Krechowiecki Adam - NAJMŁODSI
Szczegóły |
Tytuł |
Krechowiecki Adam - NAJMŁODSI |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Krechowiecki Adam - NAJMŁODSI PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Krechowiecki Adam - NAJMŁODSI PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Krechowiecki Adam - NAJMŁODSI - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Krechowiecki Adam
NAJMŁODSI
Powieść
Tom I.
Część Pierwsza.
PIERWSZE LATA I WPŁYWY.
Polały się łzy me czyste rzęsiste.
Na me dziedziństwo sielskie, anielskie.
I.
Wśród niezmierzonej przestrzeni stepowej rozsiadła się wielka,
rozległa wieś,
Oksaniną zwana. Dziwni ludzie, którzy tu zamieszkać chcieli! Jak
okiem zasięgnąć
pustka. Gdzieś tylko daleko za wsią majaczeją rzadkie drzewa, jedno
od drugiego
o kroków kilka. Stoją naprzeciw siebie i poważnie skłaniają od czasu
do czasu
szczytami swemi, szumiąc posępnie. Drzewa stare, ale się wszerz nie
rozrosły,
tylko wystrzeliły ku niebu wysoko.
Strona 2
Zresztą oko niema gdzie spocząć, chyba na małym wzgórku wśród
wioski, gdzie
wzniesiono przed laty cerkiew obszerną, drewnianą, z wysoką
dzwonnicą. Dokoła
tego wzgórka i cerkwi ciągną się szeregami chaty duże, porządne, z
takiemiż
zabudowaniami gospo-
darskiemi. Chaty jedna od drugiej oddzielone znaczną przestrzenią;
miejsca Bóg
dał wiele, to tez ludzie nic szczędzili go sobie. Jest gdzie wznosić
stogi zboża
i siana, gdzie budować wielkie spichlerze, a co ważniejsza, jest co
chować w
tych spichrzach.
Bo ziemia to urodzajna nad podziw. Bez trudu niemal przynosi ona
człowiekowi,
czego mu tylko potrzeba, prace jego pierwotną, nie uczoną,
wynagradzając
stokrotnie.
Smutno tu, to prawda. Mieszkaniec górzystych lub lesistych okolic
załamuje ręce,
patrząc na to stepowe pustkowie. Ale bo on stepu tego nie widział
może w jasny
ranek wiosenny lub letni, gdy wszystkie kwiaty niezmierzonych
łanów otworzą swe
wonne kielichy ku promiennemu słońcu i przed zachwyconem okiem
widza roztoczą
róźnolite swe barwy; gdy krople rosy na nich w tęczowych
rozpromienia się
blaskach: gdy powietrze napełni się upajającym zapachem tego
kwiecia, ziół i
zbóż dojrzewających. Wzrok twój biegnie po tej kwiecistej przestrzeni
aż do
krańców widnokręgu, tam, kędy się on spływa w jedną całość z tym
wzorzystym
Strona 3
kobiercem, tchnącym pełnią życia i siły urodzajnej.
Stoisz zachwycony, a wokół ciebie krąży cały świat motyli, koników
polnych,
latających owadów różnych o skrzydełkach przejrzystych, a
barwnych, jak kwiaty
na ziemi. Nad twoją głową świegoce wesołe ptactwo, gwarliwe a
śmiałe, swobodne
wśród niezmierzonej przestrzeni, usiadające ze znużenia nieraz u stóp
twoich i
zrywające się znów do lotu z hałaśliwym świegotem.
I tobie także pierś się rozszerza, oddychając tem upąjającem
powietrzem stepu.
Z tych odgłosów, jakie wokół siebie słyszysz, ze świegotu ptastwa, co
się
dalekiem rozchodzi echem, z poświstu wichru, bujającego swobodnie,
z szumu
kolczastych burzanów i kłosów zboża kłaniających się ze szmerem
przez
rozstrzenie, tworzy się harmonia dziwna, która i w duszy twojej
rozbrzmiewa i
spływa się w ton melancholijnej dumki.
Rozumiesz w tej chwili tajemnicę tych pieśni, które się na tych
stepach rodzą;
rozumiesz tajemnicę tego przywiązania, które mieszkańcowi stepów
nie daje o nich
zapomnieć, nawet wśród najcudowniejszych tatrzańskich lub
alpejskich widoków.
Zniesie on z rezygnacyą smutek jesieni i straszliwą pustkę zimową,
gdy wyschłe
tylko łodygi burzanów lub martwe ścierniska, albo nie przebyte zaspy
śniegowe,
na kilka miesięcy go otoczą; zniesie on ten smutek, żyjąc nadzieją
rozkosznych
dni wiosennych i letnich, które po ciężkich dniach zimy nadejdą
znowu, pełne
Strona 4
czaru i woni, pełne słońca i ciepła.
A i smutek jesieni ma tu swój czar odrębny. W wieczór pogodny wiatr
szumi
posępnie i roznosi w powietrzu, rozsnuwa na kolcach burzanów
długie, białe pasma
pajęczyny, które barwami tęczy mienią się w blaskach różowych
skłaniającego się
ku zachodowi słońca. Tarcza jego olbrzymia, czerwona, jak
rozżarzone ognisko,
kłoni się coraz niżej i niczem nie skrywana, zapada, zda się, w ziemię,
tam, u
kresu widnej przestrzeni stepowej. Kołyszą się ku temu słońcu,
powiewem wiatru
poruszane, wysokie łodygi burzanów, ople-
cione pajęczyną jesienną, niby siecią, utkaną z różnobarwnych nitek
jedwabnych.
Ptactwo szybuje w powietrzu, lot swój zniżając ku ziemi, znużone.
Urywanym,
głośnym świegotem nawoływa się na spoczynek i szukając
schroniska, kupi się
gromadnie wokoło drzew przed chatami.
Słońce zapada coraz głębiej u krańców stepu; promienie jego,
oblewające przed
chwilą całą jeszcze przestrzeń, biegną coraz szybciej ku tarczy, do
połowy już
skrytej, a zmierzch wieczorny biegnie tuż za niemi ściga je aż na
niebieskiem
sklepieniu, które czerwoną mieni barwą, coraz to blednie, aż wreszcie
ciemnym
oblewa się błękitem.
W zimie krajobraz się zmienia, a ma także swoje niezwykłe piękności.
Nieraz już
w pierwszych dniach listopada spadają wielkie śniegi, a takich
zawieruch, jakie
się zrywają na stepach, gdzieindziej pojąć nawet nie można.
Strona 5
Nie daj Boże wyjechać wówczas dalej w stepy, człek żywym-by nie
wrócił, a i
ciała jego by nie odszukano, bo rozszarpałyby je wilki zgłodniałe, lub
zaspy
grubą warstwą pokryły. Nieustający wicher dzień i noc szaleje, że
świata bożego
nie dojrzeć; tylko ciągle niby mgła, biała a ostra, przysłania powietrze
—
czasem zaś jak zerwie się tuman śniegowy, zakręci w powietrzu i
rozsypie na
wszystkie strony z jękiem a hukiem, to w samo południe noc robi się
ciemna, a
człek tuli się do ogniska i prosi Boga, by wicher strzechy nie zerwał
lub chaty
nie zwalił.
Aż nareszcie, po kilku dniach takich, rozstępują
się chmury i tumany, wicher jęczeć przestaje i na wypogodzone niebo
wypływa
promienne słońce, odbijające się brylantowemi iskrami na białym, jak
puch
śniegu.
Oczy mrużyć musi, kto spojrzy na te cuda... Wieś cała wygląda jak
oszańcowany
obóz, każda chata zdaje się być fortecą z wysokiemi wałami, które ją
otaczają
dokoła, a nieraz wyżej dachu sięgają. Wąskie przekopy, codziennie z
wielkim
naprawiane trudem, jedyne stanowią przejście. Biedne drzewa
wyciągają połamane
swe gałązie, na których grube warstwy zmarzniętego śniegu leżą,
naginając je ku
ziemi. Na dachach chat piętrzą się zaspy fantastycznych kształtów;
jedne jak
baszty wysokie, drugie wydrążone siłą wichru, niby jaskinie — inne
znów smukłe
Strona 6
jak wieże. A wszystko to w słońcu jaskrawemi promienieje blaskami i
tając nieco,
pokrywa się kryształową lodu powłoką.
Poza wsią step znika. Powstaje na nim, jakby cmentarzysko, mogiła
za mogiłą.
Czasem dolina biała, równa, a potem kurhan wysoki; dalej znów
przepaście, fosy,
a na powierzchni szklistej, zamarzniętej widać wyraźne ślady swawoli
wichru, jak
się po niej przesuwał smugami i podnosił tumany śniegu, które
wirowały chwilę w
powietrzu, a potem przypadły do ziemi i, schwycone mrozem,
przylgnęły.
I teraz jeszcze, chociaż słońce jasno świeci, nie podobna puszczać się
samemu w
te zaspy. Zabłąkać się i zginąć w nich można bez śladu. W dzień taki
zrana, po
zawierusze, całe szeregi sań długich, a wąskich i niskich, wyjeżdżają
ze wsi.
Ludzie w świtach i kożuchach, w wysokich czapkach baranieli z
szero-
kiemi klapami na uszy, siedzą na tych saniach i powoli, ostrożnie
torują drogę.
Step rozbrzmiewa echem okrzyków, zachęcających konie do trudnego
wśród zasp
pochodu.
— A ho! a wiii! a prr! — rozlegają się nawoływania.
I zwolna, zwolna posuwa się szereg sań po szklistej powierzchni,
torując szlak
nowy wśród pustyni. Czasem wstrzymuje się szereg cały wobec
większej przeszkody,
a wtedy słychać głośną naradę co do dalszego kierunku i chwilami
silny odgłos
uderzeń rąk, skostniałych z zimna, o ramiona, dla rozgrzania.
Strona 7
Oksanina jest wsią niezwykle stepową. Inne wsie sąsiednie, niedaleko
Humania,
chociaż otoczone stepami, same jednak tworzą niby lesiste oazy, tyle
w nich
drzew, tyle ogrodów wokoło każdej chaty. W Oksaninie, oprócz
owego oddalonego i
rzadkiego gaju, lasem nazywanego, oprócz niewielkiego ogrodu przy
dworze, oprócz
kilku topól i brzóz przy cerkwi i mieszkaniu parocha, niema prawie
drzewka.
Chaty otoczone sporemi ogrodami warzywnemi; gdzieniegdzie tylko
u wejścia, na
dziedzińcu wyrasta przed chatą jedno lub dwa drzewka, kalina albo
grusza dzika.
A takie sieroty nierozwijają się dobrze: pali je skwar w lecie, a gnie ku
ziemi
i łamie wicher zimowy.
— Taka twoja dola, jak oksanińskiej kaliny — mówią tam na
oznaczenie sieroctwa
i opuszczenia.
Przez całą długość wsi ciągnie się szeroka droga, z odnogami
węższemi ku
kościołowi, ku dworowi i karczmie. Ta ostatnia, duża, długa, z
szerokiemi po
obu stronach wjazdowemi bramami, stoi w pośrodku wsi, na małej
równinie i
rozmiarami swojemi najprzód wpada w oko.
W lecie, jak dzień długi, siedziała tu przed laty, na wystającej dokoła
budynku
szerokiej przyzbie, niemłoda żydówka, w szafirowej spódnicy i
brudnej koszuli,
robiąc na drutach pończochę. Obok niej bawiło się kilku małych
żydziaków, pół
nagich, krzycząc głośno, a opodal stawał w milczeniu arendarz,
poważny Icek
Strona 8
odziany również niedbale: w łatanych spodniach szarej barwy i
kamizelce
spłowiałej z rękawami, z pod której zwisały z boku i z tyłu długie,
białe
sznurki. Stał i patrzał melancholijnie przed siebie, lakonicznie witając
podróżnych.
Poza wsią, ukryty między drzewami ogrodu, stoi dwór, duży, stary, a
niekształtnej budowy. Część jego główna, wychodząca na obszerny
dziedziniec,
trawą i zielskiem zarosły, w ziemię wlazła ze starości. Po obu
stronach
przybudowania nieco wyższe, wszakże o oknach małych i drzwiach
niskich. Całość
pod strzechą słomianą. W okół czuć pustkę i zaniedbanie.
Po lewej stronie dziedzińca widnieją zczerniałe ściany zabudowań
gospodarskich,
zupełnie snadź opuszczonych, bo nie widać tu nigdy żadnego ruchu.
Tylko przed
stajnią snuje się czasem postać parobka, w podartej siermiędze,
prowadzącego dwa
chude, mizerne konie do wody. Przed stajnią stoi tak zwane "bieda,"
wózek o
dwóch kołach. Obok stajni wielka wozownia, zwykle na oścież
otwarta, a obrócona
snadź na skład niepotrzebnych rupieci. W kącie widać wysoką, starą
najtyczankę, bez koła, na bok przekrzywioną, wspartą na osi. Obok
obszarpany
kocz na stojących resorach, z powybijanemi oknami; jeszcze jeden
wózek z dyszlem
złamanym i nic więcej.
Jeżeli wieś sama jest smutna, to dwór ten i jego otoczenie wywierają
wrażenie
prawdziwie przygnębiające. Od bardzo dawnych czasów nikt w tym
dworze nie
Strona 9
mieszkał, Właściele Oksaniny, państwo Czarnoszyńscy, mieli
wspaniałą rezydencyę
o milę ztąd, a w Oksaninie rządził, około roku , samowładnie i
niepodzielnie
ekonom, pan Jędrzej. Sipajłło. I on wszakże w tym dworze nie
mieszkał.
Na tak zwanym folwarku, wśród wsi położonym była siedziba
ekonoma, powszechnie
"panem rządcą" zwanego. Było tu daleko weselej i schludniej, niż we
dworze.
Domek wprawdzie niewielki, ale nowszy i starannie utrzymany,
otoczony był
porządnemi zabudowaniami gospodarskiemi, w około których
panował ruch ciągły i
żywy. W wozowni obok kilku mniejszych wózków i szarabanów,
elegancki wcale
powozik na resorach, którym pani Sipajłłowa wyjeżdżała co święto i
niedziela do
kościoła w Humaniu. W stajni stało kilkanaście koni rosłych, dobrze
odżywionych
i utrzymanych. Wreszcie i we wnętrzu urządzenie dworka, jakkolwiek
skromne,
znamionowało zasobność i pewną wykwintną staranność, która była
niepodzielną
zasługą pani Sipajłłowej.
Obowiązki pana rządcy nie były zbyt trudne. Raz na kwartał udawał
się on do
głównej rezydencyi swego jurysdatora, do Jurpola i zdawał z zarządu
rachunki. Wykazywały one zyski, więc w szczegóły nikt też nie
wchodził i nie
brał za złe p. Jędrzejowi, ani się dziwił, że gospodarując od lat wielu
w
Oksaninie piękną uciułał fortunkę. Mógł śmiało pomyślećo
dzierżawie, a nawet
kupnie kawałka ziemi.
Strona 10
Ale pan Sipajłło był praktyczny.
— Na co mi się narażać? — mawiał. — Na cudzem człek, proszę
łaski... panie
teo... pewniejszy. Dobrze jest — no, to dobrze. Źle? zdam — panie
teo — rraport
i basta!
Pan Sipajłło pisał raport przez dwa r, dla większej, jak powiadał,
mocy.
To przekonanie, że zdwojenie spółgłoski oznacza moc większą,
objawiło się też i
w pisowni nazwiska pana Jędrzeja, wraz z pewną w niem zmianą.
Ekonom oksaniński
nazywał się za czasów młodości Sapajło; nagłe na "rraportash"
podpisywać się
zaczął Sipajłło.
Stało się to wkrótce po ożenieniu się pana Jędrzeja.
Ożenił się ze szlachcianką. Nazwisko jej rodu wymienia Niesiecki,
ona zaś nie
sądziła nigdy, że będzie zmuszoną poślubić ekonoma. A jednak —
fortuna kołem się
toczy. Ojciec pani Natalii, niezamożny dzierżawca z okolic Oksaniny,
zostawił
umierając, swoją jedynaczkę bez żadnego zaopatrzenia. Matka nie
żyła już także,
więc dalsza rodzina wzięła z łaski sierotę i tę łaskę tak jej dotkliwie
uczuć
dawała, że gdy p. Jędrzej, oczarowany pięknemi, czarnemi oczyma
panny,
oświadczył się o jej rękę, biedna Natalka wahać się nie mogła. W
chwili rozpaczy
zapomniała o Niesieckim
i tradycyach rodu i poślubiła ekonoma, aby się na swobodę
wydostać.Źle na tem
nie wyszła. Pan Jędrzej, pomimo swej rubasznej prostoty, był dobrym,
czułym i
Strona 11
troskliwym mężem, który umiał pozyskać, jeśli nie serce, to uznanie i
przywiązanie tej nie złej w gruncie, lecz przez rodziców pieszczonej, a
potem
dolą sierocą i łaską krewnych rozgoryczonej kobiety.
Pani Natalia przywiązała się do męża, chociaż nie zapomniała nigdy
zupełnie o
strasznym "mezaliansie" i nie mogła przebaczyć mężowi jego dziwnie
brzmiącego
nazwiska. To też zaraz w pierwszych latach pożycia, nazwisko to
uległo zmianie,
którą kornem sercem przyjąć musiał i na "rraportach" zastosować p.
Jędrzej.
O Sipajłłach owych, wrzekomych przodkach męża, opowiadała odtąd
pani Natalia
cudowne historye: jako to była w księstwie żmujdzkiem niegdyś
bardzo znaczna
familia, o której w niewydanych herbarzach mnóstwo pięknych
znajduje się rzeczy.
— Koleje losu, — mówiła, wznosząc ładne oczy ku sufitowi z
westchnieniem —
koleje losu! mój dziadek stryjeczny, panie, był krakowskim
kanonikiem, a
Sipajłłowie trzęśli wtedy całą Zmujdzią.
— Nie trzęśli, jeno młócili i nie na żadnej Żmujdzi, proszę łaski —
mruczał pan
Jędrzej, nie mogąc tak odrazu uwierzyć w świetność swego
pochodzenia.
A jednak z czasem, jeśli nie uwierzył zupełnie to przywykł do tej
myśli, i już
bez protestów lub drwinek, które w początkach pożycia nieraz do rozp
a
czy, a zawsze do migreny doprowadzały panią Natalię, przyjął to, że
nagle pokój
bawialny ozdobiony został iakimś na strychu we dworze znalezionym
portretem,
Strona 12
który, wedle twierdzenia pani Jędrzejowej, miał przedstawiać jednego
ze
znakomitych antecesorów rodu Sipajłłów. Wizerunek to był
szlachcica o wąsie
sumiastym, groźnym wyrazie twarzy, w delii sobolowej.
Przybył później i ów znakomity kanonik, a wreszcie i brat kanonika,
w prostej
linii dziadek pani Natalii, mianowany przez nią starostą liwskim.
Gdy w paro lat po ślubie małżeństwo państwa Sipajłłów
pobłogosławione zostało
potomkiem płci męskiej, rozczulona pani Natalia, trzymając w
powiciu kwilącą
przeraźliwie przyszłą ozdobę rodu, lubiła, zwłaszcza przy gościach,
upatrywać
podobieństwo potomka swego do tych portretów.
— Uważasz Drusiu — mówiła pieszczotliwie do męża — nasz Jurek
ma czoło
liwskiego starosty, usta kanonika, a nos Sipajłłów.
— A hm... a hm — mruczał pan Jędrzej uśmiechnięty; kiwał głową,
wyraźnie nie
odpowiadał nic, a tylko gęstym dymem z fajki się otaczał.
Czasem jednak, gdy był kto z poufalszych gości, a pan Jędrzej w
dobrym czuł się
humorze, nie mógł się powstrzymać od żartu, i mrugając figlarnie
dużemi,
wypukłemi oczyma, szeptał na ucho, aby żona nie słyszała:
— Nie wierz, panie tego, ot bohomazy!... ani to starosta, proszę łaski,
ani
kanonik, ani Sipajłło. Czort wie kto, panie teo !
W miarę jednak, jak Jurek dorastał, pretensye rodowe małżonki
zaczęły coraz
bardziej dokuczać panu Jędrzejowi. Gniewało go to najwięcej, że pani
Natalia nie
umiała nigdy przejąć się należytemi uczuciami dla właścicieli
Oksaniny, państwa
Strona 13
Czarnoszyńskich, mówiła o nich nieraz z przekąsem, drwiąc z ich
marnotrawnego
gospodarstwa i wielkopańskich zwyczajów w Jurpolu.
— Przegospodarują oni to prędko! — mówiła z pewnem zawistnem
zadowoleniem.
— A niechże Bóg broni! — wołał na to z oburzeniem pan Jędrzej,
który od dziecka
będąc sługą Czarnoszyńskich, podobnie, jak jego dziad i ojciec,
przywiązał się
do nich szczerze i serdecznie. — Nie godzi się nawet takich rzeczy
mówić, panie
teo, zwłaszcza nam, którzy ich chleb jemy.
— A twoja praca? — przerywała pani Natalia — nic nie znaczy? Do
żadnej
wdzięczności nie jesteśmy chyba obowiązani.
Ale na tym punkcie pan Jędrzej nie znosił dyskusyi. Przechowywał on
tradycyjną
cześć i przywiązanie do swoich państwa. Je/cli w zarządzie Oksaniny
dbało swoje
przedewszystkiem dobro, a w raportach niezawsze trzymał się ściśle
rzeczywistych
cyfr wydatków i dochodów, to uważał to niejako za naturalne
zupełnie, dodatkowe
wynagrodzenie swoich zabiegów i pracy.
— Mają oni — myślał — niech mam i ja.. żona szlachcianka, panie
teo, wymaga
różnych fanaberyj. Jurko, proszę łaski, eoraz większy drab,
potrzebować
będzie dużo, na czarną godzinę też odłożyć trzeba... państwu to
bagatel, a dla
nas majątek!
I takiem rozumowaniem uspokajał buntujące się czasem sumienie.
Zresztą życie w Oksaninie płynęło równo, cicho, spokojnie. Można tu
było
Strona 14
zapomnieć o świecie i dać o sobie zapomnieć.Żyło się z dnia na dzień,
bez
wzruszeń i wrażeń, to też każdy większej wagi wypadek wrażał się na
zawsze w
pamięć mieszkańców i opowiadany był przez długie lata.
Około roku zaszedł właśnie taki wypadek, o którym dziś jeszcze
obiegają w
Oksaninie rozmaite legendy.
Był to dzień letni, pogodny. Słońce zniżało się już ku zachodowi. Od
strony
Kumania szła zwolna gromadka, złożona z mężczyzny, kobiety i
małej dziewczynki.
Mężczyzna był rosły, barczysty, odziany w kaftan długi, różniący się
nieco
krojem od zwykłych, w tej okolicy używanych siermięg; był dłuższy,
wcięty w
pasie, z szerokiemi, nieco fałdowanemi połami. Z pod wysokiej
czapki wyglądała
twarz o wybitnych rysach. Długa czarna broda, rozdzielona po środku,
oczy żywe,
bystre, przenikliwe, policzki mocno wystające, nadawały tej twarzy
cechę
charakterystyczną. Prawą ręką prowadził przytwierdzonego za
nozdrza do łańcucha
niedźwiedzia, a w lewej niósł wysoki kij żelazny, na którym się
wspierał.
Zwierzę szło zwolna, ociężale, z głową w dół
spuszczoną, widocznie znużone, senne. Dopiero, kiedy do wsi się
zbliżono,
niedźwiedź podniósł nieco łeb do góry, chrapy, przez które żelazne
ogniwo
łańcucha było przeciągnięte, rozdymał i ślepe oczy o zakrwawionych
białkach
otwierał szeroko, jakby niemi dopatrzyć chciał tego, co instynktem i
węchem
Strona 15
przeczuwał — bliskość sadyb ludzkich.
I naraz roztworzył paszczę i ryknął z pełnej piersi.
Chłop szarpnął silnie łańcuchem. Ryk niedźwiedzia przeszedł w jęk
bolu, a
zakończył się coraz cichszem, głębszem mruczeniem, niby skargą.
Biedny ślepiec
spuścił znowu łeb do ziemi i szedł zwolna z rezygnacyą niemą za
przewodnikiem
swoim, potykając się co krok na nierównej ścieżce, której garbów
widzieć nie
mógł. Chwilami, jakby z niecierpliwością, wstrząsnął wypłowiałemi
rudemi
kudłami, które bujne na grzbiecie, aż do skóry wydarte były na
bokach, znać od
częstych uderzeń żelaznego kija.
— Myś głodny — przemówiła ze współczuciem kobieta, idąca obok.
Była odziana jak zwykłe wiejskie kobiety, ale połatana jej świta i
chustka
stara, spłowiała, związana na głowie, zdradzały ubóstwo. Pomimo
ciepła, drżała.
Od czasu do czasu dreszcz ją chwytał gwałtowny, a twarz zsiniała
świadczyła, że
krew w niej krzepła. Twarz ta była wychudzona, mizerna, a nosiła
ślady ciężkiego
cierpienia, zwłaszcza w oczach, które, mgłą zasnute, podsiniałe, w
głąb zapadłe,
gasnąć się zdawały. Bezsilna, chwiejąc się na nogach, wytężając sił
ostatek, wlokła się raczej niż szła i opierała się zlekka na grzbiecie
niedźwiedzia, którego kudły gładziła od czasu do czasu kościstą ręką.
__ Psiawiara! — przerwał kacap. Nie głodny,
ino mu się iść nie chce. Nie głodna bestya! wy chyba Maryno, coście
od dwóch dni
nic w ustach nie mieli.
— Nie mogę jeść — Mykoło — nie mogę! — odrzekła
Strona 16
kobieta. Łamie mnie w rękach, w nogach i po całem ciele. Śmierć
mnie już bierze.
— Matusiu! zawołało w tej chwili, z błagalną prośbą w głosie, idące
obok
dziewczę. Miało najwyżej lat dziesięć. Mizerne także było i wychudłe,
ale
młodość walczyła zwycięzko z głodem i nędzą. W koszulinie tylko i
chustce
starej, na krzyż na piersiach związanej, szła raźno, dużemi, ciemnemi,
a
bystremi oczyma patrząc przed siebie. Teraz te oczy, zwrócone ku
matce, miały
wyraz przejmującego lęku i rzewności.
— Ot nie gadalibyście głupstw, Maryno — wtrącił kacap po chwili.
Wioska
niedaleko, napijecie się kieliszek wódki, to i skrzepła krew się obudzi.
— Zarobek lichy — dodał po chwili — czort nas zapędził w te
strony! W Humaniu
do miasta nas nie puszczono, a na przedmieściu nie zarobisz nic, ino
się
wszystkim opłacać trzeba.
Splunął ze złością.
Szli dalej w milczeniu. Dziewczyna przysunęła się do matki, która
objęła ją
czule ramieniem i tuląc ku sobie, spoglądała na nią przygasłemi
oczyma.
— Ola ty moja — Ola! szeptała z cicha, wzdychając.
— Ej, Maryno — ozwał się znowu Mykoła — żebyście ino na
prawdą tu nie
zachorzeli, bo do Żytomierza dybać jeszcze daleko, a wam, jak
mówicie, tam
koniecznie potrzeba.
Kobieta nie odpowiedziała nic, a Mykoła spozierał na nią siwem
okiem z podełba.
Strona 17
— Trzeba nam to było z chersońskiej gubernii aż tu się zawłóczyć —
ozwał się
znowu po przerwie, z widocznem niezadowoleniem. Tam człowiek
był przynajmniej
między swoimi, a tu ani zarobku, ani poratowania. Skaranie Boskie!
Splunął znów z gniewu.
— Zawróciliście mi głowę swojem gadaniem, a ja głupi uwierzył.
Włóczymy się,
jak burłaki, a z waszych obietnic czartu pociecha.
— Czekajcie Mykoła, czekajcie! — szepnęła kobieta, — niedługo się
przekonacie,
żem nie kłamała.
— Kiedy z was już grzeszna dusza wyłazi — przerwał Mykoła — a
tych waszych
bogactw, ani ojca, ani męża nie widać.
— Cicho! — zawołała żywo kobieta, zbliżając się do Mykoły i
błagalnym wzrokiem
wskazując na idącą obok dziewczynko — niech mała nie słyszy!..
— Dlaczego? — odburknął chłop, — albo to ona nie zna, że nie
mużyckie, ino
pańskie jest dziecko. Niech zna! a gdybyście zmarli, to niech ojca
szuka, ino
ślad wskażcie, bo z tego waszego gadania trudno dojść prawdy.
Mówiąc to Mykoła ciągle z podełba patrzył na Marynę, jakby z jej
twarzy wyczytać
chciał, czy w tem
mizernem ciele długo jeszcze dusza się utrzyma. Badanie to snadź nie
było
pomyślne, bo głową kiwał ciągle i spluwał od czasu do czasu.
Myśli jego pobiegły mimowoli w niezbyt daleką przeszłość. Przed
laty siedmiu,
czy ośmiu, poznał Marynę. Była to wówczas młoda i niezwykle
urodziwa kobieta.
Zkąd przybyła do małej wioski niedaleko Chersonii, Warwarówką
zwanej, nie
Strona 18
wiedział nikt. Jeden tylko stary Semen, u którego Maryna wraz z
małem swem
dzieckiem znalazła przytułek, wiedział zapewne, ale mówić nie chciał
i ciekawe
pytania opryskliwie zbywał.
— Czort wie zkąd... — mruczał. — Przyszła z małem dzieckiem na
ręku i wprosiła
się na służbę. A niech tam siedzi. Sam jestem, to mi czasem pomoże.
Ażeby to Semen czynił z dobrego serca, w to nikt wierzyć nie chciał.
Znano go w
całej okolicy jako niebezpiecznego człowieka, który sumienie miał
twardej jak
kamień. Przed laty przybył on do Warwarówki, także nie wiadomo
zkąd i nieznany
nikomu. Miał on tu wprawdzie jednego krewniaka, który za młodu
czumakował, a
potem w Warwarówce ożenił się i osiadł, ale ten krewniak z Semenem
żadnych
stosunków mieć nie chciał i innych przed nim przestrzegał.
— Zbójnik jest — mawiał — podpalacz! strzeżcie się go.
Mykoła był synem owego Semenowego krewniaka. Nicpoń to był
wielki, niespokojna
dusza w nim się tłukła, pracować mu się nie chciało i żywot wiódł
burłacki. To z
czumakami w świat daleki chodził, to Bóg
wie gdzie się wałęsał, a nieraz zbiedzony i wygłodzony do domu
wracał.
Raz przyszedłszy z takiej wędrówki, ujrzał Marynę i odrazu zachwycił
się jej
urodą. Odtąd wyrzekł się burłackiego życia, chciał osiąść w
Warwarówce i do
pracy się wziąć, byle poślubić Marynę. Ojcu swemu powiedzieć o tem
nie śmiał, bo
znał jego nienawiść do Semena i wszystkiego, co z nim jakikolwiek
miało związek.
Strona 19
Maryna onieśmielała go także, bo milcząca zawsze była,
nieprzystępna, a tak
smutna, jakby się w niewoli czuła. Tedy raz, w tajemnicy przed
ojcem, poszedł do
chaty Semena i przed nim się zwierzył.
— Zawadza wam może ta kobieta i jej dziecko — rzekł -to mi ją
dajcie, ja ją za
żonę wezmę.
Semen wielkie oczy wytrzeszczył, zęby w śmiechu szyderczym
pokazał i rzucił sio
gniewnie.
— A ty psi synu! — krzyknął — ty, burłako jakiś. Ot! czego mu się
zachciewa!...
Maryna nie dla ciebie, bo ona już wzięta.
— Jakto — zawołał Mykoła — zamężna?
Semen białkami łypnął, zaśmiał się raz jeszcze przez zęby i nie rzekł
więcej
nic. A tak się od tej pory zawziął na Mykołę, że mu już swego
obejścia
przestąpić nie dawał.
— Pilnuj ty tam chaty swego ojca — wolał - bym jej kiedy nie
podpalił za to, że
mnie podpalaczem zwie!
Zrozpaczony Mykoła zaczął pić, a wreszcie zniknął ze wsi. Rzadko
kiedy odtąd
powracał i to na krótko, aby się tylko na Marynę zdaleka popatrzeć.
A serce mu się krajało z bolu, ile razy po dłuższej niebytności na nią
spojrzał.
Kobieta nikła w oczach, chudła, mizerniała, tylko oczy, w dół wpadłe,
lśniły się
jeszcze ogniem, który duszę Mykoły przepalał.
I znowu z rozpaczy zaczynał pić, a potem uciekał.
Ludzie zaś we wsi różne opowiadali rzeczy.
Mówili, jako od czasu do czasu, raz w rok mniej więcej, przyjeżdżał
do Semenu ze
Strona 20
stron dalekich jakiś człowiek nieznany, ten sam, jak się domyślano,
który Maryno
tu przywiózł. Przyjeżdżał, odbywał z Semenem krótką narado, kryjąc
się przed
kobietą i rychło wyjeżdżał.
— Przywozi grosz Semenowi — mówiono — boć przecie darmo on
tej kobiety nie
żywi, która niewiele robi, a bardzo płacze i tylko dziecko swoje pieści.
Raz wszakże Maryna, dopatrzywszy owego nieznanego człowieka,
dopadła go, gdy
wyjeżdżał w nocy i puściła się za nim w pogoń z krzykiem i jękiem.
Aż ludzie ze
snu obudzeni z chat powybiegali. Niejeden byłby chętnie dał pomoc
niebodze,
której widocznie jakaś działa się krzywda, ale każdy lękał się zemsty
Semena.
Niedarmo krewniak jego podpalaczem go zwał, a zdarzyło się też parę
razy w
Warwarówce, że chaty i dobytek tych, którzy mu się narazić śmieli,
szły z dymem.
Patrzano więc tylko na to zdaleka, jak Semen, dopędziwszy
uciekającą, ciągnął ją
napowrót do chaty.
Kobieta w głos jęczała.
— Oj dolaż moja, dola! oj główko moja biedna.
A zlitujcie się Semenie przez Boga żywego, puśćcie mnie do swoich,
do ojca!
Semen wtrącił ją silnie do chaty, drzwi zatrzasnął i już tylko
stłumiony odgłos
łkania ztamtąd dochodził.
Odtąd Semen jeszcze surowszym był dla Maryny, a tak jej pilnował,
że z nikim
obcym słowa zamienić nie mogła. Na wszystkie jej prośby miał jednę
tylko
odpowiedź: