona tkanke. Jakiego rodzaju? - spytal Lark. Standardowy test polega na wstrzyknieciu myszom probki maceratu mozgu pochodzacego z sekcji dla stwierdzenia, czy rozwinie sie u nich zwyrodnieniowa choroba mozgu. Czy te chorobe stwierdzono takze u czlowieka? Tak. U ludzi nazywa sie ja choroba Creutzfelda-Jakoba. To choroba wieku starczego. Jest stosunkowo rzadka i, dzieki Bogu, ma bardzo dlugi okres inkubacji. - Munro przerwal i spojrzal w strone Flowersa. - Jaki byl okres inkubacji w tym przypadku? Stoddart twierdzi, ze choroba rozwinela sie niemal z dnia na dzien. Po trzech tygodniach wszyscy pacjenci nie zyli. Patologia mozgu byla identyczna jak w przypadku scrapie czy choroby Creutzfelda-Jakoba. Pod wzgledem histopatologicznym praktycznie nie do odroznienia. Bodaj to wszyscy diabli! - steknal Lark. - Trzy przypadki to nie tak duzo. Nadal mam wrazenie, ze zbytnio spieszymy sie z wyciaganiem wnioskow. -Chcialbym sie z panem zgodzic - odrzekl Flowers - ale trzej ludzie, ktorzy zetkneli sie w pracy z chorymi owcami, zmarli na chorobe mozgu identyczna ze scrapie. Nie mozemy tego zignorowac. Przez chwile panowalo milczenie, jakby zebrani zastanawiali sie nad sensem slow Flowersa. Pierwszy odezwal sie Lark. Trudno uwierzyc, ze choroba owiec, znana od lat jako calkowicie niegrozna dla czlowieka, ni stad, ni zowad przeskoczyla bariere gatunkowa i zaczela zabijac ludzi. To oczywiste, ze musial zadzialac jakis dodatkowy czynnik, jakas zmiana wirusa, mutacja, zmiennosc czy to spontaniczna, czy tez indukowana przez wplyw srodowiska. Miejmy nadzieje, ze chodzi o czynnik mutagenny o charakterze lokalnym i ze jest to odosobniony przypadek. W tej sytuacji najwazniejsze jest wykrycie przyczyny mutacji - podsumowal Munro. Zgadzam sie. Czy mamy jakis trop? - zapytal Lark. Mamy nawet glownego podejrzanego - odparl Flowers. Kogo? W poblizu wzmiankowanej farmy znajduje sie elektrownia jadrowa Invermaddoch. Promieniowanie! - wykrzyknal Lark. Czy moze byc bardziej oczywista przyczyna mutacji? Nie musze chyba mowic, w jak delikatnej sytuacji stawia nas cala ta sprawa - rzekl Munro. - Jesli nagle rozglosimy, ze ludzie mieszkajacy w poblizu pewnej szkockiej elektrowni jadrowej zapadaja na zakazna chorobe mozgu pod kazdym wzgledem przypominajaca trzesawke owiec, mozemy spodziewac sie wybuchu paniki i burzy protestow. Pomijajac wrzawe w srodkach masowego przekazu, bedziemy musieli stawic czolo naciskom lobby rolniczego, upierajacego sie, ze niema zadnego zwiazku miedzy zachorowaniami zwierzat a chorobami mozgu u ludzi; z drugiej zas strony bedziemy mieli lobby energetyczne z ich zapewnieniami, ze energia jadrowa jest bezpieczna i czysta. Co wiec robimy? I co powiemy rzadowi Jej Krolewskiej Mosci? Mysle, ze na razie musimy uznac te sprawe za pojedynczy przypadek bez ogolnego znaczenia - powiedzial Lark. - Nadal nie dysponujemy niepodwazalnymi dowodami, ze choroby mozgu zwierzat moga przenosic sie na ludzi. Uwazam, ze powinnismy przyznac, iz nastapil pewien wzrost zapadalnosci na choroby mozgu, zastrzegajac, ze za wczesnie jeszcze na mowienie o przyczynach czy tez ocene wagi problemu. Zostawmy to rzadowym statystykom. Ale rzad musi byc swiadom powagi sytuacji w Szkocji. Chocby na wypadek jakichs przeciekow do prasy - zaoponowal Munro. Ten obszar nigdy nie byl obiektem szczegolnego zainteresowania dziennikarzy. Na razie nic nam nie przeszkodzi w dyskretnym przeprowadzeniu wlasnego wywiadu - rzekl Flowers. Z calym szacunkiem dla Stoddarta i jego ludzi, sadze, ze powinnismy obejrzec dowody - probki pochodzace z autopsji tych trzech zmarlych - podsunal Lark. Juz o nie prosilem - odrzekl Flowers. Czy Stoddart powiedzial, kto tam na miejscu przeprowadzal badania? - zapytal Munro. Owszem. - Flowers zajrzal do swoich notatek. - Specjalista patolog, doktor Lawrence Gili. Rozdzial 1 Doktor lan Bannerman rozlozyl na pulpicie notatki i czekajac, az ucichnie szmer rozmow, obrzucil wzrokiem swoje audytorium. Widok sali wypelnionej studentami medycyny wydal mu sie nagle przygnebiajaco znajomy. Znajomy az do znudzenia, pomyslal cynicznie i zaraz skarcil sie w duchu za te mysl. Coz, kiedy czasami granica miedzy cynizmem a realizmem wydaje sie odrobine zatarta...Mimo przywiazania do chrzescijanskiego systemu wartosci, wyniesionego z solidnego mieszczanskiego domu, doktor Bannerman zawsze mial trudnosci z postrzeganiem swoich bliznich jako "autonomicznych jednostek". Ludzie, jak zauwazyl, wyraznie dzielili sie na pewne "typy". Byl typ duchownego, zolnierza, policjanta i tak dalej. Po pieciu latach wykladania patologii w szpitalu sw. Lukasza doszedl do wniosku, ze takze studenci medycyny rekrutowali sie sposrod ludzi okreslonego typu. Zawod lekarza cieszyl sie w spoleczenstwie wielkim prestizem, uwazany byl wrecz za gwarancje sukcesu zyciowego. Dlatego tez szkoly medyczne mogly sobie pozwolic na stawianie kandydatom bardzo wysokich wymagan. Zachecano wrecz najzdolniejszych uczniow do probowania swych sil w egzaminach na medycyne. Wygrana w tego rodzaju wspolzawodnictwie miala dowodzic ich wartosci. Pod presja rodzicow i nauczycieli decydowali sie na wybor drogi zyciowej nie majacej czesto nic wspolnego z ich prawdziwymi zainteresowaniami. Tak wiec mlody czlowiek, wyposazony przez dumnych rodzicow w nowiutki stetoskop, a przez poczciwa ciocie Mabel w zestaw narzedzi do przeprowadzania sekcji zwlok, wkraczal w mury sw. Lukasza, pewien, ze i tu swietnie da sobie rade. Bo czyz zdawanie egzaminow nie bylo jego specjalnoscia? "Czy ktos zapytal tych smarkaczy, czy obchodzi ich los chorych?" - grzmial Bannerman na ostatnim zebraniu ciala pedagogicznego. Jego wystapienie przyjeto z dobroduszna wyrozumialoscia. Nie zadowolilo to Bannermana, chociaz potwierdzalo jego teorie "typow ludzkich". Musial przyjac do wiadomosci, ze on sam zostal zakwalifikowany do kategorii "nieznosnych znakomitosci" - ludzi, ktorzy mowia, co mysla, a mimo to sa akceptowani jako wybitni specjalisci w swojej dziedzinie. Istotnie, jako patolog nie mial sobie rownych. Spojrzal teraz na rzedy zwroconych ku sobie twarzy, zastanawiajac sie, ilu z tych mlodych ludzi ma szanse zostac prawdziwymi lekarzami. Rozpoznanie ich bylo w praktyce niemozliwe. Bannerman nigdy jednak nie zaprzestawal prob. Juz latwiej byloby wydzielic tych, ktorzy lekarzami na pewno nie zostana: zarozumialcow, swiecie przekonanych o swoich nadzwyczajnych uzdolnieniach, cichych pracusiow, pilnie notujacych kazde slowo wykladowcy i wierzacych, ze systematyczne "kucie" i dobra pamiec to najlepsza gwarancja powodzenia na egzaminach. Oczywiscie, niektorzy z nich odpadna, i to niekoniecznie ci najgorsi. Studia medyczne byly niewatpliwie trudne i wymagaly duzego wysilku intelektualnego, ale dzieki starannej selekcji kandydatow ewidentni idioci nawet na pierwszym roku stanowili rzadkosc. Wielu natomiast rezygnowalo odkrywszy, ze "wsiedli do niewlasciwego pociagu"; po prostu zle wybrali przedmiot studiow. Bannerman zawsze przekonywal swoich studentow, ze lepiej zrezygnowac od razu, niz uswiadomic sobie brak powolania w chwili, gdy ma sie w reku zycie innego czlowieka. Najwiecej klopotow sprawiali mu studenci, ktorzy bez trudu zdawali wszystkie egzaminy, a mimo to wyraznie nie nadawali sie do zawodu lekarza. Najgorsze, ze w takich sytuacjach niewiele mogl zrobic. Staral sie wpoic im szacunek dla ludzkiego cierpienia, nauczyc wlasciwego podejscia do chorych, lecz podejrzewal, ze dla wielu z nich pacjent zawsze bedzie tylko "przypadkiem", kolejnym rownaniem do rozwiazania na drodze kariery. Bannerman zdawal sobie jednak sprawe, iz z faktu, ze nie potrafi wsrod swoich studentow wypatrzyc "prawdziwych" lekarzy, wcale nie wynika, ze ich tam nie ma. To z mysla o nich staral sie, by jego wyklady byly jak najlepsze. -Bedziemy dzis kontynuowac nasze rozwazania na temat chorob centralnego systemu nerwowego - zaczal. - Jestem przekonany, ze zagadnienie to wyda sie panstwu szczegolnie bliskie. Przegladajac bowiem wasze prace poswiecone problematyce ostatniego wykladu, doszedlem do wniosku, ze wielu z was cierpi na jedna z owych chorob... Sala przyjela slowa wykladowcy z halasliwie manifestowana wesoloscia. Mimo ostrego jezyka Bannerman byl lubiany przez studentow. Jako nauczyciel cieszyl sie prawdziwym autorytetem; doskonala znajomosc wykladanego przedmiotu nigdy nie przeszkadzala mu przyznac sie do niewiedzy. Zaskoczony pytaniem, na ktore nie znal odowiedzi, nie krecil, lecz prosil studentow o samodzielne siegniecie do zrodel i podzielenie sie z nim wynikami poszukiwan. Taka postawa budzila szacunek mlodych ludzi, a przy tym oszczedzala czas przeznaczony na nauke. Zbyt czesto wykladowcy marnowali go na maskowanie luk we wlasnym wyksztalceniu. Slowa "nie wiem" nie zadomowily sie jeszcze w akademickiej rzeczywistosci. Zajmiemy sie dzisiaj chorobami Creutzfelda-Jakoba i kuru. Obie objawiaja sie rozlegla degeneracja neuronow, ataksja i postepujaca demencja. Obie nieodmiennie koncza sie smiercia. - Bannerman wlaczyl rzutnik i pstryknal trzymanym w dloni pilotem. Na ekranie pojawil sie obraz z pierwszego slajdu. - Po lewej widzimy wycinek mozgu pacjenta zmarlego na chorobe Creutzfelda-Jakoba. Po prawej mozg bez zmian patologicznych. Prosze zauwazyc wyrazna gabczastosc szarej istoty chorego mozgu. - Bannerman zmienil slajd i poprawil nieco ostrosc obrazu. - Oto zdjecie pacjenta, ktory nabyl chorobe Creutzfelda-Jakoba w wyniku operacji przeszczepu rogowki. Zwroccie uwage na pozbawione wyrazu spojrzenie chorego i brak napiecia miesni twarzy. Czy to znaczy, ze pacjent zachorowal, bo przeszczepiono mu zarazona rogowke? - dobiegl z ciemnosci glos ktoregos ze studentow. Prawie na pewno - odparl Bannerman. A wiec jest to choroba zakazna? Tak, ale bardzo specyficzna. Po sali przebiegl szmer zdziwienia, jakby studenci zaczynali podejrzewac, ze w koncu udalo im sie przylapac Bannermana na skrywaniu niekompetencji. To jest, czy nie jest? - padlo zaczepnym tonem rzucone pytanie. O takich chorobach mowi sie, ze wywoluja je nietypowe, tak zwane powolne wirusy. Dlaczego nietypowe? Otoz, jak dotad, nie udalo sie wyizolowac z zakazonego mozgu zadnego konkretnego wirusa. Ale wszystko wskazuje na obecnosc w nim jakiegos czynnika zakaznego. Czyli jest to jednak choroba zakazna? Tak. Czy znane sa inne podobne choroby? Kilka chorob zwierzat. Na przyklad? - uparty student najwyrazniej zdecydowany byl wycisnac z Bannermana przyznanie sie do ignorancji. Scrapie, trzesawka owiec; encefalopatia gabczasta bydla. "Krowia wscieklizna"? Owszem. Takze zakazna encefalopatia norek. Czy nie sadzi pan, ze wystarczyloby przylozyc sie do roboty, zeby okreslic przyczyne tych chorob? Bannerman oslupial. Arogancja tego mlodzika przekraczala wszelkie granice. Panie...? Marsh - podpowiedzial student. Panie Marsh, kilku naprawde wybitnych naukowcow pogrzebalo swoje kariery tylko dlatego, ze uparli sie odkryc przyczyne tych chorob. A moze tak pan przylozylby sie do roboty i zechcial w formie rozprawki ustosunkowac sie do popelnionych przez nich bledow? Powiedzmy, ze zrobi pan to na przyszla srode. Zgoda? Tak jest - wymamrotal student, juz zdecydowanie pokornym tonem. A co z bariera gatunkowa? - padlo nastepne pytanie, tym razem wypowiedziane dziewczecym glosem. Dobre pytanie, panno... Lindsay. Dobre pytanie, panno Lindsay. Do chwili wystapienia epidemii "krowiej wscieklizny" wszyscy wierzylismy w istnienie bariery gatunkowej. Ostatnie badania dowodza, ze encefalopatia gabczasta atakuje bydlo karmione pasza zawierajaca resztki mozgu owiec zarazonych wirusem scrapie. W takim razie nie jest wykluczone, ze po zjedzeniu chorego zwierzecia czlowiek rowniez moze zapasc na chorobe mozgu? Nie, ale tez nie istnieja zadne dowody na poparcie tego pogladu. Na razie. Na razie - zgodzil sie Bannerman. A gdyby okazalo sie, ze chorobe Creutzfelda-Jakoba wywoluje wlasnie spozywanie zakazonego miesa? Powtarzam: nic nie uprawnia nas do takiego twierdzenia. Ale na wszelki wypadek doradzalby pan przejscie na wegetarianizm - podpowiedzial ktos z konca sali. Bannerman smial sie razem z innymi. Ja przynajmniej nie zamierzam zostac wegetarianinem - powiedzial. Na razie - dodala panna Lindsay, wzbudzajac kolejna fale rozbawienia. A choroba Alzheimera? Czy ja tez przypisuje sie dzialaniu podobnych wirusow? Nie. Istnieja wyrazne roznice w obrazie anatomopatologicznym. Czy wiadomo, co powoduje chorobe Alzheimera? Jedna z jej postaci ma niewatpliwie podloze genetyczne. Na temat czesciej wystepujacych form nie wiemy wlasciwie nic, poza domniemaniem, ze w gre wchodzi pewien czynnik chemiczny. Aluminium? W kilku opracowaniach pojawily sie takie sugestie - przyznal Bannerman. 'Czy zgodzilby sie pan z twierdzeniem, ze badania nad chorobami w rodzaju choroby Alzheimera sa skandalicznie zaniedbane? - oskarzycielski ton w glosie pytajacego przeczyl uprzejmej formie pytania. Bannerman spojrzal na studenta wpatrzonego wen spod szopy rudych wlosow kontrastujacych z szalikiem w barwach szkoly medycznej. Na dobra sprawe jego zachowanie mozna bylo uznac za bezczelne, ale Bannerman zbyt czesto mial do czynienia z podobnym zuchwalstwem, by sie nim teraz przejmowac. Nalezalo je chyba zlozyc na karb mlodzienczej przekory i rownie mlodzienczego przekonania o czystosci wlasnych intencji. Owszem - odparl zdawkowo. Dlaczego tak sie dzieje? - nie ustepowal rudzielec. Kazde spoleczenstwo dysponuje ograniczonym zasobem srodkow, ktore moze przeznaczyc na badania naukowe - powiedzial Bannerman. - Schorzenia w rodzaju choroby Alzheimera sa typowe dla wieku starczego. Tymczasem pieniedzy z trudem starcza na badanie chorob zagrazajacych ludziom mlodym. To wszystko. -Uwazam, ze to swinstwo - oswiadczyl student. Bannerman czul, ze sympatia grupy w tej chwili nie jest po jego stronie. Byc moze powinien pan studiowac nauki spoleczne, a nie medycyne - powiedzial. Albo nauki polityczne - dorzucil ktos. Po sali przelecial szmer smiechu. Cele, jakie stawia sobie medycyna, sa czysto pragmatyczne - powiedzial Bannerman. - Lekarz dysponuje okreslonymi srodkami i zgodnie z tym podejmuje takie, a nie inne decyzje. Kiedy ma sie dwoch pacjentow z niewydolnoscia nerek, a do dyspozycji tylko jedna sztuczna nerke, nie pora krzyczec, ze to swinstwo. Trzeba zdecydowac kto ma zyc, a kto umrzec. Bannerman zamilkl, czekajac, az jego slowa zapadna w umysly sluchaczy. Wreszcie powiedzial: -Byc moze zainteresuje panstwa porownanie patologii najwazniejszych chorob zwyrodnieniowych mozgu. Prosze o zapoznanie sie z tym tematem, a na najblizszych zajeciach sprobujemy przedyskutowac panstwa watpliwosci... Po wykladzie Bannerman wrocil do swojego gabinetu w szpitalu. Zapalil papierosa, a chwile pozniej jego sekretarka, 01ive Meldrum, przyniosla filizanke mocnej, czarnej kawy. Jak poszlo? Niezle - odparl Bannerman. - Calkiem niezle. To dobra grupa. Co slychac? Dzwonila Stella. Po poludniu operuje, ale o osmej spodziewa sie pana na kolacji. Pytala, czy nie kupilby pan wina. Czy... Bedzie kurczak - powiedziala 01ive uprzedzajac pytanie Bannermana. Cos jeszcze? Doktor Vernon prosil, zeby zadzwonil pan do niego w wolnej chwili. Poza tym spokoj. -Dzieki, Olive. Badz tak dobra i polacz mnie z Vernonem. Olive wyszla, zamykajac za soba drzwi, a kilka minut pozniej odezwal sie brzeczyk telefonu na biurku Bannermana. -Czesc, George. Miales do mnie jakas sprawe? Uraczywszy Bannermana kilkoma dowcipami na powitanie, doktor Vernon przystapil do rzeczy. Mam tutaj czterdziestosiedmioletniego mezczyzne z poparzeniami reki. Oblal sie niechcacy wrzatkiem z czajnika. Poparzenia to raczej nie moja specjalnosc - wtracil Bannerman. Nie o to chodzi. Podejrzewam, ze dolega mu cos powazniejszego. Na jakiej podstawie? Kilkakrotnie z nim rozmawialem. I odnioslem wrazenie, ze nie pamietal, co powiedzialem doslownie kilka minut wczesniej. Poczatkowo nie zwrocilem na to uwagi, ale sytuacja zaczela sie powtarzac. Znasz sie na chorobach mozgu; nie zechcialbys go obejrzec? Jasne - odpowiedzial Bannerman. Spojrzal na zegarek. - Moze teraz? Swietnie. - Doktor Vernon dodal, ze bylby mu bardzo zobowiazany. Umowili sie za piec minut w sali numer siedemnascie. Przed wyjsciem Bannerman wyplukal usta odswiezajacym plynem, ktorego buteleczke trzymal na umywalce w gabinecie; nie chcial, zeby pacjenci czuli, ze palil papierosy. Wlozyl swiezy fartuch i pomaszerowal na oddzial. Laboratorium patologiczne miescilo sie w suterynie, totez musial pokonac dwa pietra schodow, a nastepnie dlugi korytarz, o tej porze pelen wozkow z naczyniami i pielegniarek kursujacych miedzy salami chorych a kuchnia. Vernon czekal u wejscia do siedemnastki. Razem weszli do srodka. -Dzwonilem do siostry. Powiedzialem, ze juz idziemy. W tym momencie jak na zamowienie otworzyly sie boczne drzwi i stanela w nich tega kobieta w granatowym kitlu siostry zakonnej i bialym plisowanym czepku na siwych wlosach. -Pan Green jest gotow - powiedziala z usmiechem. - Pielegniarka rozstawi panom parawan. Mloda praktykantka ze szkoly pielegniarskiej zaprowadzila lekarzy do lozka pacjenta, a nastepnie odgrodzila je od reszty sali zielonym plociennym parawanem. Jak zwykle w porze posilkow pomieszczenie wypelnial charakterystyczny zapaszek: mieszanina woni potraw i srodkow dezynfekujacych. -Panie Green, to doktor Bannerman. Chcialby zadac panu kilka pytan. Pacjent, dobrze zbudowany, opalony mezczyzna, usmiechnal sie pokazujac zdrowe zeby. Co pan chce wiedziec, doktorze? Dzieki doktorowi Vernonowi moja reka goi sie bez zarzutu. Podobno niedlugo bede mogl wrocic do domu. Milo mi to slyszec - odparl Bannerman. - Prosze mi opowiedziec, co sie panu stalo? Z lekarzami to jak z policja - wesolo powiedzial chory. - W kolko zadaja te same pytania. Mam nadzieje, ze nie mowi pan tego na podstawie wlasnych doswiadczen - zazartowal Bannerman. A owszem - odparl Green, a widzac, ze lekarz robi nieco glupia mine, dorzucil - jestem policjantem, doktorze. Sierzantem w wydziale sledczym Scotland Yardu. Ach tak - zasmial sie Bannerman. - Nie wiedzialem. A wiec, co sie panu przytrafilo? Co sie przytrafilo? Bannerman zorientowal sie, ze Green najwyrazniej zapomnial juz o jego wczesniejszym pytaniu. Zerknal na Vernona, a ten odpowiedzial mu dyskretnym ruchem glowy. -Chodzi o panski wypadek. Bylem po prostu nieostrozny. Zlapalem czajnik, sadzac, ze jest pusty. Chcialem wstawic wode na herbate, ale okazalo sie, ze jest pelen wrzatku. Oblalem sobie cala reke. Okropne - skrzywil sie Bannerman. - Kto jeszcze byl wtedy w domu? Nikt - odparl Green. Bannerman uwaznie przyjrzal sie choremu, zastanawiajac sie, czy zdaje sobie sprawe z wymowy wlasnych slow; wygladalo na to, ze nie. Co dzialo sie potem? - zapytal. Probowalem zdjac koszule i wlozyc reke pod zimna wode, ale bolalo jak wszyscy diabli. Reka wygladala paskudnie, wiec wezwalem karetke i czekalem, az przyjada. Dlugo pan czekal? Osiem minut. Przez caly czas patrzylem na zegar. Czy pan wie, ile czasu trwala jazda do szpitala? - zapytal Bannerman. Dziesiec minut. Bylibysmy szybciej, ale na Graham Road, tam gdzie reperuja gazociag, trafilismy na korek. Mimo ze kierowca wlaczyl syrene i migajace swiatlo, musielismy czekac przez kilka minut. Jaki dzis mamy dzien? Green usmiechnal sie, jakby nie byl pewien, czy sie nie przeslyszal. Patrzac jednak na Bannermana stwierdzil, ze ten przyglada mu sie uwaznie, najwyrazniej czekajac na odpowiedz. Dzisiaj? Dzisiaj jest... no... Wtorek - podpowiedzial Bannerman. - Dwudziesty trzeci stycznia. No wlasnie - rozpromienil sie Green. - Nie moglem sobie przypomniec. To przez to, ze w szpitalu wszystkie dni sa takie podobne. Bannerman ze zrozumieniem pokiwal glowa. -Chcialbym, zeby sprobowal pan policzyc od trzystu wstecz, odejmujac za kazdym razem siedem - powiedzial. Green wzruszyl ramionami i zaczal liczyc: -Trzysta, dwiescie dziewiecdziesiat trzy, dwiescie osiemdziesiat szesc, dwiescie siedemdziesiat dziewiec, dwiescie osiemdziesiat szesc, dwiescie osiemdziesiat szesc... Wystarczy - powiedzial Bannerman. I jak? - z usmiechem spytal Green. Doskonale - odparl Bannerman. Spojrzal na kolege i skinal glowa. Vernon podziekowal Greenowi za wspolprace i ruszyl za Bannermanem do dyzurki. Pielegniarka zlozyla parawan i odjechala z nim w kierunku wyjscia. Co o tym sadzisz? - zapytal Vernon. Twoj niepokoj wydaje mi sie uzasadniony - odrzekl Bannerman. - Ten czlowiek ma wszelkie objawy wczesnej choroby Alzheimera. Tego sie wlasnie obawialem. Jego stara pamiec jest w porzadku, ale swieza praktycznie nie istnieje. Przypuszczam, ze to wlasnie bylo przyczyna wypadku. Sam postawil czajnik na gazie, a potem o nim zapomnial. Chcial to zrobic jeszcze raz i oblal sie wrzatkiem. Twierdzi, ze w domu byl sam, wiec nikt inny nie mogl wstawic czajnika. Nie ma nawet piecdziesiatki. - Vernon ze smutkiem pokrecil glowa. Moze byc z nim juz tylko gorzej - cicho powiedzial Bannerman. - Jego aktywne zycie, zwlaszcza zawodowe, jest wlasciwie skonczone. Ma zone i dwoch nastoletnich synow. Jeden z nich to czarny chlopiec, adoptowany przez Greenow, gdy mial trzy lata. Czasami zastanawiam sie, czy to wszystko ma jakis sens. Od pewnego czasu mam podobne watpliwosci - przyznal Bannerman. Nie zamierzal jednak rozwijac tego tematu. Pozegnal sie z Vernonem i wrocil na oddzial patologii. 01ive Meldrum musiala wyjsc na lunch; jej pokoj byl pusty. Bannerman zaparzyl sobie nastepna kawe, zaniosl do gabinetu i z papierosem w dloni zasiadl przy biurku. Zdecydowal, ze nie bedzie dzis jadl lunchu. Poranne wazenie dalo wynik siedemdziesieciu dziewieciu kilogramow. Bannerman wiedzial, ze nie ma nic na swoja obrone. Rosnaca warstwa sadelka w okolicy pasa byla wynikiem poblazania sobie przy bozonarodzeniowym stole. Waga nie klamala. Cos trzeba bedzie z tym zrobic. Spojrzal na kalendarz stojacy na biurku. Nagle uswiadomil sobie, ze za osiem dni bedzie obchodzic trzydzieste osme urodziny. Trzydziesto osmioletni kawaler! Zdawalo mu sie, ze slyszy glos matki, podczas swiat odwiedzil rodzicow i, jak co roku, musial wysluchac odpowiedniej porcji wyrzutow i namawiania, zeby sie wreszcie ozenil. Cale szczescie, ze mial jeszcze siostre. Kate z mezem zadbali o to, by dostarczyc staruszkom pary udanych wnukow, co odrobine zmniejszylo presje wywierana na Bannermana. Matka nie zamierzala jednak ustapic. "Kiedy wreszcie pobierzecie sie ze Stella?" - to pytanie stanowilo refren jej rozmow z synem. Nie pomagaly tlumaczenia Bannermana, ze Stella jest tylko jego stara przyjaciolka. To byla prawda, ale z drugiej strony Stella byla jedyna kobieta, o ktorej kiedykolwiek rozmawial w domu. Owszem, przed mniej wiecej piecioma laty istnialo miedzy nimi cos w rodzaju uczucia. Do niczego jednak nie doszlo i od tej pory laczyla ich jedynie trwala przyjazn. Zwiazki Bannermana z innymi kobietami, glownie z pielegniarkami, mialy charakter przypadkowy. Temat ten oczywiscie nie nadawal sie do rozmow z rodzicami. Bannerman staral sie w ogole nie wspominac o swoich znajomych, a to w obawie przed matczynym przesluchaniem prowadzonym metodami godnymi hiszpanskiej inkwizycji. Zaciagnal sie gleboko dymem papierosa i zlozywszy glowe na oparciu fotela pograzyl sie w rozmyslaniach na temat przyczyn swego starokawalerstwa. Lubil kobiety i wszystko wskazywalo na to, ze ma u nich powodzenie. Zawsze jednak nadchodzil moment, kiedy wycofywal sie, jakby niezdolny uczynic ostatni krok. Zamknal oczy rozmyslajac o swojej slabosci w podejmowaniu decyzji dotyczacych wlasnego zycia, co bylo dosc smieszne u kogos, kto na co dzien musial decydowac o zyciu innych ludzi. Musial uczciwie przyznac, ze w jego zyciu bylo kilka kobiet, z ktorymi laczyly go wiezi emocjonalne, ale tez nic poza tym. Stella wytknela mu kiedys, ze chyba nie widzi roznicy miedzy pozadaniem a gleboka potrzeba bycia z kims. Kobiety lubia czuc sie potrzebne. Moze o to chodzi? Czyzby byl tak dalece samowystarczalny, ze w gruncie rzeczy nikogo nie potrzebowal? Moze jednak byl "samotna wyspa"? Bannerman zdusil papierosa w popielniczce i wyprostowal sie. Na dzisiaj dosc tej autoanalizy. Przejrzal rozklad zajec popoludniowych i stwierdzil, ze czeka go jeszcze sekcja zwlok pacjenta zmarlego na raka mozgu. Obiecal takze, ze w razie koniecznosci wykonania pilnej biopsji bedzie do dyspozycji zespolu operujacego dzis nowotwor piersi. Operacje przeprowadzic mial John Thorn, chirurg darzony przez Stelle szczegolnym szacunkiem. "Guz znajduje sie w wyjatkowo paskudnym miejscu - powiedzial Thorn. - Jesli cos pojdzie nie tak, pacjentka nie bedzie miala drugiej szansy". Byla za piec druga. Operacja miala sie rozpoczac o trzeciej trzydziesci. Bannerman uznal, ze czas wziac sie do roboty. Zostawil wiadomosc, by wezwano go, gdyby Thorn zazadal przeprowadzenia jakiejs analizy, przypial beeper do kieszeni fartucha i ruszyl do prosektorium. Jego przybycie najwyrazniej zaskoczylo dyzurnego sanitariusza. Siedzial przy stole z gazeta w dloni, przed nim na kawalku papieru sniadaniowego lezala nadgryziona kanapka i stal termos z odkreconym kubkiem. Nie zdazylem wyjsc na lunch - wyjasnil. - Doktor Leeman strasznie sie dzis grzebal. Zaczekam, az pan skonczy - powiedzial Bannerman. Kogo bierze pan na warsztat? - Sanitariusz podniosl sie od stolu i zapakowal nie dojedzona kanapke. Pacjenta z osemki. Thomas George Baines, zmarl w niedziele wieczorem. Sanitariusz spojrzal na wiszacy na scianie plan chlodni. Nazwiska zmarlych wypisywano na nim olowkiem, tak ze mozna bylo je scierac gumka, ktorej brudny ogryzek lezal na stole. -Baines, numer piec - mruknal sanitariusz kierujac sie do wyjscia z dyzurki. Chlodnia bylo to dlugie, pomalowane na bialo pomieszczenie. Wzdluz jednej z jego scian widnial rzad wysokich, zamykanych na ciezkie zasuwy drzwi. Byly one ponumerowane od jednego do osmiu. Sanitariusz otworzyl drzwi oznaczone cyfra piec, odslaniajac trzy ulozone poziomo, jedna nad druga, szuflady. Odczytal napis na kartce przytwierdzonej do srodkowej szuflady i oznajmil: -Prosze bardzo. Pan Thomas Baines. Przyciagnal wozek do drzwi komory chlodniczej, zablokowal kolka i podniosl jego ruchomy blat do wysokosci polki. Nastepnie z widoczna wprawa zsunal nan cialo Thomasa Bainesa. Odblokowal kolka i szerokim lukiem odstawil wozek na bok. Zatrzasnal drzwi komory i skierowal pytajace spojrzenie na lekarza. Stol numer jeden. Pasuje? Oczywiscie - odparl Bannerman. Sanitariusz umiescil zwloki na stole sekcyjnym, zdjal calun i wlaczyl splukiwanie blatu. Zimna woda zabulgotala w rowkach odplywowych. Bannerman zapalil gorne swiatlo i uruchomil wyciag. -Dac troche odswiezacza? - zapytal sanitariusz. Bannerman pokrecil glowa. Robimy tylko czaszke - powiedzial. Nie mniej niz inni nie znosil odoru sekcji, ale wdychanie odswiezacza powietrza bylo jeszcze gorsze, bo skora i ubranie na dlugie godziny nasiakaly jego przenikliwa wonia. Nie bylo potrzeby otwierania jamy brzusznej Thomasa Bainesa. Badanie mialo dotyczyc wylacznie glowy, totez mozna sie bylo obyc bez odswiezacza. Chce pan, zebym otworzyl czaszke? - pytal sanitariusz. Nie trzeba - odpowiedzial Bannerman. - Niech pan konczy sniadanie. Wesolej zabawy, szefie. Bannerman wlozyl gumowce wybrane z rzedu obuwia ochronnego stojacego pod sciana i siegnal do wieszaka po jeden z zielonych plastikowych fartuchow. Zawiazal wstazki na plecach i wciagnal na dlonie rekawice chirurgiczne wyjete z pudelka opatrzonego napisem "duze". Elektryczna pila przecial dokola czaszke denata, kilkakrotnie przerywajac pilowanie, by splukac gromadzace sie pod ostrzem okruchy i pozwolic rozwiac sie swadowi przypalanych kosci. Nastepnie usunal pokrywe czaszki Thomasa Bainesa i odlozyl ja na bok. Poslugujac sie narzedziami chirurgicznymi wydobyl mozg z jamy czaszki i przeniosl na przygotowana do tego celu tace na bocznym stoliku. Zwazyl mozg i dokladnie go obejrzal ze wszystkich stron. -Nietrudno zauwazyc, co cie zabilo, przyjacielu - mruknal do siebie. Z lewej polkuli odslonietego mozgu wystawal duzy guz. Jaskrawa czerwien rakowatej tkanki kontrastowala z szaroscia zdrowych zwojow. Bannerman wyluskal guz i wlozyl go do sloja na probki, w ktorym trafic mial do laboratorium. Reszte mozgu umiescil z powrotem w czaszce i zawolal sanitariusza oznajmiajac, ze skonczyl. -Dobra jest, szefie. Zalozyc mu z powrotem czapeczke? - sanitariusz zaniosl sie zduszonym chichotem. Bannerman nawet sie nie usmiechnal. Tego rodzaju humor nie byl w jego guscie. Prosze to zrobic, z szacunkiem naleznym zmarlemu, jesli laska - powiedzial. Oczywiscie, panie doktorze - skwapliwie odparl sanitariusz, a jego twarz przybrala wyraz powagi. Uswiadomil sobie, ze popelnil blad oceniajac tego lekarza. Bannerman sciagnal rekawice i wrzucil je do plastikowego pojemnika na smiecie. Podszedl do duzej porcelanowej umywalki, przycisnal lokciem dzwignie kranu i dozownika i z przyjemnoscia zanurzyl dlonie w strumieniu goracej wody z plynnym mydlem. Wycierajac rece przygladal sie, jak sanitariusz pogwizdujac pod nosem przykrywa glowe zmarlego odcietym fragmentem czaszki, pieczolowicie ustawia ja we wlasciwej pozycji, sprawdza z jednej, z drugiej strony... Niczym hydraulik wymieniajacy uszczelke. Bannerman musial przyznac, ze daleko mu do takiej rutyny. Czasami po opuszczeniu prosektorium wymiotowal zamkniety w lazience. Nie tak czesto jak niegdys, ale zdarzalo sie. Nikomu o tym nie mowil, nawet Stelli w czasach, gdy byli ze soba naprawde blisko, ani ojcu, ktory takze byl lekarzem. Zreszta nie lubil zbytnio sie nad tym zastanawiac. Piszczenie beepera w kieszeni sprawilo, ze i teraz przestal myslec o swoich problemach. Juz ide - rzucil w sluchawke uslyszawszy, ze z sali operacyjnej przyslano probke z prosba o wykonanie pilnej biopsji. Drzwi prosektorium z hukiem zatrzasnely sie za Bannermanem, gdy biegl wylozonym kafelkami korytarzem w kierunku schodow wiodacych do laboratorium. Zanim dotarl na miejsce, laboranci zdazyli juz przygotowac preparat i wlasnie jeden z nich ustawial go pod obiektywem zeissowskiego mikroskopu. Co tam widzisz, Charlie? - zapytal Bannerman. Nie bardzo moge sie w tym polapac. Slaby preparat? -Mozliwe - odparl laborant. - Karen szykuje drugi. Za kilka minut powinien byc gotowy. Laborant odsunal sie, ustepujac lekarzowi miejsca przy mikroskopie. Bannerman zwiekszyl nieco odleglosc miedzy okularami, dostosowujac ja do rozstawu swoich oczu, i nastawil maksymalna ostrosc. Operujac srubami przesuwu mogl milimetr po milimetrze badac preparat, pewien, ze nie trafi dwukrotnie na to samo miejsce. Cholera - mruknal przez zacisniete zeby. Znalazl pan cos? - zapytal laborant. Nie wyglada to dobrze. - Bannerman obracal pokretlem regulacji ostrosci, jakby spodziewal sie znalezc lepsze, doskonalsze ustawienie. - Prosze spojrzec. Dokladnie na godzinie jedenastej. Laborant pochylil sie nad okularem. Taak - powiedzial. - Cos tam jest, ale nie widze tego dosc wyraznie, zeby... - urwal, nie chcac chyba ryzykowac wyglaszania zdecydowanej opinii. Dzwonili z chirurgii - rozlegl sie za ich plecami glos mlodej laborantki. - Chca natychmiast znac wyniki badania. Sprawdze, czy ten drugi preparat jest juz gotowy - powiedzial laborant wstajac od mikroskopu. Wrocil po minucie, a na jego twarzy widnial wyraz zaklopotania. - Obawiam sie, ze trzeba zaczekac jeszcze dziesiec minut. Cos nie wyszlo. Bannerman spojrzal na zatroskane oblicze technika i nic nie powiedzial. Wstal i zwrocil sie do dziewczyny. Porozmawiam z chirurgia. - Poszedl za nia do glownego laboratorium, gdzie stal telefon. Tu Bannerman. Mozecie dac nam jeszcze dziesiec minut? Wykluczone - zabrzmial w sluchawce glos chirurga. - Musze wiedziec natychmiast. Bannerman przymknal oczy. Zastanawial sie chwile, wreszcie powiedzial: Zlosliwy. Zrozumialem - rzucil chirurg i rozlaczyl sie. W laboratorium zapanowalo przygniatajace milczenie. Przerwal je Bannerman. -Bede u siebie. Dajcie mi znac, jak przyniosa drugi preparat. Stal przy oknie w swoim gabinecie i drzacymi dlonmi probowal zapalic papierosa. Widok za szyba nie nastrajal zbyt pogodnie: odlegla o raptem trzy metry betonowa sciana, po ktorej splywala woda z peknietej rynny. Zreszta Bannerman i tak jej nie widzial. Zbyt wiele mysli klebilo mu sie w glowie. Z zadumy wyrwalo go lekkie pukanie do drzwi. Prosze. Preparat gotowy. Bannerman skinal glowa i odwrocil sie do wyjscia. Laborant przytrzymal mu drzwi. -Mial pan racje - odezwal sie. - Rzucilem okiem na te nowa probke. Nowotwor zlosliwy. Bannerman przystanal i odetchnal gleboko. Poczul, ze wewnetrzne drzenie powoli go opuszcza. Ani przez chwile w to nie watpilem, Charlie - powiedzial. Jasne, ze nie - w spojrzeniu laboranta pojawilo sie cos, jak zapowiedz usmiechu. Przez chwile patrzyli sobie z lekarzem w oczy. - Drugi preparat jest doskonale czytelny... Biedna kobieta... Rozdzial 2 Bannerman wyszedl ze szpitala o szostej trzydziesci. Wsiadajac do swojego rovera zauwazyl, ze bialy golf Stelli stoi jeszcze na parkingu. Z trudem wyprowadzil woz z ciasnego stanowiska w czesci zarezerwowanej dla personelu medycznego. Mial nadzieje, ze ruch na ulicach po szalenstwie popoludniowego szczytu bedzie znosny, ale przy wjezdzie na ulice musial czekac dobra minute, nim wypatrzyl luke w szeregu wolno sunacych pojazdow. Zaklal, po raz kolejny wycierajac rekawiczka zaparowana przednia szybe.-Ciemna, mokra dziura - mruknal, myslac o urokach mieszkania w Londynie. Wlaczyl wentylator i podgrzewacz tylnej szyby. Chwile pozniej musial zahamowac z powodu niewidocznego korka gdzies w przodzie; to tez nie poprawilo mu humoru. Wlozyl do odtwarzacza kasete z koncertami Vivaldiego i sprobowal skoncentrowac sie na muzyce. Kasety w samochodzie to byl pomysl Stelli. W pewnym momencie miala dosc zle skrywanej frustracji, jaka ogarniala Bannermana, ilekroc siadal za kierownica, i postanowila poddac go "muzykoterapii". Uparla sie, by wyprobowal na sobie prawdziwosc twierdzenia o relaksujacym dzialaniu muzyki. Jak dotad, najskuteczniejsza okazala sie tasma z choralami gregorianskimi w nagraniu choru francuskich mnichow z pewnego klasztoru w Alpach. Uroczyste brzmienie dzwonow i modlitewny ton piesni pozwalaly zapomniec o wlasnych niepokojach, kierujac mysli ku sprawom ostatecznym. Jak na ironie okazalo sie, ze koscielna atmosfera w samochodzie irytowala Stelle nie mniej niz humory Bannermana. Nalegala, by sprobowal czegos innego. W ubieglym tygodniu zaaplikowala mu Mozarta. Z miernym skutkiem. Obecnie przyszla kolej na Vivaldiego i jego Cztery pory roku. Rzad samochodow drgnal i ruszyl, by znieruchomiec po przejechaniu piecdziesieciu metrow. Bannerman przesunal dzwignie biegow na luz i westchnal ze zloscia. Zima Vivaldiego najwyrazniej na niego nie dzialala. Dojazd do domu zabral mu w sumie trzydziesci piec minut. Jeszcze kilka zakretow i nareszcie zatrzymal sie w cichej przystani Redholm Court. Zamykajac samochod przypomnial sobie, ze nie kupil wina. Zastanawial sie^? czy nie zrobic tego w drodze do Stelli, ale wtedy donioslby je cieple. Do sklepu, gdzie sprzedawano alkohole, mial nie wiecej niz czterysta metrow. Podniosl kolnierz plaszcza i ruszyl szybkim krokiem. Po pietnastu minutach byl z powrotem. Wstawiwszy wino do lodowki zdjal plaszcz i z butelki stojacej na tacy przy oknie nalal sobie solidna porcje dzinu. Zaciagnal zaslony i wlaczyl telewizor, w sama pore, by obejrzec koncowy fragment popoludniowych wiadomosci na kanale czwartym. Czteropokojowe mieszkanie Bannermana znajdowalo sie na drugim pietrze. Oplata za komorne obejmowala takze wszelkie uslugi. Bannerman mieszkal tu od dwoch lat i nie zamierzal szukac niczego innego. Lokal byl cichy, cieply zima, latem sloneczny, lecz nie przegrzany dzieki duzemu, poludniowemu balkonowi i obfitosci zieleni. W otaczajacych dom prywatnych ogrodach roslo sporo drzew, w tym kilka dorodnych bukow. Na ladnie utrzymanych klombach i trawnikach jak rok dlugi krzatali sie ogrodnicy. Mieszkancy kamienicy mieli nawet garaz do swojej dyspozycji, ale Bannerman rzadko z niego korzystal. Wolal zostawiac samochod na asfaltowym podjezdzie naprzeciwko wejscia. Samo mieszkanie bylo niemal puste, co wynikalo nie tyle z holdowania "minimalistycznej" modzie panujacej we wnetrzarstwie, co z obojetnosci wlasciciela na wyglad otoczenia. Podstawowym elementem wyposazenia byly tu polki na ksiazki, ktore i tak nie miescily wszystkich zbiorow Bannermana. Zawsze jakies tomy poniewieraly sie po podlodze, co stanowilo wieczne utrapienie sprzataczki. Utrzymywala, ze tarasuja droge jej elektroluksowi. Nie wiedziala, biedaczka, ze fakt ten byl dla Bannermana zrodlem perwersyjnej przyjemnosci. Kazdy sposob powstrzymania pochodu halasliwego monstrum zaslugiwal na uwage. Odkurzacz budzil w nim irracjonalne obrzydzenie, byl jego znienawidzonym wrogiem, symbolem "udomowienia". Przebrzydly jazgot maszyny, poprzedzany grzecznym: "mam nadzieje, ze to panu nie przeszkodzi" sprzataczki, w jednej chwili wyganial go z domu. Wkladal stroj sportowy i biegal, dopoki sprzatanie sie nie skonczylo. Dopil drinka, zrzucil buty i na bosaka powlokl sie pod prysznic. W przedpokoju zauwazyl adresowana do siebie kartke i zatrzymal sie, by ja odczytac. Byla to wiadomosc od sprzataczki, ktora donosila, ze jedna z jego koszul nie wrocila z pralni. Juz "im na to zwrocila uwage", a "tak przy okazji", powinien sobie kupic kilka nowych. Stare sa juz "sfatygowane". Bannerman nie mogl zaprzeczyc, ze byla to uzasadniona krytyka. Byl chyba najlepszym klientem pobliskiej pralni. Jeszcze jako student medycyny zauwazyl, ze pojawieniu sie lekarza patologa, na przyklad na przyjeciu, towarzyszy charakterystyczny smrodek, won formaliny albo innych srodkow do konserwacji preparatow, ktora przesiaka ubranie. Kiedy wiec sam zostal patologiem, postanowil przeciwdzialac tej niemilej, poniekad zawodowej, przypadlosci. Sprawil sobie dwa zestawy uban, przy czym jeden sluzyl mu w pracy, drugi - w sytuacjach towarzyskich. Pilnowal, zeby mu sie nie mylily. Wrociwszy z pracy rozbieral sie, bral prysznic i przebieral w swieze ubranie, robocze odkladajac do kosza na brudy - "kosza Ali Baby", jak mawiala sprzataczka. Banner-manowi podobala sie ta przenosnia. To wlasnie jedna z jego "roboczych" koszul zginela w pralni; pozostale z tego kompletu sprzataczka uznala za sfatygowane. Byl dopiero wtorek. Do konca tygodnia zrobi z tym porzadek. Dluzej niz zwykle marudzil pod prysznicem, czekajac, az strumien goracej wody masujacy mu kark uwolni go od przykrego napiecia miesni. Zastanawial sie nad tym, co spotkalo go w ciagu dnia. Wciaz mial w pamieci te chwile, kiedy musial postawic diagnoze na podstawie niepewnej biopsji. Wszystko skonczylo sie dobrze, ale przezyl wtedy kilka nieprzyjemnych chwil. Najbardziej niepokoilo go to drzenie rak, ktore zauwazyl u siebie czekajac na drugi preparat. W jego pracy stres byl zjawiskiem powszednim, dotad jednak nie zdarzylo mu sie reagowac w taki sposob. Wycieral sie stojac przed duzym lustrem wiszacym nad umywalka i krytycznym wzrokiem przygladal sie swemu odbiciu. Rzadko to robil. Byc moze powodowal nim nastroj, jaki ogarnal go na mysl o zblizajacych sie urodzinach; tak czy inaczej, dawno sie sobie nie przygladal. Pochylil sie, by zbadac wlosy nad czolem, jakby odrobine rzadsze niz kiedys. Byly co prawda mokre, ale mimo wszystko... Koncami palcow zaczesal je do przodu. Jego gladko ogolona twarz nie nosila sladow otylosci, kontur brody byl wciaz wyraznie zarysowany... No, dosc wyraznie. Moze i daloby sie wypatrzyc cos w rodzaju zapowiedzi podwojnego podbrodka, ale to wrazenie znikalo, gdy wysuwal nieco dolna szczeke, co tez natychmiast uczynil. Brazowe oczy, a zbadal je bardzo skrupulatnie, odciagajac palcami dolne powieki, wygladaly na czyste; zeby zdrowe i nawet calkiem biale. Gorna polowa ciala muskularna, choc miesnie nie tak sprezyste jak dziesiec lat temu. A ta odrobina brzuszka to oczywiscie chwilowe, jak to po swietach. Przy wzroscie okolo stu siedemdziesieciu pieciu centymetrow zbudowany byl dosc masywnie; uda, nieco za grube i miesiste, moglyby byc ciut dluzsze i szczuplejsze, ale w czasach, gdy grywal w rugby, taka sylwetka byla raczej zaleta. Podczas studiow wystepowal w druzynie Glasgow University i radzil sobie calkiem niezle. "Szczerze mowiac, Bannerman - pomyslal - nie masz wielkich szans na role amanta w serialu filmowym... ale wlasciwie nigdy ich nie miales". Opasal sie recznikiem i poczlapal do sypialni w poszukiwaniu ubrania. Domofon zatrzeszczal i z glosnika poplynal glos Stelli Lansing: - Wejdz, lanie. Szczeknal wylacznik zamka i oto drzwi staly otworem - zanim Bannerman zdazyl sie przedstawic. Nie jestem zadnym lanem - powiedzial. - Jestem okrutnym gwalcicielem i wlasnie ide do ciebie. - Z butelka wina w dloni wspial sie po schodach na pietro Stelli. Drzwi od mieszkania byly uchylone. Wszedl do srodka i zamknal je glosno, sygnalizujac swoje przybycie. Za chwile do ciebie przyjde-dobiegl go z kuchni $os Stelli. - Jak zwykle, nie zdazylam. Zrob sobie cos do picia. Bannerman nie posluchal. Pomaszerowal prosto do kuchni, podszedl do stojacej tylem Stelli i pocalowal ja w policzek. Czesc. Zdaje sie, ze rozgotowalam ziemniaki - rzucila przez ramie. Swietnie - odparl Bannerman. - Jestem na diecie. Od kiedy? Od dzisiaj. To do ciebie niepodobne - powiedziala Stella - troszczyc sie o takie rzeczy. Bannerman nie odpowiedzial. Jej uwaga wydala mu sie jednak zastanawiajaca. -Moze przygotowalbys nam po szklaneczce? - Stella mieszala cos w stojacym na kuchence garnku. Tym razem Bannerman zrobil to, o co prosila. Kilka minut pozniej weszla do salonu. W drzwiach rozwiazala fartuch i niedbale rzucila go na krzeslo. Bannerman usmiechnal sie. Do twarzy jej bylo z ta nonszalancja. We wszystkim, co robila, byl wdziek i odrobina ostentacji. Patrzac na nia przypomnial sobie, co slyszal kiedys o Fredzie Astaire. Podobno idac przez scene potrafil odrzucic papierosa i przydeptac go, nie gubiac przy tym kroku. Stella odgarnela z twarzy kasztanowe wlosy i zanim usiadla, wygladzila sukienke. Ani jej fryzura, ani ubior nie wymagaly poprawienia. Zawsze twierdzila, ze jest niezorganizowana i "zaganiana", ale nie bylo w tym wiele prawdy. Jesli rozgotowala ziemniaki, znaczylo to, ze Bog chcial, by zostaly rozgotowane. -Jak minal dzien? - zapytala z usmiechem, siadajac obok goscia. Swojska uroda jej dosc pelnej twarzy lagodzila nieco wrazenie chlodu, jakim przejmowal widok jej eleganckiej, szczuplej sylwetki; odrobine ostrzejsze rysy czynilyby ja odpychajaco doskonala. Apetycznie szerokie, rozchylone w usmiechu usta nadawaly jej wyglad zdziwionej i troche nieobecnej. Tak to widzial Bannerman. Ktos wrogo nastawiony do Stelli nazwalby taki wyraz twarzy protekcjonalnym. Bywalo gorzej. A tobie? W porzadku. Rutynowe usuniecie torbieli jajnika. Co stalo sie z pacjentka Johna Thorna? Niestety musialem stwierdzic nowotwor zlosliwy. Nawiasem mowiac, nie wiem, na czym polegal problem. Wykryto u niej mnogie guzy w piersi. Na podstawie wynikow przeswietlenia John podejrzewal obecnosc gleboko usadowionego ogniska nowotworowego, ale nie udalo im sie zlokalizowac go igla aspiracyjna. Chodzilo mu o to, zebys zrobil badanie, jesli trafia na ognisko podczas operacji. Wszyscy ufaja twoim opiniom. Bannerman uswiadomil sobie, ze nerwowym gestem pociera czolo, i cofnal reke. Stalo sie cos zlego? - zapytala Stella kladac dlon na jego rece. Nie, nie - Bannerman usmiechnal sie. - Jestem troche zmeczony. To wszystko. Musisz sie bardziej oszczedzac. Uwaga Stelli wyplywala ze szczerego wspolczucia, ale Bannerman poczul sie winny. Zdawal sobie sprawe, ze to raczej ona miala prawo byc zmeczona. -Zobacze, co z moim sosem - powiedziala znikajac w drzwiach kuchni. - Mozesz otworzyc wino. Bannerman otworzyl butelke, a potem wolno, w zamysleniu krecil korkiem tkwiacym na ostrzu korkociagu. Stella? - powiedzial. Tak? - odezwala sie z kuchni. Jak myslisz, dlaczego zostalismy tak dobrymi przyjaciolmi? Nie wiem. - Stella wniosla do pokoju parujace danie. - Czy to dla ciebie wazne? Moze - odparl Bannerman. Dlaczego? - Postawila naczynie na stole i spojrzala mu w oczy. - Skad ci to przyszlo do glowy? Tak sobie myslalem... O czym? O zyciu. I co? Sam juz nie wiem. Aha. - Usmiechnela sie z przekasem. - A co chcialbys wiedziec? Dlaczego nie wyszlas za maz? Dlaczego ja sie nie ozenilem? Czy sadzisz, ze to wina naszych charakterow? Jakichs ukrytych wad? Ja tam czuje sie calkiem szczesliwa - oswiadczyla Stella. - Moze po prostu lubimy spokoj? Oboje mamy absorbujacy zawod i mnostwo pracy. Moze nam to wystarcza? Tak, ale... Ale co? Cos cie gryzie? A moze to napad melancholii pana w srednim wieku? Na wzmianke o "srednim wieku" Bannerman skrzywil sie, co nie uszlo uwagi Stelli. Nic nie uchodzilo j} uwagi. A wiec to o to chodzi - powiedziala zadowolona ze swojej domyslnosci. Pleciesz jakies glupstwa - zaprotestowal pospiesznie. Kryzys wieku sredniego. Oto, co cie gryzie! Nurzasz sie w orgii autoanalizy! Czy chcesz polozyc sie na kanapie i opowiedziec mi o swoich najskrytszych lekach? Ani mi to w glowie - oburzyl sie Bannerman. Czul sie bezbronny wobec jej sarkazmu. Zalowal juz, ze w ogole wdal sie w te rozmowe. Powinien wiedziec, ze Stella od razu go przejrzy. - Tak sie tylko zastanawialem - mruknal. Rozumiem - skinela glowa. - I przy okazji postanowiles zadbac o linie... Ale z ciebie jedza - zasmial sie Bannerman. Bierz sie do jedzenia - powiedziala. - Wracajac do domu zawsze mozesz wpasc na dyskoteke i wypocic te pare kilo nadwagi. Po kolacji, kiedy siedzieli na kanapie popijajac kawe, Bannerman powiedzial: O malo sie dzisiaj nie zblaznilem. A co sie stalo? Stracilem panowanie nad sytuacja. Dostalem nieczytelny preparat, a z sali operacyjnej naciskali, zebym stawial diagnoze nie czekajac na drugi wycinek. To rzeczywiscie sytuacja nie do pozazdroszczenia. Jasne, ale za to mi wlasnie placa. Jak do tego doszlo? Bannerman szczegolowo opowiedzial swoje perypetie z popoludniowa biopsja. Stella patrzyla na niego z niedowierzaniem. I ty to nazywasz brakiem panowania nad sytuacja? Przeciez to byl prawdziwy koszmar. A mimo to spisales sie wspaniale. Tak wyszlo. Ale rownie dobrze wszystko moglo skonczyc sie inaczej - odparl Bannerman. - Ta kobieta mogla bez potrzeby stracic piers. Bzdura! - zawolala Stella. - Dostala najlepszego histopatologa w kraju. Dziekuje - powiedzial Bannerman bez przekonania. Naprawde wygladasz na przygnebionego. Skad sie to bierze? Sam nie wiem. Dzis rano mialem zajecia ze studentami. I nagle przylapalem sie na mysleniu, ze wszystko, co robie, to zwykla strata czasu. Wszyscy miewamy czasem takie mysli - lagodnie powiedziala Stella. - Wystarczy, ze czlowiek trafi na kiepska grupe. Kiedy okazalo sie, ze wcale nie sa tacy zli. Omawialismy choroby mozgu wywolane przez powolne wirusy i wygladalo na to, ze sa autentycznie poruszeni. Pod koniec mialem wyrzuty sumienia, ze zle ich ocenilem. Potrzeba ci odmiany, ot co - oswiadczyla Stella. - Zrob sobie urlop, odpocznij, naladuj baterie. Nie moge, mam mnostwo roboty. Nikt nie jest niezastapiony, lanie. Nawet ty. Jestem pewna, ze szpital nie zawali sie przez te kilka tygodni. Leeman da sobie rade w laboratorium, prawda? Owszem - zgodzil sie Bannerman. A Charlie Simmons jest doskonalym starszym laborantem. Tak. Wiec w czym problem? W tym semestrze mam jeszcze dwa wyklady na temat chorob mozgu. No tak. To jest problem. Kiedy konczysz? W przyszly piatek mam ostatnie zajecia. To juz niedlugo. Zaraz potem wez sobie urlop. Pomysle o tym - powiedzial Bannerman. -Nie mysl! Zrob to! Bannerman zamyslil sie. Od dawna chodzi mi po glowie pewien pomysl - powiedzial. - Dotad nie moglem go jakos zrealizowac, ale moze teraz to zrobie. Jaki pomysl? Wyjazdu zima w gory. Do Szkocji. Powaznie? Jak najbardziej. Podczas studiow w Glasgow czesto chodzilem w gory. Obiecalem sobie wtedy, ze jeszcze kiedys tam wroce. Stella wygladala na zaskoczona. Musze przyznac - stwierdzila - ze wyobrazalam sobie ciebie raczej wygrzewajacego sie na plazy, rozgladajacego sie za dziewczynami i popijajacego zimne piwko, ale jesli naprawde chcesz jechac w gory... Zobaczymy - powiedzial Bannerman, probujac zamknac temat. Nie udalo mu sie to jednak, dopoki nie obiecal, ze powaznie pomysli o urlopie. - No dobrze, obiecuje - mruknal w koncu. - Pomoc przy zmywaniu? Oferta zostala odrzucona. Stella zamierzala posprzatac rano. Do szpitala szla dopiero na jedenasta. A ty? - zapytala. Obiecalem zrobic sekcje malego Bryanta. Umarl w niedziele. A o dziesiatej trzydziesci mam zebranie, tak ze bede musial zaczac wczesnie. Slyszalam o tym chlopcu - powiedziala Stella. - Przykra sprawa. Rak mozgu, tak? Wszystko na to wskazuje - odparl Bannerman. - Jutro bede wiedzial na pewno. Jesli to rak mozgu, musze zrobic sprawozdanie dla MRC, do ich programu badawczego. Jakiego programu? Gromadza informacje o przypadkach chorob mozgu na terenie Wielkiej Brytanii. Chodzi o ustalenie, jaka jest sytuacja epidemiologiczna kraju w tym zakresie. Czy to rutynowe badania, czy cos ich przypililo? Twierdza, ze rutynowe, ale kryje sie za tym zamieszanie wywolane ubiegloroczna epidemia BSE. Ludzie nagle uswiadomili sobie, ze nikt na dobra sprawe nie wie, co sie dzieje, gdyz choroby mozgu sprawiaja wiele klopotow diagnostyce i klasyfikacji. Zawsze ulega sie pokusie stosowania nic nie mowiacych okreslen w rodzaju "demencji". Mam wrazenie, ze ostatnio choroby takie, jak choroba Alzheimera, wystepuja czesciej. Mam racje? Obawiam sie, ze tak - odparl Bannerman. - Ale dopiero ten program MRC da odpowiedz na wszystkie pytania. Stella spojrzala na zegarek. -Juz pozno. Jesli masz wstac rano... Bannerman skinal glowa i podniosl sie z kanapy. Podziekowal za kolacje i ujmujac obie dlonie Stelli powiedzial: Jestem ci wdzieczny za twoja przyjazn. Zaczekaj - zasmiala sie. - I pamietaj... Tak? Nie siedz za dlugo na tej dyskotece. O trzeciej nad ranem Bannerman obudzil sie zlany potem. Uciekl z sennego koszmaru w chwili, gdy naga kobieta podniosla noz nad glowa, celujac ostrzem w jego serce. Ten ruch sprawil, ze w miejscu, gdzie powinny byc jej piersi, otworzyly sie rany pooperacyjne zalewajac go strumieniem krwi. Usiadl gwaltownie, bez tchu, mamroczac pod nosem przeklenstwa. Opuscil nogi na podloge i nie wstajac z lozka siegnal po papierosy. Gleboko zaciagal sie dymem, masujac czolo koncami palcow. Koszmar byl zbyt realistyczny, by ryzykowac powtorne zasniecie. Kobieta z nozem mogla sie czaic tuz za krawedzia snu. Wlozyl szlafrok i poszedl do salonu. W telewizji nie bylo nic ciekawego - jakis amerykanski film, najprawdopodobniej z lat szescdziesiatych - ale przynajmniej mial czym zajac mysli. Szurajac kapciami poszedl do kuchni wstawic wode na herbate. Telewizor szemral uspokajajaco. James Stewart i jego partnerka zdazyli pokonac wszystkie przeciwnosci w drodze do szczescia, a w popielniczce przybyly jeszcze dwa niedopalki, zanim Bannerman zdecydowal sie wrocic do lozka. O dziesiatej pietnascie Bannerman wrocil z prosektorium z gotowym opisem sekcji zwlok dziewiecioletniego Paula Bryanta. Daj mi druk sprawozdania dla MRC - rzucil w strone sekretarki, idac do swojego gabinetu. - Chlopak mial raka mozgu. Pamieta pan o posiedzeniu Komisji Zdrowia, prawda? - zapytala Olive. -Tak. - W glosie Bannermana nie slychac bylo entuzjazmu. Olive Meldrum usmiechnela sie. Znala niechec szefa do nasiadowek. Bannerman ulokowal sie za biurkiem i siegnal po telefon. Miniona noc okropnie dala mu sie we znaki. Zdecydowal, ze pora cos z soba zrobic. Wybral czterocyfrowy numer i zaczekal na polaczenie. -Drysdale - rozleglo sie w sluchawce. Czesc, Dave. Mowi lan Bannerman. Czy moglibysmy sie spotkac? Co sadzisz o wspolnym drinku podczas lunchu? Chodzi mi o spotkanie na gruncie, ze tak powiem, zawodowym - powiedzial Bannerman. Ach tak. Musze cie jednak ostrzec, ze porada psychiatry raczej juz nie pomoze twoim "pacjentom". Mimo najlepszych checi Bannermanowi nie udalo sie wykrzesac z siebie wlasciwej reakcji na zart kolegi. Drysdale musial to wyczuc. Moze o wpol do trzeciej? - zapytal. Dobrze. U ciebie czy u mnie? Wpadnij raczej do mnie. Zamawiajac wizyte u psychiatry, Bannerman nie spodziewal sie po niej zbyt wiele. Po prostu nie mial czasu na solidna psychoterapie. Z drugiej strony bardzo szanowal Davida Drysdale'a; znal go i lubil od ponad pieciu lat. Drysdale byl swiadom niedostatkow swojej specjalnosci i nigdy nie staral sie ich ukrywac. Nie chowal sie za psychiatryczny zargon, jak - zdaniem Bannermana - robili czesto jego koledzy. Mowiac o terapii elektrowstrzasami okreslil ja kiedys jako "podlaczenie pacjenta do pradu dla sprawdzenia, co z tego wyniknie". Slyszac to, Bannerman poczul, ze znalazl psychiatre, ktory da sie lubic. Przy blizszym poznaniu Drysdale okazal sie lekarzem autentycznie i gleboko zaangazowanym w swoja prace. Zalowal tylko, ze na ogol tak niewiele mozna zrobic, by pomoc czlowiekowi dotknietemu choroba psychiczna. Gabinet Drysdale'a znajdowal sie na drugim pietrze. Sciany byly ozdobione rysunkami chorych na schizofrenie; miedzy nimi znajdowala sie niewielka reprodukcja Krzyku Edvarda Muncha. Witajac sie, Drysdale - blady brunet w okularach o grubej oprawie, co nadawalo mu wyglad studenta z Europy Wschodniej - wskazal Bannermanowi krzeslo. Coz cie do mnie sprowadza, drogi kolego? - zapytal. Zdaje sie, ze potrzebuje twojej pomocy - ostroznie odparl Bannerman. "Tylko nie licz na zadne cuda" - mial juz na koncu jezyka Drysdale, ale powstrzymal sie, widzac, ze Bannerman wyglada na szczerze zatroskanego. -Co sie dzieje? - spytal. Bannerman opowiedzial, co przytrafilo mu sie wczoraj w laboratorium. -Po prostu zaczely mi sie trzasc rece - powiedzial na koniec - a w nocy snilem o tym koszmarny sen. Drysdale skinal glowa. -Opowiedz mi ten sen. Bannerman zrelacjonowal zapamietane urywki nocnego koszmaru, a potem zapytal: -Pozwolisz, ze zapale? Drysdale wykonal dlonmi gest ni to przyzwolenia, ni rezygnacji, ale na pewno nie aprobaty. Powinienes to rzucic - powiedzial. Bannerman pominal te uwage milczeniem. Czy cos jeszcze powinienem wiedziec? - zapytal Drysdale. Zdarza mi sie chorowac po zrobieniu sekcji. Drysdale ponownie skinal glowa. Zaczal robic notatki. Ile masz lat, lanie? Niedlugo skoncze trzydziesci osiem. I jak sie z tym czujesz? Podle. Ja tez - westchnal Drysdale. - Koncze trzydziesci dziewiec. Co jeszcze ci dolega? Bezsennosc. Budzisz sie okolo trzeciej nad ranem. Czujesz sie zupelnie rzeski i przez prawie godzine nie mozesz zasnac. Zdarza sie to srednio co druga noc. Skad wiesz? Zawsze bylem zdolny - usmiechnal sie Drysdale. - A poza tym znam te objawy. Powiedzialbym, ze sa podrecznikowe. To depresja, nie bezsennosc. A zatem widzisz we mnie kliniczny przypadek depresji - powiedzial Bannerman. Poniekad - przytaknal Drysdale. - Ale twoim glownym problemem jest stres. Stella uwaza, ze to kryzys wieku sredniego. I ma racje. Ale jest tu jeszcze cos innego, choc nie bardzo wiem, co. Musze sie zastanowic. A ja, co ja mam robic w tym czasie? - zapytal Bannerman. Moglbym ci przepisac jakies proszki, ale wiesz rownie dobrze jak ja, ze za zlagodzenie napiecia zaplacisz ospaloscia i przytepieniem zmyslow. Nie sadze, zeby to byl dobry pomysl. Moze szklaneczka przed snem? Obawiam sie, ze juz naduzylem tego srodka. Ja tez - mruknal Drysdale. - A co powiesz na urlop? Solidne wakacje? Moze tego ci trzeba? To samo radzi mi Stella. Zastanawiam sie, czy nie pojechac do Szkocji, pochodzic po gorach. W styczniu? - zawolal Drysdale. - Jestes bardziej chory, niz przypuszczalem! Kazdy ma jakiegos fiola, panie doktorze - zasmial sie Bannerman. Wstal, szykujac sie do wyjscia. Przykro mi, ze niewiele ci pomoglem - sumitowal sie Drysdale - ale badzmy w kontakcie. To chyba nic powaznego. Zapewne Stella ma racje: nie chcesz zaakceptowac faktu, ze niedlugo stuknie ci czterdziestka. Gdybys jednak poczul sie gorzej - dzwon o kazdej porze, w dzien czy w nocy. Bannerman podziekowal, obiecujac niebawem zaprosic Drysdale^ na drinka. Potem wrocil na oddzial patologii. Na biurku znalazl zostawiona przez 01ive przesylke. Opatrzona naglowkiem "Sluzba Jej Krolewskiej Mosci", nadeszla specjalna poczta z Medical Research Council. Wewnatrz znajdowaly sie trzy preparaty mikroskopowe i list podpisany przez koordynatora programu badania chorob zwyrodnieniowych mozgu MRC - doktora Hugha Milne'a. Prosil w nim o zbadanie zalaczonych preparatow i mozliwie szybkie przekazanie wynikow. Poza przesylka z MRC na biurku lezala kartka od 01ive z wiadomoscia, ze dzwonila Stella: chciala tylko przypomniec, zeby nie probowal sie z nia kontaktowac, gdyz cale popoludnie spedzi dzisiaj na sali operacyjnej. Bannerman zdjal pokrowiec ze swojego gabinetowego mikroskopu i siegnal po pierwsze szkielko. Umocowal je na stoliku, wlaczyl podswietlanie i ustawil ostrosc. List doktora Milne'a nie zawieral zadnych blizszych informacji na temat pochodzenia preparatow, z wyjatkiem stwierdzenia, ze byly to skrawki mozgu. Z tym wieksza ciekawoscia Bannerman obracal stolikiem, poszukujac mozliwie najbardziej czytelnych pol. Dosc szybko znalazl to, czego szukal - nie budzacy watpliwosci obraz zwyrodnialej tkanki mozgowej. Byl on na tyle typowy, ze Bannerman poczul sie zbity z tropu i wrecz urazony, ze prosi sie go o opinie w tak oczywistej sprawie. Rzadko widywal preparaty z rownie wyraznie zaznaczona degeneracja gabczasta. Ten tutaj wprost sie nadawal do podrecznika. Drugi i trzeci byly niemal identyczne. O co im, do diabla, chodzi? - mruczal Bannerman wyjmujac z mikroskopu ostatnie szkielko. Zgasil lampe i poprosil 01ive o polaczenie go z koordynatorem z MRC. Doktor Bannerman? Dobrze, ze pan zadzwonil - powiedzial Milne. - Jak rozumiem, otrzymal pan nasze preparaty? Wlasnie je ogladalem - odrzekl Bannerman. I co pan o nich sadzi? Mysle, ze to trzy doskonale zrobione preparaty mozgu tego samego pacjenta. Osoba ta miala ponad siedemdziesiat lat i zmarla chorobe Creutzfelda-Jakoba. Nie ma pan racji - powiedzial Milne. Nie? - zdziwil sie Bannerman. A co pan na to, jesli powiem, ze kazdy z tych skrawkow pochodzi od innego pacjenta, ze zaden z nich nie ukonczyl trzydziestego roku zycia, a wszyscy chorowali nie dluzej niz trzy tygodnie? W takim razie musiala zajsc jakas pomylka. Moze zamieniono preparaty? Zapewniam pana, ze nie bylo zadnej pomylki. Nie moge w to uwierzyc. Czy to cos wniesie, jesli dodam, ze zmarli mieli w pracy kontakt z chorymi owcami? Co takiego? - zawolal Bannerman. - Chyba nie sugeruje pan, ze ich smierc byla skutkiem zarazenia scrapie? To niemozliwe! Chcialbym sie z panem zgodzic. Czy moglibysmy szerzej omowic te sprawe? Kiedy? - zapytal Bannerman. Mysle, ze dobrze byloby zrobic to jak najszybciej - oznajmil koordynator. Jeszcze jedno: dlaczego ja? To kwestia panskiej zawodowej reputacji, panie kolego. Jest pan najlepszym specjalista w dziedzinie zwyrodnieniowych chorob mozgu, a my potrzebujemy najlepszych. Wiecej panu powiem, gdy sie spotkamy. Czy jutro o jedenastej bedzie pan wolny? Zanim zgodzil sie na zaproponowany termin, Bannerman zerknal do swojego terminarza. Tak, bedzie wolny. -Postanowiles cos w sprawie urlopu? - zapytala Stella, kiedy spotkali sie wieczorem. Bannerman udal, ze nie doslyszal pytania, zaczal natomiast opowiadac o telefonie z MRC. Widzialem te preparaty! Byly najzupelniej typowe dla choroby Creutzfelda-Jakoba. Ale Milne twierdzi, ze pochodza od ludzi, ktorzy pracowali przy owcach zarazonych scrapie! To znaczy, ze umarli na scrapie, a nie na chorobe Creutzfelda-Jakoba? Zdaje sie, ze Milne to wlasnie chcial powiedziec. Ale to przeciez niemozliwe. Scrapie to choroba owiec, prawda? Nie atakuje czlowieka. Istnieje w koncu cos takiego, jak bariera gatunkowa. Taak - mruknal Bannerman. - W zeszlym roku krowy, w tym roku ludzie... O co ci chodzi? Wlasnie pomyslalem, ze w zeszlym roku okazalo sie, iz scrapie za posrednictwem lancucha pokarmowego przechodzi z owiec na bydlo... Chyba nie myslisz powaznie, ze to samo mozliwe jest w przypadku ludzi? Do dzisiaj powiedzialbym, ze taki poglad jest calkowicie nie do przyjecia - odparl Bannerman. Wiec co tu sie dzieje? Poczatkowo pomyslalem, ze ktos cos pomylil, ze na przyklad w laboratorium patologicznym zamieniono probki lub cos w tym rodzaju. Ale Milne twierdzi, ze nie. Moze powinnam sie zastanowic nad zmiana jadlospisu niedzielnego obiadu? Planowalam pieczen jagnieca. Troche na to za wczesnie - usmiechnal sie Bannerman. - Po jutrzejszym spotkaniu w MRC bede madrzejszy. Rozdzial 3 Lalo, kiedy taksowka Bannermana zatrzymala sie przed siedziba Medical Research Council na Park Crescent. Marznacy deszcz, przechodzac stopniowo w grad, dudnil ogluszajaco o dach wozu. Bannerman zaplacil za kurs, wysiadl i puscil sie biegiem ku wejsciu do budynku.-Co za dzien! - Portierka usmiechnela sie do przemoczonego goscia. - Deszcz, snieg, grad, wszystko naraz. Bannerman strzepnal z ramion krysztalki lodu i przedstawil sie. Jestem umowiony z doktorem Milne'em - dodal. Prosze spoczac, panie doktorze - powiedziala, siegajac po sluchawke. Po kilku minutach do portierni wkroczyl mlody czlowiek i zwrocil sie do Bannermana: Doktor Milne pyta, czy nie zechcialby pan poczekac w bibliotece, az wszyscy sie zbiora. Oczywiscie - odruchowo odparl Bannerman, chociaz zdziwilo go to "wszyscy". Mial wrazenie, ze umowil sie tylko z Milne'em. Mlody czlowiek poprowadzil go do biblioteki i posadzil przy stoliku zawalonym stosem kolorowych magazynow. Bannerman wzial jeden z nich, z para usmiechnietych Murzynow na okladce, i jal kartkowac bez wglebiania sie w tresc. Na zawartosc numeru skladala sie seria artykulow poswieconych osiagnieciom w dziedzinie poprawy opieki zdrowotnej w krajach trzeciego swiata. Mloda bibliotekarka ukladala ksiazki na polkach, ciekawie zerkajac w strone nieznajomego. Widzac magazyn w reku Bannermana, odezwala sie: -To wspaniale, co robi sie dla tych ludzi w Afryce, prawda? Bannerman spojrzal na jej rozjasniona niewinnym usmiechem twarz i zlozyl usta w uprzejmy grymas. A owszem - odparl. W rzeczywistosci przegladane artykuly razily go naiwnoscia i prymitywnym europocentryzmem w ujmowaniu tematu. To bylo dokladnie to, co Zachod zyczyl sobie czytac o Afryce. Bajania o sukcesach, smiesznych, w porownaniu z ogromem problemu glodu i chorob pustoszacych kontynent. Tylko czy poznanie prawdy zmieniloby nastawienie Zachodu? Bannerman mial watpliwosci. Moze, przeciwnie, posluzyloby usprawiedliwieniu biernosci? Prosze za mna, panie doktorze. - W drzwiach biblioteki pojawil sie ten sam co poprzednio mlody czlowiek, kladac kres rozwazaniom Bannermana. Odlozyl magazyn, usmiechnal sie do bibliotekarki i podazyl schodami za poslancem, az do duzej sali ze stojacym posrodku dlugim stolem. Siedzialo przy nim czterech mezczyzn; jeden z nich podniosl sie i wyszedl na spotkanie przybylych. -Doktor Bannerman? Nazywam sie Hugh Milne. Jestesmy wdzieczni za tak szybkie przybycie. Pozwoli pan, ze przedstawie: Sir John Flowers, sekretarz MRC; doktor Hector Munro, dyrektor oddzialu neurobiologii MRC w Edynburgu i pan Cecil Allison z gabinetu premiera. Bannerman przywital kazdego z wymienionych skinieniem glowy i zajal miejsce przy stole. Odezwal sie Flowers: Dowiedzialem sie od doktora Milne, ze byl pan uprzejmy zbadac dostarczone przez nas skrawki mozgu. Nie zajelo mi to wiele czasu-odparl Bannerman. - Preparaty byly doskonale czytelne. Typowe dla choroby Creutzfelda-Jakoba. Tak slyszalem. Hugh wyjasnil panu ich pochodzenie? Powiedziano mi, ze probki pobrano z mozgu trzech mlodych ludzi zmarlych po krotkiej chorobie, wczesniej zatrudnionych na owczej farmie. Zgadza sie - powiedzial Flowers. - Jaka byla panska reakcja? Pomyslalem, ze musiala zajsc jakas pomylka, moze zamieniono preparaty., Zapewniono nas, ze zadna pomylka nie miala miejsca - odparl Flowers. Wiem. Cala ta sprawa stawia nas w bardzo trudnej sytuacji. - Flowers spojrzal na wyslannika premiera. - Moze pan zechce ja przedstawic? Allison skinal glowa, chrzaknal. Rzadowi Jej Krolewskiej Mosci bardzo zalezy na przekonaniu naszych europejskich partnerow, ze brytyjskie produkty miesne sa bez zarzutu. Najlepszym wyjsciem byloby podanie do publicznej wiadomosci dowodow na to, ze choroby zwierzat powodowane przez powolne wirusy nie moga byc przenoszone na ludzi za posrednictwem lancucha pokarmowego. To oczywiste - przytaknal Bannerman. Mamy powody obawiac sie, ze opozycja Jej Krolewskiej Mosci zamierza wymusic na nas wydanie oswiadczenia o tej tresci. Jesli tego nie zrobimy, jesli nie bedziemy w stanie odwolac sie do autorytetu Medical Research Council, dojsc moze do katastrofalnych zaburzen na rynku produktow rolnych. Wyniki dotychczasowych badan wskazywaly na istnienie efektywnej bariery gatunkowej miedzy zwierzetami a czlowiekiem. Ten raport ze Szkocji byl dla nas przykrym zaskoczeniem - powiedzial Flowers. Tak. Zdaje sobie sprawe z wagi problemu - rzekl Bannerman. Pozostaje jeszcze nadzieja, ze autorzy raportu mimo wszystko sie myla - wtracil Allison. Jesli nawet sie myla, co daj Boze, faktem jest, ze zapadalnosc na choroby zwyrodnieniowe mozgu ostatnio wzrosla. Chyba sie nie myle? - zapytal Bannerman. Allison poprawil sie na krzesle, jakby nagle zrobilo mu sie niewygodnie. -Nasi statystycy twierdza, ze mozna uniknac az tak jedno znacznych wnioskow. Dane dotyczace przeszlosci sa niekompletne, czesto trudno dostepne. Tak wiec trudno ustalic, czy istotnie mamy do czynienia ze wzrostem... Bannerman spojrzal na Flowersa, ale ten wyraznie unikal jego wzroku. Rozumiem - mruknal. Jesli wspomniany raport jest jednak zgodny z prawda - odezwal sie sekretarz - i zwierzece choroby mozgu sa grozne dla czlowieka, stajemy w obliczu calkiem odmiennej sytuacji. Niewatpliwie - zgodzil sie Allison. Flowers zwrocil sie do Bannermana. Pozwoli pan, ze zapytam, jakie jest panskie zdanie, doktorze? Jesli raport jest prawdziwy, to sadze, ze w gre musi wchodzic jakis dodatkowy czynnik. Jakiego rodzaju? - zapytal Allison. Wirus scrapie, ktory spowodowal smierc tych ludzi, musial ulec jakiejs zmianie; cos spowodowalo mutacje, umozliwiajaca przekroczenie bariery gatunkowej. Doszlismy do podobnych wnioskow i oczywiscie niepokoi nas mozliwosc, ze chodzi o spontaniczna mutacje dokonujaca sie w organizmie zwierzecym, bo to oznaczaloby, ze podobne przypadki moga zdarzyc sie wszedzie i w kazdej chwili. Gdyby jednak chodzilo o mutacje wywolana jakims czynnikiem zewnetrznym, istnieje szansa, ze potrafimy go zidentyfikowac. Przy odrobinie szczescia moglibysmy wowczas zapobiec takim wypadkom w przyszlosci. Mam wrazenie, ze ow czynnik juz zostal zidentyfikowany - powiedzial Bannerman. To mozliwe - odrzekl Flowers. - W poblizu farmy, gdzie pracowali ci trzej mezczyzni, znajduje sie elektrownia Invermaddoch. Elektrownia jadrowa Invermaddoch - uzupelnil Allison. Ach tak. - Bannerman zamyslil sie na chwile, starajac sie ogarnac mozliwe konsekwencje zaslyszanej informacji. Promieniowanie jest najbardziej oczywista przyczyna mutacji zywych organizmow. - Sadze, ze trudno o lepszego podejrzanego - powiedzial. - Pod warunkiem, ze doszlo tam ostatnio do jakiegos wycieku. Tylko, czy doszlo? Oficjalnie, nie - odrzekl Allison. -Co pan chce przez to powiedziec? Allison zdjal okulary i bez wyraznej potrzeby zaczal je starannie wycierac. Mniej wiecej szesc miesiecy temu w elektrowni zdarzyl sie pewien wypadek - powiedzial z wahaniem. Ktory nie zostal podany do publicznej wiadomosci, czy tak? Zapewniano nas, ze to nic groznego. Nie chcielismy wszczynac niepotrzebnego alarmu. -Fakt pozostaje jednak faktem - odparl Bannerman. Sytuacje rozladowal Flowers. Sadze, ze pora przystapic do rzeczy - powiedzial zwracajac sie Bannermana. - Mamy nadzieje na panska pomoc w tej sprawie. Bardzo chetnie. Jesli chodzi o wszelkiego rodzaju badania laboratoryjne, jestem do panow dyspozycji - odparl Bannerman. Prawde mowiac, myslalem o czyms innym - powiedzial Flowers. - Chcielibysmy, by zbadal pan cala te sprawe. Bannerman zaniemowil na chwile. Zupelnie nie spodziewal sie takiej propozycji. Potrzebujemy pierwszorzednego patologa - ciagnal Flowers - aby udal sie do Szkocji i tam na miejscu ustalil, czy, po pierwsze, smierc tych ludzi istotnie spowodowana byla scrapie, nastepnie, co sprawilo, ze choroba pokonala bariere gatunkowa i, wreszcie, czy mozemy zakladac, ze chodzi o odosobniony przypadek. I wszystko to musi byc zrobione dyskretnie - dorzucil Allison. Rozumiem, ze w swiadectwach zgonu tej trojki pojawila sie wzmianka o scrapie? - zapytal Bannerman. Nie. Jako przyczyne smierci podano zapalenie opon mozgowych. Co ze zwierzetami z owej farmy? Owce zarazone scrapie zostaly oczywiscie zlikwidowane - odparl Allison - ale nie bylo mowy o epidemii. Nie chcielismy wzbudzac sensacji. I wszczynac niepotrzebnego alarmu - kwasno dokonczyl Bannerman. Musi pan zrozumiec, doktorze, ze sytuacja jest bardzo delikatna - powiedzial Allison. Aczkolwiek niechetnie, Bannerman zgodzil sie z tym stwierdzeniem, ale cos jeszcze przyszlo mu do glowy: -Tam na miejscu macie juz przeciez jednego patologa. Tego, ktory sporzadzil ten raport. Obawiam sie, ze to kolejny problem - mruknal Flowers. - Doktor Gili zniknal. Zniknal? - zdziwil sie Bannerman. Przed dziewiecioma dniami wyszedl z domu i wszelki slad po nim zaginal. Podobno chodzi o jakies klopoty natury rodzinnej - wtracil Munro. Bannerman nie bardzo wiedzial, co na to wszystko powiedziec. Z niedowierzaniem pokrecil glowa. Kto wykonywal badania laboratoryjne? - zapytal. Oddzial patologii kliniki akademii medycznej w Edynburgu. Kierowany przez George'a Stoddarta. W Edynburgu jest mnostwo specjalistow od scrapie i powolnych wirusow. - Bannerman spojrzal na Munro. Moi ludzie sa naukowcami, panie doktorze. Udzielimy panu najdalej idacego wsparcia, ale ta sprawa wymaga lekarza. Zalezy nam na skutecznosci i na dyskrecji - oswiadczyl Allison. - Chyba nie musze panu mowic, co z tej sprawy zrobilaby prasa. Bannerman westchnal i wlepil wzrok w lsniaca powierzchnie stolu. Zdajemy sobie sprawe, ze potrzebuje pan nieco czasu do namyslu - powiedzial Flowers. - Ale sam pan rozumie, ze konieczny jest pospiech. Chcielibysmy poznac panska decyzje do, powiedzmy, jutra, do dziesiatej rano. Zgoda - odparl Bannerman. Oczywiscie usprawiedliwienie panskiej nieobecnosci w szpitalu i zorganizowanie zastepstwa bierzemy na siebie - dodal Flowers. Bannerman juz mial powiedziec, ze i tak zamierzal wziac urlop, ale rozmyslil sie. To, co uslyszal na temat swojej zawodowej reputacji, bardzo podnioslo go na duchu. Nie chcial psuc efektu opowiadaniem o swoich klopotach. -Wezwac taksowke, panie doktorze? - zapytala portierka widzac Bannermana gotowego do wyjscia. Wyjrzal na zewnatrz i stwierdziwszy, ze deszcz ustal, pokrecil glowa. -Dziekuje, chyba sie przejde. Po cieple sali konferencyjnej wilgoc i przenikliwy chlod wydawaly mu sie szczegolnie przykre; lodowaty wiatr wyciskal lzy z oczu. Doktor skrzywil sie, podniosl kolnierz plaszcza i ruszyl wzdluz Park Crescent. Przecial Marylebone Road i znalazl sie w Regenfs Park; pod olowianym niebem rozciagala sie zielona pustynia trawnikow. W co ja sie, do diabla, pakuje? - myslal. Prowadzenie dochodzenia w sprawie tej wagi nie bylo zajeciem dla kogos dreczonego kryzysem wewnetrznym. Z drugiej jednak strony cala ta sprawa bardzo go intrygowala. Na pewno nie bedzie to wycieczka na piknik, ale jesli podejmie sie tego zadania, uwolni sie na jakis czas od szpitalnego kolowrotu. Przeciez tam nie kaza mu robic biopsji na poczekaniu. Moze nawet uda sie wyskoczyc w gory? Nagle uswiadomil sobie, ze nie jest sam. Przed nim stala kobieta okutana w luzny plaszcz, z glowa owinieta szalikiem; drugi szalik oslanial dolna polowe jej twarzy, tak ze trudno bylo zorientowac sie, ile moze miec lat. Dzwigala dwa wezelki zawiniete w cos, co przypominalo stare przescieradla. Zsunela szalik z ust i wymamrotala: -Nie ma pan na jaka herbate? Bannerman wyjal portfel i podal jej piec funtow. Niech Bog pana blogoslawi - szepnela, sciskajac banknot w pozbawionej palcow rekawiczce. I pania - lagodnie odparl Bannerman. Odwrocila sie i odeszla powloczac nogami. Patrzac w slad za nia doznal dziwnego uczucia, ze jego wlasne klopoty jawia mu sie w calkiem innym swietle. Jeszcze przed chwila zastanawial sie, czy jutrzejszej decyzji nie byloby warto przedyskutowac ze Stella. Teraz nagle sie zdecydowal: przyjmie propozycje MRC. W piatek po poludniu 01ive Meldrum wreczyla Bannermanowi koperte z biletem na miejsce pierwszej klasy w wagonie sypialnym do Szkocji. Podziekowal i pozegnal sie, wspominajac, ze niebawem bedzie z powrotem. Powodzenia-powiedziala 01ive.-Niech mi pan przywiezie haggisu*, czy jak oni to tam nazywaja. Obiecuje - usmiechnal sie Bannerman. Spojrzal na zegarek i zdecydowal, ze pora ruszac. Chcial jeszcze wpasc do domu i przed przybyciem Stelli dokonczyc pakowania. Umowili sie na kolacje w swojej ulubionej restauracji, a potem Stella miala go odwiezc na dworzec. W ostatniej chwili Bannerman postanowil dopisac jeszcze kilka zdan do listu, ktory przygotowal dla Nigela Leemana. Pod jego nieobecnosc mial on kierowac laboratorium. Co prawda rozmawiali przed poludniem, ale Bannermanowi przypomnialo sie jeszcze kilka rzeczy, o ktorych, jak sadzil, jego zastepca powinien wiedziec. Skonczyl pisac, spial zlozona kartke i umiesciwszy na niej nazwisko Leemana polozyl na biurku 01ive. Ostatnim spojrzeniem ogarnal gabinet, zgasil swiatlo i zamknal drzwi. Mozesz sobie pozwolic na jeszcze jedna brandy - powiedziala Stella. - Nie prowadzisz. W razie czego bedzie na ciebie - usmiechnal sie Bannerman i skinal na kelnera. To wszystko stalo sie tak szybko, ze nie wiem, co powiedziec - mowila Stella. - Jestes absolutnie pewien, ze dobrze robisz przyjmujac to zlecenie od MRC? Nie - przyznal Bannerman - ale to powazna sprawa. Trzeba wreszcie poznac prawde. Przyslesz mi pocztowke? Jasne. Mam tu cos dla ciebie na wypadek, gdybys znalazl czas, aby zrealizowac ten swoj zwariowany pomysl chodzenia zima po gorach. - Stella siegnela do torebki. - Wiem, ze nie lubisz wykladow na temat koniecznosci dbania o siebie, ale to tylko prezent. - Wyjela niewielka paczuszke i wreczyla Bannermanowi. Otworzyl ja; w srodku znajdowala sie para rekawic. Prawdziwe gortexy! - zawolal. - Bede najlepiej wyposazonym turysta w Szkocji. O tej porze roku bedziesz jedynym turysta w Szkocji. Dzieki za pamiec - powiedzial Bannerman. Powinnismy juz isc, jesli mamy zdazyc na pociag. - Stella spojrzala na zegarek. Dotarli na dworzec na dziesiec minut przed odjazdem. Bannerman chcial, zeby pozegnali sie natychmiast, w poczekalni. Wiedzial, ze Stella nie nalezy do osob wystajacych na wietrznych peronach, by pomachac chusteczka odjezdzajacemu pociagowi. On zreszta tez. Przygladal sie, jak idzie w strone wyjscia, przystaje i odwraca sie; skinal jej dlonia i ruszyl ku wyjsciu na perony. Chwile pozniej wsiadl do pociagu. Obudzil sie okolo szostej. Pociag zwolnil; kolysal sie na rozjazdach, dudnil mijajac zwrotnice i ta zmiana w miarowym stukocie kol wyrwala go ze snu. Podniosl rolete. Byl mglisty, szary poranek, drzewa i ploty stojace wzdluz toru ociekaly deszczem. Moze wakacje na poludniu to nie bylby taki zly pomysl? - przemknelo mu przez glowe. Czym predzej stlumil w sobie te heretyckie ciagoty i wrocil na swoja prycze. Ulozyl sie tak, by moc wygladac przez okno. Jesli pociag jechal zgodnie z rozkladem, niedlugo powinni minac Berwick i granice Szkocji. Stal na peronie Dworca Waverley w Edynburgu i zastanawial sie nad kolejnym krokiem. W akademii medycznej oczekiwano go po dziewiatej. Mial jeszcze troche czasu. Byl glodny, ale nie az tak, by jesc w dworcowym bufecie. Ruszyl ku schodom i przez hale kasowa wyszedl na Princes Street. Natychmiast zauwazyl majaczaca w porannej mgle imponujaca sylwetke zamku edynburskiego. Sniadanie w porzadnej hotelowej restauracji wydawalo mu sie najlepszym sposobem spedzenia wolnego czasu. O dziewiatej dopil trzecia filizanke kawy i wyszedl z hotelu, aby zlapac taksowke do gmachu uniwersytetu. Milo mi pana poznac. - Siwy mezczyzna, ktory przedstawil sie jako George Stoddart, podniosl sie zza biurka, wyciagajac dlon do powitania. Niski, grubawy, wygladal na szescdziesiat lat. Starannie przystrzyzony wasik zdobil jego twarz. Mial na sobie ciemny garnitur, prazkowana koszule z indyjskiej bawelny i krawat w barwach uniwersytetu. Moje uszanowanie, panie profesorze. - Bannerman potrzasnal dlonia Stoddarta. Zastanawial sie, czy nie ulega autosugestii, wyczuwajac pewien chlod w jego zachowaniu. Ostatecznie nie byloby w tym nic dziwnego. Przychodzil z zewnatrz, niejako narzucony przez MRC. Mozliwe, ze ludzie Munro nie mieli nic przeciwko jego obecnosci, poniewaz byli naukowcami, Stoddart kierowal jednak oddzialem tutejszego szpitala i Bannerman mogl sie mu wydac klopotliwym natretem z poludnia. Zorganizowalismy panu kwatere w starej czesci miasta. - Profesor przeszedl do konkretow. - Chce pan od razu jechac do siebie czy najpierw zainstalowac sie tutaj? Chyba to drugie - odparl Bannerman. Doskonale. Mam tu kogos, kto pokaze panu laboratorium. Potem porozmawiamy. - Siegnal po sluchawke i polecil wezwac doktor Napier. Goscia z Londynu przedstawiono trzydziestokilkuletniej kobiecie o milej powierzchownosci. W jej zachowaniu Bannermana niemile uderzyla pewna poza, bedaca - jak sadzil - wynikiem nadmiernego przywiazania do swiata ustabilizowanych, drobnomieszczanskich wartosci. Jej stroj, uczesanie, obuwie - wszystko - juz na pierwszy rzut oka kojarzylo sie z okresleniem "rozsadne". Jak nalezalo oczekiwac, mowila przesadnie poprawnie, z niemal wytwornym akcentem. Uosobienie dyskrecji i solidnosci-pomyslal Bannerman. - Takie kobiety spotyka sie na kazdym uniwersytecie. Na jej dloni zauwazyl pierscionek zareczynowy. To jedno nie pasowalo mu do obrazu "oblubienicy nauk". Morag Napier - przedstawila sie i z usmiechem podala Bannermanowi dlon... Ian Bannerman. W milczeniu prowadzila go przez dlugi korytarz i po schodach do oszklonych drzwi, ktore otworzyla ze slowami: Mysle, ze znajdzie pan tu wszystko, co potrzebne. W razie czego, jestem w pokoju obok. Dzieki - powiedzial Bannerman, rozgladajac sie po wysokim, zdecydowanie nieprzytulnym pomieszczeniu. Znajdowali sie w starej czesci uniwersytetu, w budynku dawnej szkoly medycznej. Wykladane glazura sciany i zimne, szare swiatlo plynace od wychodzacego na polnoc okna nadawaly temu miejscu przygnebiajaca atmosfere. Na pamietajacym ubiegly wiek stole laboratoryjnym umieszczono nowoczesny mikroskop. Sciane nad nim zdobil kalendarz reklamowy firmy zajmujacej sie dostawa sprzetu medycznego. Na jednej ze scian znajdowala sie szkolna tablica z gabka i pudelkiem pelnym okruchow kolorowej kredy. Drewniany regal dzwigal rzedy zakurzonych sloi z okazami anatomicznymi; ich wyblakle etykiety byly praktycznie nieczytelne ze starosci. Bannerman pochylil sie nad slojem z watroba jakiegos dawno zmarlego pacjenta, ktora zakonserwowana w formalinie przezyla swojego wlasciciela. Nie tylko diamenty sa wieczne, synu - pomyslal. Mam nadzieje, ze jest pan zadowolony - uslyszal za plecami glos Morag. Jak najbardziej - nie odwracajac sie odparl Bannerman. W takim razie zostawiam pana samego. Kiedy bedzie pan gotow, prosze dac znac. Zaprowadze pana do profesora Stoddarta. Nie trzeba. - Bannerman odwrocil sie i spojrzal na lekarke. - Trafie sam. Jest pan pewien? Jestem pewien. Przed tablica stalo zniszczone debowe biurko. Bannerman usiadl przy nim i pootwieral szuflady, ciekaw, czy oprozniono je na jego przybycie. Jesli nie liczyc kawalka gumki, dwoch olowkow i zlamanej plastikowej linijki - byly puste. Rozpial teczke i czesc jej zawartosci przelozyl do szuflad. Mial nadzieje, ze w ten sposob poczuje sie bardziej u siebie. Ostatecznie mial tutaj pracowac. Zastanawial sie wlasnie, dlaczego ten pokoj tak bardzo mu sie nie podoba, kiedy poslyszal ciche pukanie i w drzwiach stanela Morag Napier. Zapomnialam dac panu to - wyciagnela reke z plikiem brazowych tekturowych teczek. - Sa tu dane, jakie Lawrence i ja zebralismy o przypadkach chorob mozgu w naszym szpitalu. Lawrence? Przepraszam. Doktor Gili, moj staly wspolpracownik. Slyszalem, ze doktor Gili jest chwilowo nieobecny - zauwazyl Bannerman, kladac otrzymane teczki na kolanach. Istotnie. Bardzo sie o niego martwimy. Nadal zadnych wiadomosci? Zadnych. Czy zawiadomiono policje? Morag Napier wygladala na speszona tym pytaniem. Nie - odparla, spuszczajac wzrok. - Przypuszcza sie, ze znikniecie Lawrence'a ma zwiazek z jego problemami rodzinnymi. Chce pani powiedziec, ze z kims uciekl? - podsunal Bannerman. Cos w tym rodzaju - przytaknela z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Czy wolno spytac, skad wzielo sie to przypuszczenie? Takie jest zdanie jego zony. Ach tak - mruknal Bannerman. Postukal palcem w plik teczek. - Coz, mam nadzieje, ze znajde tu cos ciekawego. Mysle, ze jest tam wszystko, co powinien pan wiedziec. Czy pracowala pani z Gillem nad badaniami dla MRC? Owszem. W takim razie slyszala pani o tych trzech zmarlych? Bylam z Lawrence'em w Achnagelloch; osobiscie robilam wstepne analizy. Czy zwloki tych ludzi znajduja sie w Edynburgu, czy nadal tam na polnocy? W kostnicy, pietro nizej - odrzekla Morag. - Chcialby je pan zbadac? Tak. Dzisiaj? Jutro. Podczas drugiej wizyty w gabinecie Stoddarta Bannerman wysluchal informacji o przypadkach chorob mozgu na terenie objetym badaniami Gilla. Otrzymal takze kolejna porcje teczek z dokumentacja. Na koniec profesor rozlozyl na biurku mape. Zakreslil olowkiem pewien obszar na polnocno-zachodnich krancach Szkocji i powiedzial: -Lawrence odpowiadal za ten rejon; tereny wokol Achnagelloch i Stobmor. Bannerman nie przeoczyl faktu, ze obszar zaznaczony przez profesora sasiaduje od zachodu z gruntami elektrowni Invermaddoch. Co z terenami na wschod od Invermaddoch? - spytal. Na przestrzeni siedemdziesieciu kilometrow nie ma tam ludzkich siedzib. To jalowe wrzosowisko, nie nadajace sie nawet na pastwiska dla owiec. Rozumiem. Czy ma pan dostep do statystyk Ministerstwa Zdrowia dotyczacych tego obszaru? Jesli chodzi panu o to, czy wiem, ze stwierdzono tam podwyzszona zapadalnosc dzieci na bialaczke, to owszem. Dane liczbowe sa wyzsze niz przecietna krajowa, ale nie na tyle, by wywolac powazne zaniepokojenie. Ich wartosc statystyczna tez nie jest calkiem oczywista. A co z zachorowaniami na raka? Dane statystyczne znowu sugeruja zwiekszona zapadalnosc, ale trzeba pamietac, ze chodzi o teren slabo zaludniony. Brak materialu do wyciagania jakichs wnioskow. Prosze, oto te zestawienia - Stoddart podal Bannermanowi przezroczysta plastikowa teczke. I co ja z tym zrobie? - mruknal Bannerman. Slucham? Zastanawiam sie nad sensownoscia badan statystycznych - odparl Bannerman. - Wyglada na to, ze zwykle nic znich nie wynika. Stoddart wpatrywal sie w goscia zdziwionym wzrokiem, jakby nie bardzo wiedzial, o czym mowa. -Mysle, ze mam juz dosc materialu, zeby wziac sie do pracy. Czy ktos moglby mi wskazac droge do mojej kwatery? Chcialbym w koncu zajrzec do tych teczek. Oczywiscie - rzekl Stoddart. - Znajde kogos, kto pana zawiezie. Alez nie trzeba - zaczal protestowac Bannerman, ale profesor byl niewzruszony. Stwierdzil, ze dysponuje calym oddzialem kierowcow, ktorzy walkonia sie calymi dniami. Nie ma pan nic przeciwko temu, ze dam panu furgonetke, prawda? Kierowca, ktoremu zlecono odwiezienie Bannermana, byl niskim, pyzatym i rumianym Szkotem. Krzywy usmieszek i wlozona na bakier sluzbowa czapka mialy, zdaje sie, swiadczyc o beztroskim podejsciu do zycia. -Pozwoli pan, ze zajme sie bagazem - powiedzial siegajac po walizke Bannermana. Prowadzil duza czarna furgonetke, w tylnej czesci wyposazona w przyciemnione szyby. Nietrudno bylo zgadnac, co wozi nia na co dzien. Jesli Bannerman mial jakies watpliwosci, to kierowca rozwial je, mowiac: Przyjemnie wziac dla odmiany zywego pasazera. Wjezdzajac w ulice wiodaca w strone zamku, spytal: Zna pan Edynburg? Bannerman zaprzeczyl, dodajac: Znam troche Glasgow. Kilkanascie lat temu studiowalem tam medycyne. Na panskim miejscu bym sie do tego nie przyznawal. - Kierowca usmiechnal sie szeroko. Przedstawil sie jako Willie Mac-Donald i, kiedy skrecili w High Street, rzekl: - Ma pan pokoj na Royal Mile. To glowna ulica starego miasta, biegnie pod gore, od Holyrood Palace do zamku. Skrecili w lewo i zatrzymali sie. -Darnley Court. Jestesmy na miejscu - oznajmil Willie. Bannerman wysiadl przed swiezo odrestaurowana kamienica o scianach wykladanych kamieniem. Brukowany dziedziniec zdobil rzad duzych kwietnikow, o tej porze roku wypelnionych tylko wilgotna ziemia. -Panskie mieszkanie jest na drugim pietrze - powiedzial Willie. Wprowadzil goscia do budynku i wszedl z nim na gore. Otworzyl drzwi, a klucz wreczyl Bannermanowi. Wspanialy widok. - Bannerman wygladal przez okno, troche zdziwiony, ze znajduje sie tak wysoko. To piekne miasto, panie doktorze. Cudowne. Ma pan stad widok na Princes Street Gardens. Tam w dole, to nowe miasto, a dalej Firth of Forth ze swoimi wyspami. Jak sie nazywa ta najwieksza? Inchkeith. - Willie wskazywal kolejno co ciekawsze szczegoly krajobrazu. Zazartowal, ze ma nadzieje, iz gosc z Londynu nie cierpi na lek wysokosci. Bannerman czul, ze po raz pierwszy tego dnia spotkalo go cos dobrego. Podziekowal MacDonaldowi, lecz kiedy sprobowal dac mu napiwek, kierowca odmowil. Nie wolno, profesor Stoddart wypatroszylby go na jednym z tych swoich pokazow anatomicznych. Rozejrzawszy sie po calym mieszkaniu, Bannerman wypakowal walizke i zaparzyl sobie kawe (ktos przewidujacy zaopatrzyl kuchnie w podstawowe produkty). Przysunal krzeslo do okna i z kubkiem w garsci zasiadl do studiowania przywiezionych z uniwersytetu dokumentow. Zdazyl otworzyc pierwsza teczke, kiedy zadzwonil telefon. Zapomnialem powiedziec - mowil Stoddart - ze mojej zonie i mnie byloby bardzo milo, gdyby zechcial pan wpasc do nas na kolacje. Dziekuje. Z przyjemnoscia - odparl Bannerman i oczywiscie nie bylo w tym ni zdzbla prawdy. Zapisal dokladny adres profesora i zgodzil sie przyjsc o osmej. Niewiele bylo rzeczy, ktorych nie znosil bardziej niz "akademickich" kolacji. Coz, kiedy byly one nieodlacznym skladnikiem zycia w srodowisku uniwersyteckim i musial sie z tym pogodzic jako ze zlem koniecznym. Gorzej, ze zaproszenie do Stoddartow niweczylo jego plany na wieczor - nici z wypadu do ktorejs ze staromiejskich restauracji. Westchnal i wrocil do swoich teczek. Rozdzial 4 Po godzinie wertowania dokumentow i robienia notatek, urzadzil sobie przerwe na kawe. Stal przy oknie, czekajac, az zagotuje sie woda w czajniku, i probowal uporzadkowac sobie to, czego sie do tej pory dowiedzial. Dane epidemiologiczne dotyczace rejonu Achnagelloch nie zawieraly spodziewanych informacji. Potwierdzilo sie jego przypuszczenie o wzroscie zapadalnosci na bialaczke i inne choroby nowotworowe, ale skala tego zjawiska - nawet wyrazona w liczbach bezwzglednych, a nie w postaci wskaznikow statystycznych, ktorym nie ufal - nie uprawniala do wyciagania alarmistycznych wnioskow.Spodziewal sie znalezc dowody na to, ze wyciek promieniowania z elektrowni byl na tyle powazny, aby wplynac na stan zdrowia miejscowej ludnosci. Moglby wowczas zalozyc, ze to samo promieniowanie osiagnelo natezenie wystarczajace do spowodowania mutacji wirusa scrapie. Informacja o dwunastoprocentowym wzroscie zapadalnosci dzieci na bialaczke brzmiala niepokojaco, ale nalezalo pamietac, ze wyliczenia oparto na stosunkowo nieznacznej liczbie zarejestrowanych przypadkow choroby. Przy tym Bannerman nie mial zadnej pewnosci, ze wszystko to bylo jakos zwiazane z awaria w elektrowni. To rozumowanie prowadzilo donikad. Zniecierpliwiony, postanowil skupic sie na informacjach dotyczacych ostatnich trzech zgonow. Zmarli byli robotnikami rolnymi zatrudnionymi na farmie Inverladdie lezacej na polnoc od Achnagelloch. Tylko jeden z nich, Gordon Buchan, byl zonaty; mieszkal z zona w domku na farmie. Pozostali dwaj wynajmowali pokoje w Achnagelloch. Kiedy w Inverladdie wybuchla epidemia scrapie, wszyscy trzej zostali skierowani do pracy przy likwidacji padlych zwierzat. Trzy tygodnie pozniej zmarli. Objawy choroby we wszystkich przypadkach byly podobne: bole glowy, wymioty, wreszcie demencja. Jeden z dwoch niezonatych mezczyzn w napadzie szalu biegal ulicami Achnagelloch tlukac szyby i miotajac przeklenstwa, dopoki sila nie doprowadzono go do wiejskiego szpitala. Swiadkowie opisali go jako "niespelna rozumu". Buchan, do chwili zapadniecia w spiaczke, pozostawal w domu. Pielegnowala go zona. Wedlug jej relacji przez caly ten czas oczy mial otwarte, lecz nie mowil i nie reagowal na jej slowa. Tuz przed tym, jak po raz ostatni wezwala lekarza, ktory zarzadzil przewiezienie chorego do szpitala, Buchan dostal czegos w rodzaju swiadu i podrapal sie do krwi. W dokumentach Gilla nie bylo informacji o przebiegu choroby trzeciego mezczyzny. Martwego, znalazla w pokoju jego gospodyni. Zauwazyla, ze ramiona mial pokryte szkarlatnymi sladami zadrapan, a w ustach resztki woskowej swiecy, ktora najwyrazniej probowal zjesc. Bannerman wiedzial, ze w jego przypadku studiowanie zachowan pacjentow z zaburzeniami umyslowymi nie ma wielkiego sensu. Rzadzila nimi choroba, zwykle byly one bezposrednia reakcja na bodzce zewnetrzne i jako takie nie podlegaly zadnej klasyfikacji. Informacja o sladach podrapan byla jednak istotna, co wiecej, alarmujaca. Nazwa scrapie wywodzi sie stad, ze owce zarazone ta choroba maja zwyczaj ocierac sie o ploty, jakby w obronie przed dokuczliwym swedzeniem. Wygladalo na to, ze u zmarlych robotnikow wystapily te same objawy. Badania anatomopatologiczne ich mozgow przeprowadzone przez Gilla i Morag Napier ujawnily rozlegla encefalopatie gabczasta. To samo widzial Bannerman w preparatach przyslanych mu przez MRC. Wydawalo sie, ze raport edynburskich patologow nie mial slabych punktow. Nalezalo oczywiscie wykonac jeszcze wiele testow laboratoryjnych, ale wszystko wskazywalo na to, ze zmarli zarazili sie wirusem scrapie podczas pracy na farmie. W dokumentacji choroby znalazly sie takze notatki Gilla dotyczace badan nad trzesawka. Wiadomo bylo, ze wirus przenosi sie z jednego zwierzecia na drugie wnikajac w uszkodzona tkanke. Bannerman przypuszczal, ze w ten wlasnie sposob doszlo do zarazenia ludzi. Wirus z padlych owiec dostal sie do ich organizmow poprzez skaleczenia i zadrapania na rekach. Na skutek mutacji byl on w stanie pokonac nieprzekraczalna w innych warunkach bariere gatunkowa i zaatakowac komorki mozgu. W umysle Bannermana pojawila sie apokaliptyczna wizja: moze nie istnieje zadna bariera gatunkowa. Byc moze wirus zawsze mial zdolnosc zagniezdzania sie w ludzkim organizmie. W normalnych okolicznosciach jednak okres inkubacji choroby bylby tak dlugi, ze ujawnialaby sie dopiero w poznym wieku, a wowczas jej objawy latwo mogly byc wziete za otepienie starcze. Mutacja wirusa z Achnagelloch mogla zatem jedynie przyspieszyc rozwoj choroby, a nie ulatwic mu przekroczenie bariery gatunkowej. Byla to calkiem realna grozba i nalezalo o niej pamietac. Z zapiskow Gilla wynikalo, ze dopuszczal mozliwosc pojawienia sie nowego szczepu wirusa scrapie, ale nie podal zadnych przyczyn ewentualnej mutacji. Ani slowem nie wspomnial o promieniowaniu radioaktywnym ani o bliskosci elektrowni jadrowej. Coz jednak procz promieniowania moglo byc tutaj czynnikiem mutagennym? Zawsze istnieje mozliwosc mutacji spontanicznej, ale najczesciej decydujace jest oddzialywanie srodowiska, na przyklad obecnosc pewnych substancji chemicznych. Znanajest nadzwyczajna zdolnosc wirusow do zmiany swojej struktury. Wirus AIDS zmienia sie niemal bez przerwy. Podobnie wirus grypy. Promieniowanie ultrafioletowe to tez potezny mutagen. Nie mozna wykluczyc, ze skutkiem zmian w atmosferze promieniowanie ultrafioletowe osiagnelo dostatecznie wysokie natezenie, by wplywac na budowe mikroorganizmow. A jesli chodzi o chemikalia, to nowoczesne spoleczenstwo produkuje mnostwo substancji zdolnych zmieniac strukture DNA, powodujac mutacje. Mozliwosci bylo wiec bez liku. W notatkach Gilla nie bylo odpowiedzi na kilka dosc oczywistych pytan. Bannerman chetnie by mu je zadal. Ile czasu uplynelo od wybuchu epidemii w Inverladdie do likwidacji zarazonych owiec? W jaki sposob pozbawiono je zycia? Czy padle sztuki natychmiast zakopano? Martwe owce poniewierajace sie po pastwiskach mogly pasc lupem robactwa i padlinozercow, co sprzyjalo rozprzestrzenianiu sie wirusa. Gili zanotowal, ze wlasciciel farmy nie zwlekajac wezwal miejscowego weterynarza, doktora Finlaya. W swoim raporcie Finlay stwierdzil, ze zarazone owce bezzwlocznie zabito i natychmiast zakopano w dole z wapnem. Wszystko odbylo sie zgodnie z przepisami. Wlascicielowi Inverladdie wyplacono odszkodowanie, a inspekcja weterynaryjna bacznym nadzorem objela pozostale gospodarstwa w okolicy wypatrujac pierwszych oznak scrapie. Problemy zaczely sie w chwili, gdy Bannerman sprobowal ustalic, jakie badania laboratoryjne podjeto po wyciagnieciu wnioskow z sekcji zwlok robotnikow. Jeszcze raz przerzucil wszystkie dokumenty i znow nie znalazl najmniejszej wzmianki na ten temat. Mial prawo oczekiwac, ze probki mozgow wyslano do oddzialu neurobiologii MRC celem wykonania prob na myszach. Nalezalo to jednak sprawdzic. Podczas spotkania w Londynie Hector Munro obiecal, ze on i jego zespol beda sluzyc wszelka pomoca. Bannerman odszukal w notesie nazwisko Munro i wybral numer jego telefonu. Munro. Slucham. Doktor Munro? Tu Ian Bannerman. Spotkalismy sie w Londynie, w MRC... Oczywiscie. A wiec podjal sie pan tego zadania? Przyjechalem dzis rano - powiedzial Bannerman. - Przegladalem wlasnie dokumenty tej sprawy i potrzebuje pewnej informacji. Prosze bardzo. Zamieniam sie w sluch. Przypuszczam, ze Gili prosil panskich ludzi o zbadanie mozgow zmarlych pacjentow na obecnosc powolnych wirusow i przeprowadzenie prob na myszach dla okreslenia czasu inkubacji. Czy sa juz jakies wyniki? Obawiam sie, ze panskie przypuszczenie jest bledne - odparl Munro. - Gili nie pokazal nam zadnych probek z autopsji. Przeciez panski zespol to najlepsi specjalisci w tej dziedzinie! Kwestia czasu inkubacji, niezwykle krotkiego, to chyba najdziwniejszy i najwazniejszy problem w calej tej historii! Sklonny jestem zgodzic sie z panem, ale zadne probki do nas nie dotarly. Podejrzewam, ze ekipa Stoddarta prowadzi badania na wlasna reke. Bannerman prychnal ze zloscia. Rozumiem - powiedzial zrezygnowanym tonem - polityka miedzywydzialowa. Sprawdze to. I jesli nie ma pan nic przeciwko temu, przesle panu probki tych mozgow z prosba o dokonanie testow na myszach. Jesli sie nie myle, zwloki pacjentow znajduja sie w Edynburgu, tutaj, w akademii medycznej. Osobiscie pobiore probki. Zrobimy wszystko, co w naszej mocy. Ciesze sie, ze mozemy byc pomocni - powiedzial Munro. - Im szybciej wyjasni sie te sprawe, tym lepiej. Dzieki. Bede o tym pamietal. Bannerman odlozyl sluchawke i zaklal pod nosem. Co ten Gili wyprawia? Musial zdawac sobie sprawe, jaka straszliwa zagadke kryje w sobie smierc tych trzech ludzi, a mimo to zaniedbal przeslania probek zespolowi Munro. Na dodatek akurat teraz zachcialo mu sie uciekac z jakas panienka. Blazen! Zadzwonil do Stoddarta, by dowiedziec sie, ze profesor wyszedl juz do domu. Zerknal na zegarek. -Nie przemeczamy sie - mruknal. Spotka sie ze Stoddartem na kolacji; przy okazji zada mu kilka pytan. Stoddartowie zajmowali obszerne mieszkanie w przedwojennej kamienicy w nowej czesci miasta. Byla to dzielnica Edynburga na polnoc od zamku i Princes Street, w znacznej mierze zamieszkana przez reprezentantow wolnych zawodow. W jadalni panowal lodowaty ziab. Bannerman z trudem powstrzymywal sie od zabijania rak. "Drobnym klopotom" z ogrzewaniem, jak to ujal profesor - probowano zaradzic wlaczajac piecyk elektryczny z pojedyncza spirala. W pomieszczeniu o powierzchni blisko czterdziestu pieciu metrow kwadratowych znaczylo to tyle, co nic. Posilek odbywal sie w przygnebiajacej ciszy, podkreslonej jeszcze akustyka wielkiego pokoju. Bannerman byl jedynym gosciem, gdyz Morag Napier i jej narzeczony w ostatniej chwili musieli odwolac wizyte. W ciszy, z rzadka przerywanej probami nawiazania uprzejmej konwersacji, kazde brzekniecie sztuccow dzwieczalo jak uderzenie dzwonu. Ze sposobu, w jaki Stoddart przedstawil mu swoja zone, Bannerman wywnioskowal, ze nie jest ona zwiazana z profesja medyczna. Uznal wiec, ze nie na miejscu bedzie roztrzasanie przy stole zagadnien patologii mozgu. W milczeniu raczyl sie haggisem, ktorym Stoddart uwazal widac za wlasciwe powitac go w Szkocji. Uslyszawszy jednak, ze pani Stoddart jest entuzjastka Kola Przyjaciol Rumunii zalozonego przez grupe zon pracownikow uniwersytetu, robil, co mogl, aby podtrzymac gasnaca konwersacje. Stoddart sprawial wrazenie zupelnie nie zainteresowanego tym, co jego zona miala do powiedzenia, co chwila przerywal jej, zwykle uwagami nie majacymi zadnego zwiazku z tym, co mowila. Otoz ja osobiscie jestem specjalista od przysadki mozgowej - oswiadczyl niespodziewanie w polowie zdania na temat metod opieki nad sierotami. Doprawdy? - Bannerman poczul sie zazenowany, widzac, ze pani Stoddart urwala w pol slowa i wbila wzrok w obrus. Przypuszczam, ze zna pan moje prace? - zapytal Stoddart. Oczywiscie - sklamal Bannerman. Jezeli dobrze pamietal, od ostatniej publikacji profesora minelo co najmniej dwadziescia lat. Stoddart uznal jego odpowiedz za zaproszenie do wykladu o dokonaniach swego zycia, ktory ciagnal jeszcze dlugo po zakonczeniu kolacji. Bannerman szukal ratunku w brandy, w regularnych odstepach kiwal glowa i ukradkiem spogladal na zegarek. Korzystajac z okazji, ze pani Stoddart przeprosila goscia i poszla sprzatac ze stolu, przerwal Stoddartowi, zadajac pytanie, z ktorym nosil sie od dluzszego czasu. -Panie profesorze, musze pana zapytac, jakie badania przeprowadzono na mozgach tych trzech zmarlych z Achnagelloch. Chodzi mi zwlaszcza o proby na zwierzetach. Stoddart zrobil powazna mine i po chwili namyslu rzekl: Sadze, ze musi pan o to spytac Lawrence'a Gilla. Ale w tej chwili jest to niewykonalne, prawda? Raczej nie - zgodzil sie Stoddart. - Przypuszczam, ze w tej sytuacji powinien pan sie zwrocic do doktor Napier. Zatem osobiscie nie interesowal sie pan wynikami ich badan? Och, naturalnie, opiniuje wszelkie sprawozdania przesylane do MRC - odparl Stoddart tonem czlowieka znajacego swoja wartosc. Rozumiem. - Bannerman czul, ze zaczyna sie wewnatrz gotowac. Rany boskie, myslal, facet ma do czynienia ze sprawa tej wagi i ogranicza sie do "opiniowania sprawozdan". Jesli w edyn-burskiej akademii byl jakis kandydat do wczesniejszej emerytury, to nie kto inny, jak ten siwy jegomosc, ktory z zapalem plotl o tajemnicach przysadki mozgowej. Nastepnego dnia wypadala sobota, ale juz o wpol do dziesiatej Bannerman zjawil sie w akademii. Nie byl pewien, czy zastanie Morag Napier, ale mial nadzieje, ze ktos poda mu numer jej telefonu. Przede wszystkim chcial zbadac znajdujace sie w kostnicy zwloki i pobrac probki mozgow dla oddzialu neurobiologii. Droge do prosektorium udalo mu sie odnalezc bez wiekszych trudnosci. Obudzil zaspanego dyzurnego oznajmiajac mu, po co przychodzi. O niczym nie wiem - sanitariusz pokrecil glowa. Jak to pan nie wie? - zirytowal sie Bannerman. Nie przekazano mi nic takiego. W grafiku nie ma dzis zadnej sekcji. -To wpisz ja pan do tego grafiku, i basta! Sanitariusz rozlozyl rece i usmiechnal sie z politowaniem. -Niestety, to nie takie proste. Musze przestrzegac przepisow. Jezu, pomyslal Bannerman, tego mi tylko brakowalo: nawiedzo nego straznika prosektorium. -Macie tu telefon? - warknal. -Tylko zeby pan nie dzwonil na miasto - zastrzegl sanitariusz. Bannerman bez ceregieli wkroczyl do dyzurki i wykrecil numer Stoddarta, nie dbajac o to, ze moze go zastac w lozku. Uslyszawszy glos profesora oznajmil sucho: -Mowi Bannerman, jestem w prosektorium i chce zbadac zwloki przywiezione przez Gilla z polnocy. Zechce pan powiedziec swojemu pracownikowi, ze dzialam z panskiego upowaznienia. - Nie czekajac na odpowiedz wreczyl sluchawke sanitariuszowi i cofnal sie, oddychajac gleboko, jak to doradzala mu Stella, ilekroc poniosly go nerwy. "Tak jest. Juz sie robi, panie profesorze" - wymamrotal sanitariusz i odlozyl sluchawke. -Ja tylko przestrzegam przepisow - powiedzial, zwracajac sie do Bannermana. Straznicy z Auschwitz tez sie tak tlumaczyli, pomyslal lekarz. Ma pan jakies dodatkowe zyczenia, panie doktorze? - zapytal sanitariusz. Niewazne. Bierzmy sie do pracy. - Bannerman juz zdejmowal buty. Wlozyl gumowce i przebral sie, a w tym czasie sanitariusz przywiozl z chlodni pierwsze zwloki i zsunal je z wozka na stol. Zablysly lampy, wypelniajac pomieszczenie monotonnym buczeniem. Bannerman zawiazal ostatnia wstazke fartucha, podszedl do stolu i zdjal calun. Gdyby nawet nic nie wiedzial o tym czlowieku, odgadlby, ze jego praca wymagala przebywania na swiezym powietrzu i ze byla to praca fizyczna. Spod trupiej bladosci przebijaly resztki opalenizny; wyraznie widoczne byly mocno rozwiniete miesnie nog. Poszarpana, ciemna linia wokol glowy znaczyla miejsce, gdzie podczas pierwszej sekcji dokonano obciecia pokrywy czaszki. Bede potrzebowal kilku pojemnikow na probki histologiczne - Bannerman zwrocil sie do sanitariusza. Jakiego typu? -Szklanych, jednouncjowych, uniwersalnych. Sanitariusz przyniosl cztery sloje i postawil je na krawedzi stolu. Bannerman usunal w tym czasie pokrywe czaszki; wzial z tacy skalpel i kleszczyki, spojrzal w glab jamy czaszki i poczul sie jak ostatni glupiec. Czaszka byla pusta. Majac wrazenie, ze wypowiada kwestie z kiepskiej sztuki, zapytal: -Gdzie podzial sie mozg? Jesli nie ma go w glowie, to nie wiem, sir - z niewzruszonym spokojem odparl sanitariusz. Jak rozumiem, nie byl pan obecny przy tym, jak doktor Gili przeprowadzal pierwsza sekcje? Nie. Jestem tu tylko w weekendy. Czy sa tu kopie wynikow sekcji? Nie. Oczywiscie. Bannerman spodziewal sie takiej odpowiedzi. Prozne nadzieje. Zaczynal sie czuc jak ktos biegnacy po ruchomych piaskach. -Prosze go zabrac. Zobacze tamtych dwoch. Z pozostalymi zwlokami bylo niestety dokladnie tak samo: mozgi usunieto. Wnetrza czaszek nosily slady czyszczenia. Bannerman umyl sie, poszedl na pietro szukac kogos, kto znal telefon Morag Napier. W razie niepowodzenia zamierzal powtornie zadzwonic do Stoddarta. Udalo mu sie jednak wypatrzyc swiatlo w jednym laboratorium, zapukal wiec do drzwi. Uslyszal wypowiedziane z obcym akcentem "prosze" i wszedl do srodka. Chwile pozniej zawarl znajomosc z doktorem Klausem Lehmanem z Instytutu Maxa Plancka w Niemczech, ktory w ramach wymiany naukowej przybyl do Edynburga, aby wziac udzial w programie badawczym poswieconym problematyce alergii. Bannerman wykrecil sie od rozmowy na tematy zawodowe, ale zapytal, czy doktor Lehman nie ma przypadkiem spisu telefonow pracownikow wydzialu. W odpowiedzi Niemiec wreczyl mu zadany spis. Morag Napier odebrala telefon dopiero po osmiu sygnalach. -Wyciagnal mnie pan z wanny - powiedziala tonem wyrzutu. Przepraszam, ale to wazne. Nie moge znalezc zadnych danych o probach in vivo na zwierzetach, ktore pani i doktor Gili niewatpliwie przeprowadzili przy okazji badan nad mozgami trojki zmarlych z Achnagelloch. W dokumentach, ktore mi pani przekazala, nie ma o tym wzmianki. Dalam panu wszystko, co znalazlam w biurku Lawrence'a - z pewnym wahaniem odrzekla Morag. - Nic mi nie wiadomo o probach na zwierzetach. Ale musi pani wiedziec, czy sa prowadzone. -Niestety, nie. Bannerman gestem rozpaczy przylozyl dlon do czola. -No dobrze - mruknal. - Prosze mi w takim razie powiedziec, gdzie znajduje sie pracownia badan in vivo i czy kogos tam teraz zastane. Morag wytlumaczyla, jak trafic do wlasciwego laboratorium, i dodala: Okolo poludnia powinna sie tam zjawic jedna z laborantek. Dobrze - powiedzial Bannerman. - A teraz chcialbym sie dowiedziec, gdzie sa mozgi tych zmarlych? Chyba nie bardzo rozumiem - odparla Morag. - Zwloki znajduja sie w prosektorium. Ale nie mozgi. Lawrence musial je wyjac. I co z nimi zrobil? W jego laboratorium jest lodowka. Czasami przechowywal tam material do biezacych badan. Moglbym sie do niej dostac? Jest zamknieta. Samo laboratorium takze. Bannerman nie odpowiadal. Morag zrozumiala wymowe jego milczenia, bo powiedziala: -Najlepiej bedzie, jak przyjade. Wiem, gdzie sa klucze. Bede za dwadziescia minut. Bannerman czekal na nia w swoim laboratorium. Probowal czytac niedzielna gazete, ktora kupil w drodze do akademii, ale nie mogl sie skoncentrowac. Przekartkowal ja od pierwszej do ostatniej strony, nie przeczytawszy wlasciwie ani linijki. Przyszla Morag Napier. Miala na sobie granatowy dres z emblematem jakiejs uczelni i bielutkie adidasy. Wlosy zwiazala w luzny wezel z tylu glowy. Pachniala szamponem. W dloni dzierzyla pek kluczy. -Otworzylam laboratorium Lawrence'a - oznajmila. Bannerman podziekowal jej za przybycie i we dwojke udali sie do pracowni Gilla. Morag otworzyla wielka zamrazarke i cofnela sie, czekajac, az rozejdzie sie mrozna mgla. Lodowka pelna byla plastikowych torebek i sloikow zawierajacych najrozniejsze czesci ludzkiego ciala. Bannerman przebiegl wzrokiem po polkach, ale nie zauwazyl charakterystycznej szarosci tkanki mozgowej. -Sprawdzmy w spisie - powiedziala Morag. Wyciagnela zza lodowki notatnik w twardej oprawie i odszukala strone z aktualnym spisem probek. -Zabawne - mruknela. - Chyba ich tu nie ma. Bannerman z mina cierpietnika wzniosl oczy ku sufitowi. Bede musial porozmawiac z Gillem - powiedzial. - Czy ktos wie, gdzie go szukac? Obawiam sie, ze nie - odparla Morag. Jakie byly wasze wnioski dotyczace przyczyn smierci tych pacjentow? Jakas choroba zwyrodnieniowa mozgu. Lawrence powiedzial, ze jej objawy kojarza mu sie ze scrapie. Wyniki autopsji wskazuja, ze ci ludzie zmarli po prostu na scrapie! - powiedzial Bannerman. Albo na chorobe Creutzfelda-Jakoba. Okres inkubacji byl na to zbyt krotki. Istotnie. Objawy byly podobne jak w wypadku Creutzfelda-Jakoba - mowil Bannerman - i to kazalo Gillowi pomyslec o scrapie. Istnieje mozliwosc, ze w gre wchodzi czynnik zakazny w postaci mutanta wirusa scrapie. Dlatego takie wazne jest przeprowadzenie prob na zwierzetach. Jesli okaze sie, ze scrapie z takich czy innych powodow moze przenosic sie na czlowieka, przekraczajac bariere gatunkowa, bedziemy mieli do czynienia z sytuacja kryzysowa. Chodzi o to, ze jesli cos zdarzylo sie raz, moze sie powtorzyc? Tak. Musimy ustalic, dlaczego i w jaki sposob to sie zdarzylo. Dowiemy sie tego z wynikow badan na zwierzetach. Nie sadze, zeby istnialo jeszcze jakies zagrozenie. - Morag Napier najwyrazniej nie chciala przyjac do wiadomosci obrazu sytuacji przedstawionego przez Bannermana. - Zrodlo wirusa zostalo zlikwidowane razem z zarazonymi owcami. Czyz nie? Mam nadzieje, ze tak jest w istocie i ze to wszystko razem to tylko niezwykle rzadki przypadek. Musimy miec jednak pewnosc. Przede wszystkim musimy sie dowiedziec, dlaczego w ogole mial miejsce. Nasza wiedza o sposobach rozprzestrzeniania sie scrapie wsrod owiec jest bardzo niekompletna. Moze sie okazac, ze ten nowy wirus - jezeli rzeczywiscie jest to nowy wirus - zdazyl sie juz rozniesc po kraju. Chocby za posrednictwem ptakow czy poprzez lancuch pokarmowy zwierzat. Koszmarna perspektywa - mruknela Morag. -Jesli Gili nie zarzadzil badan na zwierzetach, jedynym zrodlem zarazonej tkanki sa mozgi tych zmarlych, a my nie mozemy ich znalezc. Trzeba to zrobic i przekazac probki do oddzialu neurobiologii MRC. Tam najszybciej wykonaja potrzebne testy. Oto dlaczego musze zobaczyc sie z Gillem. Bannerman urwal i spojrzal na zegar scienny. Dochodzila dwunasta. Jak trafic do pracowni biologicznej? Pokaze panu droge - powiedziala Morag. Prowadzila go przez labirynt korytarzy w suterynie, az wreszcie charakterystyczny mysi zapaszek dal znac, ze zblizaja sie do celu. Morag zapukala do drzwi oszklonych zbrojona szyba. Kto tam? - dobieglo z wewnatrz. Morag Napier. Drzwi uchylily sie i Bannerman znalazl sie w zwierzetarni. Bylo to obszerne pomieszczenie o pomalowanych na bialo scianach, oswietlone lampami fluorescencyjnymi. Jedna ze scian zajmowaly metalowe polki, na ktorych ustawiono klatki z myszami, kazda z nich byla zaopatrzona w automatyczne poidlo. Osobno trzymano szczury, swinki morskie i kroliki. Na srodku stal duzy stol laboratoryjny, na scianie za nim - umieszczono rzad zlewow. Ze zwierzetarni prowadzily drzwi do dwoch mniejszych pomieszczen. W jednym z nich Bannerman dostrzegl pulpit do sekcji zwierzat ze stojacym obok stolikiem narzedziowym. Dziewczyna, ktora wpuscila ich do laboratorium, wrocila do karmienia zwierzat. Do kazdej klatki wsypala po garsci mysiej karmy i sprawdzala, czy jej mieszkaniec jeszcze zyje. Potrzebujemy pewnej informacji - odezwala sie Morag. Tak? - mruknela dziewczyna. Chcemy sie dowiedziec, czy doktor Gili po powrocie z polnocy zlecil jakies badanie na myszach. Powinno byc w ksiazce - odrzekla dziewczyna. - W biurze. Taki czerwony zeszyt. Brzmialo to jak wezwanie do samoobslugi. Morag i Bannerman odnalezli zeszyt, a w nim strone ze spisem aktualnie prowadzonych doswiadczen. -Jest - powiedziala Morag wskazujac palcem ostatni zapis. Bannerman zajrzal jej przez ramie. "Myszy. Szt. szesc. Dr Lawrence Gili. Trzy proby, dwie myszy kazda. Poz. W 17-22. Dot. MRC3U". MRC3 - przeczytal na glos Bannerman. - To musi byc to. Gdzie znajde klatki W 17 do 22? - Morag zwrocila sie do laborantki. Dziewczyna przerwala karmienie swoich podopiecznych, podeszla do polki i dotknela palcem jednej z klatek. -Od tego miejsca w lewo - powiedziala. Morag podniosla wskazana klatke i zajrzala do srodka. -Cala i zdrowa - oznajmila. Podala klatke Bannermanowi i siegnela po nastepna. - Ta tez. Cala szostka myszy zyla i wygladala na zdrowa. No, przynajmniej wiadomo, ze cos sie dzieje - z ulga westchnal Bannerman. Choc raz Gili zrobil, co trzeba. Bannerman wlozyl rekawice ochronne i wyjal mysz z klatki. Biegala po wierzchu jego dloni i probowala ugryzc w okryty brezentem kciuk. Na jej bialym futerku widzial ciemny punkcik - slad po iniekcji. Bannerman delikatnie pomasowal to miejsce. Wlozyl zwierze do klatki i zamknal pokrywke. Jeszcze za wczesnie na mowienie o wynikach. Zadna choroba mozgu nie rozwinie sie w tak krotkim czasie. Nawet jesli mamy do czynienia z nowym szczepem wirusa. Musimy dobrze przygladac sie tym maluchom. Od nich zalezy rozwiazanie naszej zagadki. Morag skinela glowa. Dopilnuje tego - powiedziala. Tak czy inaczej - ciagnal Bannerman - musze zobaczyc sie z Gillem. Czy jego zona mieszka w Edynburgu? Morag podniosla na niego zdziwione spojrzenie. Tak, ale chyba nie zamierza pan... Musze z nia porozmawiac. Jesli uwaza, ze jej maz uciekl z jakas kobieta, powinna wiedziec z kim i ewentualnie dokad. Sprawi jej pan przykrosc - zaprotestowala Morag. - Jest pan bez serca! Jesli ci ludzie umarli na scrapie, sprawa jest zbyt powazna, zeby martwic sie uczuciami Lawrence'a Gilla i jego malzonki. -Moze ma pan racje - niechetnie przyznala Morag. - Podam panu adres. Zaprosil ja na lunch, ale Morag odmowila, tlumaczac, ze "ma jeszcze cos do zrobienia". Bannerman nie czul sie specjalnie zawiedziony; jego propozycja i tak miala charakter wylacznie grzecznosciowy. Podejrzewal, ze Morag poddala ja podswiadomej ocenie pod katem stosownosci i otrzymala wynik negatywny. Tak wiec zjadl lunch samotnie, w pubie na High Street. Zabralo mu to dobra godzine i dopiero po pierwszej zadzwonil do zony Lawrence'a Gilla. Slucham. Mowi Vera Gili. Dzien dobry. Nazywam sie Bannerman. Jestem patologiem, obecnie zatrudnionym przez MRC. Czym moge sluzyc, panie Bannerman? - padlo uprzejme pytanie. Chcialbym z pania porozmawiac na temat pani meza. A o co chodzi? - glos Very Gili wyraznie ochlodl. Prosze mi wybaczyc. Wiem, ze to niedelikatnie z mojej strony, ale sprawa jest bardzo powazna. Nie bardzo wiem, czego pan ode mnie oczekuje. Wolalbym nie mowic o tym przez telefon. Czy mozemy sie spotkac? Pani Gili zawahala sie. Chodzi o naprawde wazna sprawe - powtorzyl Bannerman. Dobrze. Prosze przyjsc po poludniu. Bannerman zapisal adres. Umowili sie na trzecia trzydziesci. Vera Gili mieszkala z corkami w ladnym blizniaku w dzielnicy Colinton. Kiedy przyszedl Bannerman, dziewczynki, cieplo ubrane dla ochrony przed chlodnym wschodnim wiatrem, bawily sie w ogrodku przed domem. Nieznajomy sam otworzyl sobie furtke i szedl sciezka w kierunku drzwi. -Czy przyprowadzil pan mojego tate? - spytalo niespodziewa nie mlodsze dziecko. Bannerman przystanal, goraczkowo zastanawiajac sie nad odpowiedzia. Z opresji wybawila go starsza z siostr. -Ona niczego jeszcze nie rozumie - powiedziala lekcewazaco. Bannerman usmiechnal sie zbity z tropu. Starsza panna Gili miala nie wiecej niz dziesiec lat. Na ganek wyszla pani Gili i zaprosila goscia do srodka. Pobaw sie z Wendy, kochanie - zwrocila sie do starszej corki. - Mama musi porozmawiac z tym panem. Bardzo rezolutna osobka - powiedzial Bannerman, kiedy pani Gili zamknela drzwi. Jest wyjatkowo dojrzala jak na swoj wiek-przyznala. - Nie wiem, jak bym bez niej wytrzymala ostatni tydzien. A zatem, czego chce sie pan dowiedziec? Prosze pani, zalezy mi na znalezieniu pani meza. Musze uzyskac od niego bardzo wazne informacje. Twarz pani Gili przybrala posepny wyraz. Nie mialam od meza zadnej wiadomosci od szesnastego stycznia, czyli od dnia, gdy opuscil dom. Zadnej. A wiec nie wie pani, gdzie przebywa? -Nie. Bannerman milczal przez chwile, majac nadzieje, ze w ten sposob zmusi pania Gili do rozwiniecia tematu. Zawiodl sie jednak. Postanowil przycisnac ja nieco mocniej. Pani Gili, gdyby maz tak po prostu zaginal, niewatpliwie zawiadomilaby pani policje, prawda? No dobrze - rzucila opryskliwym tonem. - Odszedl z inna kobieta. O to panu chodzilo? I tak nie wiem, gdzie sie podziewaja. Czy zna pani te kobiete? - Bannerman widzial, ze pani Gili cierpi, ze jego pytania sprawiaja jej bol, ale tylko ona mogla go doprowadzic do Lawrence'a. Nie - brzmiala odpowiedz i Bannerman nie mial watpliwosci, ze to klamstwo. Pani Gili po prostu nie umiala klamac. Spuscila oczy jak dziecko, ktore wie, ze zbroilo. Pani Gili... wiem, jakie to dla pani trudne... Nie! Nie wie pan! - wybuchnela z niespodziewana gwaltownoscia. - Nie ma pan o tym zielonego pojecia! Tym razem to Bannerman spuscil wzrok. -Przepraszam - baknal. - To prawda. Nie wiem. Vera Gili odetchnela gleboko. Zapadlo dlugie milczenie wypelnione jedynie tykaniem zegara na polce nad kominkiem i stlumionymi glosami dzieci bawiacych sie w ogrodzie. -Nazywa sie Shona MacLean. Bannerman zanotowal nazwisko. Kilka lat temu Lawrence mial z nia romans. Mieszkalismy wtedy na polnocy. Powiedzial, ze to skonczone, ale ciagle dostawal od niej listy. Poznawalam je po stemplach. Czy maz powiedzial pani, ze odchodzi do tej kobiety? Nie - pani Gili prychnela pogardliwie. - Ale to typowe dla Lawrence'a. Bannerman czul sie coraz bardziej zmieszany. Drazyl jednak dalej. Co dokladnie powiedzial przed odejsciem? Prawie nic. Wiedzialam, ze panicznie boi sie calej tej sprawy. Ale, jak mowilam, to caly on. Nie znosil podejmowania nieprzyjemnych decyzji. Byl coraz bardziej podniecony i niepewny, az nagle oswiadczyl, ze musi na pewien czas wyjechac. I tyle go widzialam. Gdzie mieszka ta Shona MacLean? W miejscowosci Ralsay na wyspie North Uist. Wracajac do swojego mieszkania Bannerman zatrzymal sie przed kioskiem z gazetami i kupil mapy drogowe polnocno-zachodniej Szkocji i archipelagu Hebrydow. Bez dostepu do tkanki mozgowej zmarlych robotnikow niewiele mial do roboty w Edynburgu jako patolog. Mozgi zainfekowanych wirusem myszy laboratoryjnych mozna bedzie poddac badaniu dopiero za kilka tygodni, a i to pod warunkiem, ze sprawdza sie najgorsze przewidywania dotyczace okresu inkubacji. Juz wczesniej Bannerman rozwazal mozliwosc wypadu na polnoc, by samemu przekonac sie, jak wyglada sytuacja w Achnagelloch. Jesli bedzie mozna polaczyc to z wyprawa na North Uist i - ewentualnie - ze znalezieniem Lawrence'a Gilla, to tym lepiej. Rozdzial 5 Na wieczor Bannerman zaplanowal sobie kolacje w restauracji na Royal Mile. Po wizycie u Very Gili nie mial juz ochoty na bawienie sie w turyste i postanowil zadowolic sie tym, co mial w domu. Obrazek na jednej z paczek z gotowymi daniami byl calkiem zachecajacy. Jesli pozniej poczuje sie troche lepiej, wyskoczy gdzies na drinka. Nie poczul sie lepiej, totez zamiast drinka zafundowal sobie telefon do Stelli.Jak sobie radzisz? - zapytala na wstepie. Nie bardzo - wyznal Bannerman. - Patalog, ktory pierwszy wszczal alarm, zniknal, a razem z nim mozgi zmarlych pacjentow. Co takiego? Wiem, ze to brzmi idiotycznie, ale takie sa fakty: mozgi usunieto w czasie autopsji i nikt, z wyjatkiem zaginionego patologa, nie wie, gdzie sie podzialy. To istotnie zakrawa na farse. Ale, niestety, sytuacja jest powazna. Co na to wszystko szef wydzialu? - zapytala Stella. On tylko opiniuje gotowe sprawozdania. Co takiego? Nic. Mniejsza o to. Taki z niego pozytek, jak z nakazu trzymania sie lewej strony na jednokierunkowej ulicy. Rozumiem. "Wybitny naukowiec"? Bardzo wybitny - potwierdzil Bannerman. Nieraz zartowali sobie ze Stella z komicznej hipokryzji srodowiska akademickiego. O wydzialowych dinozaurach zamiast "nieudolni sklerotycy" mowilo sie zawsze "wybitni naukowcy". Co wiec zamierzasz? - spytala Stella. Przeczytalem opis badan Gilla i, jak wiesz, widzialem preparaty mikroskopowe. Jestem zaniepokojony. Musze porozmawiac z Gillem. Zastanawiam sie, czy nie poszukac go samemu. Nie sadzisz, ze to raczej zadanie dla policji? A poza tym, czy wiesz, od czego zaczac? Mam pewien slad. Gili po prostu uciekl od zony. Trzeba przyznac, ze wybral na to doskonaly moment. Rzeczywiscie - westchnal Bannerman. - Obawiam sie, ze moje spotkanie z nim moze miec burzliwy przebieg. Oczywiscie najpierw musze go znalezc. A dokad prowadzi ten twoj "slad"? Jego zona wspomniala o wyspie North Uist. A wiec mimo wszystko bedziesz mial troche wakacji. Musze pojechac na polnoc obejrzec farme, na ktorej to wszystko sie zaczelo i porozmawiac z miejscowym lekarzem i weterynarzem. Chce tez rzucic okiem na te elektrownie i zobaczyc, czy pasuje ona do przyjetej przez nas koncepcji. Pomyslalem, ze po drodze zahacze o te wyspe. Prawdziwy doktor Johnson - zakpila Stella. Zaczynam zalowac, ze zajalem sie ta sprawa - powiedzial Bannerman. Wlasciwie nie bylo powodu, aby podrozy na polnoc natychmiast nie wcielic w czyn. Z drugiej jednak strony zamiar dotarcia na Hebrydy w niedziele nie wygladal na dobry pomysl. Nawet gdyby udalo mu sie uniknac ukamienowania jako bezboznika i intruza, to klopoty z transportem mogly okazac sie nie do przezwyciezenia. Poczatkowo Bannerman zamierzal wiec wyjechac w niedziele wieczornym pociagiem do Inverness i w poniedzialek rano zlapac W roku 1773 Samuel Johnson, angielski poeta, eseista i leksykograf odbyl podroz do polnocnej Szkocji i na Hebrydy. Dwa lata pozniej ukazal sie jej opis, zatytulowany "Journey to the Western Islands of Scotland", (przyp. tlum.) polaczenie do Kyle of Lochalsh. Potem wpadl na lepszy pomysl. Jesli wynajmie samochod, bedzie mogl wyruszyc w niedziele rano, a po drodze zatrzymac sie gdzies na maly spacer po gorach. Odetchnie swiezym powietrzem i moze w ten sposob pozbedzie sie uczucia uwiezienia w ponurym gmaszysku akademii. Przenocuje w jakims hoteliku i w poniedzialek rano pojedzie na North Uist. Perspektywa wycieczki napelnila go entuzjazmem. Czym predzej odszukal w ksiazce telefonicznej numer miejscowej stacji meteorologicznej, aby zapoznac sie z prognoza pogody dla terenow, przez ktore wiesc miala jego droga na polnoc. Dziesiec minut pozniej zdecydowal, ze zmierzy sie z Tarmachan Ridge, masywem gorskim wznoszacym sie na polnoc od Loch Tay. Chlopcy z meteo zapewniali, ze w rejonie Loch Tay ustalila sie pogoda - mimo chlodu - sloneczna i bezchmurna. Bannerman zadzwonil do Hertza i podajac numer swojej karty kredytowej zamowil na rano forda sierre. Probowal skontaktowac sie z Morag Napier, aby zawiadomic ja o swoich planach, ale bezskutecznie. Postanowil sprobowac jeszcze raz jutro, przed wyjazdem. Zatrzymal sie w wiosce Lawers na wschodnim krancu Loch Tay i tam, w Ben Lawers Hotel zarezerwowal sobie nocleg. Pogoda - jak obiecano - byla wspaniala. Ford poslusznie sunal waska szosa biegnaca wzdluz polnocnego brzegu jeziora. Skrecajac w stara droge do nieczynnych kamieniolomow, przecinajaca posiadlosci Tarmachan i Morenish, Bannerman uswiadomil sobie, ze minelo pietnascie lat, od kiedy ostatni raz bawil w tych stronach. Jesli zdazyl sie zorientowac, nic sie tu nie zmienilo. Slonce przypiekalo coraz mocniej. Siedzac na krawedzi bagaznika, Bannerman bez pospiechu zmienial skarpetki; zamiast miejskich polbutow wlozyl sportowe obuwie do wspinaczki. W taki dzien chcialoby sie po prostu wskoczyc w sweter i biec w gory, ale Bannerman wiedzial, ze nie jest to dobry pomysl. W tych gorach zawsze nalezalo byc przygotowanym na najgorsze. Chyba nigdzie na swiecie pogoda nie byla tak kaprysna. Niejeden, zwiedziony uroda ogladanego z parkingu krajobrazu, przekonal sie na wlasnej skorze, do czego prowadzi brak wyobrazni. Nietrudno o wypadek, kiedy w pozornie piekny dzien temperatura spada nagle na leb na szyje, a z polnocy nadciaga lodowaty wicher. Pieczolowicie sprawdzil zawartosc plecaka. Mial tam wszystko, co moglo mu sie przydac podczas wspinaczki, a ponadto kilka rzeczy, z ktorych - mial nadzieje - nie bedzie zmuszony korzystac: bandaze, tabletki przeciwbolowe, swiece sygnalowa, spiwor i ubranie na zmiane. Nareszcie mogl ruszac. Stara droga dotarl do miejsca, gdzie zbocze wiodace na poludniowy skraj grzbietu Meall nan Tarmachan bylo stosunkowo lagodne. Wspinal sie szybko, chwilami po pas brodzac w gaszczu paproci. Osiagnawszy grzbiet, skierowal sie na polnoc. Co pewien czas przystawal, aby zlapac oddech i rzucic okiem na polyskujace w dole lustro Loch Tay. Dziesiec lat temu wybralby trudniejsza droge, bezposrednio na poludniowo-wschodni kraniec lancucha. Teraz cieszyl sie, ze jest w stanie sprostac latwiejszej trasie. Przed koncem grzbietu teren gwaltownie opadal. Szykujac sie do ostatniego, stromego podejscia na wierzcholek Tarmachan, Bannerman zrobil krotki postoj. Przysiadl na kamieniu i zjadl kawalek czekolady. Nisko w dole widzial swoj samochod, przy ktorym parkowal teraz jeszcze jeden woz. Na zboczu nie widac bylo jednak sladu kierowcy. Slonce skrylo sie za nadciagajace z polnocy chmury i Bannerman stwierdzil, ze zaczyna marznac. Na tej wysokosci wystarczylo kilka minut, by temperatura spadla ponizej zera. Zimny, polnocno-wschodni wiatr z kazda chwila przybieral na sile. Bannerman wlozyl wyjeta z plecaka nieprzemakalna kurtke, wciagnal welniane rekawice i odpial od pasa czekan. Zarzucil plecak na ramiona i mocno podciagnal rzemienie. Zblizal sie do granicy sniegu; czekan dawal mu poczucie bezpieczenstwa przed wkroczeniem na sliski, oblodzony stok. Wbijajac go w snieg mozna bylo liczyc na przynajmniej jeden w miare pewny punkt oparcia. Nie byla to zbyt wyszukana technika, ale skuteczna i gwarantujaca pewien komfort psychiczny. Niebo pociemnialo. Chmury sunely po nim z zatrwazajaca szybkoscia. Mogl sie domyslac, co czeka go po wyjsciu na odsloniete zbocze wiodace do glownego szczytu. I rzeczywiscie: pierwszy podmuch wiejacego z pelna sila wichru rzucil go na kolana. Z trudem udalo mu sie zlapac rownowage. Duma nie pozwalala mu wycofac sie, dopoki nie dotknie usypanego z kamieni kopca na szczycie. Rozsadek jednak i ostroznosc kazaly mu pokonac ostatni odcinek na czworaka. Z wierzcholka raz jeszcze spojrzal na lezace teraz dobre tysiac metrow nizej jezioro. Zdawalo mu sie, ze zauwazyl jakis ruch w gaszczu paproci na zboczu, uznal jednak, ze to zludzenie, wywolane ruchem chmur przeslaniajacych slonce. Musial teraz podjac decyzje. Majac w pamieci wczorajsza prognoze, nie spodziewal sie tak silnego wiatru. Co gorsza, wiedzial, ze sciezka na grani laczacej Tarmachan z Meall Garbh, nastepnym szczytem lancucha, jest waska i calkowicie odslonieta. Pytanie brzmialo: czy isc dalej, czy tez zawrocic i zejsc w dol pod oslona masywu Tarmachan? Po zastanowieniu Bannerman postanowil odlozyc decyzje do chwili osiagniecia nastepnego szczytu. Miedzy Tarmachan a Garbh rozciagala sie gleboka kotlina, usiana wypelnionymi woda zapadliskami. Wiatr nie byl tu tak dokuczliwy jak na zboczu. Docierajac do tego miejsca, Bannerman mial juz gotowy plan dzialania: zatrzyma sie w kotlinie, zje cos i nieco odsapnie, a przez ten czas wiatr moze sie uspokoi. Zawsze istniala szansa, ze zniknie rownie gwaltownie, jak sie pojawil. Bannerman spojrzal na zegarek. Minelo czterdziesci minut. Dluzej nie mogl juz zwlekac. Krotki, styczniowy dzien mial sie ku koncowi. Niebo na polnocy nie zapowiadalo rychlego rozpogodzenia. Przeciwnie, nad Glen Lyon gromadzily sie ciemne, polyskujace grozna czerwienia chmury. Spodziewajac sie najgorszego, Bannerman wyjal z bocznej kieszeni plecaka nieprzemakalne spodnie; po rozpieciu zamkow na nogawkach mogl je wciagnac nie zdejmujac butow. Wlozyl rekawice, sznurek kaptura mocno zawiazal pod broda i tak zabezpieczony rozpoczal krotkie podejscie na wierzcholek Meall Garbh. Wiatr na szczycie, jakkolwiek wciaz bardzo silny, nie byl porywisty; nie powinien stwarzac wiekszego zagrozenia. Tak rozumujac Bannerman zdecydowal sie isc dalej grania. Na przestrzeni najblizszych pietnastu metrow waziutka sciezka biegla niemal poziomo, ale z obu jej stron otwierala sie prawdziwa przepasc. Hen, w dole, u zachodniego kranca jeziora widac bylo domy miasteczka Killin. Przy wietrze wiejacym z polnocy upadek na polnocna strone grani wydawal sie mniej prawdopodobny. Bannerman widzial w tym pewna pocieche: poludniowe zbocze bylo o wiele lagodniejsze, upadek w przeciwna strone prawie na pewno skonczylby sie fatalnie. Skulony za kopcem na szczycie Meall Garbh, odwrocil sie tylem do wiatru, by przed czekajacym go zadaniem raz jeszcze poprawic odziez i sprawdzic zamocowanie plecaka. Widok ludzkiej sylwetki na zboczu zaskoczyl go. Nieznajomy, wysoki mezczyzna w pelerynie, znajdowal sie okolo siedemdziesieciu metrow ponizej i kierowal sie w strone szczytu. Szedl ta sama sciezka, ktora niedawno pokonal Bannerman. Odkrycie, ze nie jest sam, dodalo Bannermanowi pewnosci siebie. Chodzil w gory szukajac samotnosci, ale czasem przyjemnie bylo wiedziec, ze w poblizu sa jeszcze inni ludzie. Wysunal sie zza kopca i zwawym krokiem ruszyl wzdluz grani. Szedl rytmicznie, nisko pochylony pod wiatr i niebawem dotarl do jedynej powaznej przeszkody na swojej drodze - skalnego stopnia, moze metrowej wysokosci. Musial go pokonac; nie bylo innego sposobu dotarcia do konca grani. Czujac na twarzy pierwsze krople deszczu, oparl rece na krawedzi stopnia i wcisnawszy czubek prawego buta w niewielka szczeline, sprobowal przeniesc lewa noge przez przeszkode. Szczelina okazala sie jednak plytsza, niz przypuszczal. W chwili, gdy caly ciezar ciala spoczal na prawej stopie, but zesliznal sie z mokrej skaly i Bannerman runal na ziemie. Jakis kamien bolesnie wgniotl mu sie w brzuch. Przerazony, bez tchu, wyciagnal rece, szukajac bezpiecznego uchwytu; jego dlonie goraczkowo bladzily po ociekajacych woda glazach. Z najwyzszym trudem stlumil ogarniajaca go panike. Znieruchomial; powoli odzyskiwal oddech i zdolnosc jasnego myslenia. Uswiadomil sobie, ze w gruncie rzeczy nic mu nie grozilo. Upadl w poprzek sciezki, nie poza nia. Nie bylo powodu do paniki. Oddychal wolno, w obawie, ze odezwie sie bol zlamanych zeber. Nic jednak nie czul; nie byl zatem ranny. Ostry kawalek skaly zaklul go w policzek; ostroznie odwrocil glowe. Mezczyzna idacy jego sladem znajdowal sie wlasnie na poczatku grani. Wszedl na sciezke i najwyrazniej zmierzal ku niemu. Bannerman machnal reka, dajac znac, ze nic mu nie jest. Obcy nie zareagowal. Szedl dalej, byc moze nie przypuszczajac, ze lezacy na szlaku mezczyzna potrzebuje pomocy. Bannerman kleknal i w tej pozycji, dla rownowagi podparty rekami, zwrocil sie ku nadchodzacemu. Tamten zatrzymal sie o kilka metrow od niego. Wszystko w porzadku! - zawolal Bannerman przekrzykujac szum wiatru. Ostroznie wyprostowal sie i nagle dotarlo do niego, ze nieznajomy zamierza go wyminac. Na tak waskiej sciezce zakrawalo to na szalenstwo. Daj pan spokoj, na milosc boska! - wrzasnal Bannerman. Bez skutku. Obcy byl coraz blizej. - Nie ma miejsca! - raz jeszcze krzyknal Bannerman. Zebral sily, starajac sie przyjac mozliwie stabilna pozycje. Obcy mezczyzna szedl prosto przed siebie, jakby znajdowal sie na grani zupelnie sam. Zblizyl sie do Bannermana na pol kroku i z calej sily pchnal go w bok. Bannerman zachwial sie i stracil rownowage. W jednej straszliwej chwili uswiadomil sobie, ze spada. Poczul, ze jego nogi traca kontakt ze skala, a on sam plecami naprzod powoli przechyla sie w przepasc. Wyrzucil do gory rece, jakby probowal uchwycic sie chmur, a z ust wyrwal mu sie przerazliwy krzyk, urwany, gdy jego glowa natrafila na skalny wystep. Stracil przytomnosc. Otworzyl oczy i ze zdziwieniem stwierdzil, ze wciaz zyje; nie mial co do tego watpliwosci, gdyz czul bol. Przerazliwie bolala go glowa i prawe ramie, naprezone, jakby za chwile mialo wyskoczyc ze stawu. Czul sie jak ofiara trzesienia ziemi. Byl przemoczony i zmarzniety, podrapana twarz piekla niemilosiernie. Nogami jednakze mogl poruszac. Powoli spojrzal w dol i niczym w jakims koszmarnym snie uswiadomil sobie, ze pod nim nie ma nic! Wisial nad przepascia. Zamknal oczy, probujac przegnac z mysli przerazajacy widok. Na prozno. Wiedzial, ze to prawda. Ostroznie odwrocil glowe i zerknal w kierunku prawej reki. Stalo sie, jak przypuszczal. Jego czekan utknal miedzy dwoma niewielkimi glazami i to uchronilo go od dalszego upadku. Dziwaczny kaprys losu sprawil, ze zawisl nad tysiacmetrowa przepascia na cienkim rzemieniu owinietym wokol nadgarstka. Nie wiedzial, jak mocno czekan tkwi w szczelinie, ale nie mial wyboru; musial sie ruszyc. Sprobowal obrocic dlon i uchwycic jego trzonek, ale okazalo sie, ze prawa reke ma zupelnie bezwladna i pozbawiona czucia. Nalezalo podejsc do tego inaczej. Zebral resztki energii, wzial gleboki oddech i jednym ruchem przekrecil sie na bok. Uslyszal zgrzytniecie, kiedy ostrze czekana poruszylo sie miedzy skalami. Na moment zamarl w bezruchu, czekan nadal trzymal. Po zmianie pozycji Bannerman mogl dosiegnac trzonka lewa reka. Krzywiac sie z bolu wciagnal sie na wystep i przykleknal, by zdjac rzemien z nadgarstka. Dopiero teraz w pelni pojal, jak bliski byl smierci. Nagly przyplyw strachu sprawil, ze zwymiotowal gwaltownie. Jego sytuacja nadal byla nie do pozazdroszczenia. Skalny wystep, ktory uratowal mu zycie, znajdowal sie okolo trzydziestu metrow ponizej grani. Czekala go wspinaczka na scianie, na ktora nie porwalby sie, nawet gdyby byl wypoczety, a dzien cieply i sloneczny. Jak mial tego dokonac wyczerpany, w deszczu i burzy? Dokladnie rozmasowal prawa reke; przywracajac krazenie w dloni odzyskal czucie w palcach na tyle, by moc zaufac ich sile. Strach naglil go do pospiechu. Najchetniej gramolilby sie na oslep, byle szybciej, byle juz miec to za soba. Wiedzial jednak, ze nie tedy droga. Jesli chcial wyjsc stad zywy, musial zastanawiac sie nad kazdym ruchem i przede wszystkim nie spieszyc sie. Powrot na szlak zajal mu dwadziescia minut. Obylo sie jednak bez dalszych wypadkow. Wracal przez Meall Tarmachan, czujac, jak z kazdym krokiem opuszczaja go sily. Z bolesna powolnoscia wlokl sie w dol zbocza, chory ze zmeczenia, lecz swiadom nadchodzacego zmroku, i to kazalo mu porzucic mysl o odpoczynku. Strach ustapil miejsca wscieklosci, jaka budzilo w nim wspomnienie mezczyzny, ktory zepchnal go z grani. Nie do wiary, jak ktos mogl byc tak glupi i bezmyslny. W innych okolicznosciach moze staralby sie uprawiedliwic tamtego, uzasadnic jego zachowanie dezorientacja nowicjusza, w poplochu uciekajacego przed burza. Teraz jednak nie byl w stanie wykrzesac z siebie ani odrobiny wyrozumialosci. Ten duren powinien byl zorientowac sie, ze na grani nie ma miejsca dla dwoch osob. Dotarlszy do samochodu cisnal plecak na tylne siedzenie i zwalil sie na fotel. Zamknal drzwi i nareszcie poczul sie bezpieczny. Chwilowo dosc mial otwartych przestrzeni. Jedyne, o czym marzyl, to znalezc sie we wlasnym domu. Wlaczyl silnik i wjechal na droge wiodaca wzdluz jeziora, kierujac sie ku Ben Lawers Hotel. Nie mial juz sily zmieniac butow, totez operowanie pedalami wymagalo dodatkowej koncentracji. Wjechal na parking przed hotelem i nie tyle wysiadl, co wypadl z wozu. Rany boskie! - zawolala wlascicielka, widzac swego goscia w tak oplakanym stanie. - Co sie panu stalo? Maly wypadek w gorach - slabym glosem odparl Bannerman. Kobieta zawolala syna, ktory pomogl Bannermanowi dojsc do baru i usiasc przed ogniem trzaskajacym na kominku. Sama pobiegla przygotowac kapiel. Chlopiec wreczyl Bannermanowi szklanke whisky i usmiechnal sie na widok reakcji, jaka wywolal pierwszy lyk palacego trunku. Bannerman oproznil naczynie i oddal je chlopcu, ruchem glowy proszac o jeszcze. Po kapieli, z trudem wygramolil sie z wanny i z mniejszym niz zwykle wigorem natarl recznikiem, a potem przystapil do ogledzin glowy w miejscu, gdzie zetknela sie ona ze skala. Mial tam guza, ale nie bylo to nic powaznego. Dziwne, ale poza otarciami na prawym reku i szkarlatna prega wokol nadgarstka, tam gdzie zacisnela sie petla czekana, nie odniosl zadnych obrazen. Masujac reke pomyslal, na jak cienkiej nitce wisialo niedawno jego zycie. Wzdrygnal sie, przejety naglym chlodem. Otworzyl walizke i przygotowal sobie suche ubranie. Naprawde, sadze, ze powinnismy wezwac z Killin lekarza. - Vera, wlascicielka hotelu, okazala sie osoba troskliwa. Bannerman podziekowal, ale uwazal, ze nie ma powodu do alarmu. Jedyne lekarstwo, jakiego potrzebuje, jest tam - usmiechnal sie, ruchem glowy wskazujac bar. Jesli jest pan pewien... -Jestem pewien - zdecydowanym tonem odparl Bannerman. Wypil jeszcze jedna whisky, a nastepnie zjadl najwieksza w zyciu porcje pieczeni. Poza nim w hotelu bylo tylko dwoje gosci - angielskie malzenstwo z Carlisle, zajete planowaniem jutrzejszej wspinaczki na Ben Lawers. -Podobno mial pan kiepski dzien - zagadnal mezczyzna. -Upadlem - powiedzial Bannerman, chociaz jego umysl buntowal sie przeciwko tak nieadekwatnemu okresleniu. Tyle strachu, grozy zagladajacej w oczy smierci, a potem zdawkowe "upadlem"? -Zdarza sie najlepszym - powiedzial mezczyzna. Bannerman usmiechnal sie blado i pokiwal glowa. Nie mial ochoty na rozmowe. Wyszedl z jadalni i usiadl przed kominkiem w barze. Wkrotce poczul sie senny i po kolejnej szklaneczce podziekowal wlascicielce hotelu i jej synowi za okazana mu uprzejmosc i poszedl do lozka. Owijajac sie kocem, slyszal jeszcze ulewe dudniaca o parapet. Przypomnial sobie prognoze pogody na dzisiaj... slonecznie i bezchmurnie. -Niedouczone palanty - mruknal i zapadl w sen. "Gleboki niz z osrodkiem nad Islandia przemiescil sie na poludnie, niosac deszcz i..." - Bannerman wylaczyl radio. Nikt nie musial mu mowic, ze pada, skoro od wyjazdu z Lowers jechal w ulewnym deszczu. Zmierzal do Kyle of Lochalsh, skad promem przeprawi sie na Skye. Samotna jazda sprzyjala kontemplacji muzyki. Uroczyste tony choralow gregorianskich plynace z glosnika niosly nerwom ukojenie, tworzac przy tym zaskakujaco stosowny akompaniament do widoku mrocznych gor za oknami. Sierra sunela rowno, w ciszy przerywanej jedynie odglosami wody uderzajacej o blotniki. W poblizu Glen Garry osuniecie sie ziemi zmusilo Bannermana do czterdziestominutowej przerwy w podrozy. Ciezkie, malowane na zolto koparki oczyscily wreszcie droge i policjant we fluoryzujacej kamizelce dal znak: "droga wolna". Kilkakrotnie Bannerman lapal sie na roztrzasaniu tego, co wydarzylo sie na zboczach Tarmachan. Nie zglaszajac wypadku policji i odmawiajac pomocy lekarskiej kierowal sie checia zbagatelizowania incydentu i wlasciwie mu sie to udalo. Wciaz jednak czul potrzebe analizowania wlasnego udzialu w tym, co sie stalo, oceny swojego zachowania tam, w gorach. Niewielu ludziom zdarza sie stanac w obliczu ostatecznej proby. W rezultacie umieramy nie wiedzac, jak zachowalibysmy sie w sytuacji ekstremalnej. Bannerman zawsze obawial sie o swoja reakcje w warunkach silnego stresu. To, czego wlasnie doswiadczyl, stalo sie dla niego niespodziewanym zrodlem wiedzy o sobie. Mial wrazenie, ze dzieki temu jego ucieczka od szpitala osiagnela swoj cel. Prawde mowiac, uwazal, ze nie ma sobie nic do zarzucenia. Owszem, wymiotowal, czul sie chory ze strachu, ale to dzialo sie juz po wszystkim, po tym, jak zwyciesko stawil czolo sytuacji. Przypomnial sobie, ze i wtedy, w szpitalu, rece zaczely mu sie trzasc dopiero po podjeciu decyzji co do wyniku biopsji - nie zas przedtem. Moze wiec niepotrzebnie obawial sie o swoja forme psychiczna? W Ralsey byl dopiero o szostej wieczorem. Z Kyle of Lochalsh przyplynal promem do Kyleakin na wyspie Sky. W Uig, na polnocy wyspy, zlapal kolejny prom do Lochmaddy na North Uist. Starozytny automobil udajacy taksowke zabral go stamtad do Ralsey. Prosze mnie wysadzic przed hotelem - zwrocil sie Bannerman do kierowcy. Tu nie ma hotelu - uslyszal w odpowiedzi. A wiec przed pubem. Pubu tez nie ma. W takim razie gdzie w Ralsey zatrzymuja sie przyjezdni? Do nas malo kto przyjezdza. Bannerman zmeczony calodzienna podroza, zirytowal sie. Co za nieuzyty typ, pomyslal. Ktos tu chyba wynajmuje pokoje? - warknal. Moze pan sprobowac u pani Ferguson. To tam dalej, po lewej stronie. - Kierowca najwyrazniej uznal, ze kurs dobiegl konca. Po lewej? Ten dom z lwami przy wejsciu - wyjasnil taksowkarz i wyciagnal reke po zaplate. Bannerman mial szczera ochote nie dac mu napiwku, ale rozmyslil sie i dorzucil funta. Wypij pan moje zdrowie-powiedzial. Kierowca usmiechnal sie polgebkiem i odjechal. - I obys sie udlawil - mruknal Bannerman, ruszajac w glab ciemnej uliczki. Dom z lwami przy wejsciu znalazl bez wiekszych trudnosci. Wywieszka w oknie obiecywala "pokoje do wynajecia". Jedenascie funtow za pokoj ze sniadaniem - oswiadczyla szorstko kobieta, ktora otworzyla drzwi. - Funt dodatkowo, jesli ktos chce herbaty i grzanek na kolacje. Cudownie - usmiechnal sie Bannerman. Kobieta obrzucila go takim spojrzeniem, jakby wypowiedzial bluznierstwo. -Czy to znaczy, ze bedzie pan sobie zyczyl herbaty i grzanek? - spytala. Owszem, prosze - potulnie odparl Bannerman. Zaprowadzila go do pokoiku na poddaszu, gdzie spadzisty sufit pozwalal przyjac pozycje wyprostowana jedynie na metrowej szerokosci dywaniku u stop wiekowego mosieznego lozka. Pokoj byl zimny i pachnial stechlizna, ale wlascicielka najwyrazniej nie obawiala sie konkurencji. Rad nierad Bannerman orzekl, ze jest zadowolony. Platne z gory - rzucila kobieta i wyciagnela reke. Oczywiscie - Bannerman z usmiechem odliczyl dwanascie funtow i zaplacil. Angielska dziesieciofuntowka zostala potraktowana z pogarda i podejrzliwoscia. Wlasciwie jestem troche glodny - nieobowiazujaco zagail Bannerman. - Gdyby pani zechciala... Moga byc jaja na bekonie. Nie doczekawszy sie rozwiniecia tej propozycji Bannerman nie mial innego wyjscia, jak powiedziec: Wspaniale. Bardzo pani uprzejma. To nic takiego - odparla kobieta. - Dbamy o naszych gosci. Proby nawiazania konwersacji z pania Ferguson spelzly na niczym. Nie zeby za jej malomownoscia kryla sie jakas wrogosc. Bannerman doszedl do wniosku, ze w gre wchodzi raczej naturalna sklonnosc do porozumiewania sie za pomoca maksymalnie oszczednych srodkow. Prawdopodobnie wszystkich traktowala w podobny sposob. Po pewnym czasie dal wiec za wygrana i postanowil wyjawic cel swojego przybycia. Szukam kobiety nazwiskiem MacLean, Shona MacLean - powiedzial. - Moze wie pani, gdzie moglbym ja znalezc? Pewnie tam, gdzie najwiekszy tlum - warknela jego rozmowczyni. Prosze? Tej kobiecie tylko bawienie gosci w glowie. - Pani Ferguson zgarnela okruchy ze stolu takim gestem, jakby byla to kolumna krwiozerczych mrowek. Bannerman czul sie troche niezrecznie, jak zawsze, gdy mial do czynienia z konfliktami, w ktorych wystepowal w roli obserwatora. -Czy ona mieszka gdzies tu w poblizu? - zaryzykowal jeszcze jedno pytanie. -W takim bialym domu z czerwonymi drzwiami. Jakby mnie kto pytal, to dla niej odpowiedni kolor. -Dziekuje pani. - Bannerman wstal od stolu, przeprosil i poszedl do swojego pokoju. Probowal wygladac przez malenkie okno, ale wioska tonela w absolutnych ciemnosciach. Wizyta u Shony MacLean musiala zaczekac do rana. Po nocy spedzonej w zimnym, niewygodnym lozku, goleniu w letniej wodzie i kolejnej porcji plywajacych w tluszczu jajek na bekonie, Bannerman spakowal torbe i z ulga pozegnal pania Ferguson. Mam nadzieje, ze jeszcze sie spotkamy - powiedziala z grymasem, ktory wyjatkowo dobrze - jak na nia - imitowal usmiech. Oczywiscie - uprzejmie odrzekl Bannerman, a pomyslal: predzej mnie diabli wezma! Glowna ulica wioski doszedl do bialego domu z czerwonymi drzwiami; zapukal. Otworzyla mu przystojna, moze trzydziestoletnia kobieta w obcislych dzinsach, podkreslajacych szczuplosc talii i kraglosc bioder, i spranym podkoszulku z wizerunkiem delfina. Jasne wlosy miala zwichrzone, a na twarzy usmiech, na ktory mialo sie ochote odpowiedziec tym samym. Czesc - powiedziala. - Pan chyba u nas nowy? Szukam Shony MacLean. Juz pan znalazl. Czym moge sluzyc? Chcialbym, zeby pomogla mi pani znalezc Lawrence'a Gilla - rzekl Bannerman. Usmiech zniknal z jej twarzy. Nie widzialam go od lat - odparla. - Kim pan jest? Nazywam sie lan Bannerman. Jestem patologiem i wlasnie staram sie uporzadkowac sprawy, nad ktorymi Gili pracowal przed swoja ucieczka. Ucieczka? - zdumiala sie Shona MacLean. Szczerze mowiac, panno MacLean, zona Gilla powiedziala mi, ze uciekl do pani. Kobieta wygladala na autentycznie wstrzasnieta. Nawet usta otworzyla ze zdziwienia. Jej reakcja zaskoczyla Bannermana. Dotad byl pewien, ze klamie. -Lepiej niech pan wejdzie do srodka - powiedziala. Wprowadzila go do przytulnego, jasno umeblowanego pokoju: sosna i perkal stanowily tu glowne elementy wystroju. Bannerman zajal miejsce na dlugiej sofie pod oknem. Shona przysiadla na poreczy duzego bujanego fotela. -Czy moze pan jakos udowodnic swoja tozsamosc? - za pytala. Bannerman wyjal z portfela karty kredytowe, prawo jazdy i szpitalna karte identyfikacyjna ze zdjeciem. Shona MacLean dokladnie obejrzala dokumenty i zwrocila je Bannermanowi z pytaniem: Czy cos pana laczy z Medical Research Council? Wlasnie MRC zlecila mi przeprowadzenie tego dochodzenia - odparl zdziwiony. - Dlaczego pani pyta? - Teraz juz nie mial watpliwosci, ze kobieta cos ukrywa. - Widziala sie pani z Lawrence'em, prawda? Shona MacLean skinela glowa. Byl tutaj? Tak, ale nie z powodow, o ktorych pan mysli. Kilka lat temu istotnie bylo cos miedzy nami, ale to dawno sie skonczylo. Przyszedl tutaj, poniewaz szukal kryjowki. Jak to, kryjowki? Byl przerazony. Powiedzial, ze ktos go sciga i ze zginie, jesli go zlapia. Ale dlaczego? Nie chcial powiedziec. Czy nadal przebywa na wyspie? Nie. A wie pani, gdzie sie ukryl? Tak - skinela glowa. - Na sasiedniej, nie zamieszkanej wyspie. Przeciez nie moze siedziec tam wiecznie! - wykrzyknal Bannerman. - Predzej czy pozniej bedzie musial opuscic kryjowke i znow znajdzie sie w niebezpieczenstwie. Czyz nie mam racji? Lawrence mowil co innego. Dal mi do wyslania paczke dla Medical Research Council w Londynie. Powiedzial, ze kiedy ta paczka dotrze do celu, gra sie skonczy i nie beda mieli powodu scigac go dalej. Mowi pani: paczke? Tak. Czy Lawrence powiedzial, co ona zawierala? Shona pokrecila glowa. Prosze ja opisac. Zwykla paczka. Kwadratowa, trzydziesci centymetrow na trzydziesci - pokazala dlonmi. I pani ja wyslala? Zanioslam ja na poczte w Cairnish. Kiedy? Dziewietnastego. Czy moge skorzystac z telefonu? Naturalnie. Bannerman wykrecil londynski numer MRC i poprosil Milne'a. Zapytal o paczke od Gilla. Nie dostalismy zadnej paczki - odparl Milne. - Co w niej bylo? Nie wiem - powiedzial Bannerman i odlozyl sluchawke. - Do tej pory powinna juz dojsc - mruknal. -Sprobuje sprawdzic na poczcie - powiedziala Shona. Bannerman ze swego miejsca na sofie przysluchiwal sie, jak prawi grzecznosci komus imieniem Kirstie, a potem mowi: -Chodzi mi o te paczke, ktora nadalam dziewietnastego. Te do Londynu. Bannerman spostrzegl, ze wyraz jej twarzy sie zmienil. Wykrzyknela: -Doktor Gili? Alez to niemozliwe... Nie, w porzadku, Kirstie. Musialam sie pomylic. Nie martw sie. Na razie. - Wolno odlozyla sluchawke. Bannerman z zapartym tchem czekal, az cos powie. Na poczcie twierdza, ze dziewietnastego po poludniu przyszedl Lawrence i wycofal paczke. Pokazal im odpowiedni dowod tozsamosci i Kirstie zwrocila mu przesylke. Czy to mozliwe? - zapytal Bannerman. W odpowiedzi Shona przeczaco pokrecila glowa. -Tego dnia Lawrence poplynal na wyspe i jest tam do dzisiaj. Lodz nie wrocila, wiec to nie mogl byc on... Ale ten, kto odebral paczke, musial miec jego dokumenty... Jak to sie stalo? Bannerman nie czul sie na silach odpowiedziec na to pytanie. Oboje rozumieli, co oznacza otrzymana przed chwila informacja i ta swiadomosc przejela ich lekiem. Ten, kto szukal Gilla, musial go znalezc. Pan wie, co bylo w tej paczce, prawda? - zapytala Shona, a jej wzrok mowil, ze probuje czytac w myslach Bannermana. Nie - odparl, i byla to prawda, ale pamietal przeciez o zaginionych mozgach, a wnioski nasuwaly sie same... Czyzby Gili probowal wyslac je do MRC, do Londynu? Ale dlaczego? I kto wycofal juz nadana paczke? I znow - dlaczego? Nagle Bannerman uswiadomil sobie, ze cala ta sprawa robi sie coraz bardziej przygnebiajaca. Pytan przybywalo, a zadne odpowiedzi nie przychodzily mu do glowy. Rozdzial 6 Kamienne schodki w nabrzezu zaprowadzily ich nad sama wode. Czekala tam na nich niewielka biala lodz z doczepionym silnikiem. Shona pierwsza wskoczyla na poklad i zajela miejsce na rufie.-Mam nadzieje, ze dobry z pana marynarz - powiedziala nachylajac sie nad silnikiem. - Moze dzis troche bujac. -Przezyje - odparl Bannerman. Za czwartym pociagnieciem linki startera silnik zaskoczyl. Shona zaczekala, az sie rozgrzeje i zagra rownym rytmem, wreszcie odrzucila cume, a Bannerman odepchnal lodz od nabrzeza. Wraz z pierwszymi falami u wyjscia z portu nad ich glowami pojawily sie mewy. Przy wtorze ich skwiru wyplyneli na otwarte morze. Nie zapytalem, czym sie pani zajmuje - powiedzial Bannerman podnoszac glos, aby przekrzyczec warkot motoru i szum wody. Jestem malarka. - Wolna od steru reka Shona odgarnela wlosy z twarzy. Malarka? Czemu to pana dziwi? Chyba spodziewalem sie, ze cos pania laczy z medycyna albo naukami biologicznymi. Z powodu Lawrence'a? W pewnym sensie to prawda. Przed wstapieniem do szkoly plastycznej pracowalam jako fizjoterapeutka. Lawrence'a poznalam podczas praktyki w szpitalu w Dundee. I miala pani z nim romans. Tak zwyklo sie o tym mowic - powiedziala Shona. A jak pani by powiedziala? Kochalismy sie, ale on byl zonaty. Dlaczego wiec nie odszedl od zony? Czy pan jest zonaty? - zapytala niespodziewanie. Nie. Tak przypuszczalam. Nie bardzo rozumiem. Nie wszystko jest takie proste, jak sie niektorym wydaje. Lawrence mial male dzieci i zone, ktora byla calkowicie zalezna od niego. Po prostu poslubil niewlasciwa kobiete. Wielu ludziom to sie zdarza i wcale nie musza sie od razu rozwodzic. Tacy jak Lawrence godza sie z tym i robia dobra mine do zlej gry. Tacy juz sa. Co to znaczy: tacy jak Lawrence? Dobrzy, lecz slabi. Lawrence nie skrzywdzilby muchy, a co dopiero innego czlowieka. Kto pierwszy zdecydowal sie na zerwanie? Ja. Zostalismy jednak przyjaciolmi. Pisalismy do siebie raz, dwa razy do roku. Jesli potrzebowal wsparcia zyczliwej duszy, dzwonil do mnie. Bannerman pokiwal glowa. Pora byla zmienic temat. Czy mozna wyzyc z zarobkow plastyka? Zalezy, co pan nazywa zyciem - usmiechnela sie Shona. - Robie ilustracje do ksiazek dla dzieci i dorywczo przyjmuje akwizycje od Mammona. Nie jest to stala praca, ale pozwala mi robic to, co chce. Czyli? Mieszkac na wyspie, malowac, wyplywac w morze, kiedy przyjdzie mi na to ochota, cieszyc sie wiatrem i gapic sie na niebo... Brzmi interesujaco. A pan? Co, ja? Czy pan robi to, co chce? Bannerman stwierdzil, ze nie bardzo umie odpowiedziec na to pytanie. Chyba tak - mruknal. - Nigdy sie nad tym nie zastanawialem. A powinien pan - odparla Shona. Doplywali do brzegu. Shona ustawila lodz prostopadle do kamienistej plazy i w ostatniej chwili przechylila silnik, chroniac srube od zetkniecia z dnem. Wyskoczyla na plycizne i z lina cumownicza w dloni pobiegla w strone brzegu. Bannerman, choc z o niebo mniejszym wdziekiem, poszedl w jej slady i pomogl wciagnac lodz na suchy lad. -Domek jest tam, przy zachodnim skraju urwiska - powiedziala Shona, wskazujac gorujaca nad wybrzezem sciane klifu. Wiatr, dosc silny juz nad woda, wzmogl sie jeszcze, kiedy waska sciezka dotarli na szczyt urwiska. Idac w strone domku, juz z daleka slyszeli trzaskanie o mur nie domknietych tylnych drzwi. Wewnatrz znalezli lezacy na podlodze plecak Gilla. Zabrany na wyspe zapas zywnosci wygladal na nienaruszony. Przeszukali wszystkie pomieszczenia, ale na prozno. Dom byl pusty. Na podlodze w kuchni odkryli slady stop. Bannerman zdolal ustalic, ze przebywalo tam niedawno kilka osob. Mysle, ze ktos tu na niego czekal - powiedzial. Moze zabrali go z powrotem na staly lad - podsunela Shona. Moze. - Bannerman nie probowal ukrywac watpliwosci. Jesli przesladowcy dopadli Gilla w poblizu urwiska... Wyszedl z chaty, mowiac, ze rozejrzy sie na zewnatrz. Podczolgal sie do skraju urwiska i spojrzal w dol. To, co zobaczyl, wlasciwie go nie zaskoczylo - rozciagniety na kamieniach ludzki ksztalt, nienaturalnie skrecony, w pozycji swiadczacej o licznych zlamaniach kosci. Rozpryski fal co chwila zalewaly cialo morska woda. Bannerman oparl glowe na rekach i przymknal oczy. W zoladku czul dziwna pustke i to bylo zdecydowanie nieprzyjemne wrazenie. W co on sie, do diabla, wpakowal? Wiadomosc o losie Gilla wstrzasnela Shona . Patrzyla na Bannermana z dziwna dla niej bezradnoscia, a w jej oczach pojawily sie lzy. -Chyba sie tego spodziewalam - powiedziala. - Od kiedy Kirstie powiedziala mi o tym czlowieku z dokumentami Lawrence'a, o zabraniu paczki... - glos jej sie zalamal. Bannerman byl szczerze poruszony jej cierpieniem. -Przykro mi - wymamrotal, nie bardzo wiedzac, co w tej sytuacji moglby powiedziec. Shona odetchnela gleboko i wyprostowala sie. Co teraz? - zapytala i wierzchem dloni otarla oczy. Po powrocie musimy zawiadomic wladze. Zabiora zwloki; wiedza, co robic w takich wypadkach. Droga powrotna na North Uist uplynela im w milczeniu. Dopiero u wejscia do portu w Ralsey Shona powiedziala: -Jego zona powinna wiedziec, ze nie uciekl od niej, aby byc ze mna. Powie jej pan to, prawda? Bannerman bez slowa skinal glowa. Shona uwiazala lodz, a kiedy znalezli sie na nabrzezu, spojrzala na zegarek. Dzisiaj nie zdazy pan wrocic na lad. Znowu musze spac u pani Ferguson - zauwazyl Bannerman, czujac, jak wnetrznosci sciskaja mu sie na mysl o jeszcze jednej porcji jajek na bekonie. Moze pan przenocowac u mnie - powiedziala Shona. Czy to nie da sasiadom powodu do plotek? - zapytal. Owszem - odparla. Mysle, ze powinnismy sie napic - oswiadczyla Shona, kiedy zamknely sie za nimi drzwi bialego domu, tlumiac szum morza. - Whisky? Prosze. Potem zadzwonimy na policje. Bannerman zawahal sie. Nie zadzwonimy na policje? - zdziwila sie. Wolalbym, zeby to pani ich zawiadomila... jutro, po moim wyjezdzie. Moja obecnosc tutaj nic nie zmieni, a ja mam zadanie do wykonania. Co to za zadanie? - spytala Shona. - Czy wie pan, dlaczego zamordowano Gilla? Wlasciwie nie... ale ma to jakis zwiazek ze smiercia trzech mezczyzn z Achnagelloch. Gili badal te sprawe i musial odkryc cos, co jacys ludzie chcieli utrzymac w tajemnicy. Nawet za cene ludzkiego zycia? Najwidoczniej. - Bannerman wzruszyl ramionami. Co niezwyklego bylo w tych trzech zgonach? Jak umarli ci mezczyzni? Zachorowali. Na pewna chorobe mozgu. Ale tu chodzi o cos wazniejszego, prawda? Dlaczego pani tak sadzi? -Czuje, ze nie mowi mi pan wszystkiego. Bannerman spuscil wzrok. -Istotnie, nie powiedzialem wszystkiego - przyznal. - Ale to i tak nie pomogloby nam zrozumiec, dlaczego zginal Lawrence. -Mimo to chcialabym wiedziec - nalegala Shona. Bannerman skinal glowa. -Dobrze - powiedzial. - Czy slyszala pani o chorobie zwanej scrapie? Zaprzeczyla ruchem glowy. To choroba owiec, atakujaca centralny uklad nerwowy. Znamy ja od dawna, ale dotad sadzilismy, ze zapadaja na nia wylacznie owce, totez nikt nie poswiecal jej wiekszej uwagi. Az do niedawna. A co sie stalo? Okazalo sie, ze moze ona przekraczac tak zwana bariere gatunkowa. Wirus scrapie zaczal atakowac krowy, wywolujac chorobe o nazwie encefalopatia gabczasta bydla. Krowia wscieklizna? Wlasnie. Musielismy przyjac do wiadomosci, ze miedzy owcami a bydlem rogatym nie ma zadnej bariery gatunkowej; skutecznej chocby w stosunku do tych wirusow. To okropne. Uwazamy, ze ci trzej mezczyzni z Achnagelloch umarli na scrapie. Co? - wykrzyknela Shona. - Wiec to przenosi sie na ludzi? Tak, i chodzi o to, zeby ustalic, dlaczego i w jaki sposob. Teraz rozumiem - powiedziala Shona. - Dziekuje, ze mi pan powiedzial. Tylko prosze nie opowiadac o tym swoim znajomym - zastrzegl sie Bannerman. Shona usmiechnela sie nieznacznie i skinela glowa. -Stad pojedzie pan prosto do Edynburga? Nie, do Achnagelloch. Czy to nie bedzie niebezpieczne? Nie sadze - odparl Bannerman. Przeciez bedzie pan robil to samo, co Lawrence; chodzil po ludziach, wypytywal... Chyba tak. - Bannerman zamyslil sie. Prosze uwazac na siebie - powiedziala. Jej slowom towarzyszylo spojrzenie pelne autentycznej troski. Bannerman podziekowal ruchem glowy. Nie zadzwonie na policje, dopoki pan nie wyjedzie. Dzieki. I jeszcze jedno. Bylbym wdzieczny, gdyby zechciala pani zameldowac po prostu o znalezieniu ciala. Prosze nie mowic o paczce i o tym mezczyznie z poczty. Jak pan chce, ale czy w takim razie nie uznaja, ze to byl zwykly wypadek? Postaram sie, zeby wladze dowiedzialy sie, co naprawde zaszlo. Latwiej przyjdzie im zajac sie ta sprawa, jesli nie beda mieli na karku prasy. Shona przygotowala obiad, jakiego - zdaniem Bannermana - nie powstydzilaby sie zadna londynska restauracja. Popijajac kawe nie szczedzil wyrazow uznania dla gospodyni. -Ciesze sie, ze panu smakowalo - powiedziala Shona. - Bardzo lubie gotowac. Kiedy przyjezdza ktos z wydawnictwa albo autor ilustrowanej przeze mnie ksiazki, robie sobie prawdziwe swieto. A wiec to byli ci "goscie", pomyslal Bannerman, przypominajac sobie slowa pani Ferguson. Zlosliwa jedza. Moze przydam sie przy zmywaniu? Jesli ma pan ochote... Kiedy skonczyli, Shona dorzucila drewna do kominka, a potem oboje zasiedli przed ogniem, aby nacieszyc sie jego cieplem i spokojem poobiedniej sjesty. Shona chciala wiedziec, co Bannerman robi, gdy nie zajmuje sie badaniem jakichs tajemniczych spraw. Odrzekl, ze po raz pierwszy go poproszono, aby cos "zbadal". Jest zwyklym patologiem, konsultantem w pewnej klinice w Londynie. Dlaczego wiec zwrocono sie akurat do pana? - zapytala. Chyba dlatego, ze znam sie troche na chorobach mozgu. -Rozumiem. I dobrze sie pan czuje jako "znawca chorob mozgu"? Bannerman znowu poczul sie zbity z tropu. Jak wtedy na lodzi, nie bardzo wiedzial, jak odpowiedziec na tak postawione pytanie. Raczej tak - mruknal bez przekonania. To musi byc bardzo interesujace - rzucila Shona i wstala, aby wlaczyc gramofon. Wrociwszy na swoje miejsce polozyla na podlodze poduszke i wskazujac ja powiedziala: - Prosze tu usiasc. Bannerman otworzyl usta, jakby zamierzal cos powiedziec, ale rozmyslil sie i poslusznie usiadl miedzy stopami Shony, plecami do fotela. Zauwazylam, ze ma pan nadwerezone prawe ramie - powiedziala. - Oszczedzal je pan przez caly dzien. - Zaczela ugniatac miesnie po prawej stronie jego szyi, na co odpowiedzial jekiem ni to bolu, ni rozkoszy. Mialem wczoraj maly wypadek. Nieczesto zdarza mi sie praktykowac jako fizjoterapeutka - usmiechnela sie. Dlaczego zrezygnowala pani z tego zawodu? To nie bylo to, co chcialam robic. Tak po prostu? Tak po prostu. Kazdy ma tylko jedno zycie. Czy bardzo sie pani pogniewa, jesli zapale? Alez nie. Prosze. Na chwile przerwala masowanie czekajac, az Bannerman zapali papierosa plonaca drzazga z kominka. Myslalam, ze lekarze nie pala - powiedziala wreszcie. Ten pali. A wiec panu nie jest latwiej zerwac z nalogiem niz panskim pacjentom. Mam racje? -Nie wiem. Nie probowalem. Shona wygladala na zaintrygowana. Dlaczego? Jesli jest to rzeczywiscie tak szkodliwe jak wy, lekarze, nam wmawiacie... Dla wielu ludzi smierc jest tylko jeszcze jedna choroba, ktora mozna wyleczyc. Wlasnie ludzie mojej profesji sa odpowiedzialni za powstanie takiej opinii. Sluchajac ich, mozna uwierzyc, ze odzywiajac sie we wlasciwy sposob, uprawiajac sport, unikajac palenia tytoniu, spozywania alkoholu, przebywania na sloncu i Bog wie czego jeszcze, zwieksza sie swoje szanse na niesmiertelnosc. A to nieprawda. Nie. Nie ma sie co ludzic. Wszystkie te wyrzeczenia do niczego nie prowadza. Jedyne, co mozna zyskac, to ze umrze sie nieco pozniej, jako pozbawiona wladz umyslowych, slepa, glucha, nie panujaca nad odruchami fizjologicznymi mumia. Juz dawno doszedlem do wniosku, ze to nie dla mnie. Zaloze sie, ze maslo tez pan jada - usmiechnela sie Shona. I lubie kawe z kofeina. Mam nadzieje, ze nie mowi pan takich rzeczy swoim pacjentom. Jak dotad z "nikim o tym nie rozmawialem - odrzekl Bannerman. Zastanawial sie, dlaczego wlasnie teraz zebralo mu sie na zwierzenia. Zamilkl. Czul, jak pod palcami Shony bol opuszcza naciagniete miesnie. Gdybyz tak jeszcze mogl zapomniec o Gilhi, martwym na tamtej kamienistej plazy... W pokoju na pietrze, uzywanym przez Shone jako pracownia, czekala na goscia rozlozona na podlodze mata do spania. W suficie znajdowalo sie duze, pochyle okno, tak ze lezac na plecach Bannerman mogl patrzec na gwiazdy migocace na bezchmurnym niebie. Pomieszczenie wypelnial zapach farb olejnych, nie na tyle jednak silny, aby byl nieprzyjemny. Bannermanowi przypomnial uczniowskie czasy i balagan szkolnej pracowni plastycznej. Bliski szum morza przypominal dziecinstwo, budzil jakies wspomnienia z wakacji spedzonych z rodzicami i niejasna tesknote za tamtym niewinnym szczesciem. W kazdym innym przypadku tak blogi nastroj gwarantowalby Bannermanowi bezpieczne odplyniecie w spokojny sen - ale nie tej nocy. Ciagle bowiem mial przed oczyma porzucone na zalewanych przez fale skalach zwloki Gilia, ten obraz przesladowal go, burzyl spokoj. Gili niewatpliwie sie czegos dowiedzial o przyczynach smierci robotnikow z Achnagelloch. Czegos, o czym nie wiedzial nikt poza nim, a co bylo na tyle wazne, by sprowadzic nan smierc. Zabijajac go, zamknieto mu usta raz na zawsze. Wszystko to jednak wydawalo sie calkowicie pozbawione sensu. Gili juz wczesniej ujawnil swoje podejrzenia co do roli wirusa scrapie w calej tej sprawie, przesylajac probki mozgow do zbadania w MRC. Czego jeszcze mogl sie dowiedziec? Jaki sens mialo wysylanie mozgow zmarlych do Londynu? - jesli to rzeczywiscie one znajdowaly sie w zaginionej paczce. Po dluzszym zastanowieniu Bannerman doszedl do wniosku, ze miedzy skrawkami wyslanymi przez Gilla do Londynu, a samymi, obecnie zaginionymi, mozgami byla przynajmniej jedna istotna roznica. Otoz probki stanowily "martwy" material: preparat, poddany w czasie przygotowania dzialaniu srodkow konserwujacych, nie zawieral zywych mikroorganizmow. Natomiast mozgi mozna bylo traktowac jako rezerwuar zywych wirusow. Czy dlatego wiec Gili probowal przeslac je do MRC, ze zawieraly zywe wirusy? Z dreszczem przerazenia Bannerman uswiadomil sobie, jakie moga byc konsekwencje takiego rozumowania. Czym kierowali sie ludzie, ktorzy przechwycili paczke? I komu moglo zalezec na zdobyciu czegos tak niebezpiecznego? Mozna bylo znalezc wiele przerazajacych odpowiedzi na te pytania - smiercionosny wirus rownie dobrze mogl stac sie podstawa kryminalnego szantazu, jak i materialem do produkcji broni biologicznej. Broni znacznie skuteczniejszej niz konwencjonalna. Latwiej czlowieka zarazic smiertelna choroba niz zabic. Wizja SCUD-ow wypelnionych wirusem atakujacej mozg choroby, spadajacych na Tel Awiw nie nalezala do przyjemnych. A przy tym bron biologiczna byla o wiele tansza od bomby atomowej... W tym miejscu Bannerman uznal, ze zbytnio popuszcza wodze fantazji. Przede wszystkim istnienie nowej odmiany wirusa scrapie pozostawalo na razie w sferze domyslow. Domyslow znanych jedynie kierownictwu Medical Research Council i... rzadowi Jej Krolewskiej Mosci. Mysl Bannermana pobiegla nagle calkowicie odmiennym torem. Moze temu, kto przechwycil paczke, nie zalezalo wcale na zdobyciu jej zawartosci? Moze nie obchodzily go zywe wirusy? Moze chodzilo po prostu o zniszczenie wszelkich dowodow tego, co zaszlo w Achnagelloch... i powstrzymanie dalszego sledztwa? Rankiem Bannerman wykapal sie bez pospiechu, a potem otworzyl okno i stojac w blasku wschodzacego slonca dokladnie natarl sie recznikiem. Jasna, nowoczesna lazienka Shony MacLean wydawala mu sie nadzwyczaj sympatycznym miejscem. Przez uchylone okno widzial, jak fale morskie uderzaja o nabrzeze. Z dolu dochodzil go zapach swiezo parzonej kawy. Poczul glod. Jak przypuszczal, Shona byla juz w kuchni. Jak sie spalo? - zapytala. Jako tako - odparl. - A pani? Podobnie. Nie moglam przestac myslec o Lawrensie. Byl takim spokojnym czlowiekiem. Nie miesci mi sie w glowie, ze ktos mogl go zamordowac. Bannerman ze wspolczuciem pokiwal glowa, nie znajdujac jednak nic, co moglby na to powiedziec. -Ma pan jakies nowe pomysly? - spytala Shona. Wzruszyl ramionami i pokrecil glowa. Raczej nie, ale jestem coraz bardziej przekonany, ze klucz do tej sprawy lezy w Achnagelloch. Czy nie sadzi pan, ze opowiedzenie wszystkiego policji mogloby okazac sie dobrym pomyslem? Jeszcze nie teraz. Mam nadzieje, ze pan wie, co robi - powiedziala Shona. Zadzwonila po taksowke, a przez ten czas Bannerman spakowal swoje rzeczy. Nie spodziewal sie, ze czeka go spotkanie z tym samym kierowca, ktory przywiozl go do wsi, totez widok znajomego samochodu byl dlan niemilym zaskoczeniem. Prosze na siebie uwazac - powiedziala Shona. Dzieki za wszystko. Nie wiem, jak bym przezyl jeszcze jedna noc u pani Ferguson. Niech pan sie jeszcze odezwie. - Shona usmiechnela sie. Na pewno - odparl Bannerman, ruszajac w strone samochodu. O, to pan - zdziwil sie kierowca. We wlasnej osobie. Zdawalo mi sie, ze zatrzymal sie pan u pani Ferguson. Doprawdy? - burknal Bannerman, wsiadajac do wozu. Pierwszy kilometr przejechali w milczeniu. Bannermanowi odpowiadal taki stan rzeczy, ale kierowcy ciekawosc nie dawala spokoju. A w ogole to pan przyjechal w interesach czy dla przyjemnosci? - zapytal, wykrzywiajac sie w przyjacielskim, jak mu sie wydawalo, usmiechu. W interesach - rzucil Bannerman, nie odrywajac wzroku od okna. I jakie to niby interesy, he? Dojezdzali do celu. Bannerman zwlekal z odpowiedzia, dopoki samochod nie stanal. Wtedy siegnal po portfel i rzekl: -Jestem inspektorem podatkowym. - Odliczyl naleznosc z dodatkowym funtem napiwku i wreczajac taksowkarzowi pieniadze rzucil: - Oczywiscie, nie zapomni pan zglosic napiwku, prawda? Podroz na staly lad przebiegla bez zaklocen. Nieco smutnym spojrzeniem Bannerman pozegnal majaczaca w oddali wyspe Shony MacLean i ruszyl ku Achnagelloch. Przez pierwsze trzy godziny pogoda mu sprzyjala, totez zatrzymujac sie na lunch w przydroznym pubie czul sie calkiem rzesko. Wlascicielem zajazdu okazal sie Anglik z Surrey, ktory po latach pracy w ubezpieczeniach przeniosl sie na polnoc, by zostac hotelarzem. Od jak dawna pan tu przebywa? - zainteresowal sie Bannerman. To juz nasza trzecia zima. I co, spelnily sie panskie marzenia? Pluje sobie w brode, ze w ogole ruszylem sie z poludnia - odparl mezczyzna i objuczony stosem brudnych naczyn plecami otworzyl sobie drzwi do kuchni. Bannerman wiecej nie wypytywal. Rozpadalo sie, kiedy minal Loch Shin. Deszcz stopniowo przybieral na sile. Wycieraczki z trudem usuwaly wode z przedniej szyby. Bannerman musial zwolnic. Droga wzdluz zachodniego brzegu Loch Mor powoli zmieniala sie w rwacy potok. Chwilami trudno bylo powiedziec, gdzie konczy sie jezioro, a zaczyna szosa. Bannerman modlil sie w duchu, by instalacja elektryczna sierry wytrzymala ten potop i celowo jechal na niskim biegu, aby utrzymac wysokie obroty silnika. Zaczynal sie juz powaznie niepokoic, ale wkrotce droga zaczela sie piac w gore. Zapalil papierosa i probowal sie odprezyc. Dobre samopoczucie opuscilo go jednak bardzo szybko, a to w chwili, gdy ujrzal drogowskaz nakazujacy zjazd z autostrady A 838 i kontynuowanie podrozy kreta, boczna droga. U jej kresu lezalo Achnagelloch. W odleglosci niespelna kilometra od skrzyzowania przejazd zatarasowalo zwalisko ziemi i skal. Woda podmyla zbocze wzgorza, powodujac jego obsuniecie. Bannerman nie mial innego wyjscia, jak wygramolic sie z wozu i wlasnorecznie usunac przeszkode. Szczesciem kamienie lezace na drodze nie byly zbyt wielkie i wiekszosc z nich udalo mu sie po prostu zepchnac nogami, ale przemokl przy tym do suchej nitki. -Przeklety kraj - mruczal, sadowiac sie na powrot za kierownica. Punktualnie o siodmej ujrzal przed soba swiatla Achnagelloch i musial przyznac, ze ten widok sprawil mu ulge. Przejechal glowna ulica wioski nie napotkawszy zywej duszy. Zawrocil na miejsce, gdzie widzial szyld hotelu, i wtedy spostrzegl ludzka sylwetke przemykajaca pospiesznie z jednych drzwi do drugich. W recepcji hoteliku nie bylo nikogo. Bannerman rzucil bagaz na podloge i strzasnal wode z plaszcza. Czekajac, az ktos sie nim zajmie, przeczytal ogloszenia wiszace na scianie przy drzwiach; mial nadzieje, ze w ten sposob dowie sie czegos o miejscu, w ktorym sie znalazl. Byly to typowe malomiasteczkowe czy wiejskie ogloszenia: jedno dotyczylo osiagniec miejscowej druzyny "darts", inne zachwalaly lokalne atrakcje turystyczne i, oczywiscie, wspanialy klimat, nie brakowalo tez podsumowania wynikow swiatecznej kwesty dobroczynnej urzadzonej w hotelowym barze. Uwage Bannermana zwrocilo zawiadomienie, ze na fundusz pomocy May Buchan wplynelo juz sto osiemdziesiat trzy funty. Pamietal to nazwisko, tak nazywal sie jeden ze zmarlych robotnikow. May Buchan musiala byc wdowa po nim. -Czym moge sluzyc? - uslyszal za soba pytanie, w ktorym zabrzmial wyrazny szkocki akcent. Odwrociwszy sie, Bannerman stanal oko w oko z mezczyzna okolo piecdziesiatki, w grubo dzianej welnianej kamizelce i sztruksowych spodniach. Spod szopy siwych wlosow patrzyly bystro oczy przesloniete okularami w grubej oprawie. Chcialbym wynajac pokoj - oznajmil Bannerman. Pokoj, powiada pan - machinalnie powtorzyl mezczyzna, obrzucajac przybysza taksujacym spojrzeniem. - A jaki pokoj pana interesuje? Najlepiej cieply, suchy i z lazienka. Ano, jak powiadaja Amerykanie, dwa z trzech to juz niezle. Nie mamy pokoi z lazienka, ale poniewaz jest pan jedynym gosciem nie grozi panu stanie w kolejce. Doskonale. - Bannerman czul sie tak zmeczony, ze bez sprzeciwu zgodzilby sie na kat w stajni. - Jesli mozna, chcialbym od razu pojsc na gore. Obawiam sie, ze to niemozliwe. Dlaczego? Agnes musi wpierw przygotowac pokoj. O tej porze roku raczej nie spodziewamy sie klientow. Moze zechce pan zaczekac w barze? Bannerman nie mial nic przeciwko temu. Za wskazanymi przez recepcjoniste drzwiami znalazl niewielka salke zasnuta dymem wydobywajacym sie z weglowego piecyka ustawionego w kacie. Przy barze siedziala trojka mezczyzn; role barmana pelnil kilkunastoletni mlodzian. Wszyscy zwrocili wzrok na nowego goscia. Paskudna noc - odezwal sie jeden z mezczyzn. Rzeczywiscie - zgodzil sie Bannerman. Mezczyzni wygladali na miejscowych; dwaj z nich mieli na glowach berety, przy czym jeden opieral lokiec na kiju pasterskim zakonczonym rzezbiona galka z baraniego rogu. Trzeci mezczyzna odziany byl w roboczy kombinezon i welniany kapelusz. Najmlodszy z calej trojki, usmiechal sie przyjaznie. Jest pan Anglikiem? - zapytal. Obawiam sie, ze tak - z niepewnym usmiechem odparl Bannerman. Odpowiedzia byl choralny wybuch smiechu. Nam to nie przeszkadza. W takim razie moze moglbym postawic panom po szklaneczce? Zamowiono whisky. Barman, zaproszony do udzialu w poczestunku, zdecydowal sie na piwo. Zagrzechotal w szklankach lod; twarze obecnych ozywily sie. Co pana sprowadza do Achnagelloch? - spytal mezczyzna z kijem. Jestem lekarzem - odparl Bannerman. - Przyjechalem spotkac sie z przedstawicielami tutejszej sluzby zdrowia... w sprawie tych trzech zmarlych. Oswiadczenie Bannermana nie wywolalo wiekszego wrazenia. Mezczyzna z kijem pokrecil glowa i powiedzial: Tak, zapalenie opon mozgowych to paskudna choroba. Chlopak mojej siostry umarl na to samo. Znal pan tych ludzi? To mala miejscowosc. Wszyscy tu wszystkich znaja. Pan chyba tez pracuje przy owcach, prawda? - domyslil sie Bannerman. Zapytany potwierdzil skinieniem glowy. A pan? - Bannerman spojrzal na tego w berecie. A jakze. I pan tez? - to pytanie skierowane bylo do najmlodszego z trojki. Ja pracuje w kopalni. W kopalni? W kamieniolomach. Nie wiedzialem, ze sa tu kamieniolomy. Bo nie bylo, dopoki Holender nie kupil majatku Invergelloch. Wszyscy mowili, ze to wariat: co za sens kupowac kawal jalowego wrzosowiska. Ale potem okazalo sie, ze on zalatwil sobie licencje na wydobycie kamienia drogowego. I teraz robi ciezka forse. Cholerni cudzoziemcy-warknal jeden z owczarzy. - W polnocnej Szkocji wiecej tych przekletych Holendrow niz w Amsterdamie. Ja tam sie nie skarze - powiedzial mlody kamieniarz. - Mam dobra robote i to z daleka od tych smierdzacych owiec! Bannerman zasmial sie, a mlodzieniec ciagnal dalej z ozywieniem: Mowie panu, ze gdyby w tej wiosce przestano rozmawiac o owcach, cicho byloby jak na cmentarzu. Nie przesadzam. A idz do diabla! - burknal jeden z owczarzy i leniwie pogrozil piescia chlopakowi. Nie bylo w tym jednak zlosci. Obaj starsi mezczyzni sluchali wynurzen chlopaka usmiechajac sie z poblazaniem dla jego szczeniecej zapalczywosci. Ilu ludzi pracuje w kamieniolomach? - zapytal Bannerman. Okolo piecdziesieciu. Glownie stad i ze Stobmor. Piecdziesieciu murzynow - wtracil owczarz. - Cala lepsza robote Holendrzy trzymaja dla swoich. A tutejsi robia za murzynow. Chlopak wzruszyl ramionami, ale nie podjal wyzwania. A ilu jest tych Holendrow? Dziesieciu czy dwunastu. I dobrze im sie tu wiedzie. Przytyli na szkockim chlebie - dorzucil zlosliwie owczarz. A co, Szkoci nie mogli pierwsi pomyslec o tej robocie? - zaperzyl sie kamieniarz. Temat kamieniolomow zostal wyczerpany. Bannerman chcial wiedziec, czy owczarze nie znaja przypadkiem farmy, na ktorej pracowali ci trzej zmarli. A moze sami tam pracuja? Nie - pokrecili glowami. - Pracujemy w majatku Liddel - powiedzial jeden z nich. - To kawal drogi na poludnie od Inverladdie. Slyszalem, ze w Inverladdie mieli klopoty ze scrapie. U was tez? Odpukac, nie - odparl mezczyzna z kijem pasterskim. - Jestesmy czysci. Bannerman przygladal sie pilnie, czy owczarze nie wymieniaja przypadkiem porozumiewawczych spojrzen, ale nic takiego nie zauwazyl. Wiedzial, ze hodowcy owiec niechetnie przyznaja sie do wykrycia scrapie u swoich zwierzat. W barze pojawil sie wlasciciel hotelu z wiadomoscia, ze pokoj doktora juz gotow. -Moze chcialby pan cos przekasic? - zapytal. Bannerman utkwil wzrok w plamie z sosu pomidorowego na kamizelce gospodarza. A co pan proponuje? - zapytal ostroznie. Moze tak jaja na bekonie? Blysk morderczej furii w oku Bannermana zgasl, gdy hotelarz rozszerzyl nieco swoja oferte. Stanelo na befsztyku. Bannerman zyczyl dobrej nocy nowo poznanym kompanom i poszedl do swojego pokoju. Juz na schodach uderzyl go znajomy zapaszek, wlasciwy wszystkim prowincjonalnym hotelikom w kraju - won kurzu, wilgoci i wykladzin podlogowych. Jego pokoj okazal sie calkiem cieply, a to skutkiem dzialania nastawionego na maksymalna moc elektrycznego grzejnika. Usiadl na probe na lozku i stwierdzil, ze jest twarde, ale wygodne. Wiszacy nad nim obrazek przedstawial trawler przebijajacy sie przez spienione fale. Tytul tego dziela brzmial: "Powrot do domu" - wykaligrafowano go ozdobnym pismem w dole plotna. Bannerman usmiechnal sie, sluchajac, jak niesiony wiatrem deszcz tlucze o szyby. -Cholernie dobry pomysl - mruknal. Niespodziewanie zadzwonil telefon. Gospodarz zawiadamial, ze befsztyk jest gotow. Rozdzial 7 Rano Bannerman zatelefonowal do Medical Research Council. Dlugo czekal, nim polaczono go z Hughem Milne'em.Dzwonilem do pana do Edynburga. Powiedziano mi, ze wyjechal pan na polnoc - mowil Milne. Stalo sie cos strasznego - przerwal mu Bannerman. - Zamordowano Lawrence'a Gilla. Co takiego?! Zamordowano? Nie wiem, kto go zabil ani dlaczego, ale jestem pewien, ze ma to zwiazek z nasza sprawa. Nieprawdopodobne! Dlaczego ktos mialby zabijac patologa, ktory probuje tylko ustalic przyczyne smierci kilku pacjentow? Bannerman wzial gleboki oddech i starajac sie mowic spokojnie, odparl: Wiem, ze to brzmi idiotycznie, ale jestem przekonany, ze jacys ludzie albo jakies... - urwal, szukajac odpowiedniego slowa -...sily, nie chca, aby odkryto prawde o przyczynach smierci robotnikow z Achnagelloch. - Opowiedzial Milne'owi o zaginieciu mozgow usunietych ze zwlok spoczywajacych w edynburskiej kostnicy. Gdzie pan jest w tej chwili? - zapytal Milne. Nie bylo sensu tkwic bezczynnie w Edynburgu, totez wybralem sie do Achnagelloch. Od zony Gilla dowiedzialem sie o pewnej wyspie, mogacej byc celem jego ucieczki. Probowalem go odnalezc i wypytac o te brakujace mozgi. I znalazlem: martwego u stop nadmorskiego urwiska. Jest pan pewien, ze to nie byl wypadek? Absolutnie. Gili ukryl sie na tej wyspie, bo wiedzial, ze ktos go sciga. Probowal wyslac do pana paczke, zawierajaca, jak sadze, owe mozgi. Ale dlaczego, skoro juz widzielismy zrobione przez niego preparaty? -Ba, sam bym chcial wiedziec - westchnal Bannerman. Jego rozmowca milczal. Bannerman przypuszczal, ze Milne nie bardzo mogl sie pogodzic z uslyszanymi wlasnie rewelacjami. Podejrzewal, iz odkrycie kryminalnych aspektow ich sprawy, dotad nie wykraczajacej poza problematyke czysto medyczna, postawilo go w sytuacji, do ktorej nie przywykl w swojej wiezy z kosci sloniowej. Ostatecznie byl naukowcem, a nie policjantem. Czy nie powinien pan wrocic pierwszym pociagiem do Londynu? - odezwal sie wreszcie Milne. - Kontynuowanie badan moze byc niebezpieczne. Myslalem o tym - odparl Bannerman - ale jesli juz tu jestem, sprobuje troche popytac miejscowych. Dobrze by bylo, gdyby smierci Gilla nie nadawano chwilowo zbytniego rozglosu. Nie chce, aby prasa laczyla to morderstwo z wydarzeniami w Achnagelloch. Mysle o panskim koledze z gabinetu premiera, panu Allisonie. Powinien nam pomoc. Skontaktuje sie z nim. Jestem pewien, ze on takze wolalby uniknac zamieszania wokol tej sprawy. O, na pewno-z odrobina sarkazmu przytaknal Bannerman. Przypomnial sobie zmowe milczenia wokol niedawnej awarii w Invermaddoch. Na poczatek Bannerman postanowil odszukac ambulatorium weterynaryjne. Nie pytal o droge w hotelu, zakladajac, ze w tak malej wiosce jak Achnagelloch poradzi sobie sam, a przy okazji rozejrzy sie po okolicy. Lubil male miejscowosci, wszystko w nich bylo takie zorganizowane, nie na pokaz, a przy tym pozbawione zimnej anonimowosci wielkiego miasta, gdzie zycie kryje sie za murami bezdusznych betonowych pudel... Po dwudziestu minutach poszukiwan musial przyznac sie do porazki i spytac o droge kobiete wychodzaca ze sklepu z siatka pelna zakupow. Donosny brzek dzwonka nad drzwiami zagluszyl jego pytanie, tak ze musial je powtorzyc: -Szukam pana Finlaya, weterynarza. Czy moze mi pani wskazac droge do ambulatorium? Z mina, jakby ujrzala przybysza z obcej planety, kobieta wlepila w Bannermana nieruchome spojrzenie. Gapila sie dosc dlugo, az poczul sie nieswojo. Usmiech zamarl mu na ustach. Pan nie jest stad - uslyszal. Nie jestem - przyznal, zastanawiajac sie, co jeszcze moglby powiedziec. Finlay mieszka na starej plebanii. Na plebanii? Kobieta skinela glowa, najwyrazniej uznajac, ze powiedziala wystarczajaco duzo. Jak dojsc do tej plebanii? To tuz za miastem. Tedy, tak? - Bannerman wskazal ulice wiodaca z wioski na wschod. Kobieta znow skinela glowa jakby dziwiac sie, ze moglaby byc jakas inna droga. -Dziekuje. Bardzo pani uprzejma. Stara plebania oddalona byla od glownej drogi o ponad sto metrow; skryta za wysokim, omszalym, kamiennym murem i dodatkowo oslonieta kepa rozlozystych cisow. Idac sciezka Bannerman zblizyl sie do budynku, ktory z daleka wygladal jak zbudowany wedlug rysunku pierwszoklasisty; regularne pudlo z ciemnego kamienia, symetrycznie rozmieszczone okna, wszystkie tej samej wielkosci, drzwi w srodku frontowej sciany i pojedynczy komin w centrum dachu. Przed budynkiem, na kolistym zwirowanym podjezdzie stal land rover i ciemnozielony jaguar. Rzuciwszy okiem na jego tablice rejestracyjna, Bannerman przekonal sie, ze woz istotnie byl tak nowy, na jaki wygladal. Przystanal, podziwiajac polysk lakieru i szerokie, sportowe opony. Nastepnie podszedl do drzwi i zadzwonil. Obecnosc land rovera na podjezdzie wskazywala na to, ze Finlay jest w domu. Byc moze szykuje sie do objazdu? Drzwi otworzyly sie i stanela w nich kobieta trzymajac w reku grzanke. Przylozyla reke do piersi i przelknela z trudem. -Przepraszam - powiedziala. - Wlasnie konczylam sniadanie. Kiedy Bannerman zapytal o Finlaya, zaprosila go do srodka i odeszla. Po chwili w holu pojawil sie gospodarz. Pierwsze jego slowa brzmialy: -Pan chyba jest nietutejszy. Finlay byl niskim, lysawym mezczyzna o czerstwej cerze i zdecydowanie nadmiernej tuszy jak na swoje trzydziesci lat. Wilgotne usta nadawaly jego twarzy wyraz, ktory Bannerman uwazal za nieco odrazajacy u mezczyzny. Weterynarz mial na sobie wypchane na kolanach tweedowe spodnie i granatowy marynarski sweter. Nie jestem tutejszy - powiedzial Bannerman, zastanawiajac sie, co zrobi, jesli jeszcze kilka osob spyta go o to samo. Przedstawil sie, dodajac: - Zajmuje sie przypadkami zgonow pracownikow farmy Inverladdie. To prawdziwe nieszczescie-powiedzial Finlay. - Zapalenie opon mozgowych, prawda? Bannerman skinal glowa. W wyjatkowo zjadliwej postaci. Stad nasze zainteresowanie ta sprawa. W czym moge panu pomoc? O ile wiem, na farmie, gdzie pracowali zmarli, doszlo do wybuchu epidemii scrapie. Zgadza sie? Owszem. - Wyraz twarzy Finlaya zdradzal wysilek, z jakim probowal skojarzyc pytanie Bannermana z informacja o celu jego wizyty. Czy to pan badal chore zwierzeta? -Tak, ale... pan wybaczy, nie widze zwiazku... Bannerman wzruszyl ramionami. W tej chwili interesuja nas po prostu warunki, w jakich przebywali zmarli mezczyzni przed zachorowaniem - powiedzial lekkim tonem. - Nic wiecej - dorzucil z uspokajajacym - jak sadzil - usmiechem. Znowu? - Finlay robil wrazenie nieco poirytowanego. Slucham? -Byl u mnie pewien lekarz, patolog, nazwiskiem Gili, i pytal dokladnie o to samo. Zupelnie nie mam pojecia, co epizootia scrapie moze miec wspolnego ze smiercia jakichs ludzi? Weterynarz najwyrazniej nie byl w stanie wychwycic ukrytego sensu zadawanych mu pytan. Bannerman nie wiedzial, co o tym myslec. Spodziewal sie, ze bedzie musial prosic o dyskrecje, o nie-ujawnianie zwiazku miedzy scrapie a choroba robotnikow z Achnagelloch, ale nie wydalo mu sie to konieczne. Czy przeslal pan probki mozgow padlych owiec do laboratorium? Nie. Dlaczego? - Bannerman czul, ze jego pytania nie brzmia tak uprzejmie, jak by sobie tego zyczyl. Nie musialem. Diagnoza byla zupelnie oczywista. Znalem juz te objawy. Poza tym scrapie nie podlega obowiazkowi zgloszenia, a badania laboratoryjne kosztuja. Bannerman pokiwal glowa. Co stalo sie ze zwlokami padlych owiec? Zostaly zakopane w dole z wapnem na farmie. Natychmiast? O ile wiem, to tak. Dlaczego na farmie? Nie rozumiem. A niby gdzie mieli je zakopac? Dlaczego robiono to wlasnymi silami? Padle zwierzeta hodowlane zabieraja z reguly zaklady utylizacji odpadow, prawda? Juz nie - odparl weterynarz. - Kiedys firmy utylizacyjne placily farmerom za padline i produkowaly z niej pasze dla bydla, ale od kiedy wyszlo na jaw, ze w ten sposob roznosi sie BSE, wladze zakazaly takich praktyk. Teraz to farmerzy placa za usuniecie padlych zwierzat. Taniej wychodzi zrobic to wlasnym przemyslem. Rozumiem. Dzieki za informacje. Nie ma za co - chlodno odrzekl weterynarz. Czy poza Inverladdie zdarzaly sie w okolicy przypadki zachorowan na scrapie? Nie. O zadnych pan nie slyszal? -Wiem, co sie dzieje na moim terenie. W tak malej spolecznosci jak Achnagelloch trudno utrzymac cos w sekrecie. Wiedzialbym, gdyby ktos mial klopoty z swoim stadem. -A co z elektrownia jadrowa? Byly jakies klopoty z tej strony? Finlay usmiechnal sie. Jasne. Ilekroc poroni jakas owca, dzieciak dostanie kaszlu albo ktorejs babie nie urosnie ciasto, winna jest elektrownia. Ludzie sa tylko ludzmi. Jesli wina za swoje niepowodzenia mozna obarczyc kogos lub cos innego... A zatem panskim zdaniem obecnosc elektrowni nie ma wplywu na kondycje zdrowotna zwierzat hodowlanych? Niczego takiego nie stwierdzilem. No, jest jeszcze promieniowanie, prawda? Nie widac go, nie czuc, a jego skutki objawiaja sie dopiero po pewnym czasie. I zwykle niczego juz wtedy nie mozna udowodnic. Z tym stwierdzeniem Bannerman musial sie zgodzic. Ostatnie pytanie - powiedzial. Tak? Jak dostac sie do Inverladdie? Po co chce pan tam isc? - zdziwil sie Finlay. Mowilem panu. Chce dowiedziec sie wszystkiego o warunkach zycia zmarlych. Co za sens marnowac czas na szwendanie sie po farmie, kiedy... Czasu mam wystarczajaco duzo, panie Finlay - zdecydowanym tonem oznajmil Bannerman. Finlay opisal droge do Inverladdie i odprowadzil goscia do drzwi. -Ladna maszyna - zauwazyl Bannerman majac na mysli zielonego jaguara. Finlay skinal glowa i zamknal drzwi. Mijajac jaguara Bannerman pieszczotliwie przejechal palcem po jego karoserii. Wygladalo na to, ze wiejskim weterynarzom powodzilo sie duzo lepiej, niz przypuszczal. Przed drzwiami Bannerman natknal sie na pania Finlay, ktora wyjmowala wlasnie gazety ze skrzynki na listy. W wolnym reku sciskala smycze pary malych labradorow, ktore natychmiast obskoczyly przybysza. Bannerman zasmial sie, poglaskal psiaki i pozegnawszy sie z gospodynia ruszyl do furtki. Musial wrocic do hotelu, bo tam na malym podworzu za domem zostawil samochod. Okazalo sie, ze wyjazd z podworza tarasuje ciezarowka z browaru. Robotnicy zdejmowali z platformy beczki z piwem i toczyli je do hotelowej piwnicy. Zaraz skoncza. - W tylnych drzwiach budynku pojawil sie wlasciciel. - Tymczasem moze cos panu podac? Poprosze o kawe - powiedzial Bannerman i nie zamykajac samochodu wszedl do hotelu. Natychmiast pozalowal tego kroku, bo na korytarzu natknal sie na sprzataczke uzbrojona w odkurzacz. Znecala sie nad dywanem w holu i, oczywiscie, nogi Bannermana znalazly sie w polu jej aktywnosci. Umknal do salonu i czym predzej zamknal za soba oszklone drzwi, ludzac sie, ze w ten sposob uniknie halasu. Chwile pozniej wlasciciel hotelu przyniosl kawe. Zainteresowaly go plany goscia na reszte dnia. Wybieram sie na farme Inverladdie - powiedzial Bannerman. - Potem zamierzam wpasc na plotki do waszego lekarza. Aha. Do Magnusa MacLeoda. To porzadny chlop - oznajmil hotelarz. - Niektorzy mowia, ze jest juz za stary do tej roboty, ale ja do nich nie naleze. Jego sila jest doswiadczenie, leczy nas od ponad trzydziestu lat. No, no - mruknal Bannerman. Z prostego rachunku wynikalo, ze MacLeod musi miec okolo siedemdziesieciu lat. Zdaniem Bannermana robienie tego samego w kolko przez trzydziesci lat wcale nie musialo gwarantowac doswiadczenia. Zachowal jednak swoje mysli dla siebie. Dopil kawe i poszedl do samochodu. Przed budynkiem mieszkalnym farmy stala polciezarowka firmy budowlanej z Inverladdie. W jej otwartych tylnych drzwiach widac bylo kilka roznej wielkosci grzejnikow i pek miedzianych rur. Obok, w skrzyni, poniewieraly sie resztki starej, zdemontowanej instalacji. Bannerman przecisnal sie miedzy skrzynia a bokiem furgonetki i zapukal do drzwi. Bez rezultatu. Zapukal powtornie. Otworzyla mu pulchna, mniej wiecej piecdziesiecioletnia, kobieta o jasnych, siwych albo popielatoblond wlosach. Wycierala rece sciereczka drukowana w mosty - "Wielkie mosty swiata". Bannerman dostrzegl rysunek mostu nad Firth of Forth. -Slucham pana? Dzien dobry. Nazywam sie Bannerman, pracuje dla Medical Research Council. Jesli to mozliwe, chcialbym zamienic pare slow z pania i pani mezem. Pan z MRC? Juz tu byli ludzie z uniwersytetu, wypytywali nas. Co wiecej mozna powiedziec? To zajmie tylko minutke - z usmiechem zapewnil Bannerman. John pojechal do miasta, a wlasnie zakladaja nam nowa instalacje... Zauwazylem. John to pani maz? Tak. John Sproat. Jestem Agnes Sproat. Kiedy maz wroci? Ciagle brakuje nam rak do pracy. Pojechal rozejrzec sie za pracownikami na farme. Rozumiem - powiedzial Bannerman nie ruszajac sie z miejsca. Minela dluzsza chwila i wreszcie kobieta, z pewnym zazenowaniem, ustapila. Niech pan wejdzie i napije sie herbaty. Przez ten czas John powinien wrocic. Agnes Sproat zamknela drzwi kuchni i metaliczny odglos kucia, dobiegajacy z sasiedniego pomieszczenia, nieco przycichl. Bannerman odetchnal z ulga. Pani Sproat postawila czajnik na ogniu i wskazala gosciowi miejsce przy duzym drewnianym stole, zajmujacym srodek typowej wiejskiej kuchni - obszernej, jasnej, funkcjonalnie urzadzonej i przytulnej dzieki wielkiemu piecowi w kacie. Od dawna obiecywalismy sobie wymienic instalacje grzewcza - powiedziala pani Sproat. Dobre ogrzewanie to tutaj wazna sprawa. Pan z Londynu? Tak. Bylam raz w Londynie. Jakies dziesiec lat temu. Mgla, spaliny. Czlowiek nie ma czym oddychac. Pochylila sie nad zlewem i wyjrzala przez okno. Z podworza dobiegl warkot samochodu. -Ma pan szczescie - powiedziala. - To John. Bannerman podniosl sie, by rzucic okiem na stojacego obok ciezarowki z Inverness bialego, eleganckiego mercedesa. Wysiadl z niego wysoki, szczuply mezczyzna; chwile pozniej pojawil sie w drzwiach kuchni. Johna Sproata trudno by bylo nazwac przystojnym mezczyzna. Jego twarz pod szopa zmierzwionych, siwych wlosow, kanciasta, o nieregularnych rysach, obciagnieta byla zoltoszara skora. Ubrany byl w tweedowa kurtke i takiez spodnie, w reku trzymal mysliwski kapelusz. John, to doktor Bannerman z Medical Research Council - powiedziala pani Sproat. Czego oni znow chca? - Sproat zwrocil sie do zony, jakby Bannermana nie bylo w kuchni. Zajmuje sie przypadkiem tych trzech zmarlych robotnikow - odezwal sie Bannerman. Sproat potrzasnal glowa, ruchem majacym wyrazac irytacje. Jeszcze jeden - mruknal. Powiedzialam, ze byli juz u nas lekarze z uniwersytetu - wtracila pani Sproat. I policja, i inspektor sanitarny - wyliczal Sproat. - Moze powinienem tutaj urzadzic kemping i pobierac oplate za wstep? Przepraszam, ze panstwa niepokoje - Bannerman staral sie udobruchac gospodarza - ale jest wazne, aby ta sprawa zostala zbadana do konca. O co konkretnie panu chodzi? Najlepiej, gdyby oprowadzil mnie pan po farmie. Chcialbym zobaczyc pastwiska i tereny przylegajace do panskiej posiadlosci. I potem zostawi nas pan w spokoju? Prawdopodobnie. No dobrze. - Sproat wcisnal kapelusz na glowe. - Prosze za mna. Bannerman usmiechnal sie do Agnes Sproat i ruszyl za jej mezem na podworze. Wsiedli do land rovera, ktory stal w kacie obejscia, po osie zagrzebany w kupie gnoju. Czarno-bialy collie poslusznie czekal przy samochodzie, dopoki pan nie pozwolil wskoczyc mu do srodka. Zanim Sproat uruchomil silnik, pies ulozyl sie na tylnym siedzeniu. Wyjechali na droge wiodaca w kierunku pobliskich wzgorz. -Cala dolina nalezy do mnie - powiedzial Sproat. Bannerman patrzyl na owce pasace sie na zboczach po obu stronach doliny. Land rover podskakiwal na wybojach, wyrzucajac kamienie spod kol. Silnik jeczal i zgrzytal, kiedy Sproat zmienial biegi, aby pokonac kolejna stromizne. Dotarli do skraju doliny i przystaneli. Teren przed nimi lagodnie opadal ku morzu. Patrzac na wschod Bannerman ujrzal grozna sylwetke elektrowni Invermaddoch. Dziwnie nie pasowala do tego pierwotnego krajobrazu. Czy panska ziemia ciagnie sie do samej elektrowni? - zapytal Sproata. Do plotu. Od ich gruntow oddziela farme dwustumetrowy pas graniczny z podwojnym plotem. A wiec panskie pastwiska leza w calosci na zachod od elektrowni? Tak. Zwierzeta nie moga przedostac sie dalej? Nie. Zbudowalismy plot na wschodnim krancu pastwiska, bo teren na wschod i poludnie od elektrowni jest bardzo niebezpieczny. Tracilismy zwierzeta w wawozach i rozpadlinach. Nie mozna ich bylo upilnowac. Nawet terenowe trojkolowce nie dawaly tam rady. Utrzymuje pan jakies kontakty z ludzmi z elektrowni? Raczej rzadkie. Czy istnieje jakis plan postepowania w przypadku zagrozenia ze strony elektrowni? Ni cholery. - Sproat wzruszyl ramionami. - Ja w kazdym razie o niczym takim nie slyszalem. Sadzilem, ze na wypadek awarii przygotowano plany ewakuacji tego obszaru. Tutaj nie ma kogo ewakuowac. Bannerman usmiechnal sie ponuro. Chyba ma pan racje... tylko te pare owiec. Mysle, ze w razie czego bedziemy ostrzezeni - powiedzial Sproat. W jaki sposob? Jakies osiem, dziewiec miesiecy temu musieli tam miec jakies klopoty. Wygladalo to jak alarm przeciwlotniczy: klaksony, syreny. Koniec swiata. W zyciu nie slyszalem takiego halasu. Dowiedzial sie pan, jakie to byly klopoty? - zainteresowal sie Bannerman. Sproat pokrecil glowa. -Nic a nic. Nie bedzie to panu przeszkadzac, jesli rzuce okiem na ten pas graniczny? Jutro, na przyklad. Prosze bardzo. Chociaz nie wiem, jakie to moze miec znaczenie. Tylko niech pan nie przeceni swych sil, to kawal drogi od szosy. Niestety, nie moge dac panu lazika. -Nie szkodzi - odparl Bannerman. - Spacer dobrze mi zrobi. Spojrzal w strone morza i dopiero teraz zauwazyl przecinajaca plaze nitke torow kolejowych. -Co to takiego? - zapytal. Tory prowadzace do kamieniolomow. Miejscowe drogi byly za waskie dla pojazdow do transportu kamienia, wiec Holender wybudowal wlasna linie kolejowa. Wozi nia kamien prosto na nabrzeze portu Inchmad. Daleko stad do kamieniolomow? Sproat wskazal dlonia w kierunku polnocnego zachodu. Jakis kilometr - powiedzial. Bardzo halasuja? Przeszkadzaja panu? Wysadzaja skaly raz w miesiacu. Inne halasy nikna na wietrze. Dzieki linii kolejowej ruch na drodze prawie sie nie zwiekszyl. Tak wiec czlowiek prawie nie wie, ze w ogole tu sa. Wymarzeni sasiedzi - zauwazyl Bannerman. A tak - zgodzil sie Sproat. - Co jeszcze chce pan zobaczyc? Nie pokazalby pan mi miejsca, gdzie zakopano padle zwierzeta? I gdzie trzyma pan na farmie chemikalia? Sproat wsiadl do samochodu i uruchomil silnik. Kluczac miedzy skalami wyjechali z jednej doliny, by za niewielkim wzniesieniem znalezc sie w nastepnej. Zatrzymali sie, co Bannerman przyjal z nie skrywana ulga; od jazdy po wertepach zaczynal go bolec kregoslup. -Tutaj wykopalismy dol - powiedzial Sproat. Bannerman zorientowal sie od razu, gdzie grunt byl naruszony. Wysiadl z wozu i podszedl do usypanego w tym miejscu kopca. Sproat przylaczyl sie do niego. -Slyszalem, ze weterynarz nie pobieral probek mozgu zarazonych owiec. -Faktycznie. Od razu bylo przeciez wiadomo, co im dolega. Bannerman w zamysleniu wpatrywal sie w ziemie pod nogami. -Jak pan ma na mysli to, co ja, to spokojna glowa - rzekl Sproat. - Nie zalowalismy wapna. Bannerman usmiechnal sie. Istotnie, zastanawial sie, czy istniala mozliwosc, by w dole przetrwala pewna ilosc zywych wirusow. Poniewaz nie mial zbytniej ochoty brac sie teraz za kopanie, postanowil dac wiare zapewnieniom farmera. -Jasne. Wcale w to nie watpilem - powiedzial. Wracajac na farme mineli niewielki domek stojacy nie opodal drogi. Na pytanie Bannermana Sproat odpowiedzial przyciszonym glosem: -To tutaj mieszkal Gordon Buchan ze swoja zona. Moze uda mi sie porozmawiac z pania Buchan - rzucil Bannerman. Nic z tego -7 szybko odparl Sproat. - Wyjechala na jakis czas. Dokad? Na urlop. Potrzebowala odpoczynku. Bannerman pokiwal glowa. A co potem? - zapytal. - Ten dom nalezy do farmy, prawda? Tak. Ona prawdopodobnie wroci do rodzicow, do Stobmor. Wjezdzali na podworze dokladnie w chwili, gdy pierwsze krople deszczu pojawily sie na szybie samochodu. -Znowu pada - westchnal Bannerman. -I tak dobrze, ze nie snieg-powiedzial Sproat. - Chemikalia i paliwo trzymamy w szopie. Bannerman rozejrzal sie po szopie nie znajdujac w niej niczego niezwyklego. Na farmie owczej nie uzywalo sie wielu srodkow chemicznych, nawet takich, ktore spotyka sie w kazdym gospodarstwie rolnym nastawionym na produkcje roslinna. To, co znalazl, bylo skladowane jak nalezy, w firmowych opakowaniach powszechnie znanych producentow. Czego pan wlasciwie szuka? - zapytal Sproat. Sam nie wiem - odparl Bannerman. Po poludniu zadzwonil z hotelu do Agnusa MacLeoda. Celowo wybral te pore miedzy porannymi a wieczornymi godzinami przyjec w ambulatorium, kiedy po powrocie z wizyt domowych doktor powinien miec nieco wolnego czasu. Telefon odebrala gospodyni MacLeoda. Pan doktor wlasnie sie zdrzemnal. -Czy to cos pilnego? Bannerman odparl, ze nie chodzi o wezwanie do chorego, chcialby tylko porozmawiac z doktorem. Jesli pan cos sprzedaje, to pan doktor ma swoich stalych dostawcow. Jestem konsultantem Medical Research Council. Ach tak, wiec moze zostawi mi pan swoje nazwisko, przekaze doktorowi, zeby do pana zadzwonil. Zatrzymalem sie w hotelu - ustapil Bannerman. - Zechce pani poprosic doktora, zeby zadzwonil do mnie, gdy sie obudzi. Dobrze, doktorze... Bannerman. Czekajac, az doktor MacLeod sie wyspi, Bannerman zadzwonil do Londynu. Rozmowa z 01ive upewnila go, ze w laboratorium wszystko w porzadku. Takze Charlie Simmons byl zdania, ze radza sobie doskonale. Szef moze sie nie martwic. Jak spisuje sie moj zastepca? - pytal Bannerman. To jeszcze mlodzik - odparl Simmons. - Ale podszkolimy go do panskiego powrotu. Bannerman usmiechnal sie. Dokladnie takiej odpowiedzi oczekiwal. Rozmowa z Leemanem nie doszla do skutku, gdyz przeprowadzal wlasnie jakas sekcje. Nie bylo potrzeby odrywac go od pracy. Bannerman poprosil tylko, by zawiadomiono doktora, ze dzwonil i by przekazano od niego wyrazy szacunku. Nastepnie zazadal przelaczenie go na oddzial Stelli, ale nagle polaczenie zostalo przerwane. Musial dzwonic od poczatku, a wszystko po to, by dowiedziec sie, ze Stella jest na sali operacyjnej. Ledwo odlozyl sluchawke, telefon zadzwonil. Co moge dla pana zrobic, doktorze Bannerman? - glos MacLeoda brzmial zaskakujaco mlodo. Zajmuje sie sprawa tych trzech zmarlych z farmy Inverladdie - powiedzial Bannerman. - Jesli sie nie myle, byl pan ich lekarzem. W rzeczy samej - odparl MacLeod. - Jestem jedynym praktykujacym lekarzem w okolicy. Chcialbym z panem porozmawiac. Niech pan wpadnie do mnie. Po wyjsciu z hotelu prosze skrecic w lewo. Pierwsza uliczka w prawo za poczta; moje ambulatorium jest po lewej stronie, mniej wiecej w polowie wzgorza. Gdyby nie nazwisko i nieznaczny szkocki akcent, nikt nie domyslilby sie, ze doktor MacLeod jest Szkotem. Jesli Bannerman spodziewal sie zobaczyc starca w tartanowej spodniczce albo przynajmniej tweedowej marynarce - a spodziewal sie - to srodze sie zawiodl. MacLeod mial na sobie ciemny, trzyczesciowy garnitur ozdobiony zlota dewizka od kieszonkowego zegarka. Snieznobiala, wykrochmalona koszula i granatowy krawat dopelnialy jego stroju. Siwy, szczuply, prezentowal sie doskonale. Co prawda nie wygladal mlodziej niz na swoje siedemdziesiat lat, ale mimo pewnej kruchosci sylwetki glos mial silny, a umysl bystry i sprawny. Dziekuje, ze zechcial pan sie ze mna spotkac, doktorze - powiedzial Bannerman wyciagajac reke na powitanie. Uscisk dloni MacLeoda byl silny i - o ile Bannerman mogl sie zorientowac - nie towarzyszyly mu zadne tajemne masonskie znaki. Goscia wprowadzono do gabinetu i posadzono w fotelu dla pacjentow. Prawde mowiac, niewiele mam do powiedzenia na interesujacy pana temat - zaczal MacLeod, kladac lokcie na stole i opierajac podbrodek na splecionych dloniach. Oczyma wyobrazni Bannerman widzial go siadajacego w tej pozie naprzeciw pokolen pacjentow... "Prosze mi powiedziec, pani Macpherson, kiedy zauwazyla pani te opuchlizne"... Postep choroby byl tak szybki, ze niewiele moglem zrobic poza zwalczaniem bolu i podaniem srodkow kojacych. Jeden z chorych byl juz martwy, kiedy go znaleziono. Drugi w napadzie szalu biegal po ulicach. Wlasciwie mialem okazje zajac sie tylko Gordonem Buchanem. Byl zonaty, a wiec mial kogos, kto mogl wezwac do niego lekarza. Co pan pomyslal, zobaczywszy go po raz pierwszy? - zapytal Bannerman. MacLeod skrzywil sie, jakby na wspomnienie czegos przykrego. Kiedys, w polnocnej Afryce, widzialem czlowieka umierajacego na wscieklizne. To jedyne porownanie, jakie mi sie nasuwa przy opisie stanu Buchana. Pacjent pograza sie w calkowitej demencji, cierpiac przy tym najstraszniejsze meki. Czy moglbym zobaczyc karty chorobowe tej trojki? - spy-tal Bannerman. - Probuje zebrac wszystkie informacje na ich temat. Oczywiscie. - MacLeod nieco sztywno podniosl sie z krzesla. Z niewielkiej szafy na akta wydobyl zadane karty i polozyl je na biurku przed Bannermanem. Jesli sie nie myle, przyczyna zgonu bylo wirusowe zapalenie opon mozgowych - powiedzial. Bannarman podniosl wzrok znad dokumentow i na chwile ich oczy sie spotkaly. Podobno - mruknal. Czy wie pan, ze ludzie ci pracowali przy grzebaniu padlych owiec? Tuz przed zachorowaniem. Slyszalem o tym. - Bannerman czul, ze serce zaczyna mu bic szybciej, ale tym razem nie podniosl glowy i nie patrzyl w oczy doktorowi, pozornie zatopiony w studiowaniu opisu choroby. Chodzilo o owce zdechle w wyniku scrapie... Wiedzial pan o tym? Bannerman nie mogl sie dluzej wykrecac. Doktor MacLeod najwyrazniej nie nalezal do naiwnych. Owszem, wiedzialem - oswiadczyl, prostujac sie na krzesle. A wiec rozumie pan... - stary lekarz wygladal na odrobine zaskoczonego. Bannerman zamknal teczke z dokumentami i odlozywszy ja na biurko powiedzial dobitnie: -Tak, panie doktorze, panskie podejrzenia sa najzupelniej zasadne. Chodzi o scrapie. Stad moja obecnosc tutaj. Przepraszam, ze nie postawilem sprawy jasno od poczatku. MacLeod potrzasnal glowa i lekcewazaco machnal reka, dajac znac, ze bynajmniej nie czuje sie urazony. A wiec uwaza pan, ze to mozliwe. Obawiam sie, ze tak - odrzekl Bannerman. - Wszystko wskazuje na to, ze ci ludzie zarazili sie scrapie. Probuje to udowodnic i ustalic, jak do tego doszlo. Zlamanie bariery gatunkowej to nie zarty - zauwazyl MacLeod. Bannerman przytaknal energicznie. Stary doktor zaczynal mu sie podobac. Czul sie troche winny. Wyraznie go nie docenil, uslyszawszy o jego wieku. Co dzialo sie po smierci tych ludzi? Zazadalem, aby sekcje zwlok przeprowadzili ludzie z MRC, a nie okregowy patolog. Dlaczego? Objawy wskazywaly na ostra chorobe mozgu, a slyszalem o programie badawczym MRC i prowadzonej przez nich statystyce epidemiologicznej. Zadzwonilem do Edynburga, do Stoddarta, a on przyslal mi swojego speca, patologa, nazwiskiem Gili, z asystentka doktor Napier. Musze przyznac, ze bylem zaskoczony przeczytawszy w liscie od George'a, ze za przyczyne smierci uznano zapalenie opon mozgowych. Siedzialem jednak cicho. Dlaczego? Znam swoje miejsce. - MacLeod usmiechnal sie sarkastycznie. - W oczach medycznego establishmentu lekarz ogolny jest kims w rodzaju wioskowego polglowka. Bannerman zasmial sie. Zna pan Stoddarta osobiscie? Kiedys uczylem go podstaw anatomii - rzekl MacLeod. Podejrzewam, ze zdazyl juz wszystko zapomniec - powiedzial Bannerman, na co twarz MacLeoda rozjasnil szeroki usmiech. - Nie wiedzialem, ze wykladal pan medycyne... Trwalo to raptem trzy lata - odparl MacLeod. - W latach piecdziesiatych pracowalem w Afryce zabawiajac sie w Alberta Schweitzera, a potem wyladowalem w szkole medycznej w Edynburgu... tez dzungla, ale innego rodzaju. I tam poznal pan Stoddarta. Byl moim studentem. Wlasciwie to chyba ja podsunalem mu mysl zostania patologiem. Tak? Nie chcialem, zeby mial do czynienia z zywymi pacjentami - zasmial sie MacLeod, a Bannerman mu zawtorowal. Mimo to nie powstrzymal go pan od zrobienia kariery - zauwazyl. Z mojego doswiadczenia wynika, ze niedostatek inteligencji nie jest przeszkoda w osiaganiu najwyzszych nawet stanowisk. Pan jednak zrezygnowal z kariery akademickiej. Istotnie. Uznalem, ze to nie dla mnie. Nie lubie byc niewolnikiem instytucji, a zywot akademika to prawie jak wiezienie. Tyle ze z reguly nie zdaje on sobie z tego sprawy. Dlaczego wybral pan medycyne ogolna? Zadecydowala potrzeba aktywnosci, chec uczestniczenia w czyms, nie bycia obserwatorem. Jako lekarz ogolny jestem czescia miejscowej spolecznosci. Towarzysze przy narodzinach i przy smierci. To wlasciwie chcialem robic i nie zaluje tego wyboru. Niewielu ludzi mogloby to powiedziec o swoim zyciu - dokonczyl Bannerman. Przeciwnie, panie kolego, przeciwnie - odparl MacLeod - wielu ludzi to mowi. Czy przy tym nie lza, to juz zupelnie inna sprawa. Moze mnie pan uznac za przekonanego. Przylaczy sie pan do mnie? - zapytal MacLeod otwierajac szafke, z ktorej wyjal butelke whisky. - Tylko musze pana ostrzec, ze jesli pan powie: "dla mnie troche za wczesnie", moge sie poczuc zmuszony do zastosowania przemocy. Powiem wiec: z przyjemnoscia - usmiechnal sie Bannerman, a kiedy MacLeod zajal sie napelnianiem szklanek, zapytal: - Jak wygladala sekcja zwlok? Zmarlych przewieziono do wiejskiego szpitala w Stobmor. Doktor Gili przeprowadzil pobiezna autopsje, a doktor Napier zajela sie wykonaniem badan laboratoryjnych. W tym czasie Gili krecil sie po okolicy i wypytywal farmerow. Po kilku dniach postanowil przetransportowac zwloki do Edynburga celem dokonania szczegolowej autopsji. Nie wiedzialem, ze macie tu szpital. -To raczej cos w rodzaju przychodni - odrzekl MacLeod. - Zatrudniamy jednak pielegniarke i w razie potrzeby mozna tam przeprowadzic pilne operacje czy drobne zabiegi. Bannerman zastanawial sie, jak w tym wieku MacLeod radzi sobie przy stole operacyjnym, ale zmilczal. Stary usmiechnal sie, jakby czytal w jego myslach. W razie potrzeby mozemy wezwac zespol operacyjny z Glasgow albo z Inverness. Rozumiem - powiedzial Bannerman. A teraz zamierza mnie pan spytac o elektrownie jadrowa - oznajmil MacLeod. Czyzby? I owszem. Skad pan wie? - Bannerman czul sie calkowicie zawojowany urokiem starego lekarza. Chcac znalezc przyczyne ewentualnej mutacji wirusa, nie moze pan pominac bliskosci elektrowni jadrowej. Czyz nie tak? Musze oddac sprawiedliwosc panskiej przenikliwosci, panie doktorze - Bannerman z usmiechem sklonil glowe. - A wiec czy obecnosc elektrowni jadrowej jest zrodlem jakichs klopotow zdrowotnych miejscowej ludnosci? To trudno powiedziec - odparl MacLeod. - W przypadku tak malej populacji metody statystyczne zwykle zawodza. Macie tutaj podwyzszony wskaznik zapadalnosci na bialaczke dziecieca - zauwazyl Bannerman. - Widzialem dane Ministerstwa Zdrowia, dotyczace tego obszaru. To akurat dobry przyklad. Dwa lata temu ten wskaznik sytuowal nas nieco ponizej sredniej krajowej. Dwa zeszloroczne przypadki leukemii w Stobmor i kolejny na jednej z okolicznych farm wystarczyly, by przeniesc nas do kategorii "powyzej statystycznej przecietnej". A tymczasem mogl to byc zwykly przypadek. Bannerman pokiwal glowa. Ja tez tak mysle. Cala ta statystyka to jedno wielkie lgarstwo - westchnal MacLeod. - Nie mozna oczywiscie zagwarantowac, ze choroba tych dzieci nie ma zadnego zwiazku z bliskoscia elektrowni. Po prostu nie da sie tego udowodnic. -Przypomnial mi pan o jeszcze jednej sprawie - powiedzial Bannerman. - Czy ma pan jakis sprzet do pomiaru natezenia promieniowania? Okazalo sie, ze tak. Dali mi to, kiedy zostala uruchomiona elektrownia: zasilany bateria licznik Geigera z zestawem do skalowania. Chcialbym go pozyczyc - poprosil Bannerman. - Sprobuje zbadac pas graniczny miedzy gruntami elektrowni a farma Inver-laddie. Oczywiscie. - MacLeod podszedl do szafy z ksiazkami, zdjal z polki kilka opaslych podrecznikow anatomii i wydobyl schowana za nimi drewniana skrzynke. - Prosze bardzo - powiedzial, kladac dlon na matowym cylindrze czujnika. - Niech pan tylko sprawdzi baterie. Rozdzial 8 Nadeszla pora, aby zawrzec znajomosc ze Stobmor. Podjawszy taka decyzje Bannerman upewnil sie najpierw, ze znajdzie tam hotel z czynna restauracja, i telefonicznie zamowil obiad na osma. Opuscil Achnagelloch o szostej, tak ze po przejechaniu czternastu kilometrow do Stobmor mial jeszcze mnostwo czasu na rozejrzenie sie po wsi.Pod wieloma wzgledami Stobmor nie roznilo sie od Achnagelloch, chociaz moglo poszczycic sie wlasnym malym "biurowcem". Byl to prymitywny budynek z betonu, opatrzony szyldem informujacym, ze jest to siedziba holenderskiej spolki Joop van Gelder. Dalej Bannerman natknal sie na szpitalik, o ktorym wspomnial MacLeod, w tej chwili chyba pusty, sadzac po ciemnych oknach. Przy drzwiach wisiala tablica informacyjna z telefonami pogotowia ratunkowego. Za szpitalem - wciaz przy glownej ulicy wioski - znajdowal sie miejscowy urzad zatrudnienia. Bannerman przestudiowal ogloszenia widoczne w oswietlonej gablocie i stwierdzil, ze, jak na taka mala miejscowosc, ofert pracy nie brakowalo. Bylo ich w sumie dziesiec. Dyrekcja kamieniolomow poszukiwala elektryka - najchetniej ze znajomoscia silnikow elektrycznych - oraz trzech pracownikow fizycznych. Elektrownia zglosila zapotrzebowanie na dwoch pracownikow ochrony, po przeszkoleniu wojskowym, i technika do dzialu nadzoru. Pozostale oferty dotyczyly pomocy domowej i sprzedawcy w miejscowym minimarkecie. W gablocie znalazla sie tylko jedna propozycja pracy na farmie: owczarza w Inverladdie. Krazac po uliczkach wioski Bannerman minal szkole podstawowa, gdzie w oknach wystawiono na pokaz dzieciece rysunki poswiecone tematyce bezpieczenstwa na drodze. Zauwazyl, ze przy chodnikach parkowalo sporo samochodow, i to, sadzac po tablicach rejestracyjnych, calkiem nowych. Mozna to bylo uznac za wskaznik zamoznosci mieszkancow Stobmor. Kamieniolomy i elektrownia gwarantowaly pelne wykorzystanie miejscowej sily roboczej. Ciekawe, jak dlugo wlasciciel Inverladdie bedzie szukal czlowieka, ktory zgodzi sie pracowac za pensje robotnika rolnego, gdy wokolo bylo tyle bardziej lukratywnych zajec. Wrazenie prosperity potegowal wyglad wiekszosci domow; byly one zadbane, otoczone wypielegnowanymi ogrodkami, niektore nosily slady niedawnego remontu, wymiany okien i drzwi. Ludzie tutaj musieli miec wszelkie powody do zadowolenia ze swego losu, pomyslal Bannerman. Skrecil w Main Street, kierujac sie w strone Highland Lodge Hotel. Po dlugim spacerze czul sie gotow zasiasc do czekajacego nan obiadu. Okazalo sie, ze jest jedynym gosciem hotelowej restauracji, chociaz na sasiednim stole zauwazyl nakrycia dla co najmniej szesciu osob. Lokal byl nie opalany; Bannerman przegladajac wreczone mu w drzwiach menu zacieral rece i trzasl sie z zimna. Szczesciem kelnerka zauwazyla, ze gosc marznie, i zapalila gazowy piecyk stojacy przed pustym, wystyglym kominkiem. Gaz szumial niczym nadlatujacy z oddali smiglowiec, a Bannermanowi przypominaly sie ogladane kiedys filmy wojenne, Pan chyba nietutejszy - zauwazyla kelnerka, ktora zjawila sie przy stoliku z bloczkiem rachunkow i dlugopisem w pogotowiu. Czy to znaczy, ze miejscowi nie ryzykuja jedzenia w tej restauracji? - zapytal Bannerman i zaraz pozalowal swojej zlosliwosci, bo dziewczyna oblala sie rumiencem. Alez nie - zawolala. - Pomyslalam tylko, ze to niezwykle spotkac turyste o tej porze roku. Wielu miejscowych stoluje sie u nas, naprawde. -Przepraszam - powiedzial Bannerman. - Wcale w to nie watpilem. Sam pan van Gelder wydaje u nas dzisiaj przyjecie-kelnerka wskazala nakryty stol. Jestem pewien, ze to calkowicie wystarczajaca rekomendacja. - Bannerman mial sobie za zle, ze urazil Bogu ducha winna dziewczyne, i postanowil, iz bez wzgledu na to, czym go zechce nakarmic, da jej solidny napiwek. Wygladala na uczennice szkoly sredniej dorabiajaca sobie wieczorami. Jej naiwnosc i szczerosc reakcji sprawila, ze poczul sie staro. Moze podam panu na razie cos do picia? - spytala. Napilbym sie wodki z tonikiem - powiedzial Bannerman z troche niepewnym usmiechem. Jedzenie okazalo sie lepsze, niz przypuszczal. Na pewno byl to najlepszy posilek, jaki zjadl od czasu kolacji u Shony MacLean. Syty i rozleniwiony cieplem plynacym od piecyka nie protestowal, kiedy kelnerka przyniosla mu druga kawe. Palil papierosa i wspominal Shone MacLean; z zadumy wyrwal go gwar glosow schodzacych sie gosci pana van Geldera. Towarzystwo bylo wylacznie meskie. Wchodzili do restauracji rozgadani i usmiechnieci. Bannerman zauwazyl wsrod nich Jacka Sproata, wlasciciela Inverladdie. Widok znajomej twarzy musial go zaskoczyc, bo przestal sie usmiechac i odlaczywszy sie od swojej kompanii podszedl do stolika lekarza. Nie spodziewalem sie pana tutaj, doktorze - powiedzial. Mialem ochote na jakas odmiane - odparl Bannerman z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Jak posuwa sie panskie sledztwo? Trudno to nazwac sledztwem. Po prostu sprawdzam, czy moi poprzednicy niczego nie przeoczyli. Kim jest twoj przyjaciel, Johnie? - zawolal jeden z towarzyszy Sproata z wyraznym obcym akcentem. To doktor lan Bannerman, Joop - odparl Sproat. - Z Me-dical Research Council. Zajmuje sie sprawa smierci moich pracownikow. Prosimy do nas, panie doktorze. - Mowiacy te slowa usmiechal sie, pokazujac biale, zdrowe zeby. Bannerman przyjrzal mu sie uwaznie. Nieznajomy musial miec okolo piecdziesiatki, ale krotko przystrzyzone blond wlosy, gladka cera i opalenizna sprawialy, ze wygladal znacznie mlodziej. Bylo w jego sylwetce cos, co Bannermanowi kojarzylo sie z dobrobytem. Dziekuje, ale wlasnie zjadlem obiad - powiedzial. Moze chociaz wypije pan z nami szklaneczke? No dobrze. Dziekuje. - Bannerman wstal, aby przesiasc sie do sasiedniego stolika. Jestem Joop van Gelder. - Gospodarz przyjecia usmiechnal sie szeroko, wyciagajac dlon do powitania. Przysunal Bannermanowi krzeslo. Pozostali przedstawiali sie po kolei. Dwaj z nich byli Holendrami; reszta to miejscowi farmerzy i wlasciciele ziemscy. To okropne, ta historia z Inverladdie - powiedzial van Gelder. - Ostatnio coraz wiecej ludzi choruje na zapalenie opon mozgowych. Zdaje sie, ze doktor Bannerman uwaza, ze to moje owce ich zabily - wypalil Sproat. - Na chwile zapanowalo niespokojne milczenie, potem zebrani wybuchneli smiechem. To chyba nieprawda? - zapytal van Gelder, ktory nie przylaczyl sie do ogolnej wesolosci. Prawda jest taka, ze nie mamy pojecia, co wlasciwie sie stalo. A my, lekarze, bardzo nie lubimy sie do tego przyznawac, panie van Gelder. Tak wiec prawdopodobnie predzej czy pozniej oglosimy, ze byla to infekcja wirusowa. I wszyscy beda sie dziwic, jacy to jestesmy madrzy. Tym razem takze van Gelder smial sie razem z innymi. -Przyjemnie spotkac lekarza, ktory nie bierze siebie nazbyt serio - powiedzial. - Musimy sie jeszcze napic. Bannerman jednak odmowil. Musi juz jechac, a oni na pewno sa glodni, nie bedzie wiec przeszkadzal. Polecam rybe - rzucil, wstajac od stolu. Zawsze slucham rad lekarzy - smial sie van Gelder. Wstal i raz jeszcze uscisnal dlon Bannermana. - Ciesze sie, ze pana poznalem, doktorze. Na odchodnym Bannerman zwrocil sie do Sproata: -Jesli nie ma pan nic przeciwko temu, chcialbym jutro jeszcze raz odwiedzic panska farme. -Prosze bardzo. Zapraszam - odrzekl Sproat. Wrociwszy do swojego hotelu, Bannerman wstapil do baru na wieczorna filizanke kawy. Zastal tam poznanego zeszlego wieczora kamieniarza; pogawedzil z nim chwile, a nastepnie poszedl do pokoju. Spojrzal na zegarek i - nieco zazenowany tym, co robi - zadzwonil do Shony MacLean. Odebrala telefon po trzecim sygnale. Jej glos brzmial troche sennie. Przepraszam, obudzilem pania? Ach, to pan! - zawolala. Pomyslalem, ze upewnie sie, czy nie miala pani jakichs klopotow z policja. Nie, wszystko w porzadku. Zadzwonilam do nich zaraz po panskim wyjezdzie. Opowiedzialam o znalezieniu zwlok Lawrence'a u podnoza klifu. Przewiezli je na lad. Uznali, ze to byl wypadek? Chyba tak. Przekazalem komu trzeba w Londynie, co naprawde sie stalo. To dobrze - powiedziala Shona - Lawrence nie zasluzyl na taka smierc. Poczynil pan jakies postepy? Mam taka nadzieje - odparl Bannerman. - Widzialem sie z tutejszym weterynarzem. Robi wrazenie... glupka. Az tak z nim zle? Im dluzej sie zastanawiam, tym dziwniejsze wydaje mi sie to wszystko. Jestem druga osoba przyslana przez MRC, ktora wypytuje go o sprawy zwiazane z epidemia scrapie na farmie Inverladdie, takze o smierc trzech ludzi, a on jakby nie mial zielonego pojecia, o co nam chodzi. Wiec moze tylko udaje glupka? Ale po co? Tego nie wiem. Miejscowy lekarz od razu wyczul, co w trawie piszczy. To stary spryciarz. Bardzo go polubilem. Mysle, ze juz po pierwszym wezwaniu do Buchana zaczal podejrzewac, ze jego choroba jest zwiazana w jakis sposob ze scrapie. Jaki bedzie panski nastepny ruch? Jutro jade zbadac pas graniczny miedzy farma a terenami elektrowni. Chce sprawdzic, czy pozostaly jakies slady wycieku substancji radioaktywnych. Brzmi to dosc groznie. Tylko brzmi-lekko odparl Bannerman. - W gruncie rzeczy bedzie to zwykly spacer z czyms w rodzaju rozdzki w reku. A jednak mysle, ze powinien pan na siebie uwazac. Bede ostrozny - zapewnil Bannerman. Dowiem sie, jak panu poszlo? Jesli pani chce... Chce - powiedziala Shona. Bannerman opadl na poduszke i zamyslil sie. Myslal o tym, jak przyjemnie bylo znow porozmawiac z Shona i jak to dobrze, ze ich znajomosc trwa mimo rozstania. W sumie miniony dzien nalezalo uznac za udany. Na stoliku obok lozka lezal licznik Geigera pozyczony od Magnusa MacLeoda. Dzieki temu jutrzejsza wyprawa nabrala sensu. Bannerman przekrecil sie na bok i zgasil swiatlo. Pokoj pograzyl sie w ciemnosci, tylko poblask ulicznych latarni rysowal na suficie cienie poruszajacych sie za oknem galezi. Shona prosila, zeby na siebie uwazal. Przypomnial sobie o tym, a jednoczesnie stanal mu w oczach obraz sponiewieranych zwlok Lawrence'a Gilla lezacych na nadmorskich skalach. Sierra nie najlepiej radzila sobie na drodze, ktora nawet land rover Sproata pokonywal z najwyzszym trudem. Bannerman dosc szybko musial zrezygnowac zjazdy i zostawic samochod na poboczu. Nadzieja na przyzwoita pogode okazala sie zludna. Wial silny zachodni wiatr, niebo zasnuly niskie chmury zapowiadajac rychly deszcz. Bannerman zmienil lekkie obuwie na buty do chodzenia po gorach, wdzial kurtke i nieprzemakalne spodnie, a na koniec oslonil twarz welniana kominiarka i naciagnal kaptur. Z bagaznika wyjal plecak, w ktorym znajdowal sie licznik Geigera, zamknal samochod i ruszyl ku wschodniemu zboczu doliny. Zanim dotarl do szczytu i ujrzal odlegla sylwetke elektrowni, zasapal sie solidnie. Sproat mial racje. Teren po tej stronie doliny byl rzeczywiscie trudny - pociety rozpadlinami i wawozami, w zaglebieniach grzaski i blotnisty. Skorupa ziemska, jakby poruszona oddechem uwiezionego pod nia olbrzyma, tworzyla tutaj jedno wielkie rumowisko. Nie jest to odpowiednie miejsce na lamanie kosci, przestrzegl sam siebie Bannerman, kiedy zrobiwszy nieostrozny krok poczul nagly bol w skreconej kostce. Schodzil w dol, ale wymagalo to wiecej wysilku niz wspinaczka na obrzeze doliny. Od elektrowni dzielilo go w prostej linii najwyzej poltora kilometra, ale w tym terenie musial przebyc trzy razy tyle, zanim wreszcie zblizyl sie do zewnetrznego ogrodzenia. Odsapnal nieco i ukryty za duza skala zapalil papierosa, by nastepnie ruszyc wzdluz plotu w kierunku linii kolejowej i dalej, az do plazy, skad zamierzal rozpoczac badanie gruntu. Wyjal licznik z plecaka i sprawdzil stan baterii, chociaz przed wyjsciem wymienil je na nowe. Ustawi przelacznik zakresu czulosci w pozycji B i spojrzal na wskaznik. Strzalka wychylila sie daleko poza czerwona linie oznaczajaca poczatek skali. Przelaczyl wiec urzadzenie na maksymalna czulosc i zaczal pobieznie badac ziemie w zasiegu czujnika. Oddalajac sie od morza, przekroczyl tory i szedl wzdluz plotu, z czujnikiem wysunietym przed siebie, zataczajac nim luki, by ogarnac mozliwie duza powierzchnie. Kilkakrotnie aparat odezwal sie pojedynczym szczeknieciem wywolanym naturalna radiacja atmosfery. Poza tym igla wskaznika nie opuszczala pozycji zerowej. Bannerman zsunal kaptur z czola, aby nie uronic zadnego dzwieku, jaki mogl dobyc sie z glosnika w bocznej sciance przyrzadu. Niespodziewanie poslyszal ostry, terkoczacy odglos, ale dobiegajacy z tylu, od strony wody. Odwrocil sie i ujrzal podskakujaca na falach motorowa dinghy, z pelna predkoscia zmierzajaca prosto ku brzegowi. To jej silnik wydawal ten wsciekly terkot. Zagapiony bezmyslnie na zblizajaca sie lodz, Bannerman uswiadomil sobie nagle, ze nie kto inny, jak on sam jest obiektem zainteresowania plynacych nia ludzi. Trzej z nich wyskoczyli na plycizne i brodzac dotarli do brzegu, by nastepnie puscic sie biegiem w jego kierunku. W dloniach trzymali automatyczne karabinki. Ani sie obejrzal, jak go dopadli i z obu stron schwycili mocno za rece. Co tu sie dzieje? - szorstkim tonem rzucil stojacy przed Bannermanem mezczyzna w ociekajacym morska woda kombinezonie. Sadze, ze o to samo moglbym spytac pana - odrzekl Bannerman, starajac sie mowic z pewnoscia siebie, jakiej bynajmniej nie odczuwal. - Znajduje sie na terenie posiadlosci Inverladdie i jestem tutaj za zgoda jej wlasciciela. Cwaniaczek, co? - warknal nieznajomy. - Bierzcie go. Nie pomogly glosne protesty. Bannermana zaciagnieto na plaze i przemoca wsadzono do lodzi. Widzac, ze dalszy opor jest bezcelowy, uspokoil sie. Halas silnika i szum wody czynily wszelka konwersacje niemozliwa. Opuszczenie lodzi takze chwilowo nie wchodzilo w rachube. Przyjrzal sie trojce porywaczy, ktorzy najwyrazniej starali sie calkowicie ignorowac jego obecnosc. Wszyscy odziani byli w nieprzemakalne kombinezony opatrzone na piersi odznaka z napisem SECURITY. Na nogach mieli wysokie sznurowane buty nad kostke w rodzaju tych, ktore nosza komandosi. Siedzieli bez ruchu, kolby karabinkow oparlszy o kratownice na dnie lodzi. Zatoczyli obszerny luk wokol terenow farmy i wplyneli do J niewielkiej zatoki na tylach elektrowni. Rozpedzona plaskodenna dinghy wslizgnela sie na brzeg, zatrzymujac sie juz na suchym gruncie. -Wysiadac! Bannerman posluchal. Z mina wyrazajaca rezygnacje, lecz zdecydowany ratowac swoja godnosc, gramolil sie na lad z ospala powolnoscia czlowieka dzialajacego wbrew wlasnej woli. -Ruszaj sie! - padl kolejny rozkaz, tym razem poparty szturchnieciem lufy automatu w plecy. Mineli brame elektrowni i skierowali sie do niskiego, dlugiego budynku. Bannermana wprowadzono do pustego pomieszczenia, gdzie za cale umeblowanie sluzyl stol i para krzesel. Jeden z uzbrojonych ludzi pozostal z wiezniem. Chwile pozniej w drzwiach pokoju pojawil sie mezczyzna majacy okolo trzydziestki, gladko ogolony, w ciemnym garniturze, z krawatem chyba w barwach jakiegos college'u. Sadzac po sluzbowej postawie wartownika mogl byc dowodca strazy zakladowej. Przybyly zajal miejsce przy stole naprzeciw Bannermana. -Nazwisko? - rzucil rozkazujacym tonem. A kto pyta? - odparl Bannerman. Mezczyzna pochylil sie ku niemu ponad stolem i warknal: Ja. To znaczy, kto? - obojetnie spytal Bannerman. Tamten wpatrywal sie wen przez chwile, a nastepnie wyjal z kieszeni legitymacje i otwarta polozyl na stole. Bannerman pochylil sie i przeczytal, ze wlasciciel legitymacji nazywa sie C. J. Mitchell i jest dowodca ochrony elektrowni. Bannerman. Imie? lan. No coz, lanie Bannerman - oznajmil Mitchell wygodnie rozpierajac sie w krzesle - mamy klopoty. Jeden z nas je ma - odparl Bannerman. Mitchell znow przez kilka sekund mierzyl go wzrokiem, wreszcie zapytal: Co robiles przy plocie? Znajdowalem sie na terenie posiadlosci Inverladdie. Przebywalem tam za zgoda wlasciciela, a co robilem, to nie panski interes. A wiec to na farmie zostawiles citroena? Jakiego znow citroena? 2CV z nalepka "Ratujmy wieloryby" na tylnej szybie i druga "Energia jadrowa - nie, dziekuje" na zderzaku. To nim sie, popaprancy, wozicie, nie? "My, poparancy", to konkretnie kto? Spolka z o.o. - parsknal Mitchell. - Wegetarianie, swirusy od zdrowej zywnosci, pedaly, lesbijki, obroncy wielorybow, pikie-ciarze organizacji przeciwnikow energii jadrowej... Ach, rozumiem. Sadzil pan, ze zamierzam wysadzic elektrownie w powietrze - powiedzial Bannerman takim tonem, jakby zwracal sie do idioty, na co usta Mitchella wykrzywil wsciekly grymas. Pytam jeszcze raz: co robiles przy plocie? A ja jeszcze raz odpowiadam: nie panski interes - odparl Bannerman patrzac prosto w oczy ochroniarza. W ten sposob mogli rozmawiac w nieskonczonosc. Sytuacja zmienila sie, kiedy do pokoju wszedl jeden z mezczyzn, ktorzy byli na lodce, i polozyl na stole licznik Geigera nalezacy do Bannermana. Mial to z soba, szefie - powiedzial. No, no, no - wycedzil Mitchell. - Nasz chlopiec skom-binowal sobie wlasny dozymetr. Myslales, ze co tam znajdziesz? Co? Nie myslalem, ze cokolwiek tam znajde - odparl Bannerman. - Chcialem ustalic, czy na zachod od elektrowni nie ma sladow wycieku promieniotworczego. Ochroniarz wygladal na zaintrygowanego. Pochylil sie w strone Bannermana i zapytal: A po co? To moja sprawa. Twoja sprawa? - powtorzyl Mitchell, akcentujac drugi wyraz. Tak. A wiec dziennikarz? Zgadza sie? Walczacy, zaangazowany reporter. Bo tak wy, wscibscy panikarze, lubicie sie nazywac. Zgadza sie, Bannerman? Sam sobie poglowkuj - padla cicha odpowiedz. - Zastanawiales sie kiedys nad wyborem kariery bardziej odpowiedniej dla kogos takiego jak ty? Na przyklad latarnika na Morzu Ar-ktycznym? Bez ostrzezenia Mitchell zamachnal sie przez stol i uderzyl Bannermana piescia w policzek. Cios byl mocny; uderzony runal na podloge razem z krzeslem. Po chwili usiadl z trudem, z reka przy twarzy, oddychajac gwaltownie. Na jego twarzy malowalo sie oszolomienie. Mitchell podniosl sie i stanal nad nim. Zaczekaj na zewnatrz - szczeknal w strone wartownika przy drzwiach. Ten, wyraznie zdenerwowany scena, ktorej byl swiadkiem, usluchal pospiesznie. I co teraz? - zapytal Bannerman. - Elektrody na jadra? Rzygac mi sie chce, jak patrze na kogos takiego jak ty - warknal Mitchell. - Wstawaj. Bannerman podniosl sie z podlogi. Otrzasnal sie z oszolomienia wywolanego uderzeniem i nawet udalo mu sie zapanowac nad wzburzeniem. Chce sie widziec z dyrektorem zakladu - oswiadczyl. Dyrektor jest czlowiekiem zajetym - odburknal Mitchell. Ja tez. - Wyraznie akcentujac kazde slowo, Bannerman powiedzial lodowatym tonem: - Jestem doktor lan Bannerman, patolog, konsultant szpitala sw. Lukasza w Londynie. Obecnie, z upowaznienia Medical Research Council i rzadu Jej Krolewskiej Mosci, prowadze sledztwo w sprawie smierci trojki mieszkancow Achnagelloch. Mitchell mial taka mine, jakby za chwile mial zniesc jajko. Jego spojrzenie mowilo, ze nie wierzy wlasnym uszom. -Ma pan jakis dowod tozsamosci? - wykrztusil. Bannerman rzucil na stol swoje dokumenty. Dlaczego od razu pan nie powiedzial? - zapytal Mitchell. Spuscil glowe wpatrujac sie ponuro w blat stolu, jak czlowiek ciezko dotkniety przez los. Bo nie mialem ochoty - warknal Bannerman. - Znajdowalem sie na terenie prywatnej posiadlosci, kiedy panscy ludzie napadli mnie i wbrew mojej woli sprowadzili w to miejsce. W odpowiednim czasie zwrocilem im na to uwage; podobnie jak panu, ale nie raczyl pan zareagowac. A teraz prosze zaprowadzic mnie do dyrektora. Mitchell wyszedl. Bannerman zapalil papierosa. Zauwazyl, ze trzesa mu sie dlonie. Po kilku minutach zjawil sie wartownik z uprzejma prosba, by Bannerman - ktory nagle stal sie "panem doktorem" - zechcial udac sie za nim. Weszli do glownego budynku i wjechali winda na najwyzsze pietro, gdzie miescil sie gabinet dyrektora elektrowni. Byl tam juz Mitchell, ktory najwyrazniej zdazyl poinformowac przelozonego o przebiegu wydarzen. Zostawcie nas samych, Mitchell - rzucil dyrektor i ochroniarz pomaszerowal do drzwi. Mijajac Bannermana usmiechnal sie niepewnie. Drogi doktorze, doprawdy nie wiem, co powiedziec. - Dyrektor wyszedl zza biurka, aby przysunac Bannermanowi krzeslo. - Jestem John Rossman. W tej sytuacji moge tylko przeprosic pana z calego serca i prosic o wyrozumialosc. Moi ludzie pracuja pod wielka presja. Elektrownie jadrowe sa obiektami atakow ze strony wszelkiego rodzaju nieudacznikow opetanych misja zbawienia swiata. Musimy byc czujni. Napasc na kogos, kto znalazl sie w poblizu waszego plotu to troche wiecej niz czujnosc - odparl Bannerman. Ma pan racje, ale... A fakt, ze ktos jest przeciwnikiem energetyki jadrowej, nie czyni zen automatycznie "nieudacznika". W zasadzie nie, ale spotykamy sie z tyloma przejawami zlej woli i niezrozumienia, ze trudno zachowac zdrowy rozsadek. W elektrowniach jadrowych widzi sie tylko zagrozenie dla srodowiska, a nie zrodlo taniej, czystej energii. Nie przecze - odparl Bannerman. Jak slyszalem, badal pan teren w poblizu zachodniego odcinka plotu. Owszem. Chcialem ustalic, czy nie doszlo tam ostatnio do wycieku substancji radioaktywnych. W takim wypadku na pewno bysmy... -Wyciszyli sprawe, jak poprzednio - wtracil Bannerman. Rossman przez dluzsza chwile przygladal mu sie w milczeniu, wreszcie powiedzial: -Obawiam sie, ze nie rozumiem, co... Moje informacje pochodza z gabinetu premiera - ucial Bannerman. Rozumiem. - Dyrektor najwyrazniej nie mial pojecia, jak powinien traktowac dziwnego goscia. Wstal i podszedl do wiszacego na scianie planu elektrowni. - Prosze spojrzec, panie doktorze - wskazal miejsce w poblizu wschodniej sciany budynku. - Mielismy klopoty z rura odprowadzajaca wode uzyta do chlodzenia plaszcza reaktora. Nastapilo pekniecie i, zanim je zlokalizowalismy, nieznaczny wyciek. Jak rozumiec to: nieznaczny? Okolo pieciuset litrow. Jak duzy obszar zostal skazony? Sadzimy, ze nie wiecej niz dwiescie metrow kwadratowych. Sadzimy? Widzial pan, jaki to teren. Trudno powiedziec, ile tego bylo. Nie wyglada pan na bardzo poruszonego tym wypadkiem - zauwazyl Bannerman. Myli sie pan - odparl dyrektor. - Natychmiast zabezpieczylismy teren dwukrotnie wiekszy, niz wspomnialem przed chwila; wzdluz plotu zewnetrznego wykopalismy rowy odwadniajace. Usunelismy wierzchnia warstwe gleby i przez siedem miesiecy prowadzilismy stala obserwacje tego obszaru. A nie od rzeczy bedzie dodac, ze tereny na wschod od dawna sa nie zamieszkane. Nikomu nic nie grozilo. Wiec po co ta konspiracja? - zapytal Bannerman. Nie chodzilo o konspiracje - nieco rozdraznionym tonem odparl Rossman. - Po prostu nie podalismy tej sprawy do| wiadomosci publicznej, z powodow, o ktorych mowilem wczesniej. Przeciwnicy energetyki jadrowej nie omieszkaliby wykorzystac tego incydentu. Czy wiecej takich incydentow ukryliscie przed opinia publiczna? Nie. Absolutnie nie. Zapewniam pana, ze ta elektrownia jest calkowicie bezpieczna. Ale piecset litrow radioaktywnego chlodziwa poplynelo sobie w niewiadomym kierunku. Oto doskonaly przyklad defetyzmu, z jakim mamy na co dzien do czynienia! - dyrektor lekko poczerwienial. - Nasz zaklad umozliwia pelne zatrudnienie wielu czlonkom miejscowej spolecznosci. Na panskim miejscu pomyslalbym dwa razy, zanim narazilbym sie na ich sluszny gniew, a takie beda skutki podobnych wypowiedzi. To, co mowie, to tylko prawda - odparl Bannerman - nie zaden defetyzm. A ja powtarzam, ze chodzi o jednorazowy przypadek - upieral sie dyrektor. Ale to sie zdarzylo! Nie moze pan udawac, ze nic sie nie stalo! Odnosze wrazenie, ze nie zdaje pan sobie sprawy z korzysci, jakie nasz kraj czerpie z energetyki jadrowej, doktorze - oswiadczyl Rossman. Przeciwnie, zdaje sobie doskonale sprawe z owych korzysci. Co mnie irytuje, to wasze chowanie glowy w piasek. Udawanie, ze wszystko jest w idealnym porzadku, ze zadne problemy nie istnieja. Twierdzicie, ze nie ma mowy o zadnych wypadkach, a przeciez wszyscy wiedza, ze wypadki sie zdarzaja. Nie umiecie poradzic sobie z odpadami, wiec gromadzicie je, choc wiadomo, ze przez tysiace lat stanowic beda zrodlo niebezpiecznego promieniowania. Tymczasem wy nie wymysliliscie nic lepszego, niz pakowanie ich do ziemi, byle glebiej, byle dalej od ludzkich oczu. To wszystko wyglada zupelnie inaczej - oznajmil Rossman. Mysle, ze wyglada dokladnie tak. Coz, w takim razie w tej kwestii roznimy sie pogladami. Bannerman spojrzal na zegarek. Czas na mnie. -Kaze komus odwiezc pana do hotelu - zaproponowal dyrektor. O nie! - zawolal Bannerman. - Dotarcie do plotu od strony Inverladdie zajelo mi trzy godziny. Nie zamierzam powtarzac tej wycieczki. Chce podjac prace dokladnie w tym samym punkcie, gdzie znajdowalem sie, gdy panskim ludziom zachcialo sie okazac "czujnosc". Przeciez powiedzialem panu, ze po tej stronie zakladu nie zdarzylo sie nic niezwyklego. O czym by pan wiedzial - dopowiedzial Bannerman. W porzadku - dyrektor westchnal glosno. - Kaze ludziom Mitchella odstawic pana w to samo miejsce. Doskonale. Polecilem tez Mitchellowi osobiscie pana przeprosic. Dziekuje - powiedzial Bannerman. W drodze powrotnej znow towarzyszyl mu straznik, ktory caly czas czekal pod drzwiami gabinetu dyrektora. W polowie korytarza Bannerman przystanal, by rzucic okiem na widoczna za szyba olbrzymia hale turbin z obsluga okutana w biale kombinezony z tworzyw sztucznych. Jek poteznych wirnikow bez trudu przenikal podwojne, dzwiekoszczelne okno. Caly proces wytwarzania energii odbywal sie w pomieszczeniach idealnie czystych, bez sladu pylu weglowego, smarow, dymu palenisk; tylko betonowe silosy, w ktorych kryla sie milczaca niewidoczna potega, i przypominace o jej obecnosci wszechobecne zolto-czarne symbole radioaktywnosci. Na widok wchodzacego do pokoju Bannermana Mitchell wstal i wyszedl zza biurka. Zdazyl juz odzyskac pewnosc siebie, w jego spojrzeniu prozno byloby szukac sladu niedawnego zazenowania. -Przepraszam za to male nieporozumienie, doktorze - rzekl - ale jestem pewien, ze rozumie pan nasza sytuacje. Musimy byc ostrozni. - Wyciagnal reke i dodal: - Zapomnijmy o tym, co bylo. Widok usmiechnietej, zadowolonej z siebie geby Mitchella okazal sie ponad sily Bannermana. Zamachnal sie prawa piescia i krotkim hakiem walnal w szczeke ochroniarza? Ten zwalil sie na ziemie niczym wor ziemniakow. -Teraz mozemy zapomniec - powiedzial Bannerman. - Jestesmy kwita. Mitchell siedzial na podlodze i z wyrazem oslupienia na twarzy trzymal sie za szczeke. Wartownik, ktory przyprowadzil Bannermana, rzucil sie interweniowac, ale Mitchell machnal reka i warknal: -Zostaw. Zawiezcie go, dokad zechce. Siedzac na glazie pod plotem elektrowni Bannerman nie mogl powstrzymac sie od zlorzeczen pod swoim adresem. Co mu strzelilo do glowy? Jak mozna bylo tak dalece stracic nad soba panowanie! Zachowal sie niczym uczniak! Nie ma prawa uwazac sie za lepszego od Mitchella! Dlaczego robisz takie rzeczy, Bannerman? Czy ty w koncu wydoroslejesz? Nic nie moglo usprawiedliwic takiego zachowania. Zasluzyl na bezwarunkowe potepienie, jeszcze troche, a stwierdzilby, ze czuje do siebie obrzydzenie. Zgasil papierosa, podniosl sie z kamienia. Gdyby od razu wzial sie do roboty, moze uniknalby tych przykrych mysli. Przez nastepne trzy godziny schodzil wzdluz i wszerz teren miedzy Inverladdie a plotem elektrowni. Dlugosc uchwytu czujnika pozwalala mu jednorazowo badac pas ziemi szerokosci dwu metrow. Wiedzial, ze jest obserwowany z okien budynku elektrowni, ale nikt nie probowal przeszkodzic mu w tym, co robil. Zanim z czystym sumieniem mogl uznac swoje zadanie za spelnione, palce zdretwialy mu z zimna, a dreszcz przeniknal przez szpary w jego nieprzemakalnym kombinezonie nie zostawiajac na nim suchej nitki. Na koniec nie pozostalo mu nic innego, jak zapakowac licznik do plecaka i ruszyc w dluga droge do samochodu. Nie znalazl zadnych dowodow skazenia radioaktywnego ziemi w poblizu plotu. Pierwsze, co uczynil po powrocie do hotelu, to zanurzyl sie ostroznie w wannie z goraca woda; westchnal z ulga, czujac, jak rozluzniaja sie obolale miesnie. Swiadomosc, ze mimo tylu wysilkow niczego wlasciwie nie osiagnal, burzyla mu troche spokoj ducha, ale perspektywa goracego posilku i szklaneczki whisky pozwolila chwilowo zapomniec o niepowodzeniu. Nieco pozniej, pieszczac w dloniach druga szklaneczke slodowej whisky, wygodnie rozparty w fotelu przed kominkiem w barze, zaczal sie zastanawiac, czy badanie terenu miedzy farma a plotem elektrowni ma jeszcze jakis sens. Przyjal zalozenie, ze ewentualny wyciek substancji radioaktywnej nastapil w poblizu elektrowni, a nastepnie rozszerzyl sie poza ogrodzenie, na przylegle grunta. Tymczasem istnialy inne mozliwosci. Skazenie moglo nadejsc od morza. Nie wiadomo, czy nie istnialy rury odprowadzajace odpady z elektrowni prosto do zatoki. Teoretycznie tego rodzaju odpady podlegaly kontroli i musialy spelniac wymogi urzedowych norm zanieczyszczenia substancjami promieniotworczymi. Co jednak z awaryjnym, jednorazowym wypuszczaniem porcji odpadow o wysokim stopniu skazenia? Nie bylo to wykluczone. Przyplyw mogl wowczas zniesc substancje radioaktywna na plaze obok farmy... Istniala takze inna mozliwosc - skazenie powietrza w wyniku wyplywu radioaktywnego gazu. Bannerman doszedl do wniosku, ze warto zbadac nalezacy do Inverladdie odcinek wybrzeza. Skontrolowanie dwumetrowego pasa w poprzek szerokiej na blisko trzysta metrow plazy powinno ujawnic kazde skazenie naniesione przez przyplyw. Skazenie powietrza to, niestety, zupelnie inna sprawa. Chmura radioaktywnego gazu mogla opasc w dowolnym miejscu. Zbadanie w pojedynke calego terenu farmy nie wchodzilo oczywiscie w rachube. Decyzja o podjeciu kolejnej wyprawy na farme oznaczala dla Bannermana skazanie sie na jeszcze jeden ciezki dzien. Mogl naturalnie zrobic sobie przedtem dzien odpoczynku, ale uznal, ze byloby to przyznaniem sie do slabosci. Wlasciciel hotelu obiecal wysuszyc przemoczone ubranie i buty, tak wiec Bannerman postanowil wypic ostatnia juz szklaneczke i wczesnie polozyc sie spac. Odbierajac trunek przy barze zauwazyl wchodzacego znajomego kamieniarza. Znal go juz nawet z nazwiska. Mlodzieniec nazywal sie Colin Turnbull i cieszyl sie rosnaca sympatia Bannermana. Bez wahania wiec zaprosil go "na jednego". Kiedy zasiedli przed kominkiem, Turnbull powiedzial: Chodza sluchy, ze panskim zdaniem elektrownia ma cos wspolnego z tymi przypadkami zapalenia opon mozgowych. Bzdury. Zwykle plotki - odparl Bannerman, nieprzyjemnie zaskoczony szybkoscia rozchodzenia sie informacji o jego poczynaniach. Czym predzej zmienil temat. - Rozmawialem wczoraj z panskim szefem - powiedzial. - Wyglada na calkiem sympatycznego goscia. Pan van Gelder? Tak, jest w porzadku. I nawet daje niezle zarobic, tyle ze to praca bez perspektyw. Dlaczego? A diabli wiedza. Niby wszystko jest cacy, spolka zapewnia dobre place, warunki pracy, opieke lekarska i tak dalej, ale nie daje absolutnie zadnej mozliwosci awansu. Wszystkie wyzsze stanowiska sa zarezerwowane dla Holendrow. Dziwne - przyznal Bannerman. Zastanawiam sie, czy nie zaskarzyc ich do urzedu do spraw rasowych o dyskryminacje - usmiechnal sie Turnbull. Bannerman odpowiedzial usmiechem i zapytal: Na jakie stanowisko mial pan nadzieje? Koncze wlasnie geologie na Uniwersytecie Otwartym. Latem powinienem dostac dyplom. Liczylem na prace, w ktorej bede mogl wykorzystac swoje kwalifikacje. Jest o co walczyc - przyznal Bannerman. - Moze zmienia zdanie, jesli wytrzyma pan u nich dostatecznie dlugo. Na to wlasnie licze. Przeprowadzilem nawet takie male badania na wlasna reke, w nadziei, ze zrobie na nich odpowiednie wrazenie. Wyglada na to, ze jest pan czlowiekiem z inicjatywa. Nie powinni tego zlekcewazyc. - Bannerman dopil swoja whisky. -Moge sie panu zrewanzowac? - zapytal Turnbull. Bannerman pokrecil glowa, mowiac, ze chce sie juz polozyc. Jutro czeka go kolejny ciezki dzien. Kiedy wstal, Turnbull spojrzal nan niespodziewanie powaznym wzrokiem i powiedzial: -Niech pan sie nie obrazi, ze to mowie, doktorze, ale mysle, ze powinien pan uwazac. Jego slowa zmrozily Bannermana. W oczach chlopaka zauwazyl jednak cos na ksztalt zatroskania, nie grozbe. Nie rozumiem - powiedzial. Elektrownia cieszy sie tutaj duzym poparciem. Wielu miejscowym daje prace. Nadmiar krytycyzmu nie bedzie mile widziany. Chyba rozumie pan, co chce przez to powiedziec? Owszem - odparl Bannerman. - Dziekuje za ostrzezenie. Rozdzial 9 Whisky jako srodek kojacy okazala sie niezbyt skuteczna. Bannerman spedzil bezsenna noc trapiony czarnymi myslami, jakie ogarnely go po rozmowie z Turnbullem; dreczyl go tez wstyd, gdy wspominal swoje wyczyny w elektrowni. Zaczynal miec dosc Achnagelloch. Gotow byl machnac reka na dalsze poszukiwania dowodow skazenia i skoro swit wracac do Edynburga. Niczego wiecej nie mogl tu zdzialac. Nalezalo pogodzic sie z faktem, ze jedynym zrodlem tego przebrzydlego wirusa sa mozgi doswiadczalnych myszy z uniwersyteckiej pracowni biologicznej.Ranek wstal pogodny i po wczorajszym deszczu pozornie piekny. Bylo jednak przerazliwie zimno i wial silny wiatr. Na odslonietych stokach doliny Inverladdie taka pogoda mogla stwarzac powazne problemy. Wlasciciel hotelu nie tylko wysuszyl ubranie Bannermana, ale takze zaopatrzyl go w dwa termosy, jeden z zupa, drugi ze slodka kawa, Bannerman byl mu za to ogromnie wdzieczny. Grzecznosc wymagala, aby przed wyruszeniem w droge zadzwonil do Sproata z prosba o zezwolenie na spedzenie jeszcze jednego dnia na jego ziemi. Zezwolenie to zostalo mu udzielone bez komentarzy. Po cichu Bannerman liczyl na propozycje skorzystania z samochodu terenowego, ale nic takiego nie nastapilo. Znow wiec skazany byl na wlasne nogi. Mimo dokuczliwego zimna, na co byl przygotowany, wspinaczka po zboczu doliny okazala sie wlasciwie latwiejsza niz poprzednio. Nocny mroz scial rozmiekly grunt, totez obylo sie bez slizgania po blocie i mokrym wrzosie. Gorzej bylo z zejsciem stromizna prowadzaca ku morzu: stok byl tu oblodzony, pociety rozpadlinami i stopniami skalnymi, a tym samym zdradliwy i wymagajacy szczegolnej uwagi. Udalo mu sie dotrzec do przecinajacej plaze linii kolejowej bez wiekszych kontuzji, jesli nie liczyc stluczenia kolana, jakiego nabawil sie pokonujac szczegolnie sliski odcinek stromizny. Przycupnal w zaglebieniu gruntu i posilil sie zupa z termosu; plastikowy kubek przyjemnie grzal skostniale palce. Zakasil zupe batonikiem Marsa i zapalil papierosa. Oparl sie wygodnie o skale, polozyl plecak miedzy nogami i wydobyl z niego licznik Geigera. MacLeod dolaczyl do niego kilka pojemnikow na probki gleby, ktore teraz Bannerman przelozyl do kieszeni kurtki, aby w razie potrzeby miec je pod reka. Zdecydowal, ze najrozsadniej bedzie przejsc na zachodni skraj plazy i stamtad rozpoczac pomiary. W ten sposob w czasie wolnego z koniecznosci marszu z wlaczonym licznikiem bedzie mial wiatr w plecy. Upewniwszy sie, ze wszystkie zamki i guziki kurtki sa dobrze zapiete, podniosl sie i pochylony pod wiatr, z glowa wcisnieta w ramiona ruszyl ku odleglemu o blisko czterysta metrow krancowi plazy. Nie przeszedl nawet stu metrow, kiedy jego uszu dobiegl przerazliwy loskot, ogluszajacy mimo wciagnietego na glowe kaptura. Zaskoczony zgubil krok, potknal sie i jak dlugi runal na ziemie. Nad soba zobaczyl mijajacy go o kilka krokow pociag towarowy, ktory, nie wiedziec kiedy, nadjechal po torach wiodacych do kamieniolomow. W oknie lokomotywy mignela twarz maszynisty. Bannerman wstal niezgrabnie i zapatrzyl sie na przejezdzajace wagony. Byly to glownie cysterny i puste wagony samowyladowcze w drodze po ladunek kamienia. Bannerman dziekowal Bogu, ze nie przyszlo mu do glowy isc po torach. Na tym wietrze moglby w pore nie uslyszec nadjezdzajacej lokomotywy. Niebawem osiagnal punkt, z ktorego umyslil sobie rozpoczac pomiary. Zbadanie czterystumetrowego odcinka plazy powinno wystarczyc do ujawnienia jakichkolwiek sladow substancji promieniotworczych naniesionych przez fale. Przykleknal, aby przygotowac licznik do pracy. Plastikowa tuba chroniaca czujnik stwardniala na chlodzie; mocowal sie z nia przez chwile, wreszcie musial odlozyc na bok skrzynke licznika, aby uwolnic druga reke. Niespodziewanie brzeknelo szklo, oslona wskaznika rozprysla sie na drobne kawalki, a cala skrzynka wyskoczyla w powietrze. Bannerman jak oglupialy wlepil wzrok w aparat, ktory najwyrazniej stal sie obiektem zainteresowania zlych duchow. -Co do... - wymamrotal i urwal, bo nagle zrozumial, co sie stalo. Poczul, ze ogarnia go panika. W licznik uderzyla kula karabinowa! Ktos do niego strzelal! Mial wrazenie, ze stracil zdolnosc koordynacji ruchow konczyn. Opuscila go wlasnie teraz, kiedy najbardziej jej potrzebowal. Niezgrabnie na pol biegl, na pol kustykal przez tory na skraj plazy i runal do pierwszej napotkanej rozpadliny. Nie mial szczescia, bo dno jej zalegala kaluza, pokryta, co prawda, warstwa lodu, lecz nie dosc mocnego, by utrzymac ciezar doroslego mezczyzny. W rezultacie okazalo sie, ze przyklejony do ubloconej sciany rozpadliny kleczy w lodowatej wodzie, od ktorej miesnie jego lydek kurcza sie bolesnie. Sekundy mijaly w ciszy przerywanej tylko dyszeniem Bannermana. Po znieczuleniu wywolanym szokiem, powoli docieral do niego bol spowodowany urazem kolana podczas skoku; od niewygodnej pozycji bolal go krzyz, obie zas nogi ponizej kolan zdretwialy z zimna, zmieniajac sie w nieczule, bezwladne klody. Wiedzial, ze nie wytrzyma dlugo bez ruchu, ale z drugiej strony porzucenie kryjowki oznaczalo wystawienie sie na cel niewidocznemu strzelcowi. A moze juz go tam nie ma? - blysnela mysl. Zdawalo mu sie, ze cala wiecznosc sterczy w tej rozpadlinie. Oddychal teraz prawie normalnie, totez byl w stanie doslyszec krzyki mew korujacych nad jego glowa. Skojarzenie z sepami krazacymi nad konajacym wedrowcem bylo az nadto oczywiste. A przeciez minelo dopiero piec minut. Nie mogl dluzej zniesc bezczynnosci. Powoli wczolgal sie na sciane rozpadliny i ostroznie wystawil glowe ponad jej krawedz. Kula trzasnela o grunt nie dalej niz metr przed nim, bryzgajac mu w twarz okruchami zmarznietego blota. Stoczyl sie prosto w lodowata kaluze i krzyknal z bolu, kiedy uszkodzone kolano ponownie zetknelo sie z dnem jamy. Oczy wezbraly mu lzami zawodu i rozpaczy. Rozumial, ze musi sie wziac w garsc, sprobowac logicznie rozwazyc swoje polozenie. Oto znalazl sie w sytuacji kryzysowej, a wiec nalezalo stawic jej czolo. Po pierwszym strzale nie zorientowal sie, gdzie czai sie zamachowiec. Teraz wiedzial: ukryl sie w skalach niemal dokladnie na zachod od niego. Nietrudno bylo to okreslic po kierunku, w jakim rozprysnelo sie bloto uderzone kula. I tak mi to nic nie pomoze - pomyslal Bannerman. Nie ulegalo watpliwosci, ze jesli napastnik zechce podejsc blizej i dokonczyc tego, co zaczal, on w zaden sposob nie zdola mu przeszkodzic. Pozostawalo pytanie: czy zechce? Jakze przeklinal teraz w duchu swoja odraze do nowoczesnych kwarcowych zegarkow wodoszczelnych, we wstrzasoodpornych kopertach, jego stylowy, mechaniczny czasomierz stanal. Krople wody po wewnetrznej stronie szkielka nie zostawialy watpliwosci co do przyczyn uszkodzenia. Klnac pod nosem spojrzal w niebo, probujac odgadnac godzine z pozycji slonca. Bylo okolo drugiej, do zmroku pozostalo wiec dobrych kilka godzin. Dopiero ciemnosc stwarzala mu jakas szanse ucieczki. Jesli jednak chcial tego dokonac, musial najpierw pomyslec o wydostaniu sie z tej lodowatej kaluzy i przywroceniu normalnego krazenia krwi. Na razie nie ucieczka byla najwazniejsza, ale to, jak zwalczyc hipotermie i zapobiec odmrozeniom. Uswiadomil sobie, ze ukryty przesladowca mogl doskonale zdawac sobie sprawe z jego stanu. Jesli umrze skutkiem wyziebienia organizmu, bedzie to wygladalo na wypadek. Zwloki bez sladow po kulach nie wzbudza niczyjego zainteresowania. Moze wiec strzelec wcale nie byl zainteresowany bezposrednia konfrontacja? Moze jego plan polegal na trzymaniu go w tej jamie, az natura zrobi swoje? Dla sprawdzenia swojej teorii raz jeszcze wystawil glowe ponad krawedz rozpadliny. Nie minela chwila, a dobiegl go odlegly huk wystrzalu i o kilka metrow od niego trysnelo wyrzucone przez kule bloto. Natezenie dzwieku i kierunek rozprysku nie zmienily sie: strzelec nie zmienil pozycji. Walka o zycie stala sie zatem walka o przetrwanie. Musial przetrzymac kilka najblizszych godzin i z zapadnieciem ciemnosci byc jeszcze w takim stanie, aby podolac nocnej przechadzce do Inverladdie. Na poczatek wgramolil sie na niewielka skalna polke wyniesiona nieco ponad dno rozpadliny, gdzie siedzac przygarbiony nadal znajdowal sie poza zasiegiem wzroku swego przesladowcy. Z trudem poruszal zgrabialymi palcami, ale udalo mu sie rozwiazac rzemyki plecaka i wyjac termos z kawa. Ostroznie, aby nie uronic ani kropli drogocennego plynu, napelnil kubek. Kazdy lyk cudownie goracej kawy dzialal jak ozywcze transfuzje. Nieco pokrzepiony sciagnal buty, zdjal mokre skarpetki i wlozyl suche, wyjete z plecaka. Potem wylal wode z butow i wlozyl je z powrotem. Kolejne kilka minut zeszlo mu na energicznym masowaniu lydek, szczypaniu ich i ugniataniu, az powracajace krazenie dalo o sobie znac rozdzierajacym bolem. Ustalil sobie plan ruszania palcami: trzydziesci sekund co dwie minuty. W tym samym czasie tlukl rekami o boki i energicznie ruszal palcami rak. Po godzinie pracy zgodnie z przyjetym rezimem pozwolil sobie na odpoczynek; wypil reszte kawy i wypalil papierosa. Po kolejnej godzinie zaczal przygotowywac sie do drogi. Mokrymi skarpetkami obwiazal nadwerezone kolano, aby zapewnic mu chocby taka ochrone przed dalszymi urazami. Zaczal sie przygotowywac psychicznie do czekajacej go proby. Podstawowy problem polegal teraz na wyborze wlasciwego momentu startu. Czy jest juz dosc ciemno, zeby ruszac? Pierwszy odcinek drogi, stromizne miedzy plaza a obrzezem doliny, najchetniej pokonalby w jakim takim swietle. Niestety, na tym wlasnie odcinku narazony byl na najwieksze niebezpieczenstwo. Z niepokojem spogladal w niebo. Bez watpienia sciemnialo sie, nie widac jednak bylo sladu chmur. Nadciagala pogodna, mrozna noc. Oparl rece na krawedzi rozpadliny i przez chwile koncentrowal sie, zbierajac sily. Czul, jak serce tlucze mu sie w piersi. Nadeszla pora dzialania. Niejasno przypominal sobie nastepna rozpadline, odlegla o mniej wiecej dwadziescia metrow od tej, w ktorej sie schronil. Wlasnie ona stanowila teraz jego cel. Trzykrotnie odetchnal gleboko, by uspokoic rozdygotane nerwy, gwaltownie podciagnal sie do gory i przetoczyl przez krawedz rozpadliny. Pedzony strachem pospiesznie podniosl sie na nogi i nisko pochylony pobiegl zygzakiem ku upatrzonej kryjowce. Zaczynal juz myslec, ze niepotrzebnie sie wyglupia, ze nic mu juz nie grozi, kiedy z tylu dobiegl go trzask wystrzalu, a nad glowa poslyszal przeciagly jek kuli. Sturlal sie w zacisze nowego okopu. -Skurwiel! - zaklal, roztrzesiony, a jednoczesnie napiety az do granic bolu. Biegnac wybral juz cel nastepnego etapu. Nie zastanawiajac sie dlugo, aby nie stracic resztek odwagi, przeczolgal sie do skraju rozpadliny, wygramolil sie na gore i puscil sie ku nastepnemu zaglebieniu. Tym razem nie uslyszal strzalu. Zmrok gestnial, ustepujac miejsca czerni nocy. Jeszcze jeden sprint zygzakiem i poczul sie na tyle bezpieczny, by rozejrzec sie i ustalic kierunek dalszego marszu. Z kieszeni kurtki wygrzebal kompas i na widocznym w oddali krancu stromizny, wyznaczyl sobie punkt orientacyjny. Pozostalo jedynie wspiac sie na obrzeze doliny, by trafic na sciezke wiodaca do Inverladdie. Temperatura wciaz spadala; ziemia stala sie twarda niczym beton i kazde potkniecie nieznosnym bolem odzywalo sie w zranionej nodze. Lodowate powietrze palilo w plucach, zapieralo dech. Coraz trudniej bylo mu isc dosc szybko, by nie dopuscic do oziebienia organizmu. Coraz czesciej oslable nogi nie znajdowaly oparcia na oblodzonym zboczu. Kolejne uderzenie rwacym kolanem o ostra skale - oslona z mokrych skarpetek zsuwala sie co chwila - wyrwalo z jego ust wrzask bolu. W bezradnej rozpaczy upadl na ziemie, gotow krzyczec, klac, ale scisniete gardlo odmowilo mu posluszenstwa, pozbawiajac nawet tej ulgi. Na szczyt zbocza dotarl na czworakach. Nic nie zostalo z jego dumy piechura, z przemyslnego planu wspinaczki. Zreszta nawet na czworakach posuwal sie beznadziejnie wolno, nie mogac oprzec sie na bolacym kolanie. Pokonanie pierwszego odcinka drogi kosztowalo go tyle sil, ze musial zwolnic, co powodowalo, ze marzl coraz bardziej. Co grosza, nie widzial juz sposobu wyrwania sie z tego blednego kola. Zimno mialo jednak jedna dobra strone - gluszylo bol. Wlasciwie zaczal czuc sie lepiej. Uczucie rozpaczy opuscilo go, ustepujac miejsca niemal przyjemnemu wrazeniu nicosci, lekkosci, rozkosznego znuzenia... Zatrzyma sie na chwile, zapali papierosa, a potem pomysli, co dalej... Siegajac do kieszeni czul lekki zawrot glowy i mila nawet ociezalosc wszystkich czlonkow. Gdzies w glebi jego umyslu odezwal sie ostrzegawczy sygnal, ale nie bardzo mu sie chcialo nad nim zastanawiac. Marzyl o odpoczynku. Ten glos, nakazujacy mu isc dalej, niech sobie mowi swoje... Znalazl papierosy i zapalki; za pomoca jezyka i zebow udalo mu sie otworzyc paczke. Wyciagnal wargami papierosa i zdjal jedna rekawice, aby zapalic zapalke. Nielatwo bylo zmiescic w zlozonych dloniach zapalke i pudelko, o ktore probowal ja potrzec. A kiedy wreszcie mu sie udalo, plomien ogarnal nie domkniete pudelko i cala jego zawartosc w jednej chwili stanela w ogniu. Odruchowo cisnal pudelko na ziemie i przez chwile przygladal sie, jak plonie, pelen zachwytu dla piekna malenkiego ogniska, ale niebawem na powrot spowila go ciemnosc i znow czul sie taki zmeczony, tak bardzo zmeczony... Otworzyl oczy i ujrzal nad soba opromieniona lagodnym usmiechem twarz starego czlowieka. Czyzby znalazl sie przed obliczem Boga? Jak pan sie czuje? - zapytal starzec. Gdzie ja... Jest pan w hotelu w Achnagelloch. Nic juz panu nie grozi. Niewatpliwie ziemskiej tresci slowo "Achnagelloch" zmusilo mysl Bannermana do porzucenia podniebnych rejonow. Rozpoznal nawet ten glos i te twarz. Nalezaly do Agnusa MacLeoda. Jak ja sie tu dostalem? - wymamrotal Bannerman. Wraz ze swiadomoscia powracal bol, w zastraszajacym tempie ogarniajac cale jego cialo. Naraz wszystko sobie przypomnial; nie wiedzial tylko, jak trafil do lozka w hotelu w Achnagelloch. Znalazla pana nasza ekipa ratownicza-powiedzial MacLeod. - Zauwazyli panska zaimprowizowana race. To byl swietny pomysl. Race? Zapalki - wyjasnil MacLeod. Ach tak - baknal Bannerman, chociaz wyjasnienia starego lekarza bynajmniej nie czynily go mad rzejszym. Jeszcze kilka godzin i sprawy mogly przybrac zupelnie inny obrot - ciagnal MacLeod. - Musi pan podziekowac tej mlodej damie, bo to ona nalegala na wyslanie ratownikow. Podziekowac mlodej damie - niezbyt przytomnie powtorzyl Bannerman. Nie mial pojecia, o kim MacLeod mowi. Mnie - rozlegl sie kobiecy glos. Bannerman spojrzal w jego kierunku i zobaczyl Shone MacLean. Usmiechala sie tym samym usmiechem, z jakim go powitala, otwierajac drzwi swego domu na North Uist. Tego juz bylo za wiele: czujac zawrot glowy osunal sie na poduszke. Shona zblizyla sie do lozka. Nie martw sie. Wszystko to mozna logicznie wytlumaczyc. Musialam pojechac do Inverness w sprawie plakatow na targi rzemiosla ludowego i pomyslalam, ze zajrze do ciebie. Poniewaz wiem, ze w Achnagelloch jest tylko jeden hotel, nie spodziewalam sie zadnych trudnosci ze znalezieniem ciebie. Wlasciciel powiedzial mi, ze z rana pojechales w gory, wiec postanowilam poczekac. Zaczelam sie martwic, kiedy nie wrociles do zmroku. Ustalilismy z twoim gospodarzem, ze jesli nie pojawisz sie do siodmej, podniesiemy alarm. I tak sie stalo. Skad wiedzieliscie, gdzie mnie szukac? - zapytal Bannerman. Ja im powiedzialem - odezwal sie Agnus MacLeod. - Policja zawiadomila mnie, ze moze byc potrzebna pilna pomoc lekarska, poniewaz w gorach zaginal czlowiek. Kiedy dowiedzialem sie, o kogo chodzi, moglem im powiedziec, dokad pan sie wybieral. Znalezli pana na obrzezu doliny Inverladdie. Przetrawienie tych informacji zabralo Bannermanowi dluzsza chwile. Nastepne, co przyszlo mu do glowy, to pytanie o stan swojego zdrowia. Odmrozenia! Poruszyl palcami rak i nog i stwierdzil, ze wszystkie sa sprawne i na swoim miejscu. Nie uszlo to uwagi MacLeoda. -Wszystko w porzadku - powiedzial uspokajajacym tonem. - Do rana bedzie pan zdrow jak ryba. Moze z wyjatkiem kolana. To chyba ono bylo przyczyna panskich klopotow? Patrzac na zatroskana twarz starego lekarza, Bannerman uswiadomil sobie, ze oto znalazl doskonale wytlumaczenie tego, co go spotkalo - bezpieczne i wiarygodne: Tak. Upadlem i rozbilem je sobie o skale. Musialem isc bardzo wolno i dlatego noc zaskoczyla mnie z dala od farmy. Po ciemku prawdopodobnie chodzilem w kolko, az do zupelnego wyczerpania. W gorach nietrudno o taki wypadek! - zauwazyl MacLeod. - A teraz, jesli panstwo pozwola, pojde sie troche przespac. Dziekuje, doktorze. - Bannerman nie znajdowal lepszych slow, aby wyrazic swoja wdziecznosc. Nie ma za co, panie kolego - odparl MacLeod. Shona delikatnie odgarnela wlosy z czola Bannermana. -Co naprawde tam sie stalo? - zapytala. Z niejasnych dla siebie powodow Bannerman nawet nie probowal jej sklamac. Ktos do mnie strzelal. Ci sami, ktorzy zabili Lawrence'a? Nie wiem. A wiec dlaczego to zrobili? Najwidoczniej nie chca, zebym sie krecil po terenie Inverladdie. Z powodu skazenia radioaktywnego? Chyba tak. Ale rzecz w tym, ze nie znalazlem najmniejszych sladow tego skazenia. A gdybys znalazl? Zawiadomilbym wladze i prawdopodobnie podjeto by odpowiednie dzialania urzedowe. Zamknieto by elektrownie? Niewykluczone. Nietrudno zgadnac, komu byloby to nie na reke - zauwazyla Shona. Istotnie. - Bannerman skinal glowa i sprobowal sie usmiechnac. - Przede wszystkim polowie mieszkancow Achnagelloch. Ale znalezienie zrodla promieniowania jeszcze nie wyjasniloby przyczyn smierci tych trzech robotnikow, prawda? Nie. Do tego potrzebne sa wyniki prob przeprowadzanych w laboratorium w Edynburgu. Gdybym jednak stwierdzil obecnosc promieniowania, bylbym prawie pewny, ze to ono spowodowalo mutacje wirusa. Wyglada na to, ze komus bardzo zalezy na dobrej opinii elektrowni. I gotow jest bronic jej wszelkimi metodami. Bannerman wzruszyl ramionami, ale nic nie powiedzial. Oboje zadawali sobie pytanie, czy owe metody obejmowaly takze morderstwo. I co teraz zrobisz? - zapytala Shona. Wracam do Edynburga. Lawrence wszczepil kilku myszom doswiadczalnym wirusa obecnego w tkance mozgowej zmarlych robotnikow. Po co? Zeby zdobyc informacje o przebiegu choroby oraz uzyskac material do badan porownawczych. Bedziecie w stanie stwierdzic, ze chodzi tu o nowa odmiane wirusa? Tak. Dowiemy sie o nim wszystkiego. Poznamy jego wymogi srodowiskowe, czas inkubacji, zjadliwosc, wszystko. To wazne dobrze poznac swojego wroga. A czy ty bedziesz w stanie dojechac do Edynburga? - zapytala Shona. Prawde mowiac, Bannerman sam sie nad tym zastanawial. Perspektywa wykonania kilkuset operacji zmiany biegow z bolaca noga na pedale sprzegla nie napawala optymizmem. Poruszyl noga pod kocem i skrzywil sie. Jakos sobie poradze - powiedzial. Shona usmiechnela sie. Mozemy ubic interes. Jaki? Jesli zgodzisz sie pojechac najpierw do Inverness, zawioze cie do Edynburga. Mowisz powaznie? Oczywiscie. Ale dlaczego? A tak sobie - odparla Shona. - Od wiekow nie bylam w Edynburgu. Wiec co ty na to? Bannerman wahal sie, nie bardzo wiedzac, co wypada mu powiedziec. Oczywiscie, jesli nie odpowiada ci moje towarzystwo... Och nie, skadze znowu!- zawolal Bannerman. Ujal dlon Shony i powiedzial: - Mysle, ze bedzie wspaniale. Dziekuje ci. A poza tym, wlasnie sobie przypomnialem, ze zawdzieczam ci zycie. Glupstwa pleciesz - zachnela sie Shona. - Jestem pewna, ze wlasciciel hotelu podnioslby alarm, nawet gdyby mnie tu nie bylo. Moze - usmiechnal sie Bannerman. - Nigdy sie tego nie dowiemy. Fakty natomiast sa jednoznaczne: ty go do tego namowilas. I za to ci dziekuje. Prosze - zasmiala sie. - Do zobaczenia jutro rano. Bannerman czul, ze zaczynaja mu ciazyc powieki. Jakze przyjemnie moze byc w zwyklym hotelowym lozku. Po tym, co przeszedl, wciaz jeszcze nie mogl sie nacieszyc cieplem i poczuciem bezpieczenstwa. Agnus MacLeod uraczyl go jakims srodkiem przeciwbolowym, totez nic nie zaklocalo blogosci, z jaka oddal sie rozmyslaniom o Shonie MacLean, spiacej tuz obok, w sasiednim pokoju. Dzien dobry - powiedziala Shona, kiedy w porze sniadania Bannerman zjawil sie w jadalni. - Nie sadzilam, ze wstaniesz tak wczesnie. - Miala na sobie obcisly granatowy sweter, niebieskie narciarskie spodnie, na szyi zawiazana biala chustke. Byli jedynymi goscmi w hotelu i sami w dziwnie opustoszalej, zimnej o tej porze roku sali. Na szczescie dzien wstal pogodny, przez wysokie okna wplywaly do jadalni strumienie slonecznego swiatla. Dzien dobry - odpowiedzial Bannerman, z usmiechem podchodzac do jej stolika. - Nigdy nie lubilem wylegiwac sie w lozku. Jak noga? Boli? - spytala. Nie da sie ukryc - odrzekl i, krzywiac sie, powoli usadowil sie na krzesle. Jestes pewien, ze chcesz dzisiaj jechac? Moze powinienes troche odpoczac. Pojade do Inverness autobusem. Bannerman stwierdzil jednak, ze czuje sie calkiem dobrze. Jest jednak pewien problem - dodal. Co takiego? Samochod. Zostawilem go wczoraj na farmie. Nadal tam stoi. Moze ja go przyprowadze? - zaproponowala Shona. - Nie wygladasz na amatora pieszych wycieczek. Uchowaj, Boze. - Bannerman zrobil przerazona mine. W holu zadzwonil telefon. Slyszeli, jak wlasciciel hotelu rozmawia z kims, wymieniajac przy tym nazwisko Bannermana. Nie zdziwili sie wiec, kiedy chwile pozniej stanal w drzwiach jadalni. Dzwonili z policji, doktorze Bannerman. Przyprowadza z Inverladdie panski samochod. To ladnie z ich strony - ucieszyl sie Bannerman. - Wlasnie zastanawialismy sie, jak sobie poradzimy z tym klopotem. Hotelarz, jakby troche zmieszany, pokrecil glowa. -Obawiam sie, ze klopoty pana nie omina - powiedzial i nie czekajac na pytania zdziwionych gosci przeprosil i wyszedl. -Ciekawe, o co tu chodzi - mruknal Bannerman. Shona wzruszyla ramionami. Samochod Bannermana nie zostal przyprowadzony: przyjechal z Inverladdie na platformie policyjnej ciezarowki. Kiedy Bannerman i Shona wyszli przed hotel, od razu sie zorientowali, dlaczego. Wszystkie cztery opony sierry byly przedziurawione, a jej karoserie pokrywaly wykonane czerwona i czarna farba gryzmoly. Byla to wiadomosc dla Bannermana; odczytal ja, wylawiajac slowo po slowie z gmatwaniny liter: "Won, skurwielu... odpieprz sie... od naszej roboty..." Policjanci z towarzyszacego ciezarowce radiowozu podeszli do Bannermana. Przykro mi, panie doktorze - powiedzial jeden z nich. - Na pocieche moge panu powiedziec, ze mamy tych dwoch, co to zrobili. Tak szybko? To mala miejscowosc. Nietrudno bylo ustalic, kto ostatnio kupowal farbe w sprayu. Nie zdazyli nawet domyc rak. Co to za jedni? - zapytal Bannerman. Miejscowi, Turner i Ferguson. Pracuja w elektrowni. Kraza plotki, ze pan probuje ja zamknac. Chcialbym wiedziec, kto ich do tego namowil - powiedzial Bannerman i jednoczesnie zupelnie bezwiednie przypomnial sobie pewne nazwisko: "C. J. Mitchell". Ci kretyni doszli do wniosku, ze wezma sprawe w swoje rece, zaprotestuja, ze tak powiem. Domyslam sie, ze zlozy pan skarge? To nie moj samochod - odparl Bannerman. - Zapytajcie u Hertza. Rozumiem. W takim razie pewnie pan nie chce, zeby go tu zostawic? Bannerman pokrecil glowa. Sierra przedstawiala sie naprawde zalosnie. Zastanawial sie, jak daleko moga posunac sie ludzie zaniepokojeni o swoja prace. Czy moze tu krylo sie wyjasnienie wczorajszej strzelaniny na wybrzezu? Zadzwonie do Hertza, panie posterunkowy, i spytam, co robic w tej sytuacji. Swietny pomysl, doktorze. Samochod bedzie na parkingu w Stobmor. Bannerman zadzwonil do firmy wynajmujacej samochody i byl przyjemnie zaskoczony, ze jego opowiesc nie zrobila tam na nikim wielkiego wrazenia. Czy zyczy sobie, aby dostarczono mu inny samochod do Inverness? Bannerman porozumial sie z Shona i zdecydowali, ze pojada do Inverness autokarem i tam, kiedy Shona zalatwi swoje sprawy, odbiora nowy woz. Bedzie na pana czekal - zapewnil urzednik Hertza. Autobus odjezdza o dziesiatej trzydziesci - oznajmil wlasciciel hotelu. - Prosze go nie przegapic, bo nastepny jest dopiero jutro. Takie ostrzezenie nalezalo potraktowac powaznie. Dwadziescia piec po dziewiatej Shona i Bannerman, spakowani i gotowi do podrozy, czekali na przystanku. W Achnagelloch wsiadlo jeszcze trzech innych pasazerow; w sumie bylo ich w autobusie osmioro. Dwoch nastepnych zabrali sprzed farm lezacych w poblizu drogi. Waziutka, kreta szosa dotarli do autostrady A 838. Tam autobus skierowal sie na poludnie. Shona udala sie na spotkanie z ludzmi odpowiedzialnymi za promocje targow rzemiosla, a w tym czasie Bannerman poszedl odebrac nowy samochod. Po godzinie zajechal w umowione miejsce, gdzie czekal jeszcze pietnascie minut, nim sie zjawila. Jak poszlo? - zapytal. Chyba dobrze. Zawiadomia mnie przed koncem tygodnia. Czy to znaczy, ze nie jedziesz do Edynburga? Alez oczywiscie, ze jade! - zawolala. To dobrze - usmiechnal sie Bannerman. I tak rzeczywiscie myslal. Ich lunch w autobusie skladal sie tylko z zabranych na droge kanapek. Bannerman zostawil Shonie podjecie decyzji, czy teraz maja cos zjesc czy ruszac od razu, a po drodze zatrzymac sie gdzies na obiad. -Jedzmy - powiedziala. - Ale najpierw przesiadka. Bannerman ustawil siedzenie kierowcy odpowiednio do wzrostu Shony i przesiadl sie na miejsce obok, calkowicie zadowolony z takiego stanu rzeczy. Zawsze wolal byc pasazerem niz kierowca. Przynajmniej sie nie denerwowal. A przypomnial sobie, ze jego tasma z choralami gregorianskimi zostala w zniszczonym fordzie w Achnagelloch. Rozdzial 10 Obiad zjedli w Aviemore. Znalezli restauracje, ktora wydala im sie zachecajaca z powodu cieplego, pomaranczowego oswietlenia. Okazalo sie, ze byla pelna sfrustrowanych narciarzy, klnacych brak sniegu i zmarnowane pieniadze. W rzeczy samej nie zalowali grosza na alternatywne rozrywki.Ostatniej zimy - akcent mowiacego te slowa zdradzal mieszkanca polnocnej Anglii - moglem, cholera, pojechac do Zermatt za polowe tego, co wydalem na wycieczke do tej cholernej pieknej Szkocji. Kochanie, moze jutro spadnie snieg - pocieszala go malzonka. -Bardziej prawdopodobne, ze bedzie sikac jak dzis - odparl. Opinia wiekszosci byla po jego stronie. -Kupilam nowe narty i nawet nie mialam okazji ich wyprobowac - zalila sie kobieta odziana w cos, co wygladalo jak druga skora, tyle ze purpurowego koloru; rozowa szminka okropnie klocila sie z barwa kombinezonu. Okulary przeciwsloneczne, wetkniete we wlosy nad czolem wydawaly sie czyms rownie absurdalnym jak sandaly na Syberii. Anglik nachylil sie ku niej i powiedzial: -Obiecuje, kochanie, ze jesli jeszcze raz pokaze sie ten cholerny przewodnik ze swoja gadka o spacerkach po gorach, wyprobuje twoje nowe narty na jego grzbiecie... ale kantem! Narciarze rykneli smiechem, a Bannerman doszedl do wniosku, ze duch Dunkierki, tak umilowany przez politykow, wciaz zyje i ma sie dobrze. Jezdzisz na nartach? - spytala Shona. Bannerman nie jezdzil. A ty? Shona przeczaco pokrecila glowa. Mimo ze przez wieksza czesc drogi lalo, a wiejacy z przeciwnej strony wiatr na Forth Road Bridge zmuszal samochody do jazdy na niskim biegu, Bannerman zalowal, ze sa juz tak blisko celu. Wlasciwie cala podroz uplynela mu na rozmowie z Shona i nie nudzil sie nawet przez minute. Bylo cos niezwyklego w filozofii zycia tej kobiety, cos, co intrygowalo go i pociagalo. Na pierwszy rzut oka robila wrazenie nieskomplikowanej i dosc naiwnej: ludzie powinni robic to, na co maja ochote. Wystarczylo jednak wyobrazic sobie trudnosci zwiazane z praktyczna realizacja takiej filozofii, by zrozumiec, jak wielkim osiagnieciem jest faktyczne oparcie sie na jej zasadach. Jak zauwazyl Agnus MacLeod, ludzie chetnie podaja sie za wolnych od wszelkich uwarunkowan, tylko ze rzadko jest to prawda. O czym myslisz? - spytala Shona. O zyciu - usmiechnal sie Bannerman. Czyli zyjesz. Bo myslenie o zyciu tez jest zyciem. Bannerman odwrocil glowe i przyjrzal jej sie uwaznie. Choc calkowicie pochlonieta prowadzeniem samochodu, nie zdradzala przy tym najmniejszych oznak napiecia czy rozdraznienia, a przeciez warunki jazdy byly naprawde fatalne. Wydawala sie raczej podniecona, przepelniona radoscia zycia A przy tym jakze piekna! A o czym teraz myslisz? Ze rano musze zadzwonic do MRC - sklamal Bannerman. Mineli kolejne wzgorze i oto ciemnosc przed nimi rozblysla tysiacem bursztynowych swiatelek. Dojezdzali do miasta. Gdzie mieszkasz? - zapytala Shona. Na Royal Mile, ale jedz tam, gdzie tobie bedzie wygodniej. Nigdzie sie nie spiesze. Jak dlugo zostaniesz w Edynburgu? Jutro polaze sobie po miescie i odwiedze starych znajomych. Prawdopodobnie pojutrze bede wracac. Nie zatrzymasz sie wiec u przyjaciol? Nie. Nie zrozum mnie zle - ostroznie, nieco zaklopotanym tonem zaczal Bannerman - ale dali mi mieszkanie z dwiema sypialniami i jesli zgodzilabys sie zamieszkac przez kilka dni u mnie, bede bardzo rad. Shone rozsmieszylo jego zazenowanie. Wydalo jej sie takie staroswieckie. Przypomniala sobie, co na North Uist mowil o jej sasiadach. Nieco kpiacym tonem spytala: Czy szacowne grono akademickie nie bedzie oburzone? Prawdopodobnie - odparl Bannerman. W takim razie zgoda. Witamy w domu, panie doktorze. - Wchodzacego do klubu pracownikow szkoly medycznej Bannermana powital George Stoddart. Bannerman nalal sobie troche kawy z ekspresu i przysiadl sie do jego stolika. Kuleje pan - zauwazyl profesor. Uderzylem sie w kolano. -Slyszalem, ze to pan znalazl zwloki biednego Lawrence'a. Bannerman nie wiedzial, czy MRC poinformowala Stoddarta, co naprawde spotkalo "biednego Lawrence'a. Z przebiegu rozmowy wywnioskowal niebawem, ze profesor uwaza Gilla za ofiare wypadku. I dobrze, pomyslal. Stoddart nie byl w stanie wniesc do sledztwa niczego uzytecznego. Im mniej wiedzial, tym lepiej. -Taka obiecujaca kariera - biadal tymczasem profesor - zlo zona w ofierze na oltarzu Wenus. Bannerman przez chwile nie byl pewien, czy sie nie przeslyszal. Panie profesorze - powiedzial - znikniecie Gilla nie mialo nic wspolnego z zadna "Wenus". To nieprawda, co wszyscy sadzicie, ze uciekl do innej kobiety. A wiec dlaczego? Nie wiem. Niebywale - wymamrotal Stoddart. Nie widze nigdzie doktor Napier. - Bannerman rozejrzal sie po sali. Nie ma jej. Bardzo sie przejela wiadomoscia o smierci Lawrence'a. Zasugerowalem, zeby wziela sobie kilka dni wolnego. Diabli nadali, pomyslal Bannerman. Mial nadzieje, ze Morag Napier bedzie miala dla niego informacje o przebiegu eksperymentu z myszami. A tak musial sprobowac zdobyc je sam. Troche sie zdziwil, kiedy drzwi do laboratorium dla zwierzat zastal nie domkniete. Zapukal w szybe i nie doczekawszy sie odpowiedzi wszedl do srodka. Slyszal dobiegajace z glebi dzwieki muzyki, przypuszczal wiec, ze ktos z personelu jest obecny. Okazalo sie, ze nie byla to ta sama dziewczyna, ktora poznal podczas poprzedniej wizyty w pracowni. Dyzurna laborantka byla starsza kobieta i wlasnie przeprowadzala sekcje zwlok krolika. Zwierze lezalo na drewnianym pulpicie z rozlozonymi konczynami przywiazanymi kawalkami bandaza do gwozdzi wbitych w rogach blatu. Kobieta, pochylona nad otwartym od szyi po tylne pachwiny korpusem, pobierala probki tkanki plucnej. Muzyka dobywala sie z malego tranzystora stojacego na sasiednim stole. Bannerman zakaslal dyskretnie. Kobieta wzdrygnela sie i upuscila skalpel, ktory odbil sie od pulpitu i z brzekiem upadl na podloge. Boze, ale mnie pan przestraszyl! - zawolala. - Kim pan jest? Nazywam sie Bannerman. Nie mielismy okazji sie poznac. Bannerman? - powtorzyla glosem wskazujacym, ze slyszy to nazwisko po raz pierwszy. Robila wrazenie niepewnej i jakby przestraszonej. Bannerman usmiechnal sie uspokajajaco. Z MRC. Uczestnicze w programie doktora Gilla. Przepraszam, ze pania przestraszylem. Moja wina - juz spokojniej powiedziala laborantka. - Powinnam byla zamknac drzwi. Profesor obedrze mnie ze skory, jak sie dowie. Nie powie mu pan, dobrze? Bannerman pokrecil glowa. -Nie. Skad ta ostroznosc? -Chodzi o obroncow praw zwierzat. Od pewnego czasu sa bardzo aktywni w Edynburgu. Bannerman przygladal sie, jak kobieta przeciera lizolem miejsce na stole i podlodze, ktorych dotknal upuszczony skalpel. Zuzyty wacik wrzucila do sterylizatora. Cos brzydkiego? - zapytal, zdziwiony tak niezwykla ostroznoscia. Gruzlica - odparla. - Ostatnio pojawia sie u chorych na AIDS. A dlaczego krolik? Mielismy trudnosci z okresleniem pochodzenia pratkow odkrytych u pewnego pacjenta: ludzkie czy bydlece. Wszczepilismy je krolikowi i swince morskiej. Bakterie zwierzece zaraza oba zwierzeta, ludzkie - tylko swinke. Zreszta zna pan te sprawy. Jesli nawet znalem, zdazylem o nich zapomniec-usmiechnal sie Bannerman. - Od lat nie zetknalem sie z przypadkiem gruzlicy. Wiele pozornie opanowanych chorob wraca teraz w zwiazku z AIDS. Cale to paskudztwo tylko czeka na chorego pozbawionego systemu immunologicznego. Tak, to powazny problem, panno... Cullen, Lorna Cullen. Niech pan spojrzy na pluca tego zwierzecia. Podziurawione jak rzeszoto. Bannerman zblizyl sie do pulpitu i przyjrzal sie plucom krolika pokrytym mnostwem blyszczacych guzkow. Istotnie - powiedzial. - Trudno tego nie zauwazyc. Co moge ola pana zrobic, doktorze? Lawrence Gili zaszczepil przed wyjazdem kilka myszy. Chcialem zobaczyc, co sie z nimi dzieje. Wydaje mi sie, ze gdzies tu byly. - Bannerman podszedl do regalu, na ktorym, jak pamietal, staly klatki z interesujacymi go zwierzetami. Zdjal pierwsza z brzegu i zajrzal do srodka. Myszy, jeszcze niedawno najzupelniej sprawne, wyraznie podupadly na zdrowiu. Widac bylo, ze cierpia na zaburzenia rownowagi i koordynacji ruchow. W pozostalych dwoch klatkach bylo to samo. I co z nimi? - zapytala Lorna Cullen, ktora tymczasem wrocila do swojego krolika. Jej glos tlumila maseczka chirurgiczna. Choruja. Co chce pan, zeby z nimi zrobic? Nic. Musze sie najpierw skontaktowac z oddzialem neurologii, zeby dowiedziec sie, czy sa gotowi przyjac moje preparaty. Potem albo ja, albo Morag Napier usmiercimy zwierzeta i usuniemy im mozg. Cos brzydkiego? - spytala Lorna Cullen, uzywajac wyrazenia zaslyszanego u Bannermana. Bardzo - odparl. Ze swojego laboratorium zadzwonil do Morag Napier. Wydala mu sie dziwnie przygaszona, kiedy uslyszawszy jego glos, powiedziala: Nie wiedzialam, ze pan wrocil. Wczoraj wieczorem - odparl Bannerman. - Przykro mi z powodu Gilla. Byl milym czlowiekiem. Wrocilem wlasnie z pracowni biologicznej - powiedzial Bannerman. - Myszy zaszczepione przez Gilla wygladaja na bardzo chore. Mysle, ze pora je zabic i przeslac probki mozgow do laboratorium Hectora Munro. Czy tam, na polnocy, dowiedzial sie pan czegos o przyczynach smierci tych ludzi? Niewiele, ale wyniki prob na myszach powiedza nam wszystko. Trzeba je jutro zabic. Chce pan, zebym to zrobila? - spytala Morag. Wraca pani do pracy? Od jutra. Wiec zrobmy to razem. Do poludnia uporamy sie z preparatami dla Munro, a przy okazji zrobimy kilka probek na wlasny uzytek. Jesli odkryjemy slady choroby zwyrodnieniowej mozgu, bedziemy mieli odpowiedz. Laboratorium Munro tylko uzupelni dane wirusa dotyczace czasu inkubacji, zakaznosci i tak dalej. W porzadku - powiedziala Morag. - A wiec do jutra. Bannerman wybral numer MRC w Londynie i poprosil Milne'a. Chcial zawiadomic go o swoim powrocie do Edynburga i zlozyc raport z dotychczasowych dokonan. Po wstepnych grzecznosciach Milne zapytal o postepy w sledztwie. Przed wyjazdem Gili wszczepil kilku myszom doswiadczalnym tkanke mozgowa pobrana od zmarlych robotnikow. Zamierzam te myszy zabic i przekazac ich mozgi laboratorium Hectora Munro dla wykonania pelnych badan na obecnosc wirusa scrapie. Powinno to ponad wszelka watpliwosc rozstrzygnac, czy ludzie ci zmarli na scrapie, a jednoczesnie umozliwic dokonanie wstepnej charakterystyki czynnika zakaznego. Juz w tej chwili istnieja dowody posrednie wskazujace, ze mamy do czynienia z wirusem scrapie. Czy jest cos, w czym moglibysmy panu pomoc? Gdyby zechcial pan zlecic wykonanie pomiaru natezenia promieniowania na plazy przylegajacej do farmy Inverladdie... Probowalem zrobic to sam, ale natknalem sie na pewien opor. Opor? Uznano, ze moja dzialalnosc zagraza interesom miejscowej spolecznosci. Mam nadzieje, ze nie doszlo do przemocy. Moze troche - odparl Bannerman. - Moj samochod zostal zniszczony, a na plazy ktos strzelal do mnie z ukrycia. Do licha, Bannerman! Widze, ze sie pan nie nudzi. Udalo mi sie zbadac pas graniczny miedzy Inverladdie a elektrownia, ale niczego nie znalazlem. Mozliwe jednak, ze skazony jest dalszy fragment wybrzeza; w takim przypadku nosnikiem substancji radioaktywnych byloby morze. Odkrycie promieniowania oznaczaloby potwierdzenie naszej teorii o mutacji wirusa. Jak rozumiem, nie bylo^na tym obszarze wiecej przypadkow chorob mozgu? Nie - przyznal Bannerman. A zatem nie jest wykluczone, ze mielismy do czynienia z pojedynczym, izolowanym przypadkiem, ktory moze sie nigdy nie powtorzyc? Istotnie - potwierdzil Bannerman. Pomyslal jednak, ze nie jest tez wykluczone, iz wirus dotarl juz do najdalszych zakatkow kraju, by zarazac nowe stada, a nastepnie przez lancuch pokarmowy zagrozic ludziom. Tak sie skladalo, ze pieczen barania byla w tym kraju tradycyjna swiateczna potrawa. Oczyma wyobrazni widzial szybujaca na wietrze wrone; z jej dzioba skapywala krew padlej owcy, na ktorej ptaszysko wlasnie sie pozywialo. Poprosze Allisona, zeby postawil na nogi inspekcje sanitarna. Niech przeprowadza szczegolowe badania wybrzeza - powiedzial Milne. Czy wiadomo juz cos na temat smierci Gilla? - zapytal Bannerman. Niestety, niewiele. Z tego, co mowil Allison, wynika, ze dysponuja jedynie rysopisem mezczyzny, ktory zglosil sie na poczte w Cairnish podajac sie za Gilla. I nie jest to zbyt dobry rysopis. Zadnego jednonogiego Chinczyka z blizna? Obawiam sie, ze nie. Wysoki mezczyzna, sredniej budowy, blondyn, przystojny. Urzedniczka z poczty uwaza, ze mowil z jakims akcentem, ale nie potrafila go okreslic. Rzeczywiscie, z takim rysopisem niewiele mozna zdzialac - westchnal Bannerman. Jakie sa panskie dalsze plany? - zapytal Milne. Kiedy przekaze probki Munro i zakoncze badania mikroskopowe, wracam do Londynu, do swojej pracy. Na ostateczne wyniki trzeba bedzie zaczekac. Jestesmy panu bardzo zobowiazani, doktorze - oswiadczyl Milne. Prosze mi powiedziec, co na to wszystko pan Allison? Przypuszczam, ze oficjalne stanowisko wladz sprowadza sie do uznania, iz byl to jednostkowy przypadek. Troche za wczesnie na takie wnioski - powiedzial Bannerman. - Jesli okaze sie, ze ci ludzie zmarli na scrapie, bedzie to oznaczalo, ze jest ona niebezpieczna dla czlowieka. Pan Allison i jego koledzy sa zdania, ze mutant wirusa scrapie nie jest juz wirusem scrapie. Przeciez to bez sensu! Musimy byc pewni, panie doktorze, nie trzeba panikowac. Sam pan powiedzial, ze scrapie nie jest nowa choroba. Znamy ja od lat i wiemy, czego mozna sie po niej spodziewac w sensie epidemiologicznym. Niekoniecznie. W koncu dlatego wlasnie MRC podjela trud zbadania sytuacji epidemiologicznej kraju w zakresie chorob mozgu, ze brak nam wiarygodnych danych na temat ich wystepowania. Pojedyncze przypadki, nawet zakonczone smiercia pacjentow, nie budza niczyjego zainteresowania. Zeby dojsc do jakichs wynikow, trzeba wiedziec, czego sie szuka. Nie mozemy ryzykowac zniszczenia tak powaznej galezi naszego rolnictwa, jaka jest hodowla owiec, tylko na podstawie przypuszczen wysnutych z kilku nie wyjasnionych przypadkow smierci ludzi, byc moze, powiadam: byc moze, zarazonych wskutek kontaktu z chorymi zwierzetami. Czy wzialby pan na siebie odpowiedzialnosc za taki krok? Ale nie mozemy tez tego po prostu przemilczec. Pan Allison zapewnil mnie - powiedzial Milne pozornie zmieniajac temat - ze otrzymamy powazne srodki z budzetu panstwa na badanie chorob mozgu. Jak tylko powiecie im to, co chca uslyszec - mruknal Bannerman. Slucham? Nie doslyszalem. Nic. Niewazne. - Bannerman westchnal zrezygnowany. Moze i pan zechce wystapic do MRC o przyznanie dotacji dla swojego wydzialu na sfinansowanie jakiegos programu? Bannerman zamknal oczy, z trudem powstrzymujac cisnace mu sie na usta slowa. Tylko spokojnie. -Moze - powiedzial i odlozyl sluchawke. Wieczorem, kiedy Shona wrocila z miasta, wciaz jeszcze byl w fatalnym nastroju. Miales zly dzien? - zapytala na widok jego ponurej miny. Raczej tak. - Usmiechnal sie. - A ty? Dobrze sie bawilas? Tak sobie - odparla. - Przez pol dnia wysluchiwalam gadaniny dawnych przyjaciolek. Wyszlo na to, ze nie obchodzi ich nic oprocz dzieci, pieniedzy i tego, co Roger czy Harry lubia zjesc na podwieczorek. A kiedys byly to takie interesujace dziewczyny! Co sie z nimi stalo? Zostaly zaczarowane. Dosiegla ich "Klatwa Czasu". Co takiego? Mam taka teorie: pewnego wieczora idziemy sobie do lozka i wtedy przychodzi zla czarownica i rzuca na nas "Klatwe Czasu". Kiedy sie budzimy, jestesmy starzy, nudni... Shona rozesmiala sie. -A w jakim wieku dotyka nas ta "Klatwa czasu"? Wiek nie jest tu najwazniejszy - odparl Bannerman. - Jednych to spotyka, kiedy maja lat dwadziescia, innym zdarza sie uchowac do szescdziesiatki. Czy moge zapytac...? Ktorejs nocy obudzilem sie i zobaczylem ja. Zla czarownice. Bardzo sie wtedy przestraszylem. W kazdym razie nie bylam to ja. Mozesz sie nie obawiac. Nie bylbym tego taki pewien - mruknal Bannerman. Co ci tak dzisiaj zepsulo humor? - spytala Shona. Uzeranie sie z moznymi tego swiata. A kto to taki "mozni tego swiata"? Ludzie dysponujacy wladza. Rzadzacy tym krajem. Czasami ich postepowanie zatraca lajdactwem. Nie mow - Shona skrzywila sie ironicznie. Wiem, ze to teraz modne glosic, iz ludzie wladzy sa skorumpowani i samolubni. Ale ja nigdy tak nie myslalem. Niektorzy, owszem, ale wiekszosc kieruje sie w swoim postepowaniu takimi wartosciami, jak dobro, prawda, uczciwosc, i dziala dla naszego wspolnego dobra. A teraz juz tak nie myslisz? Nie moge sie nie martwic, widzac, co oni uwazaja za nasze wspolne dobro. Tak glebokie rozczarowanie wymaga intensywnego leczenia alkoholem. To moj ostatni wieczor w Edynburgu. Pozwolisz, ze ci postawie kielicha? Nie, nie - zaprotestowal Bannerman. - Jestem twoim dluznikiem za przywiezienie mnie do domu. Prawdopodobnie nie dalbym sobie rady bez ciebie. To ja zabieram cie na kolacje. Chyba ze masz inne plany... Nie - usmiechnela sie Shona - nie mam zadnych planow. Mieli wlasnie wychodzic; Bannerman szukal w kieszeniach klucza, kiedy zabrzeczal dzwonek do drzwi. Kto, u licha... - mruknal Bannerman i przekrecil klamke. W progu stala zona Lawrence'a Gilla. W szkole medycznej dano mi panski adres; mam nadzieje, ze nie ma pan nic przeciwko temu. Dowiedzialam sie, ze to pan znalazl zwloki Lawrence'a. -Ee... tak, tak bylo, pani Gili. Prosze przyjac ode mnie wyrazy wspolczucia... Mialem sie z pania skontaktowac przed wyjazdem... - nieskladnie tlumaczyl Bannerman. Vera Gili wyraznie czekala, az zaprosi ja do srodka, ale jak mial to zrobic, kiedy w holu, tuz za drzwiami stala Shona. Wlasnie wychodzilem - wymamrotal, zaklopotany i swiadom, ze musi robic na tej kobiecie wrazenie wyjatkowego gbura. Dzien dobry, Vero - powiedziala cicho Shona stajac u jego boku. Ty! - wykrzyknela Vera Gili, obrzucajac podejrzliwym spojrzeniem stojaca przed nia pare. - Co to ma... Ach tak. Rozumiem. Stracilas Lawrence'a, wiec przerzucilas sie na niego! Nieprawda - powiedziala Shona ze spokojem, ktorego Bannerman nie mogl nie podziwiac. - Istotnie, bylam kiedys zakochana w twoim mezu czy moze wolisz: mialam z nim romans, ale dzialo sie to dawno tamu. Lawrence nie uciekl, zeby byc ze mna. Nie zostawil ciebie, bo cie kochal i dlatego ze mna zerwal. Zalgana dziwka! - syknela Vera Gili, dzikim wzrokiem wpatrujac sie w Shone. - Byli tacy, co slyszeli, jak tuz przed zniknieciem umawial sie z toba przez telefon! Dzwonil do mnie. To prawda. Przyjechal takze na wyspe, ale tylko dlatego, ze szukal kryjowki! On cie nie porzucil, Vero. Uciekl, poniewaz sie bal. Byl w wielkim niebezpieczenstwie. Bal sie? - prychnela pani Gili. - Co za bzdury! To prawda - wtracil Bannerman. - Pani maz uwazal, ze ktos chce go zabic. Wscieklosc Very Gili zaczela przygasac. Na jej twarzy pojawil sie wyraz niepewnosci. Nie rozumiem - zdziwila sie. - Lawrence byl lekarzem. Dlaczego ktos mialby ochote go zabic? Niech pani wejdzie do srodka, pani Gili - powiedzial Bannerman. Delikatnie objal ramieniem plecy kobiety i poprowadzil ja do pokoju. Shona wyszla do kuchni zrobic herbate. Przed zniknieciem maz pani zajmowal sie sprawa smierci trzech robotnikow z pewnej wioski na polnocy. Sadzimy, ze odkryl cos, co ktos inny chcial utrzymac w tajemnicy nawet kosztem zabojstwa. Lawrence zorientowal sie, ze jego zycie znalazlo sie w niebezpieczenstwie i skontaktowal sie z Shona, proszac o pomoc w znalezieniu kryjowki. Widac bylo, ze Vera Gili z trudem panuje nad swoimi emocjami. Przez chwile w milczeniu zastanawiala sie nad slowami Bannermana. Czy chce pan powiedziec - spytala wreszcie - ze smierc mojego meza to nie byl wypadek? Przyczyna smierci Lawrence'a byl upadek z nadmorskiego urwiska na Barasay, tyle wiemy na pewno. Mamy jednak powody przypuszczac, ze zostal z tego urwiska zepchniety. Nie dysponujemy zadnymi dowodami, ale wladze znaja nasze podejrzenia i prowadza sledztwo w tej sprawie. Do pokoju wrocila Shona, niosac na tacy naczynia do herbaty. Vera Gili przyjela od niej filizanke, a jej spojrzenie mowilo, ze miedzy kobietami zapanowal rozejm. Pila powoli, zamyslona, nie widzacym wzrokiem zapatrzona w przestrzen. Sama nie wiem - powiedziala na koniec - smiac sie czy plakac. - I dodala na wpol przepraszajacym tonem: - To dziwne, dowiedziec sie, ze mimo wszystko mnie nie porzucil. Ale to prawda - stwierdzila Shona. Kto pani powiedzial o telefonie meza do Shony? - zapytal Bannerman. -Morag Napier. Bannerman pokiwal glowa. Odstawiajac filizanke Vera Gili byla juz zupelnie opanowana; zaczela zbierac sie do wyjscia. Podziekowala Bannermanowi i Shonie i nawet podala obojgu reke, chociaz sciskajac dlon dawnej rywalki, odwrocila wzrok. Z ust Shony wyrwalo sie glebokie westchnienie ulgi, kiedy Bannerman wrocil do pokoju odprowadziwszy goscia do drzwi. Nie spodziewalam sie tego - powiedziala. Ani ja. Zdawalo mi sie, ze to ty zerwalas z Gillem. Bo zerwalam. Masz dobre serduszko, wiesz? Podobno mielismy isc na kolacje. Spotkanie z Vera Gili zwarzylo nieco nastroj wieczoru. Zdawalo im sie, ze moga zapomniec o przykrych sprawach i przez chwile spokojnie cieszyc sie swoim towarzystwem. Teraz jednak temat smierci Gilla i robotnikow z Achnagelloch ponownie zaprzatal ich mysli. Nadal nie domyslasz sie, dlaczego zamordowano Lawrence'a? - spytala Shona. Duzo o tym myslalem - odparl Bannerman. - Ale za kazdym razem dochodzilem do tych samych wnioskow. Gillowi bardzo zalezalo na wyslaniu tej paczki, ktora - jak przypuszczamy - zawierala zakazone mozgi. Powiedzial ci, ze kiedy to sie stanie, on bedzie bezpieczny. Musialo to znaczyc, ze odbiorca paczki pozna prawde o przyczynach smierci tych robotnikow. Wiemy, ze odbiorca tym byla MRC, a wiec Gili chcial, zeby tam dokonano analizy mozgow. Rzecz w tym, ze juz wczesniej probki tych samych mozgow wyslal do MRC Analizy zostaly wykonane! Wiedzielismy, ze chodzi o scrapie! A on wiedzial, ze wy wiecie - dodala Shona. Wlasnie. A wiec musialo byc w tych mozgach jeszcze cos, czego nie ujawnily pierwsze preparaty - podsunela Shona. - A Gili chcial, zebyscie o tym wiedzieli. Co, na przyklad?- wolno powiedzial Bannerman, adresujac to pytanie bardziej do siebie niz do Shony. Gdyby wirus ulegl mutacji wskutek promieniowania, czy byloby to widoczne dla badajacego probki mozgu? Nie - Bannerman potrzasnal glowa. - W zaden sposob. - Czy to znaczylo, ze miedzy smiercia Gilla a interesami lobby atomowego nie bylo zadnego logicznego zwiazku? - zadal sobie w duchu pytanie. A wiec elektrownia nie byla zainteresowana niedopuszczeniem do dalszego badania mozgow. Prawda?-spytala Shona, jakby czytajac w jego myslach. Istotnie - przyznal Bannerman. Podejrzewam, ze masz do czynienia z kims powazniejszym niz z kilku gburowatymi robotnikami wystraszonymi perspektywa utraty pracy. Chyba masz racje - powiedzial Bannerman i nagle poczul, ze zaczyna sie bac. Shona polozyla dlon na jego dloni i powiedziala: -Teraz to juz nie zalezy od ciebie. Mozesz wracac do swojego szpitala i uznac cala te sprawe za zly sen. Bannerman spojrzal jej w oczy i nieznacznie skinal glowa. W sumie ten sen nie byl taki straszny - powiedzial. - Niektore jego fragmenty bardzo mi sie podobaly. - Ujal jej dlon i podniosl do ust. Pospiesz sie - powiedziala cicho. - Koncz swoja whisky i wracajmy do domu. Rankiem nastepnego dnia Bannerman odwiozl Shone na dworzec; wyruszyla w droge na swoja wyspe. Dziwnie trudno bylo mu sie z nia rozstac i uparl sie, zeby zaczekac na peronie do odjazdu pociagu do Inverness. Rozmawiali, stojac przy otwartych drzwiach wagonu. Jeszcze raz dziekuje za przywiezienie mnie do Edynburga - powiedzial Bannerman. Nie ma za co - odparla. - Milo bylo po latach zobaczyc starych znajomych. Dobrze mi z toba bylo - powiedzial Bannerman, a jego wzrok mowil wiecej niz powsciagliwe slowa. Mnie z toba tez. Zycze ci powodzenia. Szczesliwej podrozy. Shona wspiela sie po schodkach do wagonu. Rozlegl sie gwizdek konduktora, wzdluz pociagu trzaskaly zamykane drzwi. Dzwon do mnie - zawolala Shona. - Chce wiedziec, co sie z toba dzieje! Zadzwonie. Pociag ruszyl, a on machal reka, dopoki nie minal go ostatni wagon; jeszcze chwila i zniknal za zakretem. Bannerman odwrocil sie i ruszyl do samochodu. Czul sie dziwnie bezbronny, troche nieszczesliwy. Ostatni raz doznawal takich wrazen majac czternascie lat. Pamietal lato spedzone nad jeziorami i powrot do domu kladacy kres wakacyjnej milosci. Wychodzac z dworca zaciskal zeby z bezsilnej zlosci, zlosci na samego siebie. Dlaczego nie powiedzial Shonie, co naprawde czuje, zamiast kryc sie za nic nie mowiacymi banalami? Bal sie odtracenia? Moze obawial sie zrobic z siebie glupca? A przeciez czul, ze jakas potezna sila - niezrozumiala dla niego samego - ciagnie go do tej kobiety i ze juz zaczyna za nia tesknic. To wlasnie powinien byl jej powiedziec. Ale jak mial to zrobic? Przeciez nie mogl zapomniec o swojej pracy, zaleznosciach, wieku wreszcie. Wsiadl do samochodu i ruszyl nie ogladajac sie za siebie. Przeciagly klakson wielkiej czerwonej limuzyny obudzil go z zadumy. -Cholera! - zaklal, wciskajac gwaltownie pedal hamulca. Stluczone kolano zareagowalo nieznosnym bolem, przypominajac, ze nie powinien wystawiac go na taka probe. Podniosl reke, przepraszajac kierowce czerwonej limuzyny i wzruszyl ramionami, widzac, ze usta tamtego poruszaja sie w bezglosnej litanii wyzwisk. W poblizu szkoly medycznej utknal w dlugim na kilka przecznic korku. W oddali widac bylo migajace swiatla radiowozow i samochodow strazackich. Rzad pojazdow sunal w zolwim tempie i po dluzszej chwili Bannerman zobaczyl wejscie do budynku, a przed nim lezace na ziemi weze i uwijajacych sie wokol strazakow. Wlaczyl kierunkowskaz, sygnalizujac zamiar skretu na parking, ale ustawiony tam policjant rozkazal mu gestem jechac dalej. Zatrzymal sie dobre czterysta metrow od szkoly i musial wrocic piechota. Na zadanie pilnujacego wejscia policjanta pokazal legitymacje i zapytal: Co sie stalo? Paskudny pozar, doktorze - odrzekl funkcjonariusz. - Cholerni wariaci. W budynku panowalo zamieszanie. Bannerman natknal sie na Stoddarta rozmawiajacego z dwojka mezczyzn w cywilnych ubraniach. Zapisywali cos w notesach i Bannerman nie byl w stanie rozpoznac, czy sa policjantami czy dziennikarzami. Spostrzegl Morag Napier i podszedl do niej, by spytac o szczegoly dramatu. Dobrali sie do nas obroncy praw zwierzat - powiedziala. Dobry Boze! Jakie szkody? Pracownia biologiczna poszla z dymem; cala suteryna zalana woda. Pracownia biologiczna? - powtorzyl Bannerman. - Czy to znaczy, ze zwierzeta... Zginely. A myszy Gilla? Spalone. Bannerman byl wstrzasniety. Sadzilem, ze ci idioci nie krzywdza zwierzat! - zawolal. Nie krzywdza? - warknal Stoddart, ktory wlasnie nadszedl z drugiego konca korytarza. - Toz to zwyczajni terrorysci! Ci bandyci zdolni sa do wszystkiego. Prawdopodobnie dostali sie do budynku przez otwarte drzwi zwierzetarni - powiedziala Morag. - Nie mogli wejsc dalej, bo wewnetrzne drzwi, prowadzace do schodow byly zamkniete, wiec podlozyli ogien w laboratorium biologicznym. Ostatni strazacy opuscili budynek. Ustala bieganina, korytarze opustoszaly. Bannerman byl bliski zalamania. Oto stracil ostatnia szanse udowodnienia, ze smierc robotnikow z Achnagelloch miala cos wspolnego ze scrapie. Wolno minal wejscie do pracowni biologicznej, przygladajac sie czarnym od sadzy scianom. Wszedzie poniewieraly sie odlamki szkla. Na jednej ze scian widnialy wymalowane farba hasla wzywajace do obrony niewinnych zwierzat i potepiajace okrucienstwo nauki. Pomieszczenia laboratorium ociekaly wilgocia; na podlodze stalo co najmniej piec centymetrow wody. Mimo to w powietrzu unosil sie zapach spalenizny, najsilniejszy w poblizu osmalonych klatek. To, co znajdowalo sie w ich wnetrzu, nawet nie przypominalo zwierzat. Czesc laboratorium odgrodzono linami, poniewaz w jednym z pokoi zawalil sie sufit - istniala obawa, ze w sasiednich pomieszczeniach moze stac sie to samo. Bannerman widzial z daleka stos ksiazek i papierow, ktore przez dziure w suficie spadly z wyzszego pietra. W smugach slonecznego swiatla padajacego od okien wirowal ceglany pyl. Nad gruzami unosila sie cisza pobojowiska. Rozdzial 11 W budynku rozpoczelo sie juz wielkie sprzatanie. Na schodach Bannerman natknal sie na robotnikow zajetych usuwaniem szkod po pozarze. Jego gabinet okazal sie nietkniety, jedynie swad spalenizny przypominal o nocnej tragedii. Pora byla zadzwonic do Milne'a i zawiadomic go, co sie stalo.Banda wariatow - wybuchnal Milne. - Jakbysmy nie mieli dosc klopotow! Te myszy to byla nasza ostatnia deska ratunku - powiedzial Bannerman. - Jedyne zrodlo materialu do badan nad charakterystyka czynnika zakaznego. Jak pan ocenia nasze szanse na odzyskanie zaginionych mozgow? Na zero - odparl Bannerman. - Podejrzewam, ze zostaly zniszczone bez sladu. Komus bardzo zalezalo na powstrzymaniu naszych badan. Milne westchnal. -Obawiam sie, ze musimy pogodzic sie z faktem, iz nigdy nie dowiemy sie, co naprawde zaszlo w Achnagelloch. Bannerman zdawal sobie sprawe, ze wielu ludziom taki stan rzeczy mogl najzupelniej odpowiadac; rzadowi, lobby atomowemu, moze samemu Milne'owi. To zadna przyjemnosc byc zwiastunem zlych wiesci, zwlaszcza jesli jest sie uzaleznionym od ich adresata. Medical Research Council byla co prawda cialem autonomicznym, ale finansowanym z budzetu centralnego. Kiedy wraca pan do Londynu? - zapytal Milne. Jutro - odrzekl Bannerman. Czul sie w obowiazku zaproponowac swoja pomoc przy usuwaniu skutkow pozaru. W zniszczonym laboratorium znajdowalo sie wiele niebezpiecznych chemikaliow oraz hodowle wirusow i bakterii; sprzatniecie tego wymagalo reki fachowca. Wozni i sluzba porzadkowa mieli zajac sie korytarzami i pomieszczeniami rekreacyjnymi. Przebrawszy sie w fartuch wypozyczony z prosektorium, Bannerman odszukal Morag Napier, by spytac, gdzie bedzie najbardziej przydatny. Spojrzala na niego nieprzytomnym wzrokiem, tak ze musial powtorzyc swoje pytanie. -Przepraszam, zamyslilam sie - powiedziala. - Widzialam straszny balagan w laboratorium kultur tkankowych. Moze daloby sie cos z niego ocalic? Bannerman odparl, ze zrobi, co w jego mocy. Do rozmowy wtracila sie mloda laborantka, pytajac Morag o jakis drobiazg; ta naskoczyla na nia z taka zajadloscia, ze Bannerman poczul sie zazenowany. Lekarce rowniez bylo wstyd, gdy uswiadomila sobie, ze prawie obcy czlowiek byl swiadkiem jej wybuchu. Przeprosila i odeszla pospiesznie. -Doktor Napier jest dzis w kiepskiej formie - powiedzial Bannerman do laborantki. - Nie zechcialaby pani pomoc mi w laboratorium kultur tkankowych? Po uprzatnieciu podlogi pracowni i dokladnym jej zdezynfekowaniu Bannerman ze swoja pomocnica zabrali sie do przegladania naczyn laboratoryjnych. Nie potluczone i nie uszkodzone ladowaly w koszach, przeznaczone do mycia i powtornej sterylizacji. Kiedy ostatni juz kosz zostal wypelniony probowkami, kolbami i menzurkami, Bannerman zwrocil sie do laborantki: -Nalezy sie pani odpoczynek. Niech pani biegnie na herbate. - Dziewczyna posluchala ochoczo. Kiedy wyszla, zamknal drzwi i jal spacerowac po korytarzu. W pewnym momencie przystanal, bo wydawalo mu sie, ze slyszy kobiecy placz. Nadstawil uszu; nie, to nie bylo zludzenie. Zajrzal do pokoju, z ktorego dochodzily dzwieki, prawie pewien, ze zobaczy tam Morag Napier, wyplakujaca oczy po niedawnym zalamaniu nerwowym. Tymczasem byla to Lorna Cullen, poznana wczoraj laborantka z pracowni biologicznej. Bannerman czul sie troche zbity z tropu. Nigdy nie radzil sobie zbyt dobrze w podobnych sytuacjach. Nie mial jednak kogo wezwac na pomoc. Podszedl do kobiety i usiadl przy niej. Moze nie bedzie tak zle - powiedzial lagodnie. Akurat! Wlasnie wylali mnie z pracy. Dlaczego? Profesor uwaza, ze to wszystko moja wina. Co takiego? Mowi, ze nie zamknelam drzwi i wskutek tego terrorysci dostali sie do srodka. Ach tak - baknal Bannerman. Przypomnial sobie, ze wczoraj drzwi do laboratorium zastal otwarte. Ale to nieprawda! - zaszlochala kobieta. - Jak on moze byc taki niesprawiedliwy! Czy jest pani pewna? - ostroznie zapytal Bannerman. Tak! Jestem! Mialam swiezo w pamieci, jak mnie pan przestraszyl. Zamknelam te cholerne drzwi. Pamietam nawet, ze sprawdzalam, czy sa zamkniete. -No tak - powiedzial Bannerman. - Wiec jak oni weszli? Kobieta spojrzala nan wzrokiem osoby, ktora zdaje sobie sprawe, ze nikt jej nie wierzy. Musieli miec klucz - powiedziala. A widzac powatpiewanie na twarzy Bannermana dodala szybko: - To jedyne wytlumaczenie. Ja zamknelam drzwi. Wiem, ze zamknelam. - Bezradnie zalamala rece. Daleko pani mieszka? - spytal Bannerman. W Leith. To nad zatoka? Kobieta skinela glowa potakujaco. Ma pani samochod? Zaprzeczyla. Prosze wziac plaszcz. Zawioze pania do domu. Z chusteczka przy twarzy Lorna Cullen wyszla do sasiedniego pokoju; w tym czasie Bannerman odszukal Morag Napier, by zawiadomic ja, ze wychodzi. Dlaczego? - spytala, gdy powiedzial, co zamierza zrobic. Stoddart wyrzucil ja z pracy. Bannerman odszedl, a Morag Napier przez dluzsza chwile patrzyla za nim szeroko otwartymi oczami. Nie powiedziala jednak ani slowa. O siodmej wieczorem wszystkie swoje rzeczy mial juz spakowane. Mogl wracac do Lodynu. Zwrocil woz do garazu Hertza, oproznil swoje biurko w szkole medycznej i podziekowal Stoddartowi za goscinnosc. Nie udalo mu sie pozegnac z Morag Napier, ale poprosil profesora, by przekazal jej pozdrowienia i podziekowanie za pomoc. Probowal wstawic sie za Lorna Cullen, ale Stoddart nie chcial rozmawiac na ten temat. -Ta cholerna baba zawsze zostawiala otwarte drzwi - burknal tylko. Wieczor byl spokojny. Stojac w oknie i spogladajac na rozpostarty w dole dywan swiatel, Bannerman zauwazyl, ze wiatr ucichl. Ciemne sylwetki drzew w Princes Street Gardens staly nieruchomo. Zza gory zamkowej rozlewal sie na ugwiezdzone niebo blask ksiezyca. Szkoda, ze wyprawa do Edynburga okazala sie takim niewypalem. Jego sledztwo nie przynioslo absolutnie zadnych rezultatow. Dlatego czul sie tak podle. Jesli mial jeszcze na cos ochote, to sie upic. Wychodzil, kiedy zadzwonil telefon. Ukladajac sobie w myslach grzeczna wymowke na wypadek, gdyby okazalo sie, ze to Stoddart z zaproszeniem na kolacje, Bannerman podniosl sluchawke. Dzwonila Shona MacLean. Dobry wieczor, lanie. Wrocilam na swoja wyspe. Jak to dobrze uslyszec znowu twoj glos. - Mowiac te slowa, Bannerman zdradzal sekret, ktorego jeszcze przed chwila nikomu nie zamierzal wyjawiac. Ciesze sie, ze to powiedziales. Bo wlasciwie dzwonie bez powodu. Ja tez chcialam uslyszec twoj glos. To sie dobrze sklada - szybko odparl Bannerman. Wiedzial, ze jesli zacznie sie zastanawiac, wazyc slowa, nigdy nie zdobedzie sie na szczerosc. - Tyle chcialem ci dzis rano powiedziec i nie powiedzialem. Musimy znow sie spotkac. -Ale jak? - Nie wiem. Powiedz mi tylko, ze chcesz mnie zobaczyc. Tak. Chce. W takim razie cos wymyslimy. Ciesze sie, ze zadzwonilam - powiedziala Shona. Cieszysz sie? - zasmial sie Bannerman. Skonczyles swoje badania? - spytala. Bannerman opowiedzial jej o pozarze. To okropne! - zawolala. - Nie bedziesz mogl udowodnic, ze chodzilo o scrapie. Ano, nie! - przyznal Bannerman. - Wszystko, co robilem, to byla jedna wielka strata czasu. Moze powinienes sie napic - podsunela Shona. To wlasnie zamierzam zrobic - odrzekl. - Wychodzilem, kiedy zadzwonilas. W takim razie dluzej cie nie zatrzymuje. Zadzwonisz jutro? Na pewno. Po kilku szklaneczkach Bannerman zauwazyl, ze euforia wywolana rozmowa z Shona i wlasna odwaga w odslanianiu uczuc zaczyna opadac. Nie watpil w swoje zaangazowanie, ale uswiadomil sobie ogrom pietrzacych sie przed nim problemow. Jak ma wygladac ich zwiazek, skoro on pracuje w Londynie, a ona mieszka na wyspie w polnocnej Szkocji? Jedno z nich musialoby sie przeprowadzic, a wyobrazal sobie, co Shona powiedzialaby na perspektywe zamieszkania w Londynie. Poczul, ze od natloku pytan, na ktore nie znajdowal odpowiedzi, zaczyna go bolec glowa. Jakies rozwiazanie, chocby chwilowe, moglo kryc sie na dnie kolejnej szklaneczki. Nie omieszkal tez jej zamowic. Nastepnie postanowil cos zjesc. Nie opodal pubu, w ktorym ostatnio urzedowal, znalazl sympatyczna grecka restauracje. Zamowil danie firmowe i do tego karafke krajowego czerwonego wina. Nie bylo nadzwyczajne, ale jako srodek znieczulajacy bol istnienia okazalo sie wcale skuteczne. Saczyl je powoli, skracajac sobie czas oczekiwania na jedzenie przygladaniem sie obowiazkowym w takich miejscach plakatom zachecajacym do odwiedzenia Grecji. Mogliby tu wprowadzic nieco poludniowej atmosfery-myslal - gdyby tak cholernie nie oszczedzali na ogrzewaniu. Istotnie, od otwieranych co chwila drzwi ciagnelo nocnym chlodem. Obejrzal sie, aby zerknac na nowych gosci i ujrzal Morag Napier. Byla z mezczyzna, w ktorym Bannerman domyslil sie jej narzeczonego. Zdazyl tylko zauwazyc, ze to przystojny, dwudziestokilkuletni mlodzieniec, a juz Morag stala u jego stolika, wolajac: Doktor Bannerman! Co za niespodzianka! Nie sadzilam, ze jeszcze sie spotkamy. Profesor Stoddart powiedzial, ze juz pan wyjechal. Wyjezdzam rannym pociagiem do Londynu - odparl Bannerman. Mial nadzieje, ze nie mowi zbyt niewyraznie. - Moze panstwo sie do mnie przysiada? Dziekuje za zaproszenie, ale wlasciwie wpadlismy tylko zamowic stolik na jutro. Jestesmy juz umowieni. Coz, w takim razie dziekuje za okazana mi pomoc - powiedzial Bannerman, przymierzajac sie do wstania. Prosze nie wstawac, panie doktorze - zawolala Morag. - I bon voyage. Dziekuje. - Bannerman przygladal sie, jak Morag podchodzi do narzeczonego, bierze go pod reke, obraca ku drzwiom i niemal wyciaga na zewnatrz. Nie mial watpliwosci, ze jej opowiastka o rezerwowaniu stolika byla klamstwem. Najwyrazniej nie chciala zostac w restauracji, poniewaz spotkala tu jego. Czyzbym byl az tak pijany? - pomyslal. Zjadl i nie zamawiajac nawet kawy opuscil restauracje. Wypil nieco wiecej niz zwykle, ale czul sie zupelnie trzezwy. Na wiecej nie mial juz jednak ochoty. Najwiekszym mankamentem alkoholu, pomyslal, jest to, ze tylko poteguje nastroj, w ktorym czlowiek sie znalazl. A on byl w fatalnym nastroju. Po wieczornym rozpogodzeniu temperatura spadla. Zapowiadala sie mrozna noc. Bannerman postanowil, ze wroci do domu piechota. To ostatnia okazja zobaczyc Edynburg noca. Kto wie, kiedy przyjedzie tu znowu. Doszedl do szczytu Mound*, niegdys doslownie kopca, usypanego, by polaczyc stare miasto wzniesione na gorze zamkowej z nowym Edynburgiem powstalym juz w czasach panowania dynastii hanowerskiej. Po stromych zboczach wzgorza sunely teraz sznury samochodow. Oparty o barierke na szczycie, Bannerman zapatrzyl sie na morze swiatel w dole. Piekne miasto, myslal. Mozna sie w nim zakochac, byle tylko nie zrazac sie pogoda, zaczekac, az wiatr ucichnie na tyle, ze uslyszy sie, jak bije jego serce. Czul zapach ziemi plynacy z ogrodow, chlonal cisze i radowal sie ostrym, mroznym powietrzem. Widzial wspinajacych sie na wzgorze chlopca i dziewczyne; szli objeci, niepomni otaczajacego ich swiata. Oboje w grubych paltach, owinieci szalikami w barwach uniwersytetu. Dobrze jest kochac w takim miescie, pomyslal Bannerman. Nastawil kolnierz plaszcza i w duchu zyczac tym dwojgu wszystkiego najlepszego wolno poszedl w kierunku Royal Mile. W mieszkaniu dzwonil telefon; ucichl jednak, zanim Bannerman otworzyl drzwi i zapalil swiatlo. Kolejna zagadka do rozwiazania: kto mogl dzwonic o tej porze? Kolejna, bo tych zagadek namnozylo sie co niemiara. Chwilowo na czolo ich listy wysunelo sie pytanie: dlaczego Morag Napier tak dziwacznie zareagowala na przypadkowe spotkanie w restauracji? I inne, moze wazniejsze: jak to sie stalo, ze obroncy praw zwierzat zdecydowali sie na taka akcje? Obroncy zwierzat - ich mordercami? Tkwila w tym sprzecznosc, ktora nie dawala Bannermanowi spokoju. Argument, ze smierc zwierzat byla wynikiem przypadku, nie wchodzil w rachube. Terrorysci mieli dosc czasu, aby wypuscic je z klatek, zanim podlozyli ogien. A jednak tego nie zrobili. Jedynym sensownym wytlumaczeniem bylo zalozenie, ze kierowali sie poczuciem odpowiedzialnosci. Uwolnienie takiej liczby zwierzat doswiadczalnych, byc moze zarazonych groznymi chorobami, stworzyloby powazne zagrozenie dla zdrowia ludzi. Z drugiej strony bojowkarze ruchu obroncow praw zwierzat nigdy dotad nie przejmowali sie takimi drobiazgami. Lezac na tapczanie ze wzrokiem wbitym w sufit, jakby tam szukal dla siebie wytchnienia, Bannerman powoli zaczal sobie uswiadamiac, ze to nie brak odpowiedzi na sformulowane przed chwila pytania dreczy go najbardziej. Te odpowiedzi istnialy i on doskonale zdawal sobie z tego sprawe. Trudnosc polegala raczej na ich zaakceptowaniu. Jego umysl odmawial zapuszczenia sie w tak mroczne obszary, choc jednoczesnie jakis wewnetrzny glos kazal mu to uczynic. A glos ten mowil: moze zamach na laboratorium wcale nie byl dzielem obroncow praw zwierzat? Moze celem podpalaczy bylo wlasnie unicestwienie zwierzat doswiadczalnych Gilla i tym samym zniszczenie dowodow pojawienia sie nowej choroby? Rozumujac w ten sposob nalezalo przyjac, ze Gilla zamordowano nie tylko po to, by zamknac mu usta, chodzilo takze o przechwycenie zakazonych mozgow, zanimby wpadly w rece naukowcow z MRC. Czyz nie ten sam cel przyswiecal podpalaczom? Bannerman mial wrazenie, ze pograza sie w lodowatej toni, ale teraz nie mogl sie juz wycofac. Nadeszla pora zadac ostatnie pytanie: kto najwiecej tracil na ujawnieniu prawdy o naturze choroby z Achnagelloch? Po doswiadczeniach z Mitchellem Bannerman nie mial powodu kochac ludzi kierujacych elektrownia, nie wierzyl jednak, aby zaangazowani byli w morderstwo i podpalenie. Jesli wiec nie oni, to kto? Moze zbytnio zawezil krag podejrzanych? Owszem, lobby energetyki jadrowej mialoby sie z pyszna, gdyby wyszlo na jaw, ze wyciek w jednej z ich elektrowni posrednio przyczynil sie do smierci trzech ludzi. Ale czyz nieporownanie silniejsze lobby rolnicze, ba! nawet sam rzad, nie straciliby wiecej na opublikowaniu wiadomosci, ze zwierzece choroby mozgu moga przenosic sie na czlowieka? Doprawdy, trudno bylo zachowac spokoj myslac o takich sprawach. Wieczorem nastepnego dnia Bannerman byl juz w Londynie. Ranek spedzil na robieniu ostatnich zakupow w Edynbugru. Nikogo nie zawiadomil o swoim przyjezdzie, nawet Stelli. Wlasne mieszkanie wydalo mu sie dziwnie obce i nieprzyjazne. Proby uczynienia go przytulniejszym - wlaczenie swiatla i ogrzewania - nie na wiele sie zdaly. Bledem okazala sie takze decyzja wczesnego pojscia do lozka. Przewracal sie z boku na bok, zapalal i gasil lampke, siegal po ksiazke, by zaraz odlozyc ja z powrotem... W koncu wstal i poczlapal do lazienki szukac pomocy w szafce z lekarstwami. Nie mial srodkow nasennych, ale znalazl buteleczke leku antyhistaminowego. Preparat ten posiadal raczej slabe dzialanie uspokajajace, ale kilka tabletek popitych duzym dzinem powinno ulatwic zasniecie. Przez chwile ogladal telewizje, popijajac wolno alkohol, az poczul, ze kolowrot w jego glowie zaczyna zwalniac; wtedy wylaczyl telewizor i poszedl spac. Widok Bannermana w plaszczu, z postawionym kolnierzem, i z teczka w dloni wywolal na twarzy OHve Meldrum szeroki usmiech. -Mam nadzieje, ze nie zapomnial pan o moim haggisie - brzmialy jej pierwsze slowa. Bannerman polozyl na jej biurku plastikowa siatke i oznajmil: Haggis raz, i niech Bog zlituje sie nad pani watroba. Pamietal pan! - zawolala Olive. Bannerman usmiechnal sie. Ciesze sie, ze juz pan wrocil - powiedziala. -I ja ciesze sie, ze wrocilem - odparl Bannerman i bylo to stuprocentowe klamstwo. Przywital sie z pracownikami laboratorium i umknal w zacisze swojego gabinetu, gdzie mogl wreszcie zrzucic maske sympatycznego szefa. 01ive przyniosla mu kawe i zostawila go nad stosem zaleglej korespondencji. Najpierw posegregowal listy bez otwierania. Prospekty reklamowe i inne tego rodzaju smieci wyladowaly w koszu nienaruszone. Zostala wewnetrzna korespondencja uniwersytetu i szkoly medycznej oraz kilka listow niewiadomego pochodzenia. Wszystko to Bannerman mial obowiazek przeczytac i, jak zwykle, nie byla to interesujaca lektura. Przerzucal kartki z rosnaca irytacja. Jak to mozliwe, zeby ludzie tracili czas na takie glupstwa? Wiedzial jednak z doswiadczenia, ze gdzie jak gdzie, ale w srodowisku akademickim sztuka przelewania z pustego w prozne kwitla w najlepsze. -Trzy bite strony! - mruczal ze zloscia - trzy strony belkotu na temat zasad korzystania z przyszpitalnego parkingu! I oczywiscie belkotu nie prowadzacego do zadnych konkluzji. Autorzy podobnych tekstow nie przepadali za formulowaniem wnioskow; ich specjalnoscia byla analiza mozliwosci. Zadnych konkretow. A podejmowanie decyzji? Precz z takim faszystowskim rozumowaniem! Bannerman zwinal pismo w kulke i cisnal nia przez pokoj w kierunku kosza na smieci akurat w momencie, gdy w drzwiach gabinetu pojawila sie 01ive. Musial udac zaklopotanie i usmiechnac sie przepraszajaco. Znowu to samo? - powiedziala. - Niewiele pan skorzystal na tym urlopie. Nie bylem na urlopie - z pewna gorycza zauwazyl Bannerman. - Polacz mnie, prosze, z MRC. Tu Milne. Mowi lan Bannerman. Jestem w Londynie. Ciesze sie, ze wrocil pan bez przygod. Czym moge sluzyc, panie doktorze? Prosilem o zbadanie wybrzeza kolo Inverladdie na obecnosc promieniowania. A, tak - odparl Milne, a w jego glosie zabrzmialo jakby zaklopotanie. - Prosilismy o to inspekcje sanitarna i... Przeprowadzili pomiary? Tak, i nic nie znalezli. Ale? - Bannerman wyczul, ze Milne nie mowil wszystkiego. Ale... zawiadomili nas, ze caly ten teren zostal oczyszczony. Oczyszczony? Spryskany detergentem. Niedawno. Cholera - zaklal Bannerman. - Nie widzialem sladow detergentu. Musieli to zrobic juz po moim odjezdzie. Niestety nic nie mozemy poradzic. Prawo tego nie zabrania - ostroznie powiedzial Milne, jakby obawial sie odpowiedzi Bannermana. A wiec ujdzie im to na sucho! Obawiam sie, ze tak. Nie ma dowodow na to, ze plaza byla kiedykolwiek skazona. Musimy sie z tym pogodzic, panie kolego. Pewnie - odparl Bannerman i odlozyl sluchawke. Niemal natychmiast telefon zadzwonil znowu. Bannerman odebral i warknal: Tak? Ja tez witam - odezwala sie Stella. Przepraszam. Jestem troche... Slysze, ze jestes troche. Chcialam spytac, czy nie zjadlbys ze mna lunchu. Dzis po poludniu nie operuje. Rozumiem - powiedzial Bannerman i zawahal sie, bezskutecznie probujac zebrac mysli. W glowie mial zupelny metlik. Oczywiscie, jesli jestes bardzo zajety... Nie, nie, troche zdenerwowany, to wszystko. Jasne, zjedzmy razem lunch. O pierwszej na parkingu, zgoda? -Bede czekala - rzekla Stella i rozlaczyla sie. Bannerman powolutku odlozyl sluchawke. Staral sie nie myslec o sprawie Achnagelloch. Ciekawe, co powie Stella, gdy uslyszy o Shonie. Czy bedzie sie cieszyc razem z nim? Czy raczej uzna, ze to swietna okazja do wygloszenia kilku kasliwych uwag? Zapalil papierosa i rozmasowal sobie czolo koniuszkami palcow. Otworzyl szuflade, spodziewajac sie, ze tam sprzataczka schowala popielniczke, i wzrok jego padl na trzy preparaty mikroskopowe lezace w plastikowej podstawce. To od tych probek przyslanych przez Gilla zaczela sie cala ta historia. Widocznie przed wyjazdem do Edynburga nie zwrocil ich do MRC. Postanowil, ze obejrzy je sobie jeszcze raz. Podszedl do mikroskopu i umocowal na stoliku pierwsze szkielko. Zaczal od minimalnego powiekszenia, a nastepnie przerzucil sie na silny obiektyw imersyjny. Jedynie, co mogl stwierdzic, to ze preparat byl jeszcze wyrazniejszy, niz pamietal. Stanowilby doskonala ilustracje do wykladu na temat niszczacego wplywu choroby Creutzfelda-Jakoba na mozg ludzki. Na malenkiej nalepce u krawedzi szkielka widnial zrobiony olowkiem napis: G. Buchan. Poprzednio nie zwrocil uwagi ani na to nazwisko, ani na inicjaly ponizej - M.N. Teraz wiedzial, ze preparat przygotowala Morag Napier z mozgu Gordona Buchana. Bannerman przypomnial sobie domek, w ktorym mieszkala May Buchan. Ciekawe, czy wrocila z urlopu i czy zamieszkala w Stobmor, u rodzicow, jak sugerowal Sproat. Jeszcze raz przesunal obiektyw wzdluz wycinka mozgu, w ktorego komorkach rodzily sie kiedys mysli Gordona Buchana. Ktos zapukal do drzwi. Prosze - rzucil Bannerman nie odwracajac sie od mikroskopu. Swietnie, ze pan wrocil-poslyszal glos Charliego Simmonsa. Czesc, Charlie. Co slychac? - Bannerman nadal wpatrywal sie w okular mikroskopu. Wszystko w porzadku. Mielismy tylko maly klopot z mikroskopem, ale to juz zalatwione. Jaki klopot? Cial za grube skrawki. Jest juz stary. Moze pomyslalby pan o zamowieniu nowego albo wystapil do kogos z prosba o dotacje? Sprobuje, Charlie - obiecal Bannerman. Wiedzial, ze tegoroczny budzet szpitala w czesci przeznaczonej na sprzet medyczny zostal juz dawno rozdysponowany. Wszelkie zamowienia musialy wiec czekac do kwietnia, do poczatku nowego roku finansowego. Wystapienie o dotacje bylo jednak jakims rozwiazaniem. Tak wlasnie wygladala ta marchewka, ktora Milne potrzasal mu przed nosem. Czy wraca pan od razu do pracy w laboratorium? - zapytal Charlie. Bannerman pokrecil glowa. Nie, zaczekam z tym do poniedzialku. Chce sie powoli wciagnac. Karen odchodzi. Dlaczego? Zaproponowano jej prace w jednym z prywatnych szpitali. I lepsze zarobki. Lepsze - przyznal Charlie. Zarzad szpitala prawdopodobnie zablokuje ten etat - powiedzial Bannerman. Raczej tak - odrzekl Charlie. - Ale damy sobie rade. Jak zwykle, zreszta. Bede naciskal, zeby pozwolili nam kogos przyjac. Charlie Simmons pokiwal glowa. Cos ciekawego? - spytal, wskazujac na mikroskop. Bannerman wstal i cofnal sie od stolu. Zobacz sam. Powiedz mi, co widzisz. Simmons zmienil rozstaw okularow i metodycznie zabral sie do przegladania preparatu. Po chwili milczenia mruknal: Rozlegla wakuolizacja gabczasta... zanik starczy... i te wlokienka bialka... powiedzialbym: choroba Creutzfelda-Jakoba. Ja tez. I to jest przyczyna mojego wyjazdu na polnoc. Ten preparat zrobiono z mozgu trzydziestoletniego mezczyzny, ktory umarl po trzech tygodniach choroby. Wolne zarty. To samo ja powiedzialem na te rewelacje - usmiechnal sie Bannerman. - Prawde mowiac, nadal nie moge sie z tym pogodzic. Dlatego znowu ogladam te preparaty. Dobrze, ze dzis nie pierwszy kwietnia - powiedzial Charlie. - Bo nigdy bym panu nie uwierzyl. Juz predzej pomyslalbym, ze ktos pomylil preparaty. Bannerman odlozyl noz i widelec. Jedzenie mialo smak tektury, a restauracja byla paskudnie zatloczona. Nie jestes glodny? - Stella najwyrazniej nie miala zastrzezen co do jakosci posilku. Widocznie jedzenie bylo w porzadku, a jego niezadowolenie wynikalo z przyczyn wewnetrznych. Wlasciwie nie - odparl. Nie powinienes sie tak przejmowac - powiedziala Stella - zrobiles, co mogles. Najwazniejsze, ze ten zmutowany wirus, czy co to tam bylo, jest martwy i nikomu nic juz nie zagraza. Martwy jak Lawrence Gili i ci trzej z Achnagelloch - mruknal Bannerman. Z tego, co mowiles, wynika, ze Gili mogl z powodzeniem zginac w wypadku. Nie wiesz na pewno, czy zostal zamordowany... A co do tych trzech owczarzy - po prostu w pewnym momencie znalezli sie w nieodpowiednim miejscu. Moglo to sie przytrafic kazdemu z nas. A znikniecie mozgow? Pozar w szkole medycznej? Czy to nie wydaje ci sie podejrzane? - zapytal Bannerman. Zgadzam sie, ze z tymi mozgami stalo sie cos dziwnego, ale pozar mogl powstac najzupelniej przypadkowo. Czyz nie? Ja w to nie wierze - oznajmil Bannerman. Moze nie chcesz wierzyc. To nie takie proste - Bannerman pokrecil glowa. - Nie wymyslilem sobie faceta, ktory napadl mnie w gorach. Ani tego, ze do mnie strzelano. Opon w moim samochodzie tez nie poprzecinaly krasnoludki. Sam mowiles, ze nie przyjeto cie tam z otwartymi ramionami. Miejscowi bali sie, ze straca przez ciebie prace. Ale to nie oni zorganizowali dezaktywacje plazy. Takie przedsiewziecie wymaga decyzji na wysokim szczeblu. Wiesz co? Zabawne, ale kiedy dzis rano Milne powiedzial mi o tym, co znalezli na plazy, bylem juz gotow wykreslic elektrownie z listy podejrzanych. Mimo wszystko nie powinienes wyciagac zbyt daleko idacych wnioskow - powiedziala Stella. - Jesli zarzadzajacy elektrownia doszli do wniosku, ze zamierzasz narobic im klopotow, postanowili sie zabezpieczyc, ot, na wszelki wypadek. Taka jest juz ludzka natura. To jak sprzatanie mieszkania przed wizyta tesciowej. A wiec nie wierzysz mi - powiedzial Bannerman. Wierze, ze ty wierzysz w to, co mowisz. Ja tylko probuje przekonac cie, ze nie warto sie przejmowac. Juz po wszystkim. Zrobiles, co mogles, z tego, co mowisz, wnosze, ze nie ma zadnej nowej choroby, ktora warto sie martwic. Po prostu daj sobie z tym spokoj. Bannerman pokiwal glowa. Wcale nie zamierzal dawac sobie spokoju, ale tez nie mial ochoty na kontynuowanie tej rozmowy. -Co jeszcze zdarzylo ci sie ciekawego? - zapytala Stella. Bannerman zasmial sie. W czasie tej wyprawy poznalem pewna osobe - powiedzial. - Dziewczyne. Szczesciarz z ciebie - odrzekla Stella. - Czy to cos powaznego? Tak sadze. W takim razie podzielam twoja radosc. Opowiedz mi o niej. Czy jest mloda? Mlodsza ode mnie - usmiechnal sie Bannerman, pewien, ze w pytaniu Stelli kryje sie jakis haczyk. - Nazywa sie Shona MacLean i jest malarka. Czuje sie przy niej odmieniony: energiczny, pewny siebie... -Mlody? - podpowiedziala Stella z ironicznym usmiechem. Bannrman wzruszyl ramionami, troche rozczarowany jej reakcja. Siegnela przez stol i ujela jego dlon. To byl glupi zart - powiedziala cicho. - Naprawde, ciesze sie ze wzgledu na ciebie. Kiedy znow sie z nia spotkasz? Niebawem, mam nadzieje - odparl Bannerman. - Jak najszybciej. Po powrocie z lunchu postanowil oderwac sie od sprawy Achnagelloch i wziac sie do pracy. Uznal, ze najwyzsza pora zawrzec znajomosc z lekarzem przyslanym przez MRC na czas jego nieobecnosci. Olive poinformowala go, ze doktor Sherbourne jest w prosektorium. -W razie czego ja tez tam bede. Po tym, co slyszal od Charliego Simmonsa, Bannerman spodziewal sie, ze Sherbourne bedzie mlody, ale zeby az tak? Ze swoim wygladem ucielesnionej mlodzienczej zywotnosci wydawal sie bardzo nie na miejscu, kiedy tak pochylal sie nad stolem prosektoryjnym. Byl wysoki, przystojny, energiczny i przepelniony radoscia zycia. Sprawil, ze Bannerman poczul sie o sto lat starszy. Halo - powiedzial. - Kim pan jest? Doktor Bannerman. O, przepraszam - Sherbourne poczerwienial gwaltownie. - Prosze mi wybaczyc. Slyszalem, ze pan wrocil, ale nie otrzymalem zadnych polecen, wiec pomyslalem, ze bede robil swoje. Prosze sobie nie przeszkadzac - powiedzial Bannerman. - Chcialem tylko pana poznac i podziekowac za to, co pan zrobil pod moja nieobecnosc. Cala przyjemnosc po mojej stronie - odpowiedzial Sherbourne z mina swiadczaca o zupelnej szczerosci. - To bylo niezwykle interesujace. Spedzilem tu wspaniale chwile, ze nie wspomne, ile sie nauczylem. A wiec zamierza pan specjalizowac sie w patologii? Jak najbardziej - Sherbourne, ktory szykowal sie wlasnie do wykonania pierwszego naciecia lezacych na stole zwlok, usmiechnal sie radosnie - uwazam, ze to absolutnie fascynujaca dziedzina. Zreszta pan musi czuc to samo. Bannerman skinal glowa, ale wstrzymal sie od komentarzy. Przygladal sie, jak Sherbourne prowadzi ciecie przez klatke piersiowa i powloki jamy brzusznej, a nastepnie siega po nozyce do przecinania zeber, zamierzajac dostac sie do organow wewnetrznych. -Wlasciwie to chcialbym zostac patologiem sadowym - oznajmil. - To jest moj cel. Jego cel? - pomyslal Bannerman. Zamierza spedzic zycie posrod rozkladajacych sie trupow, pozbawionych glow cial, ubran poplamionych nasieniem i przedwczorajszych wymiocin? Oto jego cel? -Rozumiem - powiedzial. Mlodzieniec przystapil do usuwania krwi z szyi zmarlego. Nie w ten sposob - powstrzymal go Bannerman. - Jesli chce pan byc patologiem sadowym, musi pan pamietac, ze slady obrazen sa czesto bardzo trudne do wykrycia, nawet w przypadku uduszenia. Trzeba bardzo uwazac przy usuwaniu krwi. Prosze spojrzec - wyjal noz z reki Sherbourna i sam wykonal naciecie. Dziekuje! - w glosie mlodego lekarza brzmial nie skrywany entuzjazm. - Wlasnie takich rzeczy musze sie nauczyc. Drobiazg - odparl Bannerman. - A teraz nie bede juz panu dluzej przeszkadzal. Wracajac po schodach do swojego gabinetu, Bannerman nie mogl opedzic sie od mysli o przemijaniu i nastepstwie pokolen. Zastanawial sie tez, dlaczego on sam zostal patologiem. I jakos nie bardzo mogl sobie przypomniec. Rozdzial 12 Stobmor, 4 lutego Znow sie spoznisz, jak bedziesz sie tak grzebal! - zawolala Kirstie Bell.Slyszalem, do cholery! - odparl jej malzonek. - I to przynajmniej ze sto razy. Uwazaj, co mowisz, Andrew Bell. Nie jestem jedna z tych dziwek z przetworni ryb. W tym domu nie bedzie rzucania miesem. - Kirstie wstala od stolu i dalsza czesc swojej diatryby wyglaszala zmywajac naczynia. - Kiedy pomysle o mezczyznach, ktorych moglam poslubic... Powinnam sluchac biednego taty. Zawsze mowil, ze do niczego nie dojdziesz. Chcial, zebym wyszla za Jacka Croana, i wiesz co. Mial racje. Przedwczoraj widzialam Jacka i zgadnij, czym on jezdzi. Andrew Bell posilal sie w milczeniu niczym nie okazujac, ze slyszal zadane przez zone pytanie. -Volvo, ot co - triumfalnie oznajmila Kirstie. - Volvo z numerem rejestracyjnym na "J"! A co my mamy? No, powiedz. Bell nie przerwal jedzenia. Z rozmyslnie glosnym siorbaniem pochlanial lyzka za lyzka owsianke na mleku. Vauxhalla z siedemdziesiatego dziewiatego, ot co! Wiecej rdzy niz lakieru! Wiesz co, Kirstie? - Andrew podniosl wzrok znad talerza. Co? Zaloze sie, ze zona Jacka Croana ma osobna lazienke, a w domu podwojne okna i ocieplane sciany... a, i taras z oszklonymi drzwiami. Nie wolno o tym zapomniec. Co to za zycie bez oszklonych drzwi? Sasiedzi nie dowiedza sie, co masz w domu. Ty sobie ze mnie nie zartuj, Andrew Bell - ze zloscia odparla Kirstie. - Jestes po prostu zazdrosny. Nie mozesz zniesc, ze inni cos w zyciu osiagneli. Nie wiem, po co ja sie tak staram. Urabiam sobie rece po lokcie, zeby ten dom jakos wygladal, i co z tego mam? Nic, ot co! Nawet slowa podziekowania! Andrew siorbnal kolejna lyzke mleka. -Jestes obrzydliwy! - nie wytrzymala Kirstie.Andrew siorbnal glosniej. Wscieklosc Kirstie skupila sie na szorowanym wlasnie garnku. Andrew spogladal na nia katem oka i nagle stwierdzil, ze wcale nie odczuwa zwyklej w takich wypadkach skruchy. Kim byla ta jedza o czerwonej z wscieklosci twarzy? Wydala mu sie taka stara. Co stalo sie z tamta usmiechnieta dziewczyna, ktorej zmyslowy urok urzekl go trzydziesci lat temu? Dziewczyna, ktorej bujne piersi i wyzywajaco kragle posladki rozpalaly jego pozadanie, nie dajac spac po nocach az do tego sobotniego wieczora, kiedy wrociwszy z tancow w miescie zamkneli sie w pokoju goscinnym domu jego matki. Dziewiec miesiecy pozniej urodzila sie May; szesc miesiecy po ich slubie. Czy mozliwe, by to nieksztaltne cialo okryte spranym szlafrokiem bylo cialem tej samej Kirstie? Nawet jej glos sie zmienil. To stworzenie wydawalo z siebie chrapliwe, niskie dzwieki przerywane kaszlem nalogowej palaczki, skamlalo, pieklilo sie, warczalo ze zloscia. Prawdziwa Kirstie miala glos slodki i lagodny i nie potrzebowala wielu slow, aby wyrazic obietnice, od ktorej ciarki przebiegaly po grzbiecie. A jej oczy! Wlasnie, jeszcze i to. Kirstie miala cudowne, promienne oczy. W twarzy zas tej kobiety blyszczaly paskudne, male paciorki otoczone zmarszczkami, podpuchniete, niemal ginace w faldach obwislej skory. To nie byla Kirstie! Ta kobieta podstepem zajela jej miejsce! Czarownica! Na pewno czarownica! Zla wiedzma, ktora udajac Kirstie doprowadzi go do obledu, jesli natychmiast czegos z tym nie zrobi. To ona sprowadzala na niego te okropne bole glowy! Teraz zrozumial. To wcale nie byl bol glowy! Rzucila na niego urok, swoimi czarami chciala go wpedzic w chorobe, zniszczyc go! Czemu tak na mnie patrzysz? - zapytala Kirstie. W jej glosie pojawila sie niepewnosc. - Znowu boli cie glowa? Moze jestes chory? No, powiedz - nalegala, starajac sie odzyskac wladczy ton. Chory? Ja? Nie, nie jestem chory... - spokojnie odparl Andrew. - Tylko wlasnie zrozumialem... - powoli wstal od stolu. Co zrozumiales? - warknela Kirstie. - Pleciesz bzdury, a jesli sie nie pospieszysz... Ty nie jestes Kirstie. Co ty bredzisz. Gdybym nie byla Kirstie, nie zostalabym twoja zona i nie mieszkala w tym chlewie. Nie patrz tak na mnie. Slyszysz? Przestan, mowie! Bell, ktory wciaz trzymal w reku lyzke umazana owsianka, z calej sily uderzyl nia w twarz Kirstie. Upadla, przyciskajac dlonia rozciecie pod lewym okiem. Podniosla na niego przerazony wzrok i wyjakala: Uderzyles mnie... Czys ty oszalal? Nie jestes Kirstie - wyszeptal Andrew, patrzac na nia z gory pozbawionym wyrazu wzrokiem. Zlapal stojaca na stole butelke mleka i podniosl ja nad glowe. Kirstie zaslonila oczy i wydala przerazliwy krzyk, urwany, gdy dno butelki ugodzilo ja w usta. Sila ciosu byla dosc wielka, by wybic jej wiekszosc przednich zebow; ich poszarpane pienki wryly sie w wargi. Andrew ponownie zamachnal sie i rozblil butelke na glowie Kirstie. Nie wypuscil z reki szyjki naczynia. Pochylil sie i wyszczerbiona krawedzia butelki jal orac twarz zony, raz za razem, az zmienila sie w pozbawiona ludzkich rysow krwawa mase. -Nie jestes Kirstie - szeptal goraczkowo. - Nie jestes... Kirstie. Na koniec wyprostowal sie i dyszac ciezko popatrzyl na lezacy na podlodze ksztalt - cos, co jeszcze niedawno bylo jego zona. -Czarownica! - wysapal. - Trzeba spalic... czarownice! Z taka sama skrupulatnoscia, z jaka masakrowal twarz zony, Beli przystapil do wznoszenia dla niej stosu pogrzebowego. Odkrecil zbiornik z nafta od piecyka w korytarzu i jego zawartosc wylal na zwloki. Nastepnie przykryl je przyniesiona z bielizniarki posciela, ktora rowniez namoczyl w nafcie. Dalej poszly reczniki i obrusy, a na to dwa polamane krzesla kuchenne. Nad cialem Kirstie urosla wysoka piramida. Zadowolony z rezultatow swojej dzialalnosci Bell zdjal z wieszaka w holu kurtke i ubral sie. -Spoznie sie do pracy - mruknal. Jego ostatnia czynnoscia przed rzuceniem na stos zapalonej zapalki bylo odkrecenie kurkow kuchenki gazowej. Gwaltownosc, z jaka ogien ogarnal stos, zaskoczyla Bella. W jednej chwili zolte plomienie wzniosly sie pod sufit. Gesty, czarny dym blyskawicznie wypelnil kuchnie. Oslaniajac twarz przed zarem, Bell cofnal sie do drzwi i wyszedl zamykajac je za soba. Plon, wiedzmo! Spal sie na popiol - mamrotal schodzac po schodach. Znow sie spozni. I znow MacKinnon bedzie sie go czepial. Dlaczego nikt nie pomysli o jego bolacej glowie? Dlaczego? A wiec w koncu raczyles sie zjawic! - zawolal tegi, rudowlosy mezczyzna na widok Bella przekraczajacego prog warsztatu samochodowego Stobmor Engineering. - To jest warsztat, nie kemping! Spozniles sie trzeci raz w tym tygodniu, a do tego dzwonil wlasnie George Duthie i powiedzial, ze rozrusznik, ktory zalozyles wczoraj do jego escorta, nie dziala. Byl wsciekly. Mozesz mi powiedziec, co sie z toba, do diabla, dzieje? Bell przeszedl obok rozzloszczonego szefa, jakby go tam wcale nie bylo. I oczywiscie podsycil tym jego gniew. MacKinnon podniosl glos: -Powiedzialem Duthiemu, ze przyjdziesz do niego na farme i poprawisz to, co sknociles. Obiecalem tez Lochanowi, ze do poludnia skonczysz spawanie przy jego furgonetce, wiec lepiej sie ruszaj! Bell nadal jakby nie dostrzegal obecnosci MacKinnona. Poruszal sie wolno, sztywno, niczym zdalnie sterowany automat. Poszedl w glab warsztatu i odczepil lancuch, ktorym przytwierdzony byl do sciany wozek z butelkami gazu do spawania. MacKinnon przygladal sie, jak wykreca i ciagnie wozek przez hale. Czul, ze z Bellem cos jest nie tak, ale co? Miejsce zlosci zajela ciekawosc. -Sluchaj, jesli masz jakies klopoty, powiedz mi. Moze cos wymyslimy... Bell nie zareagowal. Ustawil wozek z butlami obok starej furgonetki bedforda, odwinal weze i odkrecil zawor doplywu acetylenu. Pstryknal zapalarka i u wylotu palnika pojawil sie zolty, zwiewny plomien. Na jego widok Bell usmiechnal sie, jakby przypomnial sobie cos milego. MacKinnon zblizyl sie i stanal u jego boku. -Myslisz, ze mi sprawia przyjemnosc wydzierac sie na ciebie co rano? Moze bysmy sie dogadali, co? Nie spojrzawszy na szefa, Bell siegnal do butli z tlenem i odkrecil zawor. Zolty plomien natychmiast nabral intensywnie niebieskiej barwy. MacKinnon zakipial zloscia. Ani on, ani Bell nie mieli okularow ochronnych. -Co ty, do cholery, wyprawiasz! - wrzasnal, oslaniajac dlonia oczy. Wolno, niczym w transie, Bell odwrocil sie ku niemu. Usmiechnal sie jakims nieobecnym usmiechem i bez namyslu przytknal plomien palnika do twarzy MacKinnona. Wystarczyla sekunda, by pojawila sie zionaca czernia spalenizny dziura. MacKinnon upadl; jego glowe spowila chmura dymu, ktory powoli rozwiewal sie ku gorze. Bell przestapil cialo i jakby nigdy nic zabral sie do pracy przy furgonetce. Uniosl ja na hydraulicznym podnosniku i zajal miejsce pod podwoziem. Pochloniety byl spawaniem ramy, kiedy w warsztacie zjawil sie listonosz i, ujrzawszy zwloki MacKinnona, krzyknal przerazony. Bell wyjrzal spod furgonetki i usmiechnal sie. -Czesc, Neil - powiedzial. - Co slychac? Listonosz cofnal sie; usmiech na twarzy Bella robil piorunujace wrazenie. Bylo w nim cos koszmarnie nieludzkiego. Bell stal bez ruchu, jakby czekajac na odpowiedz. Plomien wydobywajacy sie z zapomnianego w dloni palnika skierowany byl prosto w zbiornik z paliwem furgonetki. Listonosz odwrocil sie i z krzykiem rzucil sie ku drzwiom. Za nim rozlegl sie ogluszajacy huk; podmuch goracego powietrza wyrzucil go na ulice. Z trudem podniosl sie na kolana i spojrzal w otwarte wrota warsztatu. Widzial, jak plonaca sylwetka Andrew Bella z uniesionymi nad glowa rekoma obraca sie w smiertelnym tancu i wolno osuwa sie na podloge. Listonosz, jak urzeczony, z szeroko rozwartymi oczyma chlonal porazajacy widok. Ocknal sie dopiero na dzwiek drugiej eksplozji. Wtedy jeszcze o tym nie wiedzial, ale byl to wybuch gazu w domu na sasiedniej ulicy. Bannerman szykowal sie juz do spania, kiedy zadzwonil telefon. O tej porze dzwonila zwykle Shona, ale dzisiaj juz z nia rozmawial, nie dawniej jak godzine temu. Bannerman. Slucham. Doktor Bannerman? Mowi Agnus MacLeod z Achnagelloch. Bannerman byl bardzo zaskoczony, ale udalo mu sie to ukryc. Wyrazil zainteresowanie zdrowiem starego lekarza, a potem spytal: -Co moge dla pana zrobic, doktorze? Raczej, co ja moge zrobic dla pana - odparl MacLeod. - Mielismy tu dzis w Stobmor wypadek, ktory powinien pana zainteresowac. Ach tak. Jakiego rodzaju wypadek? Pewien mezczyzna dostal napadu szalu. Rozumiem. - Bannerman poczul, ze robi mu sie zimno. Mechanik, niejaki Andrew Bell. Kompletnie postradal zmysly. Zamordowal zone i swojego pracodawce, sam tez zginal. Majac w pamieci tych trzech zmarlych przed kilkoma tygodniami, pomyslalem, ze ten przypadek moze miec pewne znaczenie. Bannerman natychmiast uswiadomil sobie wage informacji MacLeoda. Jesli przyczyna smierci byla taka sama, co w przypadku tamtych trzech robotnikow, znaczylo to, ze zrodlo choroby jest wciaz aktywne! Z gardlem scisnietym ni to strachem, ni to podnieceniem, wychrypial: ,.- Co stalo sie z cialem tego czlowieka? Niewiele z niego zostalo - odparl MacLeod. - Oblany plonaca benzyna upadl na zapalony palnik acetylenowo-tlenowy. Jakie sa szanse uzyskania probek do badania histopatologicznego? Niestety, zadne. Nie mowie o poparzeniach, panie doktorze. Mowie o kremacji. Jasny gwint! - Bannerman zrozumial, ze znow spotyka go niepowodzenie. I nagle dotarlo do niego to, co MacLeod powiedzial o zawodzie zmarlego. - Mowi pan, ze ten czlowiek pracowal w warsztacie samochodowym? Jako mechanik. To nie pasuje - zauwazyl Bannerman. - Od jak dawna pracowal w tym zawodzie? Od okolo pietnastu lat, a wczesniej byl robotnikiem w przetworni ryb na wschodnim wybrzezu. Ale cos go musialo laczyc z tamtymi. Pewne zwiazki rodzinne. Mianowicie? Jego corka, May Bell, jest, czy raczej byla, zona Gordona Buchana. Bell byl ojcem May Buchan? - wykrzyknal Bannerman. Zgadza sie. Czy cos z tego wynika? Nie wiem - przyznal Bannerman. - Zawiadomie pana, jesli cos przyjdzie mi do glowy. I, panie doktorze... Tak? Jestem wdzieczny za telefon. Gdyby zdarzylo sie jeszcze cos... Dam panu znac - obiecal MacLeod. Jak to, do diabla, mozliwe, zeby... - mruczal Bannerman glowiac sie nad zagadka smierci Andrew Bella. W jaki sposob tesc Gordona Buchana zarazil sie scrapie? Przeciez nigdy nie mial do czynienia z owcami! Od pietnastu lat pracowal w warsztacie samochodowym. A jednak to nie mogl byc przypadek. Najwazniejsze, ze zrodlo zabojczej choroby nie zostalo zlikwidowane. Wirus atakowal Stobmor. Bylo zbyt pozno na telefon do MRC, zadzwoni wiec do Milne'a z samego rana. Nastepnego dnia Bannerman zjawil sie w szpitalu tuz po osmej trzydziesci i dowiedzial sie, ze Milne juz dzwonil. Czekajac, az 01ive polaczy go z MRC, zapalil papierosa. Obawiam sie, ze mam zle wiesci - zaczal Milne. Jesli chce mi pan powiedziec o tym szalencu ze Stobmor, to istotnie zla wiadomosc - odparl Bannerman. Skad pan wie? Wczoraj wieczorem dzwonil do mnie tamtejszy lekarz, MacLeod. Nic z tego nie rozumiem - powiedzial Milne. - Ten czlowiek pracowal w warsztacie samochodowym. Ano wlasnie - przytaknal Bannerman. Na dziesiata trzydziesci zwolalem nadzwyczajne posiedzenie Rady. Zdazy pan? Bannerman obiecal, ze zdazy. Jako ostatni na spotkanie w gmachu MRC przybyl wyslannik gabinetu premiera, Cecil Allison. Bannerman stal przy oknie w sali posiedzen i widzial, jak na zalany deszczem dziedziniec zajezdza czarny rover. Z tylu dobiegaly go glosy Milne'a i Sir Johna Flowersa, omawiajacych jakies wewnetrzne sprawy MRC. Drzwi rovera otworzyly sie i wysiadl Allison; Bannerman odszedl od okna i zajal miejsce przy stole. -Przepraszam, ze kazalem panom czekac - juz w progu usprawiedliwial sie Allison. - Od rana mam dzisiaj urwanie glowy. - Usmiechnal sie i usiadl. Glos zabral Flowers. -Doktor Bannerman wyrazil poglad, ze powinnismy rozpoczac oficjalne dochodzenie w sprawie zgonow w Stobmor i Achnagelloch; zadne ukradkowe weszenie nie ma juz sensu. Osobiscie sklonny jestem zgodzic sie z ta opinia. Allison, wytworny jak zwykle, wyciagnal przed siebie dlon gestem wzywajacym do rozwagi. Jak rozumiem - rzekl - na obecna sytuacje wplynela wiadomosc o smierci pewnego mieszkanca Stobmor. Trzech, jesli uwzglednimy zone chorego i jego pracodawce - wtracil Milne. - Wszyscy zgineli w dosc niezwykly i przerazajacy sposob. Tak, tak - z lekkim zniecierpliwieniem odparl Allison - ale z naszego punktu widzenia, to znaczy w swietle naszego zainteresowania problemem chorob mozgu, liczy sie jedynie jedna ofiara. Czyz nie mam racji? Owszem - zgodzil sie Flowers. O ile wiem, zmarly nie mial do czynienia z owcami ani tez bydlem? Nie. A wiec wnioski panow oparte sa wylacznie - Allison polozyl nacisk na slowie "wylacznie" - na doniesieniach o irracjonalnym zachowaniu chorego. Symptomy choroby byly identyczne jak w poprzednich wypadkach - odezwal sie Bannerman. - Poza tym chory byl spokrewniony z jedna z wczesniejszych ofiar. Owe symptomy, wedlug posiadanych przeze mnie informacji, to po prostu obled. Zgadza sie? W zasadzie, tak - przyznal Milne. Zadnych swoistych objawow? Na to wyglada. Zmierzam do tego, panowie - oznajmil Allison tonem czlowieka przeswiadczonego o swojej racji - ze wypadki tego rodzaju nie sa niczym niezwyklym. W gazetach roi sie od doniesien o ludziach, ktorzy w reakcji na taki czy inny stres siegaja po bron i dopuszczaja sie najokropniejszych zbrodni. To nic nowego. Z tego wlasnie powodu na rzad Jej Krolewskiej Mosci wywierane sa naciski, aby dokonac rewizji przepisow regulujacych dostep do broni palnej. Bannerman spodziewal sie, ze Allison zechce zbagatelizowac sytuacje, jaka sie wytworzyla po smierci Bella. W przypadku reprezentanta rzadu taka reakcja byla niemal odruchowa i najzupelniej zrozumiala. W tym, co mowil, bylo jednak sporo racji. Facet znal sie na swojej robocie, to trzeba mu bylo przyznac. Wylozyl argumenty i teraz czekal na odzew strony przeciwnej. Bannerman nakazal sobie w duchu spokoj i powiedzial: -Moim zdaniem to, co zdarzylo sie w Stobmor, nie moze byc traktowane jak przypadek. Jestem przekonany, ze ta smierc ma zwiazek z poprzednimi i ze nie bedzie ostatnia, jesli czegos nie przedsiewezmiemy. Musimy zidentyfikowac zrodlo epidemii, a do tego konieczne jest odnalezienie go. Flowers i Milne wstrzymali sie od glosu, czekajac na replike Allisona. Ten zwrocil sie do Flowersa i mowil teraz znacznie chlodniejszym, twardszym tonem. -Nie dalej jak wczoraj byliscie panowie zdecydowani przed stawic rzadowi Jej Krolewskiej Mosci oswiadczenie, iz brak do wodu na to, ze istnieje zwiazek miedzy chorobami mozgu zwierzat a podobnymi schorzeniami u ludzi. Dzisiaj, tylko dlatego, ze jakis czlowiek postradal zmysly... twierdzicie, iz nie jest to mozliwe. Sadze, ze musimy sie wstrzymac ze zlozeniem tego tak upragnionego przez pana oswiadczenia-spokojnie odparl Flowers. Jak dlugo? Dopoki nie uzyskamy calkowitej pewnosci, panie Allison. - Ta odpowiedzia Flowers zyskal sobie uznanie Bannermana. Allison takze wyczul, ze Flowers nie pozwoli wmanewrowac Rady w sytuacje, ktora moglaby zagrozic jej prestizowi. Spuscil nieco z tonu i probowal sie targowac. -Wystarczyloby mi stwierdzenie, ze ten ostatni przypadek mogly wywolac przyczyny, o ktorych wspomnialem. Czyz ten czlowiek nie mogl dostac szalu z powodu, na przyklad, klopotow rodzinnych? Flowers, Milne i Bannerman jak na komende skineli glowami. -W takim razie - rzekl Allison - mam propozycje. Bannerman poprawil sie na krzesle, jakby szykujac sie do odparcia ataku, ale nic nie powiedzial. Jesli juz teraz uruchomimy procedure jawnego sledztwa - ciagnal Allison - prasa zrobi z tej sprawy sensacje. "Zabojcza choroba mozgu pustoszy szkockie miasto" - takich tytulow mozemy oczekiwac. W powodzi bombastycznych naglowkow nikt nie bedzie dochodzil prawdy. Szkody jakie poniosa hodowcy, moga byc nie do naprawienia. Co pan proponuje? - zapytal Milne. Proponuje nie robic nic. Nic? Przez pewien czas wstrzymac sie od jakichkolwiek dzialan. I jesli przed uplywem uzgodnionego terminu nie uslyszymy o kolejnych szalencach mordujacych swe zony, uznamy, ze cala ta sprawa ze scrapie w Achnagelloch miala charakter jednostkowy i odlozymy ja ad acta. MRC przygotuje raport dotyczacy sytuacji epidemiologicznej kraju w zakresie zapadalnosci na choroby mozgu, w ktorym znajdzie sie stwierdzenie, ze jej wzrost nie wiaze sie z inwazja chorob odzwierzecych. Jesli natomiast wydarzy sie cos nowego, otrzymacie wolna reka w prowadzeniu sledztwa wszelkimi dostepnymi metodami. Co wy na to, panowie? - Flowers zwrocil sie do Milne'a i Bannermana. Jakiego okresu ma dotyczyc ta umowa? - spytal Bannerman. Trzech tygodni - odrzekl Allison. Czterech. Zgoda. - Allison spojrzal pytajaco na przedstawicieli MRC. Dali znak, ze sie zgadzaja. Allison spojrzal na zegarek i oznajmil, ze musi pedzic. Po jego wyjsciu Bannerman natychmiast sie odprezyl. Usmiechnal sie i potrzasnal glowa. Tacy jak Allison potrafia czlowiekowi ukrasc sztuczna szczeke w taki sposob, ze zorientuje sie dopiero przy obiedzie. Pan naprawde jest zdania, ze smierc Bella nie byla sprawa przypadku, prawda? - spytal Flowers. Tak, tak wlasnie przypuszczam - odrzekl Bannerman - chociaz, prosze mi wierzyc, chcialbym, aby tak nie bylo. Dni mijaly i Bannerman wrocil do dawnego, uporzadkowanego stylu zycia sprzed wyprawy do Szkocji. W jego przyjazni ze Stella zaszly jednak pewne zmiany. Nie spotykali sie tak czesto jak dawniej, a jemu nie przyszloby juz do glowy dzwonic do niej w srodku nocy, aby omowic jakis drobiazg. Wiedzial, ze taka zmiana byla nieunikniona i nawet bylo mu z tego powodu smutno, ale z drugiej strony uczucie, jakim darzyl Shone, nie zmniejszylo sie. Najwazniejszym wydarzeniem kazdego dnia byl wieczorny telefon do Shony. Po raz pierwszy w zyciu Bannerman mial kogos, z kim gotow byl rozmawiac o wszystkim. Najmniejszy drobiazg w rozmowie z Shona nabieral niezwyklej wagi. Zdawal sobie sprawe, ze w ten sposob odslania sie, ze ryzykuje bol i upokorzenie, ale to nowe doznanie nie bylo nieprzyjemne. Przez cale zycie trzymal bliznich na dystans. Nadal zadnych wiesci z polnocy? - spytala pewnego dnia Shona. Nie. A juz minelo dziesiec dni. I wciaz spodziewasz sie kolejnych zachorowan? Tak. Jestem przekonany, ze Bell zarazil sie w podobny sposob jak Buchan i pozostali. A to oznacza epidemie, ktorej przyczyna nie zostala pogrzebana razem z padlymi owcami z Inverladdie. Musi istniec jakies zrodlo choroby, o ktorym nawet nie pomyslelismy. W calej tej sprawie jest okropnie duzo niejasnosci. I przez caly miesiac nic nie mozesz zrobic? Tylko czekac i miec nadzieje, ze bylem w bledzie. A wiec ja tez mam te nadzieje - powiedziala Shona. I lepiej, zeby wszyscy ja mieli. Jesli pojawi sie nastepny chory, wezmiesz udzial w dochodzeniu? Bannerman nie wyobrazal sobie, by moglo byc inaczej. Tkwie w tej sprawie, czy to sie komus podoba czy nie - oswiadczyl. Rozumiem - powiedziala Shona. Cokolwiek sie stanie, w koncu miesiaca wybieram sie do ciebie na dlugi weekend. Jesli, oczywiscie, bedziesz wtedy wolna. Jest wiele spraw, o ktorych chcialbym z toba porozmawiac. Naturalnie - zapewnila Shona. - Juz zaczynam liczyc dni. Zaluje, ze nie moge przyjechac wczesniej. Przyjedziesz, kiedy bedziesz mogl. Minely prawie trzy tygodnie bez sygnalu z MRC i w umysle Bannermana zakielkowala nadzieja, ze jego najgorsze obawy jednak sie nie sprawdza. Jeszcze tydzien i rzad otrzyma oswiadczenie, na ktorym tak mu zalezy. W ten sposob sprawa Achnagelloch przestanie istniec. Wladze beda zadowolone, farmerzy beda zadowoleni - wszyscy, z wyjatkiem doktora Bannermana. On nie zapomni faktu, ze zmarlo siedmioro ludzi i ze nowa straszna choroba czai sie gdzies na owczych pastwiskach. Nie ma znaczenia, ze chwilowo zanikla ani ze dla pewnych ludzi wygodniej jest zapomniec o jej istnieniu. Zadowolenie, ktore zdobywa sie chowajac glowe w piasek, trwa bardzo krotko. Pozno w nocy, po ostatnich wiadomosciach telewizyjnych, kiedy zamierzal juz isc do lozka, zadzwonil MacLeod. Bannermana natychmiast odeszla sennosc. -Nastepny? - zapytal bez wstepow. Tak - odrzekl MacLeod. Bannerman zamknal oczy i przelknal sline. Niech pan mowi. Dzis wieczorem otrzymalem wezwanie do chorego robotnika. Dzwonila jego zona mowiac, ze maz zachowuje sie podejrzanie. Zauwazylem u niego te same objawy, ktore wystepowaly u Gordona Buchana. Czy on zyje? Tak. Choc nie wiem, jak dlugo pociagnie. Dalem mu na uspokojenie i ulozylem w naszym szpitaliku w Stobmor. Co pan sadzi o przewiezieniu go? Dokad konkretnie? Biorac pod uwage nasze podejrzenia, chyba najlepiej byloby go umiescic na oddziale neurochirurgii Western General w Edynburgu. Tylko ze z pewnych wzgledow, bardzo nie chcialbym tego robic. W czym problem? - zapytal Bannerman. Sadze, ze musimy uczciwie przyznac, iz szanse utrzymania chorego przy zyciu sa zadne. Jesli go przewieziemy, to tylko po to, zeby uzyskac maksimum informacji o przebiegu choroby. W Western General maja odpowiedni do tego sprzet. Inna sprawa, czy bedzie to w porzadku wobec jego zony. Rozumiem - powiedzial Bannerman. Rozterka starego lekarza wydala mu sie uzasadniona. Moim zdaniem, dopiero badanie histopatologiczne materialu z autopsji dostarczy nam istotnych informacji o tej chorobie. Zadne EEG wiele nam nie pomoze. W takim razie sadze, iz zatrzymam go na miejscu. Zgoda - odparl Bannerman. - Zamierzam przyjechac do pana. Chcialbym osobiscie zbadac chorego. Doskonale. Powiedzial pan, ze pacjent jest robotnikiem. Pracowal na farmie? Nie, w kamieniolomach. Czy cos go laczy z wczesniej zmarlymi? Obawiam sie, ze tym razem nie, ale wpadlem na pewien pomysl... Tak? Kamieniolomy leza na zachod od farmy Inverladdie. Nie jest wykluczone, ze kilka zarazonych owiec zawedrowalo w okolice zakladu. To jest mysl - przyznal Bannerman. - Ale tak czy inaczej do zarazenia sie konieczny jest bezposredni kontakt z chorym zwierzeciem. Dopiero wtedy wirus moze wniknac przez skaleczenia i zadrapania na skorze. Au kamieniarzy pokaleczone rece to niemal regula - zauwazyl MacLeod. Moze i tak. - Bannerman nie byl przekonany. - Chcialbym prosic o blizsze informacje o tym pacjencie. - Otworzyl lezacy przy telefonie notes i zrzucil kciukiem skuwke z piora. MacLeod dyktowal: Mezczyzna, dwadziescia trzy lata, zadnych powazniejszych chorob na koncie. Z wyjatkiem bolu glowy w zeszlym tygodniu nie zdradzal zadnych objawow choroby, az do wczoraj, kiedy zona zauwazyla u niego zaburzenia swiadomosci. Powiedziala, ze wygladalo to tak, jakby na chwile wpadal w jakis trans. Dzisiaj zachowywal sie juz zdecydowanie nienormalnie, wiec przestraszona zadzwonila do mnie. W jakim sensie "nienormalnie"? Zauwazyla, ze wyjada pokarm z psiej miski; potem chcial isc do pracy bez butow. Kiedy probowala z nim rozmawiac, patrzyl na nia takim wzrokiem, jakby jej nie znal, chwilami wrecz z nienawiscia. Dotad byli wyjatkowo dobrym malzenstwem; bardzo to, biedaczka, przezywa. Trudno sie dziwic - powiedzial Bannerman. Zwazywszy, co sie stalo z Andrew Bellem, nie chcialem ryzykowac zostawienia Turnbulla w domu, nawet po podaniu mu srodkow uspokajajacych. To dlatego kazalem przeniesc go do szpitala. Powiedzial pan "Turnbull"? Colin Turnbull. Cholerny swiat! - wybuchnal Bannerman. Znal go pan? Czesto bywal w barze hotelu w Achnagelloch, kiedy tam mieszkalem. Lubilem go. Bystry chlopak - powiedzial MacLeod. - Konczyl wlasnie studia zaoczne. Pamietam. Mowil mi o tym. Jego zona Julia jest nauczycielka w szkole w Stobmor. Bannerman przypomnial sobie rysunki w oknach wiejskiej szkoly. Kto wie o chorobie Turnbulla? - zapytal. W tak malej miejscowosci nie uchowa sie zaden sekret - odparl MacLeod. - Do tej pory cala wies huczy od plotek o kolejnym przypadku zapalenia opon mozgowych. Szlag by... Taka sprawa predzej czy pozniej musiala wyjsc na jaw. Nie to mnie martwi. A co? Mysle, ze nie od rzeczy byloby postawic jakiegos straznika pod drzwiami pokoju Turnbulla. Dostal potezna dawke srodkow uspokajajacych. Nie sadze, by mogl komus zagrazac. Chodzi mi raczej o to, co moze zagrazac jemu. Nie rozumiem - zdziwil sie MacLeod. Panie doktorze, nie wszyscy chca, zebysmy odkryli prawde o tej epidemii. Mowi pan powaznie? Tak. Spedze te noc w szpitalu - oznajmil MacLeod. - Julia Turnbull tez tam bedzie, wiec Colinowi nic nie grozi. Nie sadzilem, ze tak pan dba o swoich pacjentow. Dwadziescia trzy lata temu pomoglem Turnbullowi przyjsc na swiat - rzekl MacLeod. - Bylem gosciem na jego slubie z Julia i opiekowalem sie nia, kiedy przed trzema laty urodzila martwe dziecko. Jesli los chce, by Colin Turnbull umarl, bede przy nim, aby w miare swoich mozliwosci niesc mu ulge w cierpieniu i pomoc jego zonie. Oczywiscie. - Bannerman musial przyznac, ze postawa starego lekarza zrobila na nim spore wrazenie. U sw. Lukasza wszystko wygladalo inaczej. Posrod monitorow, wykresow i kart chorobowych nie bylo juz miejsca na osobisty stosunek do pacjenta. Gdyby ktos inny powiedzial to, co MacLeod, Bannerman uznalby go za sentymentalnego i staroswieckiego. Poniewaz jednak znal starego i lubil go, poczul sie nieco zawstydzony. Kiedy mamy sie pana spodziewac? Rano pierwszym rejsem British Airways odlatuje do Aberdeen. Na lotnisku wynajme samochod i przy odrobinie szczescia po poludniu bede w Stobmor. Zarezerwowac panu pokoj w hotelu? - zapytal MacLeod. Bylbym zobowiazany. W Achnagelloch czy w Stobmor? W Stobmor. Bede blizej szpitala. I... wiem, ze to paskudnie zabrzmi, ale... Tak? Czy znajde tam warunki do przeprowadzenia sekcji zwlok? Mamy tu niewielka sale operacyjna. Bedzie mogl pan z niej skorzystac. Rozdzial 13 Zegar przy lozku powoli odmierzal godzine za godzina. O wpol do trzeciej Bannerman zrozumial, ze juz nie zasnie. Postanowil pojechac do szpitala i zamiast telefonowac z lotniska, zostawic kartki dla 01ive, Charliego Simmonsa i Leemana. Ich najbardziej dotknie jego nieobecnosc. Dyrekcja szpitala tez nie bedzie zachwycona naglym zniknieciem kierownika pracowni, ale zalatwienie urlopu droga urzedowa trwaloby zbyt dlugo, a on nie mial czasu. A podejrzewal, ze Colin Turnbull ma go jeszcze mniej...Na biurku OHve zostawil liscik, w ktorym prosil, by zawiadomila MRC, ze doktor Bannerman jest w drodze do Szkocji i skontaktuje sie z nimi po poludniu. Pozostalo mu jeszcze spakowac troche narzedzi do wykonywania sekcji; nie potrzebowal pelnego zestawu, wybieral tylko te, ktorych prawdopodobnie nie znajdzie w wiejskim szpitalu. Noze i skalpele chirurgiczne nie roznia sie od tych, ktore sa uzywane przez patologa. Zdawal sobie sprawe, ze obladowany narzedziami napotka trudnosci z przejsciem przez wykrywacz metali na lotnisku, ale mial przy sobie wystarczajaco duzo dokumentow na potwierdzenie swojej zawodowej tozsamosci, a zreszta nie mial nic przeciwko temu, by jego zelastwo podrozowalo w luku bagazowym. Ostatnim spojrzeniem ogarnal sale prosektorium, pogasil swiatla i zamknal drzwi. Pora ruszac. Na lotnisku Heathrow zjadl sniadanie - bardziej dla zabicia czasu niz by zaspokoic glod - a nastepnie zadzwonil do Shony, chcac zawiadomic ja, ze jedzie na polnoc. Przepraszal za telefon o tak wczesnej porze, ale przerwala mu zapewnieniem, ze juz od dawna jest na nogach i wlasnie wybiera sie na plaze. Czyzbys miala ladna pogode? - zapytal. W tej chwili tak - odparla - ale z zachodu idzie sztorm. Jesli nie odwolaja promu, poplyne na lad i spotkamy sie w Stobmor. To wlasnie mialem nadzieje uslyszec - powiedzial Bannerman. Sztorm przepowiedziany przez Shone nadciagnal nad Szkocje godzine pozniej. Rozhulal sie na dobre, kiedy samolot Bannermana przelecial linie wzgorz Perthshire; kapitan z gory przepraszal za przykre skutki turbulencji. W czasie podchodzenia do ladowania w Aberdeen Bannerman kilkakrotnie stracil panowanie nad zoladkiem. Najgorszy byl moment, kiedy przed dotknieciem plyty lotniska samolot zaczal kolysac sie na boki, by po chwili z lomotem opasc na asfalt pasa startowego. W kabinie pasazerskiej dalo sie slyszec zbiorowe westchnienie ulgi. Bannerman zauwazyl, ze nawet stewardesy wymieniaja porozumiewawcze usmiechy. Potem wszystko utonelo w rozgardiaszu towarzyszacym zawsze opuszczaniu samolotu. Skutkiem czyjegos niedopatrzenia musial pol godziny czekac na samochod. Dopiero po interwencji urzedniczki biura wynajmu sciagnieto go z miasta. Czas oczekiwania Bannerman spedzil w kawiarni portu lotniczego popijajac cienka, letnia kawe przy plastikowym stoliku i przygladajac sie ulewie za oknem. Jesli podobna pogoda byla na zachodzie, prom na pewno zostal odwolany. Samochod w koncu sie znalazl i Bannerman wyjechal z miasta droga wiodaca na polnoc. Tuz za Huntly deszcz zmienil sie w deszcz ze sniegiem; skreciwszy za Inverness na polnocny zachod, jechal juz w zamieci snieznej. Lokalne drogi zalegaly solidne zaspy i pokonanie ostatnich trzydziestu kilometrow zajelo mu ponad poltorej godziny. W Stobmor byl o szostej wieczorem. Zostawil bagaz w hotelu i skierowal sie prosto do szpitala. Natychmiast zorientowal sie, ze przybyl za pozno. Za oszklonymi drzwiami poczekalni zobaczyl Agnusa MacLeoda, ktory obejmowal szlochajaca kobiete, niewatpliwie zone Colina Turnbul-la. Lekarz, zwrocony twarza do wejscia, zauwazyl Bannermana i ponad ramieniem kobiety dal mu znak dlonia, by zaczekal na zewnatrz. Bannerman skinal glowa i przeszedl do sasiedniego pomieszczenia, gdzie natknal sie na pielegniarke zajeta parzeniem herbaty. Przedstawil sie. Nazywam sie Drummond - odrzekla. - Doktor MacLeod spodziewal sie pana wczesniej. To przez te pogode. Faktycznie, paskudna - przyznala. Colin Turnbull nie zyje, prawda? - zapytal. Od pietnastu minut. Bannerman zauwazyl, ze mimo pozornego opanowania pielegniarka byla gleboko wzruszona. Zdradzalo ja wyrazne drzenie podbrodka. -Da sobie pani rade? - zapytal lagodnie. Kobieta skinela glowa, ale zaraz przylozyla dlon do oczu, jakby sprawdzajac, czy nie plyna z nich lzy. -Nigdy dotad... - wyjakala - nigdy nie widzialam, zeby ktos umieral w ten sposob. - Mowienie sprawialo jej widoczna ulge. Odetchnela gleboko i dlugo wstrzymywane lzy pociekly jej po policzkach. - To bylo straszne... po prostu straszne. Jakby mu... Otworzyly sie drzwi i stanal w nich Agnus MacLeod. Co z ta herbata? - zapytal. Gotowa - odparla pielegniarka. Moze zechcialaby siostra po to warzy szyc przez chwile pani Turnbull. Oczywiscie, panie doktorze. Spoznil sie pan - powiedzial MacLeod, gdy kobieta opuscila pokoj. Bannerman skinal glowa. Slyszalem, ze nie mial lekkiego konca. Zaburzenia umyslowe nasilily sie. Leki uspokajajace przestaly juz. skutkowac. Straszne bylo patrzec na niego i sluchac go. Zaluje tylko, ze nie moglem oszczedzic tego koszmaru Julii. Gdzie sa zwloki? - zapytal Bannerman. W piwnicy. Mamy tam prowizoryczna kostnice. Chce pan je zobaczyc? Tak. Sprawdze tylko, czy z Julia wszystko w porzadku. - MacLeod wyszedl; wrocil po chwili i wskazal drzwi do piwnicy. - Tedy, prosze. Za ciezkimi drewnianymi drzwiami znajdowalo sie kilka betonowych schodow wiodacych do chlodnego pomieszczenia o scianach z kamienia. MacLeod wlaczyl swiatlo, blysnela pojedyncza zarowka oslonieta druciana kratka spowita siecia pajeczyn. Zdawalo sie, ze rzuca ona raczej cien, niz cokolwiek oswietla. Zwloki Turnbulla spoczywaly na wyszczerbionej drewnianej lawie. Przykryto je przescieradlem, pod ktorym rysowal sie wyrazny ludzki ksztalt. Sceneria piwnicy kojarzyla sie Bannermanowi z przeczytanym gdzies opisem odkrycia Doliny Krolow w Egipcie. Turnbull nie byl jednak faraonem. Te zwloki stanowily jedyny w tej chwili dowod istnienia straszliwej choroby. Zblizyl sie do lawy, odslonil twarz zmarlego i cofnal sie odruchowo. Oczy trupa byly szeroko otwarte, zeby wyszczerzone w potwornym, jakby krwiozerczym grymasie. Cala meka agonii zastygla na tej twarzy w przerazajaca posmiertna maske... -Przykro mi, ale nie bylo czasu, zeby sie nim zajac - mruknal MacLeod. - Musialem opiekowac sie jego zona. Byla w fatalnym stanie. Bannerman probowal zamknac oczy zmarlego, ale skora powiek ciasno przywarla do galek ocznych. -Dziwne - powiedzial. - Wyglada to na przedwczesne stezenie posmiertne, moze zwiazane z choroba. - Zamkniecie ust okazalo sie rowniez niemozliwe. Miesnie szczek skurczyly sie, napinajac skore na policzkach. - Poprosi pan pania Turnbull o zgode na sekcje zwlok? - Bannerman zwrocil sie do MacLeoda. Ten najwyrazniej nie byl zachwycony perspektywa rozmowy z Julia. -Po tym, co przeszla, trudno bedzie sie z nia porozumiec - powiedzial. - Nie mozemy zaczekac do jutra? Bannerman spojrzal na zwloki, juz na powrot przykryte calunem. -Wolalbym, zeby zalatwil pan zgode juz teraz. Jezeli, oczywiscie, bedzie to w ogole mozliwe. MacLeod wzruszyl ramionami. Zobacze, co sie da zrobic... Wszystko zalezy od tego, w jakim ona jest teraz stanie. Co tu sie, do diabla... - zawolal MacLeod, kiedy otworzywszy drzwi piwnicy uslyszal dobiegajace z korytarza glosy. W drzwiach wejsciowych siostra Drummond prowadzila ozywiona rozmowe z trzema mezczyznami. Bannerman poznal jednego z nich, van Geldera, wlasciciela kamieniolomow. Pozostalych dwoch nie znal; sadzac z wygladu byli robotnikami. Pielegniarka przerwala rozmowe i podeszla do MacLeoda. Panie doktorze, przyszedl pracodawca pana Turnbulla wraz z dwoma jego przyjaciolmi. Pytaja o chorego. Powiedziala im pani? - spytal polglosem. Tak - odrzekla. - Chcieliby zobaczyc sie z pania Turnbull. Prosze zaprowadzic ich do poczekalni - zdecydowal MacLeod. Kiedy odwrocila sie, powiedzial do Bannermana: - Dowiem sie, czy Julia zechce podpisac zgode. - Odszedl, zostawiajac go w korytarzu. Z niewiadomych powodow van Gelder udal, ze dopiero teraz zauwazyl Bannermana. Usmiechnal sie i wyciagnal reke do powitania. Ciesze sie, ze znow pana widze, doktorze. Slyszalem, ze pan wyjezdzal. I owszem. Nie musze chyba pytac, dlaczego pan wrocil, prawda? Kolejna tragedia. Cos okropnego. Turnbull byl jednym z moich najlepszych pracownikow. Kiedy wy, lekarze, zrobicie cos, zeby polozyc kres tej historii? Niebawem, mam nadzieje - odrzekl Bannerman. Robotnicy towarzyszacy van Gelderowi przygladali im sie w milczeniu. Pielegniarka, trzymajac reke na klamce otwartych drzwi poczekalni, czekala, az cala trojka raczy wejsc do srodka. Bannerman zauwazyl, ze tamci dwaj patrza na niego z wyrazna wrogoscia. Zastanawial sie, dlaczego. Nigdy ich przedtem nie widzial. Czy to koledzy Colina z pracy? - sciszajac glos spytal van Geldera. Spotkalem ich przed szpitalem - odparl. - O ile wiem, to jego starzy przyjaciele. Pracuja w elektrowni. Jeden z nich twierdzi, ze chodzil z Turnbullem do szkoly. Rozumiem - mruknal Bannerman. Pamietal, co Colin mowil o niecheci, jaka osoba lekarza z Londynu budzi wsrod pracownikow elektrowni... Oto, skad bral swoje informacje. Niektorzy z jego przyjaciol tam pracowali. Cos nie tak, panie doktorze? - zapytal van Gelder. Nie. Dlaczego? - odparl z roztargnieniem Bannerman. Z gabinetu MacLeoda dobiegl nagle podniesiony, gniewny glos Julii Turnbull: -Nie! Nie! W zadnym wypadku! Zostawcie mojego Colina w spokoju! Obecni w korytarzu wymienili zaklopotane spojrzenia. Julia wybiegla z gabinetu i widzac w drzwiach poczekalni znajomych meza, podbiegla do nich, szlochajac: Oni chca uciac Colinowi glowe! Chca zabrac jego mozg! Jezu - z nie skrywanym obrzydzeniem powiedzial jeden z robotnikow. Nikt nie dotknie Colina nawet palcem - oswiadczyl drugi, opiekunczym gestem obejmujac Julie. Bannerman pochwycil zmieszane spojrzenie MacLeoda. Stary lekarz wzruszyl ramionami. -Pani Turnbull - zaczal Bannerman. - Prosze mi wierzyc, ze nikt nie zamierza uciac... Mezczyzna obejmujac Julie przerwal mu stekiem przeklenstw. -Pieprzone lapiduchy! Co z was tu, kurwa, za pozytek, co? Idzcie w cholere i zostawcie ludzi w spokoju! Bannerman cofnal sie, czujac, ze w tej atmosferze nic nie zdziala. Van Gelder probowal rozladowac napiecie. -Droga pani Turnbull - odezwal sie pojednawczym tonem - moze pozwoli sie pani odwiezc do domu? Samochod stoi przed drzwiami. A moze wolalaby pani, zeby zawiezc ja do krewnych albo przyjaciol? -Dziekuje - powiedziala Julia. Stopniowo odzyskiwala panowanie nad soba. - Przykro mi, panie doktorze - zwrocila sie do MacLeoda - ale moja decyzja jest nieodwolalna. MacLeod skinal glowa i usmiechnal sie, jakby dodajac jej otuchy. Julia celowo zignorowala Bannermana i nawet nie spojrzawszy w jego strone opuscila szpital, wsparta na ramieniu van Geldera. Robotnicy z elektrowni ruszyli za nimi. Bannermana obrzucili spojrzeniami, ktore mialy niedwuznacznie sugerowac, by wystrzegal sie spotkania z nimi w ciemnej uliczce. Jeden z nich rzucil: -I wara od zwlok Colina. Zrozumiano? Bannerman nie zareagowal na jawna grozbe. Po prostu wlepil w mezczyzne nieruchome spojrzenie, az tamten odwrocil wzrok i wyszedl. Przepraszam - odezwal sie MacLeod. - Wszystko zepsulem. To moja wina - powiedzial Bannerman. - Niepotrzebnie namawialem pana do pospiechu. Trzeba bylo zaczekac do rana. Powstaje teraz pytanie, co, do diabla, mamy zrobic? Moze pan uzyskac urzedowy nakaz sekcji - podsunal MacLeod. Wiem. Ale wiem tez, co by to oznaczalo dla pana. - Bannerman zdawal sobie sprawe, ze jesli MacLeod nie podpisze aktu zgonu, smierc Turnbulla zostanie automatycznie sklasyfikowana jako "nagla", a to, zgodnie ze szkockim prawem, pociagnie za soba urzedowe badanie zwlok, na ktore nie bedzie potrzebna zgoda rodziny zmarlego. Tyle ze miejscowi uznaliby takie postepowanie swego lekarza za zdrade, poniewaz wiedzial, jakie stanowisko zajela Julia Turnbull. Dzieki - mruknal MacLeod. Co by pan powiedzial na kompromis? - zaproponowal Bannerman. MacLeod uniosl brwi. -Kompromis? Mimo calego zaufania, jakim darzyl starego, Bannerman czul sie troche nieswojo wystepujac z takim pomyslem. -Moglbym ograniczyc sie do wykonania biopsji aspiracyjnej - powiedzial ostroznie. MacLeod spojrzal na niego z niedowierzaniem. Wprowadzilbym gruba igle do mozgu Turnbulla i pobral probki bez otwierania czaszki, co mozna zrobic bez zostawiania sladow widocznych dla laika. W ten sposob uniknie sie przeprowadzenia normalnej sekcji i wola pani Turnbull zostanie uszanowana. Pan bedzie mogl podpisac akt zgonu i panskie stosunki z miejscowa spolecznoscia nie doznaja szwanku. Ale wladze i MRC na pewno beda nalegac na wykonanie pelnej autopsji. Wladzom zalezy jedynie na tym, aby ta sprawa nie nabrala zbytniego rozglosu. Nie wychyla sie, jesli i my bedziemy siedziec cicho. Rozumiem. - MacLeod zamyslil sie. - No coz, jesli uwaza pan, ze w ten sposob uda sie panu pobrac wystarczajaca ilosc materialu do badan, nie ma sie nad czym zastanawiac. Czego bedzie pan potrzebowal? Bannerman wymienil krotka liste rzeczy niezbednych. -Kiedy chce pan to zrobic? - spytal MacLeod. W odpowiedzi Bannerman wskazal ruchem glowy okno, za ktorym widac bylo robotnikow elektrowni: stali po przeciwnej stronie ulicy i obserwowali budynek szpitala. -Nie teraz - powiedzial. - Mysle, ze dobrze by bylo, gdyby widzieli, jak opuszczam szpital. Jesli nie ma pan nic przeciwko temu, wroce tu pozniej, kiedy "straznicy" zmecza sie czuwaniem. MacLeod pokiwal glowa. -Dam panu klucz i pokaze, gdzie co trzymam. Czy bede mogl jakos panu pomoc? Bannerman stwierdzil, ze sam da sobie rade. To nie potrwa dlugo. Nie sadze, zeby ci dwaj sterczeli tu przez cala noc. Moze wroci pan do hotelu? - zaproponowal MacLeod. - Posiedze tu jeszcze troche i zadzwonie do pana, kiedy odejda. Bannerman zgodzil sie. Poszedl do hotelu, wzial goraca kapiel i rozejrzal sie za czyms do jedzenia. Konczyl posilek, kiedy zadzwonil MacLeod. -Przykro mi - powiedzial - ale oni ciagle tu sa. A ja musze juz wyjsc. Bannerman podziekowal i odparl, ze i tak zamierzal odczekac kilka godzin. Nie ma mowy, zeby tamci cala noc poswiecili na pilnowanie zwlok. Powiedzial to, a slowa "chyba ze ktos im to nakaze" same przyszly mu do glowy. Natychmiast odrzucil te mysl jako niedorzeczna i postanowil zadzwonic do Shony. Nie watpil, ze przy takiej pogodzie prom z North Uist nie kursuje. Wiatr troche ucichl - powiedziala. - Niewykluczone, ze rano bede mogla przeprawic sie na staly lad. To najlepsza nowina, jaka dzisiaj uslyszalem - odrzekl Bannerman. Jak twoj pacjent? Zmarl tuz przed moim przyjazdem. -Przykro mi. To musialo zmienic twoje plany. Bannerman nie chcial przez telefon rozmawiac o zaplanowanej biopsji. Nie mial pewnosci, czy w centrali hotelowej nie czai sie jakis "podsluchi wacz". Wybieram sie do Edynburga - powiedzial - spotkam sie tam z ludzmi z oddzialu neurobiologii. - Nie wspomnial, co zamierza im zawiezc. - Pojedziesz ze mna? Jasne - odpowiedziala bez namyslu. - To z kolei jest najlepsza nowina, jaka ja dzisiaj uslyszalam. Swietnie - zasmial sie Bannerman. - A wiec do jutra. Otworzyl drzwi do baru hotelowego i z nieprzyjemnym zaskoczeniem stwierdzil, ze przy pierwszym z brzegu stoliku siedzi Mitchell w towarzystwie nieznajomego mezczyzny. Szef ochrony elektrowni podniosl wzrok i usmiechnal sie, a wyraz jego twarzy w jednej chwili doprowadzil Bannermana do bialej goraczki. -I co, panie doktorze, wciaz szukamy atomowych duchow? -Te duchy cuchna ostatnio detergentami - odparl Bannerman, z trudem powsciagajac rosnaca furie. Usta Mitchella wykrzywil lekcewazacy grymas. Zwykla, rutynowa ostroznosc, doktorze. Robilismy to nieraz. Niewatpliwie - rzucil Bannerman i zdecydowanym krokiem podszedl do baru, gdzie zamowil butelke toniku. Odwrocil sie plecami do Mitchella dajac do zrozumienia, ze nie zamierza kontynuowac rozmowy. W lustrze wiszacym za barem widzial, jak ochroniarz pochyla sie ku swojemu towarzyszowi. Z kierunku ich spojrzen Bannerman domyslil sie, ze to on jest przedmiotem rozmowy. Czy obecnosc Mitchella byla przypadkowa, czy moze krylo sie za nia cos gorszego? Ale co, skoro obserwowano nie tylko szpital, ale i jego samego? Moze chcieli miec pewnosc, ze nie zblizy sie do zwlok Turnbulla... Bannerman zajal miejsce na stolku przy barze i wdal sie w pogawedke z barmanem, chcac sprawiac wrazenie, ze jest zwyczajnym gosciem hotelowym, ktory wpadl na wieczorna szklaneczke. Mitchell nie mogl wiedziec, ze pije tylko tonik. Nikt nie mogl podejrzewac, ze zamierza ukradkiem wyslizgnac sie z hotelu, pod oslona nocy zakrasc sie do szpitala i przeprowadzic nielegalna sekcje zwlok Colina Turnbulla. Ilekroc jednak spogladal w lustro, widzial wzrok Mitchella wlepiony w swoje plecy. Czy aby nie ulega manii przesladowczej? Postanowil przeprowadzic eksperyment. Pojdzie do lazienki na koncu holu i sprawdzi, czy ktos bedzie go sledzil. Zamierzal wstac, kiedy do baru weszli robotnicy z elektrowni, ktorych niedawno jeszcze widzial na posterunku przed szpitalem. Jeden zatrzymal sie przy stoliku Mitchella, drugi zas podszedl do baru i stanal obok Bannermana. Myslalem, zes sie pan juz wyniosl - warknal. Nie moze byc? Nie masz pan tu nic do roboty. O tym ja decyduje - sucho stwierdzil Bannerman. O tym decyduje Julia Turnbull. I radze to sobie zapamietac, bo tym razem nie skonczy sie na zniszczeniu samochodu. - Mezczyzna zaplacil za wypity alkohol i wyszedl z baru razem z Mitchellem i pozostala dwojka. A wiec to tak, pomyslal Bannerman. Teraz juz wiedzial, kto dobral sie wtedy do jego wozu. Nie mial tez watpliwosci, ze organizatorem akcji byl Mitchell. Wstal i udal sie do lazienki. Nikt za nim nie szedl. Myjac rece zastanawial sie, jak dlugo powinien zaczekac, aby miec pewnosc, ze bezpiecznie dotrze do szpitala. Tu, na polnocy, godziny otwarcia barow byly skandalicznie - albo sympatycznie, zalezy od punktu widzenia - plynne. Wytarl rece i otworzyl drzwi lazienki. Tuz za nimi, na srodku korytarza stal jeden z robotnikow, rzekomych przyjaciol Turnbulla. Byl to ten, ktory przed chwila rozmawial w barze z Mitchellem. Nizszy od swojego kompana, mial jednak barczysta, muskularna sylwetke. Jego rude, zmierzwione wlosy byly nieco przerzedzone nad czolem, chociaz nie wygladal na wiecej niz dwadziescia piec lat. -Przepraszam - powiedzial Bannerman, usilujac wyminac natreta. Tamten przesunal sie, zagradzajac mu droge. Powiedzialem: przepraszam - powtorzyl Bannerman. Slyszalem - odrzekl mezczyzna glosem, w ktorym brzmiala ukryta grozba. Rusz sie pan! - ostro rzucil Bannerman. Mezczyzna ani drgnal. Nie chcemy cie w naszym miescie - syknal. -Dobra - warknal Bannerman. - Powiedziales, co miales powiedziec. Ale to nie jest Tombstone w Arizonie, a ty nie jestes Wyattem Earpem. Mam swoja robote i zamierzam ja wykonac, wiec zejdz mi z drogi, chyba ze chcesz wyladowac w pace. Robotnik rozwazal przez chwile slowa Bannermana, az wreszcie zagryzl wargi i odsunal sie. Bannerman wszedl po schodach na pietro i zamknal sie w swoim pokoju. Dlugo trwalo, zanim zaczal znowu normalnie oddychac. Czul, jak glosno wali mu serce, Przyszlo mu do glowy, ze jego sytuacja bylaby moze latwiejsza, gdyby nie zadarl z Mitchellem. Jednak po tamtym spotkaniu nie bylo mowy o normalnych stosunkach miedzy nimi. Otrzasnal sie z tych niepotrzebnych mysli i nie zapalajac swiatla usadowil sie przy oknie. Mitchell wyszedl godzine pozniej. Wsiadl do samochodu i odjechal. Po dalszych czterdziestu minutach z baru wytoczyli sie robotnicy z elektrowni. Rudy musial byc bardzo pijany, bo szedl podtrzymywany przez kolege. W pewnym momencie wyrwal sie, odwrocil w strone hotelu i wrzasnal, podnoszac glowe ku oknom na pietrze. Dopadne cie, sukinsynu... zobaczysz... Nie w tym stanie - mruknal Bannerman. W tak malym hotelu nie bylo nocnego portiera ani zadnego zreszta nocnego personelu. Zszedlszy na dol, Bannerman zastal drzwi wyjsciowe zamkniete. Cos sie stalo? - zapytal wlasciciel, ktory wlasnie skonczyl przeglad lokalu i zamierzal udac sie na spoczynek. Nie. Chcialem tylko zaczerpnac swiezego powietrza - odrzekl Bannerman. O tej porze? - zdziwil sie hotelarz i wykonal taki ruch, jakby spogladal na zegarek. Bezsennosc - usmiechnal sie Bannerman. - Nie wiem, za jakie grzechy przesladuje mnie od lat. Mezczyzna wreczyl mu klucz z pouczeniem, by zamknal drzwi po powrocie. Bannerman obiecal, ze nie zapomni. Ochlodzilo sie, ale wiatr na szczescie ucichl. Przemierzajac wymarle uliczki Stobmor Bannerman mial niemile wrazenie, ze spoza ciemnych okien kazdy jego ruch sledza tysiace oczu. Staral sie trzymac cienia i, zanim skrecil ku drzwiom szpitala, obejrzal sie za siebie. Z ulga skryl sie w mroku kryjacym ganek. Odszukal klucz otrzymany od MacLeoda i wsunal go do zamka. Kiedy jednak sprobowal go obrocic, okazalo sie to niemozliwe. Zaklal, wyciagnal klucz i jeszcze raz wcisnal go w otwor w zamku. Nadal bez rezultatu - klucz nie drgnal. Po trzech takich probach Bannerman gotow byl poddac sie i zawrocic do hotelu, kiedy nagle zrozumial, na czym polegala cala trudnosc. Zamek byl juz otwarty! Nacisnal klamke. Pod naciskiem dloni drzwi uchylily sie bez oporu. Widocznie MacLeod zapomnial je zamknac! Bylo mu troche glupio, ze od razu nie pomyslal o takiej mozliwosci. Oto najlepszy dowod, ze jako nocny rabus bylby do niczego. Nerwy mial napiete do ostatecznosci, a puls pewnie ze sto dwadziescia na minute. Na palcach przekradl sie do pokoju, gdzie MacLeod obiecal zostawic narzedzia potrzebne do wykonania biopsji. Znalazl je bez trudu, gdyz przez okna wpadalo tam dosc swiatla latarn ulicznych. Rekawice chirurgiczne, jednorazowe strzykawki o pojemnosci 50 mililitrow, grube igly, tampony nasycone alkoholem i kilka pojemniczkow na probki. Niczego nie brakowalo. Wciaz nieco rozdygotany ulozyl narzedzia na tacy, aby zniesc je do piwnicy. Juz mial wychodzic z pokoju, kiedy skads z glebi budynku dobiegl go gluchy odglos. O malo nie upuscil tacy. Czyzby MacLeod zdecydowal sie dotrzymac mu towarzystwa? Dzwiek powtorzyl sie. -Doktorze MacLeod, czy to pan? - zawolal Bannerman. Zadnej odpowiedzi. Czul, jak rosnie w nim przerazenie - jakby zimna lape zaciskajaca sie na jego zoladku. Tylko spokojnie. Opanuj sie, chlopie! - powtarzal w myslach. Kazdy dom jest noca pelen dzwiekow. Halasuja rury centralnego ogrzewania, lodowki wlaczaja sie i wylaczaja. Przeciez, do diabla, nie boisz sie umarlych. Jestes chyba patologiem. Zejdz do piwnicy, zrob, co trzeba, a rano bedziesz juz w drodze do Edynburga. Otworzyl drzwi od piwnicy i wszedl do srodka. Nie mogl ryzykowac zapalenia swiatla, dopoki ich dokladnie za soba nie zamknal. Blask zarowki mogl byc widoczny na ulicy. Schodzac po schodach ponownie zwrocil uwage na nagla zmiane temperatury. A potem znow uslyszal jakis dzwiek. Jakby szuranie. Niemozliwe! Czyzby szczury? Wytezyl sluch, czekajac na zgrzyt pazurow umykajacych gryzoni. Cisza. Stojac na ostatnim schodku rozejrzal sie po piwnicy. Nie zauwazyl nic godnego uwagi na tym kawalku podlogi, ktory oswietlala pojedyncza zarowka. Niektore katy byly jednak pograzone w polmroku. Zwloki okryte prowizorycznym calunem lezaly, jak przedtem, na lawie stojacej posrodku pomieszczenia. Tyle ze z prawej strony glowy zwisal luzny rog przescieradla. Bannerman moglby przysiac, ze dokladnie ulozyl je wokol glowy. Przez chwile przygladal sie nieruchomemu ksztaltowi i nagle ogarnal go kolejny przyplyw strachu. Tace z narzedziami postawil na brzegu lawy i zdjal plaszcz. Podwinal rekawy i wlozyl rekawice chirurgiczne, wyprezajac palce i naciagajac gume az na nadgarstki. Nastepnie powtorzyl to samo z druga para. Nie bylo sensu ryzykowac, majac do czynienia z tak zabojcza choroba. Umocowal na strzykawce igle o duzym przekroju, chwilowo nie zdejmujac plastikowej sterylnej oslony ostrza i chwycil rog przescieradla. Pod jego dotknieciem trup drgnal i usiadl. Zdjety obezwladniajacym przerazeniem Bannerman otworzyl usta i wytrzeszczyl oczy na sztywno wyprostowana koszmarna postac. Trup powoli zwrocil ku niemu wciaz okryta przescieradlem twarz i nagle wymierzyl mu potezny cios glowa w nos. Potworny bol eksplodowal gdzies wewnatrz czaszki Bannermana, a potem spowila go ciemnosc rozjasniona blyskiem tysiaca gwiazd. Rozdzial 14 Ocknal sie z przerazliwym bolem glowy i smakiem piachu w ustach. Usiadl powoli, splunal kurzem z podlogi i ostroznie dotknal twarzy. Nos bez watpienia zlamany; az steknal z bolu, kiedy kosc poruszyla sie pod skora. Twarz mial oblepiona na wpol zakrzepla krwia, ale, o ile mogl sie zorientowac, poza tym nie odniosl zadnych obrazen. Zebra cale, zeby nietkniete - wygladalo na to, ze napastnik ograniczyl sie do tego jednego uderzenia glowa. Rozejrzal sie po piwnicy i stwierdzil, ze jest sam. "Trup" zniknal.Krzywiac sie z bolu wstal z podlogi. Sadzac po tym, jak scierply mu rece i nogi, lezal nieprzytomny dosc dlugo. W polowie schodow musial przykleknac na chwile, gdyz poczul, ze znow traci przytomnosc. Opuscil glowe miedzy kolana dla poprawienia krazenia, ale to wywolalo jedynie wzmozony bol w glebi czaszki. Poprzestal wiec na krotkim odpoczynku, a potem powlokl sie do telefonu i zadzwonil do Agnusa MacLeoda. Powiada pan, ze kto to zrobil? - MacLeod jakby nie wierzyl wlasnym uszom. Trup... znaczy, to nie byl oczywiscie trup, tylko ktos, kto udawal trupa. Zreszta... jak Boga kocham, niech pan po prostu tu przyjdzie - wybuchnal Bannerman. Zaraz tego pozalowal, ale chwilowo bol wzial gore nad dobrymi manierami. Odszukal lazienke i zaczal studiowac w lustrze spustoszenia, jakie poczyniono w jego urodzie. Skutkiem krwotoku obrazenia wygladaly na powazniejsze, niz byly w istocie. W sumie jego oblicze, przedstawialo sie jednak okropnie. Jak twarz boksera po przegranej szczegolnie widowiskowo walce o mistrzostwa swiata wagi ciezkiej. K.O. w pierwszej rundzie - wymamrotal Bannerman. Uslyszal wolanie w korytarzu. Tutaj - zachrypial. MacLeod wszedl do lazienki i z energia przystapil do udzielania pomocy. Ja sie tym zajme - oznajmil tonem nie znoszacym sprzeciwu. - Prosze ze mna. Tam bedzie nam wygodniej. - Zaprowadzil Bannermana do gabinetu zabiegowego, gdzie oczyscil mu twarz i nastawil zlamany nos. Jutro bedzie mial pan pieknie podbite oczy - oznajmil. - Okulary przeciwsloneczne mozna kupic u MacPhaila na High Street. Dzieki - kwasno odparl Bannerman. - Kiedy przyszedlem, drzwi wejsciowe byly otwarte. Zapomnial je pan zamknac? -Skadze! Doskonale pamietam, ze je zamknalem. Bannerman pokiwal glowa. Ten, kto sie tu wlamal, czekal na mnie w srodku. Nie przyszlo mi do glowy, ze ktos mogl sforsowac zamek. Myslalem, ze to pan zostawil drzwi otwarte. Czy nie powinienem wezwac policji? - spytal MacLeod. Nie sadze. - Bannerman nie mial zludzen co do tego, jak potraktuje te sprawe miejscowy posterunek. Narobiliby tylko niepotrzebnego zamieszania. Chodzi mi o zwloki Turnbulla. Zniknely... I nie sadze, bysmy je jeszcze ujrzeli - stwierdzil Bannerman. - Ci, ktorzy je wykradli, musieli podejrzewac, ze sprobuje zrobic sekcje nie ogladajac sie na brak formalnej zgody. Zreszta mieli racje. Nawet widzieli, jak wchodzilem do szpitala z zamiarem dokonania tego bezprawnego czynu. W razie czego beda dowodzic, ze to ja jestem tu najwiekszym zbrodniarzem. Oni chcieli tylko przypilnowac, by zostala uszanowana wola zbolalej wdowy. Trudna sprawa - przyznal MacLeod. - Co chce pan teraz zrobic? -Ide spac - odparl Bannerman i dotknal grzbietu nosa tak delikatnie, jakby to bylo skrzydlo motyla. - Musze sie troche przespac. Obudzil sie bardzo wczesnie. Sztormowy wicher znad Atlantyku hulal po uliczkach Stobmor, wstrzasal oknem pokoju hotelowego jakby probujac wyrwac je z ram. -Przeklety kraj - mruknal Bannerman wsluchujac sie w jek wiatru, wraz ze zmiana jego natezenia przechodzacy w przerazliwe wycie. Po kilku minutach uznal, ze lepiej zrobi wstajac z lozka. W pokoju byl elektryczny czajnik i "przybory do parzenia herbaty", zgodnie z moda panujaca w tego rodzaju hotelach. Wlaczyl czajnik i czekajac, az zagotuje sie woda, dokonal przegladu torebek zawierajacych do wyboru herbate, kawe i czekolade. Wszystkie mialy jedna wspolna ceche: lezaly w pokoju od bardzo dawna. Papier az zetlal ze starosci. Zdecydowal sie na rozpuszczalna kawe. Przyrzadzil napoj i po dluzszym namysle odwazyl sie na pierwszy lyk. Ostroznosc okazala sie jak najbardziej uzasadniona."Kawa" smakowala jak morska woda zaprawiona zmiotkami z podlogi i popiolem z papierosa. Po kilku lykach mial dosc. Reszte wylal do umywalki. Z lustra na scianie patrzyla na niego twarz z oczami w purpurowej obwodce. -Rany boskie - jeknal. - Jesli londynskie zoo poszukuje pandy, masz, chlopie, pewny angaz. Westchnal z rezygnacja i podszedl do okna. Rozsunal zaslony i wyjrzal na opustoszala, smagana wiatrem ulice. Zlowieszczo ciemne niebo zasnuly niskie chmury. Znow zbieralo sie na deszcz. Najgorsze, ze nie bardzo teraz wiedzial, co poczac. Czul sie upokorzony i zly, ze po raz kolejny dal sie wykiwac ludziom, ktorzy konsekwentnie i skutecznie przeciwdzialali wszelkim jego probom dotarcia do informacji na temat epidemii. Wiedzial jednak, ze nie wolno mu kierowac sie emocjami. Musi myslec realnie. Byl pewien, ze zwloki Colina Turnbulla pozostana ukryte az do czasu kremacji. Policja moze wymusic ich wydanie, ale to nie znaczy, ze on zyska do nich dostep. Nadal nie bedzie mogl pobrac probek niezbednych do badan laboratoryjnych. Mogl oczywiscie skorzystac z drogi urzedowej, ale wiedzial, jak bardzo zaszkodziloby to stosunkom Agnusa MacLeoda z miejscowa spolecznoscia. Postanowil wiec chwilowo przejsc do defensywy. Co prawda umowa z Allisonem pozwalala mu zadac wszczecia nieograniczonego sledztwa, ale niewiele by na tym zyskal, skoro brakowalo podstawowej jego przeslanki. Bylo jednak kilka rzeczy, ktore mogl zrobic, nim zdecyduje sie, co ma powiedziec MRC. Jedna z nich byla rozmowa z May Buchan. Moze juz wrocila i zdola rzucic nieco swiatla na okolicznosci, w jakich zachorowal jej ojciec. Wpierw jednak nalezalo ustalic, gdzie zamieszkala. Sproat twierdzil, ze po powrocie z urlopu May zamierza przeprowadzic sie do rodzicow. Ci jednak nie zyli, a ich dom w Stobmor splonal ze szczetem. Moze wiec nadal zajmuje domek na farmie? Zapytana o to kelnerka w restauracji, dokad zszedl na sniadanie, potwierdzila jego domysly. Przy okazji dziewczyna przeciaglym spojrzeniem obrzucila jego twarz. W koncu zebrala sie na odwage, ale kiedy juz na koncu jezyka miala pytanie, co sie stalo, Bannerman rzucil pospiesznie: -Prosze nie pytac. Zaopatrzony w ciemne okulary, zgodnie z rada Agnusa MacLeoda nabyte u MacPhaila na High Street, Bannerman wsiadl w samochod i wyruszyl na farme Inverladdie. W ciemnym, obskurnym sklepiku, w ktorym kupowal okulary, nie bylo lustra, totez przejrzal sie teraz w lusterku samochodu. -Prawdziwy Jack Nicholson - mruknal. Mial nadzieje, ze May Buchan sie nie przestraszy. Do farmy dojechal w ulewnym deszczu. Droga przez doline, ktora jeszcze niedawno byla zwyklym, polnym traktem, w jednej chwili zmienila sie w rwaca rzeke. Byl wiec zadowolony, kiedy w oknie domku na pastwisku zobaczyl swiatlo. Biegiem dopadl ganku i zapukal. Otworzyla mu mocno opalona, trzydziestokilkuletnia kobieta; jej jasne z natury wlosy, dodatkowo wyplowiale od przebywania na sloncu, wygladaly jak tlenione. Miala na sobie obcisle dzinsy i bialy sweter, na szyi lancuszek ze zlotym krzyzykiem. Byla boso. -Pani Buchan? Jestem lan Bannerman. Czy zechcialaby pani poswiecic mi chwile rozmowy? Chodzi o odpowiedz na pare pytan. May Buchan nie kwapilaby sie z wpuszczeniem go do srodka, gdyby nie deszcz i wiatr, ktory wdzieral sie do domu przez otwarte drzwi. -Prosze wejsc - powiedziala. Bannerman wyjasnil, kim jest, i wyrazil wspolczucie z powodu smierci jej meza i rodzicow. Podziekowala odruchowo i zagapila sie na jego okulary. Wlasciwie to nie ma dzis takiego slonca - zauwazyla. Mam klopoty z oczami - odrzekl Bannerman niemile uderzony taka bezceremonialnoscia. Ach tak - mruknela, ale gapic sie nie przestala. Wspaniale sie pani opalila - powiedzial Bannerman. - Chyba nie w naszej pieknej Szkocji? W Nassau - odparla May Buchan. Na Bahamach? - zdziwil sie Bannerman. Panstwo Sproat byli dla mnie bardzo dobrzy. To oni zafundowali mi te wycieczke. Uwazali, ze w ten sposob szybciej pozbieram sie po smierci Gordona. Bardzo to ladnie z ich strony - rzekl Bannerman, zastanawiajac sie, czy nie ocenil Jacka Sproata zbyt surowo. Zrobili mi niespodzianke - ciagnela May. - Tak sie zlozylo, ze kiedy wyjechalam, moj ojciec... no wie pan. Tak. Bardzo pani wspolczuje. Jesli wolno, chcialbym przejsc do rzeczy. Probuje ustalic zwiazek miedzy smiercia pani meza a pani ojca. Chcialbym, zeby mi pani pomogla. Ale Gordon umarl na zapalenie opon mozgowych. - May wygladala na zdziwiona. - A tata w ogole nie byl chory. Po prostu cos mu sie przestawilo w glowie i oszalal. Jakiz to moze byc zwiazek? Sadze, ze obaj cierpieli na te sama chorobe - oznajmil Bannerman. - Pani maz przed zachorowaniem zajmowal sie padlymi owcami na farmie, prawda? Tak. On i tamci dwaj zakopali je w dole z wapnem. Czy pani ojciec mial z tym cos wspolnego? Ojciec? - zawolala, jakby uslyszala cos wyjatkowo niedorzecznego. - Nie, jasne ze nie. Nigdy nawet nie zblizal sie do farmy. Zreszta on i Gordon nie bardzo za soba przepadali. A wiec nie spotykali sie tez na gruncie towarzyskim? May Buchan pokrecila glowa. Nie czesciej niz raz na rok. Ale pani widywala sie z rodzicami? Jezdzilam do nich do miasta. Zwykle raz w tygodniu. Czy uwaza pani za prawdopodobne, by ojciec pani w taki czy inny sposob zetknal sie z zarazonymi owcami z Inverladdie? Nie. - May Buchan zdecydowanie potrzasnela glowa. - O co panu chodzi z tymi owcami? Czemu pan ich sie tak uczepil? Gordon umarl na zapalenie opon mozgowych. Prawda jest taka, ze wcale nie jestesmy pewni, czy pani maz umarl na te wlasnie chorobe. Nie jest wykluczone, ze chodzilo o cos zwiazanego z owcami. May Buchan robila wrazenie wstrzasnietej. Zbladla w sposob widoczny nawet mimo tej opalenizny. Co to, do cholery, znaczy "zwiazanego"? Owce zdechly na scrapie; tak powiedzial weterynarz. Jest mozliwe - ostroznie powiedzial Bannerman - ze to nie byla zwykla scrapie, ale cos zarazliwego dla ludzi. O, moj Boze! Bannerman czul, ze zbliza sie do odkrycia czegos waznego. Teraz musial tylko uwazac, by nie zrazic May Buchan zbytnia natarczywoscia. -Jezus! - jeczala May z twarza ukryta w dloniach. Bannerman milczal. -Powiem panu, jaki jest ten zwiazek... - jej slowa utonely w szlochu. - Gordon i tamci... i moj ojciec... jedli mieso jednej owcy. -Jedli zarazone mieso! - wykrzyknal Bannerman. May Buchan skinela glowa. Zawsze, kiedy pojawia sie scrapie, stary Sproat czym predzej sprzedaje owce do rzezni. Ale to chyba wbrew przepisom? Wszyscy wiedza, ze scrapie nie jest grozna dla ludzi, wiec co to szkodzi? Jesli farmer zglasza chorobe, dostaje panstwowe odszkodowanie, nizsze niz rynkowa cena zywca. Trudno mu sie dziwic. Tym razem jednak Sproat nie sprzedal swoich owiec. Epidemia rozwinela sie zbyt szybko. Owce padaly jak muchy. Wezwal weterynarza i po dlugiej gadaninie powiedzieli Gordonowi, ze to scrapie. Kazali pozabijac chore owce i zakopac w dole z wapnem. - May przerwala, jakby musiala zebrac sily, by dokonczyc swojej opowiesci. - Gordon doszedl do wniosku, ze to marnotrawstwo. On i jego dwaj koledzy zostawili jedna owce i przyprowadzili tutaj. Zarzneli ja, oprawili, a ja schowalam mieso do zamrazarki. I wszyscy je jedli? Gordon zaprosil kolegow na obiad, zeby podziekowac im za pomoc. A pani? Ja jestem wegetarianka - odparla May Buchan - tak jak moja matka. -Nadal nie widac tu zwiazku z pani ojcem. May przylozyla do oczu chusteczke. Przed moim wyjazdem - powiedziala niewyraznie - widzialam sie z matka. Zanioslam jej kilka kotletow z baraniny z zamrazarki. Mysle, ze zrobila je ojcu na obiad. Rozumiem - mruknal Bannerman. Jego umysl pracowal goraczkowo. Oto mial dowod, ze scrapie owiec spowodowala smierc czterech ludzi. Czy zna pani czlowieka nazwiskiem Turnbull? Colin Turn-bull - spytal. Nigdy o nim nie slyszalam. Jest pani pewna? - nalegal Bannerman. Jestem. A kto to taki? Pracowal w kamieniolomach. Jego zona jest nauczycielka w Stobmor. Przykro mi. Nie znam ich. Czy to mozliwe, ze pani maz znal Colina Turnbulla? Czemu nie - May wzruszyla ramionami. - Ale watpie. Bo wtedy i ja bym go znala. W takiej dziurze to nieuniknione. Bannerman pokiwal glowa. Czul sie troche zawiedziony. Ostatni element jego lamiglowki nadal nie pasowal do calosci. Nagle przyszla mu do glowy mysl, ktora w jednej chwili wyparla poczucie zawodu. -Pani Buchan - powiedzial, starajac sie ukryc rosnace podniecenie - czy cos zostalo z tej baraniny w pani zamrazarce? -No... tak - odparla May. . Dzieki Ci, Boze, pomyslal Bannerman. -Potrzebuje troche miesa do badan - powiedzial. May Buchan podeszla do zamrazarki, uniosla pokrywe i wyjela kilka plastikowych torebek wypelnionych zamrozonym miesem. Wystarczy? Najzupelniej - odparl Bannerman. - Co stalo sie z resztkami tej owcy? Gordon zakopal je za domem. W wapnie? Nie. Moze mi pani pokazac, w ktorym miejscu? May Buchan otwarla kuchenne drzwi i wskazala miejsce pod plotem w kacie ogrodu. Tam. Gdzie moglbym znalezc jakas lopate? W szopie obok domu. Bannerman postawil kolnierz plaszcza, szykujac sie do wyjscia na deszcz. Zapytal May, czy nie ma w domu plastikowych workow. Otworzyla szuflade i podala mu kilka toreb na smiecie. Jeszcze cos? - zapytala. Noz kuchenny. Ale ostry. Wskazala deske kolo suszarki. Wisialo na niej kilka roznych rozmiarow nozy... Wybral dwa. Po kilku minutach byl przemokniety do suchej nitki, ale nie zwracal na to uwagi. Podniecenie, wywolane odkryciem najprawdziwszych dowodow rzeczowych i zarazem materialu do badan histologicznych, zawladnelo nim do reszty. Byl wrecz zadowolony, ze pada deszcz, bo dzieki temu ziemia zrobila sie miekka - kopanie szlo mu calkiem sprawnie. Resztki owcy spoczywaly niezbyt gleboko. Natrafiwszy na nie porzucil szpadel i na kleczkach, niczym archeolog wydobywajacy cenne znalezisko, odgarnial ziemie dlonmi. Odszukal glowe i oczyscil ja z blota. Z pustego oczodolu wyslizgnal sie pojedynczy robak, ale poza tym wydawala sie w zaskakujaco dobrym stanie. Zaniosl glowe do szopy, by schronic sie przed deszczem i puscil w ruch noze. Stosunkowo krotki pobyt w ziemi nie powinien zniszczyc wirusa obecnego w tkance mozgowej. Wiadomo, ze czynnik zakazny scrapie nalezal do najbardziej odpornych na wplywy zewnetrzne. Bez wiekszych szkod znosil warunki zabojcze dla wiekszosci znanych wirusow i bakterii. Z rozlupanej czaszki udalo mu sie wydobyc co najmniej piecdziesiat gramow mozgu - ilosc wystarczajaca do wykonania kazdej analizy. Umiescil probki w plastikowych workach, ktore zawiazal dokladnie, a nastepnie na powrot zakopal resztki owcy. -Znalazl pan to, czego szukal? - zapytala May Buchan, gdy wrocil do domu. Bannerman skinal glowa. Kiedy bedzie pan mial pewnosc? Prawdopodobnie za trzy do szesciu tygodni - odparl. W wyrazie twarzy kobiety zobaczyl cos, co kazalo mu powiedziec lagodnym tonem: - To naprawde nie pani wina. Nie wolno pani tak myslec. Ja dalam im to mieso. Zabilam ich. Kto mogl sie tego spodziewac? Sama pani mowila, ze scrapie uwazano za chorobe nieszkodliwa dla ludzi. Dlaczego tym razem mialoby byc inaczej? Nie wiem - Bannerman pokrecil glowa. - Ale majac to - potrzasnal torba - przy odrobinie szczescia wszystkiego sie dowiem. Juz w drzwiach odwrocil sie i powaznym tonem powiedzial: Pani Buchan, bylbym bardzo wdzieczny, gdyby nie wspominala pani nikomu o naszej rozmowie. Jak dotad, nie dysponujemy zadnymi dowodami. Nic nie powiem. Obiecuje. I jeszcze jedno. Musi pani zniszczyc cala zawartosc lodowki. Spalic wszystko. I tak jest prawie pusta. Mialam sie wlasnie wyprowadzac. Panstwo Sproat beda potrzebowali tego domu. I tak dlugo pozwolili mi tu zostac. O Boze!... Co sie stalo? May Buchan zamarla z dlonia przy ustach. Uswiadomilam sobie... Co takiego? Ze prawdopodobnie rozdalabym to mieso znajomym. -Chwala Bogu, ze udalo mi sie z pania spotkac - odrzekl Bannerman. Radosc z osiagnietego sukcesu, z nieoczekiwanego postepu w sledztwie, macila Bannermanowi swiadomosc, ze zagadka nie zostala rozwiazana do konca. Przypadek Colina Turnbulla nadal nie znalazl logicznego wytlumaczenia. Czy Turnbull tez jadl zarazone mieso? Ale gdzie? Kto mu je podal? I, co wazniejsze - czy nie zostalo go gdzies wiecej? Przyjal, ze owce, ktore zostaly zarazone jako pierwsze, nie stanowily problemu - zniknely bezpiecznie w dole z wapnem. Ale moze nie tylko ta jedna trafila do zamrazarek mieszkancow Achnagelloch? Musi porozmawiac o tym z MacLeodem. Ludzie zwykle ufaja swojemu lekarzowi. Powinni uwierzyc jego ostrzezeniom przed spozywaniem tego "miesa z odzysku". Jesli zas chodzi o Turnbulla, bylo malo prawdopodobne, by jadl je zupelnie sam. Chyba ze jego zona tez byla wegetarianka, choc taki zbieg okolicznosci wydawal sie malo prawdopodobny. Bannerman zdawal sobie sprawe, ze bedzie musial rozmowic sie z Julia Turnbull, choc sadzac po jej zachowaniu w szpitalu nie nalezal do jej ulubiencow. Jadac glowna ulica Stobmor wciaz jeszcze zastanawial sie, w jaki sposob najlatwiej ja przekonac. Zatrzymal sie przed hotelem i w chwili gdy zamykal drzwi samochodu, na przystanek po przeciwnej stronie ulicy zajechal autobus. Wysiadla z niego Shona. Dla Bannermana jakby zajasnialo slonce. Usmiechajac sie od ucha do ucha zawolal: -Halo! Tutaj! - I pomachal reka. A kiedy Shona podeszla do niego, objal ja i wyszeptal: -Dobrze, ze juz jestes. Smiala sie, widzac jego rozradowanie. -Czyzbys zostal gwiazda filmowa, czy tez moze nie zauwazyles, ze pada deszcz? - spytala. Bannerman podniosl okulary odslaniajac podsiniaczone oczy. -Cos ty tu, do licha, wyprawial? - zawolala. -To dluga historia. Chodzmy do srodka. Weszli do hotelu. Shona wpisala sie do ksiegi gosci. -Bedzie pani sasiadka pana doktora - oznajmil recepcjonista wreczajac Shonie klucz. Doskonale - rzucil Bannerman, udajac, ze nie dostrzega oblesnego usmieszku na twarzy mezczyzny. Czy zycza sobie panstwo jeszcze czegos? Poprosze o lod - rzekl Bannerman. Lod? Tak. Duzo lodu. Zechce pan przyslac mi go do pokoju? Tak jest. Jak pan sobie zyczy. Kiedy szli z Shona w kierunku schodow, Bannerman mruknal: Teraz bedzie mial o czym myslec. Ja tez - odpowiedziala zaciekawiona Shona. Pokrotce zapoznal ja z ostatnimi wydarzeniami. Czy wystarczy umieszczenie probek w lodzie? - spytala. Przeciez nie poprosze o wstawienie ich do hotelowej lodowki - odparl Bannerman. Ale gdyby je dobrze zapakowac... Nie moge ryzykowac. Cos takiego na jednej polce z jedzeniem? Po prostu bede musial zmieniac lod. Az do rana. A rano wyjedziemy do Edynburga. Przydaloby sie jednak pudelko ze styropianu. Masz jakis pomysl? Wiele rzeczy pakuje sie w styropian. Najlepiej spytac recepcjoniste. Moze cos znajdzie. Bannerman zadzwonil do recepcji. Styropianowe pudelko? Tak. I jeszcze wiecej lodu, prosze. Zobacze, co da sie zrobic. Po kilku minutach recepcjonista z pudlem pod pacha i wiadrem pelnym lodu zapukal do drzwi. To opakowanie od kuchenki mikrofalowej - oznajmil. - Moze byc? Pierwszorzedne - odrzekl Bannerman. - Wyglada calkiem solidnie. - Zamknal drzwi i spostrzegl, ze Shona smieje sie bezglosnie. O co chodzi? - spytal. Biedak zachodzi teraz w glowe, co my tu zamierzamy robic. Tak myslisz? - Bannerman spojrzal na zamkniete drzwi, wyobrazajac sobie recepcjoniste z uchem przylepionym do dziurki od klucza. -Chce ze styropianem! - zawolal nagle glosem czlowieka ogarnietego dzika zadza. Shona przycisnela dlonie do ust, tlumiac chichot. A teraz lodu! Ooo, tak, tak! Jeszcze! Jeszcze styropianu! Cudownie... - Bannerman krazyl po pokoju imitujac odglosy seksualnej orgii. Shona upadla na lozko zwijajac sie ze smiechu. Jestes kompletny wariat! Ale nie codziennie - odparl, powazniejac. - Mysle, ze tylko wtedy, gdy jestem szczesliwy. Shona wstala z lozka i podeszla do niego. A wiec chce, zebys wariowal jak najdluzej - powiedziala i stanela na palcach, aby dosiegnac ustami jego ust. Uwazaj na moj nos - powiedzial Bannerman. Torba z probkami owczego mozgu znalazla sie w styropianowym pojemniku oblozona ze wszystkich stron kostkami lodu. Pokrywe Bannerman przymocowal kawalkami plastra. -Doskonale - oznajmil, podziwiajac rezultat swojej pracy. - Teraz tylko musze porozmawiac z pania Turnbuil i mozemy isc spokojnie na obiad. Potem spac, a rano w droge do Edynburga. -Mowiles, ze pani Turnbuil nie przepada za toba. Bannerman pokiwal glowa. Mysle, ze poprosze o posrednictwo MacLeoda. Moze dzis pani Turnbuil bedzie w lepszym nastroju. - Zadzwonil do MacLeoda i poprosil o pomoc. Chce ja pan przekonac, ze zwloki Colina powinny wrocic do szpitala i zostac poddane sekcji? - zapytal stary lekarz. Alez nie - odparl Bannerman. - Chocby dlatego, ze to by oznaczalo, iz podejrzewam ja o udzial w ich wykradzeniu. Chce tylko zadac kilka pytan. Obiecuje, ze nie bede jej denerwowal i slowem nie wspomne o sekcji zwlok. W takim razie zrobie, co w mojej mocy. Jeszcze jedno, panie doktorze. Tak? Bannerman opowiedzial o zarazonej owcy, ktora zamiast do dolu z wapnem trafila na stol Buchano w. -Moze sprobowalby pan wywiedziec sie dyskretnie, czy wiecej takich owiec nie ulotnilo sie z Inverladdie, i bez robienia paniki ostrzegl ludzi? MacLeod zgodzil sie bez wahania. Dziesiec minut pozniej zadzwonil i powiedzial: Julia Turnbull zobaczy sie z panem. Prosze pamietac o swojej obietnicy i postarac sie jej nie denerwowac. Moze sie pan nie obawiac. Kiedy mam sie z nia spotkac? O siodmej trzydziesci dzis wieczorem. -Jeszcze tylko musze wiedziec, gdzie? MacLeod podyktowal adres Julii Turnbull. Jestem panskim dluznikiem, doktorze - powiedzial Bannerman. Drobiazg. Niech sie pan tylko nie zneca nad Julia - odparl MacLeod. Wychodzac, Bannerman obiecal Shonie wrocic najdalej za pol godziny. Celowo ubral sie dosc niedbale, majac nadzieje, ze dzieki temu wyda sie Julii mniej obcy. Nie chcial, by widziala w nim wampira polujacego na mozg jej meza. Domek Turnbullow stal przy cichej uliczce niedaleko szkoly, w ktorej pracowala Julia. Story w oknach byly czesciowo zaciagniete. Sam dom oraz jego otoczenie tchnely atmosfera porzadku i ladu. Jedynym wyjatkiem byla posesja trzy numery dalej, gdzie w zachwaszczonym ogrodzie rdzewialy wraki dwoch samochodow. Pozbawiony tylnego kola motocykl stal oparty o frontowa sciane domu. Zawsze znajdzie sie jakas parszywa owca, pomyslal Bannerman. Julia Turnbull miala na sobie czarna suknie, przy ktorej jej blada twarz wydawala sie jeszcze bledsza; oczy podkrazone, zaczerwienione jakby od placzu. Otworzyla drzwi i cofnela sie o krok pozwalajac Bannermanowi wejsc do srodka. Nie odezwala sie jednak, dopoki nie znalezli sie w salonie. Prawde mowiac, nie chcialam z panem rozmawiac, doktorze Bannerman, ale doktor MacLeod przekonal mnie, ze powinnam. Dziekuje, pani Turnbull - odrzekl Bannerman. - I prosze mi wierzyc, ze szczerze pani wspolczuje. Mialem moznosc poznac pani meza i bardzo go polubilem. Czego chce sie pan ode mnie dowiedziec? Prosze mi powiedziec, czy Colin znal ktoregos z mezczyzn, ktorzy ostatnio zmarli w Achnagelloch i Stobmor? Znal tego mechanika ze Stobmor. Naprawial u niego samochod. Czy byli bliskimi znajomymi? Nie. A robotnicy z farmy Inverladdie? Nie znal ich. Jest pani pewna? Byc moze znal ich z widzenia, ale to wszystko. Staral sie trzymac z dala od farmerow i ich pracownikow. Dlaczego? Colin byl inteligentnym czlowiekiem, doktorze Bannerman. Pracowal jako robotnik, ale nie byl glupi. Nudzily go ciagle rozmowy o owcach. Zloscil sie, ze wszystko tutaj obraca sie wokol owiec i hodowli. Mysle, ze dlatego zdecydowal sie na studia zaoczne, chcial sie rozwijac, a nauka dostarczala mu potrzebnej do tego podniety. Bannerman skinal glowa. -Czy pani i Colin jadaliscie czasem osobno? - zapytal. Julia Turnbull spojrzala na niego ze zdziwieniem. Nieznacznie wzruszyla ramionami. Raczej nie. Oczywiscie nie liczac lunchow. A lunch? Colin zabieral kanapki. Kto mu je przygotowywal? -Ja. Do czego pan zmierza, doktorze? Sugeruje pan, ze przyczyna smierci Colina bylo zatrucie? Bannerman nie bardzo mial ochote odpowiadac na tak wprost postawione pytanie. Pani Turnbull - powiedzial - zalezy mi na zdobyciu pewnych informacji na temat sposobu odzywiania sie Colina w ciagu ostatnich dwoch, trzech tygodni. Chcialbym pania prosic o cierpliwosc. Jakich informacji? Chodzi mi glownie o potrawy z baraniny. Z tym nie bedzie problemu. Nie jadl ich. Wcale? Colin nie znosil baraniny. Nie bral jej do ust. Nigdy? - nalegal Bannerman. Swiadomosc kleski spadla na niego niczym glaz. Nigdy. Czy to znaczy, ze Colin byl wegetarianinem? Nie. Nic nie sprawialo mu wiekszej frajdy niz dobry stek. Po prostu nie lubil baraniny. Bannerman zastanawial sie goraczkowo, w jaki inny sposob Turnbull mogl sie zarazic. Zdawal sobie sprawe, ze prawdopodobnie nie bedzie mial drugiej okazji, aby wypytac Julie. Dla podtrzymania rozmowy rzucil pytanie dosc ogolnej natury. -Czy w ciagu ostatnich trzech tygodni w sposobie bycia Colina zaszla jakas zmiana? Czy robil cos niezwyklego, innego niz zwykle? Julia wolno, z namyslem, pokrecila glowa. Nic takiego nie przychodzi mi do glowy. Moze poza tymi jego poszukiwaniami geologicznymi. Prosze mi o nich opowiedziec. Jako kierunek studiow wybral wlasnie geologie. Sadzil, ze uda mu sie zaimponowac van Gelderowi, jesli dokona jakiegos odkrycia w okolicy. Pamietam, ze opowiadal mi o tym, kiedy widzialem go po raz ostatni - powiedzial Bannerman. - Mial nadzieje na lepsze stanowisko w spolce. Tak. To prawda - odparla Julia i zamilkla, jakby uswiadomila sobie, ze to juz nigdy sie nie stanie. Kiedy zajmowal sie tymi poszukiwaniami? W czasie weekendow. Czy ostatni weekend spedzil poza domem? Julia Turnbull skinela glowa. Czy wie pani, gdzie? Zaprzeczyla. Podeszla do biurka pod oknem i wysunela szuflade; wyJCty z niej plik papierow wreczyla Bannermanowi, Oto notatki z poszukiwan Colina. Czy moglbym je pozyczyc? Bez slowa skinela glowa. Bannerman wstal, szykujac sie do wyjscia. Podziekowal JuJii i raz jeszcze zlozyl jej wyrazy wspolczucia. Dopilnuje, zeby te papiery wrocily do pani - powiedzial. Jak poszlo? - spytala Shona, kiedy Bannerman znalazl sie na powrot w pokoju hotelowym. Zle - odparl. - Turnbull nie jadal baraniny. Nie lubil jej. A to pech. I to teraz, kiedy wszystko zaczynalo ukladac sie w jakas calosc. Bannerman usmiechnal sie ponuro. Bywa i tak - zauwazyl z kwasna mina. Moze jadl baranine nie wiedzac o tym? A w jaki sposob? W gulaszu albo w curry... Bannerman nie wzial pod uwage takiej mozliwosci, ale po krotkim namysle musial ja odrzucic. Turnbull jadl tylko potrawy przyrzadzane przez zone, do pracy zabieral zrobione przez nia kanapki. Nie dalaby mu czegos, czego nie lubil. Chyba masz racje - zgodzila sie Shona. - A co zjedzeniem w restauracji? Moze o tym zapomniala? Gdyby w restauracji podawano zakazone mieso, byloby duzo wiecej ofiar - odparl Bannerman. Jak wiec mogl sie zarazic? Ba, zebym to ja wiedzial. Rozdzial 15 Tuz po dziesiatej do stolika, przy ktorym siedzieli Shona i Bannerman, podszedl barman z wiadomoscia, ze jakis gosc wyjezdzajac z hotelowego parkingu stuknal w samochod pana doktora. Nie sadzi, by szkoda byla powazna, ale czy pan doktor nie chcialby sprawdzic sam. Tamten kierowca czeka na miejscu kraksy.Cos podobnego - jeknal Bannerman. - Jak tak dalej pojdzie, firma wynajmu wozow wciagnie mnie na czarna liste. Tylko spokojnie - Shona ostrzegawczo podniosla palec i usmiechnela sie. -Zaraz wracam - rzucil Bannerman wstajac od stolu. Parking, oswietlony pojedyncza lampa zawieszona na scianie budynku, byl mroczny i pusty. Bannerman rozejrzal sie, wypatrujac w polmroku sylwetki czekajacego nan kierowcy. Nikogo. Obszedl samochod nadaremnie szukajac sladow stluczki. Tylny zderzak byl lekko porysowany, przy blizszym zbadaniu okazalo sie jednak, ze byla to smuga brudu. Raz jeszcze rozejrzal sie po parkingu. W kolo nie bylo zywej duszy. Wzruszyl ramionami. Prawdopodobnie facet po prostu odszedl, Uznajac, ze nie spowodowal wlasciwie zadnych szkod. Nowoczesne zderzaki z tworzyw sztucznych sa znacznie wytrzymalsze od metalowych i nawet dosc mocne stukniecie znosza bez sladu zniszczenia. Ruszyl alejka wiodaca do wejscia do hotelu, kiedy niespodziewanie dwie pary rak pochwycily go z tylu za ramiona, by w nastepnej chwili pchnac poteznie na sciane budynku. Uderzenie zlamanym nosem o mur wyrwalo z ust Bannermana jek bolu. Oczy zaszly mu lzami. Gdzie sa zwloki Colina Turnbulla? - uslyszal nad uchem ostry glos. Nie mam pojecia - steknal, probujac wyrwac bolesnie wykrecona do tylu reke. Powiedziano ci, ze Julia Turnbull nie zyczy sobie, zebys wyciagal lapy po cialo jej meza, tak czy nie? - pytaniu towarzyszylo kolejne szarpniecie wykreconej reki. - Ale tobie to nie wystarczylo, co? Bannerman pochylil sie, aby zmniejszyc nacisk na wykrecony lokiec. Jeszcze raz sprobowal sie wyrwac, na co niewidoczny napastnik zareagowal uderzajac go kolanem miedzy nogi. Bannerman wrzasnal; tamten puscil jego reke, pozwalajac mu osunac sie na ziemie. -Gdzie sa zwloki? - padlo znow pytanie. Glos - wlasciwie wsciekly szept, wydal sie Bannermanowi jakby znajomy. Odwrocil sie twarza do napastnikow. Byli to Mitchell i jeden z robotnikow z elektrowni, ktorzy przesladowali go wczorajszego wieczora. To mnie, cholera, pytacie o zwloki? - wykrztusil przez zacisniete z bolu zeby. A kogo? Gadaj po ludzku. - Mitchell cofnal noge, jakby szykowal sie do kopniecia. Bannerman skulil sie, oslonil twarz rekami. Kiedy cios nie padl, podniosl wzrok i warknal: -Co to za cyrk, Mitchell? To przeciez twoi ludzie wykradli wczoraj zwloki. Jak myslisz, kto mnie tak urzadzil? Mitchell dopiero teraz zwrocil uwage na rozbity nos i since pod oczami Bannermana. Na chwile zaniemowil. Chcesz mi wmowic, ze to nie ty ukradles zwloki Turnbulla, zeby zrobic sekcje? - zapytal wreszcie. Jasne, ze nie ja - wykrztusil wsciekle Bannerman. - I to wlasnie wam najbardziej zalezalo na tym, zeby nie dopuscic do sekcji. Od poczatku robicie wszystko, zeby utrudnic mi prace, bo ubzduraliscie sobie, ze chce zamknac elektrownie. Wiec co to za pieprzenie, ze to ja ukradlem zwloki? My ich nie mamy - odparl Mitchell. Jezu! - zajeczal Bannerman. - Nie wierze ci, Mitchell, ni cholery nie wierze... Komu mogly byc potrzebne zwloki Turnbulla? Komu? Wam! Skoncz juz z tym! - warknal Mitchell. - Julia Tumbull nie chciala, zebys dostal Colina w swoje lapy. My tylko pilnujemy, aby respektowano jej wole. Znalezli sie straznicy prawa - prychnal Bannerman. Robotnik towarzyszacy Mitchellowi, ten sam, z ktorym Bannerman starl sie przed hotelowa lazienka, zamierzyl sie do ciosu, ale ochroniarz powstrzymal go wyciagnieta reka. -I na co ci przyszlo, Mitchell. Wyslugiwac sie takimi lachudrami - powiedzial Bannerman patrzac w wykrzywiona zloscia twarz robotnika. Tym razem Mitchell nie zdazyl interweniowac. Potezny kopniak wyladowal na brzuchu Bannermana, tuz obok splotu slonecznego. Zwymiotowal niedawno zjedzona kolacje i zwinal sie w klebek, rozpaczliwie walczac o oddech. Jak przez mgle slyszal Mitchella wymyslajacego robotnikowi, a potem dotarly do niego slowa: -Jesli to pana pocieszy, doktorze, wierze panu. I powiem jeszcze... my tych zwlok tez nie mamy. - Odeszli, zostawiajac Bannermana skulonego na chodniku. Opierajac sie o sciane podniosl sie na kleczki i w tej pozycji odpoczywal przez chwile, zbierajac sily. Slyszal szum nadjezdzajacego samochodu, potem oblalo go swiatlo reflektorow. Trzasnely drzwi. Kochany panie doktorze! Co sie panu, na Boga, stalo? - poslyszal zatroskany glos Joopa van Geldera. Napadnieto mnie - odparl Bannerman. To okropne - wykrzyknal van Gelder. - Bardzo pana zranili? Moze pan wstac? Wejdzmy do srodka, zadzwonie po policje. Nie, nie trzeba. Alez... Naprawde nie trzeba. To sprawa osobista. Osobista? - zdziwil sie van Gelder. - To znaczy, ze pan wie, kto na pana napadl? -Mniejsza z tym. Niech mi pan tylko pomoze wstac. Podtrzymywany przez van Geldera, Bannerman skierowal sie ku drzwiom hotelu. Kiedy mijali samochod Holendra, spostrzegl mezczyzne siedzacego na przednim miejscu pasazera. Bannerman nie wiedzial, dlaczego widok tego czlowieka uruchomil dzwonki alarmowe w jego glowie. Czul, ze go zna, ale bedac w tak oplakanym stanie nie potrafil go zidentyfikowac. W drzwiach hotelu natkneli sie na Shone. Wlasnie mialam cie szukac. Jak ty wygladasz? Co sie stalo? Powiedzmy, ze byla to mala sprzeczka nad zwlokami Colina Turnbulla - wyjasnil Bannerman. Chodzmy na gore. Dasz rade? - Shona zastapila van Geldera biorac Bannermana pod ramie. Ruszyli ku schodom. Uwazam, ze powinien mi pan pozwolic wezwac policje - zawolal za nimi Holender. Nie - odrzekl Bannerman. - Dzieki za pomoc. Powiedz, co sie stalo? - zapytala Shona, kiedy znalezli sie w pokoju. Napatoczylem sie na Mitchella i jedna z tych jego tresowanych malp. Mysleli, ze to ja ukradlem zwloki Turnbulla, zeby przeprowadzic sekcje. Ze ty ukradles zwloki? - wykrzyknela Shona. - Alez ty byles pewien, ze to ich sprawka! Wlasnie - steknal Bannerman, masujac sobie brzuch. Boli? Nie powiem, gdzie najbardziej. Shona usmiechnela sie wspolczujaco. Nie wierzysz w proste metody, prawda, lanie? Trzeba hartowac charakter - oznajmil Bannerman przez zacisniete zeby. Kto wiec zabral cialo? I dlaczego? - Shona wrocila do zasadniczego watku ich rozmowy. To klopotliwe pytanie - odparl Bannerman. Klopotliwe? Aha. Poniewaz nie mam pojecia, kto to zrobil. Bannerman zmienil zabrudzone ubranie i wzial kapiel. Shona opatrzyla mu najpowazniejsze z nowych skaleczen i zadrapan. Czy rano bedziesz nadawal sie do podrozy? - spytala. Tak... jesli ty poprowadzisz. Czyz nie jestem twoim kierowca? Bannerman sprobowal sie usmiechnac. Wyszedl z tego dosc zalosny grymas. Przyniesc ci cos do picia? Brandy. Duza? Ogromna. I, Shona... Tak? Sprobuj sie dowiedziec, kto byl tu dzis wieczorem z van Gelderem, dobrze? A ty wciaz bawisz sie w detektywa - usmiechnela sie Shona. Juz niedlugo - odparl Bannerman. - Jestem pewien, ze znam mezczyzne, ktory siedzial w wozie van Geldera. Nie moge go tylko sobie umiejscowic i to mnie dreczy. Postaram sie czegos wywiedziec - obiecala Shona. Kiedy wyszla, Bannerman wstal i jal powoli krazyc po pokoju. Bol zelzal i teraz nareszcie mogl sie skupic nad najwazniejszym pytaniu: kto zabral zwloki? Julia Turnbull nie wiedziala o ich zniknieciu, gdyz w przeciwnym razie podczas ich spotkania zrobilaby pieklo. Chyba ze to ona zorganizowala cala akcje! Takie wytlumaczenie wydawalo sie najbardziej prawdopodobne. Moze po prostu powinien dac sobie z tym spokoj? Najpilniejsza teraz sprawa bylo dostarczenie probek zakazonego mozgu owcy do Edynburga, na oddzial Munro. Szukanie zwlok Colina tylko opozni wyjazd. Tak. Rano wyruszy z Shona do Edynburga, a w Stobmor sprawy niechaj ida swoim torem. Shona wrocila z baru z butelka brandy i wiadomoscia, ze z van Gelderem byl jego syn Peter. Jego syn, powiadasz? - zdziwil sie Bannerman. Pytalam barmana. A wiec musialem sie pomylic - rzekl Bannerman. - Nigdy przedtem nie widzialem jego syna. Podobno przystojny facet. Jak sie czujesz? Juz lepiej. -Mysle, ze powinienes isc spac. Bannerman poslusznie skinal glowa. -Wygladasz na wykonczonego - powiedziala Shona, a potem zblizyla sie do niego i pocalowala lekko w policzek. - Do zobaczenia rano. Choc raz pogoda im sprzyjala. Stobmor plawilo sie w sloncu, po blekitnym niebie sunely strzepiaste obloczki pedzone rzeska bryza. W powietrzu czulo sie zapach morza. Podroz do Edynburga odbyli bez przygod, z dwoma tylko krotkimi postojami - raz na lunch, drugi raz, by zatankowac benzyne, rozprostowac kosci i napic sie kawy. Bannerman zadzwonil do Medical Research Council, zeby zawiadomic ich o opuszczeniu Stobmor. W Edynburgu zameldowali sie w niewielkim hotelu w poludniowej dzielnicy miasta. Bannerman skontaktowal sie z oddzialem neurobiologii Hectora Munro. Chcialbym jak najszybciej przekazac panu probki - powiedzial. Czekamy niecierpliwie - odrzekl Munro. Udzielil Bannermanowi wskazowek, jak dojechac do siedziby oddzialu na West Mains Road. Bannerman zadzwonil jeszcze do szkoly medycznej, do Morag Napier; uznal, ze grzecznosc wymaga, aby zawiadomic ja o swoim sukcesie w poszukiwaniu materialu do badan. To dobra nowina, panie doktorze - powiedziala. - Jak pan tego dokonal? Bannerman opowiedzial o owcy, ktora nie trafila do dolu z wapnem. -Mial pan szczescie - stwierdzila Morag. - Czy osobiscie zbada pan te probki? Bannerman odparl, ze zasadnicze badania wykona oddzial neurobiologii MRC, ale jesli Morag chcialaby doprowadzic do konca proby na myszach, tak nieszczesliwie zapoczatkowane jeszcze przez Gilla, to on zadba o to, by dostarczono jej odpowiednia probke. -Dziekuje, panie doktorze - powiedziala Morag. - Czy moglabym sie dowiedziec, o jakie badania prosil pan doktora Munro? Chodzi o to, zebysmy niepotrzebnie nie powtarzali tego samego. Bannerman powiedzial, ze przede wszystkim mialy to byc badania mikroskopowe. Ich wyniki pozwola dopiero zadecydowac, co dalej. -Prosze zadzwonic, kiedy bedzie pan cos wiedzial - powiedziala Morag. Bannerman obiecal, ze bedzie o niej pamietal. Podal swoje nazwisko do mikrofonu ukrytego za kratka obok wejscia. Po chwili szczeknal elektryczny zamek i Bannerman wszedl do srodka. U szczytu schodow czekal na niego Hector Munro. Co sie panu stalo? - zawolal spojrzawszy na twarz goscia. To dluga historia - odparl Bannerman. - I nie sadze, aby jej opowiadanie wprawilo mnie w dobry humor. Prosze, to jest to, na co pan czeka. - Wreczyl Munro styropianowe pudelko zawierajace probki owczego mozgu. Doskonale - Munro wygladal na podnieconego. - Zaczeka pan na wyniki badania mikroskopowego? Za nic w swiecie bym z tego nie zrezygnowal - zasmial sie Bannerman. Probki zabrala dwojka laborantow, ktorych pouczono, jakiego rodzaju preparaty maja zostac przygotowane. Napije sie pan kawy? - spytal Munro. Chetnie. Podczas rozmowy przy kawie Bannerman poruszyl temat raportu przygowywanego przez MRC. Podzielil sie z Munro opinia Milne'a, ktory uwazal, ze czynnik zakazny z Achnagelloch nalezy potraktowac jako nowy wirus. Munro usmiechnal sie. W pewnym sensie takie podejscie jest uzasadnione. Trudno mowic o powolnym wirusie, jesli okres jego inkubacji wynosi dwa, trzy tygodnie. Rzecz jednak w tym, ze jest to tylko forma wirusa scrapie - upieral sie Bannerman. Musimy to dopiero udowodnic. Zgoda. Chcialbym jednak wiedziec, czy jesli badania dowioda, iz mamy do czynienia wlasnie ze scrapie, moge liczyc na panskie poparcie w rozmowach z wladzami? Munro zamyslonym wzrokiem patrzyl sponad parujacej filizanki. Chce pan, zebysmy przekonali rzad? - spytal. - I farmerow? Czy przypadkiem nie oczekuje pan od nas zbyt wiele? Nie sadze. Chce tylko, by ktos wreszcie powiedzial prawde - wypalil Bannerman. Ach tak. Prawde - mruknal Munro. - Gdyby to bylo takie proste. A nie jest? Obawiam sie, ze nie. W tej sprawie musimy brac pod uwage nie tylko kryterium prawdy, ale tez rozwazyc skutki takiego, a nie innego rozwiazania problemu. Z jednej strony mamy smierc kilku ludzi, prawdopodobnie ofiar rzadkiego kaprysu natury, z drugiej zas - przyszlosc olbrzymiej galezi gospodarki naszego kraju. Ale to, co zdarzylo sie raz, moze sie powtorzyc. Owszem. - Munro wlepil wzrok w blat biurka. A wiec moge liczyc na panskie poparcie? Prosze sie rozejrzec, panie doktorze. Caly ten oddzial istnieje dzieki dotacjom rzadowym... Bannerman usmiechnal sie ponuro. -Zaczekajmy lepiej na wyniki badan - powiedzial Munro. - Potem bedziemy sie zastanawiac. Bannerman z rezygnacja pokiwal glowa. Na biurku Munro zadzwieczal dzwonek interkomu. Po krotkiej wymianie zdan dyrektor oddzialu wstal i wyszedl z gabinetu, rzuciwszy Bannermanowi: -Przepraszam. Mamy chyba jakis klopot. Wrocil po dziesieciu minutach i stojac w drzwiach rzekl: -Nie bardzo wiem, jak panu o tym powiedziec... Bannerman odwrocil sie. Wyczekujaco spojrzal na Munro. Moi ludzie zbadali wlasnie kilka pierwszych skrawkow... I? Sa calkowicie normalne. Ani sladu uszkodzen, ktore mozna przypisac scrapie.Przeciez to niemozliwe! - zaprotestowal Bannerman. Prosze ze mna. Sam pan zobaczy. Przeszli do laboratorium, gdzie pod mikroskopem czekal juz gotowy preparat. Bannerman usiadl i wpatrzyl sie w obraz widoczny w okularze przyrzadu. Mial przed soba najzupelniej zdrowa tkanke mozgu owcy. Nie do wiary - wymamrotal. Przeprowadzilismy takze test na obecnosc przeciwcial towarzyszacych wirusowi scrapie. Wynik byl negatywny. Cholera - mruknal Bannerman. Ogarnelo go zniechecenie i smutek. Przykro mi - powiedzial Munro zdejmujac szkielko ze stolika mikroskopu. - Mozna to schowac do szuflady. Nie wierze! Po prostu nie wierze! - Bannerman goraczkowo krazyl po pokoju. Obawiam sie, ze bedziesz musial uwierzyc - rozsadnie zauwazyla Shona. - Chyba zebys przyjal, iz doktor Munro nalezy do spisku majacego na celu wyciszenie tej sprawy. Bannerman spojrzal na Shone dzikim wzrokiem, a ona natychmiast pozalowala swojej uwagi, bo najwyrazniej powaznie zastanawial sie nad jej sugestia. Mam jeszcze jedna probke! - oznajmil. Jaka probke? - zdziwila sie Shona. Zatrzymalem troche materialu dla Morag Napier. Moge sam zrobic kilka preparatow. -Czy ty aby nie przesadzasz? - ostroznie zapytala Shona. Bannerman zastanawial sie przez chwile; wreszcie powiedzial: -Po prostu nie moge uwierzyc, zeby trzech ludzi zmarlo po zjedzeniu miesa tej samej owcy, ktora - jak sie okazuje - byla najzupelniej zdrowa. Shona musiala przyznac, ze w jego rozumowaniu trudno dopatrzyc sie braku logiki. -Rob, co uwazasz za konieczne - westchnela. Bylo juz po osmej, kiedy Bannerman wjechal na parking przy szkole medycznej. Mial nadzieje, ze o tej porze w laboratoriach zastanie co najwyzej kilku dyzurnych laborantow; moze natknie sie gdzies na nocnego portiera, ale nie spotka nikogo z personelu naukowego. Nie chcial sie tlumaczyc, dlaczego powtarza badania wykonane przez oddzial Munro. Laborantka, ktora otworzyla mu drzwi, nie wygladala na zdziwiona. Poznala go i wpuscila do srodka bez zbednych pytan. Dlugo dzis pan pracuje, panie doktorze - zauwazyla. Musiala zapamietac Bannermana z czasu jego pobytu w Edynburgu i nawet nie wiedziala, ze wyjezdzal. Mam jeszcze troche roboty - usmiechnal sie Bannerman. Skrecil w korytarz wiodacy ku schodom do suteryny i niespodziewanie znalazl sie oko w oko z Morag Napier. Doktor Bannerman? - zawolala. - Co za niespodzianka! Mialem nadzieje, ze jeszcze pania zlapie - powiedzial Bannerman szybko otrzasnawszy sie z zaskoczenia. Morag byla w plaszczu i najwidoczniej miala wlasnie wychodzic. -Czy moge w czyms pomoc, panie doktorze? - spytala. Bannerman wyjasnil, jaki jest cel jego wizyty. Ludzie Munro nie znalezli najmniejszych sladow obecnosci wirusa scrapie - zakonczyl. - Postanowilem sie upewnic. Pomoge panu - oznajmila, zdejmujac plaszcz. Alez nie. Naprawde, nie ma takiej potrzeby. Dam sobie rade, jesli tylko pozwoli mi pani skorzystac ze swojego laboratorium. - Bannerman czul sie troche niezrecznie, zdajac sobie sprawe, iz Morag wie, ze tak czy inaczej zamierzal skorzystac z jej pracowni. Dla mnie to zaden klopot - odrzekla - a we dwojke pojdzie nam szybciej. I tak nic nie planowalam na dzisiejszy wieczor. Moj narzeczony wyjechal na pare dni. Bardzo pani uprzejma - powiedzial Bannerman. - Dziekuje. - Wyjal z kieszeni fiolke zawierajaca probke mozgu i wreczyl ja Morag. Nie bardzo moge uwierzyc w brak jakichkolwiek objawow infekcji - rzekl, kiedy weszli do laboratorium. Jego towarzyszka wlozyla fartuch i pospiesznie naciagala rekawice chirurgiczne. Jest pan pewien, ze ta probka pochodzi od zarazonej owcy? - zapytala. Najzupelniej. A wiec zaraz wszystko bedzie jasne. Z rosnacym zdenerwowaniem Bannerman czekal na koniec procesu barwienia preparatu. Minelo kilka minut; zabrzeczal elektryczny czasomierz. Morag oplukala preparat destylowana woda, usuwajac resztki barwnika i podstawila szkielko pod lampe, do wysuszenia. Co prawda wszystkie podreczniki zalecaly suszenie probek w temperaturze pokojowej, ale Bannerman byl zadowolony, ze Morag stara sie maksymalnie skrocic czas obrobki preparatu. -A teraz - mruknela, ustawiajac szkielko pod mikroskopem - zobaczymy, co my tu mamy. Trzydziesci sekund pozniej bylo juz po wszystkim. Wystarczyl rzut oka na wyraz twarzy Morag, by Bannerman zrozumial, ze wszystkie jego rachuby wziely w leb. Kiedy wiec przyszla jego kolej, aby spojrzal w okular, nawet sie nie zdziwil widzac normalna, zdrowa tkanke. Munro mial racje. Bardzo to dziwne - zauwazyla Morag. Musze przyznac, ze nic z tego nie rozumiem. - Bannerman byl zalamany. Siedzial na krzesle z glowa zwieszona na piersi, zatopiony w ponurych myslach. Jesli ma pan jeszcze jedna probke, moglabym zrobic testy biologiczne na myszach - zaproponowala Morag. - Moze ta owca byla w bardzo wczesnym stadium infekcji? Dobrze. Material sie znajdzie. Przyniose rano, jesli to pani odpowiada. Oczywiscie. Czy doktor Munro tez bedzie robil testy na zwierzetach? - zainteresowala sie Morag. Bannerman pokrecil glowa. Bylem tak rozczarowany wynikami badania mikroskopowego, ze zapomnialem zostawic mu probki - wyznal. Niewazne. Przeprowadze pelne badanie na swoich myszach. Bannerman podziekowal Morag za pomoc i zyczyl jej dobrei nocy. Idac przez parking w kierunku swojego samochodu, poczul na twarzy pierwsze krople deszczu. Przy drugim dzinie z tonikiem w hotelowym barze Bannerman zaczal odczuwac wyrzuty sumienia. Od powrotu ze szkoly medycznej zachowywal sie doprawdy okropnie. Prawie sie nie odezwal do biednej Shony. Przepraszam - powiedzial. - Nie moge przestac myslec o tym, co sie stalo. Strasznie sie zawiodlem. Rozumiem - Shona poglaskala go po dloni. - Napij sie jeszcze. Zasluzyles sobie na to. Wbrew wewnetrznym postanowieniom, Bannerman co chwila wracal w rozmowie do swoich badan, skarzac sie na niesprawiedliwosc okrutnego losu. -Musisz sie z tym zwyczajnie pogodzic - powiedziala Shona. - Akurat ta owca nie byla przyczyna zatrucia tych ludzi. Bannerman, dotad siedzacy nieruchomo z wzrokiem utkwionym w dno swojej szklanki poruszyl sie nagle. Co powiedzialas? Ze musisz sie z tym pogodzic. Nie. Co powiedzialas potem? Ze ta owca nie byla przyczyna ich zatrucia. Dlaczego pytasz? "Zatrucie". O to chodzi. Zupelnie zapomnialem o mozliwosci mutacji wirusa pod wplywem czynnikow chemicznych! - Bannerman zerwal sie od stolika i prawie biegiem pospieszyl do pokoju. Po chwili wrocil w plaszczu, z kluczykami od samochodu w dloni. Shona patrzyla na niego z odrobine podejrzliwym zdumieniem. Zaraz wracam. Pozniej ci wszystko wyjasnie - oznajmil i skierowal sie do wyjscia. Zniknal w drzwiach prowadzacych na parking, zostawiajac Shone w holu, zdziwiona i troche przestraszona. Nie minelo kilka sekund, kiedy znow pojawil sie w wejsciu. Na jego twarzy widnial wyraz zazenowania. -Chyba za duzo wypilem - wyjakal. - Nie zechcialabys poprowadzic? Czyz nie robie tego zawsze? - odparla, wyjmujac mu kluczyki z dloni. Dokad jedziemy? - zapytala, kiedy mijali bramke parkingu. Do Royal Infirmary. Zatrzymali sie przed pierwszym napotkanym sklepem calodobowym. Shona wysiadla bez slowa i po chwili wrocila z paczka gumy do zucia i torebka mietowych cukierkow. Jedz - powiedziala. - Jesli wejdziesz do szpitala cuchnac jak gorzelnia, wezwa policje. A teraz powtarzaj za mna: stol z powylamywanymi nogami. Czyja mowilem, ze chce zostac prezenterem telewizyjnym? - zaprotestowal Bannerman. Cicho siedz, madralo! Powtarzaj. Stol... z powylamywanymi... nogami. Prawie dobrze - westchnela Shona. - Jeszcze raz! Az do samego szpitala Bannerman doskonalil wymowe i opychal sie mietusami. -Pamietaj - powiedziala Shona-mow powoli i nie podniecaj sie. Masz legitymacje? Bannerman pomacal portfel w wewnetrznej kieszeni i kiwnal glowa. Zaraz wracam - mruknal i zniknal w wejsciu do budynku. Wrocil po pietnastu minutach. Jak poszlo? - zapytala Shona. W porzadku. Zgodzili sie. Jutro wszystkiego sie dowiem. Dzieki, Shono. - Pochylil sie i zlozyl na jej ustach lekki pocalunek. Mieta - orzekla. - Czy zamierzasz mi w koncu powiedziec, o co w tym wszystkim chodzi? Wiesz co? Kiedys bylem wielkim milosnikiem filmow wojennych. I co z tego? W niemal kazdym z nich jest taki moment, kiedys ktorys z bohaterow mowi: "Nie mamy wielkich szans, ale nie zaszkodzi sprobowac". Otoz teraz nadszedl ten moment. -Aha. Rozumiem - odparla Shona, ale z jej tonu niedwuznacznie wynikalo, ze nic nie rozumie. Nastepnego ranka, kiedy po sniadaniu wyszli na spacer do Holyrood Park, zapytala, kiedy Bannerman zamierza dzwonic do szpitala. Okolo poludnia - odparl. O co wlasciwie ich prosiles? W Royal Infirmary maja laboratorium toksykologiczne. Kiedy powiedzialas wczoraj "zatrucie", uswiadomilem sobie, ze na dobra sprawe zupelnie nie wzialem pod uwage mozliwosci zadzialania mutagenu chemicznego. Bliskosc elektrowni jadrowej uczynila mnie po prostu slepym na inne potencjalne przyczyny mutacji. A wiec uwazasz, ze twoj wirus scrapie ulegl zmianie pod wplywem jakichs czynnikow chemicznych? - W glosie Shony nie bylo nadmiernego entuzjazmu. Nie jest to wykluczone - odparl Bannerman. - Rzecz w tym, ze w tkankach organizmu poddanego dzialaniu wiekszosci substancji chemicznych zachodza trwale zmiany. Inaczej niz w przypadku promieniowania o niskim natezeniu. Ale w zbadanych wczoraj probkach mozgu nie bylo sladu wirusa scrapie. Pomyslalem sobie, ze ten zmutowany wirus moze dzialac tak szybko, iz w mozgu nie zdazyly zajsc zmiany patologiczne, ktore zwyklismy kojarzyc ze scrapie. Dlatego wczorajsze preparaty wygladaly normalnie. Ale jesli wstrzykniemy probki tego mozgu myszom, zaloze sie, ze w ciagu kilku dni beda martwe. A co z preparatami, ktore Gili przyslal do Londynu? Wykazywaly zmiany typowe dla scrapie. Ano wlasnie - mruknal Bannerman. - Sprawa probek Gilla. Mysle, ze to takze uda mi sie wyjasnic. Przez chwile w milczeniu podziwiali widok na zatoke Firth of Forth z majaczaca w oddali linia szczytow Kinnors Hills. Nie powiedziales, jak zamierzasz wyjasnic, dlaczego te pierwsze preparaty byly inne - odezwala sie Shona. Mysle, ze Gillowi cos sie w nich nie podobalo - odparl Bannerman. - I dlatego, ukrywajac sie, chcial przeslac mozgi do MRC. Co mu sie moglo nie podobac? Na razie wolalbym o tym nie mowic. Musze sie jeszcze zastanowic. Zatrzymali sie na skraju poludniowego stoku wzgorza Arthur's Seat, by popatrzec na tafle jeziora Duddingston w zimowej szacie. Nie rozmawialismy jeszcze o nas - cicho powiedziala Shona. Nie. A dlaczego? Bo nie wiedzialem, od czego zaczac - wyznal Bannerman. - Ani dokad nas taka rozmowa zaprowadzi. A ty? Shona zasmiala sie, a na zdziwione spojrzenie Bannermana odparla: Juz ci mowilam, ze nigdy nie wybierasz prostej drogi. A jaka jest ta prosta droga? Powiedz, Shono. Isc za glosem serca. Bannerman nie zdazyl odpowiedziec, bo polozyla mu palec na ustach i szepnela: -Css! Chcesz powiedziec, ze to nie jest takie proste. A ja nie chce tego sluchac. Odwrocila sie i ruszyla przed siebie. Przystanela, kiedy ja zawolal. Wiesz - powiedzial - bardzo cie kocham. Wiem - odparla. W hotelowym holu czekali na nich dwaj mezczyzni w ciemnych garniturach. Bannerman zauwazyl, ze recepcjonista ruchem glowy wskazal na niego, kiedy tylko przekroczyl prog. -Doktor Bannerman? - uslyszal pytanie. Odruchowo skinal glowa. Jeden z mezczyzn machnal w powietrzu legitymacja, z ktorej Bannerman zdazyl tylko przeczytac nazwisko wlasciciela i obejrzec jego zdjecie. Inspektor Morris. A to jest sierzant West. Jestesmy z policji. Special Branch - Wydzial Specjalny. Czym moge sluzyc? - Bannerman zrobil zdziwiona mine. Zechce pan udac sie z nami, doktorze - powiedzial Morris. Czy jestem aresztowany? Nie, prosze pana - obojetnie odparl inspektor. - Chcemy tylko zadac panu kilka pytan. Na jaki temat? Nie teraz, panie doktorze. Bannerman wzruszyl ramionami i przepraszajaco spojrzal na Shone. Jak dlugo to potrwa? - zapytal. Trudno powiedziec, prosze pana. Nie martw sie - powiedziala Shona. - Bede na ciebie czekala... Chwile pozniej Bannerman siedzial na tylnym fotelu nie oznakowanego ciemnozielonego austina montego. Morris usadowil sie obok, West zajal miejsce na przednim siedzeniu pasazera. Rzucil kierowcy - takze w cywilnym ubraniu - jakies niezrozumiale dla Bannermana polecenie; ruszyli. Bannerman uznal, ze nie ma sensu pytac, dokad jada. Zakladal, ze bedzie to komenda glowna policji i zdziwil sie niemalo, gdy skrecili w brame Royal Infirmary. Jego teoria, ze chodzi o sprawe znikniecia zwlok ColinaTurnbulla okazala sie wiec bezpodstawna. Samochod zatrzymal sie; Morris otworzyl drzwi i wykonal zapraszajacy gest dlonia. Rozdzial 16 Echo ich krokow nioslo sie po korytarzu, wiodacym - jak wynikalo z tablicy informacyjnej - do Audytorium nr 8. Nawet z zamknietymi oczami Bannerman poznalby, ze znajduja sie w szpitalu. Powietrze przenikal charakterystyczny zapach anestetykow i srodkow odkazajacych.-To tutaj. - West otworzyl drzwi i cofnal sie, przepuszczajac Bannermana. Wewnatrz, przy zwyklym drewnianym stole siedzieli trzej mezczyzni. Wstali na widok wchodzacych. -Dobrze, ze pan przyszedl, doktorze. Prosze siadac. Bannerman nie skorzystal z zaproszenia. Powiedzial: Maja panowie nade mna te przewage, ze wiedza, kim jestem. Obawiam sie, ze ja nie mialem przyjemnosci poznac panow. Mildrew - rzucil jeden z tych dwoch, ktorzy nosili garnitury. Jackman - oznajmil drugi. I wskazujac mezczyzne w bialym kitlu, siedzacego po jego lewej stronie, dodal: - A to jest doktor Mellon, toksykolog. Panowie sa funkcjonariuszami Special Branch, tak? - zapytal Bannerman. Nie. Kim wiec? Moge zareczyc za tych dzentelmenow, panie doktorze - chcac rozladowac napiecie wtracil Morris. -Mimo to chcialbym wiedziec, z kim mam do czynienia - spokojnie odrzekl Bannerman. Jestesmy pracownikami Ministerstwa Obrony - odpowiedzial Jackman z widoczna niechecia. Special Branch i Ministerstwo Obrony - wolno powtorzyl Bannerman. - A zatem nie chodzi raczej o mandat za niewlasciwe parkowanie. Jego zart nie znalazl uznania Mildrewa. Pan lan Bannerman, patolog, konsultant szpitala sw. Lukasza w Londynie. Zgadza sie? - zapytal oficjalnym tonem. Tak jest. Wczoraj wieczorem dostarczyl pan do tutejszego laboratorium toksykologicznego probke mozgu owcy z prosba o dokonanie analizy. Tak. Skad ja pan wzial? Po co panu ta informacja? Panie doktorze, zadalem panu pytanie. Ja panu rowniez. Musze pana ostrzec - odezwal sie Jackman - ze zachowujac sie w ten sposob naraza sie pan na powazne klopoty. Co znaleziono w tym mozgu? - zapytal Bannerman. - Cos tam bylo, prawda? Stad to cale zamieszanie. Skad wzial pan te probke? Zapadlo milczenie, jakby chwilowo obie strony wyczerpaly zasob srodkow perswazji. Chcialbym zatelefonowac - odezwal sie wreszcie Bannerman. Czy sadzi pan, ze potrzebny panu bedzie adwokat? - zdziwil sie Jackman. Nie chodzi o adwokata - odparl Bannerman. - Chce rozmawiac z panem Cecilem Allisonem z gabinetu premiera. A co pana laczy z gabinetem premiera? Prowadze dochodzenie zlecone mi przez Medical Research Council w porozumieniu z gabinetem premiera - odparl Bannerman. Mildrew i Jackson wymienili niepewne spojrzenia; Morris wzruszyl ramionami. -Nie wiedzielismy o tym - baknal Jackson. - Zdaje sie, ze nie dotarly do nas te informacje... zechce pan, inspektorze, polaczyc pana doktora - zwrocil sie do Morrisa. Ten wyszedl do sasiedniego pokoju, skad wylonil sie po chwili ze slowami: -Pan Allison na linii, panie doktorze. Bannerman zamknal za soba drzwi i siegnal po sluchawke. -Jak rozumiem, znalazl sie pan w opalach, panie doktorze - rzekl Allison. Bannerman nie przypuszczal, ze kiedykolwiek ucieszy sie, slyszac ten glos, ale teraz poczul ulge. Opowiedzial o znalezieniu zakazonego mozgu i o swoim pomysle poddania go analizie toksykologicznej. Ale co oni w nim znalezli? - zapytal Allison. - O co ten caly szum? Nie chca mi powiedziec. Ja natomiast nie powiedzialem im, skad pochodza probki, wiec siedzimy tu sobie i patrzymy na siebie. Moze ja sprobuje z nimi pogadac - zaproponowal Allison. Bylbym panu wdzieczny. Po rozmowie z Allisonem Mildrew raz jeszcze poprosil do telefonu Bannermana. Bannerman, sugeruje, zeby sie pan zgodzil na wspolprace z panem Mildrew i jego kolegami - powiedzial Allison. Bez zadawania pytan? Tak. Nic z tego - spokojnie oznajmil Bannerman. - Za duzo mnie ta sprawa kosztowala, zebym dal sie splawic w ten sposob. Chce wiedziec, co znaleziono w mojej probce. Przypuszczalem, ze powie pan cos takiego. Ostrzegalem Mildrewa, co z pana za ptaszek. Pan Mildrew sklonny jest udzielic panu wszelkich informacji, ale najpierw musi pan podpisac zobowiazanie do zachowania tajemnicy panstwowej, Official Secrets Act. Ale! I co jeszcze? - wykrzyknal Bannerman. Gdybyscie wy, szczury laboratoryjne, mysleli o takich sprawach od poczatku, teraz nie byloby problemu - oswiadczyl Allison i odlozyl sluchawke. Tak czy inaczej, dziekuje - mruknal Bannerman, chociaz Allison nie mogl go juz uslyszec. -Prosze podpisac w zaznaczonym miejscu. - Jackson polozyl na stole gotowy druk zobowiazania. Bannerman westchnal, ale podpisal bez slowa i pchnal papier ku Jacksonowi. Probka mozgu dostarczona przez pana zawiera slady substancji chemicznej o nazwie NYLIT - rzekl Mildrew. Nylit? Nie slyszalem o czyms takim. Zdziwilibysmy sie, gdyby pan slyszal. Skad to sie wzielo? Tu tkwi przyczyna naszego zainteresowania ta sprawa, panie doktorze. NYLIT nie jest produktem ubocznym zadnego procesu produkcyjnego jak wiekszosc trucizn. To skladnik broni biologicznej opracowanej w roku 19... pewien czas temu. Bron biologiczna! - Bannerman nie posiadal sie ze zdumienia. Byla to jedna z wielu substancji uzyskanych w laboratoriach Ministerstwa Obrony. I jest ona poteznym mutagenem. Tak. Miedzy innymi. Jak wiec, u licha, znalazla sie w mozgu owcy zabitej w polnocnej Szkocji? Tego wlasnie zamierzamy sie dowiedziec. Oczywiscie z panska pomoca, doktorze. Powiem wszystko, co wiem - oznajmil Bannerman. Bylo juz po dziesiatej, kiedy Bannerman wrocil do hotelu. Czul sie zmeczony. Mildrew i Jackson chcieli wiedziec o najdrobniejszych szczegolach jego sledztwa w Stobmor i Achnagelloch. Tak sie martwilam - powiedziala Shona. - Czego oni od ciebie chcieli? Okazalo sie, ze ta owca poddana byla dzialaniu bardzo silnego mutagenu. Ale jak on sie tam znalazl? Nie wiadomo. Jedyne, co przyszlo nam do glowy, to ze pojemnik tej substancji w jakis sposob wyladowal na plazy kolo Inverladdie. Z czasem zaczal przeciekac, powodujac skazenie gruntu. I tak trucizna dostala sie do organizmow owiec zarazonych scrapie; dalszy ciag znasz. Tylko ze to nadal nie wyjasnia, dlaczego umarl Colin Turn-bull - zauwazyla Shona. Ano, nie - zgodzil sie Bannerman. I nie byla to jedyna watpliwosc nie dajaca mu spokoju. Nadal nie wiedzial, dlaczego probki mozgow zmarlych robotnikow z Inverladdie zdradzaly naj-oczywistsze objawy choroby Creutzfelda-Jakoba, gdy tymczasem w mozgu zatrutej owcy brak bylo jakichkolwiek oznak zwyrodnienia. Podejrzewal, ze odpowiedz na to pytanie znaja jedynie osoby, ktore dokonaly autopsji zmarlych - Lawrence Gili i Morag Napier... Gilla nie bylo juz miedzy zywymi, ale Morag... Zblizal sie wieczor i Bannerman nie chcial niepokoic Stelli swoimi podejrzeniami. Fakt, ze w koncu rozwiazal zagadke, nie przekreslal jego wczesniejszych omylek. Przekonanie, iz sprawca wszystkich nieszczesc jest elektrownia Invermaddoch okazalo sie calkowicie falszywe. Czul, ze w tej sprawie popelnil mnostwo bledow i dlatego teraz wolal zachowac swoje domysly dla siebie. Rano wybierze sie do szkoly medycznej i przeprowadzi pewien eksperyment. Nadal mial probki owczego mozgu. Pozwoli Morag rozpoczac proby biologiczne, tak jak sobie tego zyczyla. Chwile po wyjsciu Bannermana zadzwonil telefon. Odebrala Shona. Czy moglabym rozmawiac z doktorem Bannermanem? - zabrzmial w sluchawce kobiecy glos. Niestety, wlasnie wyszedl. Czy mam mu cos przekazac? Mowi Morag Napier. Dzwonie ze szkoly medycznej. Chcialam tylko przypomniec panu doktorowi o probkach, ktore obiecal przyniesc. Mysle, ze wlasnie jedzie spotkac sie z pania, doktor Napier. Ma dla pani nowiny. Jakie nowiny? Wyglada na to, ze te owce ulegly jakiemus zatruciu. Zreszta lan sam pani wszystko opowie. To brzmi interesujaco. Dziekuje pani - odrzekla Morag Napier. -Witam ponownie - rzekl Bannerman, wchodzac do laboratorium Morag Napier. -Dzien dobry - usmiechnela sie. - Przyniosl pan probke? Bannerman podal jej buteleczke zawierajaca kawalki owczego mozgu. -Prosze. Czy nie przeszkodzi pani, jesli bede sie przygladal? -Jesli ma pan ochote... - odstawila butelke na stol pod wyciagiem i wlaczyla wentylator. Powoli nabieral predkosci, az zahuczal jednostajnie. Morag, juz w kitlu i rekawicach chirurgicznych, przeniosla zawartosc butelki do ciezkiego szklanego pojemnika z emulsyfikatorem. Dodala odmierzona ilosc roztworu fizjologicznego i zamknela naczynie przykrywka, z ktorej wystawalo metalowe ostrze osadzone na dlugim precie siegajacym do dna pojemnika. Dokrecila zaciski mocujace pojemnik do podstawy i wlaczyla silnik elektryczny napedzajacy os. Ostrze zaczelo wirowac zmieniajac skrawki mozgu w rzadka, nadajaca sie do wstrzykniecia mieszanine. Po kilku minutach Morag uznala, ze emulsja jest gotowa. Napelnila nia dwie sterylne plastikowe strzykawki, uzbroila je w igly i rzekla: -Mozemy isc do zwierzetarni. W suterynie nadal czuc bylo odor spalenizny, chociaz laboratorium zostalo calkowicie zrekonstruowane. Odor ten w polaczeniu z wonia zwierzat i zapachem swiezej farby tworzyl wyjatkowo paskudna mieszanke. Bannerman zmarszczyl nos. Zauwazyl, ze Morag otworzyla drzwi wlasnym kluczem. Wewnatrz nie bylo nikogo. Mysle, ze szesc myszy wystarczy - powiedziala Morag. Na pewno - odparl Bannerman. Sledzil uwaznie kazdy jej ruch. Czy moglby mi pan przyniesc z biura rejestr doswiadczen? - zapytala nagle. Bannerman wyszedl, ale zaraz zawrocil i ukryty za framuga drzwi obserwowal poczynania Morag. Widzial, jak z szuflady pod pulpitem wyjmuje dwie napelnione czyms strzykawki, kladac na ich miejsce te, ktore przed chwila przyniosla ze swojego laboratorium. -Czy to samo zrobila pani poprzednim razem? - rozlegl sie nagle za jej plecami glos Bannermana. Morag drgnela, ale opanowala sie bardzo szybko. Nie wiem, o czym pan mowi - rzekla. Wie pani doskonale. Sfalszowala pani preparaty i proby biologiczne, tak zeby wygladalo, iz ci ludzie z Achnagelloch zmarli na scrapie. Gili musial odkryc pani machinacje i probowal wyslac prawdziwe mozgi do MRC, do rzetelnej analizy, ale zostal zamordowany. Nic nie zdazyl powiedziec. Wcale nie zostal zamordowany! - z blyskiem w oczach zawolala Morag. - Spadl z urwiska! To byl wypadek. Zwykly wypadek! Gdyby ci owczarze nie byli tak chciwi, owce zostalyby bezpiecznie zakopane i nikomu nic by sie nie stalo! A co z Colinem Turnbullem, Morag? Na czym polegal jego blad? - cicho zapytal Bannerman. -Moze ja potrafie odpowiedziec na to pytanie, doktorze. Bannerman odwrocil sie i ujrzal mezczyzne, ktory bezszelestnie wylonil sie z drzwi magazynu pasz dla zwierzat doswiadczalnych. W reku trzymal pistolet. Spojrzenie jego jasnych, niebieskich oczu przejelo Bannermana zimnym dreszczem. Widzial juz tego czlowieka. Te same oczy patrzyly na niego na grani Tarmachan Ridge. To byl ten wysoki, przystojny mlodzieniec, ktory towarzyszyl Morag w restauracji na Royal Mile; to on siedzial w samochodzie van Geldera na parkingu hotelu w Stobmor. Pan jest synem Joopa van Geldera - powiedzial Bannerman. Nie bylo to pytanie, lecz stwierdzenie. Moj narzeczony, Peter - odezwala sie Morag. - Poznalismy sie i pokochali, kiedy po raz pierwszy pojechalam z Lawerence'em do Szkocji. Cos takiego - mruknal Bannerman. Sadzac z wygladu, Peter van Gelder musial byc co najmniej dziesiec lat mlodszy od Morag; byl tez bardzo przystojny. Nie chcielismy, aby do tego doszlo - powiedziala Morag glosem przerywanym lkaniem. - Zaczelo sie od zwyklego wypadku. Wycieklo troche chemikaliow uzywanych w kamieniolomach, zatrulo sie kilka owiec, nic wielkiego, ale ojciec Petera musialby zamknac zaklad, gdyby informacja o awarii dostala sie do wiadomosci publicznej. Miejscowi zazdroscili panu van Gelderowi powodze- nia. Bylby zrujnowany, a my nie moglibysmy sie pobrac, jak planowalismy. Bannennan popatrzyl uwaznie na zaplakana twarz Morag i pokrecil glowa. Glupia, glupia, glupia - powiedzial cicho. Co to ma znaczyc? - krzyknela ze zloscia. Powie jej pan, van Gelder, czy ja mam to zrobic? - zapytal Bannerman. Nie wiem, o co panu chodzi - oswiadczyl Holender. Wykorzystali pania - Bannerman zwrocil sie do Morag. - Ta historyjka o chemikaliach uzywanych w kamieniolomach to bzdura. Kamieniolomy stanowily tylko przykrywke. Sluzyly im jako nielegalny magazyn niebezpiecznych substancji chemicznych. Owczarzy i Colina Turnbulla zabil potezny mutagen, majacy sluzyc jako bron biologiczna. Powiedz mu, ze to nieprawda! - krzyknela Morag w strone van Geldera. To pani narzeczony zamordowal Lawrence'a Gilla - ciagnal Bannerman; czul, ze nareszcie wszystkie kawalki lamiglowki trafiaja na swoje miejsce. - Podszyl sie pod Gilla, aby wycofac nadana przez niego paczke z poczty w Cairnish. A nawet probowal zepchnac mnie z grani Tarmachan Ridge. Pani byla jedyna osoba, ktora wiedziala o moich planach. Rozmawialem z pania rano przed wyjazdem, a pani powtorzyla te rozmowe narzeczonemu... Wyraz twarzy Morag powiedzial Bannermanowi, ze ma racje. I to pani powiedziala mu, dokad pojechal Lawrence Gili, poniewaz podsluchiwala pani jego rozmowe z Shona MacLean. Peter chcial tylko porozmawiac z Lawrence'em - zaprotestowala Morag. - Chcial mu wyjasnic, dlaczego zamienilam preparaty. Podlozyla pani preparaty z mozgow pacjentow zmarlych na chorobe Creutzfelda-Jakoba. Dlaczego? Wiedzialam, ze w swoim sprawozdaniu Lawrence wspomnial o scrapie. Zarazone owce zniknely, sadzilam wiec, ze wszyscy uznaja smierc tych ludzi za niezwykly wypadek i na tym sie skonczy. Niestety, Lawrence dowiedzial sie o zamianie. W jaki sposob? Podsluchal moja rozmowe z Peterem. Bannerman w milczeniu wpatrywal sie w Morag. Wreszcie powiedzial: -A teraz Peter zamierza zabic nas oboje. Morag w oszolomieniu przeniosla wzrok na van Geldera. Powiedz mu, ze to bzdura - powiedziala blagalnym tonem. Obawiam sie, ze ten facet ma wiecej rozumu w glowie niz ty, glupia krowo - sucho stwierdzil van Gelder. Morag, wstrzasnieta, nie wierzyla wlasnym uszom. Przeciez kochamy sie... - powiedziala slabnacym glosem. Kochamy, kochamy - przedrzeznial ja van Gelder. - Jak myslisz, co ja moglem zobaczyc w takiej suchej, starej suce? Bylas mi potrzebna, to wszystko. A teraz juz nie jestes. Proste jak drut. Odpady toksyczne to wielki biznes, Morag - odezwal sie Bannerman. - Aby sie ich pozbyc, ludzie placa grube pieniadze. Wladze wszystkich krajow maja z nimi ogromne klopoty, nawet polityczne. Morag nie sluchala. Szeroko rozwartymi oczyma wpatrywala sie w van Geldera, mezczyzne, ktory jednym brutalnym slowem zburzyl jej wszystkie marzenia. Teraz przygladal sie jej z ironicznym usmieszkiem. Korzystajac z okazji Bannerman oparl sie o regal, by nastepnie przesunac dlon wzdluz polki i zacisnac ja na drutach szczurzej klatki. Slyszal, jak zwierze tlucze sie wewnatrz i modlil sie, by nie dobralo sie do jego palcow. A teraz... koniec jest bliski, jak powiada pan Sinatra - usmiechnal sie van Gelder. Zrobilam wszystko, czego chciales - szepnela Morag. - Klamalam i oszukiwalam dla ciebie. Pozwolilam ci... To byla lapowka - zasmial sie szyderczo. Ty bydlaku! Rzucila sie ku niemu, lecz przystanela, widzac wycelowana w siebie lufe pistoletu. -Spokojnie! - zasmial sie. - Co prawda zawsze mialas temperament... Bannerman czul, ze nerwy Morag napiete sa do ostatecznosci. Stala u jego boku, rozdygotana, nieprzytomna z rozpaczy. A jak zamierza pan pozbyc sie naszych cial? - zwrocil sie do van Geldera. Zawioze was do Achnagelloch. Rano, po pierwszym strzelaniu, przysypie was tysiac ton skal. Tak jak Turnbulla. Dlaczego umarl Colin? -Zachcialo mu sie poszukiwan geologicznych. Chcial sie wykazac. Nie mial szczescia, bo trafil do jaskini, w ktorej ten balwan Sproat ukryl padle owce. Tepak, nie potrafil ich nawet porzadnie zakopac. Turnbull sam sobie winien, bo zignorowal zakaz wstepu na tamten teren. Musial nalykac sie trucizny badajac owce... Niespodziewanie Morag porwala ze stolu skalpel i sciskajac go w garsci ruszyla ku van Gelderowi. Bledne spojrzenie utkwila w jego twarzy. Odloz to! - rozkazal. Nie posluchala. Rzuc to, glupia dziwko! Rozwscieczona obelga Morag uniosla skalpel nad glowe i skoczyla, zamierzajac sie do ciosu. Holender wystrzelil. Uderzenie kuli rzucilo ja na podloge. Upadla bezwladnie, niczym szmaciana lalka. Na bialym fartuchu pojawila sie szybko rosnaca, czerwona plama. Na twarzy Morag zastygl wyraz zaskoczenia. -Panska kolej, doktorze - oznajmil van Gelder. Bannerman zamachnal sie i z calej sily cisnal klatka na szczury. Uderzyla Holendra w twarz, zbijajac go z nog. Padajac wyrznal glowa o sciane i osunal sie na podloge. Klatka otwarla sie. Wybiegl z niej szczur i zamiast uciekac, zaczal weszyc wokol ust i nozdrzy lezacego. Bannerman zauwazyl, ze van Geleder nie wypuscil broni; nie stracil calkiem przytomnosci. Jeknal, ruchem reki stracil szczura z twarzy, niczym kociaka zaklocajacego mu popoludniowa drzemke. Z wzrokiem wlepionym w pistolet, Bannerman zrobil krok naprzod i w tej chwili van Gelder otworzyl oczy. Podniosl bron i warknal z wsciekloscia: -Zaplacisz mi za to. - Zamglone furia spojrzenie spoczelo na twarzy Bannermana. - Na poczatek potrzaskam ci kolana. Jednym ruchem Bannerman zepchnal z polki nad glowa van Geldera caly rzad klatek. Holender zaklal. Szarpnal sie, usilujac oswobodzic reke, w ktorej trzymal pistolet. Bannerman rzucil sie ku drzwiom. Nacisnal klamke... Zamkniete. Odwrocil sie, by ujrzec, jak van Gelder podnosi sie z podlogi. Kopnieciem uwolnil sie od szczura wczepionego w nogawke spodni. Na stole obok drzwi Bannerman spostrzegl kilkanascie butelek do pojenia zwierzat. Chwytal je po kolei i ciskal w van Geldera. Ten jednak bez trudu uchylal sie przed tak nedznymi pociskami; nie czyniac mu szkody roztrzaskiwaly sie o sciane za jego plecami. Uniosl bron. Bannerman zamknal oczy. Otworzyl je dopiero wtedy, gdy uslyszal wrzask Holendra. Za van Gelderem stala Morag Napier i wlasnie wbijala mu w plecy igle strzykawki napelnionej emulsja z owczego mozgu. Bannerman nigdy w zyciu nie widzial czlowieka opetanego taka nienawiscia. Nie mial watpliwosci, ze to wlasnie nienawisc trzyma Morag przy zyciu. Van Gelder lezal juz na podlodze, a ona jeszcze naciskala tlok strzykawki. A potem podniosla wzrok na Bannermana i usmiechnela sie zagadkowo. Chwile pozniej oczy zaszly jej mgla; ciezko upadla na plecy. Bannerman ostroznie zblizyl sie do lezacego bez ruchu van Geidera. Nie wiedzial, czy Morag uszkodzila igla jakis wazny organ i Holender nie zyje czy tylko znajduje sie w szoku, z ktorego lada chwila moze sie otrzasnac. Pistolet lezal na podlodze o pol metra od prawej reki van Geidera. Bannerman pochylil sie powoli. Jego palce juz dotykaly kolby, kiedy poczul na nadgarstku zelazny uscisk dloni Holendra. Jedno spojrzenie na jego twarz wystarczylo, by Bannerman zrozumial, ze van Gelder oszalal. Najwyrazniej Morag wstrzyknela zawartosc strzykawki prosto w kanal kregowy. Obecna w emulsji trucizna w jednej chwili opanowala mozg. W oczach Holendra Bannerman ujrzal cos, co przejelo go smiertelna trwoga. Wiedzial, ze ludzie w takim stanie odznaczaja _ sie nadludzka sila. Zaparl sie noga o piers lezacego i dopiero w ten sposob udalo mu sie uwolnic reke; cofnal sie. Cialo van Geidera przebiegl skurcz. Wstrzasany drgawkami usilowal stanac na nogi; wil sie, drapal, jakby ogarniety nieznosnym swedzeniem. Bannerman spostrzegl z ulga, ze nie interesuje sie juz pistoletem, ale potem wzrok Holendra spoczal na nim. Przerazajacy wzrok. Ten przystojny jeszcze kilka minut temu mezczyzna zmienil sie w koszmarne monstrum. Bannerman uciekal wokol stolu, a van Gelder krok po kroku niepowstrzymanie podazal za nim. Poruszajac sie w ten sposob Bannerman mial nadzieje dotrzec do miejsca, gdzie lezal pistolet. Liczyl na to, ze zdola podniesc bron i wystrzelic, nim szaleniec go dopadnie. Van Gelder jednak-czy tez ta opetana istota zyjaca teraz w jego ciele - znudzil sie zabawa w ciuciubabke i na oslep rzucil sie przed siebie, jednym susem pokonujac dystans dzielacy go od Bannermana. Ten odskoczyl, ale potknal sie o zapomniana klatke i upadl, bezradnie wymachujac rekami. Nad nim wyrosla sylwetka van Geldera. Chwile pozniej szaleniec calym ciezarem ciala runal na lezacego. Dlon Bannermana natrafila na jakis metalowy przedmiot lezacy na podlodze. Byl to skalpel, upuszczony przez Morag Napier po nieudanym ataku na van Geldera. Bannerman gwaltownym ruchem cofnal reke do piersi, kierujac ostrze w strone padajacego nan Holendra. Skalpel po rekojesc pograzyl sie w jego wnetrznosciach... Bannerman z trudem uwolnil sie od spoczywajacego na nim martwego ciezaru. Wstal i dopadlszy zlewu - zwymiotowal. Obmyl twarz zimna woda, potem jeszcze raz i jeszcze, az mdlosci wywolane szokiem ustapily. Kiedy wreszcie odzyskal rowny oddech, podszedl do telefonu i wezwal policje. Minely trzy dni, ktore spedzil z Shona odpoczywajac i leczac rany, zanim Special Branch w osobie inspektora Morrisa upomnial sie o niego. Bylismy wstrzasnieci skala tego przedsiewziecia - przyznal Morris. - Sprowadzali to swinstwo morzem, do przystani w Inchmad. Oficjalnie ladowali na statki kamien drogowy, ale w rzeczywistosci przyjmowali transporty toksycznych odpadow i wiezli je kolejka do kamieniolomow, w zbiornikach udajacych cysterny z paliwem. Bog wie, na co sie tam jeszcze mozemy natknac. Nie znalezlismy nawet wszystkich podziemnych skladowisk. Mysle, ze w tym moge pomoc. - Bannerman wyjal z walizki notatki Colina Turnbulla. - Pewien mlody czlowiek nazwiskiem Turnbull sporzadzil mape geologiczna tamtego obszaru. Powinna sie przydac. Na pewno - odparl Morris. - Przekaze ja, gdzie trzeba. Prosze dopilnowac, zeby te papiery wrocily potem do Julii Turnbull. Jest nauczycielka w Stobmor. Mysle, ze swiadomosc, iz posluzyly dobremu celowi, podniesie ja na duchu. Bede o tym pamietal. Co ze Sproatem i tym weterynarzem, Finlayem? - zapytal Bannerman. Panskie podejrzenia sprawdzily sie. Obaj wiedzieli o wycieku toksyn z kamieniolomow, ktory nastapil mniej wiecej rok temu. Van Gelderowi uszlo to wtedy na sucho, ale musial kupic milczenie tych dwoch, poniewaz zginelo sporo owiec. Kiedy rok pozniej owce zaczely znow padac jak muchy, Sproat i Finlay domyslili sie, ze nowa forma scrapie ma cos wspolnego z chemikaliami van Geldera. I znow zostali oplaceni. Nie potrzebujemy lepszych dowodow niz ich nowe samochody. Sukinsyny - mruknal Bannerman. - To dlatego Sproat wyslal May Buchan na drogie wakacje. Chcial sie pozbyc wyrzutow sumienia. Tak latwo sie nie wykreci - powiedzial Morris. Czy to juz wszystko? Niezupelnie. O co znow chodzi? Mam dla pana wiadomosc od Cecila Allisona. Chcialby mozliwie jak najszybciej spotkac sie z panem w Londynie. Rozumiem. I jeszcze jedno, panie doktorze. Prosil, bym panu przypomnial, ze podpisal pan Official Secrets Act, a wszystko, co dotyczy tej sprawy, objete jest tajemnica panstwowa. A to dlaczego? - zachnal sie Bannerman. - Jakis cholerny Holender robi sobie ze Szkocji szambo dla gowna sprowadzanego z calego swiata, wirus choroby owiec zabija ludzi, a Whitehall chce to utrzymac w tajemnicy? Prosze zachowac swoje argumenty na dyskusje z panem Allisonem, doktorze - odparl Morris. Czym sie martwisz? - spytala Shona, kiedy Bannerman wrocil ze spotkania z Morrisem. Musze jechac do Londynu. Musisz? To nie ucieczka - lagodnie powiedzial Bannerman. - Mozni tego swiata wzywaja mnie na rozmowe. A co potem? - cicho spytala Shona. Bannerman popatrzyl na nia i powiedzial: Czuje sie, jakbym chodzil po linie i lada moment mial spasc. Pytanie tylko: na ktora strone. -Pojedziesz ze mna? - spytal Bannerman, obejmujac ja i kryjac twarz w jej wlosach. Milczala przez chwile, a potem wyslizgnela sie z jego ramion, usmiechnela sie i pokrecila glowa. -Nie - powiedziala. - Zaczynam tesknic za moja wyspa. Wracam do domu. Bannerman pokiwal glowa. Zadzwonie - powiedzial glosem przepelnionym czuloscia. Znow usmiechnela sie i odwrocila glowe. Uwazaj na siebie - szepnela. Taksowka wiozaca Bannermana po raz ktorys utknela w korku. Londynskie ulice ogarnelo szalenstwo popoludniowego szczytu. -Ruch dzisiaj - usmiechnal sie taksowkarz. Bannerman odpowiedzial usmiechem, rozbawiony slepym optymizmem tego czlowieka, chroniacym go przed przyznaniem, ze tak samo jest co dnia. Powiedzial pan: Park Crescent? Medical Research Council. A wiec jest pan lekarzem? Patologiem. Lubi pan swoja robote? Bannerman stwierdzil, ze oto brak mu slow. Pytanie bylo proste, ale najwyrazniej nie istniala prosta na nie odpowiedz. Z niej zyje - usmiechnal sie. To tak, jak ja, kolego - odrzekl kierowca. - Prawdziwe zycie zaczyna sie po fajrancie. Wysiadajac przed gmachem MRC Bannerman dal kierowcy napiwek i ruchem dloni odpowiedzial na jego pozegnalny gest. Westchnal, ujrzawszy na parkingu rovera z rzadowa rejestracja. Samochod Allisona, pomyslal. -Drogi doktorze Bannerman, jestem niezmiernie rad, ze znow sie spotykamy - zawolal Allison na widok Bannermana. Wstal i serdecznie uscisnal mu dlon. Flowers i Milne poszli za jego przykladem. -Nie wyobraza pan sobie, jak bardzo jestesmy wdzieczni na wyjasnienie tej okropnej sprawy. Flowers i Milne w milczeniu sluchali przemowy Allisona. Bannerman spojrzal w oczy urzednika. Byly chlodne i wyrachowane, jakby nie braly udzialu w tym pokazie serdecznosci. Wiem, ze zabrzmi to dziwnie w zestawieniu z tymi strasznymi wydarzeniami, jakie mialy miejsce na polnocy, ale rzad Jej Krolewskiej Mosci doznal ogromnej ulgi. Ulgi? - zdziwil sie Bannerman. Okazuje sie, ze przyczyna smierci tych ludzi nie byla naturalna scrapie. Naturalna... co? Wie pan, o co mi chodzi - Allison machnal reka. - Tych biedakow zabil koszmarny mutant, ktory zrodzil sie pod wplywem toksycznych chemikaliow. Niemniej, zrodzil sie, panie Allison. Istnienie postaci scrapie zabojczej dla ludzi jest teraz faktem. Dopilnowalismy, aby unicestwiono wszystkie zwierzeta z farmy Inverladdie. Zrodlo czynnika zakaznego przestalo istniec. Bannerman zaniemowil na chwile. Pewnosc siebie tego czlowieka byla zniewalajaca. To, o czym pan mowi, stalo sie, zanim zorientowalismy sie w czym rzecz! Nie bardzo rozumiem. Chodzi mi o to, ze padle owce, Bog wie jak dlugo, poniewieraly sie po pastwiskach, bo Sproat byl zbyt glupi, aby je od razu pogrzebac. Mysle, ze w panskich slowach jest sporo przesady, panie doktorze - protekcjonalnym tonem odrzekl Allison. Ptak, ktory kilka tygodni temu zerowal na ktorejs z zarazonych owiec, mogl przeniesc wirusa do dowolnej czesci kraju. Kto wie, ile zakazonych jagniat trafi na rynek, zanim wkroczy sluzba weterynaryjna. I co wtedy? Mam wrazenie, ze zbytnio oddalamy sie od rzeczywistosci panie doktorze - rzekl Allison. - Czyzby proponowal pan poddanie kwarantannie wszystkich owiec w tym kraju? Proponuje niezwloczne zaostrzenie przepisow sanitarnych dotyczacych zwierzat hodowlanych. Wypadki scrapie musza byc obowiazkowo zglaszane, a farmerom trzeba zapewnic odszkodowania w wysokosci przekraczajacej rynkowa wartosc zywca, aby zapobiec wyprzedazy zwierzat przed zgloszeniem choroby. Jesli to zrobimy, dla wszystkich bedzie oczywiste, ze cos jest nie w porzadku. -Bo jest nie w porzadku! - wybuchnal Bannerman. Allison ze zloscia grzmotnal piescia w stol. -Nie! - zawolal. - Pan sie posuwa za daleko! Niedlugo zazada pan, abysmy zabronili ludziom przechodzic przez ulice, bo jest to sposob na zmniejszenie liczby wypadkow drogowych! Bannerman zorientowal sie, ze Allison celowo prowokuje awanture, aby przejac inicjatywe. Opanowal sie i spokojnie odparl: -To nie to samo, i pan doskonale o tym wie. Allison spowaznial. Widocznie uznal, ze pora zmienic taktyke. -Niech pan poslucha, doktorze. Obaj zdajemy sobie sprawe, jak niewiele wiadomo o sposobach rozprzestrzeniania sie zakazen wirusami powolnymi. Konieczne jest podjecie dalszych badan w tej dziedzinie. Rzad Jej Krolewskiej Mosci zgodzil sie przyznac dotacje na szeroko zakrojony program badawczy poswiecony wspomnianej tematyce. Nadzor nad owym programem obejmie Medical Research Council za posrednictwem specjalnie w tym celu powolanej rady. Bylibysmy zadowoleni, gdyby pan zostal jej czlonkiem. Czy oni wszyscy powariowali? - pomyslal Bannerman. Pokrecil glowa i wlepil wzrok w blat stolu. Tak czy inaczej, prosze to sobie przemyslec - rzekl Allison, wstajac z krzesla. Nie tak szybko - podniosl reke Bannerman. Zapadla pelna utajonego napiecia cisza. Nie powiedzial pan nic o tym biznesie w kamieniolomach - stwierdzil Bannerman. Co tu mozna powiedziec? - Allison wzruszyl ramionami. - Dzieki panu moglismy polozyc temu kres. -A kto za to odpowie, panie Allison? Obca spolka urzadza sobie z naszego kraju skladowisko najbardziej niebezpiecznych substancji na swiecie, a w prasie, radiu i telewizji nie slychac ani slowa na ten temat. Dlaczego? Po raz pierwszy Allison stracil pewnosc siebie. Usiadl wolno i zamyslil sie, jakby szukajac odpowiednich slow. Bannerman zauwazyl, ze na twarzy Flowersa pojawil sie usmieszek zlosliwej satysfakcji. Szczerze mowiac, panie doktorze, rzad uwaza, iz w interesie naszego kraju lezy nienaglasnianie tego skandalu. Mysle, ze zgadza sie pan z takim stanowiskiem. Nie! Nie zgadzam! - gwaltownie rzucil Bannerman. Panie doktorze, zmusza mnie pan, abym przypomnial... Ze podpisalem Official Secrets Act. Owszem, ale nie moge bezczynnie patrzec, jak pan i jemu podobni ukrywacie przed spoleczenstwem, co naprawde dzieje sie w tym kraju! Robimy to, co uwazamy za sluszne... Dlaczego, Allison? Niech pan powie. Tu chodzi o cos wiecej niz interes spoleczny. A wiec o co? Allison zlozyl rece na stole i westchnal gleboko. A jednak gdy zaczal mowic, znow wymknelo mu sie klamstwo: Te odpady... te toksyczne substancje... Tak? Pochodza z Anglii. Co takiego? - z niedowierzaniem zawolal Bannerman. Rzut oka na Flowersa i Milne'a pozwolil mu sie zorientowac, ze wiedzieli otym wczesniej. -Rzad zawarl kontrakt na ich zniszczenie z pewna holenderska firma, ktora uwazalismy za godna zaufania. Jak sie okazalo, nieslusznie. Bannerman dopiero teraz w pelni uswiadomil sobie istote dzialalnosci van Geldera. -To znaczy, ze wy ladowaliscie to swinstwo na statki w jednym koncu kraju, a oni rozladowywali je na drugim? Boze, co za farsa! 1zeby chronic swoja reputacje, chcecie to wszystko utrzymac w tajemnicy? -To nie wszystko - powiedzial Allison, starajac sie nie patrzec Bannermanowi w oczy. - Te substancje zostaly u nas wyprodukowane juz po wejsciu w zycie umow miedzynarodowych zakazujacych takiej produkcji. Ta holenderska spolka wie o tym. Moj Boze - Bannerman w oszolomieniu krecil glowa. Rosjanie lamia te umowy, Amerykanie takze; to zadna tajemnica... - ciagnal Allison. Ale nigdy im tego nie udowodniono - przerwal mu Bannerman. - Nie mozecie dobrac sie tym Holendrom do skory, bo rzuca was na pozarcie swiatowej opinii publicznej. Mniej wiecej. Musze odetchnac swiezym powietrzem - powiedzial Bannerman, wstajac od stolu. Flowers i Milne wymienili zaklopotane spojrzenia. Niech pan pomysli o mojej propozycji - powiedzial Allison. - Jest pan odpowiednim czlowiekiem do tej pracy. Bannerman wyszedl bez slowa. Wrocil do sw. Lukasza i ze swojego gabinetu zadzwonil do Shony. Podniosla sluchawke po trzecim sygnale. Wlasnie spadlem z liny - powiedzial. Na ktora strone? Czy moge przyjechac? Bede czekala - zasmiala sie. Jak sadzisz, czy na twojej wyspie nie potrzeba lekarza? - zapytal. Na pewno - odrzekla Shona. - Ale porozmawiamy o tym pozniej. Kiedy wyjezdzasz? Juz - odparl Bannerman. Kocham cie - powiedziala Shona. To dobra wiadomosc. Pospiesz sie. Bannerman odlozyl sluchawke i zabral sie do sprzatania swoich rzeczy z biurka. Opuszczajac budynek ani razu nie obejrzal sie za siebie. Byl juz przy wyjsciu na ulice, kiedy uslyszal, ze ktos wola go po imieniu. Byl to David Drysdale, szpitalny psychiatra. Od dawna probuje sie z toba skontaktowac - oznajmil. A co sie stalo? Chodzi o te twoje problemy, wiesz, nocne koszmary, uczucie niepewnosci, zagubienia... No wiec? Myslelismy, ze to kryzys wieku sredniego. Nieslusznie. Ale teraz juz wiem. Moze mi nie uwierzysz, ale... ty nie lubisz byc patologiem. Nigdy nie lubiles. To twoj pech, ze jestes w tym dobry. Nie przyszlo ci do glowy, zeby zmienic prace? Bannerman usmiechnal sie. -Tez mi nowina - powiedzial i pomaszerowal w kierunku bramy. Pociag minal ostatnie zabudowania dworca i nabierajac szybkosci rozpoczal dluga podroz na polnoc. Bannerman wyjal gazete i zaglebil sie w lekturze. Artykul na pierwszej stronie donosil o tragedii w pewnej wsi w Norfolk: wymieniony z nazwiska mezczyzna zabil siekiera cala rodzine, a nastepnie odebral sobie zycie. Z rodzinnego zdjecia patrzyly twarze jego zony i trzech corek. "W lepszych czasach" - glosil napis pod zdjeciem. "Taki spokojny czlowiek", powiedzial o mordercy jeden z jego sasiadow. "Zawsze trzymal sie na uboczu", stwierdzil inny. Mieszkancy wioski byli zaskoczeni tym, co sie stalo. -Straszne. - Mezczyzna siedzacy naprzeciwko Bannermana czytal wlasnie ten sam artykul. - W dzisiejszych czasach takie rzeczy sie zdarzaja. Bannerman skinal glowa i odlozyl gazete, by wyjrzec przez okno. Kto wie, co jeszcze moze sie zdarzyc, pomyslal. "KB" This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2009-11-30 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/