Krantz Judith - Póki się znów nie spotkamy

Szczegóły
Tytuł Krantz Judith - Póki się znów nie spotkamy
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Krantz Judith - Póki się znów nie spotkamy PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Krantz Judith - Póki się znów nie spotkamy PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Krantz Judith - Póki się znów nie spotkamy - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 JUDITH KRANTZ PÓKI SIĘ ZNÓW NIE SPOTKAMY Till We Meet Again Przełożył Wojciech Usakiewicz Steve'owi, jeszcze raz, za całą moją miłością wczoraj, dziś i jutro Setkom pilotek z ponad tuzina krajów, tym wspaniałym kobietom, które latały w brytyjskim Pomocniczym Transporcie Powietrznym od września 1939 aż po listopad 1945, biorąc udział w dostarczaniu Strona 2 samolotów Królewskiej Marynarki i Królewskich Sił Powietrznych na lotniska rozrzucone po całych Wyspach Brytyjskich i dowodząc tym, że kobiety mogą zręcznie, nieustraszenie i bezpiecznie latać wszystkim, co ma skrzydła, od myśliwców począwszy a na czterosilnikowych bombowcach skończywszy. Strona 3 PROLOG Jak to możliwe, że nadeszły sześćdziesiąte urodziny, zastanawiała się Eve, wicehrabina Paul-Sebastian de Lancel i największa dama w Szampanii, wszak od rana jej duch tryskał energią, radosną niczym kwitnący sad, kołysany wiatrem na tle bezchmurnego nieba? Przed śniadaniem, podobnie jak codziennie rano, wymknęła się popatrzeć na winnice położone najbliżej zamku Valmont, rodowej siedziby Lancelów. Ciepły początek kwietnia 1956 roku sprawił, że z zawiązków wystrzeliła niezwykła wprost liczba młodych winnych pędów. Przez całą tę żyzną okolicę, od marnych hektarów należących do robotników rolnych po olbrzymie posiadłości producentów najwykwintniejszych marek szampana, takich jak Lancel, Molit & Chandon lub Bollinger, określanych we Francji jako Grands Marques, z jednego świeżo zazielenionego wzgórza na drugie niosła się wieść o urodzaju. Znacznie później, ubierając się na uroczysty obiad urodzinowy, Eve de Lancel pomyślała, że jej szczęście nie ma nic wspólnego z perspektywą obfitych zbiorów. Te były zawsze problematyczne, obiecująca hojność wiosny nie zapewniała bowiem jesiennego spełnienia. Dzień nadbiegł tanecznym krokiem, gdyż miała z nią świętować w Valmont cała rodzina. Jeszcze na chwilę przed dwunastą w nocy miała pięćdziesiąt dziewięć lat. W minutę później stała się sześćdziesięciolatką. Eve stawiała sobie w myślach pytanie, dlaczego jej wiek nie wyraża się dziś liczbą pięćdziesiąt dziewięć z dodatkiem paru godzin? Czy człowiek musi osiągnąć sześćdziesiąt lat, żeby wiedzieć bez cienia wątpliwości, iż zestawienie liczby sześćdziesiąt z jego osobą jest nonsensowne, bez Strona 4 względu na to jaką głupotę symbolizuje dla świata? Czyżby był to uniwersalny sekret wszystkich, którzy przekroczyli sześćdziesiątkę jedynie po to, by stwierdzić, że wciąż czują się na... no: choćby na trzydzieści dwa? A może jeszcze młodziej, powiedzmy... na dwadzieścia pięć? Tak, chyba właśnie na dwadzieścia pięć, uznała Eve, dokonując śmiałej konfrontacji z własnym odbiciem w dobrze oświetlonym lustrze na toaletce. Szybko policzyła. Kiedy miała dwadzieścia pięć lat, mąż praco wal jako pierwszy sekretarz ambasady francuskiej w Australii, córeczka Delphine skończyła trzy lata, a jej młodsza siostra Freddy, według metryki Marie-Frédérique, miała zaledwie półtora roku. Takiego okresu matczynych trosk jak wtedy nie chciałaby przeżyć nigdy więcej; stwierdziła to z uczuciem ulgi. I Freddy, i Delphine były teraz w Valmont, obie dorosłe, z własnymi dziećmi. Przyjechały do zamku tego rana, Delphine z Paryża a Freddy z Los Angeles, tak dokładnie obłożone mężami, potomstwem, niańkami i bagażami, że pewnie dopiero teraz skończyły się rozpakowywać. Zięciowie Eve obiecali zatrzymać dzieci na dworze najdłużej jak można. W tej chwili w zamku nie było innych członków rodziny Lancelów poza kobietami i Eve poczuła przemożne pragnienie znalezienia się razem ze swymi dziewczętami. Zadzwoniła. W drzwiach sypialni ukazała się służąca. - Josette, czy mogłabyś poprosić moje córki, żeby przyszły do salonu, a Henriego o przyniesienie kieliszków i szampana, oczywiście różowego, rocznik 1947. Żadna z dziewcząt nie potrafiłaby w pełni zrozumieć, że różowy szampan z wyśmienitego rocznika jest najrzadszym winem musującym, Strona 5 jakie kiedykolwiek wyprodukowano na tej planecie, ale Eve była akurat w odpowiednim nastroju, by poczęstować je bez wyjaśnień. Obiad miano podać wieczorem, o nietypowo wczesnej porze, jako że wszystkie wnuki, które mogły już usiedzieć przy stole, zostały włączone do uroczystości. Odświeżająca lampka szampana o piątej, na pół godziny przed spodziewanym hałaśliwym powrotem mężczyzn i chłopców, była jak najbardziej na miejscu. Eve zarzuciła na siebie luźny, bogato zdobiony falbankami peniuar z różowej tafty w specjalnej tonacji przypominającej prawie, jeśli nie zupełnie, pióra flaminga. Materiał odbijał wiosenne promienie słońca ukośnie wpadające przez okno i prawie przywracał jej blond włosom niezwykły odcień, jakim lśniły dawniej. Cóż, zbliżająca się starość... Eve doszła do wniosku, że nie może wstydliwie unikać tego drażniącego, lecz koniecznego słowa... starość obchodziła się z nią nadzwyczaj dobrze. Eve miała gładkie ciało, poruszała się z dystynkcją i naturalną gracją kobiety, wyrosłej na nastolatkę w ostatnich latach panowania Edwarda VII. Wówczas sylwetka znaczyła niemal tyle samo, co uroda. Na wspomnienie dawno minionej niewinności miłych, choć zaprawionych goryczą dni przed pierwszą wojną światową Eve uniosła brwi, a na jej ustach pojawił się dyskretny, nieco kpiący uśmieszek. - Mamo? - zabrzmiał u drzwi salonu głos Delphine. - Wejdź, kochanie - zawołała Eve do starszej córki, szybko opuszczając sypialnię. Delphine wsunęła się do salonu w szykownej białej sukni z jedwabiu, zamówionej, podobnie jak i inne jej stroje, u Diora, i z rozkoszą zapadła się w głębokim fotelu krytym brokatem. - Och, jak wspaniale być tutaj - westchnęła niemal tonem skargi. Strona 6 - Zdaje się, kochanie, że nie najlepiej wyglądasz. - Ach, mamo, po co mi tyle dzieci? - wykrzyknęła Delphine, wyraźnie nie oczekując odpowiedzi. - Dzięki Bogu, bliźniaki mają już dziesięć lat i mogą się sobą zająć, ale reszta! Paul-Sebastian i Jean-Luc bili się przez cały dzień. Żeby przynajmniej to było dziewczynką. - Z nadzieją poklepała się po brzuchu. - Czyżbym w końcu nie zasługiwała na dziewczynkę? Przecież chyba powinno stać się zadość sprawiedliwości? Podniosła głowę i spojrzała na matkę, jakby Eve mogła dać jej pewną odpowiedź. Zmęczenie nie naruszyło wyjątkowej urody Delphine. Nic nie było w stanie zaćmić magnetyzmu wielkich, szeroko rozstawionych oczu, chronionych nieruchomą tarczą wysokiego czoła. Nic nie spędziłoby z warg wiecznie obecnego w kącikach ust tajemniczego uśmiechu, ani nie zdołałoby zmienić precyzyjnie wymierzonej odległości między wierzchołkiem lekko zachodzącego na czoło trójkąta włosów, a prześlicznym małym podbródkiem. Tę twarz w kształcie serca podziwiały miliony. Delphine była najsławniejszą aktorką filmową we Francji... W wieku trzydziestu ośmiu lat znajdowała się w rozkwicie kariery, racjonalnych Francuzów kobieta fascynuje bowiem bardziej po skończeniu trzydziestego piątego roku życia niż w okresie niedojrzałej pierwszej młodości. - Aż dziw bierze, że jeszcze nie masz córki - odparła Eve, delikatną pieszczotą muskając upięte na kształt dzwonu brunatne włosy Delphine. Henri wniósł na tacy kieliszki i szampan. - Czy otworzyć, madame? - Dziękuję, sama to zrobię. - Odesłała go skinieniem dłoni. Zgodnie z tradycją, châteleine de Valmont, inaczej mówiąc pani Strona 7 domu, osobiście otwierała pierwszą butelkę i nalewała z niej, kiedy tylko zdarzała się uroczysta okazja, a ta chwila prywatności z córkami była dla Eve bardziej uroczysta niż zbliżający się wieczorny obiad, choćby nie wiadomo jak galowy. - Gdzie jest Freddy? - spytała Eve córkę, która rozkosznie pojękując, zażywała cudownego relaksu; odrzuciwszy lśniącą głowę i kruche ramiona do tyłu, niedbale oparła je na stosie brokatowych poduch. - Kąpie dzieci. Ledwie mogę uwierzyć, że Freddy wyprodukowała dwóch malutkich chłopców w niecałe dwa lata. Z pewnością chce nadrobić stracony czas. - Czy niania nie może ich wykąpać? - dopytywała się dalej Eve. - Normalnie to robi - odparła Delphine rozbawionym tonem. - Ciągnęli tę biedną kobietę z Kalifornii, prawie dziesięć tysięcy kilometrów, ale właśnie teraz Freddy za nic nie może się odczepić od własnych latorośli. - Kto tu wzywa mojego imienia nadaremno? - spytała Freddy, szybko wchodząc do pokoju lekko buńczucznym krokiem, który zawsze nadawał jej chodowi sprężystość. Miała trzydzieści sześć lat i stanowiła żeńskie wydanie Robin Hooda; podobieństwo było teraz żywsze niż kiedykolwiek. Z jej wesołych oczu rozbójnika biła pełna werwy bezpośredniość, gotowość do podjęcia każdego wyzwania z radosną beztroską, a uśmiech odznaczał się niefrasobliwością. Potrząsnęła szczotką do włosów. - Delphine, zlituj się nade mną. Zrób coś z moją fryzurą, wszystko jedno co! Jesteś w tym dobra, a ja, jak wiesz, nie rokuję najmniejszych nadziei. Strona 8 Freddy zgrabnie opadła na jeden z foteli. Przez krótką chwilę jej nogi, odziane w zapryskane wodą, białe płócienne spodnie, rysowały w powietrzu zadziwiające arabeski, unosząc się w energicznym wymachu nad bocznym oparciem. Eve pomyślała, że z samego sposobu, w jaki Freddy się porusza, można odgadnąć w niej urodzonego piło ta, panującego w locie nad każdą maszyną. Rude włosy córki przypominały barwą staroświecki, dobrze wypolerowany miedziany rondel, a jaskrawością przyciągały wszystkie spojrzenia, gdziekolwiek Freddy się pokazała. Były przy tym tak krnąbrne i zbuntowane, iż żaden fryzjer nie potrafił ich oswoić. Przez cały okres, robionej przez Freddy wbrew wszystkim, oszałamiającej kariery jednego z najlepszych pilotów na świecie, w ciągu chwalebnych i pełnych brawury lat drugiej wojny światowej, jedynie kask lotniczy mógł poskromić tę nawałnicę włosów. Eve zlustrowała dwie zadziwiająco różne, lecz w równym stopniu nieokiełznane, śmiałe, zawzięte i ekstrawaganckie córki, które czas korzystnie przemienił w kobiety. - Wypijecie ze mną kieliszek? - spytała i pochyliła się, by szybkim skrętem szczypiec ze stępionymi krawędziami, które zaprojektowano specjalnie do tego celu na wiele pokoleń wcześniej, odkorkować butelkę szampana Lancel'47. Nalała go do swojego kieliszka na wysokość kilku centymetrów, energicznie zamieszała w kryształowym naczyniu, żeby poruszyć ustałe wino, i przyglądała się, jak z powierzchni bladoróżowego płynu ulatuje biała piana. Eve skosztowała łyk, stwierdziła, że zgodnie z oczekiwaniami trunek jest wyborny, zręcznie napełniła wszystkie trzy kieliszki i podała jeden Freddy, a drugi Delphine. - Nigdy nie zapomnę smaku pierwszego szampana w moim życiu - Strona 9 powiedziała Freddy. - Tutaj, na tarasie, kiedy wszyscy wróciliśmy po pierwszym pobycie w Kalifornii. Który to był rok, mamo? - Niezwykła nostalgia przeniknęła jej spojrzenie. Oczy były tak intensywnie i niewiarygodnie niebieskie, jakby roztopiło się w nich niebo. - Tysiąc dziewięćset trzydziesty trzeci - odparła Eve. - Miałaś zaledwie trzynaście łat, ale twoja babka orzekła, że dorosłaś już wystarczająco. - Co zrobiła prababcia? - zabrzmiał głos od strony drzwi. Do pokoju wślizgnęła się Annie, czternastoletnia córka Freddy, ubrana w dżinsy i męską koszulę z podwiniętymi rękawami. - I dlaczego nie zaproszono mnie na to przyjęcie? - Czy przypadkiem nie powinnaś być na dworze z innymi? - spytała Freddy, starając się powiedzieć to tonem własnej matki. - Czyżbym była podobna do tatusia albo do nieznośnego małego chłopca? - spytała z anielskim, bezczelnym uśmiechem. - Jestem jedyną dziewczyną w tym pokoleniu rodziny i wolałabym zdechnąć niż pętać się w takim tłoku. Byłam w swoim pokoju. Przespałam pół godziny i zamierzam się bawić przez całą noc, a w każdym razie zamierzałabym, gdyby był tu do tańca ktoś poza krewnymi. - Annie przyjrzała się z zachwytem pozostałym obecnym. Uważała się za „decydowanie najbardziej dorosłą i najmądrzejszą ze wszystkich kobiet w rodzinie Lancelów, w pewnym sensie nawet bardziej dojrzałą niż jej uwielbiana babka. - Annie, w co się chcesz ubrać do obiadu? - spytała Eve. - Nie mam co na siebie włożyć - powiedziała Annie, z goryczą kręcąc kudłatą głową. Strona 10 - Przywiozłaś dwie walizki strojów - zaśmiała się Freddy. - Ale nic odpowiedniego akurat na tę okazję. Babciu, czy mogę zajrzeć do twojej szafy? - Najpierw wypij kieliszek szampana - zaproponowała Eve. Nie odmówiłaby Annie niczego, choćby życzenie było wyjątkowo niestosowne. Annie zabrała się do wina z zaciekawieniem. Nigdy przedtem nie piła szampana, a zawsze gdy próbowała czegoś po raz pierwszy, zgodnie z francuską tradycją wyrażała w myślach życzenie. Annie zmarszczyła czarujący nosek, pociągnęła duży łyk, starannie go posmakowała w sposób podpatrzony u innych i przełknęła z wyrazem zamyślenia. - Hmmm. - Wyraziła milczące życzenie i skłoniwszy głowę, upiła następny łyk. - Czy zauważyłaś coś szczególnego? - spytała Eve. - Tak. W ustach miałam jeden smak, a potem, kiedy przełknęłam, poczułam inny, jakby ciepło na dnie gardła. - Coś takiego - powiedziała Eve - zdarzyło ci się tylko dzięki temu, że to jest wyśmienity szampan. Ten posmak nazywa się Pożegnaniem. Annie pociągnęła jeszcze jeden duży łyk, odstawiła kieliszek i znikła, kierując się ku największej szafie w sypialni. - To dziecko jako jedyne z was ma normalne podniebienie - podnieconym głosem oznajmiła córkom Eve. - Żadna z was przez te wszystkie lata nie zwróciła uwagi na Pożegnanie. Freddy, co sądzisz o tym, żeby w lecie przysłać tu Annie na początki nauki. Niech się dowie, jak robimy szampan. Przyjdzie dzień, że ktoś będzie musiał przejąć siedzibę Lancelów. Strona 11 - Myślałam, że w lecie będzie się uczyła latać, ale jeśli miałaby ochotę przyjechać tutaj, to czemu nie? Annie wróciła z sypialni trzymając wieszak, na którym znajdowała się czerwona szyfonowa sukienka z cienkimi ramiączkami i małym marszczonym stanikiem. Ramiączka oraz pasek ciasno opinający smukłą talię były gęsto zdobione imitacjami diamentów, które lśniły z niewiarygodną świeżością, jakby zatrzymano na nich punktowe światło reflektora. Dolna część sukienki igrała w powietrzu, roztańczone warstwy szyfonu migotały rąbkami na różnych wysokościach. Nawet na wieszaku sukienka wyglądała jak magiczna, zupełnie jakby wiodła własne życie, miała historię i, o dziwo, złożoną osobowość, setki jaźni. - Babciu, popatrz na nią! Nigdy przedtem jej nie widziałam. Jest bajeczna! I założę się, że na mnie pasuje - dodała Annie znacząco. - Gdzie znalazłaś tę sukienkę? - spytała Eve poruszona. - W najciemniejszym kącie szafy. Mrugała wprost do mnie. - Zapomniałam... zapomniałam, że ona tam jest. To stara sukienka, Annie. Musi mieć... Och, ponad czterdzieści lat. - Wszystko mi jedno, ile ma lat. Jest lepsza niż nowa. Na jakie okazje ją nosiłaś? - Nie ja ją nosiłam, lecz Maddy. Delphine i Freddy zafascynowane pochyliły się do przodu. A więc tak wyglądała sukienka Maddy, pomyślała Delphine. Sukienka będąca częścią rodzinnego skandalu, o którym Delphine dowiedziała się dawno temu. Nigdy jeszcze nie widziała jej na własne oczy, chociaż nasłuchała się o niej o wiele więcej, niż miałaby ochotę. Freddy była zaintrygowana. Oczywiście, wiedziała o Maddy, ale nie wyobrażała sobie, że w sukience Strona 12 może być tyle życia; zupełnie jakby w pokoju towarzyszyła im jeszcze jedna osoba. Freddy sama była przywiązana do pewnej czerwonej sukienki, której nie wyrzuciłaby za nic, ale nie przyszłoby jej do głowy, że mama może łączyć tak wielki sentyment z sukienką Maddy. Eve znów napełniła wszystkie kieliszki. - Myślę, że powinnyśmy wypić za Maddy - oświadczyła z wesołym błyskiem w oczach. Na policzki wystąpił jej lekki rumieniec. Bez względu na to, co wiedziały jej córki na temat Maddy, nie były w stanie zrozumieć, dlaczego Eve zachowała tę sukienkę. Są rzeczy, których nigdy nie udaje się... ani nawet nie zamierza w pełni ujawnić przed innymi. Panie de Lancel trzymały kieliszki wysoko w górze. - Za Maddy! - powiedziały. - Kimkolwiek była - dodała Annie, uniósłszy swój kieliszek. Strona 13 1 Eve Coudert wyciągnęła pięciofrankowy banknot w kierunku kasjera. Obdarzyła go nonszalanckim uśmiechem, płacąc za lot w balonie napełnionym ciepłym powietrzem, który spoczywał na uwięzi na obszernym polu La Maladiere pod Dijon, gdzie trwał ostatni dzień wielkiego pokazu lotniczego 1910. - Czy pani jest sama, mademoiselle? - spytał zaskoczony kasjer. Rzadko zdarzało się widzieć tak młodą kobietę bez opieki, szczególnie jeśli była równie pociągająca. Z zainteresowaniem popatrzył na nią, szybko i ze znawstwem sporządzając rejestr wdzięków. Spoglądała na niego spod brzegu słomkowego kapelusza szarymi oczami, wystarczająco ciemnymi, by usidlić diabła. Linia obu brwi biegła skośnie do góry niczym para skrzydeł. Włosy, których barwę zdradzał ciężki kok, miały trudny do nazwania, lecz ekscytujący odcień, coś pośredniego między rudym i złotym; pełne, uśmiechnięte wargi były natomiast różowe, podobnie jak policzki. - Mój mąż ma lęk wysokości, monsieur - powiedziała, przydając uśmiechowi znaczący cień, który dawał kasjerowi do zrozumienia, że osoba mówiąca dobrze wie o jego nieustraszonym stosunku do wysokości i podziwia go za odwagę. Oho, pomyślał z przyjemnością, ta czarująca osóbka z prowincji mimo młodego wieku wcale nie jest taka niewinna, na jaką wygląda. I śledząc Eve tęsknym spojrzeniem, lecz bez dalszych pytań, wręczył jej bilet uprawniający do lotu. Ujął jej dłoń obciągniętą rękawiczką i szarmancko pomógł wsiąść do plecionego kosza gondoli, mieszczącego pięć osób. Strona 14 Jedną ręką Eve zebrała wąską, białą, pikowaną spódnicę, drugą kurczowo trzymała modny kapelusz z szerokim rondem, przybrany szeleszczącymi kwiatami centyfolii z różowego jedwabiu. W oczekiwaniu na odrzucenie licznych worków z piaskiem, które trzymały olbrzymi balon na ziemi, nerwowo stukała o dno gondoli niskimi, sznurowanymi butami ze spiczastymi noskami. Starała się nie przyglądać współpasażerom. Odwróciła się do nich plecami, oparła o sięgającą pasa boczną ściankę gondoli i jak najgłębiej wcisnęła podbródek w wąski, sztywny kołnierzyk, tak że jego obszyte koronką brzegi wpiły się w jej delikatną skórę, niemal kryjąc twarz. Była niedziela, dwudziestego piątego sierpnia, wyjątkowo upalne popołudnie, Eve drżała jednak z tłumionej niecierpliwości, a tymczasem robotnicy z obsługi żwawo kręcili się wokoło, pokrzykując do siebie. Nagle olbrzymi czerwony balon wystartował z całkiem nieoczekiwaną prędkością i w zaskakującej ciszy. Oszołomiona magicznym wrażeniem, Eve nie zwracała uwagi na miasto poniżej - piękną, starą stolicę Burgundii, którą król Franciszek I uhonorował kiedyś okrzykiem: „Ach, cóż za piękne miasto z setką kościelnych wież!”. Spoglądała prosto ku odległemu horyzontowi, zaszokowana pierwszym przelotnym obrazem dalekiej linii zielonych i żółtych pól, która z każdą chwilą stawała się grubsza. Ależ ten świat jest bezkresny, pomyślała, ogarnięta tym samym dziecięcym zachwytem, co pozostali pasażerowie. Zapominając o dotychczasowej ostrożności, nakazującej jej odsunąć się od trzech mężczyzn, którzy także wykupili bilety, Eve obróciła się i zaczęła gapić, porwana panoramą, w cudowny sposób obejmującą także ją. Nieświadomie rozrzuciła ramiona, chcąc otoczyć nimi niebo. W Strona 15 chwili gdy uległa temu przemożnemu impulsowi, nagły poryw wiatru pochwycił balon. Pod wpływem szarpnięcia szpilka do włosów przestała trzymać i kapelusz pożeglował w dal. - O nie! - wykrzyknęła Eve. Tym pełnym niedowierzania zawołaniem przyciągnęła wzrok wszystkich mężczyzn w gondoli. Zobaczyli przerażoną dziewczynę, której wiatr rozrzucił niefachowo zrobiony kok, a włosy powiewały teraz we wszystkich kierunkach, jakie tylko może wskazać kompas. Twarz i włosy do pasa zdradzały jej wiek, tak samo jak kapelusz dotąd go maskował. - Panna Coudert! - Eve! - Dzień dobry, panie Blondel. Dzień dobry, panie Martineaux - powiedziała Eve drżącymi wargami, usiłując grzecznie się uśmiechnąć, tak jak zwykle gdy witała tych właśnie przyjaciół ojca przy rzadkich spotkaniach; Eve Coudert miała zaledwie czternaście lat, toteż matka nie pozwalała jej jeszcze nawet pomagać przy podawaniu ciasta na popołudniowych herbatkach. - Czy to nie przerażające? - dodała, szukając uspokojenia w najdoroślejszym tonie, na jaki umiała się zdobyć. - Daj spokój nonsensom, Eve - wyrzucił z siebie wzburzony Blondel. - Skąd się tu wzięłaś? Gdzie jest twoja guwernantka? Czy rodzice w ogóle mają pojęcie... nie, oczywiście, że nie mają! Eve pokręciła głową. Nie miało sensu wyjaśnianie, że za wszelką cenę musiała polecieć balonem, że przez podniecające do szaleństwa pierwsze trzy dni pokazu czekała na to z coraz większym pragnieniem, że wykorzystała chwilę, gdy ojca wezwano do pacjenta a matka ucinała zwykłą popołudniową drzemkę, i uśpiła czujność guwernantki, panny Strona 16 Heleny... Nie, jakoś nie wydawało jej się, by cokolwiek z tego nadawało się do powiedzenia. - Jestem tutaj - powiedziała spokojnie, wiedząc już, że trzeba będzie zapłacić nieuniknioną cenę - ponieważ wszyscy mówią, że my, Francuzi, podbiliśmy w końcu przestworza. Chciałam to zobaczyć na własne oczy. Blondel rozdziawił usta, pozostali dwaj mężczyźni nie usiłowali powstrzymywać śmiechu. Jedyne dziecko doktora Didiera Couderta jest niewątpliwie bezczelną dziewuchą, pomyślał Martineaux, ale jej obecność dodaje szczególnego czaru tej nadzwyczajnej chwili. Nie przegapił zgrabnej talii ani szczupłej kostki, które Eve już miała, podobnie jak rysującego się dopiero, lecz niedwuznacznego konturu młodej piersi pod krótkim, pikowanym bolerkiem i obcisłą koronkową bluzką od jej najlepszego stroju. - Blondel - powiedział autorytatywnie Martineaux. - Panny Coudert nie może tu spotkać żadna krzywda. Po powrocie na ziemię osobiście odprowadzę ją do domu. - Czy sądzi pan, że moglibyśmy najpierw poszukać ma... mojego kapelusza? - spytała Eve. - Myślę, że wciąż jeszcze leci swoją drogą, mademoiselle. Jeśli się nie mylę, szybował na południe, ku Nuits-Saint-George. Mimo wszystko spróbujemy. - Dziękuję panu - odparła z wdzięcznością. Gdyby tylko udało im się znaleźć kapelusz, to może matka nie złościłaby się tak bardzo, jak przewidywała Eve. Ale było jej w zasadzie wszystko jedno, co stanie się z nią potem, bo nawet gdyby kapelusz miała zjeść koza, to przecież był wart, stanowczo wart poświęcenia za szybowanie w powietrzu, za to że Strona 17 Eve mogła w końcu zobaczyć, jak szeroki jest świat. Nie umiała sobie wyobrazić, jak czują się piloci, którzy przybyli do Dijon z całej Francji na wielkie zawody lotnicze. Choćby Marcel Hanriot, który mimo ledwie szesnastu lat już zdobył większość nagród. Ten narodowy bohater latał z większą prędkością niż kilometr na minutę. W każdym razie... przebiegło Eve przez myśl, gdy balon zaczął opadać, a ona spoglądała na dwadzieścia pięć tysięcy ludzi kłębiących się o wiele niżej... w każdym razie ona też wzniosła się w przestworza, ona też przekroczyła spojrzeniem codzienny horyzont własnego dzieciństwa. Przynajmniej przez tych kilka niezapomnianych chwil czuła więź ze wszystkimi podniebnymi korsarzami. Doktor Didier Coudert, ojciec Eve, był zajętym człowiekiem. Specjalizował się w chorobach wątroby. Dokonał w ten sposób słusznego wyboru, żył bowiem w kraju, gdzie kłopoty z wątrobą zdarzały się ludziom czterokrotnie częściej niż jakiejkolwiek innej nacji na świecie, a to dlatego, że zawsze za używanie życia dostaje się pewnego dnia rachunek. Choć żałował, że nie ma chłopca, kochał Eve, ale praktyka pochłaniała go o wiele za bardzo, by poświęcał uwagę edukacji córki. Tą dziedziną zarządzała jego żona i nawet kiedy po eskapadzie Eve w czasie pokazu lotniczego uznała ona za konieczne pohamowanie niestosownej dziecięcej ciekawości świata, co skończyło się schowaniem pod klucz wszystkich książek z biblioteki, doktor nie zgłosił sprzeciwu. Rodzina Coudertów mieszkała w okazałym domu przy Rue Buffon, wytwornej ulicy w samym sercu starej części Dijon. Doktor Coudert jako nowoczesny człowiek był właścicielem pierwszego w mieście automobilu dion-bouton. Wciąż jednak zatrudniał stangreta i trzymał dwa piękne Strona 18 konie, żeby żona, Chantal, mogła składać zwyczajowe wizyty towarzyskie, jeżdżąc w lśniącym, ciemnozielonym koczu, tak jak robiła to przez cały czas ich małżeństwa. Chantal Coudert, dziedziczka pokaźnej fortuny, prowadziła gospodarstwo twardą ręką. Jeszcze na długo zanim Eve, w wieku czternastu lat, stała się tematem szokujących plotek, było nie do pomyślenia, by dziewczynka poszła dokądkolwiek sama. Od czasu owej nieprawdo podobnej przygody guwernantka nie pozwalała dziewczynce zniknąć z oczu przyzwoitki nawet wtedy, gdy Eve piła z przyjaciółką popołudniową filiżankę czekolady w czasie wizyty uzgodnionej przez obie matki. Dziewczynka miała towarzystwo na spacerach z koleżanką w parku Colombiere lub ogrodach Arquebuse. Doglądano jej ściśle, kiedy oddawała się nieczęstej wówczas grze w tenisa. Przyzwoitka prowadziła ją również do spowiedzi w pobliskiej katedrze pod wezwaniem świętej Benigny. Sądzono, iż wciąż zagrażają Eve wybryki jej własnej natury. Jak większość dziewcząt z tej klasy społecznej, Eve żyła w świecie kobiet. Uważano, że poważna nauka w szkole nie jest dla niej niezbędna. Nauczyciele przychodzili do domu, ich przełożoną była dominikanka, która wykładała Eve język francuski, a także najogólniejsze wiadomości z matematyki, historii i geografii. Dziewczynka miała nauczycieli tańca, muzyki i malarstwa. Wszyscy dawali jej lekcje pod okiem panny Heleny. Tylko lekcje śpiewu z czcigodnym profesorem Dutourem z konserwatorium odbywały się poza domem przy Rue Buffon. *** Jesienią roku 1912 Chantal Coudert siedziała, popijając gorącą czekoladę w swym luksusowym, oświetlonym gazem buduarze, Strona 19 dyskutując z siostrą, baronową Marie-France de Courtizot, która przyjechała w odwiedziny z Paryża, o wiecznie absorbującym problemie, czyli o córce. Skąd to się bierze, myślała matka Eve w przypływie rozdrażnienia, że Marie-France, której związek nie doczekał się błogosławieństwa nawet w postaci jednego jedynego dziecka, uważa się za autorytet w sprawach opieki nad Eve oraz jej wychowania i nazywa dziewczynkę „ulubioną siostrzenicą”, zupełnie jakby uhonorowała ją tym tytułem, wybierając spomiędzy licznych kandydatek? Oczywiście, Marie-France zadzierała nosa, to normalne u córki dobrze sytuowanych mieszczan, której udało się poślubić barona i wżenić w arystokrację. Puszenia się z jej strony można było oczekiwać, miała zresztą do tego święte prawo, ale samo małżeństwo nie upoważniało jej przecież do czucia się ekspertem w sprawach, w których tylko matka mogła mieć coś do powiedzenia. - Niepotrzebnie się martwisz, moja droga Chantal - mówiła baronowa, dotykając warg ładną lnianą serwetką i sięgając po kolejnego ptysia - Eve jest wspaniałą dziewczynką i sądzę, że wyrasta już z tej śmiesznej dziecięcej żywiołowości. - Chciałabym mieć tyle pewności co ty, tym bardziej że żadna z nas nie wie naprawdę, co się lęgnie w jej głowie - odparła Chantal Coudert wzdychając. - Czy mama znała nasze myśli, Marie-France? Musisz mieć bardzo krótką pamięć. - Nonsens. Mama była dla nas o wiele za surowa, więc naturalnie niczego jej nie mówiłyśmy... niczego co miało znaczenie. - Próbuję wychowywać Eve tak, jak nas wychowywano. Ostrożności nigdy nie za wiele. Strona 20 - Czyżbyś naprawdę chciała powiedzieć, Chantal- wykrzyknęła baronowa - że wszystko, co kiedykolwiek mówiłaś Eve o jej przyszłości w roli zamężnej kobiety, wyraża się maksymą: „Rób to, czego życzy sobie twój mąż”? - Po co ma wiedzieć więcej? Czy ta jedna rada nie wystarcza? Wiesz, Marie-France, zrobiłaś się stanowczo za bardzo paryżanką. Baronowa szybko podniosła filiżankę do ust. Jej skromna, starsza siostra nigdy nie zawodziła, zawsze rozbawiała ją pruderyjnym zachowaniem. - Czy kiedy Eve skończy osiemnaście lat, pozwolisz mi wydać dla niej bal w Paryżu? - wystąpiła z propozycją. - Oczywiście, Marie-France. Ale nie wcześniej niż urządzimy bal w Dijon, inaczej ludzie się obrażą. Muszę się liczyć z Amiotami, Bouchardami, Chauvotami. - Gauvinami, Clergetami, Courtoisami, Morizotami... mój Boże, doskonale wiem, kto będzie na tym balu, już teraz widzę wszystkie twarze. Mogę sobie wyobrazić odpucowanych, świeżo upieczonych absolwentów szkoły świętego Franciszka Salezego, tę armię męskości, której dopiero co sypnął się wąs. A potem przyjdzie zima pełna bezwstydnych uciech, jakich może dostarczyć tylko Dijon. Bal Czerwonego Krzyża! Bal elewów Saint- Cyr! Ubaw po pachy! Nie wspomnę już o kwestach dobroczynnych, koncertach, a nawet zaproszeniu na polowanie w lesie Chatillon, bo przecież Eve świetnie jeździ konno. Czy przypadkiem nie oszaleje od tylu podniet? - Śmiej się, śmiej, Marie-France. Wolno ci. Ale większość dziewcząt dałaby wszystko, żeby zamienić się z Eve - powiedziała madame Coudert