Konrad #2 Zrodzony z cienia - FERRING DAVID
Szczegóły |
Tytuł |
Konrad #2 Zrodzony z cienia - FERRING DAVID |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Konrad #2 Zrodzony z cienia - FERRING DAVID PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Konrad #2 Zrodzony z cienia - FERRING DAVID PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Konrad #2 Zrodzony z cienia - FERRING DAVID - podejrzyj 20 pierwszych stron:
FERRING DAVID
Konrad #2 Zrodzony z cienia
DAVID FERRING
Tom II trylogii Konrad
Tytul oryginalu: Shadowbreed
1998 Wydawnictwo MAG
Rozdzial pierwszy
Sigmar stal, niczym samotna skala, posrod zielonego morza goblinich lbow. Wywijal ogromnym bojowym mlotem. Kazdy cios rozgniatal na krwawa miazge kolejna glowe. Ale gobliny wciaz nadchodzily - tylko po to, by pasc ofiara swietego oreza krasnoludow.Krasnoludy nazwaly ten legendarny mlot Ghalmarazem - Rozbijaczem Czaszek. Tamtego dnia w pelni dowiodl prawdziwosci swego imienia. Raz za razem opadal w dol - przy kazdym uderzeniu ginal kolejny z obrzydliwych wrogow.
Przeznaczenie chcialo, aby dzien ten okazal sie punktem zwrotnym historii, dniem, w ktorym Sigmar, wodz Unberogenow, przywodca osmiu zjednoczonych ludzkich plemion, stanie sie znany jako Mlot na Gobliny - Sigmar Mlotodzierzca. W dniu tym polozono podwaliny pod mury Imperium. Byl to tez dzien, w ktorym gobliny, orki i wszyscy ich bezbozni sojusznicy zostali wypedzeni ze znanego swiata.
Gobliny byly odwiecznymi wrogami krasnoludow. Rasy te dlugo i zaciekle walczyly o panowanie nad ziemiami polozonymi miedzy Morzem Szponow a Gorami Kranca Swiata. Wydawalo sie, ze gobliny, dzieki liczebnej przewadze, zatriumfuja. Po wiekach walk krasnoludy zostaly zepchniete do swojej gorskiej ojczyzny. Wycofywaly sie przez Przelecz Czarnego Ognia - odwrot mialo oslaniac kilkuset walecznych ochotnikow. Wydawalo sie, ze ta decyzja jest ostatnia nadzieja narodu krasnoludow, choc tylna straz zadnej nadziei na ocalenie miec nie mogla. Przeznaczeniem ariergardy bylo umrzec, skladajac zycie w ofierze dla ratowania reszty ludu.
Ale armie goblinow nie zmiazdzyly stawiajacych im czolo bohaterow - zamiast tego same zostaly unicestwione. Zablokowane pomiedzy krasnoludami a ich nowymi sprzymierzencami - mloda rasa znana jako ludzie - zielone potwory zostaly zmasakrowane, ich poskrecane ciala zasialy cala przelecz cuchnacym dywanem cial, ich cuchnaca krew na zawsze splamila okoliczne skaly.
To wlasnie Sigmar poprowadzil swoje oddzialy do zwycieskiej walki przeciwko wspolnemu wrogowi. Gdy nacieral przez zwarte szeregi goblinow, jego potezny mlot zbieral krwawe zniwo...
***
Ostrze broni zataczalo szerokie luki. Po kazdym ciosie padala nastepna ofiara, wijac sie w meczarniach. Mozgi wyplywaly ze zdruzgotanych, zielonych czaszek...Czul sie niezwyciezony. Nowa sila wypelniala jego cialo, duch nasycal sie jakas ogromna moca, ktora wydawala sie zawsze w nim tkwic, choc objawila sie dopiero teraz.
Gobliny wrzeszczaly z bolu i usilowaly umknac przed razami bezlitosnego topora. Baly sie nie tylko ostrza. Probowaly rowniez uciec przed gwaltowna ulewa swiatla, ktore nagle rozjasnilo ich podziemne leze - zaslanialy oczy przed blyskiem gromu, wypelniajacego ich mroczne krolestwo.
Konrad rozchylil wargi, wyszczerzajac zeby w dzikim grymasie. Czul przeplywajaca przez cialo zadze krwi, taka sama, jaka rozpalala jego prymitywnych pradziadow. Czul takze, ze nie jest sam. Niezliczone pokolenia przodkow przynaglaly, zmuszaly do walki - stal sie juz tylko widzem czynionej przez siebie masakry. Mial wrazenie, jakby jego wlasne ramiona nalezaly do kogo innego, a toporem kierowala obca sila.
To byla jego noc, a zabijanie piekielnych goblinow - jego misja. Zadawal ciosy odruchowo. Cale cialo stalo sie maszyna zniszczenia, wyzuta z jakichkolwiek mysli. Potrzebowal jedynie wyczucia i szybkich reakcji.
Zwloki niezliczonych wrogow lezaly porozrzucane na podlodze starozytnej swiatyni krasnoludow, a ich krew plynela obfita struga. Jak w rzezni.
I nagle okazalo sie, ze zabraklo przeciwnikow. Lezeli zmasakrowani - martwi lub umierajacy. Wszyscy, ktorym udalo sie przezyc, wymkneli sie w mrok. Konrad wreszcie przestal zabijac. Pozwolil rannym cierpiec, dal smierci mozliwosc ogarniecia ich dusz. Niech umieraja powoli, czujac bol.
Dyszac ciezko, oparl sie na toporzysku i spojrzal na uczyniona przez siebie jatke. Grymas morderczej furii przemienil sie w pelen zadowolenia usmiech. Otarl lepka posoke, pokrywajaca twarz. Nie byla to jego krew, a martwi nie beda jej juz potrzebowali.
Powoli wychodzil z morderczego transu. Spojrzal na zrodlo swiatla, ktore, rozjasniajac w pewnym momencie jaskinie, ocalilo mu zycie. Stalo sie to akurat wtedy, gdy posrod sprzyjajacych goblinom ciemnosci podziemnego swiata poczal tracic sily.
Zdawal sobie sprawe, ze owa przemiana nocy w dzien musiala byc dzielem Anvili. Kurz w dalszym ciagu unosil sie z kamieni, ktore spadly ze sklepienia, po raz pierwszy od tysiacleci wpuszczajac swiatlo do swiatyni.
Konrad ruszyl w strone cierpiacego Wilka.
Konrad, Wilk i Anvila przybyli w te gory w poszukiwaniu zaginionej swiatyni krasnoludow, gdzie miala spoczywac ukryta fortuna w zlocie i kosztownosciach. Zamiast tego znalezli twierdze goblinow - czy raczej to gobliny ich znalazly.
Rozdzielili sie na czas poszukiwan. Wilk zostal schwytany i wlasnie miano go zlozyc w ofierze, gdy pojawil sie Konrad. Teraz Wilk wisial, powieszony za przeguby, nagi, pokryty krwia - wlasna, ludzka - czerwona, a nie zielona.
Konrad, idac w kierunku towarzysza, uswiadomil sobie nagle, ze Wilk wyglada jakos inaczej. Jego cialo bylo jakby znieksztalcone, a konczyny - zdeformowane. Byc moze dlatego, ze wciaz zwijal sie z bolu, ale jego wytatuowana twarz rowniez wygladala niezwykle, zupelnie jakby mial wykrecona szczeke. I chociaz skore pokrywala mu skorupa krwi, przebijal spod niej gesty, zbity zarost. Wilk przypominal pierwotne zwierze. Konrad czul, ze sam tez staje sie podobna istota...
Wilk spogladal dziwnie, jakby nie poznawal Konrada i w dalszym ciagu obawial sie, ze bedzie torturowany, a w koncu zlozony w ofierze.
-Czy nie slyszales, co ci rozkazalem? - zdolal zapytac slabym glosem. - Miales zabic mnie, a nie jego - splunal w strone ciala czarownika-kaplana goblinow. Zabarwiona krwia slina wyladowala na pokrytej rytualnymi szramami zielonej twarzy.
Wilk wydal ten rozkaz, gdy Konrad wszedl do ukrytej jaskini, i gdy zobaczyli sie z oddali w swietle plonacej pochodni. Konrad wykorzystal jedyna pozostala mu strzale, aby zastrzelic szamana goblinow, torturujacego bezbronna ludzka ofiare.
-Nie mozna miec zaufania do luku, to chlopska bron - odpowiedzial Konrad, powtarzajac opinie wyrazona przez Wilka w dniu ich pierwszego spotkania.
Oparl pokryty krwia mlot o sciane i siegnal po noz. A potem zatrzymal sie, patrzac na bron, ktora gromil wrogow. Przeciez uzywal topora, a nie mlota. Dlaczego wiec pomyslal, ze odstawia mlot?
W glowie wciaz dudnily mu odglosy walki i koszmarne wrzaski nieprzyjaciol. Slyszal tez loskot eksplozji i dudnienie spadajacych skal. Przesunal dlonia po twarzy, scierajac zalewajacy oczy strumyk krwi. To byla jego wlasna krew. Raniono go kilkakrotnie i krwawil obficie z ran, ale wlasciwie tego nie zauwazal. Takie obrazenia zdawaly mu sie niczym.
Za pomoca krisa przecial liny, ktorymi przywiazano Wilka do sciany swiatyni. Gdy peklo ostatnie wlokno sznura, ostrze noza rozsypalo sie na kawalki. Te bron o falistej klindze Konrad posiadal przez polowe zycia - wielokrotnie ocalila go od smierci. Spojrzal na kosciana rekojesc, a potem upuscil ja na ziemie.
-Sadzilem, ze masz zamiar poderznac sobie gardlo, zanim cie wezma do niewoli - powiedzial. Wilk kiedys przysiagl, ze nie da sie wziac zywcem.
Gdy sciagal przyjaciela na ziemie, Wilk skrzywil sie, odslaniajac szpiczaste zeby.
-Postanowilem raczej poderznac pare ich gardel - wychrypial.
Chwile pozniej uslyszeli zblizajacy sie odglos ciezkich krokow. Spojrzeli na drugi koniec jaskini - w strone ciemnych tuneli, do ktorych umknely ocalale stwory.
Konrad jedna reka podtrzymywal Wilka, a druga siegnal po zakrwawiony topor. Stali z Anvila ramie przy ramieniu, czekajac az wrogowie wylonia sie z czarnych korytarzy.
Stapanie zblizalo sie, stawalo coraz grozniejsze, dudniac echem w zlowieszczej ciszy. Musiala sie tam znajdowac cala armia goblinow - tym razem wedrowcy nie mieli zadnych szans.
-Gdzie sa te wszystkie skarby? - spytala Anvila.
Kobieta-krasnolud stala w wyjsciu z jednego z tuneli i rozgladala sie po nagich scianach wysoko sklepionej swiatyni, nie zwracajac uwagi na martwe i umierajace gobliny.
Wreszcie zapadla cisza. Ustaly jeki umierajacych. Wszystkie zielone bestie nie zyly - albo byly zbyt slabe, by prosic o pomoc. Zreszta wkrotce rowniez i te dogorywajace stana sie martwe.
Konrad spojrzal na lezacego, nieprzytomnego Wilka. Jego rany w koncu sie zagoja i o tej przygodzie beda przypominac jedynie nowe szramy.
Zmiany, ktore Konrad zaobserwowal w Wilku, musialy wynikac z doznanych cierpien. Albo tez zmysly samego Konrada ulegly zaburzeniu pod wplywem bitewnego szalu. Jak inaczej bowiem mozna wytlumaczyc zludzenie, ze walczyl mlotem, a nie toporem?
Obserwowal mroczne tunele, obawiajac sie, ze hordy obrzydliwych goblinow lada chwila powroca. Swiatlo trzymalo je na dystans, ale jak predko przezwycieza strach, jak predko uswiadomia sobie ilu naprawde jest wrogow?
Gdy Konrad zaglebil sie w podziemny labirynt, poszukujac Wilka i tych, ktorzy go pojmali, Anvila pozostala na powierzchni. Przy pomocy swych technicznych umiejetnosci sprowadzila w mroki podziemi swiatlo dnia. Jasnosc.
-Krasnoludy oswietlaly swoje swiatynie ukladem soczewek, przenoszacych z powierzchni ziemi swiatlo sloneczne - wyjasnila Anvila - Na gorze znalazlam soczewke, ale byla zasypana tonami skal. Wysadzilam je prochem.
-Mowilem ci, ze ona jest sprytna - mruknal Wilk, ktory na chwile odzyskal swiadomosc, po czym stracil przytomnosc.
Konrad zazdroscil mu stanu nieswiadomosci - sam marzyl o snie. Ale nie wolno mu odpoczywac, poki nie wydostana sie ze swiatyni.
Obserwowal, jak Anvila bada otoczenie. Nie mogla przeciez poszukiwac skarbu, na ktory liczyl Wilk. Jezeli w ogole kiedys byly tu jakies pozostawione przez krasnoludy kosztownosci, dawno juz zostaly znalezione przez gobliny.
Anvila ogladala kamienie i rzezby, badala kolumny przy wejsciach do korytarzy odchodzacych ze srodkowej czesci swiatyni. Przesuwala palcem po sladach niektorych runow, probujac odczytac, co napisali przed wiekami jej praojcowie.
Komnata musiala byc wykuta w litej skale, a jej podloge i sciany wylozono poteznymi, kamiennymi blokami. Dolna czesc pomieszczenia byla okragla, zas sciany wyginaly sie lukowato ku gorze, tworzac potezna kopule o ponad trzydziestometrowej wysokosci.
-Kiedys byla tu swiatynia krasnoludow - oswiadczyla po powrocie Anvila - a teraz gobliny odprawiaja w niej swe ohydne rytualy.
Musieliscie je zastac w trakcie odprawiania jakiejs ceremonii, zwiazanej z ostatnim dniem wiosny - uklekla przy Wilku i popatrzyla na miejsce, do ktorego byl przywiazany.
-Czy jutro jest pierwszy dzien lata? - zapytal lagodnie Konrad.
Wlasnie podczas pierwszego dnia lata odmienilo sie jego zycie.
Dokladnie piec lat temu jego rodzinna wies zostala calkowicie zniszczona. Konrad byl jedynym, ktory ocalal.
Potrzasnal glowa i zacisnal mocno powieki, starajac sie odgonic naplywajace wspomnienia - przede wszystkim wyobrazenia o tym, co musialo dziac sie wtedy z Elyssa.
Krew, ktora oblepiala konczyny i tors Konrada, obrzydliwie smierdziala. Teraz, kiedy Anvila byla juz przy Wilku, Konrad mogl w ruinach swiatyni poszukac wody do umycia sie.
W ostatnich latach zabil wiele goblinow, ale zaden z nich nie byl tak odmieniony, jak te napotkane tutaj. Zycie pod ziemia musialo przyczynic sie do zmiany ich wygladu, uczynic je mniejszymi i bardziej zgarbionymi, sprawic, ze ich skora stala sie bledsza, a oczy wieksze.
W przeciwienstwie do wielu zwierzolakow, ktorych krew palila jak kwas, posoka goblinow byla stosunkowo niegrozna, ale nalezalo jak najszybciej pozbyc sie jej sladow z poranionego ciala.
Konrad nie znalazl wody w obrebie swiatyni, ale za to odszukal miecz, zagubiony w czasie walki. Odwracajac sie w strone Wilka i Anvili, spojrzal do gory, na wielki szklany krag, wbudowany w kamienna sciane. Wygladal jakby skladal sie z pierscieni o roznych wymiarach i grubosci.
Juz odwracal glowe, gdy dostrzegl w soczewce jakis ruch. Patrzyl dalej, obserwujac, jak widoczny w niej ksztalt staje sie coraz wyrazniejszy. Wreszcie ujrzal jezdzca, czlowieka na wierzchowcu, czlowieka, ktorego nie mogl nie rozpoznac - wojownik ze spizu!
Konrad nie wierzyl wlasnym oczom. Minelo piec lat od dnia, w ktorym razem z Elyssa widzieli, jak rycerz ze spizu przejezdza przez ich skazana na zaglade wioske - milczaca postac, sprawiajaca wrazenie jakiejs nadnaturalnej istoty.
A gdy w dniu spotkania z Wilkiem, Konrad opisal mu jezdzca, ktory zjawil sie w przededniu zniszczenia wioski, ten odpowiedzial, ze jest to jego brat, brat blizniak...
Konrad wciaz dokladnie pamietal slowa Wilka: "On jest bardziej niz martwy..." Od tej pory Wilk nie wspominal juz swojego brata i Konrad nie myslal wiecej o wojowniku ze spizu. Nie sadzil, ze kiedykolwiek jeszcze go spotka.
Czy jezdziec rzeczywiscie wrocil, aby znow zaklocic spokoj jego duszy - czy tez byl tylko iluzja?
-Anvilo! - wrzasnal Konrad, wskazujac na szklany krag. - Czy ty tez go widzisz?
-Tak! - odkrzyknela.
-Co to takiego?
-Odlegly obraz, odbity i powiekszony przez soczewki. Jedna z powierzchni musiala zostac uszkodzona i, dzieki jakiemus fenomenowi przekazuje nam ten widok.
-Czy jest rzeczywisty?
-Tak. Zapewne znajduje sie w odleglosci kilku mil, u stop gory.
Ale w chwili, gdy wypowiadala te slowa, widmowy obraz rozplynal sie we mgle soczewek, po czym zniknal.
Konrad jeszcze przez jakis czas wpatrywal sie w szklany krag, chociaz nic juz nie bylo na nim widac, a potem odwrocil sie i pospieszyl do miejsca, w ktorym znajdowali sie Anvila i Wilk.
-Musze isc za nim - oznajmil.
Kobieta-krasnolud spojrzala na niego, ale nie odezwala sie ani slowem.
-Musze isc. Takie jest moje przeznaczenie...
Anvila wzruszyla ramionami.
-Skoro tak uwazasz - idz!
-A co z Wilkiem? Mozesz sie nim zaopiekowac, pomoc mu sie stad wydostac?
-Oczywiscie.
-A co z goblinami?
-Jestem krasnoludka. A to jest krolestwo moich przodkow. Wiem, jak sobie radzic z goblinami.
Konrad spojrzal na Wilka, ktorego oczy otwieraly sie powoli. Bol i cierpienie, ktore wciaz odczuwal, odbijaly sie w ich lodowatym blekicie. Utkwil wzrok w twarzy Konrada. Oblizal wargi i otworzyl usta.
-Chaos - szepnal. Wzial plytki oddech, a potem powtorzyl, ale tym razem glosniej: - Chaos! - ostrzegl przyjaciela.
A potem zamknal powoli oczy i ponownie pograzyl sie w nieswiadomosci, jakby te dwa slowa do cna go wyczerpaly.
"Chaos..." Bylo to okreslenie, ktore Konrad slyszal wielokrotnie, ktore czesto wymawiano na ziemiach pogranicza, ktorego sam uzywal, ale ktore kazdy rozumial inaczej. Bez wzgledu jednak na to, co naprawde znaczylo, slowo to spowodowalo, ze Konrad poczul zimny dreszcz, przebiegajacy po plecach.
Wilk znalby znaczenie tego terminu. Ale Wilk nie mogl odpowiedziec na zadne pytanie.
Konrad chcial rowniez dowiedziec sie paru rzeczy o blizniaku towarzysza: co sie z nim stalo, w jaki sposob zwiazal sie z silami ciemnosci. Odwrocil sie do Anvili. Jak zwykle nie zareagowala i nie odezwala sie ani slowem.
-Musze isc - oznajmil.
-Juz mowilam. Jezeli musisz - idz!
Konrad skinal glowa i ruszyl wolno, kierujac sie w strone korytarza, ktorym Anvila weszla do swiatyni. Niechetnie porzucal towarzyszy, ale krasnoludka byla pewna, ze zdola bezpiecznie wyprowadzic rannego czlowieka z legowiska goblinow, a potem z gor.
Wilk byl drugim co do waznosci czlowiekiem w zyciu Konrada, kims, kto zmienil wiejskiego chlopaka w wojownika. Ale najwazniejsza byla Elyssa. Jego pierwsza, prawdziwa milosc, dzieki ktorej zdobyl osobowosc, a nawet wlasne imie. Minelo juz piec lat od chwili, gdy zostala zamordowana, starta z powierzchni ziemi.
Piec lat bez jednego dnia.
A teraz rycerz ze spizu znajdowal sie w poblizu, akurat w piata rocznice dnia, w ktorym Konrad i Elyssa go zobaczyli.
Wilk czesto powtarzal, ze nie ma czegos takiego jak przypadek - wszystko jest przeznaczeniem. I Konrad nauczyl sie wierzyc, ze jest to istotnie prawda.
Musi odszukac jezdzca. Dopiero wtedy bedzie mogl odnalezc wlasna osobowosc i odkryc tajemnice swojego zycia.
Rzuciwszy ostatnie spojrzenie na Anvile i Wilka, Konrad odwrocil sie i wszedl do ciemnego tunelu, ktory mial wyprowadzic go na powierzchnie.
Korytarz byl zbyt waski, aby poslugiwac sie w nim toporem, wydobyl wiec miecz. Zapomniawszy, ze stracil noz, siegnal po niego lewa reka. Wypatrujac lsnienia wrogich, czerwonych oczu, ktore ostrzegloby go przed oczekujacymi w zasadzce, znieksztalconymi wrogami, wkroczyl w ciemnosc.
***
Zamrugal, oslepiony naglym swiatlem. Slonce stalo w zenicie, plonac zywym ogniem na bezchmurnym niebie. W zimie Kislev mogl byc najchlodniejszym miejscem na ziemi, ale w lecie wydawal sie najgoretszym.Zrobil kilka glebokich oddechow, napelniajac pluca czystym powietrzem i uwalniajac nozdrza od przyprawiajacego o mdlosci gobliniego smrodu podziemnego labiryntu. Skore i ubranie wciaz mial poplamione zielona krwia, ktorej nie pozbedzie sie tak latwo, jak odoru z pluc.
Zrzucajac wieksza czesc zabrudzonej odziezy, przypomnial sobie, kiedy po raz ostatni byl pokryty taka iloscia wrazej posoki. Byl to ten sam dzien, kiedy zniszczono wioske. Wtedy, dla bezpieczenstwa, przebral sie, zakladajac skore, zerwana z zabitego zwierzolaka.
Potem przylaczyl sie do szalonych napastnikow.
Splunal, probujac pozbyc sie z ust smaku smierci. Postanowil nie myslec o przeszlosci, ale to bylo trudne.
Wkrotce odnalazl wielka soczewke, niegdys oswietlajaca podziemna swiatynie krasnoludow. Byla okragla i miala przynajmniej piec metrow srednicy. Szlifowana jak drogocenny kamien, spoczywala zaglebiona w zboczu gory. Anvila wysadzila skaly, ktore od wiekow przysypywaly wielka tafle szkla. Teraz soczewka byla w wielu miejscach popekana i pokruszona.
Kilku fragmentow brakowalo i te zmiany musialy spowodowac ow miraz, ktory ukazal mu wojownika ze spizu. Odlegly obraz, uchwycony przez jedna z brakujacych plaszczyzn, zostal przekazany do soczewki na powierzchni i za posrednictwem systemu mniejszych zwierciadel do znajdujacej sie w dole jaskini.
Konrad podszedl do skraju urwiska i spojrzal w dol, starajac sie dostrzec polozony ponizej teren. Chociaz jednak wychylal sie na cala dlugosc ramion, nizej znajdujace sie szczyty przeslanialy widok. Z tak duzej odleglosci nie byl w stanie okreslic, gdzie przebywal jezdziec ze spizu, i w ktorym kierunku podazal.
Tylko po odszukaniu wlasciwego odlamka soczewki mogl miec szanse ustalenia, gdzie znajduje sie rycerz. Fragment ten musial istniec, poniewaz dzieki niemu zobaczyl obraz. Gdyby go odszukal, spojrzalby przez niego, jak przez okular lunety, i byc moze zobaczylby cel poszukiwan.
Eksplozja prochu uzytego przez Anvile skruszyla skale na tak wiele odlamkow, ze Konrad uswiadomil sobie, iz jego poszukiwania niemal z gory skazane sa na niepowodzenie. Ale musial sprobowac.
Prawie godzine wspinal sie po glazach, grzebal wsrod pylu i gruzu, wypatrujac kawalka szkla, ustawionego w odpowiednim miejscu lub zaklinowanego tak, ze widac byloby przezen polozony w dole teren. Odnalazl wiele fragmentow soczewki, lsniacych w sloncu jak drogocenne klejnoty, ale zaden z nich nie byl tym, ktorego poszukiwal.
Wreszcie musial przyznac sie do porazki. A tymczasem, z kazda mijajaca minuta, wojownik ze spizu oddalal sie coraz bardziej.
Konrad tym razem wyszedl na powierzchnie inna szczelina, ale natychmiast zorientowal sie w terenie i skierowal kroki w strone dolnej czesci zbocza. Spojrzal na poludnie, na szlak, ktorym wspinal sie z Anvila. Rozpoznal znajome miejsca, a potem popatrzyl na mroczniejace pekniecie w skale, przez ktore wszedl do twierdzy goblinow.
Przez chwile mial ochote wrocic i pomoc Anvili w opiece nad Wilkiem, ale uswiadomil sobie, ze nie ma tam nic do roboty. Nie potrzebowali jego wsparcia. Wyszedl na powierzchnie, aby odnalezc wojownika ze spizu i to bylo teraz jego najwazniejszym zadaniem.
Tym samym niebezpiecznym szlakiem, ktorym szedl na gore, teraz zaczal podazac w dol zbocza. Schodzenie wcale nie bylo latwiejsze od wspinaczki, pod pewnymi wzgledami sprawialo nawet wiecej trudnosci. Wtedy nie obawial sie o siebie, poniewaz za wszelka cene staral sie odnalezc Wilka - myslal tylko o ocaleniu towarzysza.
Wtedy przez caly czas widzial przed soba szczyt. Wracajac - tylko przepasc. Dlugo by spadal...
W koncu dotarl do miejsca, gdzie tuz przed switem Anvila i Wilk wpadli w zasadzke. Nie roznilo sie niczym od pozostalych odcinkow tego trudnego szlaku, jezeli nie liczyc zmasakrowanych goblinich trupow. Zdazyli zabic calkiem sporo wrogow, zanim Wilk zostal wziety do niewoli, a Anvila wpadla w szczeline. Wsrod zwlok lezala rowniez Polnoc - kon Wilka.
Miedzy zapasami, ktore bialy ogier wniosl na strome zbocze, Konrad znalazl buklak z woda. Zwilzyl gardlo. Pozwolil tez, by woda splywala mu po twarzy, zmywajac wieksza czesc zaschnietej krwi. Wytarl usta grzbietem dloni. Potem zabral sie za wybieranie potrzebnego prowiantu.
Nie zabral go zbyt wiele. Wilk i Anvila rowniez beda potrzebowali jedzenia i wody. W jukach koni pozostawionych dalej, u stop gory, znajdowalo sie wiecej zapasow - oczywiscie pod warunkiem, ze nie znalazla ich jakas banda goblinow albo innych istot zamieszkujacych te skalista kraine.
Konrad wciaz czul zmeczenie, ale nie zatrzymal sie na dlugo. Musial ruszac dalej. Podazyl w dol poszarpanego zbocza, zbierajac po drodze przedmioty, ktore poprzednio odrzucil, gdyz spowalnialy wspinaczke - futrzane nogawice, fragmenty zbroi. Wreszcie dotarl do miejsca, w ktorym spedzil poprzednia noc.
Wszystko wygladalo tak samo jak w chwili, gdy dostrzegl, co przydarzylo sie jego towarzyszom i rzucil sie im na pomoc. Konie wciaz byly uwiazane, ale Konrad zblizal sie do nich ostroznie, z mieczem w dloni. Bacznie obserwowal skaly i glazy. Jednak nigdzie nie zauwazyl wrogow.
Umyl sie i dopiero potem zabral sie za bandazowanie ran. Od czasu kiedy niemal utracil w walce prawa reke, kazda rana na niej goila sie o wiele szybciej niz reszta ciala. Przed paroma laty zostal ciezko ranny i wydawalo sie, ze trzeba bedzie ramie amputowac. Jednak pewien elf, dysponujacy uzdrowicielskimi mocami, opatrzyl rane i ocalil reke.
Po zabandazowaniu wszystkich obrazen, i po szybkim zjedzeniu posilku, Konrad osiodlal konia. Zaczal sie zastanawiac, w ktorym kierunku powinien sie udac. Nie mial jednak specjalnego wyboru. Musial kontynuowac wedrowke w dol zbocza. Szlak ponizej obozowiska nie byl juz tak stromy ani tak zdradziecki, ale nie mozna go bylo nazwac latwym. Kiedy przemierzali te czesc drogi, musieli prowadzic wierzchowce. Owineli im tez kopyta szmatami, w celu stlumienia odglosu uderzania podkow o kamienie. Poruszali sie jedynie noca, w obawie przed wykryciem.
Teraz jednak to Konrad byl scigajacym. Szlak w swietle dnia wygladal rownie paskudnie jak w nocy. Ale wojownik nie mial czasu, by prowadzic konia za wodze. Teraz najbardziej liczyla sie szybkosc. Musial ryzykowac, ze zwierze potknie sie i zlamie noge. Ale jezeli nie bedzie sie spieszyc, rycerz ze spizu zdola uciec.
Po wydostaniu sie z gor bedzie musial podjac ostateczna decyzje, w ktorym kierunku powinien pojechac. Wciaz obserwowal polozony w dole teren, wypatrujac jezdzca. Ale nikogo - ani niczego - nie zauwazyl. Podobnie bylo poprzednim razem - gdy przemierzali te droge, nie dostrzegli najmniejszej oznaki bytnosci wrogich hord, od ktorych przeciez az roilo sie w tej czesci Kislevu. Juz sam fakt braku wrogow powinien wzbudzic ich podejrzenia, ale trojka wedrowcowi byla wdzieczna bogom za kazda przebyta w spokoju mile.
Konrad, ktory wychowywal sie w Lesie Cieni, gdzie wrog czail sie za kazdym drzewem, wciaz nie mogl przyzwyczaic sie do i otwartych przestrzeni gor. Na rowninach widzial wszystko w odleglosci wielu mil. Gdyby w poblizu znajdowali sie jakies zwierzolaki, zapewne zauwazylby je, zanim one by go spostrzegli. Bez przerwy bacznie obserwowal okolice, ale to nie napastnikow wypatrywal. Liczyl sie tylko brat Wilka.
Wkrotce uswiadomil sobie, w ktora strone powinien podazyc. Musial jechac jedyna istniejaca droga.
Piec lat temu, wraz z Elyssa, po raz pierwszy ujrzal wojownika ze spizu. A nastepnego dnia armia zwierzolakow zniszczyla wioske i wyrznela wszystkich jej mieszkancow. Konrad ocalal jedynie dzieki temu, ze opuscil doline przed rozpoczeciem ataku.
A jutro znowu nadejdzie pierwszy dzien lata, swiety dzien Sigmara. Czy historia sie powtorzy? Czy dlatego znalazl sie tu tajemniczy jezdziec, zwiastun smierci i zniszczenia?
Konrad obawial sie, ze tak wlasnie sie stanie. Jezdziec ze spizu byl tym, ktory wytycza szlak, zwiadowca prowadzacym hordy ciemnosci do wyznaczonego celu.
Polnocny Kislev byl pustynnym i niegoscinnym miejscem. Obszar, wokol Przeleczy Belyevorota pozostawal slabo zamieszkany. Znajdowalo sie tu kilka niewielkich faktorii, pare malych, samotnych wiosek i fortow. Jedynym liczniej zamieszkanych miejsc byla kopalnia - i to ona prawdopodobnie stanowila obiekt ataku napastnikow.
Konrad popedzil konia, kierujac sie z powrotem do miejsca, w ktorym zyl niemal piec lat. Tyle czasu bowiem wraz z Wilkiem bronili kopalni zlota przed najazdami z polnocy, dowodzac oddzialem najtwardszych najemnikow, jacy kiedykolwiek dzialali na przygranicznych ziemiach. W ciagu dwoch ostatnich lat udalo im sie odepchnac napastnikow. Nie ograniczali sie do obrony, przeniesli tez dzialania wojenne na tereny przeciwnika.
A potem nastapilo oblezenie Praag. Najezdzcy walczyli wprawdzie zaciekle i z pogarda dla smierci, ale napad ten sprawial wrazenie pojedynczego, odosobnionego. Jakby mial odwrocic uwage Kislevitow od czegos wazniejszego...
Konrad nie mial na to dowodu, jeszcze nie mial. Przepelniala go za to zarliwa nadzieja, ze sie myli, choc w glebi duszy zdawal sobie sprawe ze slusznosci swoich podejrzen.
Jechal szybko, wracajac tym samym szlakiem, ktorym wraz z dwoma towarzyszami podazal zaledwie kilka dni temu. Dawal kordowi odpoczywac tylko tyle, zeby nie padl, a potem znow poganial zwierze. Prowadzil wyscig z czasem, lecz zachod slonca nastapil o wiele za wczesnie, jak na jego potrzeby. Ciemnosc nie wplynela jednak na predkosc jazdy Konrada. Pedzil przez noc, az wreszcie ani on, ani jego wierzchowiec nie byli w stanie podazac dalej.
Byl to dlugi, bardzo dlugi dzien. Wydawal mu sie znacznie dluzszy od dnia, kiedy ocknal sie przed switem i ujrzal niebezpieczenstwo, z ktorym za chwile mieli spotkac sie Wilk i Anvila. A potem nastapila bitwa z goblinami, w ktorej jego topor scial lby dziesiatkom bestii.
Pograzajac sie we snie, Konrad rozmyslal o jezdzcu ze spizu. Czy rzeczywiscie go widzial? A moze bylo to zludzenie, wywolane bitewna goraczka, podobnie jak przekonanie, ze walczyl mlotem? "Ale przeciez Anvila rowniez widziala zakuta w zbroje postac" - uswiadomil sobie w chwili, gdy zmeczenie wzielo wreszcie gore i zaczal zasypiac. Snilo mu sie, ze zabija gobliny, ktore probowaly uniemozliwic mu dotarcie do rycerza ze spizu. A wsrod znieksztalconych stworow znajdowala sie dowodzaca nimi Elyssa. Rozkazywala zabic Konrada...
Ocknal sie gwaltownie, zlany potem, usilujac dlonia chwycic nie istniejacy juz kris. Usiadl, patrzac na gwiazdy i dwa ksiezyce. Dopiero po pewnym czasie polozyl sie znowu i zapadl w kolejny niespokojny sen.
O swicie siedzial juz w siodle, galopujac po rowninie, przez pustke i cisze, jakby byl jedyna istota na calym swiecie.
Piec lat temu bezbronna wioska ulegla kompletnemu zniszczeniu. Przeciez to nieprawdopodobne, by powtorzyly sie wydarzenia ktore mialy miejsce tak dawno w odleglym Ostlandzie. Kopalnia byla silnie ufortyfikowana i strzegli jej zahartowani w bojach, czujni zolnierze, ktorzy w niezliczonych potyczkach i walkach zwyciezali barbarzynskie hordy z polnocnych Pustkowi. Obu tych sytuacji nie mozna bylo porownywac.
Bez wzgledu na to, ilu najezdzcow ginelo, zawsze znajdowal sie nastepni, gotowi zajac ich miejsce. Jednak w czasie ostatnich dwoch lat nie wydawali sie juz tak liczni. Czyzby zbierali sily, przygotowujac wielka inwazje?
Jednak w konfrontacji z zawodowymi zolnierzami sama liczebnosc napastnikow nie wystarczala. W przeciwnym razie juz dawno spustoszyliby Kislev. Zreszta raz udalo im sie dokonac podobnej sztuki. Dwa wieki temu opanowali caly kraj, ale zostali wyparci, gdy car Kislevu zawarl sojusz z cesarzem Imperium. Zjednoczonej armie dwoch narodow odrzucily napastnika, zmuszajac go do odwrotu w granice mrocznego krolestwa.
Jedynym motywem kierujacym nieprzyjaciolmi wydawala sie byc zadza zabijania, jakby tylko owo barbarzynskie uczucie uzasadnialo ich istnienie. Pragnienie krwi zaspokajali zadajac smierc, zadajac smierc komukolwiek. Czesto odnosilo sie wrazenie, ze mordowali sie nawzajem z taka sama ochota, z jaka zabijali ludzi zagradzajacych im droge do serca Kislevu i dalej, do Imperium.
Jednak w dniu, w ktorym zniszczona zostala wioska Konrada, zwierzolaki zjednoczyly sie w swej barbarzynskiej misji. Gdyby dzisiaj rowniez polaczyly sily, odsunely na bok wasnie i spory, ludzie zyjacy w okolicach kopalni byliby skazani na zaglade.
Gdy wiec Konrad dostrzegl slup czarnego dymu, unoszacy sie daleko na horyzoncie, wiedzial juz, ze przybywa za pozno.
Rozdzial drugi
Konrad pedzil dalej i dalej, jeszcze gwaltowniej bodac konia ostrogami, az wreszcie wyczerpany wierzchowiec padl, zrzucajac czlowieka na ziemie. Zwierze lezalo, z sierscia pokryta krwia i potem i dyszalo ciezko, toczac piane z pyska. Jego tylne nogi kopaly gwaltownie, jakby probowal galopowac dalej. A potem wszelkie ruchy ustaly. Kon byl martwy.Konrad zatrzymal sie jedynie po to, aby podniesc miecz, helm i tarcze, a potem pobiegl dalej, zmuszajac obolale miesnie do wielkiego wysilku.
Znajdowal sie juz w odleglosci zaledwie dwoch, trzech mil od kopalni, czul zapach dymu, widzial plomienie. Chociaz biegl pod wiatr, niczego nie slyszal. Zadnych odglosow walki, uderzen stali o stal, bojowych okrzykow wojownikow... Ani przedsmiertnych wrzaskow.
Kopalnia polozona byla w gorzystej okolicy, choc przeciez znajdowala sie w odleglosci wielu mil od lancucha szczytow, wyznaczajacego granice Starego Swiata, a biegnacego od Kislevu na dalekiej polnocy do Zlych Ziem na poludniu. Miasteczko kopalniane lezalo w dolinie, pomiedzy trzema pietrzacymi sie, stromymi turniami, polaczonymi solidnymi liniami fortyfikacji. Posiadalo idealna pozycje i strategiczna i obronna. W innym wypadku nigdy nie przetrwaloby tak dlugo i nie staloby sie centrum handlowym calego regionu.
Na kazdej z trzech turni wzniesiono wieze straznicze, z ktorych obserwowano polozone nizej rowniny. Teraz wszystkie trzy wieze staly w ogniu, pozerane przez jezyki czerwonych plomieni. Dym wzbijal sie spiralami z kazdego szczytu, wygladal jednak niepozornie w porownaniu z gestymi, czarnymi klebami unoszacymi sie z obronnej osady.
Konrad przypomnial sobie pozar, ktory napastnicy rozniecili, atakujac jego rodzinna wies. Podlozyli ogien pod swiatynie Sigmara, skladajac w ofierze swym ciemnym bogom wszystkich, ktorzy sie w niej modlili. Ale najlepiej zapamietal nie plonaca swiatynie, lecz ogien, ktory strawil dwor - i jego mieszkancow...
Pedzil wtedy w strone szczytu wzgorza w nadziei, ze znajdzie tam Elysse. Zywa. Zamiast tego ujrzal najstraszliwszy widok, na jaki natknal sie w czasie tej koszmarnej proby. Pomimo wszystkich mordow, ktorych byl swiadkiem podczas ataku, pomimo widoku ohydnych stworow, ktore napadly na wies, najbardziej w jego pamieci zapisal sie obraz czlowieka kroczacego bez szwanku przez plonace pieklo, niegdys bedace dworem. Obraz czlowieka, ktorego nazwal Czaszkolicym.
Wbrew swemu wygladowi, nie mogl byc istota ludzka. Jak inne parodie zycia, szalejace po wiosce, byl on jedynie czlekoksztaltny.
Konrad zdolal wowczas zabic z luku wielu napastnikow. Kazdy, ktorego trafil, umieral. Ale nie Czaszkolicy. Czarna strzala wbila sie gleboko w jego piers, ale wyrwal ja bez trudu. Nie poplynela krew nie bylo tez sladu rany.
Nienaturalnie chudy Czaszkolicy byl pierwsza spotkana przez Konrada istota niewrazliwa na smiertelne rany. W ciagu nastepnych pieciu lat zetknal sie z wieloma nieprawdopodobnymi bestiami, ktore nie chcialy umierac, o ile nie zostaly zabite na tuzin rozmaitych sposobow.
Usmiercanie goblinow przychodzilo bez trudu, ale przeciez zaliczaly sie one do posledniejszego rodzaju stworzen zamieszkujacych nieludzkie krolestwa. Stanowily czesc Starego Swiata - jak krasnoludy, jak ludzie. Nie byly odrazajacym pomiotem Polnocnych Pustkowi, Pustkowi Chaosu...
Stamtad wlasnie wywodzily sie wszystkie stwory znane pod nazwa zwierzoludzi. Nic naturalnego nie moglo tam istniec, zupelnie jakby pustkowia byly calkiem innym swiatem. Byly to krainy, gdzie rodzilo sie jedynie zlo.
Stwory, z ktorymi Konrad stykal sie w mlodosci, byly zdegenerowanymi istotami, potomkami tych, ktore przed dwoma wiekami najechaly Imperium. Gdy agresja zostala odparta, ocalale stwory uciekly w geste lasy. Byly slabe i wolne, latwe do zabicia - oczywiscie w porownaniu z tymi, z ktorymi Konrad mial do czynienia od chwili przybycia na kislevskie pogranicze.
Niemal kazdy zwierzolak wygladal inaczej i kazdego trzeba bylo likwidowac w odmienny sposob. Czaszkolicy przezyl trafienie strzala w serce - albo w miejsce, gdzie u czlowieka powinno sie ono znajdowac. Ale niektore istoty z pustkowi mialy po kilka serc i kazde z nich nalezalo zniszczyc. Inne potwory sprawialy wrazenie, ze w ogole nie posiadaja tego organu...
Rana, ktora dla czlowieka mogla okazac sie smiertelna, dla niektorych z tych piekielnych bestii byla zaledwie drasnieciem. Odciete w walce konczyny potrafily zyc wlasnym zyciem - odrabana noga przeksztalcala sie w groznego weza, reka trzymajaca bron - w kolejnego wroga. Niektore z potworow mogly nawet rozmyslnie dzielic sie na dwoje - dwuglowy wrog stawal sie dwoma jednoglowymi.
Konrada nigdy nie dreczyly senne koszmary, poniewaz bez wzgledu na to, co mogla stworzyc jego wyobraznia, w zyciu codziennym mial do czynienia z o wiele gorszymi wrogami.
Aby zachowac sily, przestal biec na zlamanie karku i teraz podazal dlugimi, swobodnymi susami. Wkrotce poczul piekielny zar. Patrzac na plomienie, zastanawial sie, co poza trupami znajdzie za objeta ogniem palisada.
Poczul odor palacego sie ciala, ludzkiego ciala. Zwolnil na chwile. Pomyslal - na co wlasciwie liczy? Nie mogl juz nikogo ocalic - spoznil sie. Jedynymi zywymi istotami byly zwierzolaki - jezeli takie potwory mozna nazwac istotami zywymi.
Nie mial zadnego rozsadnego powodu, aby podazac dalej, ale nie byla to kwestia rozsadku. Podobnie jak wioska, w ktorej sie wychowal, okolice kopalni staly sie jego domem. Byl u siebie, a najezdzcy - nie.
***
Odnalazl pierwsze zwloki - zwierzolakow, zabitych strzalami obroncow. Im blizej podchodzil do umocnien, tym wiecej cial lezalo na ziemi, skapanych we wlasnej krwi. Bylo poludnie i napastnicy lezeli od wielu godzin, ale Konrad zwolnil kroku, ostroznie posuwajac sie wsrod trupow. Dobrze znal taktyke najpodstepniejszych wrogow rodzaju ludzkiego. Wiekszosc stworow byla bezmozga, czesto doslownie, ale inne mogly udawac trupy w nadziei na zaskoczenie nieostroznej ofiary.Dla niektorych z tych piekielnych istot samo slowo "smierc" nie mialo znaczenia. W przeszlosci zabijal bestie, ktore po chwili wstawaly znowu, jak wypoczeci po drzemce ludzie.
Sam fakt przechodzenia obok nich zywej istoty mogl wywolac odruchowa reakcje potworow, sklaniajac do ostatniego, wscieklego ataku. Byly w stanie wyczuc ciepla, czerwona krew czlowieka, chociaz plyn, ktory plynal w ich zylach nawet wowczas, kiedy byly potwornym odpowiednikiem zyjacych istot, mogl miec temperature krwi jaszczurki... I dowolna barwe.
Ksztalty tych, miedzy ktorymi przechodzil, byly jak zawsze obrzydliwymi parodiami postaci zwierzecych i ludzkich, owadzich gadzich i ptasich, polaczonych ze soba w przypadkowy sposob. Trudno bylo sobie wyobrazic, jakim sposobem stwory te mogly egzystowac, nic wiec dziwnego, ze tak trudno bylo je pokonac.
Te jednak zostaly zabite salwami strzal, wypuszczonych zza walu obronnego. Podobnie, jak piec lat temu, gdy Konrad sam byl w stanie zabic kilku napastnikow...
Odsunal te mysl. Przeszlosc odeszla, rownie martwa jak zabite wtedy potwory. Musial skupic sie na chwili obecnej - i na przezyciu jej.
Ostroznie przechodzil miedzy cialami, wpatrujac sie w to, co sie przed nim znajdowalo. Zamrugal, gdy gryzacy dym dostal mu sie do oczu. Uniosl tarcze, oslaniajac twarz przed straszliwym zarem. W prawej rece dzierzyl ciezki topor, zas miecz nadal trzymal w pochwie.
Trzy szczyty byly polaczone solidna palisada, trzykrotnie wyzsza od czlowieka. Przed nia znajdowal sie gleboki row, poprzedzony od przedpola zaostrzonymi kolkami, sterczacymi pod ostrym katem. Do przelamania tych linii obronnych potrzebna byla pelna determinacji armia - a zwierzolaki stanowily taka wlasnie armie.
Tworzace palisade pnie drzew plonely, jednak glowna brama wciaz byla dokladnie zamknieta i zabarykadowana podniesionym mostem zwodzonym. Najezdzcy nie wdarli sie wiec ta droga.
Przez row, ponad palami, do wnetrza samej fortecy prowadzila grobla - grobla z cial...
W przeszlosci Konrad czesto obserwowal, jak zwierzolaki atakowaly gromadami, nie przejmujac sie tym, ile z nich zginie. Liczyly, ze przynajmniej kilku przetrwa wystarczajaco dlugo, by zabic choc jednego czlowieka. Dziesieciu poleglych, dwudziestu czy stu - taka liczba nie miala zadnego wplywu na ich walke. Nie bily sie dla siebie, nie posiadaly zadnego instynktu samozachowawczego i dlatego byly tak niebezpieczne.
A tutaj wiele setek tych oszalalych istot musialo sie poswiecic, ulozyc wlasne ciala jedno na drugim tak ciasno, ze same sie podusily, ale umozliwily towarzyszom przerwanie zewnetrznego pierscienia obrony.
Konrad probowal wspiac sie na palisade, aby ominac te obrzydliwa droge, ale szalejacy ogien zmusil go do odwrotu. Jedynym sposobem bylo przejscie po tym samym moscie z cial, przez ktory poprowadzono szturm. Zaczal wspinac sie po sliskim zboczu, jego nogi zapadaly sie, gdy stapal po nieludzkich konczynach i torsach. Koszmarne twarze rozgniatal butami, oblepionymi cuchnacym sluzem.
Dotarl juz prawie do szczytu, gdy pokryta luskami dlon wylonila sie z gory cial i chwycila go za kostke. Zareagowal natychmiast.
Ostrze topora spadlo, przecinajac zdeformowana reke wroga. Ale odrabana dlon zacisnela sie jeszcze mocniej. Musial oderwac ja zelezcem topora. Upadla na stos cial, spazmatycznie zaciskajac zakonczone pazurami palce. Odrzucil ja kopniakiem i skoczyl do przodu.
Znalazl sie na szczycie palisady. Probowal przebic wzrokiem dym i cokolwiek zobaczyc. Jako swiadek ataku na swoja wioske widzial wiele przerazajacych obrazow, a podczas pieciu lat spedzonych na pograniczu napatrzyl sie na jeszcze gorsze rzeczy - ale w miare jak wnetrze fortecy stawalo sie widoczne, coraz wyrazniej czul, ze zoladek podchodzi mu do gardla. Zachwial sie, mial zawroty glowy. Zamknal oczy, powstrzymujac wzbierajace wymioty. Rozpaczliwie probowal zaczerpnac swiezego powietrza. Ale go nie znalazl. Atmosfera byla przesycona smrodem rzezi, odorem palacych sie cial i rozlanej krwi.
Wszystkie drabiny splonely, wiec Konrad musial zeskoczyl do srodka. Przerzucil tarcze przez ramie, wydobyl miecz i ruszyl na pobojowisko.
Kazdy metr kwadratowy ziemi byl splamiony krwia, na kazdym lezalo cialo - ludzkie lub nieludzkie. A jezeli nie cale cialo, to jego porabane czesci. Smierc nie oznaczala dla pokonanych spokoju...
Zamordowani, okaleczeni i zmasakrowani znajdowali sie wszedzie - przybici do scian, wiszacy na slupach, przygwozdzeni bronia do ziemi. Porozrywani na strzepy, nadjedzeni, zachlostani na smierc, podpaleni. I mieli szczescie ci, ktorzy zgineli na samym poczatku walki.
Niektorzy zostali uduszeni wlasnymi jelitami, inni zadlawieni wnetrznosciami. Odciete glowy, wyrwane konczyny, wydlubane oczy, odrabane palce, twarze odarte ze skory... lista barbarzynskich okaleczen zdawala sie nie miec konca.
Wiele odcietych czlonkow zostalo specjalnie poukladanych, jakby dla jakiegos makabrycznego zartu. Glowe krasnoluda umieszczono na brzuchu kobiety, wtykajac szyja w otwor, w ktorym kiedys znajdowaly sie wnetrznosci. Odciete nogi gornika zastapiono rekami dziecka. Z piersi najemnika sterczala stopa. Innemu w rozciete gardlo powtykano galki oczne, tworzac jakby naszyjnik z gigantycznych perel. Kazde nastepne cialo zostalo zbezczeszczone w ohydniejszy sposob od poprzedniego. To bylo cos wiecej niz rzez, wiecej niz zemsta czy efekt zwyklej zadzy krwi - to bylo zlo, absolutne i calkowite.
"Kwintesencja Chaosu" - uswiadomil sobie Konrad. Zolnierze, ktorzy bronili kopalni, skazancy wydobywajacy rude, pilnujacy ich straznicy, krasnoludy-inzynierowie, mieszkajace tu kobiety, ich dzieci... martwi, wszyscy martwi.
Mimo tortur, jakim poddano ich ciala, Konrad rozpoznal wielu najemnikow. Pochodzili z kazdego zakatka Starego Swiata, a nawet z jeszcze odleglejszych krain. Zolnierze fortuny, ktorzy zgineli setki, tysiace mil od domu - i ktorzy nigdy nie siegna fortun, o ktorych marzyli.
Mieszkancy Kislevu, broniacy swojej ziemi ojczystej, wojownicy z kazdej prowincji, z kazdego miasta Imperium, z estalijskich krolestw i Bretonii, z tileanskich miast-panstw i Ksiestw Granicznych, z mitycznych krajow za oceanem, z Arabii i Poludniowych Krain, Kitaju i Nipponu - wszyscy oni tworzyli elitarny oddzial Wilka. Stali sie sojusznikami, walczacymi z tym samym wrogiem. Bili sie razem, a teraz zgineli razem. Wiekszosc umarla wolno, w koszmarnych cierpieniach.
Konrad przygryzl dolna warge i poczul wypelniajacy usta cieply, miedziany smak krwi. Zacisnal dlonie na rekojesciach topora i miecza. Chcial walczyc, zabijac, rzucic sie w boj, dac upust wscieklosci i gniewowi, walczac ze znienawidzonym wrogiem - ale nie bylo z kim walczyc ani kogo zabijac.
Poza szalejacym ogniem wszystko wokolo bylo nieruchome. Poczal przycichac nawet huk ognia, nie mogacego wyzywic sie zweglonym drewnem. Wokol cial unosily sie muchy, pijac krew. Kilka wron i sepow krazylo wysoko czekajac, aby Konrad odszedl. Szczur wychylil sie z ruin stajni, ale szybko umknal z powrotem. Wkrotce pojawia sie na uczte wilki i inne drapiezniki, przywabione zapachem krwi.
Na kazdego martwego czlowieka przypadalo kilka ohydnych, nieludzkich trupow. Jak w czasie ataku na wioske Konrada, i tym razem zwierzolaki odlozyly na bok spory i zjednoczyly sie w celu wspolnego ataku. Konrad nie wiedzial czy, tak jak w poprzednich wypadkach, po odniesieniu zwyciestwa zwrocili sie przeciwko sobie - i nawet go to nie obchodzilo.
Ciala zwierzolaki byly takie same, jak tych, z ktorymi wiele razy walczyl i ktore zabijal - zmutowanych stworow, przypelzlych z Polnocnych Pustkowi. Koszmarnych istot, ktore nie mialy prawa zyc, ktore, by przetrwac, kradly ludzkie istnienia, poniewaz same nie mialy zadnej formy zycia.
Stworzenia pokryte futrem i piorami, z kolcami i luskami, o klach i pazurach, dziobach i szponach, skrzydlate i z ogonem; ktorych konczyny stanowily bron, a ciala byly badz jaskrawo, badz maskujaco ubarwione; o odwroconych twarzach albo zupelnie bez twarzy; ktorych oczy tkwily na szypulkach lub w ogole nie posiadaly zrenic; takie, ktore potrafily sparalizowac czlowieka swym pozornym urokiem.
Konrad juz je widzial i zabijal wszystkie.
Ale byly takze inne, o zdecydowanie subtelniejszych mutacjach, takie, ktore niemal mogly udawac ludzi. I czasami to robily, poniewaz kiedys rzeczywiscie byly ludzmi...
Jak zwierzolaki zdawaly sie pretendowac do osiagniecia poziomu ludzkiego, tak samo niektorzy ludzie zapragneli stac sie zwierzetami.
Woleli czcic mrocznych bogow i przemienic sie w istoty, ktore byly czyms o wiele gorszym od czlowieka. Wsrod poleglych lezalo wielu takich ludzkich zaprzancow, z pozoru czlowieczego wygladu, a tak naprawde kryjacych efekt mutacji pod szczelnymi zbrojami.
Konrad szedl miedzy trupami, trzymajac bron w pogotowiu, pragnac, by choc jeden z wrogow dal znak zycia i w ten sposob pomogl mu uwolnic sie choc troche od szarpiacej nim furii. Ale nie bylo nikogo zywego. Nawet scierwojady trzymaly sie z dala, czekajac az wojownik opusci strefe smierci.
Nagle uswiadomil sobie, ze drugi raz udalo mu sie przezyc taki atak. I tym razem nie bylo go na miejscu w momencie, gdy zaczynala sie walka. Znowu ocalal.
Wioska zostala starta z powierzchni ziemi. Gdy powrocil po kilku dniach, w niczym nie przypominala miejsca, gdzie zyli ludzie.
Wszystkie budynki zniknely, znac bylo jedynie zarysy fundamentow. Jezeli taki sam kataklizm mial rowniez dosiegnac kopalni, powinien odejsc stad, poki moze. Ale najpierw musial jeszcze cos uczynic - cos, o czym usilowal nie myslec od chwili, gdy ujrzal pierwszy slad dymu na horyzoncie.
Wejscie do szybu sprawialo wrazenie zasypanego. Potezne drewniane podpory zostaly wyrwane, a na ich miejscu widniala wielka sterta kamieni oraz zmasakrowane ciala - ludzi i zwierzolaki. Kazdy budynek w obrebie palisady zostal spladrowany. Zwloki zwisaly ze wszystkich okien, pietrzyly sie w kazdym wejsciu. Wiekszosc drewnianych konstrukcji zostala spalona albo w inny sposob zniszczona.
Na miejscu gospody widnialy jedynie zweglone belki i poczerniale kosci.
W tej chwili Konrada interesowaly tylko dwa miejsce - galeria nad koszarami najemnikow i pokoj, w ktorym mieszkala Krysten. Unikal spogladania w tym kierunku tak dlugo, jak potrafil, alt w koncu skierowal wzrok w strone nieregularnej konstrukcji, sterczacej ze zbocza najbardziej stromej turni.
Chociaz dym buchal z wiekszosci okien, srodkowa czesc gorne go pietra wydawala sie nienaruszona. Konrad niemal zalowal, ze caly budynek nie zamienil sie w pyl i popiol. Wtedy przynajmniej nie musialby sie wspinac po waskich schodach, aby ujrzec to, co wiedzial, ze tam zastanie.
Powoli, niechetnie, ruszyl w strone koszar.
Hol byl zaslany cialami. Schody splywaly czerwona krwia i wielokolorowa posoka.
Wewnatrz bylo znacznie ciemniej, pomieszczenia wypelnial gryzacy dym. Konrad zdjal helm. Zostawil go, wraz z toporem i tarcza, przy wejsciu, a potem zaczal isc miedzy szczatkami mebli a lezacymi belkami, odsuwajac na bok zwloki. Nie zwracajac uwagi czy sa trupami ludzi, czy nie, odrzucal je kopniakami albo odsuwal mieczem. Zmasakrowane ciala byly dla niego juz tylko surowym miesem.
To, co stanowilo istote ich czlowieczenstwa, dawno ulecialo, a dusze przyjeli bogowie.
Poznawal prawie wszystkich poleglych, a przynajmniej tych, ktorzy jeszcze dawali sie rozpoznac. Byli to zolnierze, ktorymi dowodzil, i ktorym ufal, dziewczyny, ktore znal, i z ktorymi sie kochal.
Nigdzie jednak nie dostrzegal malej postaci o falistych blond wlosach, chociaz im dalej wedrowal przez to miejsce rzezi, tym bardziej bylo prawdopodobne, ze ja znajdzie.
Kazdy nastepny krok przychodzil z coraz wiekszym trudem, serce lomotalo szybciej niz w czasie biegu w strone plonacej gorniczej osady. Wczesniej udalo mu sie pohamowac mdlosci, teraz jednak nie byl w stanie powstrzymac klebiacych sie w nim emocji. Caly smutek skupil sie w jednej lzie, ktora splynela po lewym policzku.
Kilka dni temu poczul na wargach slone lzy Krysten, gdy pochylil sie nad spiaca przyjaciolka, aby pocalowac ja na pozegnanie. Oboje wiedzieli, ze nigdy sie juz nie zobacza i dlatego udawala, ze spi. Zdradzily ja jednak lzy.
Wtedy, wyruszajac z Wilkiem i Anvila na poszukiwanie zaginionej swiatyni krasnoludow i ukrytych w niej skarbow, myslal, ze nie wroci. Swiatynie znalezli, ale nic poza tym. Opuscil Krysten tak samo, jak ja znalazl - samotna. Dawala sobie niezle rade, zanim Konrad pojawil sie w jej zyciu i uwazal, ze tak bedzie i teraz. Nikt jednak nie byl w stanie przezyc tak niezwyklego ataku polaczonych hord przekletnikow.
Oplakiwal nie tylko Krysten. Pamiec o Elyssie zawsze tkwila w nim mocno, a teraz, w tej sytuacji, wspomnienie o niej ponownie owladnelo jego myslami.
Rowniez zostala zabita przez zwierzolaki, zamordowana w czasie napasci na wioske. I, podobnie jak w przypadku Krysten, Konrad opuscil ja, pozostawil, by umarla...
Nie mial pewnosci czy Krysten zginela, ale smierc Elyssy widzial - zdawal sobie sprawe, ze zginie, chociaz nie wiedzial kiedy, ani jak.
Ale rowniez przewidywal, ze Elyssa spowoduje jego smierc - i pod tym wzgledem sie mylil. Ona umarla, a on w dalszym ciagu zyl.
Elyssa i Krysten, Krysten i Elyssa. Pod tak wieloma wzgledami stanowily swoje absolutne przeciwienstwo. Czy dlatego wlasnie Kislevitka go pociagala? Bo byla tak calkowicie inna, bo nawet nie przypominala Elyssy? Elyssa byla wysoka, ciemnowlosa kobieta, Krysten - drobna blondynka. "A jednak teraz sa takie same" - uswiadomil sobie. - "Obie nie zyja." Odsunal na bok zakrwawiona zaslone i wszedl do pokoju Krysten. Na sienniku lezaly zwloki zoltoskorego zwierzolaka, ktorego kocia twarz wykrzywiona byla w grymasie bolu. Na srodku jego pokrytej sierscia piersi sterczala rekojesc wbitego noza.
Konrad stal bez ruchu, wodzac wzrokiem po zdemolowanym pokoju. Nie bylo ani sladu dziewczyny - zywej czy martwej. Rozpoznal noz. Byl to sztylet, ktory wygral w karty i ofiarowal Krysten, aby miala sie czym bronic. Najwyrazniej spelnil zadanie. Wszystko wskazywalo na to, ze zdolala uciec, ale jak daleko?
Wszedl w glab pokoju i szturchnal lezacego stwora klinga, przecinajac zimne cialo. Cofnal ostrze i wytarl je o futro zwierzolaka. Potem, nie chcac, aby trup choc chwile dluzej bezczescil loze Krysten, przechylil siennik, zrzucajac cialo na podloge.
Konrad znal kazdy cal malego pokoju i wiedzial, ze nie bylo w nim miejsca, w ktorym dziewczyna moglaby sie ukryc. Pochylil sie i podniosl malenkie figurki, ktore trzymala na polce nad lozkiem, oraz garsc ozdob i drobiazgow - jej jedyne skarby. Polka zostala oderwana i rozbita, zabral wiec i zatrzym