Krantz Judith - Póki się znów nie spotkamy
Szczegóły |
Tytuł |
Krantz Judith - Póki się znów nie spotkamy |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Krantz Judith - Póki się znów nie spotkamy PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Krantz Judith - Póki się znów nie spotkamy PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Krantz Judith - Póki się znów nie spotkamy - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
JUDITH KRANTZ
PÓKI SIĘ ZNÓW NIE SPOTKAMY
Till We Meet Again
Przełożył Wojciech Usakiewicz
Steve'owi, jeszcze raz, za całą moją miłością wczoraj, dziś i jutro
Setkom pilotek z ponad tuzina krajów, tym wspaniałym kobietom,
które latały w brytyjskim Pomocniczym Transporcie Powietrznym od
września 1939 aż po listopad 1945, biorąc udział w dostarczaniu
Strona 2
samolotów Królewskiej Marynarki i Królewskich Sił Powietrznych na
lotniska rozrzucone po całych Wyspach Brytyjskich i dowodząc tym, że
kobiety mogą zręcznie, nieustraszenie i bezpiecznie latać wszystkim, co ma
skrzydła, od myśliwców począwszy a na czterosilnikowych bombowcach
skończywszy.
Strona 3
PROLOG
Jak to możliwe, że nadeszły sześćdziesiąte urodziny, zastanawiała się
Eve, wicehrabina Paul-Sebastian de Lancel i największa dama w
Szampanii, wszak od rana jej duch tryskał energią, radosną niczym
kwitnący sad, kołysany wiatrem na tle bezchmurnego nieba?
Przed śniadaniem, podobnie jak codziennie rano, wymknęła się
popatrzeć na winnice położone najbliżej zamku Valmont, rodowej
siedziby Lancelów. Ciepły początek kwietnia 1956 roku sprawił, że z
zawiązków wystrzeliła niezwykła wprost liczba młodych winnych pędów.
Przez całą tę żyzną okolicę, od marnych hektarów należących do
robotników rolnych po olbrzymie posiadłości producentów
najwykwintniejszych marek szampana, takich jak Lancel, Molit &
Chandon lub Bollinger, określanych we Francji jako Grands Marques, z
jednego świeżo zazielenionego wzgórza na drugie niosła się wieść o
urodzaju.
Znacznie później, ubierając się na uroczysty obiad urodzinowy, Eve
de Lancel pomyślała, że jej szczęście nie ma nic wspólnego z perspektywą
obfitych zbiorów. Te były zawsze problematyczne, obiecująca hojność
wiosny nie zapewniała bowiem jesiennego spełnienia. Dzień nadbiegł
tanecznym krokiem, gdyż miała z nią świętować w Valmont cała rodzina.
Jeszcze na chwilę przed dwunastą w nocy miała pięćdziesiąt
dziewięć lat. W minutę później stała się sześćdziesięciolatką. Eve stawiała
sobie w myślach pytanie, dlaczego jej wiek nie wyraża się dziś liczbą
pięćdziesiąt dziewięć z dodatkiem paru godzin? Czy człowiek musi
osiągnąć sześćdziesiąt lat, żeby wiedzieć bez cienia wątpliwości, iż
zestawienie liczby sześćdziesiąt z jego osobą jest nonsensowne, bez
Strona 4
względu na to jaką głupotę symbolizuje dla świata? Czyżby był to
uniwersalny sekret wszystkich, którzy przekroczyli sześćdziesiątkę jedynie
po to, by stwierdzić, że wciąż czują się na... no: choćby na trzydzieści
dwa? A może jeszcze młodziej, powiedzmy... na dwadzieścia pięć? Tak,
chyba właśnie na dwadzieścia pięć, uznała Eve, dokonując śmiałej
konfrontacji z własnym odbiciem w dobrze oświetlonym lustrze na
toaletce. Szybko policzyła. Kiedy miała dwadzieścia pięć lat, mąż praco
wal jako pierwszy sekretarz ambasady francuskiej w Australii, córeczka
Delphine skończyła trzy lata, a jej młodsza siostra Freddy, według metryki
Marie-Frédérique, miała zaledwie półtora roku. Takiego okresu
matczynych trosk jak wtedy nie chciałaby przeżyć nigdy więcej;
stwierdziła to z uczuciem ulgi.
I Freddy, i Delphine były teraz w Valmont, obie dorosłe, z własnymi
dziećmi. Przyjechały do zamku tego rana, Delphine z Paryża a Freddy z
Los Angeles, tak dokładnie obłożone mężami, potomstwem, niańkami i
bagażami, że pewnie dopiero teraz skończyły się rozpakowywać.
Zięciowie Eve obiecali zatrzymać dzieci na dworze najdłużej jak można.
W tej chwili w zamku nie było innych członków rodziny Lancelów poza
kobietami i Eve poczuła przemożne pragnienie znalezienia się razem ze
swymi dziewczętami. Zadzwoniła. W drzwiach sypialni ukazała się
służąca.
- Josette, czy mogłabyś poprosić moje córki, żeby przyszły do
salonu, a Henriego o przyniesienie kieliszków i szampana, oczywiście
różowego, rocznik 1947.
Żadna z dziewcząt nie potrafiłaby w pełni zrozumieć, że różowy
szampan z wyśmienitego rocznika jest najrzadszym winem musującym,
Strona 5
jakie kiedykolwiek wyprodukowano na tej planecie, ale Eve była akurat w
odpowiednim nastroju, by poczęstować je bez wyjaśnień. Obiad miano
podać wieczorem, o nietypowo wczesnej porze, jako że wszystkie wnuki,
które mogły już usiedzieć przy stole, zostały włączone do uroczystości.
Odświeżająca lampka szampana o piątej, na pół godziny przed
spodziewanym hałaśliwym powrotem mężczyzn i chłopców, była jak
najbardziej na miejscu.
Eve zarzuciła na siebie luźny, bogato zdobiony falbankami peniuar z
różowej tafty w specjalnej tonacji przypominającej prawie, jeśli nie
zupełnie, pióra flaminga. Materiał odbijał wiosenne promienie słońca
ukośnie wpadające przez okno i prawie przywracał jej blond włosom
niezwykły odcień, jakim lśniły dawniej. Cóż, zbliżająca się starość... Eve
doszła do wniosku, że nie może wstydliwie unikać tego drażniącego, lecz
koniecznego słowa... starość obchodziła się z nią nadzwyczaj dobrze. Eve
miała gładkie ciało, poruszała się z dystynkcją i naturalną gracją kobiety,
wyrosłej na nastolatkę w ostatnich latach panowania Edwarda VII.
Wówczas sylwetka znaczyła niemal tyle samo, co uroda. Na wspomnienie
dawno minionej niewinności miłych, choć zaprawionych goryczą dni
przed pierwszą wojną światową Eve uniosła brwi, a na jej ustach pojawił
się dyskretny, nieco kpiący uśmieszek.
- Mamo? - zabrzmiał u drzwi salonu głos Delphine.
- Wejdź, kochanie - zawołała Eve do starszej córki, szybko
opuszczając sypialnię. Delphine wsunęła się do salonu w szykownej białej
sukni z jedwabiu, zamówionej, podobnie jak i inne jej stroje, u Diora, i z
rozkoszą zapadła się w głębokim fotelu krytym brokatem.
- Och, jak wspaniale być tutaj - westchnęła niemal tonem skargi.
Strona 6
- Zdaje się, kochanie, że nie najlepiej wyglądasz.
- Ach, mamo, po co mi tyle dzieci? - wykrzyknęła Delphine,
wyraźnie nie oczekując odpowiedzi. - Dzięki Bogu, bliźniaki mają już
dziesięć lat i mogą się sobą zająć, ale reszta! Paul-Sebastian i Jean-Luc bili
się przez cały dzień. Żeby przynajmniej to było dziewczynką. - Z nadzieją
poklepała się po brzuchu. - Czyżbym w końcu nie zasługiwała na
dziewczynkę? Przecież chyba powinno stać się zadość sprawiedliwości?
Podniosła głowę i spojrzała na matkę, jakby Eve mogła dać jej
pewną odpowiedź. Zmęczenie nie naruszyło wyjątkowej urody Delphine.
Nic nie było w stanie zaćmić magnetyzmu wielkich, szeroko
rozstawionych oczu, chronionych nieruchomą tarczą wysokiego czoła. Nic
nie spędziłoby z warg wiecznie obecnego w kącikach ust tajemniczego
uśmiechu, ani nie zdołałoby zmienić precyzyjnie wymierzonej odległości
między wierzchołkiem lekko zachodzącego na czoło trójkąta włosów, a
prześlicznym małym podbródkiem. Tę twarz w kształcie serca podziwiały
miliony. Delphine była najsławniejszą aktorką filmową we Francji... W
wieku trzydziestu ośmiu lat znajdowała się w rozkwicie kariery,
racjonalnych Francuzów kobieta fascynuje bowiem bardziej po skończeniu
trzydziestego piątego roku życia niż w okresie niedojrzałej pierwszej
młodości.
- Aż dziw bierze, że jeszcze nie masz córki - odparła Eve, delikatną
pieszczotą muskając upięte na kształt dzwonu brunatne włosy Delphine.
Henri wniósł na tacy kieliszki i szampan.
- Czy otworzyć, madame?
- Dziękuję, sama to zrobię. - Odesłała go skinieniem dłoni.
Zgodnie z tradycją, châteleine de Valmont, inaczej mówiąc pani
Strona 7
domu, osobiście otwierała pierwszą butelkę i nalewała z niej, kiedy tylko
zdarzała się uroczysta okazja, a ta chwila prywatności z córkami była dla
Eve bardziej uroczysta niż zbliżający się wieczorny obiad, choćby nie
wiadomo jak galowy.
- Gdzie jest Freddy? - spytała Eve córkę, która rozkosznie pojękując,
zażywała cudownego relaksu; odrzuciwszy lśniącą głowę i kruche ramiona
do tyłu, niedbale oparła je na stosie brokatowych poduch.
- Kąpie dzieci. Ledwie mogę uwierzyć, że Freddy wyprodukowała
dwóch malutkich chłopców w niecałe dwa lata. Z pewnością chce
nadrobić stracony czas.
- Czy niania nie może ich wykąpać? - dopytywała się dalej Eve.
- Normalnie to robi - odparła Delphine rozbawionym tonem.
- Ciągnęli tę biedną kobietę z Kalifornii, prawie dziesięć tysięcy
kilometrów, ale właśnie teraz Freddy za nic nie może się odczepić od
własnych latorośli.
- Kto tu wzywa mojego imienia nadaremno? - spytała Freddy,
szybko wchodząc do pokoju lekko buńczucznym krokiem, który zawsze
nadawał jej chodowi sprężystość. Miała trzydzieści sześć lat i stanowiła
żeńskie wydanie Robin Hooda; podobieństwo było teraz żywsze niż
kiedykolwiek. Z jej wesołych oczu rozbójnika biła pełna werwy
bezpośredniość, gotowość do podjęcia każdego wyzwania z radosną
beztroską, a uśmiech odznaczał się niefrasobliwością. Potrząsnęła szczotką
do włosów.
- Delphine, zlituj się nade mną. Zrób coś z moją fryzurą, wszystko
jedno co! Jesteś w tym dobra, a ja, jak wiesz, nie rokuję najmniejszych
nadziei.
Strona 8
Freddy zgrabnie opadła na jeden z foteli. Przez krótką chwilę jej
nogi, odziane w zapryskane wodą, białe płócienne spodnie, rysowały w
powietrzu zadziwiające arabeski, unosząc się w energicznym wymachu
nad bocznym oparciem. Eve pomyślała, że z samego sposobu, w jaki
Freddy się porusza, można odgadnąć w niej urodzonego piło ta,
panującego w locie nad każdą maszyną.
Rude włosy córki przypominały barwą staroświecki, dobrze
wypolerowany miedziany rondel, a jaskrawością przyciągały wszystkie
spojrzenia, gdziekolwiek Freddy się pokazała. Były przy tym tak krnąbrne
i zbuntowane, iż żaden fryzjer nie potrafił ich oswoić. Przez cały okres,
robionej przez Freddy wbrew wszystkim, oszałamiającej kariery jednego z
najlepszych pilotów na świecie, w ciągu chwalebnych i pełnych brawury
lat drugiej wojny światowej, jedynie kask lotniczy mógł poskromić tę
nawałnicę włosów. Eve zlustrowała dwie zadziwiająco różne, lecz w
równym stopniu nieokiełznane, śmiałe, zawzięte i ekstrawaganckie córki,
które czas korzystnie przemienił w kobiety.
- Wypijecie ze mną kieliszek? - spytała i pochyliła się, by szybkim
skrętem szczypiec ze stępionymi krawędziami, które zaprojektowano
specjalnie do tego celu na wiele pokoleń wcześniej, odkorkować butelkę
szampana Lancel'47. Nalała go do swojego kieliszka na wysokość kilku
centymetrów, energicznie zamieszała w kryształowym naczyniu, żeby
poruszyć ustałe wino, i przyglądała się, jak z powierzchni bladoróżowego
płynu ulatuje biała piana. Eve skosztowała łyk, stwierdziła, że zgodnie z
oczekiwaniami trunek jest wyborny, zręcznie napełniła wszystkie trzy
kieliszki i podała jeden Freddy, a drugi Delphine.
- Nigdy nie zapomnę smaku pierwszego szampana w moim życiu -
Strona 9
powiedziała Freddy. - Tutaj, na tarasie, kiedy wszyscy wróciliśmy po
pierwszym pobycie w Kalifornii. Który to był rok, mamo? - Niezwykła
nostalgia przeniknęła jej spojrzenie. Oczy były tak intensywnie i
niewiarygodnie niebieskie, jakby roztopiło się w nich niebo.
- Tysiąc dziewięćset trzydziesty trzeci - odparła Eve. - Miałaś
zaledwie trzynaście łat, ale twoja babka orzekła, że dorosłaś już
wystarczająco.
- Co zrobiła prababcia? - zabrzmiał głos od strony drzwi. Do pokoju
wślizgnęła się Annie, czternastoletnia córka Freddy, ubrana w dżinsy i
męską koszulę z podwiniętymi rękawami. - I dlaczego nie zaproszono
mnie na to przyjęcie?
- Czy przypadkiem nie powinnaś być na dworze z innymi? - spytała
Freddy, starając się powiedzieć to tonem własnej matki.
- Czyżbym była podobna do tatusia albo do nieznośnego małego
chłopca? - spytała z anielskim, bezczelnym uśmiechem. - Jestem jedyną
dziewczyną w tym pokoleniu rodziny i wolałabym zdechnąć niż pętać się
w takim tłoku. Byłam w swoim pokoju. Przespałam pół godziny i
zamierzam się bawić przez całą noc, a w każdym razie zamierzałabym,
gdyby był tu do tańca ktoś poza krewnymi. - Annie przyjrzała się z
zachwytem pozostałym obecnym. Uważała się za „decydowanie
najbardziej dorosłą i najmądrzejszą ze wszystkich kobiet w rodzinie
Lancelów, w pewnym sensie nawet bardziej dojrzałą niż jej uwielbiana
babka.
- Annie, w co się chcesz ubrać do obiadu? - spytała Eve.
- Nie mam co na siebie włożyć - powiedziała Annie, z goryczą
kręcąc kudłatą głową.
Strona 10
- Przywiozłaś dwie walizki strojów - zaśmiała się Freddy.
- Ale nic odpowiedniego akurat na tę okazję. Babciu, czy mogę
zajrzeć do twojej szafy?
- Najpierw wypij kieliszek szampana - zaproponowała Eve. Nie
odmówiłaby Annie niczego, choćby życzenie było wyjątkowo
niestosowne.
Annie zabrała się do wina z zaciekawieniem. Nigdy przedtem nie
piła szampana, a zawsze gdy próbowała czegoś po raz pierwszy, zgodnie z
francuską tradycją wyrażała w myślach życzenie. Annie zmarszczyła
czarujący nosek, pociągnęła duży łyk, starannie go posmakowała w sposób
podpatrzony u innych i przełknęła z wyrazem zamyślenia.
- Hmmm. - Wyraziła milczące życzenie i skłoniwszy głowę, upiła
następny łyk.
- Czy zauważyłaś coś szczególnego? - spytała Eve.
- Tak. W ustach miałam jeden smak, a potem, kiedy przełknęłam,
poczułam inny, jakby ciepło na dnie gardła.
- Coś takiego - powiedziała Eve - zdarzyło ci się tylko dzięki temu,
że to jest wyśmienity szampan. Ten posmak nazywa się Pożegnaniem.
Annie pociągnęła jeszcze jeden duży łyk, odstawiła kieliszek i znikła,
kierując się ku największej szafie w sypialni.
- To dziecko jako jedyne z was ma normalne podniebienie -
podnieconym głosem oznajmiła córkom Eve. - Żadna z was przez te
wszystkie lata nie zwróciła uwagi na Pożegnanie. Freddy, co sądzisz o
tym, żeby w lecie przysłać tu Annie na początki nauki. Niech się dowie,
jak robimy szampan. Przyjdzie dzień, że ktoś będzie musiał przejąć
siedzibę Lancelów.
Strona 11
- Myślałam, że w lecie będzie się uczyła latać, ale jeśli miałaby
ochotę przyjechać tutaj, to czemu nie?
Annie wróciła z sypialni trzymając wieszak, na którym znajdowała
się czerwona szyfonowa sukienka z cienkimi ramiączkami i małym
marszczonym stanikiem. Ramiączka oraz pasek ciasno opinający smukłą
talię były gęsto zdobione imitacjami diamentów, które lśniły z
niewiarygodną świeżością, jakby zatrzymano na nich punktowe światło
reflektora. Dolna część sukienki igrała w powietrzu, roztańczone warstwy
szyfonu migotały rąbkami na różnych wysokościach. Nawet na wieszaku
sukienka wyglądała jak magiczna, zupełnie jakby wiodła własne życie,
miała historię i, o dziwo, złożoną osobowość, setki jaźni.
- Babciu, popatrz na nią! Nigdy przedtem jej nie widziałam. Jest
bajeczna! I założę się, że na mnie pasuje - dodała Annie znacząco.
- Gdzie znalazłaś tę sukienkę? - spytała Eve poruszona.
- W najciemniejszym kącie szafy. Mrugała wprost do mnie.
- Zapomniałam... zapomniałam, że ona tam jest. To stara sukienka,
Annie. Musi mieć... Och, ponad czterdzieści lat.
- Wszystko mi jedno, ile ma lat. Jest lepsza niż nowa. Na jakie okazje
ją nosiłaś?
- Nie ja ją nosiłam, lecz Maddy.
Delphine i Freddy zafascynowane pochyliły się do przodu. A więc
tak wyglądała sukienka Maddy, pomyślała Delphine. Sukienka będąca
częścią rodzinnego skandalu, o którym Delphine dowiedziała się dawno
temu. Nigdy jeszcze nie widziała jej na własne oczy, chociaż nasłuchała
się o niej o wiele więcej, niż miałaby ochotę. Freddy była zaintrygowana.
Oczywiście, wiedziała o Maddy, ale nie wyobrażała sobie, że w sukience
Strona 12
może być tyle życia; zupełnie jakby w pokoju towarzyszyła im jeszcze
jedna osoba. Freddy sama była przywiązana do pewnej czerwonej
sukienki, której nie wyrzuciłaby za nic, ale nie przyszłoby jej do głowy, że
mama może łączyć tak wielki sentyment z sukienką Maddy. Eve znów
napełniła wszystkie kieliszki.
- Myślę, że powinnyśmy wypić za Maddy - oświadczyła z wesołym
błyskiem w oczach. Na policzki wystąpił jej lekki rumieniec. Bez względu
na to, co wiedziały jej córki na temat Maddy, nie były w stanie zrozumieć,
dlaczego Eve zachowała tę sukienkę. Są rzeczy, których nigdy nie udaje
się... ani nawet nie zamierza w pełni ujawnić przed innymi.
Panie de Lancel trzymały kieliszki wysoko w górze.
- Za Maddy! - powiedziały.
- Kimkolwiek była - dodała Annie, uniósłszy swój kieliszek.
Strona 13
1
Eve Coudert wyciągnęła pięciofrankowy banknot w kierunku
kasjera. Obdarzyła go nonszalanckim uśmiechem, płacąc za lot w balonie
napełnionym ciepłym powietrzem, który spoczywał na uwięzi na
obszernym polu La Maladiere pod Dijon, gdzie trwał ostatni dzień
wielkiego pokazu lotniczego 1910.
- Czy pani jest sama, mademoiselle? - spytał zaskoczony kasjer.
Rzadko zdarzało się widzieć tak młodą kobietę bez opieki,
szczególnie jeśli była równie pociągająca. Z zainteresowaniem popatrzył
na nią, szybko i ze znawstwem sporządzając rejestr wdzięków. Spoglądała
na niego spod brzegu słomkowego kapelusza szarymi oczami,
wystarczająco ciemnymi, by usidlić diabła. Linia obu brwi biegła skośnie
do góry niczym para skrzydeł. Włosy, których barwę zdradzał ciężki kok,
miały trudny do nazwania, lecz ekscytujący odcień, coś pośredniego
między rudym i złotym; pełne, uśmiechnięte wargi były natomiast różowe,
podobnie jak policzki.
- Mój mąż ma lęk wysokości, monsieur - powiedziała, przydając
uśmiechowi znaczący cień, który dawał kasjerowi do zrozumienia, że
osoba mówiąca dobrze wie o jego nieustraszonym stosunku do wysokości
i podziwia go za odwagę.
Oho, pomyślał z przyjemnością, ta czarująca osóbka z prowincji
mimo młodego wieku wcale nie jest taka niewinna, na jaką wygląda. I
śledząc Eve tęsknym spojrzeniem, lecz bez dalszych pytań, wręczył jej
bilet uprawniający do lotu. Ujął jej dłoń obciągniętą rękawiczką i
szarmancko pomógł wsiąść do plecionego kosza gondoli, mieszczącego
pięć osób.
Strona 14
Jedną ręką Eve zebrała wąską, białą, pikowaną spódnicę, drugą
kurczowo trzymała modny kapelusz z szerokim rondem, przybrany
szeleszczącymi kwiatami centyfolii z różowego jedwabiu. W oczekiwaniu
na odrzucenie licznych worków z piaskiem, które trzymały olbrzymi balon
na ziemi, nerwowo stukała o dno gondoli niskimi, sznurowanymi butami
ze spiczastymi noskami. Starała się nie przyglądać współpasażerom.
Odwróciła się do nich plecami, oparła o sięgającą pasa boczną ściankę
gondoli i jak najgłębiej wcisnęła podbródek w wąski, sztywny kołnierzyk,
tak że jego obszyte koronką brzegi wpiły się w jej delikatną skórę, niemal
kryjąc twarz.
Była niedziela, dwudziestego piątego sierpnia, wyjątkowo upalne
popołudnie, Eve drżała jednak z tłumionej niecierpliwości, a tymczasem
robotnicy z obsługi żwawo kręcili się wokoło, pokrzykując do siebie.
Nagle olbrzymi czerwony balon wystartował z całkiem nieoczekiwaną
prędkością i w zaskakującej ciszy. Oszołomiona magicznym wrażeniem,
Eve nie zwracała uwagi na miasto poniżej - piękną, starą stolicę
Burgundii, którą król Franciszek I uhonorował kiedyś okrzykiem: „Ach,
cóż za piękne miasto z setką kościelnych wież!”. Spoglądała prosto ku
odległemu horyzontowi, zaszokowana pierwszym przelotnym obrazem
dalekiej linii zielonych i żółtych pól, która z każdą chwilą stawała się
grubsza. Ależ ten świat jest bezkresny, pomyślała, ogarnięta tym samym
dziecięcym zachwytem, co pozostali pasażerowie. Zapominając o
dotychczasowej ostrożności, nakazującej jej odsunąć się od trzech
mężczyzn, którzy także wykupili bilety, Eve obróciła się i zaczęła gapić,
porwana panoramą, w cudowny sposób obejmującą także ją.
Nieświadomie rozrzuciła ramiona, chcąc otoczyć nimi niebo. W
Strona 15
chwili gdy uległa temu przemożnemu impulsowi, nagły poryw wiatru
pochwycił balon. Pod wpływem szarpnięcia szpilka do włosów przestała
trzymać i kapelusz pożeglował w dal.
- O nie! - wykrzyknęła Eve. Tym pełnym niedowierzania
zawołaniem przyciągnęła wzrok wszystkich mężczyzn w gondoli.
Zobaczyli przerażoną dziewczynę, której wiatr rozrzucił niefachowo
zrobiony kok, a włosy powiewały teraz we wszystkich kierunkach, jakie
tylko może wskazać kompas. Twarz i włosy do pasa zdradzały jej wiek,
tak samo jak kapelusz dotąd go maskował.
- Panna Coudert!
- Eve!
- Dzień dobry, panie Blondel. Dzień dobry, panie Martineaux -
powiedziała Eve drżącymi wargami, usiłując grzecznie się uśmiechnąć, tak
jak zwykle gdy witała tych właśnie przyjaciół ojca przy rzadkich
spotkaniach; Eve Coudert miała zaledwie czternaście lat, toteż matka nie
pozwalała jej jeszcze nawet pomagać przy podawaniu ciasta na
popołudniowych herbatkach. - Czy to nie przerażające? - dodała, szukając
uspokojenia w najdoroślejszym tonie, na jaki umiała się zdobyć.
- Daj spokój nonsensom, Eve - wyrzucił z siebie wzburzony Blondel.
- Skąd się tu wzięłaś? Gdzie jest twoja guwernantka? Czy rodzice w ogóle
mają pojęcie... nie, oczywiście, że nie mają!
Eve pokręciła głową. Nie miało sensu wyjaśnianie, że za wszelką
cenę musiała polecieć balonem, że przez podniecające do szaleństwa
pierwsze trzy dni pokazu czekała na to z coraz większym pragnieniem, że
wykorzystała chwilę, gdy ojca wezwano do pacjenta a matka ucinała
zwykłą popołudniową drzemkę, i uśpiła czujność guwernantki, panny
Strona 16
Heleny... Nie, jakoś nie wydawało jej się, by cokolwiek z tego nadawało
się do powiedzenia.
- Jestem tutaj - powiedziała spokojnie, wiedząc już, że trzeba będzie
zapłacić nieuniknioną cenę - ponieważ wszyscy mówią, że my, Francuzi,
podbiliśmy w końcu przestworza. Chciałam to zobaczyć na własne oczy.
Blondel rozdziawił usta, pozostali dwaj mężczyźni nie usiłowali
powstrzymywać śmiechu. Jedyne dziecko doktora Didiera Couderta jest
niewątpliwie bezczelną dziewuchą, pomyślał Martineaux, ale jej obecność
dodaje szczególnego czaru tej nadzwyczajnej chwili. Nie przegapił
zgrabnej talii ani szczupłej kostki, które Eve już miała, podobnie jak
rysującego się dopiero, lecz niedwuznacznego konturu młodej piersi pod
krótkim, pikowanym bolerkiem i obcisłą koronkową bluzką od jej
najlepszego stroju.
- Blondel - powiedział autorytatywnie Martineaux. - Panny Coudert
nie może tu spotkać żadna krzywda. Po powrocie na ziemię osobiście
odprowadzę ją do domu.
- Czy sądzi pan, że moglibyśmy najpierw poszukać ma... mojego
kapelusza? - spytała Eve.
- Myślę, że wciąż jeszcze leci swoją drogą, mademoiselle. Jeśli się
nie mylę, szybował na południe, ku Nuits-Saint-George. Mimo wszystko
spróbujemy.
- Dziękuję panu - odparła z wdzięcznością. Gdyby tylko udało im się
znaleźć kapelusz, to może matka nie złościłaby się tak bardzo, jak
przewidywała Eve. Ale było jej w zasadzie wszystko jedno, co stanie się z
nią potem, bo nawet gdyby kapelusz miała zjeść koza, to przecież był
wart, stanowczo wart poświęcenia za szybowanie w powietrzu, za to że
Strona 17
Eve mogła w końcu zobaczyć, jak szeroki jest świat.
Nie umiała sobie wyobrazić, jak czują się piloci, którzy przybyli do
Dijon z całej Francji na wielkie zawody lotnicze. Choćby Marcel Hanriot,
który mimo ledwie szesnastu lat już zdobył większość nagród. Ten
narodowy bohater latał z większą prędkością niż kilometr na minutę. W
każdym razie... przebiegło Eve przez myśl, gdy balon zaczął opadać, a ona
spoglądała na dwadzieścia pięć tysięcy ludzi kłębiących się o wiele niżej...
w każdym razie ona też wzniosła się w przestworza, ona też przekroczyła
spojrzeniem codzienny horyzont własnego dzieciństwa. Przynajmniej
przez tych kilka niezapomnianych chwil czuła więź ze wszystkimi
podniebnymi korsarzami.
Doktor Didier Coudert, ojciec Eve, był zajętym człowiekiem.
Specjalizował się w chorobach wątroby. Dokonał w ten sposób słusznego
wyboru, żył bowiem w kraju, gdzie kłopoty z wątrobą zdarzały się
ludziom czterokrotnie częściej niż jakiejkolwiek innej nacji na świecie, a
to dlatego, że zawsze za używanie życia dostaje się pewnego dnia
rachunek. Choć żałował, że nie ma chłopca, kochał Eve, ale praktyka
pochłaniała go o wiele za bardzo, by poświęcał uwagę edukacji córki. Tą
dziedziną zarządzała jego żona i nawet kiedy po eskapadzie Eve w czasie
pokazu lotniczego uznała ona za konieczne pohamowanie niestosownej
dziecięcej ciekawości świata, co skończyło się schowaniem pod klucz
wszystkich książek z biblioteki, doktor nie zgłosił sprzeciwu.
Rodzina Coudertów mieszkała w okazałym domu przy Rue Buffon,
wytwornej ulicy w samym sercu starej części Dijon. Doktor Coudert jako
nowoczesny człowiek był właścicielem pierwszego w mieście automobilu
dion-bouton. Wciąż jednak zatrudniał stangreta i trzymał dwa piękne
Strona 18
konie, żeby żona, Chantal, mogła składać zwyczajowe wizyty towarzyskie,
jeżdżąc w lśniącym, ciemnozielonym koczu, tak jak robiła to przez cały
czas ich małżeństwa.
Chantal Coudert, dziedziczka pokaźnej fortuny, prowadziła
gospodarstwo twardą ręką. Jeszcze na długo zanim Eve, w wieku
czternastu lat, stała się tematem szokujących plotek, było nie do
pomyślenia, by dziewczynka poszła dokądkolwiek sama. Od czasu owej
nieprawdo podobnej przygody guwernantka nie pozwalała dziewczynce
zniknąć z oczu przyzwoitki nawet wtedy, gdy Eve piła z przyjaciółką
popołudniową filiżankę czekolady w czasie wizyty uzgodnionej przez obie
matki. Dziewczynka miała towarzystwo na spacerach z koleżanką w parku
Colombiere lub ogrodach Arquebuse. Doglądano jej ściśle, kiedy
oddawała się nieczęstej wówczas grze w tenisa. Przyzwoitka prowadziła ją
również do spowiedzi w pobliskiej katedrze pod wezwaniem świętej
Benigny. Sądzono, iż wciąż zagrażają Eve wybryki jej własnej natury.
Jak większość dziewcząt z tej klasy społecznej, Eve żyła w świecie
kobiet. Uważano, że poważna nauka w szkole nie jest dla niej niezbędna.
Nauczyciele przychodzili do domu, ich przełożoną była dominikanka,
która wykładała Eve język francuski, a także najogólniejsze wiadomości z
matematyki, historii i geografii. Dziewczynka miała nauczycieli tańca,
muzyki i malarstwa. Wszyscy dawali jej lekcje pod okiem panny Heleny.
Tylko lekcje śpiewu z czcigodnym profesorem Dutourem z
konserwatorium odbywały się poza domem przy Rue Buffon.
***
Jesienią roku 1912 Chantal Coudert siedziała, popijając gorącą
czekoladę w swym luksusowym, oświetlonym gazem buduarze,
Strona 19
dyskutując z siostrą, baronową Marie-France de Courtizot, która
przyjechała w odwiedziny z Paryża, o wiecznie absorbującym problemie,
czyli o córce.
Skąd to się bierze, myślała matka Eve w przypływie rozdrażnienia,
że Marie-France, której związek nie doczekał się błogosławieństwa nawet
w postaci jednego jedynego dziecka, uważa się za autorytet w sprawach
opieki nad Eve oraz jej wychowania i nazywa dziewczynkę „ulubioną
siostrzenicą”, zupełnie jakby uhonorowała ją tym tytułem, wybierając
spomiędzy licznych kandydatek? Oczywiście, Marie-France zadzierała
nosa, to normalne u córki dobrze sytuowanych mieszczan, której udało się
poślubić barona i wżenić w arystokrację. Puszenia się z jej strony można
było oczekiwać, miała zresztą do tego święte prawo, ale samo małżeństwo
nie upoważniało jej przecież do czucia się ekspertem w sprawach, w
których tylko matka mogła mieć coś do powiedzenia.
- Niepotrzebnie się martwisz, moja droga Chantal - mówiła
baronowa, dotykając warg ładną lnianą serwetką i sięgając po kolejnego
ptysia - Eve jest wspaniałą dziewczynką i sądzę, że wyrasta już z tej
śmiesznej dziecięcej żywiołowości.
- Chciałabym mieć tyle pewności co ty, tym bardziej że żadna z nas
nie wie naprawdę, co się lęgnie w jej głowie - odparła Chantal Coudert
wzdychając. - Czy mama znała nasze myśli, Marie-France? Musisz mieć
bardzo krótką pamięć.
- Nonsens. Mama była dla nas o wiele za surowa, więc naturalnie
niczego jej nie mówiłyśmy... niczego co miało znaczenie.
- Próbuję wychowywać Eve tak, jak nas wychowywano. Ostrożności
nigdy nie za wiele.
Strona 20
- Czyżbyś naprawdę chciała powiedzieć, Chantal- wykrzyknęła
baronowa - że wszystko, co kiedykolwiek mówiłaś Eve o jej przyszłości w
roli zamężnej kobiety, wyraża się maksymą: „Rób to, czego życzy sobie
twój mąż”?
- Po co ma wiedzieć więcej? Czy ta jedna rada nie wystarcza? Wiesz,
Marie-France, zrobiłaś się stanowczo za bardzo paryżanką.
Baronowa szybko podniosła filiżankę do ust. Jej skromna, starsza
siostra nigdy nie zawodziła, zawsze rozbawiała ją pruderyjnym
zachowaniem.
- Czy kiedy Eve skończy osiemnaście lat, pozwolisz mi wydać dla
niej bal w Paryżu? - wystąpiła z propozycją.
- Oczywiście, Marie-France. Ale nie wcześniej niż urządzimy bal w
Dijon, inaczej ludzie się obrażą. Muszę się liczyć z Amiotami,
Bouchardami, Chauvotami.
- Gauvinami, Clergetami, Courtoisami, Morizotami... mój Boże,
doskonale wiem, kto będzie na tym balu, już teraz widzę wszystkie twarze.
Mogę sobie wyobrazić odpucowanych, świeżo upieczonych absolwentów
szkoły świętego Franciszka Salezego, tę armię męskości, której dopiero co
sypnął się wąs. A potem przyjdzie zima pełna bezwstydnych uciech, jakich
może dostarczyć tylko Dijon. Bal Czerwonego Krzyża! Bal elewów Saint-
Cyr! Ubaw po pachy! Nie wspomnę już o kwestach dobroczynnych,
koncertach, a nawet zaproszeniu na polowanie w lesie Chatillon, bo
przecież Eve świetnie jeździ konno. Czy przypadkiem nie oszaleje od tylu
podniet?
- Śmiej się, śmiej, Marie-France. Wolno ci. Ale większość dziewcząt
dałaby wszystko, żeby zamienić się z Eve - powiedziała madame Coudert