Koontz Dean - Moonlight Bay 1 - Zabójca strachu
Szczegóły |
Tytuł |
Koontz Dean - Moonlight Bay 1 - Zabójca strachu |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Koontz Dean - Moonlight Bay 1 - Zabójca strachu PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Koontz Dean - Moonlight Bay 1 - Zabójca strachu PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Koontz Dean - Moonlight Bay 1 - Zabójca strachu - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
DEAN KOONZ
Strona 3
MOONLIGHT BAY TOM 1.
ZABÓJCA STRACHU
Fear Nothing
I tom Moonlight Bay
Przełożył Paweł Korombel
Jest ciężar do dźwigania
i droga do przebycia.
Jest ciężar do dźwigania
i cel, co nam umyka.
Jest ciężar do dźwigania,
wolno go złożyć nam.
Ten ciężar, to my sami,
stąd tam, stąd tu, stąd tam.
„Księga policzonych smutków”
Robertowi Gottliebowi,
za którego wyobraźnię, geniusz i poświęcenie
dziękuję losowi każdego dnia.
CZĘŚĆ PIERWSZA
ZMIERZCH
Strona 4
1
W rozświetlonym świeczkami gabinecie zadzwonił stojący na biurku telefon, a ja już
wiedziałem, że szykuje się straszliwa zmiana.
Nie mam zdolności ponadzmysłowych. Nie widzę żadnych zwiastujących znaków na
niebie. Moje oko nie czyta przyszłości z linii dłoni i nie mam umiejętności Cyganów, którzy
w fusach po herbacie wypatrują ścieżek losu. Jednak umierał mój ojciec i spędziwszy
poprzednią noc przy jego łóżku, ocierając mu pot z czoła i słuchając, z jaką trudnością
oddycha, wiedziałem, że zbliża się koniec. Po raz pierwszy jak żyję - skończyłem
dwadzieścia osiem lat - dotkliwe poczucie utraty i samotności napawało mnie straszliwym
lękiem.
Jestem jedynym synem, jedynym dzieckiem. Matka zmarła dwa lata temu. Jej śmierć
wstrząsnęła mną, ale przynajmniej mama nie musiała walczyć z długotrwałą chorobą.
Poprzedniej nocy, tuż przed brzaskiem, wróciłem wyczerpany do domu. Jednak nie
spałem długo ani dobrze. Teraz wychyliłem się z fotela i telepatycznie starałem się sprawić,
by telefon zamilkł, ale na próżno.
Pies też wiedział, co oznacza dzwonienie. Cicho wyszedł z cienia w światło świec i
wpatrywał się we mnie zasmucony. W przeciwieństwie do swoich pobratymców, on
wytrzymuje ludzki wzrok, póki mu się to nie znudzi. Zwykle zwierzęta patrzą na nas
przelotnie - potem odwracają wzrok, jakby wyprowadzone z równowagi czymś, co
dostrzegają w ludzkich oczach. Być może Orson widzi to, co inne psy, i być może też jest
zaniepokojony, ale nie onieśmielony.
Dziwny pies. Ale to mój pies, wierny przyjaciel i kocham go.
Przy siódmym dzwonku poddałem się nieuchronnemu i podniosłem słuchawkę.
Dzwoniła pielęgniarka ze Szpitala Miłosierdzia. Rozmawiając z nią nie odrywałem spojrzenia
Strona 5
od Orsona.
Ojciec szybko tracił siły. Pielęgniarka zasugerowała, bym natychmiast przyjechał.
Gdy odłożyłem słuchawkę, Orson podszedł do fotela i położył kudłaty czarny łeb na
moim podołku. Zapiszczał cicho i polizał mi dłoń. Nie pomachał ogonem.
Przez chwilę byłem sparaliżowany, niezdolny do myślenia ani działania. Cisza domu,
głęboka jak oceaniczna otchłań, przygniatała mnie z miażdżącym, obezwładniającym
naporem. Potem zadzwoniłem do Saszy Goodall z prośbą, by podwiozła mnie do szpitala.
Zwykle śpi od południa do ósmej. Puszcza muzykę w nocy, od północy do szóstej
rano, w KBAY, jedynej rozgłośni radiowej w Moonlight Bay. Kilka minut po piątej tego
marcowego popołudnia najprawdopodobniej spała i miałem wyrzuty sumienia, że muszę ją
obudzić. Jednakże, podobnie jak smutnooki Orson, Sasza była moim przyjacielem; zawsze
mogłem się do niej zwrócić. I prowadziła samochód o wiele lepiej od psa.
Odpowiedziała na drugi dzwonek, bez śladu senności w głosie. Zanim zdążyłem
powiedzieć, co się stało, odezwała się pierwsza:
- Chris, strasznie mi przykro - jakby czekała na ten telefon i w terkocie dzwonka
usłyszała też ową złowróżbną nutę, którą ja i Orson usłyszeliśmy wcześniej.
Przygryzłem wargę i rozważałem najbliższą przyszłość. Tak długo, jak tato żył,
pozostawała nadzieja, że lekarze się pomylili. Nawet w stanie uznanym za beznadziejny rak
mógł się cofnąć.
Cuda się zdarzają. Przecież mimo mojej choroby przeżyłem ponad dwadzieścia osiem
lat, co jest jakimś cudem - chociaż ludzie obserwując moje życie z zewnątrz mogliby
pomyśleć, że to jakieś przekleństwo.
Wierzę w możliwość cudów, a ściślej, wierzę w to, że są nam potrzebne.
- Przyjadę za pięć minut - obiecała Sasza.
Strona 6
Nocą mógłbym przejść do szpitala, ale pokonując drogę na piechotę, naraziłbym się na
wścibskie spojrzenia i niebezpieczeństwo.
- Nie - rzekłem. - Jedź ostrożnie. Będę gotów za jakieś dziesięć minut.
- Kocham cię, bałwanku.
- Kocham cię - odpowiedziałem.
Zakręciłem pióro, którym pisałem, kiedy zadzwoniono ze szpitala, i odłożyłem je na
notatnik.
Ucieradłem na długiej rączce zgasiłem trzy grube świece. Smużki dymu wiły się w
cieniach zjawiskowymi splotami.
Teraz, na godzinę przed zmrokiem, słońce wisiało nisko na niebie, ale nadal było
niebezpieczne. Połyskiwało groźnie na krawędziach pofałdowanych zasłon maskujących
wszystkie okna.
Orson, jak zwykle wyczuwając moje intencje, wyszedł już z pokoju pokonując górny
korytarz.
Jest czterdziestoipółkilogramowym skundlonym labradorem, czarnym jak kocur
wiedźmy. Niewidoczny przebywa gęste cienie naszego domu. Jego obecność zdradza jedynie
głuchy tupot grubych łap po dywanach i grzechot pazurów na drewnianych klepkach.
W mojej sypialni, naprzeciw gabinetu, nie zawracałem sobie głowy włączeniem
plafoniery z matowym szkłem, regulowanej ściemniaczem. Wystarczy mi odbite, kwaśno-
żółte światło zachodzącego słońca, napierające na krawędzie okiennych zasłon.
Mam wzrok lepiej przystosowany do mroku niż większość ludzi. Chociaż jestem
„sową”, nie mam nadzwyczajnej zdolności nocnego widzenia, żadnych uzdolnień
paranormalnych. Po prostu, przyzwyczajenie do mroku wyostrzyło moje postrzeganie w nocy.
Orson wskoczył na podnóżek, a potem zwinął się na fotelu obserwując, jak sposobię
Strona 7
się do rozsłonecznionego świata.
Z niewielkiej szafki w sąsiedniej łazience wyjąłem plastikową buteleczkę kremu z
filtrem nr 50. Szczodrze natarłem twarz, uszy i szyję. Krem miał lekką kokosową woń,
kojarzącą mi się z palmami w słońcu, tropikalnym niebem, rozległym oceanem, na którym
migoce światło południa, i innymi zjawiskami, których nigdy nie zakosztuję. Jest to zapach
pożądania, odmowy i beznadziejnego pragnienia, uwodzicielska perfuma nieosiągalnego.
Czasem śnię, że spaceruję po karaibskiej plaży w powodzi słonecznego światła, i biały
piasek pod stopami wydaje się być poduszką czystej świetlistości. Ciepło słońca na skórze
jest bardziej zmysłowe niż dotyk kochanki. We śnie światło nie tylko pieści mnie, ale i
przenika. Po obudzeniu czuję się obrabowany.
Natomiast sam krem, chociaż pachnie tropikalnym słońcem, chłodzi twarz i szyję.
Smaruję również dłonie i przeguby.
Łazienka ma pojedyncze okno, z chwilowo uniesioną zasłoną, ale wnętrze jest skąpo
oświetlone, bo szkło jest matowe, a wdzięczne gałązki metrosiderosu filtrują wpadające
promienie słońca. Sylwetki liści tańczą na framudze.
W lustrze nad umywalką moje odbicie jest ledwie cieniem. Nawet włączywszy światło
nie ujrzałbym się wyraźnie, ponieważ pojedyncza sufitowa żarówka w abażurze ma niską
moc i jest brzoskwiniowo zabarwiona.
Rzadko widuję swoją twarz w pełnym świetle.
Sasza mówi, że przypominam jej Jamesa Deana - bardziej w „Na wschód od Edenu”
niż w „Buntowniku bez powodu”.
Ja nie dostrzegam podobieństwa. Tak, włosy i bladoniebieskie oczy są identyczne. Ale
on wyglądał na załamanego, a mnie daleko do takiego stanu.
Nie jestem Jamesem Deanem. Jestem sobą, Christopherem Snowem.
Strona 8
Zabezpieczywszy się przed światłem wróciłem do sypialni. Orson uniósł łeb,
wciągając w nozdrza kokosową woń.
Miałem już na sobie frotowe skarpetki, nike, niebieskie dżinsy i czarny T-shirt.
Szybko włożyłem czarną dżinsową koszulę i zapiąłem ją pod szyją.
Orson towarzyszył mi do przedpokoju. Ponieważ weranda jest głęboka, z niskim
sufitem i w ogrodzie rosną dwa szeroko rozgałęzione dęby kalifornijskie, słońce bezpośrednio
nie dociera do pary wąskich okienek okalających drzwi; nie mają więc zasłon ani żaluzji.
Witrażowe szybki - geometryczne szklane mozaiki w kolorach czystej zieleni, czerwieni i
bursztynowej żółci - jarzyły się miękkim blaskiem klejnotów.
Wziąłem z szafy ściennej czarną skórzaną kurtkę zapinaną na zamek błyskawiczny.
Wyjdę po zmierzchu i mimo że był łagodny marcowy dzień na środkowym wybrzeżu
Kalifornii, może się zrobić chłodno, gdy zajdzie słońce.
Z półki ściągnąłem granatową czapkę z daszkiem i wcisnąłem ją nisko na czoło. Nad
daszkiem wyszyto ciemnoczerwoną nicią „Pociąg Tajemnica”.
Pewnej nocy zeszłej jesieni znalazłem tę czapkę w Fort Wyvern, opuszczonej
wojskowej bazie w Moonlight Bay, jedyny przedmiot, który się znajdował w zimnym,
suchym pomieszczeniu z betonu, trzy kondygnacje pod ziemią. Chociaż nie miałem pojęcia,
co znaczy wyszyty napis, zatrzymałem czapkę, bo mnie zaintrygowała.
Ruszyłem do wyjścia. Orson zapiszczał błagalnie. Zatrzymałem się i pogłaskałem go.
- Tato na pewno chciałby cię zobaczyć ten ostatni raz, piesku. Bez wątpienia. Ale nie
wpuściliby cię do szpitala.
Zalśniły prosto skierowane, czarne jak węgiel ślepia. Przysiągłbym, że zabłysł w nich
smutek i współczucie. Być może dlatego, że sam patrzyłem na niego powstrzymując łzy.
Mój przyjaciel, Bobby Halloway, powiada, że antropomorfizuję zwierzęta, przypisuję
Strona 9
im ludzkie cechy, których faktycznie nie mają.
Być może robię to dlatego, że zwierzęta w przeciwieństwie do niektórych ludzi
zawsze akceptowały mnie takim, jaki jestem. Czworonożni obywatele Moonlight Bay mają
szersze spojrzenie na życie - i okazują więcej dobroci - niż moi sąsiedzi, przynajmniej
niektórzy.
Bobby powiada, że antropomorfizacja zwierząt, niezależnie od moich doświadczeń,
jest oznaką niedojrzałości. Ja powiadam Bobby’emu, żeby się ode mnie odkopulował.
Popieściłem Orsona: pogładziłem lśniące futro i podrapałem psa za uszami. Był
dziwnie spięty. Dwukrotnie przekrzywił łeb i nasłuchiwał dźwięków, których nie potrafiłem
wychwycić - jakby wyczuwał w powietrzu zbliżające się zagrożenie, coś jeszcze gorszego niż
strata ojca.
W owym czasie nie dostrzegałem jeszcze niczego podejrzanego w śmiertelnej
chorobie taty. Rak był tylko sprawą losu, nie morderstwem - chyba że wniosłoby się
oskarżenie o morderstwo przeciwko Bogu.
To, że straciłem oboje rodziców w ciągu dwóch lat, że matka umarła mając zaledwie
pięćdziesiąt dwa lata, że ojciec leżał na łożu śmierci mając zaledwie pięćdziesiąt sześć lat...
no cóż, to wszystko wydawało mi się brakiem szczęścia, który towarzyszył mi dosłownie od
poczęcia.
Później miałem powód, by przypomnieć sobie napięcie Orsona - znakomity powód do
zastanawiania się, czy wyczuwał nieuchronną, płynącą ku nam falę kłopotów.
Bobby Halloway pewnie szydziłby z tego i powiedziałby, że robię coś gorszego niż
antropomorfizuję psa, że teraz przypisuję mu cechy nadludzkie! Musiałbym zgodzić się z tą
opinią - a potem powiedziałbym Bobby’emu, żeby odkopulował się ode mnie w podskokach!
W każdym razie gładziłem i drapałem Orsona, aż na ulicy rozległ się klakson, a potem
Strona 10
prawie natychmiast samochód znalazł się na podjeździe.
Przyjechała Sasza.
Mimo kremu przeciwsłonecznego na karku zabezpieczyłem się dodatkowo stawiając
kołnierz kurtki.
Z przedpokojowego stolika w stylu Stickleya, stojącego pod reprodukcją „Brzasku”
Maxfielda Parrisha, wziąłem przeciwsłoneczne gogle. Z ręką na miedzianej gałce przy
drzwiach jeszcze raz odwróciłem się do Orsona.
- Nic nam nie będzie.
Prawdę mówiąc, nie wiedziałem, jak zdołamy egzystować bez taty. Był naszym
łącznikiem ze światem blasku i ludźmi dnia. Co więcej, kochał mnie jak nikt na świecie, jak
tylko rodzic mógł kochać niepełnosprawne dziecko. Rozumiał mnie tak, jak chyba już nikt
mnie nie zrozumie.
- Nic nam nie będzie.
Pies spojrzał na mnie z powagą i prychnął niemal litościwie, jakby wiedział, że
kłamię.
Otworzyłem drzwi i gdy tylko wyszedłem na dwór, włożyłem okulary. Szkła nie
przepuszczały promieni ultrafioletowych. Moje oczy są najbardziej wrażliwą na uraz częścią
ciała. Nie mogę narażać wzroku na ryzyko.
Zielony ford explorer Saszy stał z włączonym silnikiem na podjeździe, a ona siedziała
za kierownicą.
Zamknąłem drzwi na klucz. Orson nie usiłował wymknąć się za mną.
Z zachodu zerwał się wietrzyk - przybrzeżna bryza ze słabym, cierpkim zapachem
morza; liście dębu szeptały; konary dzieliły się sekretami.
W płucach doznałem takiego ucisku, jakby nalano mi tam płynnego ołowiu.
Strona 11
Wyłącznie psychiczna, ale dokuczliwa reakcja, nieodmiennie ta sama, gdy wychodziłem na
dwór za dnia.
Szedłem zmiażdżony po stopniach werandy i kocich łbach podjazdu. Być może tak
czuje się nurek głębinowy w skafandrze i z całym wodnym królestwem nad głową.
Strona 12
2
Kiedy już wsiadłem do explorera, Sasza Goodall przywitała mnie cicho:
- Hej, bałwanku.
- Hej.
Zapiąłem pas, podczas gdy Sasza wrzuciła wsteczny.
Oddalaliśmy się od domu, a ja przyglądałem się mu spod daszka czapki.
Rozmyślałem, jakie zrobi na mnie wrażenie, gdy ujrzę go następny raz. Czułem, że gdy ojciec
opuści ten padół, wszystkie rzeczy, które do niego należały, wydadzą się marniejsze i
pomniejszone, pozbawione opieki jego ducha.
Była to budowla wierna stylowi „The Craftsman”, w tradycji Greene’ów; kamienna
podmurówka z minimum zaprawy, cedrowy szalunek posrebrzony zmienną pogodą,
całkowicie nowoczesny w linii, ale w najmniejszym stopniu niesztuczny, dojrzały owoc
ziemi. Po ostatnich zimowych deszczach zielone pokrycie mchu zmiękczyło ostre linie
dachówek.
Gdy cofaliśmy się na ulicę, wydawało mi się, że widzę cień wsparty o jedno z okien
pokoju dziennego, w głębi werandy i pysk Orsona przy szybie, łapy na parapecie.
- Jak dawno tego nie czułeś? - spytała Sasza.
- Światła dnia? Nieco ponad dziewięć lat.
- Nowenna dla mroku.
Pisywała teksty piosenek.
- Niech to diabli, Goodall, tylko nie szpikuj mnie poezją.
- Co wydarzyło się dziewięć lat temu?
- Zapalenie wyrostka.
- Ach. Mało wtedy nie umarłeś.
Strona 13
- Tylko śmierć wyciąga mnie na światło dnia.
- Przynajmniej masz po tamtym seksi bliznę - powiedziała.
- Tak sądzisz?
- Lubię ją całować, no nie?
- To właśnie mnie zastanawia.
- Prawdę mówiąc, mam stracha, kiedy o niej myślę. - Mogłeś umrzeć.
- Nie umarłem.
- Kiedy ją całuję, to jakbym odmawiała krótką modlitwę dziękczynną. Że jesteś ze
mną.
- A może rajcuje cię kalectwo.
- Dupek żołędny.
- Nie mamusia nauczyła cię tak mówić.
- Siostrzyczki w szkole parafialnej.
- Wiesz, co lubię?
- Jesteśmy razem ze dwa lata. Taaa, chyba wiem, co lubisz.
- Lubię, że nigdy nie pozwoliłaś mi chwilę poleniuchować.
- Czemu bym miała ci pozwolić?
- Właśnie.
Nawet w zbroi ubrania i kremu, za okularami, które chroniły moje wrażliwe oczy
przed promieniami ultrafioletowymi, byłem wyprowadzony z równowagi przez dzień wokół i
nade mną. W jego imadle czułem się jak skorupka jajka.
Sasza zdawała sobie sprawę z mojego dyskomfortu, ale udawała, że go nie dostrzega.
Aby oderwać moją uwagę od zagrożenia i nieskończonej urody rozsłonecznionego świata,
zrobiła to, co umiała tak doskonale - czyli była sobą. Saszą.
Strona 14
- Gdzie będziesz? - spytała. - Po tym.
- Jeśli będzie „po tym”. Mogą się mylić.
- Gdzie będziesz, kiedy będę na antenie?
- Po północy... pewnie u Bobby’ego.
- Dopilnuj, żeby włączył radio.
- Dziś w nocy przyjmujesz zamówienia? - spytałem.
- Nie musisz dzwonić. Wiem, czego ci potrzeba.
Na następnym rogu skręciła w prawo, w Ocean Avenue. Jechała w górę, od oceanu.
Kamienne sosny rozkładały gałęzie nad ulicą, przed sklepami, restauracjami i
szerokimi chodnikami. Siatka światłocienia pokrywała jezdnię.
Moonlight Bay, dom dla dwunastu tysięcy ludzi, unosi się z portu i równin w łagodnie
pofalowane wzgórza. W większości przewodników turystycznych nasze miasteczko jest
nazywane klejnotem Środkowego Wybrzeża, częściowo dzięki upartej konspiracji członków
izby handlowej popierających szerokie używanie tego przydomka. Jednakże zasłużyło na
niego z wielu powodów, z których nie najmniejszy to bogactwo drzew. Majestatyczne dęby z
koronami liczącymi sobie setki lat. Sosny, cedry, palmy. Gęste kępy eukaliptusów. Moje
ulubione to wielolistne meleuca luminaria udrapowane na wiosnę etolami gronostajowego
kwiecia.
Ze względu na mnie Sasza założyła ochronną folię na okna explorera. Niemniej
jednak widok był szokująco bardziej jaskrawy niż to, do czego przywykłem.
Zsunąłem okulary w dół nosa i zerknąłem znad oprawek.
Igły sosen rozłożyły się bogatą ciemną koronką na tle cudownego purpurowo-
niebieskiego późnopopołudniowego nieba, tajemniczo rozjaśnionego, i odbicie tego wzoru
migotało na przedniej szybie.
Strona 15
Szybko poprawiłem okulary, nie tylko by chronić oczy, ale czując nagły wstyd, że tak
zachwycam się dzienną podróżą, nawet gdy ojciec leży umierający.
Jadąc szybko - w granicach rozsądku - nigdy nie zatrzymując się na skrzyżowaniach
bez świateł, Sasza powiedziała:
- Wejdę z tobą.
- To niekonieczne.
Nieprzeparta niechęć Saszy do lekarzy, pielęgniarek i wszystkiego, co wiązało się z
medycyną, graniczyła z fobią. Przeważnie była przekonana, że będzie żyć wiecznie;
pokładała wielką wiarę w witaminach, pierwiastkach śladowych, przeciwutleniaczach,
myśleniu pozytywnym i technikach leczenia umysłem. Jednakże byle odwiedziny w szpitalu
wstrząsały jej przekonaniem, że uniknie losu wszelkich cielesnych istot.
- Naprawdę, powinnam być przy tobie - powiedziała. - Kocham twojego tatę.
Jej zewnętrznemu spokojowi zaprzeczało drżenie w głosie. Byłem wzruszony tą
gotowością towarzyszenia mi do miejsca, którego nie cierpiała najbardziej na świecie.
- Chcę z nim pobyć sam przez ten kawalątek czasu, jaki nam został - powiedziałem.
- Naprawdę?
- Naprawdę. Słuchaj, zapomniałem zostawić kolację Orsonowi. Mogłabyś wrócić do
domu i zająć się tym?
- Uhm. - Przyjęła zadanie z wyraźną ulgą. - Biedny Orson. Byli z twoim tatą
prawdziwymi kumplami.
- Przysięgam, że on wie o tym.
- Pewnie. Zwierzęta wiedzą takie rzeczy.
- Zwłaszcza Orson.
Z Ocean Avenue skręciła w Pacific View. Szpital Miłosierdzia był dwie przecznice
Strona 16
dalej.
- Zajmę się nim - powiedziała.
- Nie okazuje wiele, ale już martwi się po swojemu.
- Wyściskam go i wytarmoszę, ile się da.
- Tato to była jego więź z dniem.
- Ja teraz nią będę.
- On nie może żyć tylko w ciemności.
- Ma mnie i nigdy nigdzie nie odejdę.
- Naprawdę?
- Zajmę się nim.
Tak naprawdę to już nie mówiliśmy wcale o psie.
Szpital był dwupiętrową budowlą w stylu kalifornijsko-środziemnomorskim,
zbudowaną w innej epoce, kiedy owo określenie nie przywodziło na myśl bezdusznej
przydrożnej architektury i tanich konstrukcji. Głęboko osadzone okna okalały spatynowane
mosiężne framugi. Loggie z łukami i wapiennymi kolumienkami ocieniały parterowe
pomieszczenia. Niektóre z kolumn były spowite odroślami starych bougainvilli zaścielających
dachy loggii. Tego dnia, mimo że do wiosny zostało jeszcze kilka tygodni, wodospady
szkarłatnych i świetlistych kwiatów zwisały z okapów.
Zdobyłem się na odwagę i na kilka sekund zsunąłem okulary w dół nosa, podziwiając
zbryzgany słońcem karnawał barw.
Sasza zatrzymała się u bocznego wejścia.
Gdy uwolniłem się z pasa bezpieczeństwa, położyła mi rękę na ramieniu i lekko
uścisnęła.
- Zadzwoń do mnie na komórkę, kiedy będziesz chciał, żebym wróciła.
Strona 17
- Zanim wyjdę, będzie po zachodzie słońca. Pójdę piechotą.
- Jeśli tego chcesz.
- Tak.
Znowu zsunąłem w dół okulary, tym razem, aby zobaczyć Saszę Goodall taką, jakiej
nigdy nie widziałem. W blasku świec jej szare oczy są głębokie, ale czyste; tak wyglądają też
w świetle dnia. W blasku świec gęste mahoniowe włosy są świetliste jak wino w krysztale -
ale pod czułą dłonią słońca nabierają jeszcze więcej blasku. Kremową skórę przywodzącą na
myśl płatki róż pokrywają leciutkie piegi, których wzór znam tak doskonale, jak konstelacje
każdej ćwiartki nocnego nieba w kolejnych porach roku.
Sasza palcem poprawiła mi okulary.
- Nie bądź głupi.
Jestem człowiekiem. A głupota stanowi o człowieczeństwie.
Jednak gdybym miał oślepnąć, jej twarz to widok, który będzie podtrzymywał mnie na
duchu w wiecznej czerni.
Pochyliłem się obok deski rozdzielczej i pocałowałem ją.
- Pachniesz jak kokos - powiedziała.
- Staram się.
Znowu ją pocałowałem.
- Nie powinieneś być dłużej na dworze w tych warunkach - powiedziała stanowczo.
Słońce, mające pół godziny drogi do morza, było intensywnie oranżowe, wieczny
termonuklearny holokaust oddalony sto pięćdziesiąt milionów kilometrów. Pacyfik był
miejscami płynną miedzią.
- Idź, kokosowy chłopcze. Nie ma cię.
Otulony jak Człowiek Słoń wysiadłem z explorera, wbijając ręce w kieszenie kurtki.
Strona 18
Obejrzałem się. Sasza odprowadzała mnie wzrokiem. Uniosła kciuk do góry.
Strona 19
3
Gdy wszedłem do szpitala, Angela Ferryman czekała w korytarzu. Była nocną
pielęgniarką z drugiego piętra i zeszła na dół mnie przywitać.
Angela, łagodna śliczna kobieta dochodząca pięćdziesiątki; rozpaczliwie szczupła i
dziwnie bladooka, jakby jej poświęcenie dla chorych było tak bezgraniczne, że z racji
surowych warunków umowy z diabłem musiała ofiarować ciało dla zdrowia innych.
Nadgarstki miała zbyt delikatne do wykonywanej pracy, a poruszała się tak lekko i szybko, iż
wydawało się, że kości ma puste jak kości ptaków.
Wyłączyła jarzeniowe panele oświetlające korytarz. Dopiero wtedy mnie uściskała.
Gdy przechodziłem choroby wieku dziecięcego i dorastania - świnkę, grypę, ospę
wietrzną - a nie mogłem być bezpiecznie leczony poza domem, to Angela, wizytująca
pielęgniarka, codziennie sprawdzała mój stan. Jej gorące kościste uściski odgrywały równie
ważną rolę podczas leczenia jak drewniane szpatułki, termometry i strzykawki.
Jednak teraz jej uścisk bardziej wystraszył mnie niż dodał otuchy i zapytałem:
- Już?
- Wszystko dobrze, Chris. Wciąż się trzyma. Chyba tylko ze względu na ciebie.
Podszedłem do pobliskich schodów ewakuacyjnych. Gdy drzwi klatki schodowej
zamknęły się za mną, Angela znów włączyła lampy oświetlające korytarz.
Światła klatki schodowej nie były niebezpieczne. Ale i tak szedłem szybko i nie
zdjąłem okularów.
U szczytu schodów, na korytarzu drugiego piętra, czekał Seth Cleveland. Był
lekarzem ojca i moim. Chociaż wysoki, o ramionach tak szerokich i potężnych, że zdawały
się grozić uwięzieniem go w łukach szpitalnych loggii, zawsze poruszał się z gracją znacznie
niższego mężczyzny i miał łagodny głos misia z bajki.
Strona 20
- Dajemy mu środki przeciwbólowe - powiedział, wyłączając górne światła - więc ma
okresowe zaniki świadomości. Ale za każdym razem, kiedy odzyskuje przytomność, pyta o
ciebie.
Wreszcie zdjąłem okulary i wsadziłem je do kieszeni koszuli. Szybko pokonywałem
szeroki korytarz, mijając pomieszczenia, w których pacjenci - wszelkie przypadki, we
wszelkich stadiach choroby - leżeli nieświadomi albo siedzieli przed tackami z kolacją. Ci,
którzy zauważyli zgaśniecie świateł w korytarzu, zdawali sobie sprawę, co było tego
powodem, i zastygali podczas jedzenia, śledząc mnie wzrokiem, gdy przechodziłem obok.
W Moonlight Bay jestem sławny wbrew własnej woli. Z dwunastu tysięcy stałych
mieszkańców i prawie trzech tysięcy studentów Ashdon College, prywatnej uczelni
artystycznej, jestem być może jedyną osobą, której nazwisko znają wszyscy. Jednakże z
powodu mojego nocnego trybu życia nie każdy mnie widział.
Gdy szedłem korytarzem, większość pielęgniarek i sanitariuszek zwracała się do mnie
po imieniu i serdecznie witała.
Myślę, że ich sympatia nie była spowodowana żadną szczególną cechą mojej
osobowości ani uwielbieniem dla mojego ojca - choć faktycznie uwielbiał go każdy, kto go
poznał - ale ponieważ bez reszty poświęciły się leczeniu ludzi, a byłem wzorcowym wręcz
przykładem pacjenta potrzebującego troskliwej opieki i serdeczności. Wymagam leczenia
przez całe życie, ale umykam ich - i czyimkolwiek - zdolnościom uzdrowicielskim.
Ojciec leżał w pokoju dwuosobowym. Na razie drugie łóżko było wolne.
Przystanąłem na progu. Z głębokim westchnieniem, które wcale nie dodało mi sił,
wszedłem do środka, zamykając za sobą drzwi. Żaluzje były zaciągnięte, na białej lśniącej
framudze żarzył się oranżowy blask gasnącego światła.
Na łóżku bliższym drzwi cieniem rysowała się sylwetka taty. Słyszałem płytki oddech.