FERRING DAVID Konrad #2 Zrodzony z cienia DAVID FERRING Tom II trylogii Konrad Tytul oryginalu: Shadowbreed 1998 Wydawnictwo MAG Rozdzial pierwszy Sigmar stal, niczym samotna skala, posrod zielonego morza goblinich lbow. Wywijal ogromnym bojowym mlotem. Kazdy cios rozgniatal na krwawa miazge kolejna glowe. Ale gobliny wciaz nadchodzily - tylko po to, by pasc ofiara swietego oreza krasnoludow.Krasnoludy nazwaly ten legendarny mlot Ghalmarazem - Rozbijaczem Czaszek. Tamtego dnia w pelni dowiodl prawdziwosci swego imienia. Raz za razem opadal w dol - przy kazdym uderzeniu ginal kolejny z obrzydliwych wrogow. Przeznaczenie chcialo, aby dzien ten okazal sie punktem zwrotnym historii, dniem, w ktorym Sigmar, wodz Unberogenow, przywodca osmiu zjednoczonych ludzkich plemion, stanie sie znany jako Mlot na Gobliny - Sigmar Mlotodzierzca. W dniu tym polozono podwaliny pod mury Imperium. Byl to tez dzien, w ktorym gobliny, orki i wszyscy ich bezbozni sojusznicy zostali wypedzeni ze znanego swiata. Gobliny byly odwiecznymi wrogami krasnoludow. Rasy te dlugo i zaciekle walczyly o panowanie nad ziemiami polozonymi miedzy Morzem Szponow a Gorami Kranca Swiata. Wydawalo sie, ze gobliny, dzieki liczebnej przewadze, zatriumfuja. Po wiekach walk krasnoludy zostaly zepchniete do swojej gorskiej ojczyzny. Wycofywaly sie przez Przelecz Czarnego Ognia - odwrot mialo oslaniac kilkuset walecznych ochotnikow. Wydawalo sie, ze ta decyzja jest ostatnia nadzieja narodu krasnoludow, choc tylna straz zadnej nadziei na ocalenie miec nie mogla. Przeznaczeniem ariergardy bylo umrzec, skladajac zycie w ofierze dla ratowania reszty ludu. Ale armie goblinow nie zmiazdzyly stawiajacych im czolo bohaterow - zamiast tego same zostaly unicestwione. Zablokowane pomiedzy krasnoludami a ich nowymi sprzymierzencami - mloda rasa znana jako ludzie - zielone potwory zostaly zmasakrowane, ich poskrecane ciala zasialy cala przelecz cuchnacym dywanem cial, ich cuchnaca krew na zawsze splamila okoliczne skaly. To wlasnie Sigmar poprowadzil swoje oddzialy do zwycieskiej walki przeciwko wspolnemu wrogowi. Gdy nacieral przez zwarte szeregi goblinow, jego potezny mlot zbieral krwawe zniwo... *** Ostrze broni zataczalo szerokie luki. Po kazdym ciosie padala nastepna ofiara, wijac sie w meczarniach. Mozgi wyplywaly ze zdruzgotanych, zielonych czaszek...Czul sie niezwyciezony. Nowa sila wypelniala jego cialo, duch nasycal sie jakas ogromna moca, ktora wydawala sie zawsze w nim tkwic, choc objawila sie dopiero teraz. Gobliny wrzeszczaly z bolu i usilowaly umknac przed razami bezlitosnego topora. Baly sie nie tylko ostrza. Probowaly rowniez uciec przed gwaltowna ulewa swiatla, ktore nagle rozjasnilo ich podziemne leze - zaslanialy oczy przed blyskiem gromu, wypelniajacego ich mroczne krolestwo. Konrad rozchylil wargi, wyszczerzajac zeby w dzikim grymasie. Czul przeplywajaca przez cialo zadze krwi, taka sama, jaka rozpalala jego prymitywnych pradziadow. Czul takze, ze nie jest sam. Niezliczone pokolenia przodkow przynaglaly, zmuszaly do walki - stal sie juz tylko widzem czynionej przez siebie masakry. Mial wrazenie, jakby jego wlasne ramiona nalezaly do kogo innego, a toporem kierowala obca sila. To byla jego noc, a zabijanie piekielnych goblinow - jego misja. Zadawal ciosy odruchowo. Cale cialo stalo sie maszyna zniszczenia, wyzuta z jakichkolwiek mysli. Potrzebowal jedynie wyczucia i szybkich reakcji. Zwloki niezliczonych wrogow lezaly porozrzucane na podlodze starozytnej swiatyni krasnoludow, a ich krew plynela obfita struga. Jak w rzezni. I nagle okazalo sie, ze zabraklo przeciwnikow. Lezeli zmasakrowani - martwi lub umierajacy. Wszyscy, ktorym udalo sie przezyc, wymkneli sie w mrok. Konrad wreszcie przestal zabijac. Pozwolil rannym cierpiec, dal smierci mozliwosc ogarniecia ich dusz. Niech umieraja powoli, czujac bol. Dyszac ciezko, oparl sie na toporzysku i spojrzal na uczyniona przez siebie jatke. Grymas morderczej furii przemienil sie w pelen zadowolenia usmiech. Otarl lepka posoke, pokrywajaca twarz. Nie byla to jego krew, a martwi nie beda jej juz potrzebowali. Powoli wychodzil z morderczego transu. Spojrzal na zrodlo swiatla, ktore, rozjasniajac w pewnym momencie jaskinie, ocalilo mu zycie. Stalo sie to akurat wtedy, gdy posrod sprzyjajacych goblinom ciemnosci podziemnego swiata poczal tracic sily. Zdawal sobie sprawe, ze owa przemiana nocy w dzien musiala byc dzielem Anvili. Kurz w dalszym ciagu unosil sie z kamieni, ktore spadly ze sklepienia, po raz pierwszy od tysiacleci wpuszczajac swiatlo do swiatyni. Konrad ruszyl w strone cierpiacego Wilka. Konrad, Wilk i Anvila przybyli w te gory w poszukiwaniu zaginionej swiatyni krasnoludow, gdzie miala spoczywac ukryta fortuna w zlocie i kosztownosciach. Zamiast tego znalezli twierdze goblinow - czy raczej to gobliny ich znalazly. Rozdzielili sie na czas poszukiwan. Wilk zostal schwytany i wlasnie miano go zlozyc w ofierze, gdy pojawil sie Konrad. Teraz Wilk wisial, powieszony za przeguby, nagi, pokryty krwia - wlasna, ludzka - czerwona, a nie zielona. Konrad, idac w kierunku towarzysza, uswiadomil sobie nagle, ze Wilk wyglada jakos inaczej. Jego cialo bylo jakby znieksztalcone, a konczyny - zdeformowane. Byc moze dlatego, ze wciaz zwijal sie z bolu, ale jego wytatuowana twarz rowniez wygladala niezwykle, zupelnie jakby mial wykrecona szczeke. I chociaz skore pokrywala mu skorupa krwi, przebijal spod niej gesty, zbity zarost. Wilk przypominal pierwotne zwierze. Konrad czul, ze sam tez staje sie podobna istota... Wilk spogladal dziwnie, jakby nie poznawal Konrada i w dalszym ciagu obawial sie, ze bedzie torturowany, a w koncu zlozony w ofierze. -Czy nie slyszales, co ci rozkazalem? - zdolal zapytac slabym glosem. - Miales zabic mnie, a nie jego - splunal w strone ciala czarownika-kaplana goblinow. Zabarwiona krwia slina wyladowala na pokrytej rytualnymi szramami zielonej twarzy. Wilk wydal ten rozkaz, gdy Konrad wszedl do ukrytej jaskini, i gdy zobaczyli sie z oddali w swietle plonacej pochodni. Konrad wykorzystal jedyna pozostala mu strzale, aby zastrzelic szamana goblinow, torturujacego bezbronna ludzka ofiare. -Nie mozna miec zaufania do luku, to chlopska bron - odpowiedzial Konrad, powtarzajac opinie wyrazona przez Wilka w dniu ich pierwszego spotkania. Oparl pokryty krwia mlot o sciane i siegnal po noz. A potem zatrzymal sie, patrzac na bron, ktora gromil wrogow. Przeciez uzywal topora, a nie mlota. Dlaczego wiec pomyslal, ze odstawia mlot? W glowie wciaz dudnily mu odglosy walki i koszmarne wrzaski nieprzyjaciol. Slyszal tez loskot eksplozji i dudnienie spadajacych skal. Przesunal dlonia po twarzy, scierajac zalewajacy oczy strumyk krwi. To byla jego wlasna krew. Raniono go kilkakrotnie i krwawil obficie z ran, ale wlasciwie tego nie zauwazal. Takie obrazenia zdawaly mu sie niczym. Za pomoca krisa przecial liny, ktorymi przywiazano Wilka do sciany swiatyni. Gdy peklo ostatnie wlokno sznura, ostrze noza rozsypalo sie na kawalki. Te bron o falistej klindze Konrad posiadal przez polowe zycia - wielokrotnie ocalila go od smierci. Spojrzal na kosciana rekojesc, a potem upuscil ja na ziemie. -Sadzilem, ze masz zamiar poderznac sobie gardlo, zanim cie wezma do niewoli - powiedzial. Wilk kiedys przysiagl, ze nie da sie wziac zywcem. Gdy sciagal przyjaciela na ziemie, Wilk skrzywil sie, odslaniajac szpiczaste zeby. -Postanowilem raczej poderznac pare ich gardel - wychrypial. Chwile pozniej uslyszeli zblizajacy sie odglos ciezkich krokow. Spojrzeli na drugi koniec jaskini - w strone ciemnych tuneli, do ktorych umknely ocalale stwory. Konrad jedna reka podtrzymywal Wilka, a druga siegnal po zakrwawiony topor. Stali z Anvila ramie przy ramieniu, czekajac az wrogowie wylonia sie z czarnych korytarzy. Stapanie zblizalo sie, stawalo coraz grozniejsze, dudniac echem w zlowieszczej ciszy. Musiala sie tam znajdowac cala armia goblinow - tym razem wedrowcy nie mieli zadnych szans. -Gdzie sa te wszystkie skarby? - spytala Anvila. Kobieta-krasnolud stala w wyjsciu z jednego z tuneli i rozgladala sie po nagich scianach wysoko sklepionej swiatyni, nie zwracajac uwagi na martwe i umierajace gobliny. Wreszcie zapadla cisza. Ustaly jeki umierajacych. Wszystkie zielone bestie nie zyly - albo byly zbyt slabe, by prosic o pomoc. Zreszta wkrotce rowniez i te dogorywajace stana sie martwe. Konrad spojrzal na lezacego, nieprzytomnego Wilka. Jego rany w koncu sie zagoja i o tej przygodzie beda przypominac jedynie nowe szramy. Zmiany, ktore Konrad zaobserwowal w Wilku, musialy wynikac z doznanych cierpien. Albo tez zmysly samego Konrada ulegly zaburzeniu pod wplywem bitewnego szalu. Jak inaczej bowiem mozna wytlumaczyc zludzenie, ze walczyl mlotem, a nie toporem? Obserwowal mroczne tunele, obawiajac sie, ze hordy obrzydliwych goblinow lada chwila powroca. Swiatlo trzymalo je na dystans, ale jak predko przezwycieza strach, jak predko uswiadomia sobie ilu naprawde jest wrogow? Gdy Konrad zaglebil sie w podziemny labirynt, poszukujac Wilka i tych, ktorzy go pojmali, Anvila pozostala na powierzchni. Przy pomocy swych technicznych umiejetnosci sprowadzila w mroki podziemi swiatlo dnia. Jasnosc. -Krasnoludy oswietlaly swoje swiatynie ukladem soczewek, przenoszacych z powierzchni ziemi swiatlo sloneczne - wyjasnila Anvila - Na gorze znalazlam soczewke, ale byla zasypana tonami skal. Wysadzilam je prochem. -Mowilem ci, ze ona jest sprytna - mruknal Wilk, ktory na chwile odzyskal swiadomosc, po czym stracil przytomnosc. Konrad zazdroscil mu stanu nieswiadomosci - sam marzyl o snie. Ale nie wolno mu odpoczywac, poki nie wydostana sie ze swiatyni. Obserwowal, jak Anvila bada otoczenie. Nie mogla przeciez poszukiwac skarbu, na ktory liczyl Wilk. Jezeli w ogole kiedys byly tu jakies pozostawione przez krasnoludy kosztownosci, dawno juz zostaly znalezione przez gobliny. Anvila ogladala kamienie i rzezby, badala kolumny przy wejsciach do korytarzy odchodzacych ze srodkowej czesci swiatyni. Przesuwala palcem po sladach niektorych runow, probujac odczytac, co napisali przed wiekami jej praojcowie. Komnata musiala byc wykuta w litej skale, a jej podloge i sciany wylozono poteznymi, kamiennymi blokami. Dolna czesc pomieszczenia byla okragla, zas sciany wyginaly sie lukowato ku gorze, tworzac potezna kopule o ponad trzydziestometrowej wysokosci. -Kiedys byla tu swiatynia krasnoludow - oswiadczyla po powrocie Anvila - a teraz gobliny odprawiaja w niej swe ohydne rytualy. Musieliscie je zastac w trakcie odprawiania jakiejs ceremonii, zwiazanej z ostatnim dniem wiosny - uklekla przy Wilku i popatrzyla na miejsce, do ktorego byl przywiazany. -Czy jutro jest pierwszy dzien lata? - zapytal lagodnie Konrad. Wlasnie podczas pierwszego dnia lata odmienilo sie jego zycie. Dokladnie piec lat temu jego rodzinna wies zostala calkowicie zniszczona. Konrad byl jedynym, ktory ocalal. Potrzasnal glowa i zacisnal mocno powieki, starajac sie odgonic naplywajace wspomnienia - przede wszystkim wyobrazenia o tym, co musialo dziac sie wtedy z Elyssa. Krew, ktora oblepiala konczyny i tors Konrada, obrzydliwie smierdziala. Teraz, kiedy Anvila byla juz przy Wilku, Konrad mogl w ruinach swiatyni poszukac wody do umycia sie. W ostatnich latach zabil wiele goblinow, ale zaden z nich nie byl tak odmieniony, jak te napotkane tutaj. Zycie pod ziemia musialo przyczynic sie do zmiany ich wygladu, uczynic je mniejszymi i bardziej zgarbionymi, sprawic, ze ich skora stala sie bledsza, a oczy wieksze. W przeciwienstwie do wielu zwierzolakow, ktorych krew palila jak kwas, posoka goblinow byla stosunkowo niegrozna, ale nalezalo jak najszybciej pozbyc sie jej sladow z poranionego ciala. Konrad nie znalazl wody w obrebie swiatyni, ale za to odszukal miecz, zagubiony w czasie walki. Odwracajac sie w strone Wilka i Anvili, spojrzal do gory, na wielki szklany krag, wbudowany w kamienna sciane. Wygladal jakby skladal sie z pierscieni o roznych wymiarach i grubosci. Juz odwracal glowe, gdy dostrzegl w soczewce jakis ruch. Patrzyl dalej, obserwujac, jak widoczny w niej ksztalt staje sie coraz wyrazniejszy. Wreszcie ujrzal jezdzca, czlowieka na wierzchowcu, czlowieka, ktorego nie mogl nie rozpoznac - wojownik ze spizu! Konrad nie wierzyl wlasnym oczom. Minelo piec lat od dnia, w ktorym razem z Elyssa widzieli, jak rycerz ze spizu przejezdza przez ich skazana na zaglade wioske - milczaca postac, sprawiajaca wrazenie jakiejs nadnaturalnej istoty. A gdy w dniu spotkania z Wilkiem, Konrad opisal mu jezdzca, ktory zjawil sie w przededniu zniszczenia wioski, ten odpowiedzial, ze jest to jego brat, brat blizniak... Konrad wciaz dokladnie pamietal slowa Wilka: "On jest bardziej niz martwy..." Od tej pory Wilk nie wspominal juz swojego brata i Konrad nie myslal wiecej o wojowniku ze spizu. Nie sadzil, ze kiedykolwiek jeszcze go spotka. Czy jezdziec rzeczywiscie wrocil, aby znow zaklocic spokoj jego duszy - czy tez byl tylko iluzja? -Anvilo! - wrzasnal Konrad, wskazujac na szklany krag. - Czy ty tez go widzisz? -Tak! - odkrzyknela. -Co to takiego? -Odlegly obraz, odbity i powiekszony przez soczewki. Jedna z powierzchni musiala zostac uszkodzona i, dzieki jakiemus fenomenowi przekazuje nam ten widok. -Czy jest rzeczywisty? -Tak. Zapewne znajduje sie w odleglosci kilku mil, u stop gory. Ale w chwili, gdy wypowiadala te slowa, widmowy obraz rozplynal sie we mgle soczewek, po czym zniknal. Konrad jeszcze przez jakis czas wpatrywal sie w szklany krag, chociaz nic juz nie bylo na nim widac, a potem odwrocil sie i pospieszyl do miejsca, w ktorym znajdowali sie Anvila i Wilk. -Musze isc za nim - oznajmil. Kobieta-krasnolud spojrzala na niego, ale nie odezwala sie ani slowem. -Musze isc. Takie jest moje przeznaczenie... Anvila wzruszyla ramionami. -Skoro tak uwazasz - idz! -A co z Wilkiem? Mozesz sie nim zaopiekowac, pomoc mu sie stad wydostac? -Oczywiscie. -A co z goblinami? -Jestem krasnoludka. A to jest krolestwo moich przodkow. Wiem, jak sobie radzic z goblinami. Konrad spojrzal na Wilka, ktorego oczy otwieraly sie powoli. Bol i cierpienie, ktore wciaz odczuwal, odbijaly sie w ich lodowatym blekicie. Utkwil wzrok w twarzy Konrada. Oblizal wargi i otworzyl usta. -Chaos - szepnal. Wzial plytki oddech, a potem powtorzyl, ale tym razem glosniej: - Chaos! - ostrzegl przyjaciela. A potem zamknal powoli oczy i ponownie pograzyl sie w nieswiadomosci, jakby te dwa slowa do cna go wyczerpaly. "Chaos..." Bylo to okreslenie, ktore Konrad slyszal wielokrotnie, ktore czesto wymawiano na ziemiach pogranicza, ktorego sam uzywal, ale ktore kazdy rozumial inaczej. Bez wzgledu jednak na to, co naprawde znaczylo, slowo to spowodowalo, ze Konrad poczul zimny dreszcz, przebiegajacy po plecach. Wilk znalby znaczenie tego terminu. Ale Wilk nie mogl odpowiedziec na zadne pytanie. Konrad chcial rowniez dowiedziec sie paru rzeczy o blizniaku towarzysza: co sie z nim stalo, w jaki sposob zwiazal sie z silami ciemnosci. Odwrocil sie do Anvili. Jak zwykle nie zareagowala i nie odezwala sie ani slowem. -Musze isc - oznajmil. -Juz mowilam. Jezeli musisz - idz! Konrad skinal glowa i ruszyl wolno, kierujac sie w strone korytarza, ktorym Anvila weszla do swiatyni. Niechetnie porzucal towarzyszy, ale krasnoludka byla pewna, ze zdola bezpiecznie wyprowadzic rannego czlowieka z legowiska goblinow, a potem z gor. Wilk byl drugim co do waznosci czlowiekiem w zyciu Konrada, kims, kto zmienil wiejskiego chlopaka w wojownika. Ale najwazniejsza byla Elyssa. Jego pierwsza, prawdziwa milosc, dzieki ktorej zdobyl osobowosc, a nawet wlasne imie. Minelo juz piec lat od chwili, gdy zostala zamordowana, starta z powierzchni ziemi. Piec lat bez jednego dnia. A teraz rycerz ze spizu znajdowal sie w poblizu, akurat w piata rocznice dnia, w ktorym Konrad i Elyssa go zobaczyli. Wilk czesto powtarzal, ze nie ma czegos takiego jak przypadek - wszystko jest przeznaczeniem. I Konrad nauczyl sie wierzyc, ze jest to istotnie prawda. Musi odszukac jezdzca. Dopiero wtedy bedzie mogl odnalezc wlasna osobowosc i odkryc tajemnice swojego zycia. Rzuciwszy ostatnie spojrzenie na Anvile i Wilka, Konrad odwrocil sie i wszedl do ciemnego tunelu, ktory mial wyprowadzic go na powierzchnie. Korytarz byl zbyt waski, aby poslugiwac sie w nim toporem, wydobyl wiec miecz. Zapomniawszy, ze stracil noz, siegnal po niego lewa reka. Wypatrujac lsnienia wrogich, czerwonych oczu, ktore ostrzegloby go przed oczekujacymi w zasadzce, znieksztalconymi wrogami, wkroczyl w ciemnosc. *** Zamrugal, oslepiony naglym swiatlem. Slonce stalo w zenicie, plonac zywym ogniem na bezchmurnym niebie. W zimie Kislev mogl byc najchlodniejszym miejscem na ziemi, ale w lecie wydawal sie najgoretszym.Zrobil kilka glebokich oddechow, napelniajac pluca czystym powietrzem i uwalniajac nozdrza od przyprawiajacego o mdlosci gobliniego smrodu podziemnego labiryntu. Skore i ubranie wciaz mial poplamione zielona krwia, ktorej nie pozbedzie sie tak latwo, jak odoru z pluc. Zrzucajac wieksza czesc zabrudzonej odziezy, przypomnial sobie, kiedy po raz ostatni byl pokryty taka iloscia wrazej posoki. Byl to ten sam dzien, kiedy zniszczono wioske. Wtedy, dla bezpieczenstwa, przebral sie, zakladajac skore, zerwana z zabitego zwierzolaka. Potem przylaczyl sie do szalonych napastnikow. Splunal, probujac pozbyc sie z ust smaku smierci. Postanowil nie myslec o przeszlosci, ale to bylo trudne. Wkrotce odnalazl wielka soczewke, niegdys oswietlajaca podziemna swiatynie krasnoludow. Byla okragla i miala przynajmniej piec metrow srednicy. Szlifowana jak drogocenny kamien, spoczywala zaglebiona w zboczu gory. Anvila wysadzila skaly, ktore od wiekow przysypywaly wielka tafle szkla. Teraz soczewka byla w wielu miejscach popekana i pokruszona. Kilku fragmentow brakowalo i te zmiany musialy spowodowac ow miraz, ktory ukazal mu wojownika ze spizu. Odlegly obraz, uchwycony przez jedna z brakujacych plaszczyzn, zostal przekazany do soczewki na powierzchni i za posrednictwem systemu mniejszych zwierciadel do znajdujacej sie w dole jaskini. Konrad podszedl do skraju urwiska i spojrzal w dol, starajac sie dostrzec polozony ponizej teren. Chociaz jednak wychylal sie na cala dlugosc ramion, nizej znajdujace sie szczyty przeslanialy widok. Z tak duzej odleglosci nie byl w stanie okreslic, gdzie przebywal jezdziec ze spizu, i w ktorym kierunku podazal. Tylko po odszukaniu wlasciwego odlamka soczewki mogl miec szanse ustalenia, gdzie znajduje sie rycerz. Fragment ten musial istniec, poniewaz dzieki niemu zobaczyl obraz. Gdyby go odszukal, spojrzalby przez niego, jak przez okular lunety, i byc moze zobaczylby cel poszukiwan. Eksplozja prochu uzytego przez Anvile skruszyla skale na tak wiele odlamkow, ze Konrad uswiadomil sobie, iz jego poszukiwania niemal z gory skazane sa na niepowodzenie. Ale musial sprobowac. Prawie godzine wspinal sie po glazach, grzebal wsrod pylu i gruzu, wypatrujac kawalka szkla, ustawionego w odpowiednim miejscu lub zaklinowanego tak, ze widac byloby przezen polozony w dole teren. Odnalazl wiele fragmentow soczewki, lsniacych w sloncu jak drogocenne klejnoty, ale zaden z nich nie byl tym, ktorego poszukiwal. Wreszcie musial przyznac sie do porazki. A tymczasem, z kazda mijajaca minuta, wojownik ze spizu oddalal sie coraz bardziej. Konrad tym razem wyszedl na powierzchnie inna szczelina, ale natychmiast zorientowal sie w terenie i skierowal kroki w strone dolnej czesci zbocza. Spojrzal na poludnie, na szlak, ktorym wspinal sie z Anvila. Rozpoznal znajome miejsca, a potem popatrzyl na mroczniejace pekniecie w skale, przez ktore wszedl do twierdzy goblinow. Przez chwile mial ochote wrocic i pomoc Anvili w opiece nad Wilkiem, ale uswiadomil sobie, ze nie ma tam nic do roboty. Nie potrzebowali jego wsparcia. Wyszedl na powierzchnie, aby odnalezc wojownika ze spizu i to bylo teraz jego najwazniejszym zadaniem. Tym samym niebezpiecznym szlakiem, ktorym szedl na gore, teraz zaczal podazac w dol zbocza. Schodzenie wcale nie bylo latwiejsze od wspinaczki, pod pewnymi wzgledami sprawialo nawet wiecej trudnosci. Wtedy nie obawial sie o siebie, poniewaz za wszelka cene staral sie odnalezc Wilka - myslal tylko o ocaleniu towarzysza. Wtedy przez caly czas widzial przed soba szczyt. Wracajac - tylko przepasc. Dlugo by spadal... W koncu dotarl do miejsca, gdzie tuz przed switem Anvila i Wilk wpadli w zasadzke. Nie roznilo sie niczym od pozostalych odcinkow tego trudnego szlaku, jezeli nie liczyc zmasakrowanych goblinich trupow. Zdazyli zabic calkiem sporo wrogow, zanim Wilk zostal wziety do niewoli, a Anvila wpadla w szczeline. Wsrod zwlok lezala rowniez Polnoc - kon Wilka. Miedzy zapasami, ktore bialy ogier wniosl na strome zbocze, Konrad znalazl buklak z woda. Zwilzyl gardlo. Pozwolil tez, by woda splywala mu po twarzy, zmywajac wieksza czesc zaschnietej krwi. Wytarl usta grzbietem dloni. Potem zabral sie za wybieranie potrzebnego prowiantu. Nie zabral go zbyt wiele. Wilk i Anvila rowniez beda potrzebowali jedzenia i wody. W jukach koni pozostawionych dalej, u stop gory, znajdowalo sie wiecej zapasow - oczywiscie pod warunkiem, ze nie znalazla ich jakas banda goblinow albo innych istot zamieszkujacych te skalista kraine. Konrad wciaz czul zmeczenie, ale nie zatrzymal sie na dlugo. Musial ruszac dalej. Podazyl w dol poszarpanego zbocza, zbierajac po drodze przedmioty, ktore poprzednio odrzucil, gdyz spowalnialy wspinaczke - futrzane nogawice, fragmenty zbroi. Wreszcie dotarl do miejsca, w ktorym spedzil poprzednia noc. Wszystko wygladalo tak samo jak w chwili, gdy dostrzegl, co przydarzylo sie jego towarzyszom i rzucil sie im na pomoc. Konie wciaz byly uwiazane, ale Konrad zblizal sie do nich ostroznie, z mieczem w dloni. Bacznie obserwowal skaly i glazy. Jednak nigdzie nie zauwazyl wrogow. Umyl sie i dopiero potem zabral sie za bandazowanie ran. Od czasu kiedy niemal utracil w walce prawa reke, kazda rana na niej goila sie o wiele szybciej niz reszta ciala. Przed paroma laty zostal ciezko ranny i wydawalo sie, ze trzeba bedzie ramie amputowac. Jednak pewien elf, dysponujacy uzdrowicielskimi mocami, opatrzyl rane i ocalil reke. Po zabandazowaniu wszystkich obrazen, i po szybkim zjedzeniu posilku, Konrad osiodlal konia. Zaczal sie zastanawiac, w ktorym kierunku powinien sie udac. Nie mial jednak specjalnego wyboru. Musial kontynuowac wedrowke w dol zbocza. Szlak ponizej obozowiska nie byl juz tak stromy ani tak zdradziecki, ale nie mozna go bylo nazwac latwym. Kiedy przemierzali te czesc drogi, musieli prowadzic wierzchowce. Owineli im tez kopyta szmatami, w celu stlumienia odglosu uderzania podkow o kamienie. Poruszali sie jedynie noca, w obawie przed wykryciem. Teraz jednak to Konrad byl scigajacym. Szlak w swietle dnia wygladal rownie paskudnie jak w nocy. Ale wojownik nie mial czasu, by prowadzic konia za wodze. Teraz najbardziej liczyla sie szybkosc. Musial ryzykowac, ze zwierze potknie sie i zlamie noge. Ale jezeli nie bedzie sie spieszyc, rycerz ze spizu zdola uciec. Po wydostaniu sie z gor bedzie musial podjac ostateczna decyzje, w ktorym kierunku powinien pojechac. Wciaz obserwowal polozony w dole teren, wypatrujac jezdzca. Ale nikogo - ani niczego - nie zauwazyl. Podobnie bylo poprzednim razem - gdy przemierzali te droge, nie dostrzegli najmniejszej oznaki bytnosci wrogich hord, od ktorych przeciez az roilo sie w tej czesci Kislevu. Juz sam fakt braku wrogow powinien wzbudzic ich podejrzenia, ale trojka wedrowcowi byla wdzieczna bogom za kazda przebyta w spokoju mile. Konrad, ktory wychowywal sie w Lesie Cieni, gdzie wrog czail sie za kazdym drzewem, wciaz nie mogl przyzwyczaic sie do i otwartych przestrzeni gor. Na rowninach widzial wszystko w odleglosci wielu mil. Gdyby w poblizu znajdowali sie jakies zwierzolaki, zapewne zauwazylby je, zanim one by go spostrzegli. Bez przerwy bacznie obserwowal okolice, ale to nie napastnikow wypatrywal. Liczyl sie tylko brat Wilka. Wkrotce uswiadomil sobie, w ktora strone powinien podazyc. Musial jechac jedyna istniejaca droga. Piec lat temu, wraz z Elyssa, po raz pierwszy ujrzal wojownika ze spizu. A nastepnego dnia armia zwierzolakow zniszczyla wioske i wyrznela wszystkich jej mieszkancow. Konrad ocalal jedynie dzieki temu, ze opuscil doline przed rozpoczeciem ataku. A jutro znowu nadejdzie pierwszy dzien lata, swiety dzien Sigmara. Czy historia sie powtorzy? Czy dlatego znalazl sie tu tajemniczy jezdziec, zwiastun smierci i zniszczenia? Konrad obawial sie, ze tak wlasnie sie stanie. Jezdziec ze spizu byl tym, ktory wytycza szlak, zwiadowca prowadzacym hordy ciemnosci do wyznaczonego celu. Polnocny Kislev byl pustynnym i niegoscinnym miejscem. Obszar, wokol Przeleczy Belyevorota pozostawal slabo zamieszkany. Znajdowalo sie tu kilka niewielkich faktorii, pare malych, samotnych wiosek i fortow. Jedynym liczniej zamieszkanych miejsc byla kopalnia - i to ona prawdopodobnie stanowila obiekt ataku napastnikow. Konrad popedzil konia, kierujac sie z powrotem do miejsca, w ktorym zyl niemal piec lat. Tyle czasu bowiem wraz z Wilkiem bronili kopalni zlota przed najazdami z polnocy, dowodzac oddzialem najtwardszych najemnikow, jacy kiedykolwiek dzialali na przygranicznych ziemiach. W ciagu dwoch ostatnich lat udalo im sie odepchnac napastnikow. Nie ograniczali sie do obrony, przeniesli tez dzialania wojenne na tereny przeciwnika. A potem nastapilo oblezenie Praag. Najezdzcy walczyli wprawdzie zaciekle i z pogarda dla smierci, ale napad ten sprawial wrazenie pojedynczego, odosobnionego. Jakby mial odwrocic uwage Kislevitow od czegos wazniejszego... Konrad nie mial na to dowodu, jeszcze nie mial. Przepelniala go za to zarliwa nadzieja, ze sie myli, choc w glebi duszy zdawal sobie sprawe ze slusznosci swoich podejrzen. Jechal szybko, wracajac tym samym szlakiem, ktorym wraz z dwoma towarzyszami podazal zaledwie kilka dni temu. Dawal kordowi odpoczywac tylko tyle, zeby nie padl, a potem znow poganial zwierze. Prowadzil wyscig z czasem, lecz zachod slonca nastapil o wiele za wczesnie, jak na jego potrzeby. Ciemnosc nie wplynela jednak na predkosc jazdy Konrada. Pedzil przez noc, az wreszcie ani on, ani jego wierzchowiec nie byli w stanie podazac dalej. Byl to dlugi, bardzo dlugi dzien. Wydawal mu sie znacznie dluzszy od dnia, kiedy ocknal sie przed switem i ujrzal niebezpieczenstwo, z ktorym za chwile mieli spotkac sie Wilk i Anvila. A potem nastapila bitwa z goblinami, w ktorej jego topor scial lby dziesiatkom bestii. Pograzajac sie we snie, Konrad rozmyslal o jezdzcu ze spizu. Czy rzeczywiscie go widzial? A moze bylo to zludzenie, wywolane bitewna goraczka, podobnie jak przekonanie, ze walczyl mlotem? "Ale przeciez Anvila rowniez widziala zakuta w zbroje postac" - uswiadomil sobie w chwili, gdy zmeczenie wzielo wreszcie gore i zaczal zasypiac. Snilo mu sie, ze zabija gobliny, ktore probowaly uniemozliwic mu dotarcie do rycerza ze spizu. A wsrod znieksztalconych stworow znajdowala sie dowodzaca nimi Elyssa. Rozkazywala zabic Konrada... Ocknal sie gwaltownie, zlany potem, usilujac dlonia chwycic nie istniejacy juz kris. Usiadl, patrzac na gwiazdy i dwa ksiezyce. Dopiero po pewnym czasie polozyl sie znowu i zapadl w kolejny niespokojny sen. O swicie siedzial juz w siodle, galopujac po rowninie, przez pustke i cisze, jakby byl jedyna istota na calym swiecie. Piec lat temu bezbronna wioska ulegla kompletnemu zniszczeniu. Przeciez to nieprawdopodobne, by powtorzyly sie wydarzenia ktore mialy miejsce tak dawno w odleglym Ostlandzie. Kopalnia byla silnie ufortyfikowana i strzegli jej zahartowani w bojach, czujni zolnierze, ktorzy w niezliczonych potyczkach i walkach zwyciezali barbarzynskie hordy z polnocnych Pustkowi. Obu tych sytuacji nie mozna bylo porownywac. Bez wzgledu na to, ilu najezdzcow ginelo, zawsze znajdowal sie nastepni, gotowi zajac ich miejsce. Jednak w czasie ostatnich dwoch lat nie wydawali sie juz tak liczni. Czyzby zbierali sily, przygotowujac wielka inwazje? Jednak w konfrontacji z zawodowymi zolnierzami sama liczebnosc napastnikow nie wystarczala. W przeciwnym razie juz dawno spustoszyliby Kislev. Zreszta raz udalo im sie dokonac podobnej sztuki. Dwa wieki temu opanowali caly kraj, ale zostali wyparci, gdy car Kislevu zawarl sojusz z cesarzem Imperium. Zjednoczonej armie dwoch narodow odrzucily napastnika, zmuszajac go do odwrotu w granice mrocznego krolestwa. Jedynym motywem kierujacym nieprzyjaciolmi wydawala sie byc zadza zabijania, jakby tylko owo barbarzynskie uczucie uzasadnialo ich istnienie. Pragnienie krwi zaspokajali zadajac smierc, zadajac smierc komukolwiek. Czesto odnosilo sie wrazenie, ze mordowali sie nawzajem z taka sama ochota, z jaka zabijali ludzi zagradzajacych im droge do serca Kislevu i dalej, do Imperium. Jednak w dniu, w ktorym zniszczona zostala wioska Konrada, zwierzolaki zjednoczyly sie w swej barbarzynskiej misji. Gdyby dzisiaj rowniez polaczyly sily, odsunely na bok wasnie i spory, ludzie zyjacy w okolicach kopalni byliby skazani na zaglade. Gdy wiec Konrad dostrzegl slup czarnego dymu, unoszacy sie daleko na horyzoncie, wiedzial juz, ze przybywa za pozno. Rozdzial drugi Konrad pedzil dalej i dalej, jeszcze gwaltowniej bodac konia ostrogami, az wreszcie wyczerpany wierzchowiec padl, zrzucajac czlowieka na ziemie. Zwierze lezalo, z sierscia pokryta krwia i potem i dyszalo ciezko, toczac piane z pyska. Jego tylne nogi kopaly gwaltownie, jakby probowal galopowac dalej. A potem wszelkie ruchy ustaly. Kon byl martwy.Konrad zatrzymal sie jedynie po to, aby podniesc miecz, helm i tarcze, a potem pobiegl dalej, zmuszajac obolale miesnie do wielkiego wysilku. Znajdowal sie juz w odleglosci zaledwie dwoch, trzech mil od kopalni, czul zapach dymu, widzial plomienie. Chociaz biegl pod wiatr, niczego nie slyszal. Zadnych odglosow walki, uderzen stali o stal, bojowych okrzykow wojownikow... Ani przedsmiertnych wrzaskow. Kopalnia polozona byla w gorzystej okolicy, choc przeciez znajdowala sie w odleglosci wielu mil od lancucha szczytow, wyznaczajacego granice Starego Swiata, a biegnacego od Kislevu na dalekiej polnocy do Zlych Ziem na poludniu. Miasteczko kopalniane lezalo w dolinie, pomiedzy trzema pietrzacymi sie, stromymi turniami, polaczonymi solidnymi liniami fortyfikacji. Posiadalo idealna pozycje i strategiczna i obronna. W innym wypadku nigdy nie przetrwaloby tak dlugo i nie staloby sie centrum handlowym calego regionu. Na kazdej z trzech turni wzniesiono wieze straznicze, z ktorych obserwowano polozone nizej rowniny. Teraz wszystkie trzy wieze staly w ogniu, pozerane przez jezyki czerwonych plomieni. Dym wzbijal sie spiralami z kazdego szczytu, wygladal jednak niepozornie w porownaniu z gestymi, czarnymi klebami unoszacymi sie z obronnej osady. Konrad przypomnial sobie pozar, ktory napastnicy rozniecili, atakujac jego rodzinna wies. Podlozyli ogien pod swiatynie Sigmara, skladajac w ofierze swym ciemnym bogom wszystkich, ktorzy sie w niej modlili. Ale najlepiej zapamietal nie plonaca swiatynie, lecz ogien, ktory strawil dwor - i jego mieszkancow... Pedzil wtedy w strone szczytu wzgorza w nadziei, ze znajdzie tam Elysse. Zywa. Zamiast tego ujrzal najstraszliwszy widok, na jaki natknal sie w czasie tej koszmarnej proby. Pomimo wszystkich mordow, ktorych byl swiadkiem podczas ataku, pomimo widoku ohydnych stworow, ktore napadly na wies, najbardziej w jego pamieci zapisal sie obraz czlowieka kroczacego bez szwanku przez plonace pieklo, niegdys bedace dworem. Obraz czlowieka, ktorego nazwal Czaszkolicym. Wbrew swemu wygladowi, nie mogl byc istota ludzka. Jak inne parodie zycia, szalejace po wiosce, byl on jedynie czlekoksztaltny. Konrad zdolal wowczas zabic z luku wielu napastnikow. Kazdy, ktorego trafil, umieral. Ale nie Czaszkolicy. Czarna strzala wbila sie gleboko w jego piers, ale wyrwal ja bez trudu. Nie poplynela krew nie bylo tez sladu rany. Nienaturalnie chudy Czaszkolicy byl pierwsza spotkana przez Konrada istota niewrazliwa na smiertelne rany. W ciagu nastepnych pieciu lat zetknal sie z wieloma nieprawdopodobnymi bestiami, ktore nie chcialy umierac, o ile nie zostaly zabite na tuzin rozmaitych sposobow. Usmiercanie goblinow przychodzilo bez trudu, ale przeciez zaliczaly sie one do posledniejszego rodzaju stworzen zamieszkujacych nieludzkie krolestwa. Stanowily czesc Starego Swiata - jak krasnoludy, jak ludzie. Nie byly odrazajacym pomiotem Polnocnych Pustkowi, Pustkowi Chaosu... Stamtad wlasnie wywodzily sie wszystkie stwory znane pod nazwa zwierzoludzi. Nic naturalnego nie moglo tam istniec, zupelnie jakby pustkowia byly calkiem innym swiatem. Byly to krainy, gdzie rodzilo sie jedynie zlo. Stwory, z ktorymi Konrad stykal sie w mlodosci, byly zdegenerowanymi istotami, potomkami tych, ktore przed dwoma wiekami najechaly Imperium. Gdy agresja zostala odparta, ocalale stwory uciekly w geste lasy. Byly slabe i wolne, latwe do zabicia - oczywiscie w porownaniu z tymi, z ktorymi Konrad mial do czynienia od chwili przybycia na kislevskie pogranicze. Niemal kazdy zwierzolak wygladal inaczej i kazdego trzeba bylo likwidowac w odmienny sposob. Czaszkolicy przezyl trafienie strzala w serce - albo w miejsce, gdzie u czlowieka powinno sie ono znajdowac. Ale niektore istoty z pustkowi mialy po kilka serc i kazde z nich nalezalo zniszczyc. Inne potwory sprawialy wrazenie, ze w ogole nie posiadaja tego organu... Rana, ktora dla czlowieka mogla okazac sie smiertelna, dla niektorych z tych piekielnych bestii byla zaledwie drasnieciem. Odciete w walce konczyny potrafily zyc wlasnym zyciem - odrabana noga przeksztalcala sie w groznego weza, reka trzymajaca bron - w kolejnego wroga. Niektore z potworow mogly nawet rozmyslnie dzielic sie na dwoje - dwuglowy wrog stawal sie dwoma jednoglowymi. Konrada nigdy nie dreczyly senne koszmary, poniewaz bez wzgledu na to, co mogla stworzyc jego wyobraznia, w zyciu codziennym mial do czynienia z o wiele gorszymi wrogami. Aby zachowac sily, przestal biec na zlamanie karku i teraz podazal dlugimi, swobodnymi susami. Wkrotce poczul piekielny zar. Patrzac na plomienie, zastanawial sie, co poza trupami znajdzie za objeta ogniem palisada. Poczul odor palacego sie ciala, ludzkiego ciala. Zwolnil na chwile. Pomyslal - na co wlasciwie liczy? Nie mogl juz nikogo ocalic - spoznil sie. Jedynymi zywymi istotami byly zwierzolaki - jezeli takie potwory mozna nazwac istotami zywymi. Nie mial zadnego rozsadnego powodu, aby podazac dalej, ale nie byla to kwestia rozsadku. Podobnie jak wioska, w ktorej sie wychowal, okolice kopalni staly sie jego domem. Byl u siebie, a najezdzcy - nie. *** Odnalazl pierwsze zwloki - zwierzolakow, zabitych strzalami obroncow. Im blizej podchodzil do umocnien, tym wiecej cial lezalo na ziemi, skapanych we wlasnej krwi. Bylo poludnie i napastnicy lezeli od wielu godzin, ale Konrad zwolnil kroku, ostroznie posuwajac sie wsrod trupow. Dobrze znal taktyke najpodstepniejszych wrogow rodzaju ludzkiego. Wiekszosc stworow byla bezmozga, czesto doslownie, ale inne mogly udawac trupy w nadziei na zaskoczenie nieostroznej ofiary.Dla niektorych z tych piekielnych istot samo slowo "smierc" nie mialo znaczenia. W przeszlosci zabijal bestie, ktore po chwili wstawaly znowu, jak wypoczeci po drzemce ludzie. Sam fakt przechodzenia obok nich zywej istoty mogl wywolac odruchowa reakcje potworow, sklaniajac do ostatniego, wscieklego ataku. Byly w stanie wyczuc ciepla, czerwona krew czlowieka, chociaz plyn, ktory plynal w ich zylach nawet wowczas, kiedy byly potwornym odpowiednikiem zyjacych istot, mogl miec temperature krwi jaszczurki... I dowolna barwe. Ksztalty tych, miedzy ktorymi przechodzil, byly jak zawsze obrzydliwymi parodiami postaci zwierzecych i ludzkich, owadzich gadzich i ptasich, polaczonych ze soba w przypadkowy sposob. Trudno bylo sobie wyobrazic, jakim sposobem stwory te mogly egzystowac, nic wiec dziwnego, ze tak trudno bylo je pokonac. Te jednak zostaly zabite salwami strzal, wypuszczonych zza walu obronnego. Podobnie, jak piec lat temu, gdy Konrad sam byl w stanie zabic kilku napastnikow... Odsunal te mysl. Przeszlosc odeszla, rownie martwa jak zabite wtedy potwory. Musial skupic sie na chwili obecnej - i na przezyciu jej. Ostroznie przechodzil miedzy cialami, wpatrujac sie w to, co sie przed nim znajdowalo. Zamrugal, gdy gryzacy dym dostal mu sie do oczu. Uniosl tarcze, oslaniajac twarz przed straszliwym zarem. W prawej rece dzierzyl ciezki topor, zas miecz nadal trzymal w pochwie. Trzy szczyty byly polaczone solidna palisada, trzykrotnie wyzsza od czlowieka. Przed nia znajdowal sie gleboki row, poprzedzony od przedpola zaostrzonymi kolkami, sterczacymi pod ostrym katem. Do przelamania tych linii obronnych potrzebna byla pelna determinacji armia - a zwierzolaki stanowily taka wlasnie armie. Tworzace palisade pnie drzew plonely, jednak glowna brama wciaz byla dokladnie zamknieta i zabarykadowana podniesionym mostem zwodzonym. Najezdzcy nie wdarli sie wiec ta droga. Przez row, ponad palami, do wnetrza samej fortecy prowadzila grobla - grobla z cial... W przeszlosci Konrad czesto obserwowal, jak zwierzolaki atakowaly gromadami, nie przejmujac sie tym, ile z nich zginie. Liczyly, ze przynajmniej kilku przetrwa wystarczajaco dlugo, by zabic choc jednego czlowieka. Dziesieciu poleglych, dwudziestu czy stu - taka liczba nie miala zadnego wplywu na ich walke. Nie bily sie dla siebie, nie posiadaly zadnego instynktu samozachowawczego i dlatego byly tak niebezpieczne. A tutaj wiele setek tych oszalalych istot musialo sie poswiecic, ulozyc wlasne ciala jedno na drugim tak ciasno, ze same sie podusily, ale umozliwily towarzyszom przerwanie zewnetrznego pierscienia obrony. Konrad probowal wspiac sie na palisade, aby ominac te obrzydliwa droge, ale szalejacy ogien zmusil go do odwrotu. Jedynym sposobem bylo przejscie po tym samym moscie z cial, przez ktory poprowadzono szturm. Zaczal wspinac sie po sliskim zboczu, jego nogi zapadaly sie, gdy stapal po nieludzkich konczynach i torsach. Koszmarne twarze rozgniatal butami, oblepionymi cuchnacym sluzem. Dotarl juz prawie do szczytu, gdy pokryta luskami dlon wylonila sie z gory cial i chwycila go za kostke. Zareagowal natychmiast. Ostrze topora spadlo, przecinajac zdeformowana reke wroga. Ale odrabana dlon zacisnela sie jeszcze mocniej. Musial oderwac ja zelezcem topora. Upadla na stos cial, spazmatycznie zaciskajac zakonczone pazurami palce. Odrzucil ja kopniakiem i skoczyl do przodu. Znalazl sie na szczycie palisady. Probowal przebic wzrokiem dym i cokolwiek zobaczyc. Jako swiadek ataku na swoja wioske widzial wiele przerazajacych obrazow, a podczas pieciu lat spedzonych na pograniczu napatrzyl sie na jeszcze gorsze rzeczy - ale w miare jak wnetrze fortecy stawalo sie widoczne, coraz wyrazniej czul, ze zoladek podchodzi mu do gardla. Zachwial sie, mial zawroty glowy. Zamknal oczy, powstrzymujac wzbierajace wymioty. Rozpaczliwie probowal zaczerpnac swiezego powietrza. Ale go nie znalazl. Atmosfera byla przesycona smrodem rzezi, odorem palacych sie cial i rozlanej krwi. Wszystkie drabiny splonely, wiec Konrad musial zeskoczyl do srodka. Przerzucil tarcze przez ramie, wydobyl miecz i ruszyl na pobojowisko. Kazdy metr kwadratowy ziemi byl splamiony krwia, na kazdym lezalo cialo - ludzkie lub nieludzkie. A jezeli nie cale cialo, to jego porabane czesci. Smierc nie oznaczala dla pokonanych spokoju... Zamordowani, okaleczeni i zmasakrowani znajdowali sie wszedzie - przybici do scian, wiszacy na slupach, przygwozdzeni bronia do ziemi. Porozrywani na strzepy, nadjedzeni, zachlostani na smierc, podpaleni. I mieli szczescie ci, ktorzy zgineli na samym poczatku walki. Niektorzy zostali uduszeni wlasnymi jelitami, inni zadlawieni wnetrznosciami. Odciete glowy, wyrwane konczyny, wydlubane oczy, odrabane palce, twarze odarte ze skory... lista barbarzynskich okaleczen zdawala sie nie miec konca. Wiele odcietych czlonkow zostalo specjalnie poukladanych, jakby dla jakiegos makabrycznego zartu. Glowe krasnoluda umieszczono na brzuchu kobiety, wtykajac szyja w otwor, w ktorym kiedys znajdowaly sie wnetrznosci. Odciete nogi gornika zastapiono rekami dziecka. Z piersi najemnika sterczala stopa. Innemu w rozciete gardlo powtykano galki oczne, tworzac jakby naszyjnik z gigantycznych perel. Kazde nastepne cialo zostalo zbezczeszczone w ohydniejszy sposob od poprzedniego. To bylo cos wiecej niz rzez, wiecej niz zemsta czy efekt zwyklej zadzy krwi - to bylo zlo, absolutne i calkowite. "Kwintesencja Chaosu" - uswiadomil sobie Konrad. Zolnierze, ktorzy bronili kopalni, skazancy wydobywajacy rude, pilnujacy ich straznicy, krasnoludy-inzynierowie, mieszkajace tu kobiety, ich dzieci... martwi, wszyscy martwi. Mimo tortur, jakim poddano ich ciala, Konrad rozpoznal wielu najemnikow. Pochodzili z kazdego zakatka Starego Swiata, a nawet z jeszcze odleglejszych krain. Zolnierze fortuny, ktorzy zgineli setki, tysiace mil od domu - i ktorzy nigdy nie siegna fortun, o ktorych marzyli. Mieszkancy Kislevu, broniacy swojej ziemi ojczystej, wojownicy z kazdej prowincji, z kazdego miasta Imperium, z estalijskich krolestw i Bretonii, z tileanskich miast-panstw i Ksiestw Granicznych, z mitycznych krajow za oceanem, z Arabii i Poludniowych Krain, Kitaju i Nipponu - wszyscy oni tworzyli elitarny oddzial Wilka. Stali sie sojusznikami, walczacymi z tym samym wrogiem. Bili sie razem, a teraz zgineli razem. Wiekszosc umarla wolno, w koszmarnych cierpieniach. Konrad przygryzl dolna warge i poczul wypelniajacy usta cieply, miedziany smak krwi. Zacisnal dlonie na rekojesciach topora i miecza. Chcial walczyc, zabijac, rzucic sie w boj, dac upust wscieklosci i gniewowi, walczac ze znienawidzonym wrogiem - ale nie bylo z kim walczyc ani kogo zabijac. Poza szalejacym ogniem wszystko wokolo bylo nieruchome. Poczal przycichac nawet huk ognia, nie mogacego wyzywic sie zweglonym drewnem. Wokol cial unosily sie muchy, pijac krew. Kilka wron i sepow krazylo wysoko czekajac, aby Konrad odszedl. Szczur wychylil sie z ruin stajni, ale szybko umknal z powrotem. Wkrotce pojawia sie na uczte wilki i inne drapiezniki, przywabione zapachem krwi. Na kazdego martwego czlowieka przypadalo kilka ohydnych, nieludzkich trupow. Jak w czasie ataku na wioske Konrada, i tym razem zwierzolaki odlozyly na bok spory i zjednoczyly sie w celu wspolnego ataku. Konrad nie wiedzial czy, tak jak w poprzednich wypadkach, po odniesieniu zwyciestwa zwrocili sie przeciwko sobie - i nawet go to nie obchodzilo. Ciala zwierzolaki byly takie same, jak tych, z ktorymi wiele razy walczyl i ktore zabijal - zmutowanych stworow, przypelzlych z Polnocnych Pustkowi. Koszmarnych istot, ktore nie mialy prawa zyc, ktore, by przetrwac, kradly ludzkie istnienia, poniewaz same nie mialy zadnej formy zycia. Stworzenia pokryte futrem i piorami, z kolcami i luskami, o klach i pazurach, dziobach i szponach, skrzydlate i z ogonem; ktorych konczyny stanowily bron, a ciala byly badz jaskrawo, badz maskujaco ubarwione; o odwroconych twarzach albo zupelnie bez twarzy; ktorych oczy tkwily na szypulkach lub w ogole nie posiadaly zrenic; takie, ktore potrafily sparalizowac czlowieka swym pozornym urokiem. Konrad juz je widzial i zabijal wszystkie. Ale byly takze inne, o zdecydowanie subtelniejszych mutacjach, takie, ktore niemal mogly udawac ludzi. I czasami to robily, poniewaz kiedys rzeczywiscie byly ludzmi... Jak zwierzolaki zdawaly sie pretendowac do osiagniecia poziomu ludzkiego, tak samo niektorzy ludzie zapragneli stac sie zwierzetami. Woleli czcic mrocznych bogow i przemienic sie w istoty, ktore byly czyms o wiele gorszym od czlowieka. Wsrod poleglych lezalo wielu takich ludzkich zaprzancow, z pozoru czlowieczego wygladu, a tak naprawde kryjacych efekt mutacji pod szczelnymi zbrojami. Konrad szedl miedzy trupami, trzymajac bron w pogotowiu, pragnac, by choc jeden z wrogow dal znak zycia i w ten sposob pomogl mu uwolnic sie choc troche od szarpiacej nim furii. Ale nie bylo nikogo zywego. Nawet scierwojady trzymaly sie z dala, czekajac az wojownik opusci strefe smierci. Nagle uswiadomil sobie, ze drugi raz udalo mu sie przezyc taki atak. I tym razem nie bylo go na miejscu w momencie, gdy zaczynala sie walka. Znowu ocalal. Wioska zostala starta z powierzchni ziemi. Gdy powrocil po kilku dniach, w niczym nie przypominala miejsca, gdzie zyli ludzie. Wszystkie budynki zniknely, znac bylo jedynie zarysy fundamentow. Jezeli taki sam kataklizm mial rowniez dosiegnac kopalni, powinien odejsc stad, poki moze. Ale najpierw musial jeszcze cos uczynic - cos, o czym usilowal nie myslec od chwili, gdy ujrzal pierwszy slad dymu na horyzoncie. Wejscie do szybu sprawialo wrazenie zasypanego. Potezne drewniane podpory zostaly wyrwane, a na ich miejscu widniala wielka sterta kamieni oraz zmasakrowane ciala - ludzi i zwierzolaki. Kazdy budynek w obrebie palisady zostal spladrowany. Zwloki zwisaly ze wszystkich okien, pietrzyly sie w kazdym wejsciu. Wiekszosc drewnianych konstrukcji zostala spalona albo w inny sposob zniszczona. Na miejscu gospody widnialy jedynie zweglone belki i poczerniale kosci. W tej chwili Konrada interesowaly tylko dwa miejsce - galeria nad koszarami najemnikow i pokoj, w ktorym mieszkala Krysten. Unikal spogladania w tym kierunku tak dlugo, jak potrafil, alt w koncu skierowal wzrok w strone nieregularnej konstrukcji, sterczacej ze zbocza najbardziej stromej turni. Chociaz dym buchal z wiekszosci okien, srodkowa czesc gorne go pietra wydawala sie nienaruszona. Konrad niemal zalowal, ze caly budynek nie zamienil sie w pyl i popiol. Wtedy przynajmniej nie musialby sie wspinac po waskich schodach, aby ujrzec to, co wiedzial, ze tam zastanie. Powoli, niechetnie, ruszyl w strone koszar. Hol byl zaslany cialami. Schody splywaly czerwona krwia i wielokolorowa posoka. Wewnatrz bylo znacznie ciemniej, pomieszczenia wypelnial gryzacy dym. Konrad zdjal helm. Zostawil go, wraz z toporem i tarcza, przy wejsciu, a potem zaczal isc miedzy szczatkami mebli a lezacymi belkami, odsuwajac na bok zwloki. Nie zwracajac uwagi czy sa trupami ludzi, czy nie, odrzucal je kopniakami albo odsuwal mieczem. Zmasakrowane ciala byly dla niego juz tylko surowym miesem. To, co stanowilo istote ich czlowieczenstwa, dawno ulecialo, a dusze przyjeli bogowie. Poznawal prawie wszystkich poleglych, a przynajmniej tych, ktorzy jeszcze dawali sie rozpoznac. Byli to zolnierze, ktorymi dowodzil, i ktorym ufal, dziewczyny, ktore znal, i z ktorymi sie kochal. Nigdzie jednak nie dostrzegal malej postaci o falistych blond wlosach, chociaz im dalej wedrowal przez to miejsce rzezi, tym bardziej bylo prawdopodobne, ze ja znajdzie. Kazdy nastepny krok przychodzil z coraz wiekszym trudem, serce lomotalo szybciej niz w czasie biegu w strone plonacej gorniczej osady. Wczesniej udalo mu sie pohamowac mdlosci, teraz jednak nie byl w stanie powstrzymac klebiacych sie w nim emocji. Caly smutek skupil sie w jednej lzie, ktora splynela po lewym policzku. Kilka dni temu poczul na wargach slone lzy Krysten, gdy pochylil sie nad spiaca przyjaciolka, aby pocalowac ja na pozegnanie. Oboje wiedzieli, ze nigdy sie juz nie zobacza i dlatego udawala, ze spi. Zdradzily ja jednak lzy. Wtedy, wyruszajac z Wilkiem i Anvila na poszukiwanie zaginionej swiatyni krasnoludow i ukrytych w niej skarbow, myslal, ze nie wroci. Swiatynie znalezli, ale nic poza tym. Opuscil Krysten tak samo, jak ja znalazl - samotna. Dawala sobie niezle rade, zanim Konrad pojawil sie w jej zyciu i uwazal, ze tak bedzie i teraz. Nikt jednak nie byl w stanie przezyc tak niezwyklego ataku polaczonych hord przekletnikow. Oplakiwal nie tylko Krysten. Pamiec o Elyssie zawsze tkwila w nim mocno, a teraz, w tej sytuacji, wspomnienie o niej ponownie owladnelo jego myslami. Rowniez zostala zabita przez zwierzolaki, zamordowana w czasie napasci na wioske. I, podobnie jak w przypadku Krysten, Konrad opuscil ja, pozostawil, by umarla... Nie mial pewnosci czy Krysten zginela, ale smierc Elyssy widzial - zdawal sobie sprawe, ze zginie, chociaz nie wiedzial kiedy, ani jak. Ale rowniez przewidywal, ze Elyssa spowoduje jego smierc - i pod tym wzgledem sie mylil. Ona umarla, a on w dalszym ciagu zyl. Elyssa i Krysten, Krysten i Elyssa. Pod tak wieloma wzgledami stanowily swoje absolutne przeciwienstwo. Czy dlatego wlasnie Kislevitka go pociagala? Bo byla tak calkowicie inna, bo nawet nie przypominala Elyssy? Elyssa byla wysoka, ciemnowlosa kobieta, Krysten - drobna blondynka. "A jednak teraz sa takie same" - uswiadomil sobie. - "Obie nie zyja." Odsunal na bok zakrwawiona zaslone i wszedl do pokoju Krysten. Na sienniku lezaly zwloki zoltoskorego zwierzolaka, ktorego kocia twarz wykrzywiona byla w grymasie bolu. Na srodku jego pokrytej sierscia piersi sterczala rekojesc wbitego noza. Konrad stal bez ruchu, wodzac wzrokiem po zdemolowanym pokoju. Nie bylo ani sladu dziewczyny - zywej czy martwej. Rozpoznal noz. Byl to sztylet, ktory wygral w karty i ofiarowal Krysten, aby miala sie czym bronic. Najwyrazniej spelnil zadanie. Wszystko wskazywalo na to, ze zdolala uciec, ale jak daleko? Wszedl w glab pokoju i szturchnal lezacego stwora klinga, przecinajac zimne cialo. Cofnal ostrze i wytarl je o futro zwierzolaka. Potem, nie chcac, aby trup choc chwile dluzej bezczescil loze Krysten, przechylil siennik, zrzucajac cialo na podloge. Konrad znal kazdy cal malego pokoju i wiedzial, ze nie bylo w nim miejsca, w ktorym dziewczyna moglaby sie ukryc. Pochylil sie i podniosl malenkie figurki, ktore trzymala na polce nad lozkiem, oraz garsc ozdob i drobiazgow - jej jedyne skarby. Polka zostala oderwana i rozbita, zabral wiec i zatrzymal te pamiatki po Krysten. Mial wrazenie, ze wszystko, co po niej zostalo, zamknal w swojej lewej dloni. Prostujac sie, zauwazyl lustro - kolejny jego podarunek. Kiedy je dawal, bylo juz pekniete, teraz zas wisialo przekrzywione, jeszcze bardziej rozbite i zniszczone. Spojrzal w popekane szklo i przypomnial sobie inne lustro. Lustro Elyssy, w ktorym po raz pierwszy zobaczyl swoje odbicie i w ktorym zdawalo mu sie, ze dostrzega spogladajaca na niego inna twarz - twarz jego samego, ale nie takim jaki byl, lecz jakim moglby zostac... Lustro wisialo tak przekrzywione, ze Konrad nie widzial swojego odbicia i wcale nie pragnal je zobaczyc. Jego mysli opanowala przeszlosc, ale nagle dostrzegl w popekanym szkle jakis ruch - i blysk swiatla na ostrzu! Odskoczyl, rzucil sie na ziemie, a noz wbil sie w drewniana sciane, tuz nad jego glowa. Gdyby poruszyl sie ulamek sekundy pozniej, klinga utkwilaby w jego gardle. Natychmiast wypadl przez drzwi, scigajac swego niedoszlego zabojce. Wydal okrzyk bojowy, pedzac za skulona postacia, ktora mknela po zacienionej galerii. Potknela sie wreszcie o rozrabane cialo i upadla. Probowala odczolgac sie dalej, ale droge jej ucieczki blokowaly inne zwloki. -Gin! - warknal Konrad, unoszac miecz. -Nie! - wrzasnal przeciwnik. - Nie! Jestem czlowiekiem. Jestem czlowiekiem! Rozdzial trzeci -Myslalem, ze jestes jednym z nich, panie. Widzialem, jak wspinales sie tu, na gore, i pomyslalem, ze mam jedyna szanse zemszczenia sie za wszystko, co zrobili, prawda?Konrad wyciagnal czlowieka, ktory go zaatakowal, na dwor, zeby dobrze mu sie przyjrzec. Stali teraz w zaulku, gdzie znajdowalo sie stosunkowo niewiele zwlok i gdzie smrod smierci nie byl tak straszliwy. Byl jednym z gornikow i chyba jedynym czlowiekiem, ktoremu udalo sie przezyc atak. Mial metr piecdziesiat piec wzrostu, ale bylby wyzszy, gdyby go nie przygarbily lata spedzone pod ziemia. Jego niewielka glowa zdawala sie byc tak gleboko wcisnieta w ramiona, jakby w ogole nie mial karku. Zestarzal sie przedwczesnie, mial geste wlosy na konczynach i torsie, a te, ktore rosly na glowie i brodzie, byly siwe. Nawet jego skora sprawiala wrazenie szarej od kurzu, ktory wzeral sie w nia pod ziemia. Przez caly czas nerwowo krecil glowa, jakby obawial sie, ze napastnicy lada chwila powroca. -Dlaczego zyjesz? - spytal Konrad. Nie dowierzajac siwowlosemu gornikowi, trzymal miecz w pogotowiu. -Ukrylem sie, co nie? - zerknal na miecz. - Slowo daje, panie. Myslalem, ze jest pan jedna z tych bestii. Zmarszczyl dlugi nos, podnoszac lewa reke, zeby sie podrapac po glowie. Konrad zauwazyl, ze gornik zamiast prawej dloni ma kikut. Musial ja utracic przed wieloma laty - albo w wypadku, albo za kare. Wszyscy gornicy byli skazancami, wyslanymi tu do odbycia wyroku. Niemal zawsze byl to wyrok dozywotni, niewielu bowiem udawalo sie przezyc prace w kopalni. Nigdy nie zakuwano ich w lancuchy, poniewaz nie mieli dokad uciec. Za kopalnia rozposcieraly sie setki mil dziczy pelnej zwierzolakow. Wiezniowie mogli, bez specjalnego wysilku, zbiec z osady, ale nielatwo bylo uciec przed tym, co znajdowalo sie poza jej granicami. Konrad patrzyl na widniejacy wokol obraz zniszczenia. Na trupy. Wciaz szukal Krysten, majac jednoczesnie nadzieje, ze jej nie znajdzie. Ciemne oczy gornika podazaly za jego spojrzeniem. Konrad odwrocil wzrok, a potem zerknal na swoja lewa dlon, Wciaz zaciskal piesc, wciaz trzymal w niej bezwartosciowe pamiatki po Krysten, ktore podniosl w chwili, gdy rzucono w niego nozem. Wbil sztych miecza w ziemie, wydlubal plytki otwor, a potem wrzucil do niego drobiazgi i zasypal je. -Co sie wydarzylo? - zapytal. - Switalo i szykowalismy sie, zeby wejsc do szybu, panie, gdy zaatakowaly nas zwierzolaki. Byly ich setki. Tysiace. Nie sposob bylo ich zatrzymac. Nigdy niczego takiego nie widzialem, no nie? I mam nadzieje, ze nie zobacze. Straznicy nic nie mogli zrobic. Jak powiedzialem, bylo ich zbyt wiele. To bylo straszne. Straszne. Gornik zmarszczyl nos i zadygotal, opowiadajac swoja historie. -Przedostaly sie przez palisade, bylo ich coraz wiecej, wrzeszczaly i wyly. Zabijaly kazdego, kto probowal je zatrzymac. Inni gornicy wzieli bron zabitych straznikow, ale wkrotce oni tez juz nie zyli. Nie moglem wiele zdzialac bez reki, prawda? - podniosl kikut. -Jakos dales sobie rade z nozem, ktorym we mnie rzuciles - zauwazyl Konrad, zastanawiajac sie, jak niewiele brakowalo, by zginal, by zostal zabity, nie majac nawet mozliwosci obrony. Jego oko, ktore ostrzegalo go przed niebezpieczenstwem, widzac, co moze sie w przyszlosci zdarzyc, znowu go zawiodlo. Z biegiem lat Konrad coraz mniej polegal na wizjach przyszlosci, dostarczanych przez lewe oko. Nie potrzebowal zadnych ostrzezen przed niebezpieczenstwem. Tu, w Kislevie, zawsze bylo niebezpiecznie - nie obawiano sie tylko zasadzek, poniewaz na tych pustkowiach bylo niewiele miejsc, w ktorych mogl sie ukryc napastnik. Stal sie rowniez zolnierzem, wycwiczonym wojownikiem, i jego umiejetnosci bojowe wystarczaly, by zwyciezyc kazdego, kto by go zaatakowal. Nie musial juz widziec, co przeciwnik robi ulamek sekundy wczesniej. Wycwiczone reakcje i odruchy wystarczaly, aby dac sobie rade ze wszystkim, co poganskie hordy mogly rzucic przeciwko ludziom. -Jestem dobry z nozem, prawda? Zawsze bylem - gornik usmiechnal sie, odslaniajac poplamione zeby. Konrad zastanowil sie, za co skazano tego mezczyzne i dlaczego stracil dlon. Najprawdopodobniej byl rzezimieszkiem z ktoregos z miast Kislevu. -Mow dalej - ponaglil Konrad. -Niewiele moglem zrobic - wzruszyl ramionami. - Albo sie ukryc, albo dac zabic. Wielu innych wpadlo na ten sam pomysl, panie. Ale niewiele im to dalo, co nie? Znaleziono ich i zamordowano - pociagnal nosem, spogladajac na scene rzezi. - Zamordowano albo jeszcze gorzej. Ja wcisnalem sie pod kilka trupow. W ten sposob ocalalem - spojrzal na slady krwi, ktore plamily jego poszarpana bluze. -Lezalem bez ruchu przez wiele godzin - mowil dalej. - A potem zobaczylem pana i pomyslalem, ze jest pan jednym z nich. Czulem sie paskudnie z powodu tego, co zrobilem - chowalem sie, kiedy wszystkich innych zabijano... I dlatego ruszylem za panem. I to byloby tyle, panie - wzruszyl ramionami i dokladnie przyjrzal sie Konradowi. - Jak to sie stalo, ze pan nie zginal? Konrad popatrzyl na gornika - nie mial pewnosci, czy wierzy w jego opowiesc. W kazdym razie zyl i tylko to sie liczylo. Nie wiedzial czy gornik rozpoznal go, czy nie. Wlasciwie nie bylo ku temu zadnych powodow. Dla Konrada wszyscy przymusowi robotnicy wygladali tak samo. Zapewne dla gornika wszyscy najemnicy byli identyczni. -Bylem na patrolu - odpowiedzial Konrad. - Gdy ujrzalem dym, wrocilem - nie bylo potrzeby wyjawiania prawdy, proste klamstwo powinno wystarczyc. - Jak sie nazywasz? -Nazywam? -Tak. -Heinler, panie. Odpowiedzial po krociutkim wahaniu. Konrad pomyslal, ze pewnie to kolejne klamstwo. Obaj wiedzieli, ze nie powinni sobie ufac. Jego nowy towarzysz byl skazanym przestepca, ale jedyna roznica miedzy nim a wieloma najemnikami, ktorzy strzegli kopalni, polegala na tym, ze dal sie zlapac. -A ja nazywam sie Konrad. Wyglada na to, ze jestesmy jedynymi ludzmi w promieniu setek mil. Nie ma potrzeby, zebys zwracal sie do mnie "panie". -Przepraszam, panie. Kiedy jest sie wiezniem tak dlugo jak ja, kazdy inny jest "panem". -Zobaczmy, czy uda nam sie znalezc troche wody, Heinlerze, i moze cos do jedzenia. Przeszukali osade, ale studnia byla zanieczyszczona, pelna zwlok, a wszystkie zapasy ze skladu kwatermistrza skradziono. Konie ze stajni zniknely, cala bron zostala zabrana, podobnie jak zgromadzona ruda zlota. Nigdy dotad taka zdobycz nie interesowala napastnikow. Za kazdym razem, gdy atakowali konwoj, ich jedynym celem bylo zabijanie, nigdy rabunek. Konrad dotarl do wysunietej najdalej na poludnie turni, a za nim podazal Heinler. Wspieli sie po stopniach wykutych w skale, do miejsca, gdzie w dalszym ciagu dymily szczatki wiezy strazniczej i lezaly spalone ciala. -Skierowali sie w tamta strone? - zapytal Konrad, a Heinler skinal glowa. Na horyzoncie nie bylo sladu napastnikow. A wiec podazali w kierunku Praag. Konrad zdal sobie sprawe, ze wraz z Heinlerem znalezli sie miedzy obca armia a krajem, skad wylonily sie piekielne hordy. Czy byla to powtorka wielkiej inwazji sprzed dwoch wiekow, tak samo jak atak na kopalnie byl powtorka zniszczenia rodzinnej wioski Konrada? -Czaszkolicy - powiedzial Konrad. -Co? -Czy widziales wsrod tych stworow wysokiego czlowieka? Lysego, bardzo chudego? Mogl byc jednym z dowodcow. -Eeee... -Poznalbys go, poniewaz zupelnie nie przypomina pozostalych. Wyglada jak czlowiek, zapewne nie ma broni. I moze bez szwanku chodzic wsrod plomieni. Widziales go? -Tak! Tak! Widzialem, widzialem! Konrad spojrzal na Heinlera, nie wiedzac czy mu wierzyc. Gornik potwierdzil zbyt gorliwie. -Bardzo wysoki, bardzo chudy, lysy i wygladal jak czlowiek! - zawolal Heinler. - Przysiegam, ze to byl on! Konrad zdal sobie sprawe, ze podal zbyt wiele informacji i Heinler po prostu powtarza jego slowa. Nie robilo to jednak zadnej roznicy, poniewaz Konrad chcial uwierzyc. Wczoraj rycerz ze spizu, dzisiaj Czaszkolicy. Odwrocil sie, znowu spogladajac na poludnie, w strone Imperium, w strone Ostlandu i doliny, w ktorej sie wychowal. -Wydawal rozkazy, prawda? - mowil dalej Heinler. - Byl jednym z tych, ktorzy przerwali zabijanie i kazali pozostalych ludzi wziac do niewoli. -Do niewoli? - zapytal Konrad, odwracajac sie gwaltownie. Schwycil Heinlera za bluze i przyciagnal do siebie. - Wzieli jencow? -Tak - Heinler odsunal sie. - Mowie uczciwie, panie! -Kogo? Jak wielu? Po co? Gornik potrzasnal gwaltownie glowa. -Nie wiem. Duzo. -Mezczyzn? Kobiety? -Tak. Mezczyzn. Kobiety. Jednych i drugich. Chyba kazdego, kto jeszcze zyl i nie byl ciezko ranny. Konrad puscil go. Nie bylo sensu pytac o Krysten, dowiadywac sie, czy ja widzial. Na pewno odpowiedzialby twierdzaco, domyslajac sie, ze taka odpowiedz Konrad chcialby uslyszec. Heinler jednak z wlasnej woli przekazal mu informacje o jencach. Nie mial pojecia, ze Konrad szukal jednej, konkretnej osoby. W obrebie wypalonej palisady nigdzie nie bylo sladu Krysten, co moglo jedynie oznaczac, ze zwierzolaki ja zabraly. Konrad chcial wierzyc, ze dziewczyna jeszcze zyje, i ze on ma szanse odkupic swoja wine. Jesli jednak zyla, to nie na dlugo. Stwory jedynie opoznily jej smierc, zachowaly przy zyciu dla jakichs swych ohydnych celow. -Czeka nas dlugi spacer, Heinlerze - oznajmil. -Co? -Chyba ze wolisz tu zostac. Heinler spojrzal na lezace w dole ciala i zmarszczyl nos. -Dokad idziemy? - zapytal. Konrad wskazal na poludnie. -Tam, gdzie oni - odparl. Zabrali swoja bron z pokoju Krysten, ale nie mogli nic wiecej wziac, poniewaz wszystko, co mogloby im sie przydac, zostalo zagrabione. Noz Heinlera wygladal jakby zostal wlasnorecznie wykonany przez gornika. Rekojesc stanowil byle jak obrobiony kawalek drewna, ostrze wyklepano z kawalka metalu. Byla to jednak bron - prymitywna, ale bron - niemal zdolala zabic Konrada. Sztylet Krysten byl waski, ale o kwadratowym przekroju ostrza - bardzo dobry do przebijania grubych skor. Poczatkowo nalezal do jednego z najemnikow Wilka, milczacego wojownika, ktory nie zdradzil ani swojego nazwiska, ani skad pochodzi. Byl na patrolu z czterema innymi zolnierzami - zaden nie wrocil. Wlasnie Konrad znalazl to, co z nich zostalo - cztery ludzkie ciala, a obok trupy tuzina znieksztalconych napastnikow, ktorzy urzadzili zasadzke. Ale po milczacym najemniku nie bylo nawet sladu, nic poza sztyletem, ktory lezal na ziemi kilka metrow od miejsca rzezi. Jego zakrwawiony czubek wskazywal na polnoc. Poniewaz Konrad mial swoj wlasny noz, ktory tak dobrze mu sluzyl przez wiele lat, oddal ten sztylet Krysten. A teraz znowu trzymal go w reku. Razem z Heinlerem wyszli poludniowa brama, calkowicie zniszczona przez zwyciezcow. Opuszczona palisada bardzo szybko ulegala zniszczeniu. Niektore elementy umocnien rozpadly sie w czasie, gdy Konrad znajdowal sie w osadzie. Dzialo sie tak nie tylko dlatego, ze plomienie strawily wieksza czesc drewna. Belki sprawialy wrazenie jakby byly calkowicie sprochniale, jakby postarzaly sie o wiek w ciagu kilku godzin. Cala osada wygladala, jakby byla nie zamieszkana i zapomniana od niezliczonych lat. Wkrotce wszystko, co zostalo wykonane ludzka reka, rozpadnie sie w pyl i bedzie rozwiane przez wiatr. Slonce wisialo juz nizej, ale palilo niemal tak straszliwie jak w poludnie. Konrad zawsze sadzil, ze obchodzi go tylko jedna dziewczyna. A teraz to sie zmienilo - Krysten stanowila najwazniejszy cel jego zycia. Na horyzoncie nie bylo widac najezdzcow, ale nie potrzebowali doswiadczonego tropiciela, aby podazac ich sladem. Znaki przemarszu byly latwo widoczne. Co jakis czas natykali sie na znieksztalcone zwloki jakiegos zwierzolaka, zmarlego z ran odniesionych w czasie szturmu na osade. Wiele cial wygladalo jakby zycie ucieklo z nich wiele dni, a nawet miesiecy, temu - opuchniete, rozkladajace sie, oblepione rojami much i pelzajacego robactwa. Konrad mial wrazenie, ze armia z Polnocy specjalnie zostawia slady swojego przemarszu, wyrzucajac niepotrzebne lupy, zarysowujac pnie drzew piastami kol - jakby wytyczala szlak dla poscigu. Ogromna polac terenu pokrywaly dziesiatki sladow kol, niezliczone odciski stop, kopyt, lap. Rzeczywiscie, musialy tedy przejsc tysiace tych przekletych istot. Tropy mowily tez, ze predkosc kolumny byla ograniczana przez najwolniejszych czlonkow grupy. Mimo bliskosci armii, Konrad wciaz mial to samo uczucie, co rano - ze jest sam na calym swiecie. Wprawdzie Heinler znajdowal sie tuz obok, ale wojownik czul, ze obaj sa wedrowcami, ktorzy jedynie przypadkowo ida tym samym szlakiem. Nie byli sojusznikami - laczyl ich tylko fakt, ze obaj sa ludzmi. Konrad maszerowal rownym tempem, a Heinler dotrzymywal mu kroku. Gornik rzeczywiscie musial byc twardzielem. Mial tylko jedna reke, a musial nia wykonywac tyle samo pracy, co inni skazancy dwiema. Szedl na bosaka, stopy mu krwawily i kulal lekko. Podobnie bylo z Konradem - jego buty nadawaly sie tylko do konnej jazdy. Nigdy tak dlugo nie poruszal sie w nich na piechote, ale probowal nie zwracac uwagi na odciski i bol miesni. Dopoki nieprzyjaciel szedl, on musial robic to samo. Podazajac uparcie naprzod, zmniejszali odleglosc dzielaca ich od wroga. Przed wieczorem widzieli juz na horyzoncie kurz wzbijany przez wroga armie. Po tak wielu godzinach marszu napastnicy beda musieli sie zatrzymac. Choc moze, skoro nie sa ludzmi, nie potrzebuja wypoczynku? Odleglosc miedzy nimi wciaz sie zmniejszala. Jak okiem siegnac, od jednego do drugiego kranca horyzontu okolica byla pelna ciemnych postaci. Dopiero po chwili Konrad uswiadomil sobie, ze wojsko dzieli sie na grupy. Czesc piekielnej hordy podazala w lewo, czesc w prawo, a reszta szla dalej, wprost na poludnie. Przypuszczal, ze rozdzielaja sily, aby uderzyc w kilku roznych miejscach. Kraj posiadal trzy gesto zamieszkane rejony: wokol Praag, Erengardu i stolicy - Kislevu. Zwierzolaki i ich sojusznicy wkrotce przekonalyby sie, ze fortyfikacje tych miast sa o wiele silniejsze niz umocnienia kopalni, a obroncy liczniejsi. Byc moze wiec ich zamiarem bylo zaatakowanie mniejszych miast i wiosek, w celu szerzenia leku i paniki w calym kraju. Albo te maszerujace przed nimi bandy banitow byly jedynie straza przednia przerazajacej zarazy, ktora dopiero miala nadejsc - dziesiatkow tysiecy wrogich stworow, czekajacych na zew ataku... W chwili obecnej Konrad chcial jednak tylko ustalic, ktory z oddzialow zabral ze soba Krysten. Po kilku minutach zauwazyl, ze zatrzymaly sie te legiony, ktore maszerowaly posrodku. Pomiedzy trzema glownymi grupami istnialy przynajmniej milowe odstepy, a wiec bylo malo prawdopodobne, ze rozdzielily sie jedynie w celu rozbicia obozow. Tak jak podejrzewal, zwierzolaki musialy podzielic swoje pulki, szykujac sie do marszu w trzech roznych kierunkach. A teraz, jak wszystkie inne wojska, rozpalily ogniska i zaczynaly przygotowania do noclegu. Po raz pierwszy od wielu godzin Konrad pozwolil sobie na odpoczynek. Usiadl wolno, dajac wytchnienie obrzmialym kostkom nog, obolalym lydkom i udom, zmasakrowanym stopom. Heinler, dyszac ciezko, osunal sie obok niego na ziemie. Krew saczyla sie z jego stop. Konrad nawet nie chcial myslec o zdjeciu butow. Czul, ze stopy ma mokre i lepkie. Przy kazdym kroku slyszal chlupanie potu w butach. -Poczekamy, az zrobi sie ciemno - powiedzial. - A potem ruszymy dalej. -I? Gornik w dalszym ciagu nie wiedzial, dlaczego Konrad podaza za piekielna horda, chociaz musial sie juz czegos domyslac. Jego uwagi nie mogla umknac reakcja Konrada na wiadomosc, ze napastnicy nie zabili wszystkich w osadzie, ze wzieli jencow. Poszedl jednak za Konradem bez zadawania pytan. Az do tej chwili zaden z nich sie nie odezwal. Nie bylo o czym rozmawiac. -I wtedy zobaczymy, czy maja jakas niepotrzebna zywnosc i wode - wyjasnil Konrad. W drodze ze zniszczonej kopami mozna bylo znalezc mnostwo i jednego, i drugiego - jezeli wiedzialo sie, gdzie szukac, a Konrad wiedzial. Nie sposob zapomniec umiejetnosci zdobywania pozywienia. Ale nie chcial sie zatrzymywac, aby nie tracic bezcennych minut. Jedzenie i picie mialy niewielkie znaczenie w porownaniu z tym, co musial zrobic. Najwazniejsza byla misja, ktora musi wypelnic. Na razie zamierzal zbadac dokladnie kazde obozowisko, aby odnalezc to, czego szukal. Usiadl, obserwujac zachodzace slonce. Z niecierpliwoscia oczekiwal nocy. Nie chcial brac ze soba Heinlera. Gornik nie byl wojownikiem, nie wiedzial, jak poruszac sie w ciemnosci, aby byc niewidzialnym, nie potrafil zaatakowac z zasadzki straznikow i zabic ich po cichu, nie znal subtelnej sztuki przekradania sie przez nieprzyjacielski oboz i podrzynania gardel tak, aby nie zbudzic spiacego obok wroga. Heinler zasnal. Konrad zostawil go samego i ruszyl przez ciemna noc. Swiecily jedynie gwiazdy. Brakowalo jeszcze kilku godzin do chwili, gdy Mannslieb zaleje okolice swym zimnym blaskiem. Morrslieb moze wzejsc wczesniej, ale mniejszy ksiezyc dostarczy mniej swiatla. Zostawiwszy helm oraz tarcze, Konrad zacisnal topor w prawej, a miecz w lewej dloni i ruszyl ostroznie w strone migoczacych plomieni ogniska, polozonego na zachodnim krancu obozu wroga. Probowal nie myslec, co wlasnie moze pozerac barbarzynska armia. Posuwajac sie uwaznie naprzod, przypominal sobie, jak jego rodzinna wies przeszla na jedna noc we wladanie zwierzolaki, i jak to samo musialo sie dziac w wielu innych czesciach swiata. Dzien byl dla ludzi, ale po zapadnieciu mroku te same ziemie znajdowaly sie w mocy zdeformowanych mieszkancow lasu. Teraz jednak godzina nie miala znaczenia. To, ze wrogowie byli stworami ciemnosci, nie oznaczalo, ze sa stworzeniami nocnymi. Dzikusow bylo wystarczajaco wielu, aby mogli podjac wypad o dowolnej porze, nie musieli kryc sie w mroku. Uwazali polnoc Kislevu za swoj teren - a teraz wszystko wskazywalo na to, ze maja zamiar opanowac reszte kraju. A potem siegnac dalej... Noc wypelnialy halasy i dziwne zapachy. Armia byla na wpol zwierzeca, na wpol ludzka, wiec dzwieki i zapachy, wydobywajace sie z obozowisk, byly mieszanina pochodzaca z obu tych swiatow. Rozlegaly sie smiechy i wrzaski - nieludzkie smiechy i ludzkie wrzaski. Nawet latem noce w Kislevie sa chlodne. Konrad dawno sie do nich przyzwyczail, ale nagle przebiegl go dreszcz. Uswiadomil sobie, ze wlasnie owe krzyki spowodowaly lodowate uklucie, ktore przeszylo go od szyi po palce stop. Przypomnial sobie ofiary masakry w osadzie gorniczej. One rowniez musialy krzyczec, dlugo i glosno, pod wplywem okropnego bolu - o ile nie obcieto im wczesniej jezykow albo nie rozerwano gardel. Konrad przysiagl sobie, ze dzisiejszej nocy zostanie wymierzona choc czastka sprawiedliwosci za ohydne tortury, zadane ludziom w kopalni. Wczoraj zabijal tuzinami gobliny, a teraz nadchodzila kolej na zwierzolaki. Atak bedzie mniej widowiskowy od wczorajszego, ale nie mniej skuteczny. Zalowal, ze nie ma juz swojego krisa, ktorym wiele lat temu zabil pierwszego zwierzolaka. Ocalil wowczas zycie Elyssie. Moze teraz jego nowa bron dopomoze w ten sam sposob Krysten. Przysuwal sie coraz bardziej do polozonego na zachodzie ogniska. Zacznie tutaj, a potem bedzie sie posuwal miedzy wrogimi od dzialami az do chwili, gdy znajdzie pojmana dziewczyne. Albo do chwili, gdy nieprzyjaciel dopadnie jego. Byli tak pewni siebie albo moze tak glupi, ze nie wystawili zadnych strazy. Konrad bardzo wolno podszedl jeszcze blizej, a potem przykucnal, by moc obserwowac najblizsza grupe. Pol tuzina groteskowych istot siedzialo wokol ognia. W migoczacym swietle wygladaly jeszcze obrzydliwiej niz za dnia. Blask plomieni tanczyl migotliwie na ich zdeformowanych cialach. Niektore stwory chwilami wygladaly zupelnie jak ludzie, dopoki swiatlo ognia nie ujawnilo ich koszmarnych, zwierzecych cech, sprawiajacych, ze potwory wygladaly na cos gorszego od zwierzat. A potem swiatlo zmienialo sie, kryjac w mroku ohyde jednych, a wydobywajac obrzydliwie sparodiowane czlowieczenstwo innych. Konrad patrzyl, niemal sparalizowany tym koszmarem. Najstraszliwszy byl fakt, ze w swoim zachowaniu tak niewiele roznili sie od oddzialu najemnikow, ktorym dowodzil. Podawali sobie po kolei dzban piwa, smieli sie, zapewne z jakiegos wulgarnego dowcipu, rozmawiali w swoim poganskim jezyku, niewatpliwie przechwalajac sie wyczynami z porannej rzezi. Nawet spiewali ochryplymi, zupelnie niemuzykalnymi glosami. Konrad nienawidzil ich, pogardzal zwierzolakami. Zaprzysiagl sobie, ze wszystkie umra i w ten sposob rozpocznie sie jego zemsta. Wstal wolno, zrobil kilka oddechow i rozprostowal ramiona, przygotowujac sie do osobistego odwetu. Uniosl miecz i topor - i zamarl, widzac... Odwrocil sie gwaltownie w lewo, uswiadamiajac sobie, ze z tej wlasnie strony pojawi sie niebezpieczenstwo. Cofnal sie glebiej w mrok. W tej samej chwili ujrzal wylaniajaca sie z ciemnosci blada postac, kierujaca sie w strone ognia. Ludzka postac - wysoka, szczupla i calkowicie pozbawiona wlosow. Czaszkolicy! Kompletnie oszolomiony Konrad przygladal sie, nie mogac wykonac zadnego ruchu. Postac przeszla bezposrednio przed nim, w odleglosci kilku metrow. Musi dzialac natychmiast albo straci dogodna sytuacje. Otrzasnal sie z krepujacych, wyimaginowanych wiezow l skoczyl na znienawidzonego wroga. Odruchowo posluzyl sie mieczem - byla to bron o wiele precyzyjniejsza od topora o podwojnym zelezcu. A lewa reka Konrada byla rownie silna i dokladna jak prawa. Sztych miecza wbil sie w grzbiet Czaszkolicego, trafiajac miedzy zebra, ponizej lewej lopatki, tam gdzie znajdowalo sie - albo powinno znajdowac - serce. Trysnela krew i Konrad natychmiast pojal, ze sie pomylil. Takiej ilosci krwi nie bylo, gdy kiedys jego strzala odnalazla serce Czaszkolicego. Wyszarpnal klinge, a wysoka postac upadla na ziemie. Po krotkich, spazmatycznych drgawkach, znieruchomiala zupelnie. Konrad zabijal wystarczajaco czesto, aby wiedziec, kiedy jego ofiara nie zyje. Rozejrzal sie szybko wokolo, poszukujac nastepnego przeciwnika. Konrad kopnieciem przewrocil trupa na wznak. Juz wiedzial, ze to nie mogl byc Czaszkolicy - stwor umarl zbyt latwo. Pomimo mroku jedno szybkie spojrzenie potwierdzilo jego podejrzenia. Byl to po prostu zwykly zwierzolak. Wysoki, chudy, blady i lysy - lysy, poniewaz wlosy nie moga rosnac na kosci. Na jego glowie nie bylo ani skory, ani ciala. A potem Konrad uslyszal nowy dzwiek - obrocil sie na piecie i odskoczyl, gdy z ciemnosci runela na niego bezksztaltna masa. Uniosl topor i miecz, najszybciej jak potrafil, ale nie dosc szybko. Stwor przewrocil go, zamachnal sie siekiera, celujac w odsloniete gardlo, upadl na niego... i stoczyl sie na ziemie. Konrad poczul na twarzy wilgoc. Krew. Ale nie wlasna. Spojrzal na zwierzolaka. W mroku nie widzial go dokladnie - jedynie, ze byl wielki, ciemny... i martwy. Z ciemnosci wylonila sie nastepna postac. -Pomyslalem, ze moze bedziesz potrzebowal pomocy, no nie? - wyszeptal znajomy glos. Konrad wstal i wytarl rekawem krew z twarzy, patrzac jak Heinler odzyskuje swoj noz. Nie docenial tego czlowieka. Jako gornik posiadal przeciez niemal doskonala umiejetnosc widzenia w ciemnosci, najwyrazniej tez dysponowal innymi umiejetnosciami. Nieprzypadkowo przezyl atak na kopalnie, gdy tymczasem inni zostali zabici lub pojmani. Konrad spojrzal w strone ogniska i siedzacej wokol niego grupy nieludzi. Nie spostrzegli, co wydarzylo sie w odleglosci zaledwie kilkunastu metrow. Podobnie jak blada postac, ktora pomylkowo uznal za Czaszkolicego, drugi napastnik rowniez pojawil sie nie od strony ogniska. Chwilowo zadza krwi Konrada zostala zaspokojona. Nie musial zabijac i podejmowac zbytecznego ryzyka - jeszcze nie. -Czy zechcesz mi powiedziec, czego naprawde szukasz? - odezwal sie Heinler. Konrad wyjasnil w czym rzecz. -No to poszukajmy jej, dobra? - zaproponowal gornik. -Chcesz tego? - spytal Konrad, podajac mu miecz. W tej sytuacji lepiej bylo podzielic sie bronia. Heinler wsunal noz za pas i przyjal miecz. Konrad w dalszym ciagu trzymal topor w prawej rece, a w lewa wzial sztylet. Dyskusja byla zbyteczna. Heinler od razu zrozumial, co do niego nalezy, i po raz pierwszy Konrad zaczal sie na serio zastanawiac, kim naprawde byl jego towarzysz i czym sie poprzednio zajmowal. Na razie nie zwracal jednak specjalnej uwagi na gornika ani na nic innego. Chcial znalezc oddzial, ktory schwytal Krysten. Wedrowali ostroznie w mroku, kierujac sie w stront plomieni nastepnego ogniska i oslaniali nawzajem, zblizajac do celu. I nagle cisze przerwal wrzask Heinlera: -Uwazaj! Konrad odwrocil sie natychmiast, ale bylo juz za pozno. Poczul straszliwy cios w skron. Udalo mu sie zrobic jeden krok w strone niewidocznego napastnika, zaczal unosic ciezki topor, ale w koncu runal na ziemie i ogarnela go ciemnosc. Rozdzial czwarty Konrad uchylil z trudem ciezkie powieki i jego oczom ukazal sie blyszczacy wysoko na niebie Morrslieb.Glowe mial odciagnieta w tyl, szyje scisnieta powrozem, rece spetane na plecach. Stal nagi przy drzewie, przywiazany do pnia. Znajdowal sie w tak samo beznadziejnej sytuacji, jak przed dwoma dniami Wilk - a moze w jeszcze bardziej beznadziejnej, bo znikad nie mogl sie spodziewac pomocy. Bal sie spojrzec w dol, wlepial wiec wzrok w nieregularny ksztalt tarczy ksiezyca. Straszliwe odglosy atakujace uszy mowily mu o tym, co sie wokol dzieje wiecej, niz potrzebowal wiedziec. W odroznieniu od Mannslieba, mniejszy ksiezyc, Morrslieb, nawet kiedy stal w pelni, swiatla dawal niewiele. A bylo to swiatlo dziwne, niemal pozbawione blasku. Zupelnie jakby Morrslieb byl ksiezycem cieniem rzucajacym mrok na swiat, wokol ktorego krazy, odciagajacym zen wszelka jasnosc, zamiast mu ja dawac. Wpatrujac sie w ksiezyc, Konrad usilowal pozbierac mysli i oszacowac odniesione rany. Jego szyja i przeguby byly przywiazane do drzewa mocno zacisnietymi powrozami. Czaszke rozsadzal nadal pulsujacy bol, efekt uderzenia, jakie otrzymal, i w ogole caly byl obolaly, jakby bito go, kiedy stracil przytomnosc, a potem wleczono po ziemi. Otworzylo sie kilka ran odniesionych podczas szturmu na warownie goblinow. Od stop do glow zbroczony byl zakrzepla krwia. Na razie zyl jeszcze, ale wszystko wskazywalo na to, ze pisana jest mu smierc w meczarniach. Oderwal wreszcie oczy od ksiezyca, rozejrzal sie szybko dookola i jeszcze szybciej zacisnal mocno powieki. Nie chcial, by ci, ktorzy go pojmali, zorientowali sie, ze odzyskal przytomnosc, a poza tym wolal nie patrzec na sceny rozgrywajace sie na oblanej ksiezycowa poswiata polanie. Latwiej bylo jednak zamknac oczy, niz wyrzucic z mysli te mrozace krew w zylach widoki. Posrodku kepy drzew wznosil sie maly oltarz. Jego centrum zajmowala postac w zarzuconej na pancerz czerwono-czarnej tunice, zbrojna w potezny topor i trzymajaca tarcze ze znajomym Konradowi emblematem. Konrad nie raz widzial juz ten symbol na sztandarach powiewajacych nad legionami zwierzolakow: symbol w ksztalcie litery X przecietej przez srodek pozioma kreska i podkreslonej u podstawy. Pod zdobnym helmem z brazu nie widac bylo jednak twarzy, panowal tam mrok. Pusty pancerz siedzial w fotelu. Nie, nie w fotelu, lecz na rzezbionym tronie - bowiem zbroja wyobrazala zdegenerowanego boga, ktorego czcil ten klan wyrzutkow. U jego stop pietrzyl sie stos kosci i czaszek. Ludzkich czaszek. Dorzucono don niedawno swieze ludzkie glowy... Wokol oltarza stali pokornie zdeprawowani akolici upojeni widokiem plynacej obficie krwi ofiar, ktore zlozyli wlasnie swemu krwiozerczemu panu. Konrad widzial to wszystko tylko przez krotka chwile. Widzial rowniez ofiary. A teraz slyszal je, jak cierpia niewypowiedziane meki. Wrzeszczeli torturowani, a ich wrzaski zdawaly sie dalej unosic w powietrzu, kiedy w koncu umierali z krzykiem na ustach.. Zaryzykowal jeszcze jedno ukradkowe spojrzenie, wypatrujac Heinlera. Nie dostrzegl go jednak. Heinler nie stal przywiazany do innego drzewa, jego trup nie spoczywal na kupie bezglowych zwlok jego glowa nie lezala na ofiarnym stosie u stop odrazajacego bostwa. Sunac wzrokiem po barbarzynskiej swiatyni, Konrad rozpoznal ostatnia ofiare. Czlowiek ten nazywal sie Hralvan i byl najemnikiem z Norska, chyba najsilniejszym z ludzi wojownikow, jakiego Konrad znal. Zwykl dla zartu okaleczac wlasne cialo, przykladac sobie plonaca pochodnie do konczyn, by zademonstrowac swa niewrazliwosc na bol. Ale po tej niewrazliwosci pozostalo tylko wspomnienie. Hralvan byl poteznie zbudowany i mierzyl siedem stop wzrostu. Teraz nie mial nog i cwiartowany zywcem plakal jak chlostane dziecko tyle ze to nie lzy, lecz krew plynela mu z oczu. A te niewyslowione meki zadawaly jego poteznemu cialu dwie najpiekniejsze kobiety, jakie Konrad w zyciu widzial. Z tym, ze nie mogly to juz byc kobiety; obie mialy dlugie, rozwidlone na koncach ogony. Nie liczac najezonych kolcami metalowych obreczy na szyjach i szerokich koscianych kolczykow w platkach uszu, byly zupelnie nagie. Nogi mialy dlugie, smukle i zbryzgane krwia. W miare jak z udreczonej ofiary uchodzilo zycie, ich skora pokrywala sie coraz obficiej czerwienia. Usmiechniete tanczyly wokol Hralvana, zlizujac krople czerwieni z ostrzy, ktorymi tak zapamietale wywijaly. Noze, podobnie jak ich wlascicielki, byly smukle i sprezyste. Konrad nie byl w stanie stwierdzic, ilu wyznawcow otacza oltarz, bo wiekszosc z nich stala w mroku; slyszal jednak, jak wyrykuja swoj zdeprawowany entuzjazm i rytualne psalmy. I nagle zalegla kompletna cisza: ucichly krzyki, ucichly jeki, ucichly spiewy i modlitwy. Konrad domyslal sie dlaczego. Hralvan wyzional wreszcie ducha. Jedna z dziewczyn trzymala w gorze jego odcieta od tulowia glowe, z ktorej otwartych ust sciekal strumyczek krwi. Po chwili glowa olbrzymiego Norskanczyka wyladowala na ofiarnym stosie u stop opancerzonego idola. Nie bylo juz kogo zabijac, nie bylo kogo torturowac na smierc - z jednym wyjatkiem... Konrad zacisnal mocno powieki w nadziei, ze uznaja go za wciaz nieprzytomnego, w nadziei, ze zrobi to jakas roznice, jesli nawet rzeczywiscie tak sie stanie. Cisza przeciagala sie, ale wyczuwal, ze dwie diabelskie tancerki suna lekkim krokiem w jego strone. Zatrzymaly sie przy nim i twarz owionely mu ich cieple oddechy. Po chwili wodzily juz dlonmi po jego ciele. Palce mialy lepkie, wilgotne od krwi. Potrafilby udawac dalej nieprzytomnego, nawet gdyby zaczely go kaleczyc; ale nie byl w stanie zignorowac ich upiornie zmyslowych zalotow. Otworzyl oczy i przytrzymujac sie pnia skrepowanymi rekami, poderwal blyskawicznie obie nogi. Chybil. Krwawe panny odskoczyly z chichotem, a jego omal nie udusil powroz zadzierzgniety na szyi. Przemknelo mu przez mysl, ze bylby to o wiele mniej bolesny i szybszy sposob zejscia z tego swiata. Ale zanim zdazyl wprowadzic ja w czyn, jedna z nagich dziewczat obiegla pien i uwolnila mi szyje. W chwile pozniej wolne mial rowniez rece - ale tylko na moment. Piekne oprawczynie chwycily za kawalki powroza zwisaja mu z nadgarstkow. Pomimo ze ich twarze przypominaly krwawi maski, a dlugie wlosy ociekaly posoka, byly obie hipnotycznie pociagajace. Wydawaly sie podobne do siebie jak dwie krople wody nie sposob bylo ich odroznic. Konrad natarl na te po prawej, ale odskoczyla zwinnie. Jej noz przecial ze swistem powietrze i ugodzil Konrada w przedramie. Steknal z zaskoczenia i bolu. Kiedy wyciekajaca z rany krew zaczela skapywac na ziemie, czciciele wydali ekstatyczne westchnien i podjeli rytualne spiewy na czesc ostatniej ofiary bioracej udzial w ich obscenicznej ceremonii. Dziewczyna potrzasnela tryumfalnie nozem, po czym przytknela sobie ostrze do jezyka, zlizujac zen krew Konrada. Jezyk, podobnie jak ogon, miala rozwidlony. Konrad szarpnal lewa reka, by przyciagnac do siebie druga kaplanke. Ta puscila powroz, a on stracil rownowage i runal na wznak. Ziemia byla jak bloto po rzesistej ulewie. Ale to deszcz krwi tak ja rozmiekczyl. Obie dziewczyny dopadly go niczym blizniacze czerwone blyskawice i z jego gardla poplynely dwa strumyczki krwi. Podzwignal sie na nogi, a nagie kobiety zaczely plasac wokol niego, doskakujac na przemian, zadajac pchniecie lsniacym nozem, odskakuj; i znowu doskakujac. Szybkie byly, nieludzko szybkie. Kobiety prawdopodobnie chetniej wybierano na oprawcow, bo byly subtelniejsze od mezczyzn delikatniejsze, nie zabijaly tak szybko, z niepotrzebna sila. Ich ofiary umieraly powoli, kropla po kropli wykrwawialy sie na smierc. Wkrotce Konrad byl juz tak samo okrwawiony jak one, ale to jego wlasna krew czerwienila mu skore. Bol, jaki cierpial, byl powierzchowny i wiedzial, ze nie bedzie musial znosic go dlugo. Na razie oprawczynie tylko sie z nim bawily. Kiedy wezma sie powaznie do pracy, bedzie po nim. Musi przejac inicjatywe, poki jeszcze czas. Ale zeby wyrownac szanse, potrzebuje jakiejs broni. Pomyslal o zbroi na oltarzu i o poteznym toporze w zakutej w zelazna rekawice garsci. Ta mysl wystarczyla, by wyzwolic w nim impuls. Droge do postaci na tronie blokowala mu jedna z ogoniastych dziewczat. Kiedy na nia runal, odskoczyla zwinnie, tak jak sie tego spodziewal. Nie ogladajac sie na nia pobiegl dalej w kierunku oltarza, zdzierajac sobie po drodze kawalki powroza z przegubow. Nie zwracal do tej pory wiekszej uwagi na czcicieli otaczajacych diaboliczna swiatynie. Zajmowal go glownie drapiezny duet, i a tamtych i tak ledwie bylo widac w mroku. Teraz droge do upragnionej broni zastapila mu niespodziewanie grupa widmowych postaci, ktore sprawnie utworzyly kordon wokol miejsca skladania ofiar. Rabnal piescia w jakas ocieniona twarz uslyszal chrzest miazdzonej kosci. Postac runela na ziemie pozostawiajac po sobie wylom w kordonie. Konrad mial juz w niego zanurkowac, kiedy na ramie spadla mu dlon w rekawicy. Szarpnal sie, wyrwal, odwrocil na piecie i w mdlej poswiacie ksiezyca dostrzegl blysk broni. Tamten dobywal miecza. Niewiele myslac Konrad wykrecil mu dlon sciskajaca rekojesc i sam wyszarpnal miecz z pochwy. Rekojesc miala ksztalt zwinietego weza. Konrad uniosl miecz nad glowe i pomknal z powrotem w kierunku blizniaczych oprawczyn. Nagle waz ozyl, rozwinal sie i wbil mu zeby w nasade dloni. Konrad wrzasnal z bolu, wypuscil miecz z reki i zaczal machinalnie rozcierac dwa naklucia na przegubie. Wokol panowala kompletna cisza i bezruch. Ustalo rytmiczne zawodzenie, wszyscy wlepiali wzrok w Konrada. Diabelska para stala za nim, reszta czcicieli otaczala kregiem trzy nagie, zbroczone krwia postaci. Ten, ktoremu Konrad odebral miecz, wystapil naprzod. To samo uczynila inna ciemna postac, ktora schylila sie po upuszczony miecz i wreczyla go wlascicielowi. Rekojesc znowu byla tylko rekojescia, zwiniety ciasno waz znowu zastygl w bezruchu. Konrad spojrzal na pierwsza ciemna postac ledwie widoczna w mrokach nocy. Zauwazyl tarcze. Widnial na niej ten sam runiczny symbol, co na tarczy z oltarza, ale nie tylko. I ten drugi herb Konrad rozpoznal. -Kastring! - wykrztusil. Postac, ktora wsuwajac miecz do pochwy odwracala sie, teraz zamarla. Patrzyla przez chwile na Konrada, a potem zblizyla sie do niego powoli. -Juz dawno nikt mnie tak nie nazwal - powiedzial mezczyzna. Chociaz stal bardzo blisko, Konrad nie widzial jego twarzy, bo ocienial ja helm. -Kastring - powtorzyl. -Tak pragnalem przygladac sie jak umierasz. - Mezczyzni westchnal. - Ale chyba powinnismy porozmawiac. Ostatnia ofiare zlozyc jednak trzeba. - Rzucil wladczo kilka slow w jakims poganskim jezyku. Konrad nie zrozumial, co powiedzial, ale wyczul za soba poruszenie. Obrocil sie na piecie w sama pore, by zobaczyc jeszcze, jak jedna z tancerek smierci machnieciem dlugiego noza scina glow swojej towarzyszce. Bezglowy trup stal jeszcze kilka sekund bluzgajac krwia z szyi, a potem osunal sie w bloto. Blizniaczka podniosla skrwawiona glowe za wlosy i zakrecila nia mlynka, opryskujac kaskadami krwi wszystkich widzow wyrazajacych zwierzecym rykiem swoj entuzjazm. Konrad przeniosl wzrok na mezczyzne, ktory wydal poleceni Ponad jego ramieniem widzial postac siedzaca na oltarzu. Pewnosci nie mial, bo swieza krew zalewala mu oczy, ale przez chwile wydalo mu sie, ze zbroja nie jest pusta, ze z helmu patrzy na niego czyjas skryta w cieniu twarz... -Chcesz sie odswiezyc? - spytal Kastring, ktory najwyrazniej przewodzil tej grupie pogan. *** Rodowe nazwisko Elyssy brzmialo Kastring. To dlatego Konrad rozpoznal herb na tarczy. Ale ktorym Kastringiem byl ten mezczyzna?Nie mogl to byc ojciec Elyssy, Wilhelm Kastring, bo tamten zginal wraz z corka. To pewnie ktorys z jej trzech braci. Byli od niej starsi; odeszli z doliny przed zniszczeniem przez zwierzolaki wioski i dworu. I teraz jeden z Kastringow przewodzi bandzie takich bestii. Elyssa rzadko opowiadala o swojej rodzinie i Konrad bezskutecznie usilowal sobie teraz przypomniec imiona jej braci. W koncu dal za wygrana. Co za roznica, ktory to z nich, pomyslal. Rozpalono ognisko, na szczescie z drewna i chrustu, nie z ludzkich cial. Konrad siedzial przy ogniu i dygotal. Byl oslabiony z uplywu krwi i kompletnie wyczerpany wypadkami ostatnich kilku dni. Jego cialo pokrywala pajeczyna bolesnych ran i zadrasniec. -Mawiaja, ze znajac czyjes nazwisko, zyskujesz nad ta osoba wladze - zagail Kastring, siadajac kilka stop od Konrada. Nie spojrzal na niego, patrzyl w plomienie. - Sam fakt, ze jeszcze zyjesz, dowodzi, smiem powiedziec, ze w powiedzeniu tym moze byc cos z prawdy. Ale ja, pytajac o imie ciebie, nic bym nie zyskal. Konrad przygladal sie uwaznie mezczyznie. Czesto widywal braci Elyssy, ale to bylo wiele lat temu. Ktorymkolwiek z nich byl ten, bardzo sie od tamtego czasu zmienil. Nie mial warg, co spowodowalo, ze wygladal tak, jakby sie wciaz usmiechal, a z glowy wyrastala mu para zakrzywionych rogow. Jednak nawet w blasku ogniska trudno bylo odroznic rysy twarzy Kastringa, stwierdzic, gdzie koncza sie jego dlugie, ciemne wlosy, a zaczyna geste, ciemne futro, ktore nosil na zbroi. Zreszta Konrad wolal nie widziec, jakim jeszcze przemianom ulegl ten czlowiek - jesli w ogole mozna go jeszcze bylo nazywac czlowiekiem... Zblizyla sie do nich jakas postac. Szczupla, prezna kobieta. Konrad rozpoznal w niej oprawczynie, ktora przezyla. Trzymala srebrna tace z wysadzana drogimi kamieniami karafka i dwoma kielichami tej samej roboty. Kastring zagadal cos do niej. Postawila tace na ziemi i napelnila kielichy jakas czerwona ciecza. Podniosla znowu tace i podsunela mu ja. Kastring machnal niecierpliwie reka, znowu powiedzial cos w jakims niezrozumialym jezyku, i dziewczyna odwrocila sie z taca do Konrada. -Z przykroscia przyznaje, ze ona nie zna sie zupelnie na etykiecie - powiedzial Kastring. - Bierz, bierz - dorzucil, widzac wahanie na twarzy Konrada. Zachichotal ponuro. - To nie to, co myslisz, zapewniam cie. To wino, czerwone wino. Konrad wzial kielich z tacy, powachal, posmakowal i uspokojony jednym haustem wychylil zawartosc. Dopiero wtedy obserwujacy go bacznie Kastring siegnal po swoj kielich i znowu zagadal do dziewczyny. Postawila tace na ziemi i oddalila sie. -Zamierzalem wzniesc toast za twoje zdrowie, ale osmiele sie zauwazyc, ze w zaistnialych okolicznosciach bylby to, skromnie mowiac, nietakt. Zakrecil kielichem, wciagnal w nozdrza zapach, po czym przystawil sobie kielich do zebow - dolne zachodzily mu na gorne - i odchylil w tyl glowe. Poniewaz nie mial warg, czesc czerwonego plynu pociekla mu po brodzie. Otarl kropelki koronkowa chusteczka. -Nie krepuj sie, dolej sobie. - Wskazal na tace. Konrad napelnil kielich po raz drugi, potem jeszcze raz. -Byl ktos ze mna - odezwal sie - kiedy zostalem pojmany. Co sie z nim stalo? Kastring wzruszyl ramionami i burknal cos niezrozumialego w obcym jezyku. Zwracal sie pewnie do ogromnej postaci stojace kilka jardow za Konradem, postaci z dziobem, pazurami u rak i szponami u nog. Postac odpowiedziala przeciaglym, glosnym beknieciem. Kastring znowu wzruszyl ramionami, pociagnal lyczek wina, przetrzymal je chwile na jezyku, przelknal i starl z brody kropelki. Konrad nie widzial wsrod zabitych ciala Krysten, ale wolal nie pytac o jej los. Byl przekonany, ze i tak nie powiedziano by mii prawdy, a poza tym w okolicy grasowalo wiele innych kohort mutantow, ktore mogly ja pojmac. -Skad mnie znasz? - spytal w koncu Kastring. Konrad wychodzil zawsze z zalozenia, ze prawdy nalezy w miare mozliwosci unikac. -Jestem z Ferlangen - odparl. -Ferlangen! Tej nazwy rowniez od lat nie slyszalem. Z twoje go akcentu wnosze, ze pochodzisz z tych samych stron Ostlandu, co ja. Mieszkalem kiedys w pewnej zabitej dechami wiosce niedaleko Ferlangen i nie raz niezle sie w tym miescie zabawilem. Czesto polowalismy z Ottem Kreishmierem. Wiesz moze, co tam u niego? -Nie zyje. Kastring uniosl kielich w milczacym salucie, ale Konrad nie wypil. Kreishmier skazal go na smierc za nielegalne upolowanie krolika, a potem zostal zabity przez Wilka w pojedynku. Tak wlasnie poznali sie z Wilkiem. -Dawno wywedrowales z Ferlangen? -Piec lat temu - odparl Konrad. - A ty? Kastring milczal przez kilka sekund i Konrad myslal juz, ze nie doczeka sie odpowiedzi, totez zaskoczylo go, kiedy tamten w koncu sie odezwal: -Chyba dawniej. Dokladnie sobie nie przypominam. Ale czyz czas nie jest tylko lancuchem skuwajacym nasze zycie? Odszedlem stamtad, bo chcialem zobaczyc swiat, wielkie miasta, inne krainy. No i zobaczylem. Potem popadlem w zle towarzystwo i... Gdyby mogl sie usmiechac, prawdopodobnie by to zrobil. Nie mogl jednak, pociagnal wiec tylko kolejny lyk wina i znowu otarl sobie brode. Byl gladko wygolony, nawet nie probowal oslonic broda ust. Trudno bylo stwierdzic, czy wargi mu zgnily i odpadly, czy tez sam celowo sie okaleczyl. -No, ale opowiedz mi cos wiecej o Ferlangen - podjal. - Co z Marlena, siostra Otta? Ona, dufam, zyje jeszcze? - Zyla. -Sporo wesolych chwil ze soba spedzilismy. Przez dlugi czas laczyla nas zazyla przyjazn. Nasze rodziny o malo sie poprzez nas nie polaczyly, ale mnie nie usmiechalo sie jakos wiazac na stale. Podsunalem wiec mysl, zeby Otto poslubil moja siostre. Nie wiesz czasem, czy sie w koncu pobrali? Przyznaje, ze jestem na bakier z listowna korespondencja. A sytuacja, w jakiej sie obecnie znajduje sprawila, ze chcac nie chcac stracilem kontakt z domem - Kastring wzruszyl ramionami i siegnal po karafke z winem. Konrad przewiercal go wprost wzrokiem. -To od ciebie wyszedl pomysl wydania za maz Elyssy? -Owszem - Kastring opuscil kielich, nie popijajac z niego. - Znasz moja siostre? -Obilo mi sie o uszy to imie - odparl szybko Konrad. - Ale chyba sie nie pobrali. Otto zginal, zanim doszlo co do czego. Wypadek na polowaniu. -Jaka szkoda. Elyssa zasluzyla sobie na malzenstwo z tym spasionym bydlakiem. - Kastring dotknal policzka. Szpecila go stara blizna biegnaca od lewego oka do szczeki. Zauwazyl juz, jak bacznie przyglada mu sie Konrad. -Moja pierwsza rana odniesiona w walce - zasmial sie. - Prezent od siostrzyczki. Otto i Marlena byli ze soba bardzo blisko, pomyslalem wiec, ze czemu ja i Elyssa nie mielibysmy nawiazac tego rodzaju intymnych stosunkow. - Pokrecil glowa, upil lyk wina, otarl usta. - Ale ona byla innego zdania. - Znowu sie rozesmial, lecz w tym smiechu nie bylo ani krzty wesolosci. Elyssa nie wspomniala Konradowi slowem, ze napastowal ktorys z braci; ale ona w ogole malo co mu mowila. -Skoro Otto nie zyje - podjal Kastring - to Marlena jest baronowa. Chyba wypadaloby odwiedzic stare smiecie, kiedy juz zawitamy do Imperium. Nie mialbym nic przeciwko odnowieni znajomosci z Marlena. -Do Imperium? - spytal cicho Konrad. - Wybieracie sie do Imperium? - Od jakiegos juz czasu podejrzewal, ze potepiencze armie zamierzaja przekroczyc granice, ale ludzil sie jeszcze, ze jest w bledzie. -Z krociutka wizyta - przytaknal Kastring. - Puscic z dymem pare miast, spladrowac pare wiosek, wyciac w pien mieszkancow. - Tym razem nie bylo watpliwosci, ze sie usmiecha; resztki warg w kacika ust powedrowaly mu w gore. - Za latwo im sie ostatnio zyje i za dlugo juz to trwa. Zmiekli jak przejrzaly owoc gotow do zerwania. Konrad zadrzal. Wiedzial, co moze czekac bezbronnych mieszczan ze strony zwierzolakow, tych zahartowanych w walce wojownikow polnocy, i ich szalonych sprzymierzencow. Zacisnal dlon na kielichu. -Wy... wy lotry! Wy morderczy barbarzyncy! Wy...! - Potna snal glowa, zbraklo mu slow. -Komplementow nigdy za wiele. - Kastring pociagnal lyczek wina. - Moze nawet wpadne do siostrzyczki. Na pewno sie ucieszy. - Dostrzegl blysk w oczach Konrada. - Daj spokoj, nie badz taki staroswiecki. Ona chyba nie jest nawet moja rodzona siostra. -Jak to? Kastring ziewnal i oparl sie o pien powalonego drzewa. -No, calkiem pewien to nie jestem. Ojciec nigdy tego ni przyznal, ale wedlug mnie z Elyssa sprawa jest bardzo niejasna Matka zmarla wkrotce po jej urodzeniu, ale ja nie jestem wcale przekonany, ze to rzeczywiscie ona wydala Elysse na swiat, ani ze to ojciec ja splodzil. Podejrzewam jedno z rodzicow o splatani drugiemu jakiegos, ze tak powiem, figla. Niewykluczone, ze z wzajemnoscia. Konrad milczal. Elyssa o niczym takim nie wspominala, ale z drugiej strony, po co mialaby to robic. Moze nawet nie wiedziala, Matka mogla nie byc jej matka, Wilhelm Kastring mogl nie byc je ojcem, kto wie, czy ktorekolwiek z tej dwojki bylo jej rodzicem? Wygladalo na to, ze pochodzenie dziewczyny owiane jest taka sapia mgielka tajemnicy jak jego... Ciekaw byl, czy Kastring slyszal cos o jego nie znanej przeszlosci. Mieszkali w tej samej wiosce. Ojciec Kastringa byl dziedzicem we dworze i powinien wiedziec o wszystkim, co sie tam dzialo. Ale skoro Kastring nie zna nawet prawdy o swej siostrze, to malo prawdopodobne, zeby wiedzial cos o korzeniach bezimiennego sieroty. Na ziemi obok Kastringa lezala jego tarcza ozdobiona talizmanicznym emblematem mrocznego bostwa, ktoremu oddawal czesc, oraz rodowym herbem. Nie byl to jedyny symbol, jaki Konrad zapamietal z rodzimej wioski. Przed oczyma stal mu wciaz znak wytloczony na luku i strzalach, ktore dostal od Elyssy, na broni, ktora znalazla podobno w zapomnianym loszku w dworze Kastringow. Kolczan z jakiejs dziwnej, falistej skory, dziesiec strzal i luk. Wszystko smolisto czarne, wszystko opatrzone tym samym zlotym symbolem: piescia w kolczej rekawicy miedzy grotami skrzyzowanych strzal. Ostatnia z tych strzal przeszyla serce Czaszkolicemu, a kiedy nieludzka istota wyciagnela ja sobie spokojnie z piersi, nie pojawila sie na niej nawet kropla krwi. Ale Czaszkolicy rozpoznal chyba ten zloty symbol, tak samo jak Wilk, ktory zobaczywszy go na czarnym kolczanie, kazal sie natychmiast zaprowadzic do zmiecionej z powierzchni ziemi wioski... Czyzby ta bron nalezala do prawdziwego ojca Elyssy? -Raz w Ferlangen - zaczal Konrad - widzialem inny herb rodowy. Czarno-zloty. Dwie skrzyzowane strzaly i piesc w kolczej rekawicy miedzy grotami. Mowi ci to cos? Kastring nie odpowiedzial od razu. -Znajomo mi to brzmi - odezwal sie po chwili zastanowienia. -Byl wytloczony na luku, na strzalach i na kolczanie. -Tak - Kastring przymknal oczy i przesunal dlonia po czole. - Elf? Czyzby mialo to jakis zwiazek z elfem? Przyznaje, ze nic innego nie przychodzi mi do glowy. Konrad wpatrzyl sie w plomienie, usilujac sie skoncentrowac, ale wyczerpanie i oslabienie nie pozwalaly mu skupic mysli. Elyssa dala mu luk i strzaly, i nadala imie. Wczesniej nie mial zadnego. A teraz jej brat, a przynajmniej osoba, ktora bierze za jej brata, ostentacyjnie nie interesuje sie jego imieniem. -Powiedziales, ze znajomosc imion daje wladze - zwrocil sie do Kastringa. - Dlaczego nie chcesz poznac mojego? Odpowiedzi Kastringa zawsze padaly z opoznieniem, ale teraz zwloka trwala blisko minute i Konrad zaczynal juz podejrzewac, ze tamtego zmorzyl sen. -Bo i tak niedlugo juz bedziesz je nosil - wycedzil w koncu Kastring. - Nie doczekasz switu. Konrad rozejrzal sie niespokojnie. -Praktycznie rzecz biorac juz jestes martwy - dorzucil Kastring. - Nie trzeba bylo zabierac mi miecza. Konrad uniosl prawa reke do ognia i obejrzal blizniacze naklucia na przegubie. Prawa dlon mial zdretwiala, lewa i obie stope rowniez. Byl zmeczony, bardzo zmeczony, to wszystko. Zmeczony, przemarzniety i poraniony. Nadgarstek nawet mu nie napuchl. Wynikalo z tego, ze waz - jesli w ogole byl to waz - nie wstrzyknal mu w cialo trujacego jadu. Bol odczul tylko w chwili ukaszenia. Prawdopodobnie byla to jakas magiczna sztuczka, wzrokowy omam. Nie bylo zadnego gada, zadne zeby nie wbily mu sie w cialo, zaden jad nie dostal sie do zyl... Przed chwila Konrad marzyl tylko o spoczynku, ale teraz ani myslal zamknac oczu i odplynac w sen. Rozdzial piaty Konrad usiadl gwaltownie, krzywiac sie z bolu. Slonce palilo straszliwie. Gardlo mial wysuszone, wargi popekane, pokrywala go warstwa zaschnietej krwi. Wegle ogniska jeszcze sie zarzyly. W ogolnym bezruchu wyroznialy sie tylko tanczace smugi szarego dymu.Wszyscy gdzies poszli. Na podstawie wysokosci slonca ustalil, ze od switu minely przynajmniej trzy godziny. Rzadko kiedy spal tak dlugo, ale przeciez w tym wzgledzie mial jeszcze wiele do odrobienia. Chociaz nie czul sie juz tak straszliwie wyczerpany, mial wrazenie, ze gdyby znalazl troche cienia, bez trudu moglby zamknac oczy i przespac reszte dnia. Odsunal te pokuse i spojrzal na przegub dloni. Slady po klach weza zabliznily sie, podobnie jak rany na ramieniu, zadane nozem nieludzkiej dziewczyny. Elf, ktory uratowal Konradowi reke, najwyrazniej dzis ocalil mu rowniez zycie. Zgodnie z tym, co powiedzial Kastring, Konrad powinien umrzec. Dlatego najezdzcy go zostawili - uznali, ze jest martwy. Ocalilo go jedynie oddzialywanie poteznego eliksiru uzdrawiajacego. Wstal i poszedl, by zbadac oboz stworow. Na pierwszy rzut oka trudno bylo stwierdzic, ze w ogole tu przebywaly. Zniknely nawet bezglowe zwloki ludzi zlozonych w ofierze. Krew wsiakla w ziemie i zostala wypalona przez slonce. Gleba wygladala na bardzo wysuszona. Konrad uklakl, zeby jej dotknac. Nic nie poczul, byla rownie pozbawiona zycia jak piasek. Znajdujace sie w poblizu kepy trawy i roslin zbrazowialy, zwiedly, kruszyly sie pod dotykiem dloni. Okoliczne drzewa pokrywala zgnilizna i smierdzace porosty. Rozkladaly sie tak samo jak te w Lesie Cieni, gdy zamieszkaly w nim zwierzolaki. Wszystko, czego tkneli sie najezdzcy, ulegalo zniszczeniu, nawet ziemia, po ktorej stapali. Konrad przesunal palcami po ustach, przypominajac sobie kielich, z ktorego pil, a takze wyglad warg Kastringa. Zaczal sie zastanawiac, dlaczego jego wlasne usta sa tak bardzo spieczone. Tlumaczyl sobie, ze to wynik braku wody i straszliwego pragnienia. Zawsze nastepnego dnia po winie bardzo chcialo mu sie pic, ale przeciez tym razem suszylo go zanim sprobowal trunku. -Okazuje sie, ze rzeczywiscie jestes tak twardy, na jakiego wygladasz. Konrad odwrocil sie gwaltownie. W odleglosci kilku metrow znajdowal sie Kastring. Siedzial na wierzchowcu, ktory kiedys musial byc koniem. Jego skore pokrywaly czerwone i czarne plamy, boki chronil pancerz, zamiast kopyt mial lapy z pazurami, z pyska sterczaly kly jak u psa, a ze srodka czaszki sterczal pojedynczy, spiralny rog. Kastring wygladal rownie groteskowo - w swietle dnia nie sprawial juz tak przerazajacego wrazenia. Rogi na jego glowie byly jakby czescia helmu, a dolna czesc twarzy z wyszczerzonymi w usmiechu zebami przypominala maske. Wlosy zwisaly mu do pasa. Byl odziany w czarne futro i lsniaca, spizowa zbroje, spod ktorej wygladal kaftan z czerwonej skory. U biodra wisial mu miecz z wezowa, rekojescia, zas do siodla mial przytroczona tarcze z dwoma herbami Konrad cofnal sie. -Nie boj sie - powiedzial Kastring. - Zapewniam, ze nie mam zamiaru cie zabic. Nie teraz. Po prostu pragne ci zaproponowac, abys przylaczyl sie do naszej ekspedycji. -A jezeli odmowie?.. -Nie masz takiej mozliwosci. Moja prosba ma charakter rozkazu. Powinienes byc martwy, ale nie jestes - i to mnie intryguje. Przylaczysz sie do nas. Bedziesz mnie bawil opowiesciami o Ferlangen. Musze sie przyznac, ze ubieglej nocy bylem zmeczony, a wiec rozmowa ze mna mogla sie wydawac niezbyt porywajaca Racz mi to wybaczyc. W przyszlosci poswiecimy wiele godzin na konwersacje, do chwili... -Do chwili? -Kiedy umrzesz. Wszystkie rzeczy maja swoj koniec, nawet zycie. Szczegolnie zycie. Jestesmy zrodzeni, aby umrzec. Fakt, ze nie wiemy kiedy nastapi ostateczny koniec, czyni nasze zycie tak ciekawy. Jestem pewien, ze sie z tym zgadzasz? A obiecuje, ze twoje zycie bedzie wyjatkowo interesujace. Konrad wyczul za soba czyjas obecnosc. Odwrocil sie. Stala tam pozostala przy zyciu tancerka smierci. Juz ubrana, miala na sobie sandaly i krotka, luzna szate. Obmyla sie z krwi. Wlosy, ktore odgarnela do tylu i zwiazala na karku, wciaz mialy barwe krwi, podobnie oczy i drapiezne zeby. Na czole miala wyrysowany ten sam symbol, ktory widnial na tarczy Kastringa. W jej ciele wycieto ukosny krzyz z dwiema poprzeczkami, pozostawiajac wyrazna, purpurowa szrame. Kobieta zdawala sie o wiele chudsza i juz nie tak uwodzicielska, jak w upiornym swietle ksiezyca, ale wcale nie stala sie przez to mniej przeradzajaca. Kolczasta obroza wciaz opasywala jej gardlo, ale teraz nosila rowniez naszyjnik, do ktorego umocowala swoj noz. Naszyjnik sprawial wrazenie wykonanego z kosci, kosci ludzkich palcow. -Nie sadze, zebyscie byli sobie oficjalnie przedstawieni - rzekl Kastring. - To Jedwab. A moze Satyna. Nigdy nie potrafilem ich odroznic. To bez znaczenia. Podobnie jak ja, nie musi znac twego imienia. Nie mowi staroswiatowym, ale nauczysz sie robic wszystko, co ci rozkaze. Od tej pory nigdy nie bedziecie od siebie dalej niz o metr. Moze jeszcze blizej. Zapewniam cie, ze potrafi byc bardzo mila towarzyszka. A potem, pewnego dnia, moze wkrotce, a moze nie, zginiesz z jej reki. Kastring zwrocil sie do dziewczyny, ktora kiwala powaznie glowa. Przez caly czas nie spuszczala wzroku z Konrada, przygladajac sie jego nagiemu cialu. Gdy wodz skonczyl mowic, uniosla klinge noza, pocalowala ja i poslala Konradowi ten pocalunek. Wzdrygnal sie, patrzac na jej wargi i przypominajac sobie rozdwojony jezyk, ktorym ubieglej nocy oblizywala jego krew. -Wydaje mi sie, ze cie lubi - zauwazyl Kastring. Konrad nie odezwal sie. "To nie ja umre" - obiecal sobie w duchu. - "Najpierw moja dreczycielke spotka smierc. Albo ja, albo Kastringa..." - Imperium, Ostland, Ferlangen! - zawolal Kastring, szarpiac wodze wierzchowca. - Ukochany kraj rodzinny oczekuje na nasz powrot! - kon stanal deba, zaczal harcowac, a potem ruszyl galopem na poludniowy zachod. -Moge dostac cos do picia? - Konrad zwrocil sie do strazniczki. - Cos do jedzenia? Jakies ubranie? Zobaczyl, jak jej ogon zadrgal. Rzucila kilka gardlowych sylab i wskazala kierunek, w ktorym podazyl Kastring. Nie ruszyl sie z miejsca, przygladajac sie jej twardo. Dziewczyna wyciagnela noz i przyszykowala go do rzutu. Byla zbyt daleko, aby zdolal dosiegnac ja zanim cisnie sztyletem, ale zbyt blisko, zeby mogla chybic. Konrad odwrocil sie i poszedl za jezdzcem. Tancerka smierci ruszyla jego sladem. *** Przybyl do Kislevu z Imperium, prowadzac jucznego konia Wilka. A teraz szedl z powrotem, tym razem z podazajacym za nim krok w krok morderczym cieniem.Podroz na poludnie trwala o wiele dluzej - caly czas poruszali sie pieszo, zamiast pokonac czesc drogi lodzia. Zatrzymywaly ich tez bezustanne bitwy, rabunki wsi, skladanie ofiar z jencow... Konrad widzial niewiele z tych wydarzen i mial ograniczony kontakt z pulkiem Kastringa. Ci zolnierze nie przypominali regularnej armii - spelniajacej rozkazy, maszerujacej razem. Samorzutnie dzielili sie na mniejsze oddzialy, wybierali wlasne szlaki, a potem laczyli znowu, aby przeprowadzic atak lub dokonac masakry. Pozwolono mu ubrac sie w odziez zabrana ofiarom. Szybko jednak stawala sie poszarpana i pocieta, gdy nie rozumial rozkazow Jedwabiu albo nie spelnial ich z nalezyta gorliwoscia. Cale cialo mial pokryte malymi klutymi rankami, jakby zostal pogryziony przez owady. Istniala niewielka szansa ucieczki, a jeszcze mniejsza - powodzenia takiej ucieczki. Jedwab nie odstepowala go ani na chwile. Oprocz niej czuwali jeszcze wojownicy Kastringa i zwierzolaki, kazdy ogarniety zadza zabijania, pragnacy ofiar, ktore moglby zlozyc swemu ohydnemu wladcy. Trudno bylo odgadnac liczbe czlonkow bandy Kastringa. Zmieniala sie ona nieustannie - zwiekszala, gdy przyjmowano nowych czlonkow z rejonow, przez ktore przeszli, i zmniejszala po kazdym zbrojnym starciu. Czasami wedrowali noca, kiedy indziej ich przemarsze mialy miejsce w dzien. Czesto szli i dniem, i noca, a potem zatrzymywali sie na dluzszy czas. Dlaczego - Konrad nie potrafil zrozumiec. Nigdy nie pytal, a nikt mu niczego nie wyjasnial. Wiezli niewiele zapasow. Nie mieli wozow taborowych, chociaz w oddziale byl jeden rydwan. Zawsze pilnowano go niezwykle starannie i Konrad domyslil sie, ze jest w nim przewozona swieta spizowa zbroja, ktora wienczyla oltarz. Wojownicy musieli zdobywac zywnosc, najczesciej w niszczonych farmach. Wiekszosc zdobywcow wedrowala pieszo, co oznaczalo, ze mogli niesc niewiele pakunkow. Niektorzy jechali na koniach, ktore zaczynaly ulegac takim samym mutacjom jak ich wlasciciele. Jezdzcy stanowili elitarny oddzial - byli prawdziwymi wojownikami, wyposazonymi w doskonala bron i zbroje. Dziwnie nie pasowali do reszty zwierzolakow. Bardziej przypominali karnych rycerzy niz opetanych zadza walki dzikusow. Posiadali swoj wlasny, spaczony kodeks rycerski i sprawiali wrazenie ludzi, ktorych jedynym przeznaczeniem jest staczanie walk. Swoje wybrane bostwo czcili, przelewajac krew na polu bitwy - wlasna lub pokonanych wrogow. Z drugiej jednak strony zdarzalo sie cos zupelnie odmiennego, gdy mniejszy ksiezyc znajdowal sie w pelni. Wtedy zabijani byli bezbronni jency, ktorych rytualnie torturowano i w koszmarny sposob mordowano, aby zaspokoic obrzydliwe wymogi kultow Chaosu. Calkowitym przeciwienstwem rycerzy byli brutalni czlekoksztaltni, odziani w szmaty i uzbrojeni w to, co udalo im sie ukrasc. Pomiedzy tymi dwoma krancowymi rodzajami zolnierzy znajdowala sie wiekszosc renegatow Kastringa, istot, ktore nie byly ani ludzmi, ani potworami, lecz koszmarnymi polaczeniami jednych i drugich. Z takimi wlasnie Konrad najczesciej walczyl na granicy. Walczyl z nimi i zabijal. Monstra, ktorych konczyny stawaly sie bronia; posiadajace dodatkowe oczy, uszy lub usta; ktorych twarze znajdowaly sie na torsach; bedace czesciowo owadami i majace szczypce zamiast rak; bedace na poly ptakami o wielkich skrzydlach na grzbiecie; bedace po czesci gadami o ciele pokrytym luskami. A takze inne istoty o zwierzecych lbach na ludzkich tulowiach lub ludzkich glowach na zwierzecych korpusach. Ich ciala byly najczesciej czerwono-czame, czyli odznaczaly sie barwami krwi i smierci. Siersc, piora, pletwy i skorupy posiadaly paski lub cetki w odcieniach tych dwoch kolorow. Wiele z tych stworzen mialo calkowicie biale oczy, bez sladu zrenic. Wydawaly sie slepe, ale przeciez widzialy. I wszystkie byly zjednoczone pod tym samym symbolem, ktory widnial na ich sztandarach, tym samym herbem, ktory znajdowal sie na tarczy Kastringa, pietnem wycietym na czole Jedwabiu - wystepnym znakiem Khorne'a, boga krwi... Khorne, jedna z czterech wielkich poteg Chaosu. Runiczny symbol byl znakiem smierci, jakby piekielnym podpisem samego Lowcy Dusz. Jedwab zaswiadczala swoje poddanstwo mrocznemu wladcy runicznym pietnem wycietym na czole. Inne stwory nosily podobne symbole. Wiele mialo rogi powykrecane na ksztalt skomplikowanego krzyza Khorne'a. Wierni czcili Khorne'a rzezia, walka na polu bitwy, krwawymi ofiarami. Kazda smierc zadawano dla wiekszej chwaly Khorne'a - ale nie tylko wrogowie mogli byc zabijani. Gdy niezbedna byla smierc, mogl ja poniesc jeden z wyznawcow - na przyklad jak wtedy, gdy Jedwab zabila Satyne. Dla wyznawcow Khorne'a kazdy byl potencjalna ofiara. Nie istnieli przyjaciele, sojusznicy - jedynie przyszle ofiary. Z kazdym mijajacym dniem wydawalo sie coraz bardziej prawdopodobne, ze Konrad stanie sie nastepnym krwawym dowodem holdu. Ale do tego momentu kazdy nastepny dzien, ktory udalo mu sie przetrwac, byl kolejnym zwyciestwem. Mijaly dni, tygodnie, miesiace... az wreszcie straszliwe pulki przekroczyly granice Kislevu z Imperium i kolejne mile ich przemarszu znaczone zostaly smiercia nastepnych niewinnych istot - albo sojusznikow. Konrad zlapal samego siebie na tym, ze modli sie, aby najezdzcy znalezli wystarczajaco duzo ofiar. Niech morduja kogos innego, kogokolwiek, aby tylko on przezyl jeszcze jeden dzien. Musial przetrwac, aby zabic zarowno Jedwab, jak i Kastringa. Poczatkowo zalezalo mu tylko na tym, to stanowilo najwazniejszy cel, ktory trzymal go przy zyciu i pozwalal uczynic nastepny krok. Krysten zapadla sie gdzies w ciemne otchlanie jego pamieci. Juz zaczynal zapominac o dziewczynie. Znal ja niecaly rok i teraz, za kazdym razem, gdy usilowal ja sobie wyobrazic, widzial obraz Elyssy. Nie chcial pamietac Krysten, poniewaz czul, ze ja zdradzil. Gdyby nie odszedl z Wilkiem i Anvila, moze zylaby w dalszym ciagu. Ale teraz niewatpliwie byla juz martwa. Najlepsze dla niej by bylo, gdyby zginela w czasie szturmu - uniknelaby tortur, upokorzenia i straszliwej smierci przed oltarzem bostwa. Nigdy nie czul bezposredniego zagrozenia. Zupelnie, jakby rzez l przemoc, ktorych byl swiadkiem, nie mialy z nim nic wspolnego, jakby obserwowal wszystko z oddali - obojetny widz rozgrywajacych sie wokol niego wydarzen. Nawet kary, ktorym go poddawano, zdawaly sie miec bardzo niewiele wspolnego z nim samym. Cialo moglo odczuwac bol, ale jego umysl znajdowal sie gdzies indziej. Mial wrazenie, ze po prostu przypadkiem podrozuje w tym samym kierunku, co wojsko Khorne'a. Podazali tym samym szlakiem i tylko to ich laczylo. Konrad zdawal sobie sprawe, ze taki stan rzeczy moze nie potrwac dlugo, ze cos musi sie zdarzyc - ze cos na pewno sie zdarzy. Poczucie realnosci powroci, gdy on sam stanie twarza w twarz ze smiercia, obiecana przez Kastringa. Albo nagle obudzi sie z transu w jakis inny sposob. Nie mogl jednak wyobrazic sobie, co moglo spowodowac takie przebudzenie. Nie wiedzial, dlaczego Kastring zachowuje go przy zyciu. Wydawal sie czerpac makabryczna przyjemnosc z dlugotrwalej meczarni Konrada. Moze, gdy dotra do Ferlangen, zostanie stracony w miejscu, ktore tamten uwazal za swoje rodzinne miasto. Wiedzial przeciez, ze Konrad jest zolnierzem, ale pragnal, aby zginal jak zwierze - pod toporem rzeznika. -Jestes weteranem wielu bitew - zauwazyl pewnego wieczoru, siedzac naprzeciwko Konrada i jego ogoniastej strazniczki. Dziewczyna rzucala Konradowi resztki pozywienia. Rece mial zwiazane za plecami i musial jesc wprost z ziemi. Byla to lagodna tortura, ale Kastring i krwawa panna doskonale sie tym bawili. -Spowodowales wiele smierci - mowil dalej Kastring - i dlatego twoja wlasna smierc ma o wiele wieksze znaczenie niz kogos, kto sam nie odbieral zycia, nie przelewal krwi. Jestes zbyt cenny, aby zlozyc cie w ofierze bez waznej przyczyny. Sadze, ze zachowam cie w zapasie, dla uczczenia jakiejs szczegolnej okazji. Obserwowal, jak Jedwab wylewa na ziemie strumyk wody, a Konrad lapczywie ja chlepcze. Potem odezwal sie do dziewczyny i nagle jej stopa wcisnela glowe Konrada w bloto, a sztylet dotknal jego gardla. -A moze nie - dodal Kastring. Kilka sekund pozniej wydal nastepny rozkaz i Jedwab uwolnila wieznia. Kastring rozkoszowal sie upokorzeniem Konrada, wojownika zamienionego w niewolnika, nad ktorym sprawowala wladze kobieta. Konrad czul jedynie nienawisc, ktora nasilala sie z kazdym mijajacym dniem. Zimna, wyrachowana nienawisc, nie zas gwaltowny, wywolany odruchem wybuch. Jedwab i Satyna byly dla niego zbyt silnymi przeciwniczkami tamtej pierwszej nocy, kiedy byl slaby i wyczerpany. Teraz zwyciezylby obie, ale pozostala tylko jedna. Wiedzial, ze moglby zabic dziewczyne, moglby nawet zabic Kastringa, ale czesto zastanawial sie, czy warto tego dokonac za cene wlasnego zycia. Wtedy dochodzil do wniosku, ze ma zbyt wiele do zrobienia w zyciu, ze ostateczna zemsta nad wrogami nie jest warta jego wlasnej smierci. Ale tylko dopoki wie, ze przetrwa nastepna noc. I dopoki wciaz oczekuje na chwile, o ktorej wiedzial, ze musi nadejsc. Niekiedy kilka nocy mijalo bez skladania ofiar i podczas takiej przerwy zwiekszala sie liczba jencow. A kiedy kolejny raz nadchodzil czas tortur, przywiazywano go za szyje i przeguby, by jeszcze raz stal sie jedynym uwiezionym, ktoremu dane bylo doczekac switu. Tylko wtedy byl pozostawiany sam - Jedwab odchodzila, aby odegrac swoja role w obrzydliwej ceremonii. Ostatecznie wracala do niego, naga i pokryta krwia, podniecona bolem, przerazeniem i smiercia, ktora zadawala ofiarom. Wbrew swemu wygladowi, o wiele bardziej przypominala zwierze niz czlowieka. Ogon i rozdwojony jezyk stanowily wlasciwe odzwierciedlenie jej prawdziwej natury. -A moze powinienes sie do nas przylaczyc - zaproponowal Kastring przy innej okazji. Byl w dobrym humorze po zniszczeniu niewielkiego garnizonu straznikow drog. - Zawsze chetnie przyjmujemy dobrych ludzi. Chociaz, oczywiscie, wcale nie musisz byc czlowiekiem, ani nawet dobrym... Pomysl byl odrazajacy, ale Konrad udawal, ze zastanawia sie nad propozycja, a jednoczesnie obserwowal siedzacego po drugiej stronie ogniska Kastringa. Moze dzieki temu zdola przezyc nieco dluzej? -Co musialbym zrobic? - zapytal. -Zabic. Co juz czyniles, jak sadze. Ale teraz zabilbys w swietym imieniu Khorne'a. Wiem, ze jestes najemnikiem. Dlatego byles w Kislevie. Zabijales dla pieniedzy. Jaki w tym sens? Czy nie wolalbys zabijac w swietej sprawie, dla chwaly najwiekszego z bogow? Nieprawda bylo, ze Konrad zabijal dla pieniedzy. W czasie, gdy pracowal z Wilkiem, nie otrzymywal wlasciwie zadnej zaplaty i nie ona stanowila motywacje jego dzialania. Zabijanie mialo swoj cel, poniewaz chronilo ludnosc polnocnego pogranicza przed inwazja stworzen z mroznych pustkowi, z krolestwa Chaosu... A teraz znajdowal sie wlasnie wsrod tych istot. Przebywajac miedzy nimi, zyjac, gdy tak wielu umarlo - czul sie jak zdrajca. Poganie przerwali pierwsza linie obrony ludzi, przedzierajac sie przez setki mil na ich terytorium. A jednak trudno bylo to nazwac inwazja. Najezdzcy Kastringa przetarli ognisty szlak w glab Ostlandii, najblizszej prowincji Imperium. Dzikusy nie probowaly ukryc swojej obecnosci i w rezultacie kierowano przeciwko nim coraz wieksze sily. Poczatkowo Konrad zastanawial sie, czy jest to czesc jakiegos wiekszego planu - podkomendni Kastringa tworzyli zaslone dymna, odciagajac oddzialy imperialne, podczas gdy trzon legionow mroku przygotowywal sie do najazdu gdzie indziej, do uderzenia na wieksze miasta. A jednak taki pomysl bylby chyba zbyt skomplikowany, jak na te prymitywne istoty. Kastring sprawial wrazenie sprytnego i wyrachowanego, ale niewiele roznil sie od stworow, ktorymi dowodzil. Pragnal jedynie krwi, zabijania i niszczenia. Tak wlasnie utrzymywal swoja wladze - dostarczajac podwladnym wrogow i ofiary. Im wiecej oddzialow wychodzilo przeciwko niemu w pole, tym wiecej bylo okazji do rzezi i tym wiecej jencow mozna bylo przeznaczyc na ofiary. -Kogo mam zabic? - zapytal Konrad, z gory znajac odpowiedz. -Sadze, ze mamy kilku odpowiednich wiezniow - odparl Kastring. - Moze zechcesz ich sobie obejrzec i wybrac tego, ktorego chcialbys ofiarowac naszemu wielkiemu panu i wladcy. Kastring mial racje. Konrad zabijal wiele, wiele razy. Ale nigdy nie mordowal. Wydawalo mu sie jednak, ze teraz nie ma wyboru. Jezeli nie odbierze zycia czlowiekowi, wtedy sam stanie sie ofiara. Nawet jezeli odmowi, nie zdola ocalic tego jenca. Ofiara umrze mimo wszystko. Konrad musial zabic. Ale mogl zabic szybko, dajac milosierne wybawienie natychmiastowej smierci, zamiast dlugotrwalego cierpienia podczas tortur. -Maja zamiar nas zabic, panie? - zapytala mala postac, przy wiazana tuz obok. Byl to chlopak w wieku okolo pietnastu lat. Zostal przyprowadzony razem z innymi jencami, milicjantami, z polozonego nieopodal miasta. Pozostalych odprowadzono gdzie indziej, jego zas odlaczono od grupy i umieszczono razem z Konradem. Ubranie chlopca bylo poplamione krwia, twarz mial brudna i posiniaczona, pokryta sladami lez. -Nie - sklamal Konrad. - Gdyby chcieli to zrobic, juz by s tak stalo. -Co sie z nami stanie? -Nie wiem - sklamal ponownie. Jedwab kucnela bezposrednio przed wiezniami. Usmiechala sie, mruczac niemelodyjnie pod nosem i postukujac ostrzem noza o kosciany naszyjnik. -Skad pochodzicie, panie? Dlaczego zostaliscie schwytani? Konrad nic nie odpowiedzial. Chcial uniknac jakiejkolwiek formy znajomosci, poniewaz ze spojrzenia czerwonych oczu dziewczyny domyslil sie, ze chlopak zostal wybrany jako ten, ktorego powinien zlozyc w ofierze. -Chca nas zabic, panie. Wiem o tym! -Nie - powtorzyl Konrad, starajac sie dodac mu otuchy. - Schwytali mnie dawno temu, a wciaz zyje. -Ona chce nas zabic - stwierdzil chlopak, przyciszajac glos do szeptu. - Widze to. Jedwab spojrzala na nich, on jednak wbil wzrok w ziemie, starajac sie nie patrzec jej w oczy. -Jest jednym z tych "mutantow"? - wymowil to slowo tak, jakby po raz pierwszy osmielil sie go uzyc. Konrad zdal sobie sprawe, ze mlodzieniec wie o wiele wiecej niz on wiedzial w tym samym wieku. Nie slyszal o mutantach, dopoki nie opuscil rodzinnej doliny. Mutanci Chaosu. Zrodlo ich deformacji znajdowalo sie w skazonych regionach na polnoc od Kislevu. -Nie chce umierac, panie. -Ani ja - odparl lagodnie Konrad, pamietajac, ze cena jego wlasnego zycia jest, najprawdopodobniej, smierc chlopaka. Spojrzal w ciemne niebo, rozswietlone jedynie gwiazdami. Mannslieb wzejdzie dopiero za kilka godzin. Mniejszy ksiezyc byl o wiele bardziej nieprzewidywalny, zarowno pod wzgledem faz, jak i godzin pojawiaja sie na niebie, ale wszystko wskazywalo na to, ze dzisiejszej nocy Morrslieb bedzie w pelni. Przerazony chlopiec bez przerwy mowil, zadawal pytania, a Konrad odpowiadal lakonicznie. Tymczasem Jedwab obserwowala niebo i czekala, az wreszcie nieregularny ksztalt ksiezyca uniesie sie nad horyzontem. Wtedy cisze rozerwal koszmarny wrzask, dlugi, zawodzacy krzyk najstraszliwszego cierpienia. Zgromadzone zwierzolaki, mutanci i wojownicy Khorne'a powitali pojawienie sie Morrslieba, skladajac pierwsza ofiare. Chlopak jeknal, a Jedwab sie rozesmiala. Pozbawiona partnerki, nie zawsze byla glowna oprawczynia, chociaz malo ktory wieczor smierci obywal sie bez jej udzialu w krwawej orgii. Z miejsca, w ktorym znajdowal sie Konrad, nie mozna bylo dostrzec oltarza. Od pierwszej nocy umieszczano wojownika poza strefa smierci, ale zawsze wystarczajaco blisko, by slyszal wrzaski mordowanych. Tej nocy znajdowal sie na skraju obozu najezdzcow, na samej krawedzi zarosnietego stoku, opadajacego w strone doliny. Slyszal rozlegajacy sie ponizej, odlegly szum wody. Gdy zaczela sie krwawa ceremonia, mogl skupic uwage na odglosach rzeki, a nie na krzykach meki. Wrzaski dobiegaly z oddali, z ofiarnego miejsca. Jeczec tez zaczal siedzacy obok chlopak. -Przestan! - krzyknal Konrad, odwracajac sie do sasiada. - Zamknij sie! Posluchaj mnie! Chlopiec umilkl, wpatrujac sie w niego rozszerzonymi ze strachu oczyma. W tej chwili bardziej obawial sie Konrada niz oczekujacego go losu. -Nic ci sie nie stanie. Nic sie nam nie stanie. Dlatego ze mna jestes. Dlatego odlaczyli cie od innych. Nie zloze cie w ofierze. Nie zabili mnie. Nie zabija tez ciebie. Chlopak spojrzal na niego i rysy jego twarzy stwardnialy. -Jestes jednym z nich! - rzucil oskarzycielskim tonem i splunal Konradowi w twarz. A potem sie odwrocil. "Przynajmniej bedzie cicho" - pomyslal Konrad. Ale wciaz nie mogl zapomniec slow chlopaka: "Jestes jednym z nich..." Na swoj sposob chyba mial racje. Konrad przebywal wsrod dzikusow od wielu lat, a z ta armia szedl od wielu tygodni. Gdyby zmuszono go do zabicia chlopca, rzeczywiscie stalby sie "jednym z nich" - albo niemal jednym z nich. Przeciez Kastring zaproponowal mu, aby przeszedl na strony Khorne'a. Czy zabicie ofiary przed oltarzem jest rownoznaczne z ceremonia inicjacji? Czy bez wzgledu na motywy, intencje, mord okaze sie pierwszym etapem jego upadku w przepasc zwierzecej mutacji? Kastring byl kiedys czlowiekiem. W jaki sposob zaczal sie, zmieniac? Czy stalo sie to na Pustkowiach Chaosu, czy tez mutacje mogly dokonywac sie wszedzie? Czy zlozenie ofiary przed oltarzem oznacza uznanie Khorne'a za wlasne bostwo? Jezeli tak, zycie Konrada przestanie byc juz jego wlasnoscia - bedzie zgubiony na zawsze. A nie tylko jego zycie bylo zagrozone. Gdyby przylaczyl sie do tego barbarzynskiego plemienia, Khorne zdobylyby rowniez prawo do jego niesmiertelnej duszy. Zalowal, ze nie dysponuje wieksza wiedza. Nigdy nie byl religijny. W Imperium i Kislevie modlono sie do wielu bogow, ale on nie mial kontaktu ani z ich wyznawcami, ani rytualami. Najwiecej wiedzial o Sigmarze Mlotodzierzcy, rowniez czczonym jako bostwo. Wilk byl czlonkiem kultu Sigmara i zawsze przed wyruszeniem do walki zanosil modly do zalozyciela Imperium. Jedwab wstala i Konrad uswiadomil sobie nagle, ze panuje cisza. Umarla ostatnia ofiara. Ostatnia, poza jedna. Albo dwiema... Dziewczyna zrzucila sandaly, pozwolila tez opasc na ziemie szacie, zdjela naszyjnik wykonany z kosci ludzkich palcow, rozpuscila czerwone jak krew wlosy i potrzasnela glowa, rozrzucajac je na ramionach. Wypowiedziala kilka slow. Konrad rozpoznal polecenie. Mowila mu, zeby wstal, ale nie zrobil tego. Podskoczyla do niego, przykladajac ostrze do gardla. Klinga noza skaleczyla mu skore. Powtorzyla rozkaz. Wiedzial, ze go nie zabije, ale doskonale potrafila zadawac meczarnie. Kilkoma szybkimi i precyzyjnymi pociagnieciami ostrza mogla spowodowac straszliwe cierpienia. Ale zamiast zajmowac sie Konradem, odwrocila sie w strone chlopca, uderzajac go sztychem w ramie. Krzyknal z bolu. Gestem kazala mu wstac. Posluchal. Szybko porozcinala jego odziez i teraz stal nagi, z rekami wciaz zwiazanymi na plecach. Spojrzala na Konrada, a potem wolno przeciagnela czubkiem ostrza po piersi chlopaka, na ukos od prawej strony do lewej. Wrzasnal, a z rany zaczela splywac krew. Powtorzyla te czynnosc, tym razem od lewej do prawej, nie spuszczajac czerwonych oczu z Konrada. Uswiadomil sobie, ze wycina w ciele chlopca znak Khorne'a i bedzie robic to do chwili, gdy Konrad okaze posluszenstwo. Poddal sie i wstal. Ale Jedwab nie przerwala tortur. Dwoma gwaltownymi cieciami - jednym w lewo, drugim w prawo - uzupelnila wzor. Tors ofiary lsnil od krwi. Chlopak zakolysal sie, jakby mial za chwile zemdlec, ale udalo mu sie zachowac rownowage. Przestal krzyczec i tylko lkal. Nie byl powaznie ranny. Jedwab nie chciala go zabic. Jeszcze nie teraz. Zblizyla sie do Konrada. Jej noz blysnal. Skrzywil sie, gdy za kare rozciela mu policzek. Klinga migotala dalej i po kilku sekundach rowniez i on byl nagi. Warknela rozkaz i Konrad zaczal powoli isc w strone oltarza. Popchnela chlopca, ktory rowniez ruszyl w te strone. Wyznawcy oczekiwali - czarne sylwetki okrazajace pancerz, bedacy symbolem Khorne'a. Jedna z postaci wysunela sie do przodu. -Ogromnie sie ciesze, ze przyjales nasze zaproszenie - odezwal sie Kastring. - Czy to nasz gosc? Chlopak stal nieruchomo, oszolomiony, wbijajac oczy w oltarz, patrzac na czaszki i niedawno obciete glowy, lezace u stop zakutej w spiz postaci. -Mam zamiar cie zabic, Kastring - syknal Konrad. -Chyba nie rozumiesz sytuacji - odparl rycerz. - Jedyna osoba, jaka zabijesz, jest ten mlody dzentelmen. Nie sadze tez, ze jest to najwlasciwsza pora, aby mi grozic. Tutaj ja groze. I, jak ci juz obiecalem, to ty zginiesz. Kiedys. Jedwab rozcial wiezy Konrada. Kastring podal wojownikow sztylet. Gdy Konrad ujal rekojesc broni, poczul czubek noza Jedwabiu, dotykajacy podstawy jego czaszki. Gdy Kastring cofnal sie o krok, to samo zrobila Jedwab. Konrad i chlopiec pozostali sami na srodku przestrzeni przed oltarzem. Ziemia pod ich stopami byla mokra od krwi. Chlopiec odwrocil sie i spojrzal na noz oraz na twarz Konrada. -Wiedzialem, ze jestes jednym z nich - rzekl bardzo cicho i opuscil glowe. Konrad chcial odrzucic oskarzenie, powiedziec, ze zabije go szybko, podczas gdy wszyscy inni zadawaliby mu smierc w powolny i straszliwy sposob. Ale nie bylo sensu. Robil to przeciez nie dla dobra chlopaka, ale dla uratowania wlasnego zycia. Balwochwalcy zaintonowali ponura piesn. -Zrob to! - rozkazal Kastring glosem zagluszajacym swietokradcze pienia. Konrad spojrzal ku przemawiajacemu i rozluznil dlon, zacisnieta na rekojesci noza, sprawdzajac jego wywazenie i probujac wyczuc, jak bedzie sie zachowywal, lecac przez noc - w gardlo Kastringa. Zanim jednak wykonal swoj zamysl, noz zostal nagle wytracony z jego dloni. Jedwab bez slowa rzucila sie na niego i odtracila ramieniem na bok. Konrad stracil rownowage i runal w bloto. Natychmiast przetoczyl sie na bok, przekonany, ze dziewczyna zaraz rzuci sie do ataku. Ale jej celem byl mlody Ostlandczyk... Jej ostrze wbilo sie w piers chlopaka, a krzyk, ktory wyrwal sie z jego ust, byl straszliwy, dlugi i przeszywajacy. Upadl, a Jedwab pochylila sie nad nim, rozcinajac gleboko jego tors. Po kilku sekundach wyprostowala sie gwaltownie. W jednej dloni trzymala noz, a w drugiej kawalek ludzkiego ciala. Bylo to serce chlopca. Jeszcze bijace serce! Rozlegl sie pochwalny ryk wyznawcow Khorne'a. Dziewczyna z szacunkiem polozyla krwawa ofiare u stop spizowej postaci. Konrad nie mogl odnalezc sztyletu. Wstal i natychmiast dojrzal ciemna postac zmierzajaca w jego strone. Uslyszal dzwiek miecza, dobywanego z naoliwionej pochwy. Wiedzial, ze jest to miecz z wezem owinietym wokol rekojesci. Cofal sie powoli. Zerknal szybko przez ramie, wypatrujac kolejnego potencjalnego zabojcy. Kiedy chwile pozniej spojrzal przed siebie, zobaczyl smukla postac odgradzajaca go od Kastringa. Byla to Jedwab. Stala odwrocona w strone swojego przywodcy, grozac mu trzymanym w dloni zakrwawionym ostrzem. Kastring zatrzymal sie i powiedzial cos w poganskim jezyku. Jedwab nie odpowiedziala, ale rowniez nie odsunela sie na bok. -Wyraznie cie lubi - oznajmil Kastring. A potem zmusil sie do pogardliwego smiechu, schowal miecz i zawrocil. Jedwab spojrzala na Konrada i ich oczy spotkaly sie. Z jakiegos, sobie tylko znanego powodu zabila chlopca, a potem obronila go przed gniewem Kastringa. Ale rowniez ocalila zycie Kastringa, wytracajac sztylet z reki Konrada. Nie mial pojecia, dlaczego zmacila przebieg ceremonii, chroniac go przed Kastringiem. Bez wzgledu na kierujace nia motywy, jej czyn niewatpliwie zapowiadal zaglade ich obojga. Ciemne ksztalty rozplynely sie w mroku, pozostawiajac ich samych, samych z cialem mlodego Ostlandczyka i zwlokami wszystkich innych ofiar, zlozonych w krwawej ofierze przed oltarzem Khorne'a. Gdy patrzyli na siebie, Konrad nagle uswiadomil sobie, kim kiedys musiala byc - czlowiekiem. I wiedzial rowniez, ze to jest moment, na ktory czekal. Byl to czas jego przebudzenia. Konrad odszedl, za nim ruszyla Jedwab. Byla o krok z tylu, gdy dotarl do cypla nad rzeka. Odwrocil sie w chwili, gdy dziewczyna uniosla noz, i stal w bezruchu, gdy wbijala czubek ostrza w pien drzewa. Klinga zalsnila, dygocac. Mannslieb zaczal wznosic sie na niebie - srebrny okruch nad horyzontem - rzucajac jaskrawe swiatlo, o wiele silniejsze niz metna poswiata Morrslieba. Rzeka plynela gleboko w dole. Konrad dostrzegl tez inny blysk w glebi doliny. Bylo to odbicie ksiezycowego swiatla na metalu. I wreszcie uswiadomil sobie, co musi zrobic. Dziewczyna przytulila sie do niego mocno, unoszac twarz ku jego twarzy. Bez wzgledu na wszystko, nienawidzil jej bezgranicznie, ale przypomnial sobie, co myslal, gdy po raz pierwszy zobaczyl ja i Satyne - ze byly najpiekniejszymi kobietami, jakie widzial w zyciu. Do tej pory zawsze stawial opor pokusom jej ciala, bez wzgledu na to, jakim torturom poddawala go za kare. Ale z powodu dzisiejszej nocy byl jej winien ten ostatni hold, zlozony jej utraconemu czlowieczenstwu, jej zapomnianej kobiecosci. Z zaskoczeniem poczul, ze jej cialo jest cieple i miekkie. Probowal nie zwracac uwagi na krew pokrywajaca skore, na drapiezne oczy, na rozdwojony jezyk i ogon. Osunal sie na ziemie, pozwalajac jej przyjac dominujaca pozycje, jakby w dalszym ciagu godzil sie ze swa niewolnicza rola. Okazywala swoja zwierzecosc w najmniejszym, on zas w najwiekszym stopniu. Gdy krzyknela, nie byl to lubiezny wrzask jakiegos mutanta, ale wolanie kobiety, doprowadzonej do szczytu namietnosci. To on stekal jak zwierze, kierowane najbardziej prymitywnymi instynktami. W taki sposob tworzono zycie, takie bylo nie znane pochodzenie Konrada, w taki sposob sama Jedwab zaczela swoja prawdziwa egzystencje, zanim jej cialo zostalo skazone Chaosem, jej dusza skradziona i spaczona. Konrad wyciagnal do niej rece, po raz pierwszy pozwolil, aby wargi dziewczyny dotknely jego ust. One rowniez byly tak cieple i miekkie. Pocalowali sie - i byl to pocalunek smierci. Jedwab westchnela, gdy wbil jej sztylet w plecy, siegajac ostrzem gleboko, az do serca. Ich spojrzenia spotkaly sie po raz ostatni. Oczy dziewczyny byly pelne lez. Odchylila sie do tylu, usmiechnela i umarla z taka latwoscia, jakby w dalszym ciagu byla czlowiekiem. Konrad chwycil ja, gdy padala, a potem wysunal spod jej ciala, Wydobyl ostrze i spojrzal w dol, w doline, wypatrujac widzianego przed paroma minutami blysku swiatla ksiezycowego na zbroi. Zbroi ze spizu... Rozdzial szosty Konrad biegl na zlamanie karku, poza krawedz urwiska, w ciemnosc, sciskajac w dloni sztylet. Wreszcie uciekal swoim barbarzynskim straznikom, ale co wazniejsze, podazal za tajemniczym rycerzem ze spizu.Dlatego wlasnie tak dlugo pozostal z klanem Kastringa. Przypominalo to niemal jego dawne widzenie, ale tym razem byl calkowicie nieswiadomy na czym polega istota jego wizji, poniewaz dostrzegl wydarzenie bardzo oddalone w czasie. W dole nie widzial juz zadnego znaku obecnosci jezdzca, ale wynikalo to z panujacych warunkow. Swiatlo nie rozjasnialo tutaj mroku tak dobrze, jak na szczycie zbocza, a poza tym zbyt wiele drzew przeslanialo widok. Zabil Jedwab. Umarla w chwili, gdy odzyskala istote swego czlowieczenstwa. Konrad zalowal jedynie, ze nie zdolal zgladzic Kastringa. Chociaz uwolnil sie od swojego czerwonego cienia, nie mial czasu, aby szukac pomsty na dowodcy banitow. O wiele wazniejsze bylo odnalezienie spizowej postaci widzianej na dnie doliny, dotarcie do niej, zanim znajdzie sie poza jego zasiegiem. Posliznal sie, potknal i potoczyl dalej, uderzajac o jedno z drzew rosnacych na zboczu doliny. Nie zwracajac uwagi na bol, niemal natychmiast zerwal sie z powrotem na nogi i znow popedzil, ale ponownie zderzyl sie z mlodym drzewem, zagradzajacym mu droge. Zlamalo sie, a Konrad kontynuowal szalenczy bieg w dol. Znow stracil rownowage i potknal sie, ale tym razem nie bylo pnia, ktory zatrzymalby jego upadek. Toczyl sie wiec i toczyl - az przelecial nad krawedzia urwiska. Gdy spadal, widzial pedzacy mu na spotkanie skalisty grunt. Ale w dole znajdowala sie rowniez waska rzeczka - trafil w jej chlodne wody, o wlos mijajac ostra, kamienna iglice. Zniknal pod po wierzchnia nurtu, a potem wyplynal z powrotem. Przez kilka sekund utrzymywal sie w pozycji pionowej. Zachlysnal sie lodowata woda. Doplynal do brzegu i wydzwignal na pelna otoczakow plaze. Siedzial tam kilka chwil, odzyskujac oddech i ogladajac wlasne skaleczenia, zadrapania i siniaki. W dalszym ciagu zaciskal w reku sztylet. Bylo to prawie dokladne powtorzenie sytuacji, kiedy wpadl do rzeki uciekajac ze swojej wioski - trzymal wtedy w reku kris. Teraz mial jednak tylko noz. W jaki sposob moze stawic czolo spizowemu jezdzcowi, uzbrojony jedynie w sztylet? W tej chwili jednak nie zawracal sobie glowy takimi rzeczami. Najpierw nalezalo odnalezc tajemnicza postac, Piec lat temu wymknal sie armii zwierzolakow, teraz udalo mu sie uciec mniejszemu oddzialowi najezdzcow. Kiedy pomyslal o tym, uslyszal wysoko nad soba odglosy poscigu... Pedzili jego sladem, wywrzaskujac okrzyki bojowe ze zwierzeca wsciekloscia. Te dzikie odglosy przeszywaly nocne powietrze, tak jak bron, ktora mieli ze soba, cielaby cialo Konrada, gdyby go odnalezli. Rozejrzal sie wokolo, probujac wzrokiem przebic ciemnosci. Dostrzegl migotanie swiatla z lewej strony i ruszyl w tym kierunku. Pobiegl wzdluz brzegu rzeki, scigajac postac, ktora po raz pierwszy ujrzal piec lat temu. Kierowal sie w gore strumienia, przeskakujac, siegajace wody ciemne korzenie. Mial kilka minut przewagi nad nieprzyjaciolmi, ktorzy o wiele ostrozniej od niego schodzili po zboczu. Czesc przesladowcow sprobuje odnalezc inna droge do rzeki i zablokowac oba wyjscia z doliny. Zanim zostanie osaczony, musi odnalezc cel swoich poszukiwan. Konrad pedzil przez noc, wytezajac wszystkie sily. Czul twardy grunt pod nogami, smakowal jezykiem zimne powietrze, slyszal plynaca obok rzeke, obserwowal kreta doline, chwytal nozdrzami ostry odor tropiacych go zwierzoludzi - i widzial, widzial... Jego dodatkowa swiadomosc nie ostrzegala go przed klopotami, nic mu bezposrednio nie zagrazalo. Byc moze widzenie przyszlosci zawodzilo go po raz kolejny. Nagle zatrzymal sie gwaltownie i ukryl za pniem szerokiego drzewa - daleko przed soba dostrzegl blysk ksiezycowego swiatla, odbitego od metalu. Ostroznie wyjrzal zza drzewa. W odleglosci stu metrow stal kon, calkowicie okryty spizowym pancerzem. Ale nie bylo zadnego sladu jezdzca. Konrad wspial sie wyzej na zbocze i, ukrywajac sie miedzy drzewami, szedl rownolegle do rzeki, zmniejszajac odleglosc dzielaca go od wierzchowca. Poruszal sie wolno i cicho. Wydawalo mu sie, ze minela cala wiecznosc, zanim znalazl sie powyzej zwierzecia. Nie mial watpliwosci, ze jest to ten sam wierzchowiec, ktorego po raz pierwszy widzial ponad piec lat temu. Rozpoznal ozdobna zbroje, w ktora byl zakuty od lba do kopyt. Nie bylo widac ani centymetra konskiej skory. Leb mial okryty skomplikowanej konstrukcji naglowkiem, z ktorego sterczaly dwa rogi. Jak Konrad sobie przypominal, takie same rogi znajdowaly sie na helmie rycerza. Tarcza ciagle tkwila przytroczona do opancerzonego boku konia, a obok pionowo sterczala dluga kopia, umocowana do tylnego leku siodla. Nawet skora rzemieni i siodla wygladala, jakby ufarbowano ja na kolor spizu. Jezdziec zsiadl z konia, co oznaczalo, ze nie mogl juz wykorzystac swej przewagi. Obciazony zbroja, nie byl w stanie zbyt szybko sie poruszac. Gdyby Konradowi udalo sie go zaskoczyc, moglby wbic mu sztylet w gardlo, wsuwajac ostrze w szczeline miedzy helmem a obojczykiem. Ale nie zalezalo mu na zabiciu spizowego wojownika. Na dobra sprawe nie wiedzial, czego naprawde od niego chce. Wybadac go, zadac pare pytan? Czy rzeczywiscie byl bratem Wilka? Ale wlasciwie, gdzie on sie teraz znajduje? Nie mogl odejsc daleko. Konrad rozgladal sie, przebiegajac wzrokiem pograzona w ciemnosci doline. Zauwazyl, ze w wygladzie konia jest cos dziwnego. Nie poruszal sie, stal dokladnie w tej samej pozycji, w jakiej Konrad go zobaczyl. Znajdowal sie metr od brzegu rzeki i sprawial wrazenie statuy, konnego posagu wielkiego wodza. Konrad widywal czasem podobne przedstawienia w wielkich miastach. Z ta tylko roznica, ze w tym posagu brakowalo jezdzca. Pomyslal, ze pancerny kon przypomina oltarz Khorne'a - pusty, pozbawiony wnetrza pancerz. W innych okolicznosciach Konrad obserwowalby konia i czekal, az pojawi sie rycerz, ale w tej chwili najwazniejszy byl czas. Wojownicy Kastringa mogli zjawic sie w kazdej chwili. Konrad spojrzal z siebie na zbocze pagorka i wydalo mu sie, ze dostrzega ciemna sylwetke stojaca na wystepie skalnym, z ktorego on sam niedawno strzegl spizowego wojownika. Na podstawie szybkiej obserwacji doszedl do wniosku, ze znajduje sie obecnie dokladnie w tym samym miejscu, w ktorym dostrzegl blysk odbitego swiatla Mannslieba. Najwidoczniej widzial wowczas samego konia, a nie jezdzca. Moze wpadl do rzeki? Moze kon go zrzucil albo spieszony rycerz potknal sie i stoczyl do wody. Przytloczony ciezarem zbroi nie mogl sie podniesc i utonal. Konrad ruszyl w dol zbocza, kierujac sie w strone konia. I nagle, przy jednym z drzew rosnacych nad sama woda, zobaczyl zbroje. Helm i rekawice, napiersnik i naplecznik, fartuch i taszki, naramienniki i opachy, nabiodrki i nakolanki, nagolenice i trzewiki, pas rycerski i miecz w pochwie - wszystko lezalo na ziemi. Wygladalo to tak, jakby caly pancerz zostal pozostawiony, porzucony. Ale gdzie byl rycerz? Czy zdjal ciezkie wyposazenie przed snem albo kapiela? Konrad podszedl ostroznie i ukleknal, aby zbadac spiz. Popatrzyl na konia. Wilk powiedzial, ze rumak jest blizniakiem Polnocy, jego wlasnego wierzchowca, a Konrad wiedzial, ze bialy kon byl zabojca. Ale to zwierze w dalszym ciagu stalo w absolutnym bezruchu. Konrad uslyszal dzwiek, daleki okrzyk. Wstal gwaltownie i cofnal sie o kilka krokow. Jezeli wolal wlasciciel pancerza, to pozbawiony zbroi i oreza byl wlasciwie bezbronny. Konrad poczul sie pewniej. A potem, w odpowiedzi, rozlegl sie drugi krzyk - wtedy Konrad uswiadomil sobie, ze to jego przesladowcy sie nawoluja. Kilka krwiozerczych bestii znajdowalo sie w odleglosci kilkuset metrow i podazalo w jego strone. Spojrzal na miecz, wyciagnal po niego reke, a potem zatrzymal sie, przygladajac zbroi. W czasie ataku na wioske przebral sie w skore zdarta ze zwierzolaka. "Pancerz bedzie czyms wiecej niz przebraniem" - pomyslal. Upuscil sztylet i zaczal zakladac zbroje. Powinien miec spodnia odziez, ktora chronilaby skore przed otarciami o metal, ale musial sobie bez niej poradzic. Byl przeciez nagi. Dziwne, ale pancerz nie byl zimny. Byc moze dlatego, ze nocne powietrze wyziebilo cialo Konrada. Zazwyczaj nalozenie pelnej zbroi bylo bardzo trudne. Trzeba bylo pomocy w uniesieniu pancerza oraz przy zapinaniu rzemykow i sprzaczek, ale Konrad spieszyl sie i byc moze dzieki temu dopasowanie elementow zdawalo sie przychodzic bez trudu. Napiersnik i naplecznik byly polaczone, tworzac kirys, zaopatrzony w fartuch i taszki. Zarowno oslony rak, jak i nog rowniez zostaly polaczone w calosc, latwo wiec bylo je nalozyc i przymocowac. Zapial na biodrach pas z mieczem, umocowal na szyi obojczyk, nalozyl rekawice. Podobnie jak wszystkie inne czesci zbroi, byly idealnie dopasowane. Poniewaz schylanie sie w kompletnym opancerzeniu moglo sprawiac trudnosci, Konrad umiescil wczesniej rogaty helm na glazie. Teraz go podniosl. W czasie lat spedzonych na pograniczu zazwyczaj walczyl w jakiejs zbroi, ale nigdy w pelnej plytowej. Uwazal je za zbyt ciezkie i zanadto ograniczajace ruchy. Jednak spizowy pancerz sprawial zupelnie inne wrazenie. Byl wygodny i jakby pozbawiony ciezaru. Nie mial czasu zastanawiac sie nad tym, poniewaz tuz obok rozleglo sie wycie. Odwrocil sie w sama pore, aby ujrzec dwie potezne postaci pedzace wzdluz brzegu rzeki. Byli to psioglowi degeneraci z oddzialu Kastringa. Swiatlo ksiezyca polyskiwalo na ich broni. Konrad nalozyl helm, opuscil zaslone i zaczal dobywac miecza. A potem spojrzal na konia. Zauwazyl, ze przy wierzchowcu znajduje sie pochyla skala, po ktorej moze wspiac sie na siodlo. Udalo mu sie jednak tylko wdrapac na glaz i opuscic na konski grzbiet, gdy zaatakowal go pierwszy ze zwierzoludzi. Cios miecza trafil go w reke, a sila uderzenia wgiela blache, niemal wysadzajac go z siodla. Wsunal zaopatrzone w ostrogi trzewiki w strzemiona, schwycil wodze i w tej samej chwili kon sie poruszyl. Stanal deba i uderzajac spizowymi podkowami przewrocil atakujacego zwierzolaka, po czym wdeptal ohydnego stwora w ziemie. Konrad juz byl pewien, ze to blizniak wierzchowca Wilka. Drugi dzikus wskoczyl na te sama skale, po ktorej Konrad wsiadl na konia, i rzucil sie na jezdzca. Konrad zdazyl jednak wyciagnac bron. Jego ramie stanowilo jednosc z mieczem. Ostrze blysnelo w powietrzu i psia glowa zostala odcieta od humanoidalnego tulowia. Wojownik poczul nagle uderzenie goraca, zupelnie jakby wychylil kielich estalijskiego likworu. Ale nie byl to jedynie cieply smak na jezyku i w gardle. Zar objal cale cialo Konrada, promien jac do najdalszych jego zakamarkow. Najemnik odniosl wrazenie, ze zrodlem goraca jest prawa reka, ta dzierzaca miecz. Byl rad, ze zabil wroga - ta smierc musiala byc przyczyna owego dziwnego stanu. Znowu czul ogien w zylach, podniecenie bitewne. Wydawalo mu sie, ze minelo wiele czasu od momentu, gdy ostatni raz trzymal miecz, dosiadal konia, walczyl. Spojrzal przez wizjer w zaslonie twarzy, pragnac odnalezc nastepnych wrogow, ktorych trzeba zabic. Wkrotce ich zobaczyl. Kon zareagowal, zanim Konrad dotknal wodzy i ruchem ciala wydal mu polecenie. Zawrocil i ruszyl cwalem, kierujac sie w gore rzeki, gdzie, w swietle rzucanym przez Mannslieba, pojawily sie zwierzolaki. W ciagu kilku minut Konrad wytoczyl tyle samo krwi, ile przelano podczas skladania ofiar Khorne'owi - a poleglych bylo jeszcze wiecej. Jego miecz przecinal noc, rabiac i klujac, a spiz ostrza splywal krwia, zamieniajac przeciwnikow w trupy. Konrad mial wrazenie, ze jest zupelnie niewrazliwy na ciosy. Kazde odebrane wrogowi zycie dodawalo mu energii. Z kazda przelana kropla krwi czul coraz wiekszy przyplyw sil. Kon zdawal sie dokladnie wiedziec, co ma robic - Konrad wcale nie musial nim kierowac, ani nie musial myslec, jak zabijac - bylo to cos zupelnie oczywistego i naturalnego. Wyznawcy Khorne'a atakowali go mieczami i palkami, wloczniami i maczugami, ale zawsze spotykal ich ten sam los. Umierali. Spizowa zbroja przyjmowala kazdy cios, ktory omijal tarcze, ale zadnemu z mutantow nie udalo sie zadac ponownego uderzenia Wszyscy padali przeszyci sztychem miecza albo z konczynami odcietymi szybkim ostrzem. Konczyli zycie, wykrwawiajac sie na smierc tak samo jak skladane przez nich ofiary. Nadchodzili z obu krancow doliny. Nie baczyli na los swoich towarzyszy, zaden sie nie wycofal. Atakowali z szalenczym zapalem, podnieceni przelana krwia. Dno doliny zaslane bylo ich ohydnymi cialami, trupy innych zostaly uniesione sklebionymi nurtami rzeki. Ostatni cios i Konrad pchnal mieczem w czolo kosmatego potwora - czolo, na ktorym znajdowalo sie trzecie oko. To byla jego ostatnia ofiara. Stwor upadl na ziemie, kopiac i wijac sie w drgawkach, az wreszcie skonal. Zapadla cisza. Zupelna cisza. Nie bylo krzykow, wrzaskow ani jekow rannych. Nie bylo rannych. Pomiot Chaosu ginal tuzinami, stanowily one jednak drobniutka czesc hord, z ktorymi Konrad dotarl az tak daleko - z Kislevu do imperium. Wszyscy zabici stawali do walki pieszo. Zaden z nich lnie nalezal do elitarnej kawalerii, do siejacych postrach rycerzy. I zaden z nich nie byl Kastringiem. Konrad ruszyl na poszukiwanie znienawidzonego przeciwnika. *** Kastring musial domyslic sie, ze wszyscy wyslani w poscig za Konradem nie zyja. Niewatpliwie slyszal odglosy walki - brzek broni i straszliwe, przedsmiertne wrzaski, odbijajace sie ponurym echem od zboczy gorskich. Moze nawet ogladal bitwe ze swojego punktu obserwacyjnego.Aby dostac sie na wzgorze, Konrad musial pokonac dluga droge przez wylot doliny. Nawet po tak uciazliwej trasie wierzchowiec byl w stanie wniesc go po bardzo stromym zboczu. Najemnik przypomnial sobie Polnoc, a takze fakt, ze kon Wilka okazal sie jedynym zwierzeciem zdolnym wspiac sie po urwistej sciezce az do zaginionej swiatyni krasnoludow. Noc dobiegala konca, gdy Konrad dotarl na szczyt urwiska. Morrslieb juz zaszedl, a Mannslieb wkrotce stanie sie niewidoczny w promieniach slonca. Na wschodzie niebo jasnialo, zapowiadajac nadejscie switu. Najezdzcy opuscili oboz w wielkim pospiechu. Nie mieli nawet czasu pozbyc sie bezglowych trupow swoich ofiar. Jeden z martwych w dalszym ciagu mial glowe - byl to chlopak zabity przez Jedwab. W jego piersi, w miejscu skad dziewczyna wydarla serce, ziala dziura ze sterczacymi, polamanymi zebrami. Ale, podobnie jak inni, wygladal jakby nie zyl juz od wielu tygodni, a nie paru godzin. Nawet w slabym swietle brzasku Konrad spostrzegl, ze teren, na ktorym biwakowaly dzikusy, jest calkowicie pozbawiony zycia. Wszystko zaczynalo juz gnic i rozkladac sie. Drzewa wkrotce zaczna przypominac poczerniale, jakby opalone ogniem, skamieliny, a ziemia bedzie wygladac jakby zasypano ja tonami soli, a nie zroszono krwia niewinnych ofiar. W tym miejscu nigdy juz nic nie wyrosnie. Chaos owladnal kolejnym kawalkiem Imperium. Ale dlaczego potwory odeszly w tak wielkim pospiechu? Czyzby az tak bardzo przelekly sie Konrada? To bylo jedyne wytlumaczenie. Nie zdawaly sobie jednak sprawy, ze uciekaja przed swoim zbieglym niewolnikiem. Przypuszczaly, ze jest spizowym wojownikiem. Konrad nigdy dotad nie stoczyl takiej bitwy. Chociaz zdarzylo mu sie zabic wiecej przeciwnikow wtedy, gdy walczyl z goblinami w ich obrzydliwej, podziemnej kryjowce, bitwa z wojownikami Khorne'a trwala zdecydowanie dluzej. Wielu wrogow bylo berserkerami, bez zadnych umiejetnosci bojowych, ale wsrod mutantow znajdowalo sie przynajmniej tyle samo doswiadczonych weteranow. Powinien byc zmeczony, ale czul, ze pozostaje w pelni sil. Przez wiele tygodni trzymano go w niewoli, nie karmiono do syta, czul sie przygnebiony i pelen niepokoju. A jednak teraz byl calkowicie sprawny i czujny, nie odczuwal nawet glodu czy pragnienia. Spojrzal na ziemie, wypatrujac tropow. Dostrzegl mnostwo sladow kopyt prowadzacych w roznych kierunkach, wiedzial jednak, ze Kastring udal sie tam, dokad podazyl rydwan z oltarzem Khorne'a. Wyzlobione kolami bruzdy skierowane byly na zachod, jeszcze glebiej w serce Imperium. Konrad ruszyl w te sama strone, odwracajac sie plecami do wstajacego slonca. Wydalo mu sie, ze uplynelo zaledwie kilka minut, gdy w oddali dostrzegl postacie trzech jezdzcow. Stali, zagradzajac mu dalsza droge. Podejrzewal, ze stanowia tylna straz, ktora miala nawiazac z nim walke, by umozliwic ucieczke rydwanu ze swietym ladunkiem. Kazdy z jezdzcow dosiadal ogromnego zwierzecia, istoty, ktora albo sama niegdys byla koniem, albo byli nim jej przodkowie. Teraz wierzchowce mialy rogate lby i uzbrojone w pazury lapy, a pokrywajace je luski i zbroje tworzyly calosc. To samo dotyczylo jezdzcow. Byli odziani w czarno -czerwone, narzucone na ramiona futra, ktore w niezauwazalny sposob stawaly sie cialem, zas spizowe zbroje laczyly sie z metalowymi koscmi. Jezdzcy stojacy na flankach mieli na glowach zamkniete helmy ze skomplikowanymi ozdobami nawiazujacymi do symbolu Khorne'a, zas miedzy nimi siedzial na rumaku posepny i zadumany Kastring. W odleglosci piecdziesieciu metrow od mrocznych rycerzy Konrad zatrzymal konia. Nalozyl tarcze na lewe ramie, ujmujac uchwyt pancerna rekawica, i dobyl miecza. Nie oczyscil go z krwi, ale na spizu nie pozostal najmniejszy slad posoki, a metal lsnil w szkarlatnym blasku switu. -Kim jestes? - zapytal Kastring. Poprzednio nie chcial znac imienia swego wieznia, wiec Konrad mial zamiar odpowiedziec, ze nie ma zadnego. Ale zachowal milczenie. -Czego chcesz? - zapytal Kastring. - Ktoremu bogu sluzysz? Dlaczego z nami walczysz? Gdy Konrad milczal w dalszym ciagu, Kastring wydobyl miecz z wezowa rekojescia. Jezdziec z lewej uzbrojony byl w topor na dlugiej rekojesci, zas rycerz z prawej w morgenstern - kolczasta kule na lancuchu. I gdy Kastring machnal mieczem, dajac znak do szarzy, wlasnie ta dwojka runela do ataku. Zanim Konrad zdolal pokierowac wierzchowcem, kon sam skoczyl do przodu i zaczal galopowac w strone wojownikow Chaosu. Konrad wjechal pomiedzy nich, blokujac tarcza cios topora. Lancuch morgensterna zaczepil o jelec jego miecza, wiec mocnym szarpnieciem wyrwal przeciwnikowi bron. Trojka walczacych w niecala sekunde przemknela obok siebie. Kastring nie ruszyl sie, choc Konrad myslal, ze dowodca wlaczy sie do starcia. Ten jednak stal nieruchomo i obserwowal. Wierzchowiec Konrada zawrocil - to samo nakazali swoim zwierzetom obaj wojownicy Chaosu. Z grzmotem kopyt popedzili w jego strone. Jeden w dalszym ciagu uzbrojony byl w topor, drugi wydobyl miecz. Tym razem zwolnili, i to samo zrobil Konrad. Zaatakowali go z obu stron, ale nie probowal uciekac. Zaslonil sie tarcza przed ciosem topora, a mieczem przed mieczem drugiego wroga. Klinga Konrada w fajerwerku iskier zablokowala glownie broni przeciwnika. Miecze zderzyly sie ponownie. A potem jeszcze raz. Przy nastepnym ciosie Konrad w ostatniej chwili odchylil sie do tylu i wraza klinga przemknela tuz obok. Pchnal sztychem - ostrze wbilo sie w szczeline miedzy napiersnikiem a naplecznikiem kirysu, przeszywajac na wylot wojownika Chaosu. Gdy Konrad wyszarpnal miecz, jego wrog pochylil sie do przodu, a potem osunal na ziemie. Teraz mogl zajac sie drugim wojownikiem. Przyjal jeszcze jeden cios na tarcze, a potem opuscil zaslone. Ramie rycerza wzniesione bylo do ponownego uderzenia, wiec Konrad po prostu zadal pchniecie, trafiajac w gardlo tuz pod krawedzia helmu. Przesunal klinge w lewo, potem w prawo. Helm, razem z glowa wojownika upadl na ziemie. Reszta ciala jezdzca pozostala w siodle i przez chwile Konrad myslal, ze walka jeszcze sie nie zakonczyla. Juz nieraz walczyl z rzekomo martwymi przeciwnikami. Ale po chwili topor, a potem tarcza wypadly z rak rycerza i bezglowe cialo runelo wreszcie na ziemie. Konrad zobaczyl, ze Kastring siega po kopie, ktorej zebaty grot ozdobiony byl rozmaitymi talizmanami, zbielalymi koscmi i kosmykami wlosow. Konrad schowal miecz i tez wyjal z tulei kopie. Jechali klusem ku sobie, wolno opuszczajac groty. Potem konie przeszly w galop. Znad gornej krawedzi tarczy Konrad spogladal wzdluz drzewca kopii, widzac jak zmniejsza sie odleglosc miedzy nim a wrogiem. Chwile pozniej bylo juz po wszystkim. Spizowa tarcza Konrada odbila grot, gdy tymczasem jego kopia wbila sie w piers Kastringa, przeszywajac go na wylot, jak owce nadziana na rozen. Potem Kastring zesliznal sie z drzewca i upadl na ziemie. Konrad podjechal i spojrzal na pokonanego. -Kim jestes? - wychrypial Kastring, patrzac na niego przenikliwie. Krew pienila mu sie na wargach i plynela z rany ziejacej w piersi. Wciaz byl wyzywajacy, dumny i arogancki. Dla niego przeciez smierc w niczym nie roznila sie od zwyciestwa. Zyl, aby walczyc i tak wlasnie postanowil umrzec - skladajac swa krew w ostatniej ofierze dla Khorne'a. Konrad zalowal, ze nie moze upokorzyc Kastringa, zadajac mu hanbiaca smierc. Milczal, obserwujac jak Kastring siega po miecz dlonia poruszajaca sie z meczaca powolnoscia. Zanim jednak palce dotknely rekojesci, reka opadla bezwladnie. Byl martwy. Konrad nie poczul triumfu, ktory powinien ogarnac go po zwyciestwie. Jak wowczas, gdy zabijal mutantow, ogarnela go fala ciepla, ale to bylo wszystko. Umiescil na swoich miejscach tarcze i kopie, a potem siegnal do helmu, by podniesc zaslone. Ani drgnela. Najwyrazniej musiala sie zaciac. Pchnal ja z calej sily, ale znowu bez skutku. Kantem opancerzonej dloni uderzyl w dolna krawedz oslony. Na prozno. Zdal sobie sprawe, ze musi uzyc wiecej sily. Glowica rekojesci miecza powinna nadac sie w sam raz. Schwycil za nia i sprobowal wyciagnac bron z pochwy. Nic z tego. Byc moze wlozyl go nieprawidlowo, krzywo i dlatego klinga sie zaklinowala. Schwycil rekojesc oburacz i szarpnal tak mocno jak potrafil, ale nie byl w stanie uwolnic ostrza. Jeszcze raz sprobowal podniesc zaslone, ale nic z tego nie wyszlo. A kiedy chcial zdjac caly helm, mocowania nie daly sie otworzyc. Doszedl do wniosku, ze jego poczynania beda bardziej skuteczne, gdy zejdzie z konia. Sprobowal podniesc sie z siodla, ale poczul, ze to rowniez jest niemozliwe. Mogl odrobine poruszyc noga, ale sama zbroja ani drgnela. Wygladalo to tak, jakby jego pancerz stal sie czescia zbroi wierzchowca. Czlowiek, kon i zbroja byly jedna caloscia. *** Byl spizowym jezdzcem.Byl spizem, byl koniem, byl czlowiekiem. Kon przenosil go tam, gdzie bylo trzeba, zbroja zas dostarczala wszelkiego niezbednego pokarmu. Pancerz odzywial sie odbieranym zyciem, po czym sily witalne przekazywal Konradowi. Jego zadaniem bylo odnajdywanie egzystencji, niezbednych do nakarmienia pancerza, konia i jego samego. Odnajdywal je i odbieral im zycie. Byl wiezniem spizowej zbroi, ale zbroja i wierzchowiec potrzebowaly go, aby zadawal smierc niezbedna dla ich istnienia. W takich chwilach miecz dawal wydobyc sie z pochwy, dzieki czemu Konrad mogl spelnic swoje zadanie. Mimo wszystko posiadal jednak jakis margines niezaleznosci. Nie musial zabijac, odbierac zycia. Ale gdyby tego nie czynil, pancerz karmilby sie jego wlasnym zyciem, wysysajac kolejna czesc jego czlowieczenstwa. Czul, jak spiz staje sie czescia niego samego, a on czescia spizu. To wlasnie stalo sie z koniem - zwierze i pancerz byly jednym. Taki los zapewne spotkal poprzedniego posiadacza zbroi. Pancerz ostatecznie wyssal go do konca, a potem ulozyl sie kuszaco, oczekujac na nastepna ofiare, ktora go na siebie zalozy. Byl spizowym jezdzcem. Rozdzial siodmy Spizowy rycerz jechal przed siebie, zabijajac za kazdym razem, i gdy musial, poniewaz tylko tak mogl utrzymac sie przy zyciu.Byl jednak wojownikiem i zabijal jedynie w walce. W swiecie wojen i bitew, w kraju armii i zolnierzy, ofiar nigdy nie brakowalo. Wielu zolnierzy padlo od jego miecza, wiele zwierzolakow zginelo od ciosu kopii. Byli takze inni, ktorzy oddali mu swoje zycie. Ludzie, nie nalezacy do zadnych zorganizowanych sil zbrojnych, zwierzoksztaltne stwory, ktore uwazaly go jedynie za kolejnego wroga, ktorego nalezy zabic. Zamiast tego sami gineli. Zadnej z tych smierci nie planowal ani sie nad nia nie zastanawial. Po prostu spelnial swoje zadanie. Byl idealna machina do zadawania smierci. Widzial nieprzyjaciela. Walczyl z nieprzyjacielem. A potem nieprzyjaciel ginal. Jezdziec byl niezwyciezony, odporny na ciosy. Kazde zwyciestwo zapewnialo mu dalsza sile do prowadzenia krucjaty przeciwko zyciu - ludzkiemu i nieludzkiemu. Mijaly dni, niezliczone dni i noce, a z kazda chwila - mile przebytej drogi. Spizowy rycerz podazal dalej. *** Mial swiadomosc tkwiacego gdzies w glebi bolu.Nie byl to prawdziwy bol, poniewaz maszyny sa odporne na doznania odczuwane przez zywe istoty. Ale przezywal odmiennego rodzaju cierpienie, oznaczajace, ze wiezaca go skorupa postanowila, ze znowu nadeszla pora zabijania. Musial uczynic to szybko, w przeciwnym bowiem razie utraci czesc samego siebie. Gdy nie bedzie innego zrodla pokarmu, Konrad zastapi nastepna ofiare - z tym, ze jego smierc trwac bedzie wiecznosc. Musi zrzucic z siebie ten ciezar. Musi zabic. Za waskim wizjerem zaslony helmu rozmazywala sie ciemnosc. Oznaczalo to rozpoczecie kolejnego okresu jasnosci, czasu, w ktorym ludzie i nieludzie wedruja po swiecie, czasu walki, zabijania i smierci. A tam, przed nim, stala nastepna ofiara... Czesto tak sie dzialo - nie musial poszukiwac przeciwnikow, poniewaz to oni jego szukali, aby rzucic wyzwanie. Nie poswiecal zbytniej uwagi stojacej przed nim srebrnej postaci, nie sluchal jej slow. W koncu wszystkie one byly takie same. Tym razem jednak sytuacja byla nieco odmienna. Choc przeciwnik mial na sobie rycerska zbroje, stanal do walki pieszo. Znajdowal sie na polanie, miedzy dwoma rzedami drzew, trzymal w jednym reku miecz, w drugim duza, owalna tarcze. Spizowy wojownik rowniez wydobyl miecz. Jego kon ruszyl klusem, potem przyspieszyl, zblizajac sie do nowego wroga. Ale w polowie drogi zwierze nagle szarpnelo sie i zwolnilo. Nigdy dotad tak sie nie zachowywalo, najwyrazniej cos bylo nie w porzadku. Kon wkrotce ponownie nabral predkosci, chociaz wydawalo sie, ze jego nogi poruszaja sie w nieskoordynowany sposob. Jezdzcem szarpnelo, gdy rumak zatoczyl sie do przodu. Rycerz schwycil mocno wodze, starajac sie kierowac wierzchowcem pochyleniami ciala i nog. Nigdy dotad nie musial tego robic. Opancerzona postac stala, nie zmieniajac pozycji. Ani nie uniosla miecza, aby atakowac, ani tarczy, by sie bronic. Kon wraz z Jezdzcem zblizyli sie jeszcze bardziej, ale rumak znowu tracil predkosc, a kazda z jego nog wydawala sie poruszac niezaleznie od innych. Rumak ciagle skrecal w bok i dopiero po ostrych rozkazach Konrada przyjmowal wlasciwy kierunek. Pojedynczy cios powinien wystarczyc, by powalic nieruchoma postac, wiec wojownik uniosl miecz - a wlasciwie sprobowal to uczynic... Ramie odmowilo posluszenstwa. Czul, jak miesnie sie napinaja, ale blachy, w ktore zakuta byla reka, nawet nie drgnely. Byly calkowicie unieruchomione. I nagle kon przewrocil sie, a jezdziec zostal wyrzucony z siodla. Upadl bezwladnie u stop pieszego rycerza. Nie byl w stanie poruszyc glowa i jego pole widzenia ograniczalo sie jedynie do waskiego wycinka, w ktorym znajdowal sie tylko fragment nieba i lezacy w odleglosci kilku metrow kon. Dopiero teraz uswiadomil sobie, ze zostal oddzielony od zwierzecia. Po raz pierwszy od... nie mogl sobie przypomniec, od jak dawna. W ogole bardzo niewiele mogl sobie przypomniec. Odnosil wrazenie, ze on, kon i ich zbroje stanowily calosc przez cale zycie. Bardzo slabo uswiadamial sobie poprzednie istnienie, fakt, ze kiedys wiodl niezalezne zycie. Nie byl w stanie przypomniec sobie zadnego szczegolu z przeszlosci. Dostrzegl ruch wokol siebie i nieruchomego konia. Kilka malych, ale barczystych postaci ogladalo jego i zwierze. Ludzie, tacy sami jak on sam... niegdys. Nie, uswiadomil sobie pod wplywem odleglych wspomnien - krasnoludy. Te istoty byly krasnoludami. Czterema krasnoludami. Slyszal ich podniecone glosy i basowy smiech, gdy gratulowaly sobie zdobyczy. Mowily niezrozumiale, az nagle poznal jedno slowo, a potem nastepne. Rozmawialy w swoim jezyku i dlatego poczatkowo niczego nie pojmowal. Ale przypomnial sobie - albo niemal przypomnial - ze kiedys troche znal krasnoludzki. -Czy nie zdarzylo sie dokladnie tak, jak przepowiedzialem? - oznajmil inny glos. Tym razem zrozumial wszystko. Byl to glos czlowieka wypowiadajacego slowa w jezyku, ktory kiedys byl jego wlasnym. Nie widzial jednak mowiacego. -Wszyscy moi wspolczesni nie chca oderwac sie od swoich bibliotek, wyjsc na prawdziwy swiat. Wystarcza im powtarzanie tego, co czyniono od wiekow. Czy jest w tym jakas przyszlosc? Ha! Przyszlosc! Oni sa przeszloscia, a przyszloscia jest wlasnie to. Ja jestem przyszloscia! Przemawiajacy czlowiek pojawil sie wreszcie w jego polu widzenia. Nosil zbroje. -Pomozcie mi zdjac ten blazenski stroj - polecil, a dwa krasnoludy pomogly mu uwolnic sie od srebrnego pancerza. Zbroja byla na niego zdecydowanie za duza i wyraznie zwiekszala jego rozmiary. Byl zaledwie sredniego wzrostu, choc w otoczeniu czterech krasnoludow sprawial wrazenie o wiele wyzszego. Mial przetykane siwizna czarne wlosy siegajace niemal do pasa i tej samej dlugosci brode. Krasnoludy rowniez mialy dlugie brody i wlosy, ale rude, nie czarne. Czlonkowie tej rasy przypominali splaszczone wersje czlowieka: ich ciala byly krepe, konczyny oraz palce - grube i krotkie, nosy - splaszczone, a oczy - gleboko osadzone. Mieli na sobie gruba odziez z mnostwem pasow i rzemieni, na ktorych wisiala bron i narzedzia. Czlowiek, ktory byl ich przywodca, spojrzal na powalonego rycerza. Jezdziec w odpowiedzi mogl jedynie bezsilnie patrzec. Zalowal, ze jego zbroja nie daje sie zdjac rownie latwo jak pancerz zwyciezcy. Spiz wiezil go w sobie, niczym w lochu. Konrad byl zamkniety w najmniejszym mozliwym wiezieniu, dokladnie dopasowanym do ksztaltu jego ciala. Nie mogl sie poruszyc nawet na milimetr. -A teraz zobaczmy, co jest w srodku - rzekl czlowiek i odwrocil sie w strone konia. -Jest pan pewien, ze to bezpieczne, szefie? - zapytal jeden z krasnoludow. -Bezpieczne? A coz jest bezpieczne? Jezeli chcesz byc bezpieczny, zmien zajecie. Wszystko jest ryzykiem i dlatego musimy ryzykowac wszystkim. -Dotarlismy juz tak daleko, Ustnarze - odezwal sie inny krasnolud. - Juz nie mozemy sie cofnac. -Tak - zgodzil sie trzeci. - Czymze jest dla nas jeszcze jedna odrobinka spaczenia? - zasmial sie i podszedl do zakutego w zbroje konia, dokladniej naciagajac grube rekawice i siegajac po wiszacy na pasku lom. Czwarty wzial mlot oraz dluto i rowniez podszedl do zwierzecia. Zaczeli zmagac sie ze spizem, starajac sie podwazyc pancerne plyty. Pozostali dwaj przylaczyli sie do pracy. Jezdziec mogl tylko obserwowac, jak zdejmuja spiz ze zwierzecia. Poczatkowo nie widzial zbyt dobrze, poniewaz krasnoludy zaslanialy konia. Wreszcie odsunely sie na bok i dojrzal to, na czym jezdzil. To byl szkielet. Z konia nie pozostalo nic, poza zbielalymi koscmi. Szkielet, wystawiony na swiatlo sloneczne, w niecala minute rozpadl sie, rozsypujac w pyl. -Ile mamy czasu, zanim cos takiego nam sie przytrafi? - zapytal ten, ktory nazywal sie Ustnar. -Im szybciej przytrafi sie tobie - oznajmil inny krasnolud - tym lepiej! Ustnar z gniewem uniosl mlot, a potem dal upust zlosci, kopiac resztki kosci. Spod jego buta wzbila sie chmura bialego pylu. -Przypuszczam, ze w taki sposob wszyscy skonczymy - burknal. - Tyle ze mnie sie specjalnie nie spieszy. -Z jezdzcem bedzie to samo - rzekl czlowiek. - Zdejmijcie zbroje z kosci, zbierzcie moja aparature, a potem bedziemy mogli zaladowac wszystko na woz i wyniesc sie stad. Jeden z krasnoludow podszedl do jezdzca, uklakl i wsunal koniec dluta pod krawedz helmu. "Tak wlasnie zabija sie rycerza w zbroi" - przypomnial sobie Konrad, sam czesto tak robil. Dluto czy sztylet, rezultat bedzie taki sam. Umrze. Znowu probowal sie poruszyc, odezwac, dac jakis znak, ze ciagle zyje uwieziony w spizu. Ale co z tego? Nawet jezeli dowiedza sie, ze nie jest martwy, i tak go zabija. Krasnolud uniosl mlot, aby uderzyc w dluto - i zatrzymal sie. Opuscil narzedzie i pochylil nad wizjerem, spogladajac w oczy najemnika, uwiezionego wewnatrz helmu. Zmarszczyl czolo i wyjal dluto spod helmu. -Hej, szefie. Chyba powinien pan tu zerknac. -Na co? -Przypuszczam, ze on jeszcze zyje. Widze jego oczy. Pochylila sie nad nim kolejna glowa, tym razem ludzka. Czlowiek mial gesta brode, jak u krasnoluda, ale jego nos byl orli, a nie splaszczony. Blade oczy popatrzyly w glab helmu. -Chyba masz racje - oznajmil czlowiek po kilku sekundach. -Dajcie zobaczyc. Krepy Ustnar odsunal na bok drugiego krasnoluda i pochylil sie nad lezacym. -Nic nie widze. -Oczy - powiedzial czlowiek. - Tam sa oczy. Jezeli mnie rozumiesz, zamknij oczy. Najemnik przymknal powieki. -Otworz. Spelnil polecenie. -To niczego nie dowodzi - stwierdzil Ustnar. - Cokolwiek znajduje sie tam w srodku nie jest zywe. Jest stworem Chaosu. Powinnismy go zniszczyc. -W tej chwili nie moze nam nic zrobic - rzekl czlowiek. - Zastanawiam sie, czy moglibysmy go stad zabrac? -Nie, szefie! Musimy zachowac ostroznosc! Zabij tego stwora! Ustnar wzniosl mlot, ale czlowiek odepchnal go i dalej patrzyl w wizjer. -Ciekawe - powiedzial, jakby myslal na glos. - Bardzo ciekawe. Tak. Chyba zabiore ten okaz - usmiechnal sie z satysfakcja. - Coz za wyzwanie! Polozcie to na woz. -Szefie! - zaprotestowal Ustnar. -Zrob, co kaze! -Czy zbroja go nie rozpusci, zanim uda sie nam dotrzec do Middenheimu? - zapytal krasnolud, ktory pierwszy zobaczyl oczy wewnatrz helmu. -Nie przypuszczam. Znajduje sie obecnie w stanie spoczynku. Bez wzgledu na sytuacje, w jakiej jest ten nieszczesnik, nie pogorszy sie ona do chwili przybycia na miejsce. Chyba ze umrze wczesniej. -Nie mozemy zabierac zarazy Chaosu do Middenheimu - zaprotestowal Ustnar. -Dlaczego? -Eee... Zlapia nas. Nie uda sie nam wyminac strazy. -Ustnarze, obaj wiemy, ze wy, krasnoludy, mozecie wchodzic i wychodzic z miasta, kiedy zechcecie. Jezeli nie masz ochoty pokazac mi swoich tajnych tuneli, to przynajmniej mozesz przeniesc moj nowy okaz. -W nastepnym tygodniu mamy Karnawal, szefie - zauwazyl szybko inny krasnolud. -A jaki to ma zwiazek? - zapytal czlowiek. -Festiwal przypada w tym roku na jesieni, szefie. Juz za kilka dni. Przyjada tysiace ludzi. Z latwoscia przemycimy te rzecz w tlumie. Jezeli zechcemy, bedziemy mogli udawac, ze jest juz przebrany na maskarade. Czlowiek z namyslem skinal glowa, a potem, gdy podjal decyzje, powtorzyl ten gest energiczniej. -Przyprowadzcie woz. Rozmontujcie caly moj sprzet - pochylil sie i z odleglosci kilku centymetrow spojrzal w wizjer. - Minute temu mrugnales, choc moze nie mialo to zadnego znaczenia. Postanowilem jednak sprobowac cie stad wydobyc. Ale zapewniam cie, ze wcale nie kieruje sie altruizmem. Kieruje sie wlasnymi motywami wiazacymi sie z moim planem. Rozumiesz? Jezdziec zamknal i otworzyl oczy. *** Wciaz tkwil uwieziony w spizowej zbroi, pod tym wzgledem nic sie nie zmienilo. Przez kilka dni i nocy lezal na dnie wozu, zupelnie nie mogac sie poruszyc. I czul bol.Nie byl to bol, ktory znosil od tak dawna, ale cierpienie wynikajace ze swiadomosci zranienia, subtelnego pozerania przez zamykajaca go zbroje. Spiz moze istotnie stal sie martwym metalem, ale teraz, uwieziony w nim, cierpial prawdziwe katusze. Jego skora plonela w kazdym miejscu, ktore stykalo sie z metalem, czyli wszedzie. Kontakt byl calkowity i dlatego cale cialo mial ogarniete ogniem. Nie bylo oswobodzenia od tych tortur, poniewaz zbroja calkowicie go unieruchamiala, nie pozwalala poruszyc ani jednym miesniem, nie pozwalala nawet krzyknac. Nie mial chwili przerwy nawet na sen. Nie mogl spac, cierpienie nie pozwalalo zasnac. Nie mogl tez liczyc na calkowite ugasniecie palacego ognia, poniewaz ci, ktorzy wzieli go ze soba, najwyrazniej postanowili utrzymac go przy zyciu. Wciaz tkwil w tym samym wiezieniu, chociaz zmienil sie straznik - a rezultaty byly nieskonczenie gorsze. Plonal wiecznym, piekielnym ogniem. A jednoczesnie, gorejac wewnatrz zbroi, drzal i dygotal. Byl to jedyny ruch, ktory mogl wykonac. Bylo swiatlo i byla ciemnosc, dni i noce, okresy, gdy woz sie poruszal i okresy, gdy stal. Slychac bylo glosy czlowieka i krasnoludow. Chcac zachowac zdrowe zmysly, probowal skupic sie na tym, co mowia, ale prawie natychmiast jego uwage odwracalo cierpienie ogarniajace cale cialo i dusze. Po minieciu dlugiego wieku podniesli go i posadzili na kozle wozu, tuz obok krasnoluda, ktory pierwszy zauwazyl jego oczy. Dwoch innych krasnoludow smialo sie i zartowalo, kiedy zginali najemnika w biodrach i kolanach, aby doprowadzic do pozycji siedzacej. Jeden sie nie smial. -To sie nie uda, szefie. -Nie zwracaj na niego uwagi - oznajmil siedzacy obok krasnolud - Jest szczesliwy tylko kiedy narzeka. Dac mu kiese zlota, kufel piwa, piekna panne, a Ustnar wciaz bedzie najnieszczesliwszym sukinsynem po tej stronie Gor Kranca Swiata! Najemnik jechal na wozie razem z krasnoludem, a pozostala czworka towarzyszyla im konno. Przez ostatnie stulecia widzial jedynie niebo. A teraz siedzial, aby odbyc ostatni odcinek drogi do Middenheimu. Przed soba dostrzegal pietrzaca sie skalna iglice, na ktorej wzniesiono drugie pod wzgledem wielkosci miasto Imperium - i zastanawial sie, skad wie, ze jest to drugie pod wzgledem wielkosci miasto, skad wiedzial o Imperium? Przypomnial sobie, ze dawno, cale zycie temu, ktos opowiadal mu o Middenheimie, ktos, kto odwiedzil Miasto Bialego Wilka. Wilk. Wilk? Brzmialo to znajomo, ale co ma wilk do... Szczyt wznosil sie wysoko ponad otaczajacymi go lasami i nawet przez lzy, ktore wiecznie palily mu oczy, mogl dostrzec odlegle budynki wykute w nieprzyjaznej skale. Daleko przed nimi droga wila sie i zakrecala, podazajac w strone pietrzacego sie w gore miasta, biegla po kamiennych mostach, po ozdobnym wiadukcie. -Mysmy to wszystko zbudowali - oznajmil krasnolud. - No, wlasciwie nie my, ale nasi przodkowie. Moi przodkowie. Zadnemu czlowiekowi nie udalo sie zbudowac czegos, co przetrwaloby tak dlugo, prawda? Ludzie uwazaja, ze odkryli to miejsce. I to tez prawda, no nie? Gora zostala nazwana Fauschlag - "Cios Piesci", chociaz, oczywiscie, my mamy na nia swoja wlasna nazwe. Nie nudze cie, co? Jezeli tak, po prostu mi powiedz, zebym sie zamknal - odwrocil sie z usmiechem, a potem jego usmiech zmienil sie w grymas. -Mam nadzieje, ze Litzenreich wie, co robi - mowil dalej przyciszonym glosem. - Bo w przeciwnym razie wszyscy wyladujemy po uszy w gownie. I nie tylko my, jak sadze. Zaluje, ze wspomnialem o karnawale, ale inaczej namowilby nas, zebysmy przeniesli cie do miasta inna droga. Slyszales o karnawale w Middenheimie? Na pewno slyszales, wszyscy na swiecie wiedza o karnawale! -Czy ty nigdy nie przestajesz mowic, Varsung? - zapytal Ustnar. - Jezeli juz tam nie umarl, zagadasz go na smierc. -Bardzo przyjemnie prowadzic kulturalna rozmowe z kims, kto nie narzeka. Ustnar powrocil na swoje miejsce za wozem, gdzie jechaly pozostale krasnoludy. Czlowiek o nazwisku Litzenreich podazal z przodu, zas Varsung powozil i wciaz mowil do milczacej, zakutej w zbroje postaci; Dwa konie ciagnely woz w strone miasta po dlugim, wijacym sie wiadukcie. Ruch na drodze byl ozywiony, jechaly wozy, karety, ludzie podazali na piechote oraz wierzchem. W miare zblizania sie do bramy, tempo stawalo sie coraz wolniejsze, az wreszcie wszyscy staneli Straznicy sprawdzali wszystkich pragnacych wejsc do Middenheimu. Wreszcie Litzenreich dotarl na czolo kolejki. Varsung zatrzymal woz tuz za nim, w cieniu wysokich murow miejskich. Przy bramie stalo dwoch straznikow. Jeden z nich przepuszczal przybyszow przez potezne wrota. Drugi leniwie spojrzal na woz, wbil wzrok w opancerzona postac siedzaca obok woznicy, a potem spojrzal na jezdzcow otaczajacych pojazd. -Skad jestescie? - zapytal. -Z Middenheimu. Jestem Litzenreich. Ci tam sa moimi pracownikami. Straznik skinal glowa. -Poznaje was wszystkich - powiedzial. - Poza tym w dziwnym ubranku. Kto to taki? Dlaczego sie ukrywa? -Kto? - spytala Litzenreich. -On. Ten w zbroi. -Poza toba nie ma tu nikogo w zbroi. Straznik sprawial wrazenie zdezorientowanego. Zamknal na chwile oczy, po czym je otworzyl. Potrzasnal gwaltownie glowa i popatrzyl na spizowa postac. -Za dlugo bylem na sluzbie - mruknal. Dal calej grupie znak, zeby jechac dalej. Znalezli sie w Miescie Bialego Wilka. -Niezly numer, szefie - zauwazyl Varsung. -Nic wielkiego - odparl czlowiek. - Mam nadzieje, ze nikt z Cechu nie zobaczy, co tu mamy. Skrec, gdy tylko znajdziesz spokojny zaulek, a potem bedziemy mogli schowac mojego goscia. -Wreszcie w domu - rzekl Ustnar. - Bede szczesliwy, kiedy zejde z tego cholernego konia. Nie przypuszczalem, ze sie nam uda. -Nigdy nie przypuszczasz - odparl Varsung. - Czasem mysle, ze bylbys szczesliwszy, gdybysmy nie wrocili. -Uwazaj, ty maly... -Maly!? Do kogo mowisz, konusie? -Przestancie sie klocic - rozkazal Litzenreich. - Mamy robote. To dopiero poczatek. Skrecili w waskie przejscie i tam sie zatrzymali. Wiezien zbroi poczul, jak przenosza go na tyl pojazdu, a potem zapanowala ciemnosc. Woz zaczal jechac dalej, grzechoczac na bruku zelaznymi obreczami kol. Po jakims czasie ruch ustal. Podniesiono go i zabrano z wozu. W dalszym ciagu bylo ciemno, w dalszym ciagu oslaniano go, ukrywano przed ludzmi z Middenheimu. Slyszal odglos butow na stopniach, przeklenstwa i sprzeczki, otwieranie i zamykanie drzwi, echo krokow w korytarzach i na schodach, znowu zamykajace sie i otwierajace drzwi, az wreszcie zapanowala cisza. Cisza, a potem ujrzal swiatlo, waski pasek blasku przenikajacy do wnetrza helmu. Lezal na plecach, patrzac na odlegly, brudny sufit. Nadal spopielal go ogien, choc jeszcze sie opieral plomieniom, ktore zdawaly sie obejmowac zarowno jego cialo, jak i dusze. Mimo to wciaz drzal, zmrozony nieziemskim lodem, trzymajacym go w bezlitosnym uscisku. Pochylila sie nad nim jakas twarz. Litzenreich. Zajrzal przez wizjer. -Mrugnij oczami. Zrobil, co mu kazano. Otwarcie i zamkniecie powiek bylo jedynym ruchem, ktory mogl wykonac. -No i co, szefie? -Nie wiem. Jest za ciemno. Podaj mi lampe i lustro. Odbite jasne swiatlo wpadlo do wnetrza helmu - zamrugal. Mrugal ciagle, aby dac znac temu czlowiekowi, ze wciaz znajduje sie w srodku, wciaz zyje, wciaz jest wiezniem. Wydalo mu sie, ze dojrzal w lustrze odbicie wlasnych oczu i widok ten cos mu przypomnial. Probowal uchwycic to wspomnienie, bylo jednak zbyt ulotne i zniknelo. -Tak. On tu jest. -Chcial pan powiedziec, szefie, ze to tu jest - Ustnar pochylil sie nad helmem. - A jezeli uda nam sie to wyciagnac, co zrobimy dalej? Bedziemy musieli to zabic. Rownie dobrze mozemy zrobic tak teraz, szefie, i oszczedzic sobie wielu klopotow. -Trzeba bedzie uzyc bardzo duzo spaczenia - oznajmil Litzenreich, nie zwracajac uwagi na krasnoluda. Obydwaj znikneli z pola widzenia najemnika. - Bede potrzebowal wszystkiego, co przywiezlismy. -Wszystkiego, szefie? -Nie martw sie, Ustnarze - rzekl Varsung. - Zawsze mozemy dostac wiecej od naszych stalych dostawcow. Pozostale krasnoludy rozesmialy sie. Poza Ustnarem. -Do roboty - rozkazal Litzenreich. - Do roboty! Lezacy wojownik slyszal, jak czlowiek i cztery krasnoludy krzataja sie po komnacie, slyszal odglos ostrzonego metalu, poczul zapach dymu z rozpalonego ognia. Sluchal, jak rozmawiaja ze soba przyciszonymi glosami, jakby obawiali sie, iz moze ich podsluchac. Probowal skupic sie na wszystkim, co sie dzieje, aby odwrocic uwage od rozrywajacych go na strzepy wiecznych cierpien. W miare jak uplywal czas, zdawal sobie sprawe, ze niektore jego zmysly wciaz jeszcze funkcjonuja. Nie uswiadamial sobie tego az do tej pory. Widzial, slyszal i czul zapachy. Zbroja nie byla w stanie calkowicie go zniszczyc. I mogl myslec. Kilka slow zostalo wypowiedzianych po krasnoludzku - zastanawial sie dlaczego je zrozumial. W przeszlosci znal krasnoludy, a zwlaszcza jednego. Ale kogo? Co w lustrach bylo tak waznego? Niemal widzial odbicie samego siebie w szklanej tafli trzymanej nad wizjerem. Samego siebie? -Jak juz wczesniej powiedzialem, mam zamiar uwolnic cie z tej zbroi Chaosu, w ktorej zostales uwieziony - powiedzial Litzenreich, spogladajac na najemnika. Chaos? Kolejne slowo, ktore wydawalo mu sie znajome, ale znaczenia ktorego nie pojmowal. -Gdyby byl jakis sposob podania ci srodka przeciwbolowego, aby ulzyc twym nieuniknionym mekom, chetnie bym to zrobil. Ale to chyba niemozliwe. Powinienem cie ostrzec, ze ten eksperyment przysporzy wiecej bolu tobie niz mnie - usmiechnal sie i wyprostowal. - Zaczynajmy. Do nozdrzy wojownika dotarl dziwny odor, zapach, ktorego nie mogl rozpoznac. Widzial cienie na suficie, zarysy osob poruszajacych sie wokol. Uslyszal zgrzyt, gdy cos przysuwano do miejsca, w ktorym lezal. Odniosl wrazenie, ze nieco sie sciemnilo. W jakis sposob go okrazano, ale wszystko znajdowalo sie poza jego ograniczonym polem widzenia. Slyszal narastajacy halas. Zobaczyl wielkie, lsniace urzadzenie opuszczane z lukowatego stropu. Wygladalo, jak jakis wykonany z metalu owad. Bylo podwieszone na szeregu lancuchow i lin, a z jego dolnej krawedzi wystawaly najrozmaitsze dzwignie. Podobne byly do metalowych szponow. Zatrzymaly sie kilka centymetrow nad jego cialem. Krasnoludy zaczely wsuwac jakies prety w bok dziwnego urzadzenia i przy ich pomocy poruszaly sztucznymi pazurami. Dzwignie zginaly sie w nierownym rytmie, zas szpony zwieraly i rozwieraly jak palce reki. Przedmiot przypominal osmionogiego pajaka, zawieszonego na pajeczynie lancuchow. Gdy wszystko juz wydawalo sie dzialac zgodnie z oczekiwaniami, rozlegl sie grzechot lancuchow, a stalowy pajak przesunal sie w bok i zniknal. Najemnik slyszal, jak Litzenreich wydaje krasnoludom polecenia i po chwili pajak powrocil na dawne miejsce. W kazdym metalowym szponie lsnil instrument - byly tam mlot i pila, dluto i noz, szczypce i srubokret oraz dwa urzadzenia, ktorych nie rozpoznal. Plonely zarem, ale w samym srodku kazdego z nich znajdowal sie punkt absolutnej czerni, calkowitej ciemnosci, ktora zdawala sie pochlaniac z najblizszego otoczenia cale swiatlo. Chcieli otworzyc go przy pomocy tych instrumentow. Nie, nie jego - spizowy pancerz. Ale przeciez to on byl spizowym pancerzem... Patrzyl z przerazeniem, jak pajak opuszcza sie jeszcze nizej, a jego metalowe ramiona poruszaja sie, kierujac trzymane narzedzia w strone wiezacego go pancerza. Wydawaly sie wgryzac w metal, w jego cialo, odrywajac spiz, zdzierajac z niego skore. Sadzil, ze wczesniej odczuwal bol. Byl on jednak niczym w porownaniu z tym, ktorego doswiadczal obecnie. Ogarnelo go cierpienie absolutne, wysublimowana esencja udreki. Mogl jedynie zamknac oczy, aby nie widziec wykonywanej na nim wiwisekcji. Ale nawet zamknawszy mocno oczy pelne zatrutych lez, widzial lsnienie mechanicznego owada wdzierajacego sie w glab jego ciala. Po raz pierwszy od wielu wiekow udalo mu sie wydac dzwiek, krzyk najstraszliwszego bolu. I uslyszal, jak odlegly glos mowi: - On nie zyje, szefie. Rozdzial osmy Wyzwolil sie od zbroi. Co wiecej, wyzwolil sie od wlasnego ciala...Czul, ze sie unosi. Ale kim byl? Czym byl? Czyms wiecej niz cialem, poniewaz wlasnie porzucil czesc siebie samego. Jego istota ulatywala z fizycznej formy. Nie mial oczu, ale mogl widziec. I to, co ujrzal, bylo nim samym - ludzkim ksztaltem w pancerzu. Zdawal sie unosic pod sufitem. Metalowy pajak powinien przeslaniac mu widok, a jednak mogl patrzec przez niego, choc nie mial oczu. Kilka kawalkow spizu zostalo oderwanych, odslaniajac znajdujace sie pod nimi cialo... Albo to, co bylo jego cialem. W dole lezaly pozbawione zycia zwloki. Niemal calkowicie pokrywal je pancerz, ale mogl widziec poprzez spiz, widziec wychudzona postac. Byla pokryta czerwona pajeczyna. Pod przezroczysta skora widnialy arterie. Postac byla otoczona metalowa tarcza, za ktora krylo sie czterech krasnoludow i czlowiek. Ten ostatni byl odziany w srebrna zbroje, krasnoludy zas mialy nalozone helmy i rekawice z metalowej plecionki. Krasnoludy poruszaly dzwigniami, sterujacymi szponami pajaka, w ktorych tkwily przyrzady. Krasnoludy mogly obserwowac wykonywane przez siebie czynnosci jedynie posrednio, spogladajac w system luster wysunietych poza metalowa przegrode. Jarzace sie urzadzenia z czarnymi punktami w dalszym ciagu zdejmowaly spizowe plyty z jego ciala. Ale cialo to nie zylo. On nie zyl. Juz nie czul bolu. Nie czul niczego, poniewaz nie odbieral fizycznych bodzcow. Ale jego zmysly nie byly juz tylko fizyczne. Nie ograniczalo go to, co moglo odczuwac ludzkie cialo. Cialo bylo martwe, ale nie on sam. Byl czyms wiecej, o wiele wiecej niz tylko cialem. Jego istota przetrwala, to ona stanowila podstawe istnienia. Istniala jeszcze zanim przyszedl na swiat i zostala uwieziona w chwili narodzin - tak jak jego fizyczne cialo zostalo uwiezione w spizowym pancerzu. Teraz cialo bylo wolne, chociaz nastapilo to zbyt pozno. Uwolnienie zabilo jego smiertelne wcielenie. Ale takze oswobodzilo dusze. Spojrzal w dol na cos, co od tak dawna bylo jego czescia, na cialo i kosci, dzieki ktorym zamieszkiwal w materialnym swiecie. Porzucil je bez zalu, z rowna latwoscia, jak kiedys zrzucal niepotrzebne ubranie. Nie bylo juz zadnego polaczenia miedzy ludzka forma, ktora zamieszkiwal, a prawdziwa forma bytu. Uniosl sie wyzej, bez trudu przedostajac sie przez lukowate sklepienie, jeszcze wyzej, przez skale, przez stojace na niej budynki, przez sufity, mansardy i krokwie, wzbil sie w powietrze, wyzej i wyzej. W dole lezalo Middenheim, miasto wykute w zboczu gory. Przypominalo fortece dla lalek. Drogi i wioski, rzeki i lasy, rozposcieraly sie pod nim jak zywa mapa. Daleko ponizej widzial setki, tysiace drobnych ruszajacych sie punkcikow. To byli ludzie, tacy sami jak on kiedys, za zycia. I, jak kiedys, nie mialy zadnego znaczenia. Gdy wyrwal sie z ciala, uwolniona zostala rowniez jego pamiec. Przypomnial sobie. Przypomnial sobie Wilka. To wlasnie Wilk powiedzial o Middenheimie. Teraz w jego pamieci pojawil sie rowniez krasnolud, ktory nauczyl go walczyc toporem oraz podstaw jezyka wlasnej rasy. I przypomnial sobie Krysten. Wlasnie dlatego scigal wrogie armie, ktore zniszczyly kopalnie i zgladzily prawie wszystkich mieszkancow osady. Poszukiwal dziewczyny. Z tej wysokosci, dzieki odzyskanym i wyostrzonym zmyslom, moglby bez trudu odnalezc Krysten - jezeli jeszcze zyla. Ale po co? Mial wspomnienia o dziewczynie, ale nie byly one jego wspomnieniami. Posiadal teraz inna, prawdziwa pamiec Duchowego Swiata. I tu teraz bylo jego miejsce. Wreszcie, uwolniony z ziemskich wiezow, zaczal wznosic sie coraz szybciej i szybciej. Obserwowal, jak krajobrazy zmniejszaja sie i oddalaja coraz bardziej, zobaczyl pod soba cale Imperium. Mogl nawet odnalezc spustoszone miejsce po wsi, w ktorej spedzil wieksza czesc zycia. Ale nie mialo to zadnego znaczenia - juz nie mialo. Ujrzal Kislev i jego polnocne granice oznaczone nienaturalnymi polaczeniami barw tam, gdzie zaczynaly sie Pustkowia Chaosu. Morze Szponow, Morze Srodkowe, Wielki Ocean Zachodni, Morze Poludniowe, blekit, ktory z trzech stron zamykal zielen i braz ladow Starego Swiata. Widzial to wszystko, a nawet wiecej, w tym rowniez ziemie, ktore nie byly umieszczone na zadnej mapie lub byly umieszczone niewlasciwie przez kartografow, opierajacych sie jedynie na opowiesciach podroznikow. Szybowal wyzej i wyzej, ponad najbardziej odleglymi z odleglych krajow, ponad basniowymi kontynentami, wyspami, ktore nigdy nie zostaly nazwane, nigdy nie zostaly odkryte, ponad nieznanymi morzami i zaginionymi oceanami. Byly niczym. Caly swiat, cala ta cudowna kula byla jedynie ziarnkiem piasku. Wzniosl sie nad planete i dwa malenkie ksiezyce - pylki krazace wokol ziarnka piasku. Mknal dalej niz wisialo slonce, ktore bylo niczym wiecej jak iskra rodzaca plomien. Dalej, szybciej, wyzej, obok dalszych nic nie znaczacych punktow swiatla, innych nieslychanie malych i niezliczonych slonc. Do serca wszechswiata - i jeszcze dalej, poza wszystkie odleglosci, poza caly czas, az miliard gwiazd stanie sie jednoscia. A potem on sam wyblaknie i rowniez zniknie. Byl sam w absolutnej pustce. Zagubiony w wiecznej samotnosci. W calkowitej ciemnosci, bez zadnego punktu odniesienia. Pozwolil sobie na wieczne unoszenie, dryfowanie po nieskonczonym, widmowym kosmosie. Ale odkryl, ze nie moze istniec absolutna nicosc. Poza wiecznoscia, dalej niz nieskonczonosc, czul jak nieublaganie przyciaga go jego wlasny gatunek, jego prawdziwy poczatek. Do oceanu umyslow, morza dusz... Blysk swiatla zblizajacy sie coraz bardziej, ogromniejacy, rozrastajacy sie, rozsypujacy na oddzielne gwiazdy. Kolejna galaktyka. Wszechswiat martwych. Ale to nie gwiazdy. To byly duchy, prawdziwa istota istnienia. Tutaj mieszkaly istoty bez istnienia. Przypomnial sobie, ze bywal tu juz wczesniej. Wiele razy, niezliczona ilosc razy. Okresy uwiezienia w materialnym ciele byly niczym w porownaniu z czasami, kiedy zamieszkiwal w wymiarze bez materii, wiecznosci bez konca. A jednak nie bylo to miejsce pokoju, wypoczynku. Pokoj i stan spoczynku byly niemozliwe. Mogly oznaczac jedynie entropie i absolutny rozklad, calkowita nieobecnosc - brak wszystkiego. I nie moglo byc absolutnej pustki. Poza nicoscia zawsze bylo cos jeszcze. Jak w fizycznym zyciu, w ktorym zostal uwieziony, rowniez tutaj istnialy konflikt i walka. Niektore duchy latwo bylo zwyciezyc i zniszczyc, inne tworzyly sojusze, by pokonac swoich nieprzyjaciol, a dzialajac w ten sposob przyczynialy sie do powstawania nowych wrogow. Niebosklon kolysal sie i wrzal, zawsze niespokojny. Istnieli tu zwyciezcy i przegrani, niemal jak nieistnienie bylo odbiciem materialnego swiata, gdzie zycie trzymalo, jako zakladnikow, tak wiele duchow. Podobienstwa poszukiwaly sie i laczyly w wieksze calosci, potezne i przeciwstawne sily o niezwyklej mocy. Kazda z nich byla calkowicie wrogo nastawiona do wszystkich innych tego rodzaju skupisk. Nie nalezal do zadnej z tych wiekszych istot, a jednak nie byl juz calkowicie niezalezny. Jedynie z jednosci pochodzila sila niezbedna do zwyciezania negatywnych mocy. Uswiadomil sobie, ze jest przyciagany przez jedna z mniejszych podstawowych form. Czujac, jak cieplo uroku zwieksza sie w miare zblizania sie do zrodla mocy, pedzil w strone centrum swojego pozadania. I zatrzymal sie! A potem nagle zaczal sie cofac, byl odciagany wbrew wlasnej woli, odrywany od swojego prawdziwego przeznaczenia. Walczyl i zmagal sie, ale bez skutku. Powoli, ale nieublaganie wleczony byl przez nieskonczonosc tam, skad przybyl. Predkosc zwiekszala sie, przyspieszal coraz bardziej i w mgnieniu nie istniejacego oka istota, ktora byla jego spelnieniem, zniknela. Byl odrywany z jeszcze wiekszym pospiechem niz wczesniej podazal poza granice wszechswiata. Lecial przez puste szczeliny przestrzennej matrycy. Byla to predkosc bez odleglosci, bez ograniczenia czasowego, bez iluminacji. Az nagle - pojawilo sie swiatlo. Migoczace gwiazdy popedzily ku niemu, ogarnely go, pociagnely ku sobie z jeszcze wieksza predkoscia. W koncu zauwazyl, ze kieruje sie prosto ku jednej gwiezdzie, jednemu swiatu. I wtedy uswiadomil sobie straszliwa prawde, o ktorej staral sie nie myslec... Widzial swiat, w ktorym tak niedawno zyl. Odszedl na eony, na nieskonczonosc - nawet w kosmicznych kategoriach - na odleglosc i czas, gdzie galaktyki umarly i urodzily sie znowu. Pamietal, pamietal wszystko. Swoje zycie i smierc. I wszystko, co wydarzylo sie pomiedzy tymi punktami granicznymi. Wiezila go spizowa zbroja, a potem zginal w cierpieniach. Cierpienie... Materialne zycie oznaczalo cierpienie. Od narodzin do smierci istnial jedynie bol i cierpienie. Przypomnial sobie. Bylo to zaledwie kilka lat zycia - zaledwie chwila, jezeli mierzyc te sprawy we wlasciwej skali - a jednak ich trwanie zdawalo sie byc wieczne. Pamietal. Urodzil sie w wiosce polozonej wsrod lasow, tam wyrastal, uczyl sie poslugiwania lukiem - swa pierwsza bronia. A potem napad na wies. Odszedl wczesniej i dzieki temu uniknal smierci, ale Evane zostala. Gdy powrocil, wszystko bylo zniszczone przez gobliny. Odnalazl swoja pierwsza milosc albo raczej to, co z niej zostalo. Napastnicy zabrali glowe odcieta od jej tulowia. Pamietal. Pamietal. Pedzil w dol, przyciagany przez niewidzialna line zycia, ktora tak bardzo chcial przeciac, ale ktorej sile nie mogl sie sprzeciwic. Z powrotem, z powrotem, coraz dalej od wolnosci, z powrotem do wiezienia ciala. I, jak nowo narodzony w chwili przyjscia na swiat, krzyknal zarowno z wyzwaniem, jak i poczuciem kleski. Rozdzial dziewiaty Konrad wrzasnal.-Ach! - odezwal sie czyjs glos. Otworzyl oczy i natychmiast zorientowal sie, ze z jego wzrokiem cos jest nie w porzadku. Mogl patrzec, ale wszystko wydawalo sie nieco odmienione, chociaz nie byl pewien na czym polegala ta zmiana. Pochylala sie nad nim jakas postac. Byl to Litzenreich, widzial go wyraznie. -Mialem wlasnie oglosic, ze eksperyment sie powiodl, chociaz, niestety, jego obiekt zmarl - rzekl Litzenreich. - Wyglada na to, ze musze zmienic opinie. Wciaz znajdowali sie w pomieszczeniu, w ktorym krasnoludy zaczely zdejmowac spizowa zbroje. Z wielkim wysilkiem Konrad spojrzal w dol, uswiadamiajac sobie, ze to pierwszy ruch, ktory od tak dawna jest w stanie wykonac. Pancerz zniknal, ale gdy najemnik zobaczyl siebie, jeknal. Cialo mial do tego stopnia wychudzone, ze wlasciwie nie przypominalo jego wlasnego - niewiele roznilo sie od szkieletu obciagnietego skora. Czy rzeczywiscie skora? Tors i konczyny byly tak czerwone, ze sprawialy wrazenie jakby razem z pancerzem odarto je do zywego miesa. Otworzyl usta, zeby sie odezwac, ale nie byl w stanie wymowic ani slowa. Jego wargi zdawaly sie byc sparalizowane. -Bardzo cierpiales - powiedzial Litzenreich. - Albo raczej bardzo bys cierpial, gdybym ci nie podal usmierzajacego bol naparu, widzac, ze wciaz jeszcze zyjesz. Nie probuj mowic ani sie poruszac. Bedzie na to jeszcze duzo czasu. Twoje cialo musi sie odnowic, a ty powinienes odzyskac sily. Nadejdzie pora na rozmowy. Konrad zdawal sobie sprawe, ze krasnoludy poruszaja sie po zaciemnionej komnacie, rozmontowujac sprzet - slyszal dzwiek rozlaczanych metalowych czesci... W gorze widzial przypominajace pajaka urzadzenie, ktorego szpony zdjely z niego spizowe blachy. Moglo minac zaledwie kilka krotkich chwil, a jednak wydawalo mu sie, ze opuscil ziemie na cala wiecznosc. Ale czas byl czyms wzglednym. Mozna go bylo rozciagac i sciskac, znieksztalcac i zmieniac. W okresie jego podrozy w nieskonczonosc, tutaj, w swiecie ludzi, eon wydawal sie byc zaledwie sekunda. Znowu tkwil w swoim ciele, chociaz przypuszczal, ze gdy byl uwieziony w zbroi nie bylo ono jego wlasnoscia. Niedawne metafizyczne przezycia juz zaczynaly przypominac sen. Rzeczywistosc byla tutaj, a wszystko, co dzialo sie wowczas, gdy byl nieprzytomny, stanowilo jedynie ulude, w ktorej jego umeczony umysl szukal ucieczki od cierpien ciala. Nieprzytomny? A moze rzeczywiscie umarl na kilka sekund. Czy jego serce sie zatrzymalo - i znowu zaczelo bic? Probowal sie skupic, zapisac w mysli wszystko, co mogl sobie przypomniec z tej epickiej, nadnaturalnej podrozy. Bedzie musial porozmawiac o tym pozniej z kims, kto zdola zinterpretowac jego wspomnienia... Byl jednak pewien, ze to, co ostatnio zapisalo sie w jego pamieci, nigdy sie nie zatrze. Najwidoczniej przypominal sobie wczesniejsze formy istnienia. A jednak jego wspomnienia byly pogmatwane, nie w pelni dokladne. Wydawalo mu sie bowiem, ze jednak mial rodzicow. Rodzicow, ktorych znal. Chcialby miec szanse glebszego zanurzenia sie w warstwy pamieci, poniewaz mogl teraz dotrzec dalej niz kiedykolwiek. Gdyby mogl wiecej sobie przypomniec, daloby mu to wazna wskazowke na temat jego tajemniczej przeszlosci. I nagle zdal sobie sprawe, ze wspomnienia juz nie byly zapisem jego przeszlosci, ale dotyczyly kogos zupelnie innego. W okresie gdy Konrad nie mial rodzicow, ta inna osoba ich miala. Jego wczesne lata byly pod wieloma wzgledami niezwykle podobne do tych, ktore sobie wyobrazil - na przyklad sposob, w jaki napadnieto i zniszczono wioske. Z ta tylko roznica, ze tak chyba starto z powierzchni ziemi sasiednia wioske. A takze, ze napastnikami byly gobliny, a nie horda zmutowanych zwierzoludzi. I w czasie napadu zginela nie Elyssa, ale ktos o imieniu Evane. Imie to mocno utkwilo w jego pamieci. Nigdy dotad go nie slyszal i nie wiedzial, do kogo moglo nalezec. Dlaczego wydawalo sie odgrywac tak wazna role w jego wspomnieniach? Albo wspomnieniach kogos innego... -Dobrze sie toba zaopiekuje - mowil dalej Litzenreich. - Po trudach, jakie sobie zadalem, zal by cie bylo teraz utracic. Przesunal palcami po dlugiej brodzie, z satysfakcja kiwajac glowa. Choc w jego niechlujnie ulozonej brodzie widac bylo pasma siwizny, mial chyba zaledwie okolo czterdziestu lat. Konrad domyslal sie, ze Litzenreich jest czarownikiem. Tylko mag mogl go uwolnic z wiezienia, jakim stala sie zbroja. Zaiste, jedynie mag byl w stanie zwyciezyc spizowego wojownika. Konrad znajdowal sie obecnie w jego krolestwie, podziemnym schronieniu wykutym w trzewiach gory, gleboko pod zamieszkana czescia Middenheimu. Czego Litzenreich od niego chcial? Na pewno bedzie musial zaplacic odpowiednia cene za swoja wolnosc. Mag oczekiwal nagrody. Konrad zdawal sobie sprawe, ze nie chodzi tu o pieniadze. Z cala pewnoscia Litzenreich oczekiwal innego rodzaju zaplaty. Ceny wyznaczane przez czarodziejow zawsze byly okreslane w innej walucie niz zwykla, brzeczaca moneta. Uciekl przed Kastringiem, by zostac uwiezionym w spizowej zbroi. Czy znowu zmienil jedna niewole na druga? Mogl byc pewien tylko tego, ze w tej chwili jest calkowicie bezradny - moze z powodu oslabienia albo pod wplywem lekarstwa podanego mu przez Litzenreicha - Przede wszystkim - oswiadczyl Litzenreich - musze przeniesc cie z mojej pracowni. - Wezwal dwa krasnoludy. - Zabierzcie go do ostatniego pokoju we wschodnim korytarzu. Badzcie bardzo ostrozni. -Cokolwiek rozkazesz, szefie - oznajmil Varsung. Razem z drugim krasnoludem polozyli Konrada na stole zaopatrzonym w kolka, po czym powiezli go niskimi i waskimi korytarzami. Litzenreich szedl przodem, az wreszcie otworzyl drzwi na koncu najnizszego i najwezszego tunelu. Varsung wszedl do srodka i zapalil lampe, wiszaca na haku, wbitym w skalna sciane malego pokoiku. Konrad zostal wwieziony do srodka i umieszczony na lezacym na podlodze sienniku. -Sprowadz Gertraut i Rite - rozkazal Litzenreich i drugi krasnolud odszedl. - Zapal ogien - dodal po chwili i Varsung podszedl do kominka, by spelnic polecenie. -Tu jest zimno - oznajmil czarownik - a ty musisz lezec bez przykrycia. Tylko w ten sposob twoje rany beda sie goily. Wymagasz stalej opieki. Ktos bedzie przy tobie caly czas i wezwie mnie, jezeli okaze sie to niezbedne. Do pokoju weszly dwie kobiety. Obie byly szczuple i jasnowlose. Gdy Litzenreich udzielal im polecen, uwaznie przygladaly sie Konradowi. Mag tlumaczyl im cos cicho i dlatego Konrad nie doslyszal ani slowa. Potem czarodziej jeszcze raz spojrzal na chorego i wyszedl. Varsung skinal Konradowi glowa, podniosl kciuk w starym krasnoludzkim gescie pomyslnosci i podazyl za Litzenreichem. Drzwi zostaly zaryglowane od zewnatrz. Konrad powrocil do dawnego ciala, ale byl bezradny jak nowo narodzone dziecko - i tak tez go traktowano. Nie mogl zajmowac sie soba i dlatego Gertraut i Rita wszystko robily za niego. Czas mijal bardzo wolno. Gleboko pod ziemia nie mial swiadomosci mijajacych godzin i dni. Zmienialy sie tylko jego opiekunki. Slyszal wtedy odsuwanie ciezkiego rygla, otwieranie drzwi, a potem dziewczyny sie zastepowaly. Jezeli ktoras potrzebowala pomocy kolezanki, wzywala ja, pociagajac za sznur, ktory uruchamial umieszczony na korytarzu dzwonek. Karmily go, myly, podawaly leki usmierzajace bol. Dziwne, ale w miare jak skora odrastala na ciele, cierpienia sie zwiekszaly. Odnosil wrazenie, ze skora staje sie nowa klatka, taka sama, jaka dawniej byla spizowa zbroja. Z ta tylko roznica, ze jest zbyt mala na jego cialo. Poczatkowo nie mogl sie poruszac. Dziewczyny, zmieniajac sie, za kazdym razem ukladaly go na sienniku w innej pozycji. Wychodzaca zabierala ze soba koc, na ktorym lezal - zaplamiony krwia, plynaca z otwartych ran. W miare jak odzyskiwal sily, a kosci przestawaly mu sterczec przez skore, uwazal, aby nie poruszac sie samodzielnie. Nie chcial, aby Litzenreich wiedzial, ze wraca do zdrowia. Konrad dokonal jednego waznego odkrycia, zwiazanego z funkcjonowaniem wlasnych zmyslow. Szybko zorientowal sie, ze z jego oczami cos jest nie w porzadku. Mylil sie jednak. Bylo zupelnie na odwrot. Teraz mial idealny wzrok. Do tej pory kazde jego oko widzialo nieco inaczej. Lewe posiadalo umiejetnosc widzenia przyszlosci. Moglo ostrzegac przed niebezpieczenstwem, dostrzegajac przyszle zdarzenia. Wlasciwosc ta stawala sie coraz bardziej nieprzewidywalna i przypadkowa, az w koncu byla raczej utrudnieniem niz pomoca. A teraz juz jej nie bylo. Czy mial na to dowod? A czy moze istniec dowod utracenia jakiejs umiejetnosci? A jednak byl pewien, ze juz nie potrafi przewidywac niebezpieczenstwa. Kiedy zniknela? W czasie uwiezienia w zbroi mial wrazenie, ze pozostal mu jedynie wzrok. Byc moze nawet i on zostal mu odebrany. Albo utracil dar w momencie zdejmowania spizu. Albo w czasie wyzwolenia z ciala... Bez wzgledu na to, kiedy i jak sie to stalo, Konrad byl zadowolony. Od chwili, gdy zdal sobie sprawe, ze inni nie potrafia przewidziec niebezpieczenstwa tak jak on, czul sie niepewnie. Nikt inny nie posiadl takich umiejetnosci. Dlaczego wlasnie on otrzymal dar, ktory pod pewnymi wzgledami przypominal mutacje. A wiekszosc mutacji wiazala sie ze zwierzolakami. Stwory te byly zdeformowane i zle, zas jego wlasny talent wydawal mu sie podobnie skazony... Od tej chwili musi liczyc jedynie na swoje piec zwyklych zmyslow oraz na umiejetnosci, ktore nabyl w zyciu. Postanowil, ze przy pierwszej sposobnosci skorzysta z nich, aby zrealizowac swoj cel. Uciec. Nie mial pojecia, co czarownik dla niego szykuje, ale wcale nie mial ochoty sie tego dowiadywac. Litzenreich odwiedzal go od czasu do czasu, tak samo jak Varsung. Probowali wywolac u niego jakas reakcje, ale bez skutku. Konrad nawet nie przyznawal sie, ze ponownie jest w stanie mowic. Po prostu lezal nieruchomy i milczacy. Mogl jedynie rozmyslac. Najczesciej zastanawial sie nad przeszloscia - i jego wlasna, i ta tajemnicza, zapisana w falszywych wspomnieniach... *** Potrzebowal jedynie ulamka sekundy. Wiedzial, ze musi byc czujny, poniewaz odpowiednia chwila nastapi - i w koncu tak sie stalo.Najlepiej byloby sprobowac uciec, gdy zamienialy sie Gertraut z Rita, ale wtedy nigdy nie byly same. Jeden z krasnoludow zawsze im towarzyszyl, pilnujac drzwi. Uslyszal dzwiek odsuwania rygla, chociaz Gertraut zaledwie godzine wczesniej zaczela dyzur. Wszedl Varsung. Za kazdym razem, gdy pojawial sie on lub Litzenreich, jeden z pozostalych krasnoludow zawsze stal na zewnatrz, w korytarzu. Tym razem tunel byl pusty. Byla to jedynie polowiczna szansa, ale dla Konrada az nadto wystarczajaca. Varsung stal odwrocony tylem do niego i rozmawial z Gertraut. Konrad usiadl szybko, odwrocil sie i chwycil za rekojesc miecza krasnoluda. Gdy tylko ja ujal, kopnal obydwiema nogami, odrzucajac Varsunga na bok. A potem zerwal sie, wyskoczyl za drzwi i skrecil w korytarz. Ale, nie wiadomo dlaczego, nogi ugiely sie pod nim i upadl na ziemie. -Ciesze sie, ze juz mozesz sie ruszac - oznajmil stojacy w odleglosci kilku metrow Litzenreich. Konrad w dalszym ciagu trzymal miecz Varsunga, ale nie stawial oporu, gdy krasnolud wyjmowal mu go z dloni. Zdal sobie sprawe, ze zostal wyprowadzony w pole. Wiedzieli, ze nie jest az tak slaby. Okazalo sie jednak, ze jest o wiele bardziej wyczerpany niz sam przypuszczal. Wstal wolno, czujac jak kreci mu sie w glowie. -Czego ode mnie chcesz? - zapytal. -Czego ode mnie chcesz? - powtorzyl czarownik. - Tylko tyle? To wszystko? Nic innego nie masz mi do powiedzenia? Na przyklad: "Dziekuje, ze mnie uratowales?" Slowo wdziecznosci. Czy kiedys je slyszales? Czy istnieja tam, skad pochodzisz? Konrad oparl sie o sciane i powoli skinal glowa. -Jak sie nazywasz? - zapytal Litzenreich. -Konrad. -Skad jestes? -Z wioski polozonej w odleglosci kilku dni drogi stad, ale przez piec lat bylem w Kislevie. -Zabierzcie go z powrotem do srodka - rozkazal Litzenreich. Varsung i Gertraut pomogli Konradowi wejsc do pokoju i posadzili go na sienniku. Gertraut nalala do kubka wody. -Nie macie jakiegos piwa? - zapytal Konrad. - Mam dosyc wody. -Sadze, ze wlasnie wydobrzal, szefie - powiedzial z usmiechem Varsung. -Na to wyglada - Litzenreich wszedl do pokoju. - Zostawcie nas. I przyniescie mu troche piwa. Krasnolud i dziewczyna wyszli. Drzwi zostaly zamkniete, ale rygla nie zasunieto. Litzenreich, jako mag, nie potrzebowal rygli, aby dalej wiezic Konrada. Czarownik usiadl na jedynym krzesle. Zaczeli na siebie patrzec. Konrad w koncu odwrocil wzrok, nie chcac zostac zahipnotyzowany. -Dziekuje - odezwal sie wreszcie, chcac przerwac cisze. I, jakby to byl umowiony sygnal, wrocila Gertraut, podala Konradowi kufel pelen piwa i wyszla. -Czego od ciebie chce? - odezwal sie Litzenreich, powtarzajac wczesniejsze pytanie Konrada. - Niczego. Konrad wpatrywal sie w niego uwaznie. Byl bardziej podejrzliwy niz kiedykolwiek. Czarodziej musial czegos chciec. Otarl usta grzbietem dloni. -Niczego? -Kiedy ostatecznie wyzdrowiejesz, bedziesz mogl swobodnie odejsc. -Swobodnie? Dlaczego wiec, skoro jestem wolny, drzwi zawsze byly zamkniete? -Nie chcialem, zeby stala ci sie jakas krzywda. Tylko o to chodzilo. Co sie stalo, gdy przed paroma minutami stad wypadles? Przewrociles sie. Jeszcze nie odzyskales sily do tego stopnia, aby moc odejsc. Gdy tak sie stanie, prosze bardzo. -Moge normalnie odejsc? -Tak, chociaz ten pomysl moze sie okazac nie najlepszy. -Dlaczego? -Dobrzy obywatele Middenheimu zapewne niezbyt milo potraktuja nagiego mezczyzne spacerujacego po ulicach. Straz aresztuje cie, a zapewniam, ze ich goscinna jest o wiele mniej sympatyczna niz moja. -Moglbys mi dac lub pozyczyc jakies ubranie. -Nie sadze. Chyba juz dosc dla ciebie zrobilem, nie uwazasz? Przeciez nie jestes zebrakiem i nie bedziesz prosil mnie o nic wiecej. Poza tym mam pewnosc, ze nie jestes zlodziejem i nie okradlbys mnie, zwlaszcza po tych wydatkach, ktore ponioslem, aby cie ocalic. -Czy chcesz, zebym ci zwrocil koszty? -Wcale nie. Jak sadze, nie masz srodkow finansowych. -Nie chcesz pieniedzy, ale czegos innego. Czego? Litzenreich wzruszyl ramionami. -Jeszcze nie mam pewnosci. Jeszcze nie. Ale wiem, ze jestes honorowym czlowiekiem. Wyswiadczylem ci wielka przysluge - przynajmniej tak mi sie wydaje. Nie miales chyba ochoty pozostawac w tej spizowej zbroi, prawda? Konrad skinal glowa. Przypuszczal, ze mag juz wie, czego chce w zamian, ale nie bylo sensu domagac sie od niego odpowiedzi, ktorej najwyrazniej nie mial ochoty udzielic. -W jaki sposob wysadziles mnie z siodla spizowego konia i wydobyles ze zbroi? -Dwa pytania, ale niemal ta sama odpowiedz - Litzenreich wstal. - Czuje jednak, ze musisz odpoczac po niedawnym wysilku. Omowimy te sprawe nieco pozniej. A tymczasem - czy jest cos, czego bys pragnal? Konrad zastanawial sie przez chwile, zanim odpowiedzial: -Moze ksiazke? Nudzi mnie bezczynnosc. Chcialbym cos poczytac. Czarownik uniosl brew. Najwyrazniej fakt, ze Konrad umie czytac, wywarl na nim wrazenie. -Jakiego rodzaju ksiazke? Poezje? Cos naukowego? Geografia? Filozofia? Historia? -Historia. -Wybiore ci cos z biblioteki - Litzenreich wyszedl z pokoju i zamknal drzwi. Ale nie zasunal rygla. Po raz pierwszy Konrad byl sam. Po jakims czasie wszedl Varsung. Niosl troche ubran, a takze trzy ksiazki. -Dziekuje - rzekl Konrad. - dziekuje za... -Za co? - krasnolud zmarszczyl brwi. -Za zauwazenie, ze zyje. -Ach, tak! Kiedy tylko zobaczylem twoje oczy, wiedzialem, ze tam jest cos zywego - potarl plecy w miejscu, gdzie kopnal go Konrad i skrzywil sie - Niemal zaluje, ze zauwazylem. Krasnolud wiele ryzykowal, pozwalajac Konradowi odebrac sobie miecz. Nie wiedzial przeciez, czy nie zostanie nadziany na wlasne ostrze. Varsung spostrzegl, ze Konrad spoglada na rekojesc miecza. Usmiechnal sie. Dobyl bron prawa reka, a potem wbil ostrze w lewa dlon! Ale gdy tylko sztych dotknal skory, cala klinga rozsypala sie jak stluczone szklo. -Chcialbym, zeby Litzenreich byl zbrojmistrzem wszystkich moich przeciwnikow! - rozesmial sie. A wiec nie bylo zadnego ryzyka. Czarownik przygotowal ten miecz, aby schwytac Konrada w pulapke. Powinien byl sie domyslic - krasnoludy zazwyczaj uzywaja toporow. -Moje oczy - odezwal sie Konrad, przypomniawszy sobie nagle. - Jakiego sa koloru? Varsung spojrzal na niego podejrzliwie. -To zaden podstep - zapewnil go Konrad. - Chce wiedziec, jakiego koloru sa moje oczy. Krasnolud wzial lampe i przysunal sie blizej. Skierowal swiatlo na twarz Konrada i po kolei przyjrzal sie kazdemu oku. -Sa... rozne - powiedzial. - Poczatkowo robia wrazenie takich samych, zielonych. Ale lewe jest bardziej zolte, niemal zlote. Konrad skinal glowa. Widzial obydwoma we wlasciwy sposob, ale jednak nie byly identyczne. W dalszym ciagu mialy inna barwe. -Musze isc - oznajmil Varsung. - Jezeli bedziesz czegos potrzebowal, po prostu otworz drzwi i krzyknij. Konrad obserwowal jak wychodzi, a potem wzial do reki trzy ksiazki i odczytal tytuly wytloczone na skorzanych oprawach. Tytul jednej brzmial: "Podzielone Imperium", drugiej: "Lata Rozpaczy: Wampirza Cesarzowa". Trzecia nazywala sie po prostu "Sigmar". Wybral trzeci tom i blizej przysunal lampe. Jedna z niewielu ksiazek dostepnych na pograniczu byl obszarpany egzemplarz innej biografii Sigmara Mlotodzierzcy. Konrad czytal ja kilkakrotnie, chociaz brakowalo w niej wielu kartek. Otworzyl ksiazke na jednej z pierwszych stron, a potem zaczal wracac do poczatku sagi. Ale gdy jego oczy leniwie przebiegaly po linijkach, jednym z pierwszych slow, jakie zauwazyl, bylo znajome imie. Brzmialo ono Evane... *** Konrad czytal o tym, o czym dotad nie mial pojecia.Wiedzial, ze Sigmar urodzil sie dwa i pol tysiaca lat temu. Byl synem Tafala, wodza plemienia Unberogenow. Zyl w ufortyfikowanej wiosce na poludniowym skraju Wielkiego Lasu. Nie zdawal sobie natomiast do tej pory sprawy z tego, ze w poblizu znajdowala sie jeszcze jedna wies. Jej przywodca, a nazywal sie Quant, byl wasalem Tafala i wlasnie on nauczyl Sigmara poslugiwania sie lukiem. Quant mial syna o imieniu Errol, a takze corke, Evane. Trojka dzieci dorastala wspolnie w wielkiej przyjazni i, w miare uplywu lat, Sigmar i Evane stali sie sobie jeszcze bardziej bliscy. Postanowiono, ze pobiora sie, gdy oboje osiagna odpowiedni wiek. Ale wtedy wlasnie gobliny zaatakowaly wies Quanta... Sigmar pierwszy dotarl do wioski, poniewaz bedac na polowaniu dostrzegl zlowrozbny slup dymu. Cala osada zostala spladrowana i zniszczona, a wszyscy jej mieszkancy wymordowani. Odnalazl cialo Evane, ale obrzydliwi napastnicy zabrali jej glowe jako koszmarne trofeum. Konrad uswiadomil sobie, ze to ponure wydarzenie mialo zasadniczy wplyw na dalsze zycie Sigmara. Dlatego wlasnie stal sie tak zaprzysieglym wrogiem zielonych hord i poswiecil sie ich zniszczeniu. Prowadzil jednoosobowa wojne z tymi monstrami, a z czasem stworzyl armie, ktora przyrzekla bogom zwyciezyc gobliny i wypedzic je ze znanego swiata. Konrad nie slyszal o Evane do chwili swojej dziwnej wizji, kiedy to zdawal sie powracac z nieskonczonej podrozy przez wszechswiat. Ale dlaczego mialby snic o osobie, ktorej nie znal? Musial gdzies uslyszec jej imie, moze od gawedziarza, ktory pewnej nocy na kislevskiej granicy opowiadal te slynna historie. Moze dlatego we snie pomylil legende o Sigmarze z wydarzeniami wlasnego zycia. Atak na rodzinna wies, w czasie ktorego zginela Elyssa, byl przeciez bardzo podobny. Jednak on nie odnalazl bezglowych zwlok Elyssy. Pomyslal o Krysten, ktora na pewno juz nie zyla. Zycie na pograniczu bylo krotkie. Utracil tam tak wielu dobrych ludzi, tak wielu przyjaciol. Probowal sobie wmowic, ze Krysten nie roznila sie niczym od towarzyszy walki - dzieki temu wytlumaczeniu jej utrata mogla byc latwiejsza do zniesienia - ale wiedzial, ze to nieprawda. Konrad czytal dalej, probujac zatracic sie w epickiej opowiesci o Sigmarze. Doprowadziwszy do sojuszu swoich czlowieczych legionow z krasnoludami, odwiecznymi wrogami goblinow, Sigmar ostatecznie zwyciezyl zielonoskore hordy w bitwie na Przeleczy Czarnego Ognia. Tam wlasnie Sigmar zdobyl swoj przydomek - "Mlotodzierzca" - niszczac mnostwo ohydnych istot swym legendarnym mlotem bojowym, Ghalmarazem. Pod pewnymi wzgledami, jak uswiadomil sobie Konrad, jego wlasne zycie przypominalo losy Sigmara. Evane i Elyssa zostaly zamordowane przez gobliny lub zwierzolaki. Obie byly ofiarami nasilenia wrogich dzialan nieludzkich sil. Sigmar zyl w jednym z najgwaltowniejszych okresow w historii znanego swiata, a w chwili obecnej konczyla sie kolejna era wzglednego spokoju. Po raz pierwszy od dwoch wiekow najazd zagrazal samemu Imperium. Jego granice juz zostaly naruszone przez przekleta bande Kastringa, a przeciez musialo wyruszyc wiele takich drapieznych oddzialow zwiazanych z kultami Chaosu. Chaos. Jeszcze raz nastapil czas Chaosu. Podobnie jak Sigmar, Konrad stal sie wojownikiem, walczacym przeciwko hordom zniszczenia i, jak Sigmar, stoczyl bitwe z goblinami, kiedy zapuscil sie do ich podziemnych lezy, aby ratowac Wilka. Ale, by wywrzec zemste na zielonej hordzie, zamiast bojowego mlota uzywal topora o podwojnym zelezcu. "Ale Sigmar - pomyslal posepnie - nigdy nie zostal schwytany przez szalonego maga ani uwieziony pod ufortyfikowanym miastem". Konrad zamknal oczy i zaczal wspominac. Uzywal topora, poniewaz upuscil miecz, wystrzeliwujac strzale w szamana goblinow. Topor okazal sie bronia lepiej przystosowana do tego rodzaju walki - przy kazdym zamachu odrabywal lby i ramiona nieprzyjaciol. Gdy uderzal, jedna z plugawych istot umierala z wrzaskiem, a wtedy potezny topor czynil nastepny zamach, wyrabujac szlak zniszczenia wsrod znienawidzonych wrogow. A jednak wowczas wydawalo mu sie, ze walczy mlotem... Wyrzucil to z pamieci uznajac, ze lepiej zapomniec o czyms, czego nie mozna wytlumaczyc, ale cos w symbolice owego wydarzenia nielatwo dawalo sie usunac ze wspomnien. Przypomnial sobie, ze w czasie bitwy byl ogarniety szalem, jakby jego dzialaniami kierowala jakas nieznana moc. Za kazdym razem, gdy walczyl, instynkt wojownika zdawal sie przejmowac wladze nad cialem. Czesto odnosil wrazenie, ze myslenie jest zbedne, a walka nie wymaga zadnego wysilku intelektualnego. Gdyby mial czas zastanawiac sie, co powinien zrobic, analizowac wszystkie pelne szalenczego ryzyka dzialania, zbyt czesto by sie wahal - a wahanie oznaczaloby kieske. Fortuna sprzyja odwaznym. Ale w czasie podziemnej bitwy zdarzylo sie cos innego. W tym, co zdominowalo jego poczynania, bylo cos wiecej niz tylko zwykle odruchy i umiejetnosci - pojawilo sie uczucie, ze nie sam walczy przeciwko goblinom. Wtedy wyobrazal sobie, ze kieruja nim nieznani przodkowie, caly widmowy legion, niknacy w przeszlosci gdzies w zaraniu dziejow. Przypominalo to uczucie, ktorego doswiadczyl w czasie lotu miedzy gwiazdami, kiedy byl przyciagany do niewyobrazalnie swietlistej istoty, do ktorej w jakis sposob nalezal. Krysten zawsze fascynowaly sny. Twierdzila, ze sa droga, ktora ludzie docieraja do swiata duchow. Gdy ludzie spia, ich dusze moga swobodnie wedrowac, a sny sa przygodami duszy i moga byc objasnione przez jasnowidzow. Konrad nie podzielal jej przekonan i zawsze pokpiwal z tej glebokiej wiary dziewczyny. A teraz watpil. Nigdy przedtem nie doswiadczal podobnych wizji, jak wowczas gdy zdjeto zen spizowa zbroje. W przeciwienstwie do innych snow, nie mialy one zwiazku z czymkolwiek, co przezyl na jawie i nigdy juz nie powrocily. *** Nastepnego ranka Litzenreich zapytal:-W jaki sposob znalazles sie w spizowej zbroi? Byli w pomieszczeniu, w ktorym Konrad spedzil tak wiele czasu, powracajac do zdrowia. Teraz, gdy nie musial juz udawac, spacerowal po pokoju tam i z powrotem. Krotko wyjasnil, co sie stalo. Byl jencem bandy mutantow Kastringa, uciekl, znalazl zbroje, nalozyl ja, aby sie bronic przed bezlitosnym poscigiem. To, co powiedzial, bylo prawda, ale nie wyjawialo wszystkiego. Przemilczal, ze pierwszy raz widzial spizowego rycerza piec lat wczesniej, gdy wojownik ten wjechal do jego wioski; zatail, iz zobaczyl odbicie jezdzca za posrednictwem soczewek w dawnej swiatyni krasnoludow. Nie powiedzial tez, ze scigal tajemniczego jezdzca. Nie powiedzial takze, ze ostatecznie uciekl od wyznawcy Khorne'a, gdy tylko dojrzal blysk swiatla ksiezyca odbijajacy sie w spizu. Czarownik skinal glowa. -Jak juz powiedzialem, nie mogles przebywac w pancerzu zbyt dlugo, poniewaz nie pozostaloby wtedy z ciebie nic poza koscmi, tak jak stalo sie to z twoim koniem. Zreszta, z twojego poprzednika nie ocalaly nawet kosci. Zbroja musiala go wchlonac calkowicie. Spiz zywi sie zyciem - zyciem tych, ktorych zabija, lub zyciem istoty przebywajacej wewnatrz zbroi. -Ale co... co to bylo? -Twor Chaosu - odparl Litzenreich po prostu, jakby odpowiedz byla czyms oczywistym. - A coz by innego? Juz slyszalem o tym stworze. Wloczyl sie przez wiele lat po znanym swiecie. Gdy doniesiono, ze jest niedaleko Middenheimu, wyslano kilku Rycerzy-Panter, aby zbadali sprawe. Dowiedzialem sie, ze nigdy nie wrocili i pomyslalem, ze problem jest wart mojego zainteresowania. -Dlaczego? Litzenreich popatrzyl na niego spod przymruzonych powiek, niemal jakby nie zrozumial pytania. -Dlaczego? Dlaczego! Bo tam byl! Piec lat temu Konrad dowiedzial sie od Wilka, ze spizowy rycerz jest jego bratem blizniakiem. Ale jak dawno temu jego brat stal sie tajemniczym jezdzcem? Czy on pierwszy nosil te zbroje? Jak wielu innych bylo uwiezionych w spizu? Prawdopodobnie w zbroi tej przebywalo wielu wojownikow. Konrad byl po prostu ostatnim. I nieprzypadkowo ja znalazl. Byl prawie pewien, ze pancerz oczekiwal na niego, zupelnie jakby byli dla siebie przeznaczeni, jakby los zaplanowal jego przeobrazenie w spizowego rycerza... -Wydawalo sie, ze wojownik jest niezwyciezony - rzekl Konrad. - Jak go powstrzymales? Uswiadomil sobie, ze mowi o rycerzu, jakby byl on kims - albo czyms - innym, nie majacym z nim nic wspolnego. Ale byla to prawda. Rycerz byl spizowa zbroja, a Konrad tylko znajdowal sie w jej wnetrzu. Byl jak sluga, ktory wykonuje polecenia swojego pana. -Najlepiej walczyc ze stworem Chaosu - odparl Litzenreich - za posrednictwem Chaosu. Konrad czekal, aby czarownik mowil dalej. -Spaczen - Litzenreich wypowiedzial to slowo niczym zaklecie. - Spaczen - powtorzyl, akcentujac skinieniem glowy, jakby te dwie sylaby byly odpowiedzia na wszystko. -Wlasnie dzialanie spaczenia prowadzi do mutacji - wyjasnil. - Bez spaczenia nie byloby zwierzolakow. Spiz byl zbroja Chaosu, wykonana przy pomocy spaczenia. Srodkiem do walki ze spaczeniem jest sam spaczen. Podobienstwa sie odpychaja, dokladnie tak samo, jak dwa magnesy. Konrad czekal dalej, w nadziei, ze pozostale wyjasnienia beda mialy wiecej sensu. Fakt, ze nic z nich nie rozumie, musial byc widoczny, poniewaz Litzenreich dodal: -Zostalem wiec nastepnym, ktory rzucil wyzwanie jezdzcowi Chaosu. Zwabilem to miedzy szpaler drzew, na ktorych zawiesilem kawalki spaczenia. Byly one tak rozmieszczone, aby powodowac rezonans i potegowac... - przerwal i spojrzal na Konrada, ktory zauwazyl, ze mag okreslil spizowa postac jako "to", a nie "ty", a potem mowil dalej. - Spaczen na drzewach zniwelowal dzialanie spaczenia w zbroi. Byl jedynym czynnikiem podtrzymujacym dalsze funkcjonowanie konia, wiec wierzchowiec upadl. A poniewaz nie byliscie jeszcze do konca zespoleni, zostales wysadzony z siodla. Rozumiesz? -Tak - odpadl Konrad i powiedzial niemal prawde. -Gdy Varsung przekonal sie, ze nie zostales calkowicie pozarty przez zbroje, postanowilem sprobowac zdjac ja z ciebie. Nie wdajac sie w techniczne szczegoly, powiem jedynie, ze jeszcze raz zastosowalem spaczen i jeszcze raz odnioslem sukces. -Bylem uwieziony w zbroi Chaosu - rzekl wolno Konrad. Wcale mu sie nie podobalo, w jakim kierunku zmierzaja jego mysli. - Czy to musi oznaczac, ze zostalem skazony Chaosem? -Tak - przyznal Litzenreich - ale dzialala na ciebie nie tylko zbroja. Rowniez i ten spaczen, ktory byl niezbedny, aby cie uwolnic. -Powinienes pozwolic mi umrzec. -Umrzec? - najwyrazniej zdezorientowany Litzenreich zamrugal gwaltownie. - Dlaczego? -Poniewaz jestem zly. Czarownik podrapal sie w glowe. -Czym jest zlo? - zaakcentowal to slowo, jakby pochodzilo z obcego jezyka, i nie byl pewny jego wymowy. -Polnocne hordy, mutanci, zwierzolaki, Chaos! Zlo - Konrad wyplul ostatni wyraz, jakby byl trucizna. I rzeczywiscie nia byl, trucizna swobodnie plynaca jego zylami, powodujaca skazenie calego ciala. Znal zlo. Walczyl z nim od pieciu lat, broniac kopalni i probujac powstrzymac sily ciemnosci na granicach Kislevu. -Zapewniani cie, ze Chaos i zlo nie sa synonimami - rzekl Litzenreich. - Zlo jest dzielem ludzi i nieludzi, a Chaos po prostu istnieje i nie jest ani dobry, ani zly. Jedynie sposob, w jaki na nas wplywa, powoduje, ze interpretujemy go jako "dobry" lub "zly". Konrad nie odezwal sie, nawet nie zareagowal. Przestal chodzic po pokoju. Zastanawial sie nad tym, co dzieje sie teraz z nim samym. -Czy woda jest dobra albo zla? - spytal Litzenreich. - Ani taka, ani taka. Ona po prostu jest. Jezeli ja pijemy, aby ugasic pragnienie, mozemy powiedziec, ze jest dobra. Jezeli ktos w niej utonie, moglibysmy stwierdzic, ze jest zla - chyba ze ten, kto w niej utonal, jest naszym wrogiem. Ale slowa "dobry" i "zly" nie maja znaczenia absolutnego. Ogien jest dobry, jezeli grzeje nas w zimie, ale zly, gdy niszczy nasze domy. Ogien nie jest dobry i ogien nie jest zly. Nie jest ani taki, ani taki. Albo jest taki i taki. Konrad przygladal sie swoim dloniom, wypatrujac na nich sladow wlosow albo poczatkow przemiany paznokci w pazury. Litzenreich nie mogl go oszukac madrymi slowami. Zostal zarazony Chaosem i w jego ciele musialy zaczac zachodzic jakies zmiany, chociaz nie mogl jeszcze dostrzec oznak mutacji. Gdziekolwiek patrzyl, dostrzegal jedynie nowa skore. Nowa skore, pokryta starymi bliznami. -Pracowalem ze spaczeniem od lat - tlumaczyl Litzenreich. - Gdy zostanie przedestylowany, jest wlasciwie nieszkodliwy. Chyba ze ktos go polknie! - rozesmial sie. - Ale nawet wtedy prawdopodobienstwo mutacji jest bardzo niewielkie. Gdy znajde wystarczajaco duzo przydatnych do doswiadczen okazow, mam zamiar ustalic, do jakiego stopnia niewielkie. Mysle tu o pewnej konkretnej grupie - usmiechnal sie chytrze. - O czym to ja mowilem? Aha, o spaczeniu. Tak, w stanie sproszkowanym jest nieszkodliwy. Przyznam, ze niekiedy musialem go stosowac w stanie surowym, ale zawsze podejmowalem niezbedne srodki ostroznosci. Jestem takim samym czlowiekiem jak ty, Konradzie. -Jestes czarownikiem. -Czarownicy rowniez sa ludzmi, chociaz osobiscie wole sie uwazac za czlowieka nauki - Litzenreich wstal. - Przejdzmy do mojej glownej sali badawczej - podszedl do drzwi, przywolujac Konrada gestem, by za nim podazyl. Szli waskimi korytarzami, wykutymi we wnetrzu gory, az dotarli do miejsca, w ktorym Konrada wydobyto ze zbroi. Posrodku sali stala grupa kobiet rozpuszczajacych rozmaite proszki w pojemnikach z plynem. Potem przelewaly roztwor do szklanych butelek roznej wielkosci. W oddalonym kacie dwoch krasnoludow zajmowalo sie malenkimi kawalkami metalu. Konrad poznal w jednym z pracujacych Ustnara, ktory przygladal mu sie kilka sekund, az wreszcie powrocil do pracy wymagajacej precyzji. -W moim odczuciu - powiedzial Litzenreich - okreslenie "czarownik" jest pejoratywne, szczegolnie w Middenheimie. Od chwili zalegalizowania tej sztuki stala sie ona coraz bardziej zacofana i ograniczona. W dziedzinie magii nie odnotowuje sie obecnie zadnego postepu. Cech czarodziejow pilnuje tego bardzo czujnie. Nikomu nie pozwalaja na doswiadczenia z nowymi odkryciami. Istnieje tak wiele przepisow i nakazow. Nasi poprzednicy osiagali o wiele wiecej, dzialajac w tajemnicy - rozejrzal sie po jaskini. - Tak jak ja. Konrad rowniez rozgladal sie wokolo i wreszcie jego spojrzenie padlo na metalowe urzadzenie zwisajace z sufitu. Wtedy wyobrazal je sobie jako pajaka, ktorego pazury obdzieraja z niego spizowa zbroje. Litzenreich mowil dalej, chociaz sluchacz nie bardzo zwracal uwage na jego wypowiedz. Konrad zajely byl przygladaniem sie drzwiom i poszukiwaniem jakiejs broni. Nie dawal sie zahipnotyzowac slowom maga. W dalszym ciagu mial zamiar jak najszybciej stad uciec. -Jedynym powodem zalegalizowania magii - kontynuowal Litzenreich - bylo jej militarne zastosowanie. Ale czary to cos wiecej niz tylko wynajdywanie nowych broni i nowych sposobow obrony. Ale sprobuj znalezc fundusze na badania podstawowe, a sam sie przekonasz, ze to niemozliwe. A jednak wlasnie tam dokona sie najwiekszy postep. Wiesz, ze sam musze finansowac wszystkie swoje doswiadczenia? A takze ukrywac sie pod Middenheimem w nadziei, ze kolegium magii nie zorientuje sie, co naprawde robie. Jednoczesnie musze tu przebywac ze wzgledu na biblioteke cechu i najrozmaitsze drobiazgi, ktorych potrzebuje z uniwersytetu. Rozumiesz? -Eee... tak - przyznal Konrad. Wiedzial bardzo malo o magii i zawsze z podejrzliwoscia traktowal takie nienaturalne moce. Na pograniczu Wilk nie chcial zatrudniac czarodziejow zajmujacych sie magia wojenna. Byl bardzo staroswiecki i nie wierzyl w zadne nowosci - na przyklad w proch strzelniczy. "Nigdy nie ufaj czarodziejom" - powtarzal czesto. - "Mamia cie, oszukuja, i nawet sie w tym nie zorientujesz. Dopoki nie bedzie za pozno". Konrad jednak mial powod, aby byc wdzieczny magii. Jego ramie zostalo przeciez uleczone magia elfow. Prawdopodobnie ten sam czar ochronil go przed jadem miecza z wezowa rekojescia. Z opowiesci Litzenreicha na temat spaczenia Konrad dowiedzial sie, ze wlasnie magia uwolnila go od zbroi. Powinien dowiedziec sie o tym wiecej, chociaz moze nie w tej chwili. -Zawsze byles magiem? - zapytal, chcac sklonic Litzenreicha, aby mowil dalej. -Oczywiscie. Magia byla moim powolaniem. Wszyscy moi przodkowie to czarodzieje. Krazyly pogloski, ze byli pokatnymi magami, chociaz nigdy o tym w gronie rodzinnym nie wspominalismy. Zasadniczo jestem elementalista, z powaznym dodatkiem alchemii, ale probuje sil w kazdej z dyscyplin. Dlaczego mialoby sie je rozdzielac? Kuchmistrz moze przygotowac wiele potraw, nie ogranicza sie do jednego dania - wolno pokrecil glowa. - Z lekiem mysle o przyszlosci. Akademie zadowalaja sie dyplomowaniem sprytnych mlodych czarodziejow, ktorych wcale nie interesuje starozytna sztuka. Mysla jedynie o pieniadzach, o posiadaniu drogich domow, eleganckich powozow... oraz drogich, eleganckich kobiet. -Co sie stalo ze spizowa zbroja? -Co? A, zostala stopiona. Potrzebny byl mi ekstrakt spaczenia. Wiele go zuzylem, zeby zatrzymac spizowego rycerza i wyciagnac cie ze zbroi. Chodzi mi zarowno o spaczen surowy, jak i sproszkowany. Moje zapasy wymagaja uzupelnienia, co nie jest latwe, poniewaz zakazane jest nawet posiadanie spaczenia. -Czym jest spaczen? - spytal Konrad, zobaczywszy juz wszystko, co chcial. -Na ten temat toczy sie wiele dyskusji. Jak sie powszechnie uwaza, jest substancja pochodzaca nie z tego swiata. Niektorzy mowia, ze Morrslieb jest caly ze spaczenia, ale jak mozna cos takiego udowodnic? Nikt tam nigdy nie byl, zeby sie przekonac. A jezeli byl, nie wrocil, aby o tym opowiedziec... Konrad spojrzal na Litzenreicha i zobaczyl, ze mag sie usmiecha. -Sa jednak prostsze sposoby uzyskania spaczenia. Na przyklad mozna go znalezc na Pustkowiach Chaosu. Jak wspomnialem, aktualna teoria glosi, ze to spaczen tworzy owe pustkowia i jest odpowiedzialny za wszystkie mutacje, ktore sie tam pienia. To fascynujacy kamien, a ja dopiero zaczalem badac jego zastosowania. I, oczywiscie, ze wzgledu na posiadany potencjal mocy uwaza sie go za rzecz niebezpieczna, a wiec jego posiadanie jest zakazane. Ale co z tego? - Litzenreich wzruszyl ramionami i ciagnal dalej. - Magia byla kiedys nielegalna, a teraz jest legalna. Spaczen jest nielegalny, ale moze kiedys tez stanie sie legalny. Obecnie nie moze byc uzywany, chyba ze w sluzbie cesarskiej, cokolwiek to znaczy. Prawo stosuje sie jedynie po to, aby przynosilo korzysc prawodawcom. Jezeli istnieje prawo, ktore czegos zakazuje, zawsze zadaje sobie pytanie: "Kto je uchwalil?" Nigdy nie myl prawa ze sprawiedliwoscia, to zupelnie odrebne sprawy. Chwile milczal. -Slyszales o Bogach Prawosci? - zapytal ponownie. - Teolodzy uwazaja, ze oni rowniez sa tworami Chaosu. Moim zdaniem, Prawo i Chaos uzywane sa w tym samym celu - aby plodzic ignorancje i rozpacz, a takze utrzymac przewage brutalnej sily nad rozsadkiem i oswieceniem. Prawa sa narzucane przez naszych wladcow, aby przy ich pomocy mogli utrzymywac swoja wladze. Dlatego wlasnie probuje nie zwracac uwagi na przepisy kolegium magicznego. Mowiac te slowa czarodziej wolno szedl wokol jaskini, rejestrujac wzrokiem wszystko, co sie w niej dzialo. Wreszcie zatrzymal sie i spojrzal na Konrada. -Twoje uwolnienie kosztowalo mnie mnostwo spaczenia - oznajmil. -Juz to powiedziales. -Potrzebuje go wiecej, aby kontynuowac badania. Konrad juz wiedzial, co zaraz uslyszy. -Chce, zebys dostarczyl mi wiecej spaczenia - oswiadczyl Litzenreich. -Skad mam go wziac? -Moze o nich slyszales. Nazywaja ich skavenami... Rozdzial dziesiaty Konrad istotnie slyszal o skavenach.To wlasnie trzech szczuroludzi uniemozliwilo mu ucieczke z rodzinnej doliny w dniu, gdy zostala zaatakowana przez drapiezne hordy. Zmusili go, aby zawrocil, przylaczyl sie do szturmu na wioske oraz byl swiadkiem straszliwych okrucienstw armii zwierzolakow i ich sojusznikow. Byc moze dlatego nienawidzil skavenow bardziej niz jakichkolwiek innych stworow Chaosu. A moze dlatego, ze byly tak podobne do ludzi, a jednak tak odmienne. Podczas lat spedzonych na pograniczu spotkal bardzo niewielu skavenow. Za kazdym razem, gdy tak sie stalo, gineli. Konrad w dalszym ciagu nie ufal Litzenreichowi i przedstawionym przez niego motywom dzialania. Zawsze najlepiej bylo nie ufac nikomu, a Konrad pamietal, jak Wilk ostrzegal go przed czarownikami. Jezeli Litzenreich chcial rewanzu za pomoc, ktorej mu udzielil, i pozwoli Konradowi splacic dlug, wtedy taka umowa byla do przyjecia. Nie mial jednak ochoty stac sie wiecznym dluznikiem magika. Czy cena zycia miala byc dozywotnia niewola? Krasnoludy i ludzie pracujacy dla czarownika nie sprawiali jednak wrazenia niewolnikow. Krasnoludy trudno bylo nawet nazwac slugami, poniewaz, chociaz zwracaly sie do niego "szefie", czesto sprzeczaly sie z magiem, jak rowny z rownym. Konrad nie orientowal sie, ilu ludzi pracowalo dla Litzenreicha, ale krasnoludow bylo przynajmniej szesciu. Podziemnych komnat strzeglo, lekko liczac, dwunastu ludzi, kilka kobiet spelnialo rozmaite pomocnicze czynnosci, a wszystkich karmil kucharz-halfling. Czarownik stworzyl pokazna organizacje i musial miec jakies sposoby jej finansowania. Konrad podejrzewal, ze uzyskuje srodki z handlu spaczeniem. Skoro ten towar byl nielegalny, niewatpliwie mozna bylo na nim zarobic spore pieniadze. Litzenreich twierdzil, ze potrzebuje spaczenia do badan, ale Konrad doskonale zdawal sobie sprawe, ze moze chodzic o cos wiecej. Nie ulegalo watpliwosci, ze Litzenreich uratowal mu zycie, a Konrad nie nalezal do ludzi, ktorzy gotowi byli oszukiwac swoich wierzycieli. Tak wiec ten jeden raz spelni zyczenie maga. Zachecala go do tego rowniez wiadomosc, ze jego wrogami beda skaveni, dzieki czemu pojawi sie sposobnosc zabicia kilku obrzydliwych szczuroludzi. -Masz - oznajmil Varsung, podajac Konradowi miecz w pochwie. - Nie martw sie, on nie jest taki jak ten, ktory odebrales mi tydzien temu! Tydzien. Tylko tyle to trwalo? Pomimo normalnego rytmu snu, nie widzac wschodow i zachodow slonca, wciaz nie mogl zorientowac sie w uplywie czasu. Nie pozwalano mu wyjsc na powierzchnie, obawiajac sie zapewne, ze skorzysta z okazji i ucieknie. Chociaz juz nie zamykano drzwi, Konrad w dalszym ciagu byl wiezniem. Nie znal ukladu podziemnych posiadlosci Litzenreicha. Istnialo tak wiele poziomow komnat, tak wiele tuneli. Do tego dochodzily dziesiatki drzwi do sforsowania. Ale Konrad postanowil juz, ze nie odejdzie, dopoki nie splaci dlugu. Wciaz badal wlasne cialo, starajac sie dostrzec jakies oznaki zaczynajacych sie przeobrazen - swiadectwa, ze zgrubienia skory przeksztalcaja sie w luski, dowodow na zamiane stop w kopyta, a wlosow w futro, wyrastania blon miedzy palcami. Ale niczego takiego nie odkryl. Wiedzial, ze dotkniecie broni mutanta niekoniecznie prowadzi do mutacji. Ale bez wzgledu na to, jak male bylo ryzyko, najlepiej bylo go unikac i dlatego nigdy nie brano tego rodzaju trofeow. A przeciez przez niezliczone dni, tygodnie, byl uwieziony wewnatrz spizowych blach i niemal stal sie czescia zbroi. A jezeli spaczen byl tak nieszkodliwy, jak twierdzil Litzenreich, to dlaczego w czasie zdejmowania spizu z Konrada mag nosil ochronny pancerz? Dlaczego krasnoludy mialy zalozone rekawice, a wszyscy znajdowali sie za zaslona, obserwujac swoje czynnosci za posrednictwem luster? Konrad rozumial wyjasnienia Litzenreicha na temat Chaosu, ale i nie byl pewien, czy powinien mu wierzyc. Ludzie uzywali slowa "Chaos", aby wyjasnic wszelkiego rodzaju niedajace sie wytlumaczyc zjawiska. Jezeli Polnocne Pustkowia byly rejonem stanowiacym krolestwo Chaosu i rodzily sie tam mutanty, nic dziwnego, ze, ze wzgledu na nature istot, ktore plodzi, Chaos byl uwazany za zly. Jak inaczej mozna bylo okreslic wraze legiony, ktore zywily sie ludzkim miesem i pily ciepla krew, ktore zyly tylko po to, aby walczyc i grabic, mordowac i niszczyc, ktore nie byly ani zwierzetami, ani ludzmi, ale czyms o wiele gorszym... Jak inaczej mozna bylo je okreslic, jesli nie terminem "zle"? Konrada nie obchodzilo, co bylo tym "prawem", lub "sprawiedliwoscia", walczacym z wrogimi silami. Znajdowal sie po tej stronie i pod tym sztandarem bedzie walczyl oraz - gdy zajdzie taka potrzeba - zginie. Jezeli wrogami Litzenreicha byli skaveni, to w takim razie Konrad byl sojusznikiem czarodzieja. Wiekszosc czasu poswiecal na odzyskanie sily i sprawnosci miesni. Litzenreich zaproponowal mu wiele lektur - Konrad nigdy nie sadzil, ze istnieje az tyle ksiazek. Czytal je z poczatku lapczywie, ale ich atrakcyjnosc wkrotce minela. Wciaz nie czul sie w dobrej formie, ale pragnal dzialania i mag wreszcie oswiadczyl, ze nadeszla odpowiednia pora. Konrad dokladnie obejrzal klinge miecza. Byla to wspaniala bron wykonana przez mistrza. Sprawdzil jej ostrosc i gietkosc, potem wywazenie, wyprobowal kilka ciec i sztychow. Ciezar miecza w dloni przepelnial go wspanialym uczuciem. Wsunal bron z powrotem do naoliwionej pochwy. Przysiagl, ze gdy nastepnym razem jej dobedzie, klinga zakosztuje skavenskiej krwi. Razem z czterema krasnoludami przygotowywal sie do wyprawy w kierunku gleboko ukrytego serca gory Middenheim. Mieli mu towarzyszyc ci sami krasnoludzcy wojownicy, ktorzy pomagali Litzenreichowi w poszukiwaniach spizowego jezdzca, a potem w zdjeciu pancerza z ciala Konrada. Varsung, Joukelm, Hjornur... i dowodzacy cala grupa - Ustnar. Varsung powiedzial Konradowi, ze to krasnoludy przeprowadzaly takie wyprawy. Straznicy-ludzie znajdowali sie tu, aby chronic posiadlosci Litzenreicha przed wrogami. Wydawalo sie, ze ma ich i wielu, zarowno w Middenheimie, jak i pod nim. Skaveni potrafili wyczuc spaczen, a wtedy probowaliby odebrac go czarownikowi - ktory najprawdopodobniej im go ukradl. Dlatego wlasnie trzymal swoje zapasy w roznych miejscach pod miastem, wyjmujac go z wylozonych olowiem skrzyn tylko wtedy, gdy byl mu potrzebny. Litzenreich posiadal inne zrodla dostaw spaczenia. Substancje te czesto przemycano do Imperium, ale bylo to bardzo ryzykowne i przedsiewziecie. Niebezpieczenstwo polegalo nie tylko na mozliwosci mutacji. Kara za handel spaczeniem byla smierc, oczywiscie zakladajac, ze skaveni jako pierwsi nie odnajda przemytnikow. W porownaniu z wymierzana przez nich kara egzekucja wydawala sie bardzo lagodnym zabiegiem. Te czynniki powodowaly, ze cena spaczenia plasowala sie grubo ponad cena zlota i dlatego wlasnie i mag wolal nie placic przemytnikom. Konrad czul sie dziwnie, noszac zbroje, ale przynajmniej wiedzial, ze w razie potrzeby bedzie mogl ja zdjac. Skora i metal pancerza byly czarne, co pomagalo maskowac sie w tunelach. Mial na sobie helm bez zaslony i napiersnik, a poza tym jego tors i ramiona chronione byly dlugim kaftanem kolczym. Nosil tez grube rekawice i okragla tarcze bez zadnych znakow. Poza mieczem uzbrojony byl rowniez w puginal zawieszony u biodra. Wszystkie krasnoludy niosly topory oraz sztylety, a ich uzbrojeniem ochronnym byly kolczugi, polpancerze i skorzane tarcze, takie same jak Konrada. Middenheim zostal wzniesiony przez ich przodkow, ktorzy wkopali sie w gore, znana jako Fauschlag. Krasnoludy, jak to krasnoludy, drazyly wciaz nowe tunele. Cala przestrzen pod miastem i daleko wokolo stala sie labiryntem korytarzy. Litzenreich zamieszkal w jednej z jego czesci. Labirynt krasnoludow znajdowal sie pod platanina tuneli, ktore ludzie sporzadzili dla wlasnych celow - piwnic, kanalow, drog ucieczki dla hrabiego i miejskich notabli, tajnych skarbcow bogaczy i krypt grzebalnych. W dawnych czasach caly znany swiat polaczony byl tunelami krasnoludow, przebiegaly one miedzy wszystkimi miejscami ich zamieszkania. Pol wieku przed zalozeniem Imperium Artur, wodz Teutogenow, zaangazowal krasnoludy i rozpoczal budowe ufortyfikowanego miasta. Pozniej Artur zostal pokonany w pojedynku przez wodza Unberogenow, a osiem walczacych ze soba ludzkich plemion zostalo ostatecznie polaczonych przez zwyciezce - Sigmara. W zwiazku ze stosunkowo niedawnym zalozeniem Middenheimu wydawalo sie malo prawdopodobne, aby krasnoludy polaczyly miasto ze swoja podziemna siecia. Nie zdradzilyby tej informacji zadnemu czlowiekowi, podobnie jak zachowywaly w tajemnicy swoje ukryte wejscia do miasta. Wydawalo sie jednak, ze Middenheim byl czescia innego systemu korytarzy, laczacych kazda czesc Starego Swiata. Wiele z tych tuneli bylo budowanych przez krasnoludy, ale potem zostaly przez kogos przejete i rozbudowane. Niewielu ludzi znalo mroczne istoty, ktore obecnie zamieszkiwaly pod niemal kazdym miastem w Imperium, a byc moze na calym swiecie. Te grozne stwory zwaly sie skavenami. Litzenreich opowiedzial Konradowi o wiele wiecej o szczuropodobnych istotach. Podejrzewal, i byla to powszechna opinia, ze sa to krzyzowki ludzi i szczurow, a ich mutacja zostala spowodowana przez spaczen. Jednak, w przeciwienstwie do wiekszosci mutantow, skaveni byli madrzy. Posiadali spryt swoich zwierzecych protoplastow i inteligencje ludzkich przodkow. Byli jak nowa rasa, taka sama jak ludzie, elfy i krasnoludy. Posiadali swoje wlasne przeklete miasto, Skavenblight, podobno ukryte w glebi moczarow Tilei. Kiedys bylo to ludzkie miasto, teraz jednak leglo w ruinie. Rozlegla siec nor skavenow sprawiala, ze nigdzie nie mozna bylo czuc sie bezpiecznie. Poczatkowo mieszkaly pod opuszczonymi miastami, ale dazyly do tego, aby wszystkie pozostale osiedla ludzkie znalazly sie w stanie upadku i mogly sluzyc ich celom. A do tego potrzebowaly coraz wiecej spaczenia. -A wiec, odbierajac spaczen skavenom - oswiadczyl Litzenreich - pomagam zachowac Middenheim. Konrad nie byl pewien, kogo mag probuje przekonac - jego czy siebie. Mial pewnosc, ze Litzenreich nie byl lojalny wobec miasta. Ale Konrad nie potrzebowal, aby go przekonywano. Byl szczesliwy mogac zrobic cos, co zaszkodzi skavenom, chociaz nie wiedzial tak do konca, po co jest potrzebny do tego zadania. Nawet gdyby go tu nie bylo, krasnoludy zapuscilyby sie gleboko do podziemnego swiata w poszukiwaniu bezcennego spaczenia. Ale dodatkowa bron zawsze sie przydawala, a czarownik wiedzial, ze Konrad jest zawodowym zolnierzem. Wlasnie od krasnoluda Konrad nauczyl sie umiejetnosci walki w tunelach. Krasnolud byl na pograniczu jego nauczycielem walki na topory i przysiegal, ze tego rodzaju bron jest najporeczniejsza pod ziemia. W tak ograniczonych przestrzeniach dwurecznym toporem mozna bylo z morderczym skutkiem zadawac ciosy na lewo i prawo, wymierzac pchniecia do przodu, a hakiem wienczacym zelezce chwytac wroga, po czym rozcinac go na pol. Konrad wolal jednak miecz. W waskim przejsciu samotny czlowiek mogl stawic czolo tuzinowi nieprzyjaciol, poniewaz tylko jeden z nich mogl w tym samym czasie atakowac. Czesto samotny wojownik mial przewage nad tuzinem, poniewaz pierwszy przeciwnik mogl byc popchniety do przodu przez tych, ktorzy znajdowali sie za nim - popchniety na spotkanie smierci. Trudno bylo walczyc, jezeli nie bylo miejsca na taktyczny odwrot, na to, by cofnac sie i uniknac ciosu. Tunele stanowily naturalne srodowisko krasnoludow. Korytarze idealnie przystosowano wlasnie do ich wzrostu. Lepiej rowniez od ludzi widzialy w ciemnosci. Konrad pomyslal, ze skaveni troche przypominaja pod tym wzgledem krasnoludy. Nigdy dotad nie zastanawial sie nad tymi podobienstwami. Byc moze dlatego wlasnie krasnoludy tak bardzo nienawidzily skavenow. Ale krasnoludy nienawidzily prawie wszystkich stworzen - od elfow po gobliny... Jedyna rasa przez nich tolerowana byli ludzie. Ich sojusz siegal czasow Sigmara, a teraz Konrad kontynuowal te wojskowe tradycje. Zadaniem malej wyprawy bylo odnalezienie skavenow mieszkajacych pod Middenheimem i odebranie im spaczenia. Wedlug Varsunga, krasnoludy przeprowadzaly juz podobne akcje i zdobywaly duze ilosci tej substancji. Skaveni nie spodziewali sie, ze zostana zaatakowani na swoim terytorium i poczatkowo latwo bylo ich zwyciezac. Ale w miare uplywu czasu rajdy na posiadlosci szczuroludzi stawaly sie coraz bardziej niebezpieczne i mniej oplacalne. Ich leza, gdzie trzymaly spaczen, byly coraz lepiej ukrywane i bronione. Obecny plan zakladal przeprowadzenie szybkiego rajdu, zabranie takiej ilosci spaczenia, jaka da sie uniesc, a potem wykonanie blyskawicznego odwrotu. Mial to byc nagly, zaskakujacy atak i dlatego wyruszalo ich tylko pieciu. Konrad nie potrzebowal pouczen, jak ma walczyc. Robil to przez piec lat spedzonych w Kislevie. Ale w jaki sposob odnajda spaczen? -Czego mam szukac? - zapytal. -Krasnoludy wiedza - odparl Litzenreich i w zwiazku z tym Konrad zadal to samo pytanie Varsungowi. Dowiedzial sie, ze spaczen wystepuje w dwoch postaciach. Podejrzewano, ze jego pochodzenie jest pozaziemskie. Wiekszosc znajdowanych kawalkow miala rozmiary piesci. Byl to surowy spaczen, ktory wystepowal w czarnym, a nawet ciemniejszym od czarnego kolorze. Sprawial wrazenie, ze jego czern jest glebsza niz absolutny mrok - wydawalo sie, ze pochlania swiatlo. Konrad uswiadomil sobie, ze byla to substancja, przy pomocy ktorej wydobyto go ze spizowej zbroi - pamietal czern w srodkowych czesciach instrumentow, ktorymi operowaly krasnoludy. Surowego spaczenia nie dawalo sie zobaczyc ludzkim okiem ze wzgledu na sposob, w jaki wsysal swiatlo. Jego krawedzie mozna bylo okreslic jedynie dotykiem. Skaveni potrafili rowniez dokonywac transmutacji spaczenia, przerabiajac surowa substancje w rafinat, proszek znany pod nazwa szarego spaczenia. Ten zas wykorzystywaly gigantyczne szczury na rozmaite sposoby. Mogly go spozywac, aby dodal im sily, albo wypijac w eliksirze przed przystapieniem do walki, aby podniosl umiejetnosci bojowe. Stosowano go w broni, magii i obrzadkach kultowych. Spaczen i skaveni byli nieodlaczni - a Konrad wraz z krasnoludami mial go im ukrasc... Szary spaczen nie stanowil niebezpieczenstwa dla ludzi albo tak przynajmniej twierdzono. Ale choc Konrad slyszal juz te opinie wiele razy, wciaz nie byl pewien, czy moze w nia wierzyc. Ufal tylko mieczowi, ktory otrzymal od Varsunga. Gdy myslal o czekajacej go bitwie, slyszal jak serce mu lomocze, a krew tetni w zylach. Jeszcze raz czul sie w pelni zywy. Cala piatka sprawdzila sobie nawzajem czarne zbroje, upewniajac sie, ze wszystkie rzemienie i sprzaczki trzymaja dobrze i mocno. W kazdej tarczy zamontowano lampe oliwna, umieszczona w zaglebieniu ze skorzanych warstw, aby ochronic ja podczas walki. Czesciowo osloniete, nie rzucaly zbyt wiele swiatla, rozsiewajac jedynie niesamowita poswiate. Konrad zauwazyl, ze Ustnar go obserwuje. -Mam nadzieje, ze byles tego wart - odezwal sie krasnolud, wieszajac na plecach podwojny topor. Znajdowali sie na najnizszym z poziomow posiadlosci Litzenreicha, jaki do tej pory Konrad zdolal odwiedzic. Mag sie nie pojawil. Poza Konradem i czterema krasnoludami bylo tu tylko dwoch wartownikow, stojacych przy ciezkich drewnianych drzwiach na koncu korytarza. Sam tunel byl o wiele nizszy i wezszy od innych, i czlowiek musial sie schylic, aby nie uderzyc glowa w nierowno ociosane sklepienie. Obaj straznicy wyciagneli kliny spod drzwi, otworzyli je gwaltownie, odskoczyli do tylu i staneli tuz obok siebie, kierujac groty halabard w mrok. Swiatlo latarni wydobylo z ciemnosci jedynie dalszy ciag tunelu. Ciagnal sie prosto, ginac w ciemnosci tam, gdzie nie siegal juz blask lamp. Zolnierze odsuneli sie na bok. Varsung pierwszy przeszedl przez drzwi, Konrad byl drugi. *** Czas mijal wolno i Konrad stopniowo czul coraz wieksze napiecie. Jego zmysly byly wyostrzone do ostatecznosci. Wydobyl miecz, aby czyms zajac lepka od potu prawa dlon. Mial wrazenie, ze schodza do srodka swiata, wedrujac labiryntem korytarzy, bez konca opadajacych spirala w dol. Niekiedy trafiali na wykute stopnie, niekiedy zas musieli opuszczac sie niemal pionowymi, skalnymi rynnami.Varsung prowadzil, nie wahajac sie ani chwili, mimo ze ciagle mijali rozmaite skrzyzowania i odgalezienia. Konrad wkrotce uswiadomil sobie, ze w razie koniecznosci sam nigdy nie znalazlby drogi powrotnej. Gdyby wszystkie krasnoludy zginely, jego rowniez spotkalby ten sam los. Wiekszosc tuneli byla wykuta w skale. Ich sciany wciaz byly pokryte dawnymi sladami narzedzi zapomnianych kopaczy. Niekiedy widac bylo rowniez runiczne znaki imion wyciete w skale. Inne przejscia robily wrazenie naturalnych szczelin, niewielkich pieczar. Dawni gornicy wykorzystali owe pekniecia w litej skale, jako elementy wlasnego dziela. Niekiedy trafiali rowniez na osuwiska, w wyniku ktorych korytarze byly czesciowo zasypane. Zawsze jednak bylo dosyc miejsca, by sie przecisnac, poniewaz wczesniejsi uzytkownicy, przechodzac tedy, usuneli wiekszosc przeszkod. Nie sposob bylo ustalic, kiedy droga zostala oczyszczona - czy mialo to miejsce rok temu, sto lat czy tysiac. Tu i owdzie sklepienia wybrzuszyly sie, jakby napieral na nie caly ciezar gory. Nawet krasnoludy musialy zginac sie wpol, przechodzac przez takie odcinki. Gdzie indziej wypietrzony byl spag albo sciany zblizyly sie do siebie - zawsze jednak bylo dosc miejsca, aby sie przecisnac. Pod nogami lezaly nie tylko glazy, kamienie i kurz. Byly tam rowniez kosci - moze rownie stare jak same tunele, a moze znalazly sie tu niedawno, ogryzione do czysta przez drapiezniki, ktorych Konrad spodziewal sie za kazdym zakretem. Potem sztolnie zaczely sie zmieniac. Roznice byly bardzo subtelne i poczatkowo Konrad prawie ich nie zauwazyl. Stopniowo jednak zaczal sobie zdawac sprawe, ze korytarze nie sa juz tak rowne i dobrze wykonczone, nie tak regularne. Te tunele musialy byc wykonane przez skaveny. Przez cala droge ani on, ani jego towarzysze nie odezwali sie slowem. Nie bylo o czym mowic. Wszyscy wiedzieli, co trzeba zrobic, a poza tym zdawali sobie sprawe, ze kazdy dzwiek niosl sie daleko po pustych sztolniach, dudniac coraz bardziej potezniejacym echem. Taki halas mogl ostrzec skaveny o ich obecnosci, podobnie jak odbite w skale swiatlo ich slepych latami. Szli dalej, glebiej, coraz bardziej w dol. Przez caly czas trzymali sie w tym samym szyku. Mieli niewiele okazji na zmiany miejsca i zadnego powodu, aby to robic. Varsung byl przewodnikiem, a Konrad szedl drugi. Bezposrednio za nim posuwal sie Ustnar, pozostale dwa krasnoludy zamykaly kolumne. Nagle Varsung zatrzymal sie i spojrzal do tylu. Po raz pierwszy popatrzyl na Ustnara. Miejsce, w ktorym sie znajdowali, wydawalo sie niczym nie roznic od innych mijanych do tej pory korytarzy, ale najwyrazniej krasnoludy rozpoznaly te czesc tunelu. Konrad obejrzal sie przez ramie i zauwazyl, ze Ustnar kiwa glowa. Popatrzyl wiec znowu na Varsunga, a ten dal mu znak reka, zeby szedl dalej. Spelnil polecenie, a po kilku sekundach obejrzal sie znowu. Pozostalej trojki nie bylo nigdzie widac. Konrad i Varsung zostali sami. Przez chwile zastanawial sie, gdzie poszli towarzysze. Czy czekali, aby sprawdzic, co sie stanie, czy ruszyli inna droga? Grupka byla tak nieliczna, ze ten podzial wydal mu sie bledem. Oblizal suche wargi i grzbietem dloni otarl pot z czola. Serce bilo mu szybciej niz kiedykolwiek, a wszystkie miesnie mial napiete, gotowe do dzialania. Wiedzial, ze wkrotce cos musi sie zdarzyc. Czul, ze chyba eksploduje, jezeli wzbierajace w nim napiecie nie znajdzie zaraz ujscia. Kilka minut pozniej Varsung zatrzymal sie znowu. Wyprzedzal Konrada o jakies dwa kroki, wiec najemnik rowniez znieruchomial, zastanawiajac sie, co sie dzieje. Tunel byl bardzo waski, wiec Varsung calkowicie zaslanial Konradowi widok. Zerknal przez ramie, wypatrujac blysku swiatla. Nic nie zobaczyl. Nagle zauwazyl, ze krasnolud powoli przechyla sie do tylu, padajac na ziemie. W jego gardle tkwil belt wystrzelony z kuszy... Konrad od razu zorientowal sie, ze Varsung nie zyje. Bez chwili wahania skoczyl do przodu, odrzucil tarcze i schwycil krasnoluda, podnoszac go z ziemi. Cialo bylo zazwyczaj o wiele lepsza oslona od tarczy. Podtrzymywal wyprostowane zwloki lewa dlonia i ramieniem, pochylajac sie jednoczesnie, aby moc obserwowac przestrzen, oswietlona lampa Varsunga. Nic nie bylo widac, poza krotkim odcinkiem waskiego, kretego korytarza. Czul pokuse, by rozbic lampe, ktora, jak latarnia morska, zdradzala jego obecnosc. Ale bez jej swiatla bylby slepy - tymczasem skaveni nadal mogliby go widziec. Uslyszal przed soba przypominajacy westchnienie dzwiek i uderzenie, po ktorym cialo krasnoluda drgnelo gwaltownie. Domyslil sie, ze byl to kolejny belt. Jak teraz powinien postapic? Moglby sie wycofywac, oslaniajac sie zwlokami, ale zdawal sobie sprawe, ze nie zdola uciec. Zaszedl za daleko i nie wiedzial, w jaki sposob znalezc droge powrotna. Nawet gdyby usilowal biec, porzucajac cialo, sytuacja nie uleglaby zmianie - po prostu jeszcze szybciej by sie zgubil. Rowniez pozostanie w miejscu nie mialo sensu. Byl w sytuacji bez wyjscia. Bez wzgledu na to czy sie wycofa, czy zostanie w miejscu, z cala pewnoscia zginie. Pozostawalo wiec tylko jedno rozwiazanie, rozwiazanie wojownika - isc naprzod. Nie mogl dalej niesc Varsunga. Nie byloby problemu, gdyby za pomoca zwlok chcial chronic swe plecy, jednak okazaly sie za ciezkie, aby niesc je przed soba jak puklerz. Siegnal wiec do tylu, podniosl tarcze z palaca sie ciagle latarnia, przeciagnal ja do i dopiero wtedy puscil Varsunga. Tarcza oslaniala go calkowicie, gdy zginal sie wpol. Schwycil topor krasnoluda i wsunal go za pas. A potem bardzo wolno, ostroznie ruszyl do przodu, co kilka sekund zerkajac nad krawedzia oslony. Jeden belt odbil sie od puklerza, ale nastepny chybil jego ucha zaledwie o centymetr. Sadzac po czasie, jaki zajmowalo przeciwnikom napiecie i zaladowanie kuszy, przed nim znajdowal sie tylko jeden strzelec, a korytarz byl zbyt waski, aby zmiescil sie w nim ktos poza kusznikiem. Moze wiec Konrad zdola go zlikwidowac, zanim wrog podniesie alarm. Odliczywszy sekundy miedzy strzalami wiedzial, ze moze przebiec kilka metrow, nie narazajac sie, ze zatrzyma go belt wystrzelony z kuszy. Poczekal, az nastepny pocisk trafi w tarcze, a potem zerwal sie i rzucil do przodu. Uslyszal glosy, nieludzkie glosy skavenow, a potem kroki wielu stop dudniace echem po korytarzu. Cale stado pedzilo w jego strone. Strzelec mogl go powstrzymac, ale wszystko wskazywalo na to, ze pozostali maja straszna ochote dopasc go pierwsi. Konradowi bardzo to odpowiadalo. Zatrzymal sie, chowajac za tarcza, znieruchomial i czekal na nadejscie szczuroludzi. A potem skoczyl i uderzeniem tarczy odrzucil pierwszego skavena na bok. Lampa rozbila sie, oblewajac oliwa futro stwora, ktore natychmiast zajelo sie ogniem. Wyl obrzydliwie, plonac zywcem, ale teraz tunel byl oswietlony jak nigdy dotad. Drugi stwor nadzial sie wprost na miecz. -To za Varsunga! - zawolal Konrad i splunal w paskudna, wykrzywiona twarz. Wrzaski obydwu skavenow polaczyly sie w koszmarny duet smierci. Wczesniejsza przysiega Konrada zostala spelniona - dobycie miecza oznaczalo przelanie skavenskiej krwi. Sekunde potem gardlo nastepnego skavena zostalo przeciete jednym ciosem miecza. Zabulgotal umierajac, a krew zapienila sie na jego ustach i chlusnela z szyi. Najemnik wyszarpnal klinge, a potem wbil ja w piers nastepnego stwora. Goraca krew wytrysnela, oblewajac calego skavena. Konrad rozesmial sie triumfalnie. Czterech zalatwionych, a setka jeszcze przed nim! Miecz Konrada wyprul bebechy piatemu szczuroczlekowi, ktory upadl z wyciem, gdy tymczasem klinga sciela glowe nastepnemu gigantycznemu gryzoniowi. Ciala lezaly przed najemnikiem, jak kosmaty wal. Skaveni mieli bron i Konrad czul zadawane mu rany, ale nie mialo to prawie zadnego znaczenia. Odniesione obrazenia nie wystarczaly, by go spowolnic. Zazwyczaj zaczynal sobie zdawac z nich sprawe dopiero po walce. Szedl po zwlokach wrogow, depczac martwych i umierajacych, odbijajac ciosy tarcza i zadajac smierc mieczem. Byli robactwem, a on niszczycielem robactwa. Ich istnienia byly niczym - zabijal ich, jakby rozgniatal insekty. Nie musial myslec, jego dzialania byly zupelnie automatyczne. Nagle gdzies znikneli i mial przed soba wolna droge. Plomienie trawiace gigantycznego szczura zagasly, ale sztolnia nie byla calkowicie ciemna. Rozjasnial ja blask, widmowa, zielona poswiata, ktora musiala pochodzic z samego gniazda skavenow. Konrad zatrzymal sie dyszac ciezko i otarl z twarzy obrzydliwa krew. Potem ruszyl wolno przed siebie. Po jakims czasie korytarz sie rozszerzyl. Sklepienie unioslo sie wyzej, spag obnizyl i nagle Konrad znalazl sie na galerii usytuowanej nad ogromna jama, przypominajaca scene z piekla. Poziom, na ktorym sie znalazl, wydawal sie byc oswietlony wiencem czerwonych swiatelek. Nagle uswiadomil sobie, ze kazda para swiatelek to czerwone oczy skavenow. Stwory obserwowaly go, ustawione wokol scian podziemnego amfiteatru. Wysoko w gorze, z kopulastego sklepienia, zwisaly stalaktyty przypominajace ostrza smiercionosnej broni. Nie bylo odwrotu. Tu wlasnie stoczy swoja walke. Oparl sie na zakrwawionym mieczu, lapiac oddech, i spojrzal na wszystkich nieprzyjaciol. Wokol znajdowaly sie setki szczuroludzi ubranych w rozmaite kawalki zbroi i uzbrojonych w zebate noze, miecze i wlocznie. Ich ciemne stroje byly ozdobione runami, futra mialy na sobie znaki klanow. Te same symbole widnialy na postrzepionych sztandarach trzymanych przez chorazych. Zauwazyl, ze skaveni nie byli jedynymi istotami w obszernej jaskini. Daleko w dole ujrzal rowniez ludzi - albo stwory, ktore niegdys byly ludzmi. Ci niewolnicy skavenow krzatali sie wsrod pelnych zaru, wielkich palenisk, wykonujac jakas ciezka prace. Tunel oswietlaly migoczace odbicia zielonych plomieni. Panowal ogluszajacy halas i straszliwe goraco. Trudno bylo dojrzec, co sie dzieje, z powodu gestych chmur duszacego dymu, towarzyszacych zachodzacym w dole procesom. Cale miejsce wygladalo jak dziwaczne i stokrotnie powiekszone polaczenie laboratorium alchemika z kuznia - prawdziwa pracownia demona. Tu wlasnie surowy spaczen przechodzil destylacje. Proces ten byl tak niebezpieczny, ze skaveni przy tej trudnej operacji wykorzystywali niewolnikow. Konrad zauwazyl jednak, ze nie wszyscy niewolnicy byli ludzmi. Wsrod pracujacych znajdowala sie rowniez pewna liczba skavenow. Rozgladajac sie wokolo, Konrad przypomnial sobie, kiedy po raz ostatni znajdowal sie w takim podziemiu. Wtedy rowniez mial przeciwko sobie setki nieprzyjaciol, ale teraz stosunek sil byl jeszcze bardziej niekorzystny. Topor Varsunga byl marnym zamiennikiem poteznej broni o dwoch ostrzach, dzieki ktorej urzadzil rzez troglodyckim goblinom. Gdy spogladal na rozposcierajaca sie przed nim scene, wydalo mu sie, ze czas stanal w miejscu, ale teraz te zastygle jak lod sekundy rozpuscily sie i znowu nadeszla pora walki - i smierci. Konrad wiedzial, ze niewatpliwie bedzie to i jego smierc, ale nastapi ona dopiero wtedy, gdy zgladzi jeszcze kilku wrogow... *** Ujrzal postac w zbroi, ktora szybkim krokiem szla w jego strone po kamiennej polce, na ktorej sie znajdowal. Zblizajacy sie nieprzyjaciel byl uzbrojony w miecz i tarcze. Konrad zorientowal sie, ze jest to czlowiek. Zaslonil sie tarcza i uniosl miecz. Klingi zderzyly sie, ale odglos ten zagubil sie w dobiegajacej z dolu kakofonii dzwiekow. Rozpoczeli walke.Tajemniczy wojownik byl rownorzednym przeciwnikiem dla Konrada. Tego samego wzrostu i wagi, dysponowal taka sama sila, identycznym uzbrojeniem, zas jego technika walki byla bardzo podobna. Kazdy cios Konrada spotykal sie z odpowiednia reakcja - albo byl blokowany uniesiona tarcza, albo parowany klinga miecza. Rowniez Konrad potrafil przewidziec kazdy ruch przeciwnika i odeprzec atak. Nigdy dotad nie pojedynkowal sie z takim przeciwnikiem. Od nosil wrazenie, ze obaj znaja te same szermiercze techniki, maja mistrzowsko opanowane identyczne rozwiazania taktyczne, zupelnie jakby byli szkoleni przez tego samego nauczyciela. Gdy ich miecze zderzyly sie z brzekiem, klingi zesliznely po sobie, a rekojesci zetknely, Konrad znalazl sie twarza w twarz z nieprzyjacielem. W mroku nie widzial dokladnie ocienionych przez helm rysow twarzy przeciwnika - jedynie to, ze jedno oko mezczyzny mialo inna barwe niz drugie. Lewe zielone, prawe zlote. Mial wrazenie, ze spoglada w lustro... I w tej samej chwili uswiadomil sobie, ze walczy z samym soba, ze swoim wlasnym obrazem! W jakis sposob skavenom udalo sie stworzyc jego dopplegangera. Dlatego wlasnie kazdy jego cios spotykal sie z parada i odpowiedzia - poniewaz on i jego sobowtor znajdowali sie w stanie idealnej rownowagi. Pojedynek mogl trwac wiecznie. Nie byli jednak lustrzanymi odbiciami, poniewaz jego przeciwnik trzymal miecz w prawej, a tarcze w lewej rece. Niewiele znaczacy szczegol - Konrad byl oburecznym szermierzem. Mogl walczyc sam ze soba, dopoki nie pokonaloby go zmeczenie. Jego blizniak byl niewatpliwie mocniejszy - jego energii nie pomniejszylo uwiezienie w spizowej zbroi. Nie mogl wiec zwyciezyc dzieki sile, bo mial jej mniej, ani dzieki umiejetnosciom, poniewaz posiadali je w takim samym stopniu. Mogl zwyciezyc robiac jedynie cos, czego nie robil nigdy dotad, stosujac calkowicie odmienna taktyke. Innej szansy nie bylo... -Kim jestes? - zapytal. Znal odpowiedz, ale potrzebowal czasu, chocby troche. Ale nic nie zyskal. Przeciwnik nie dal mu szansy na wypoczynek. Gdy Konrad parowal ciosy, jak wycwiczony szermierz, albo walil na odlew, niczym barbarzynski wojownik, przez caly czas zastanawial sie, jakiej nie stosowanej dotad taktyki powinien uzyc. Nauczyl sie tak wiele, byl szkolony przez tak wielu mistrzow. Co byloby do tego stopnia sprzeczne z cala jego dotychczasowa wiedza, ze przekroczyloby wszelkie oczekiwania przeciwnika? Nadeszla juz najwyzsza pora, aby cos wymyslic - ale nic nie przychodzilo mu do glowy... zupelnie nic. Machnal lewa reka, wypuszczajac z dloni uchwyt tarczy i odrzucil ja. Ruch ten zdezorientowal przeciwnika, ktory przez chwile patrzyl, jak puklerz znika w mroku. A wtedy Konrad odrzucil rowniez miecz. Przeciwnik znieruchomial. Jego tarcza i miecz nawet nie drgnely, gdy Konrad kopnal go prawa noga w brzuch i pozbawil rownowagi. Sobowtor zamachal rekami, chcac utrzymac sie na nogach. W chwile pozniej Konrad wyrznal go bykiem w piers. Pseudoblizniak upadl i Konrad natychmiast rzucil sie na niego, uklakl z puginalem w dloni i wbil go gleboko w szyje dopplegangera. Powinna byla trysnac krew. Zamiast niej z rany wypelzly robaki... Walczyl z trupem. Ale martwy moze umrzec ponownie. Przeciwnik znieruchomial i jedynie setki bialych, wijacych sie larw wypelzalo z rany ziejacej w jego szyi. Nagle dwaj ogromni skavenscy wojownicy schwycili Konrada od tylu i szarpnieciem postawili go na nogi. Wytracono mu sztylet, zdarto helm, wyciagnieto zza pasa topor Varsunga. Kopal trzymajacych go szczuroludzi po lydkach i probowal sie im wyszarpnac. Az poczul na gardle zimne, stalowe ostrze, trzymane przez trzeciego wojownika. Konrad odchylil sie do tylu, nie chcac dopuscic by czubek klingi wbil mu sie w cialo. Natychmiast rozpoznal bron. Byl to sztylet, ktory podarowal Krysten. - Poddaj sie... - syknal jakis glos. Wydal mu sie znajomy. Istota trzymajaca noz kryla sie w cieniu i Konrad mogl dostrzec jedynie jej niewyrazne zarysy, ale wydawalo mu sie, ze poznaje rozmiary i postac. - ...Konradzie... Jej futro bylo szare, trzymala sztylet w lewej lapie, poniewaz nie miala prawej. To byl Heinler. Rozdzial jedenasty Gdy Konrad po raz pierwszy spotkal go w kopalni, Heinler wydawal sie byc czlowiekiem. Kiedy teraz przypomnial sobie jego wyglad, byl gotow stwierdzic, ze jego rysy mialy w sobie cos szczurzego, ale obecnie byl prawdziwym skavenem - gigantycznym szczurem, ktory chodzi jak czlowiek. Wowczas musial zmienic swoj wyglad lub tez uzyc magii, aby wmowic Konradowi, ze jest czlowiekiem. Czar iluzji byl najprostszym rozwiazaniem, poniewaz Heinler byl jednym z najpotezniejszych skavenow - Szarym Prorokiem.Konrad poznal dokladnie te stwory dzieki informacjom Litzenreicha. Mag dbal, aby wiedziec jak najwiecej o swoich wrogach. Szarzy Prorocy byli skavenami potrafiacymi przerabiac spaczen, dzieki ktoremu zwiekszali swa moc. Byli wielkimi magami, bezposrednimi slugami Trzynastu Wladcow Rozkladu. Owych Trzynastu bylo najwyzszymi kaplanami i przywodcami potwornych szczurow. Wielu bylo samodzielnymi wladcami, zarzadzajacymi glownymi centrami skavenskiej plagi, ich podziemnymi miastami zepsucia. Inni trzymali sie bardziej na uboczu, byli najdoskonalszymi czarownikami i ekspertami od spraw Chaosu. Trzynaste i najzaszczytniejsze miejsce w tej hierarchii najwyzszego dowodzenia zastrzezone bylo dla krola krolow - Rogatego Szczura, jednego z najpotezniejszych bostw w panteonie Chaosu. Rogaty Szczur byl bliskim sojusznikiem innego sposrod najpotezniejszych wladcow Chaosu: Nurgle'a, boga zarazy i rozkladu. Heinler wysyczal rozkaz do dwoch krzepkich skavenow, trzymajacych Konrada. Pociagnieto go dlugim mrocznym korytarzem do smierdzacej jaskini. Na szyje zalozono metalowa obroze, umocowana lancuchem do skalistej sciany. Zupelnie jakby byl dzikim zwierzeciem, ktore schwytali i umiescili na uwiezi. Jakby to nie oni, a on byl bestia. Dwa szczury wojownicy byli wyzsi od Konrada. Mieli brazowa siersc, oslonieta skorzanymi zbrojami i kolczugami. Uzbrojeni byli w krotkie miecze o zebatych klingach. Trzymali je w pogotowiu. Obydwaj byli weteranami, a ich konczyny i brzydkie pyski pokrywaly stare szramy. Jednemu brakowalo oka - pusty oczodol zakryl srebrna moneta, drugi mial wyszarpane uszy. Na ich czolach wypalony zostal ten sam znak - kolo, w ktorym cztery linie, wybiegajace z obwodu, spotykaly sie w srodku, tworzac odwrocone "Y" z czwartym promieniem, siegajacym do najnizszego punktu kola. W jaskini bylo bardzo niewiele swiatla, poniewaz skaveni nie potrzebowali latarni ani swiec, ale Konrad mogl dostrzec, ze nie sa tu sami. W krypcie widnialo wiecej zakutych w lancuchy postaci. Zadna z nich sie nie poruszala. Ludzie i nieludzie, wszyscy byli martwi, ich zwloki rozkladaly sie i rozsypywaly w proch albo zmienialy w wysuszone mumie, szkielety czy zwykle stosy kosci... Pomieszczenie cuchnelo zgnilizna i rozkladem. Konrad poczul, jak smrod dlawi go w gardle, niemal zwymiotowal. W polmroku Konrad zobaczyl, jak Heinler wyszczerza zeby w grymasie, ktory mogl byc skavenskim usmiechem. Mial na sobie czarna, atlasowa szate, spieta pod szyja zlota brosza w ksztalcie rogatego szczura, skavenskiego bostwa. Odrzucony do tylu kaptur odslanial purpurowa podszewke. -Gdy przybralem ludzka postac - rzekl - zalowalem, ze nie moge miec twoich oczu - syczacy glos byl teraz calkowicie odmienny od tego, ktorego uzywal udajac gornika-katorznika - ale czlowieka. Czubkiem sztyletu dotknal najpierw lewej, a potem prawej dolnej powieki Konrada. -A teraz moge. Konrad gwaltownie rzucil sie do tylu i kopnal prawa noga, probujac zmiazdzyc klatke piersiowa Szarego Proroka. Ale Heinler odskoczyl, a lancuch przyciagnal Konrada z powrotem do sciany. Dwaj straznicy rzucili sie na niego, okladajac rekojesciami mieczy. Konrad bronil sie, trafiajac jednego stwora w szczeke, ale bez skutku. Zostal obalony na ziemie gradem ciosow. Mogl jedynie lezec, probujac chronic glowe przed uderzeniami. -Nie, nie - krzyczeli na niego, swiszczacymi glosami, parodiami ludzkiej mowy. - Przestan, przestan! Heinler wydal rozkaz i obaj skaveni sie cofneli. -To byl zart - powiedzial Heinler. - Zapewne. Nauczylem sie tego rodzaju poczucia humoru wsrod ludzi. Postukal rekojescia sztyletu w sciane. Konrad zastanawial sie, dlaczego Szary Prorok zatrzymal te bron. -Nie wystawiaj ich na probe - ostrzegl Heinler. - To moi osobisci straznicy, ale jezeli ich sprowokujesz, moga ulec pokusie. Czuja twoj zapach i chca sie dowiedziec, jak smakujesz... -Moj zapach - udalo sie wykrztusic Konradowi. Czemu mialby pachniec inaczej niz inni ludzie? A nie watpil, ze wojownicy skavenow juz probowali ludzkiego miesa. Przypominali stworzenia, z ktorych sie rozwineli. Szczury pozeraly kazdego rodzaju mieso - zywe i martwe, swieze i zepsute. -Czuja zapach spaczenia - wyjasnil Heinler. Na zewnatrz jaskini rozlegl sie okrzyk i gdy Heinler odwrocil sie, przez prymitywnie wykute wejscie wbiegl jeszcze jeden skaven. Przybysz byl mniejszy, laciaty, bez zbroi i broni. Konrad zauwazyl, ze ma dwa ogony. Skaveni byli wyjatkowo odporni na mutacje wywolane spaczeniem, ale tez mogli podlegac najrozmaitszym fizycznym zmianom. Dwuogoniasty gryzon sklonil sie przed Heinlerem, a potem zaczal cos bardzo szybko mowic. Zanim skonczyl, Heinler odwrocil sie i pobiegl do wyjscia. Dwaj straznicy chcieli ruszyc jego sladem, ale Heinler wykrzyknal rozkaz i jeden ze skavenskich wojownikow pozostal. Straznik stal w wejsciu i patrzyl w glab sztolni. Po chwili powrocil do siedzacego jenca. Konrad usilowal odchylic sie do tylu, ale jego plecy juz opieraly sie o cuchnaca skale. Zdeformowany pysk przysunal sie blizej i najemnika owional obrzydliwy oddech skavena. Zauwazyl, ze dwa przednie kly stwora zostaly zastapione metalowymi szpikulcami. Dlugi jezyk skavena wysunal sie i przesunal po jednej z ran na policzku Konrada, zlizujac krew. Straznik sie cofnal. -Dobrze, dobrze - wysyczal, spogladajac z gory swym jedynym okiem. - My byc przyjaciele, przyjaciele - wydal straszliwy, kaszlacy dzwiek, ktory chyba byl smiechem. Konrad potarl policzek dlonia, scierajac lepka sline. Mial nadzieje, ze Heinler wkrotce powroci z mroku. Co go sklonilo do tak szybkiego odejscia? Sadzac z nieludzkich wrzaskow, rozlegajacych sie w oddali, musiala zaistniec jakas niezwykla sytuacja. W czasie bitwy ze szczuroludzmi w tunelu Konrad odniosl rany, chociaz niezbyt powazne. Byl poobijany, a cale cialo mial w siniakach. Jeden czy dwa mocne ciosy przeciely kolczuge, a prawe ramie krwawilo w miejscu, w ktorym metalowe ogniwka zostaly rozerwane i przebily umieszczony pod spodem ochronny, skorzany kaftan. Bolala go reka. Zalozyl ja za plecy i pociagnal wbijajaca sie w cialo kolczuge. Mial nadzieje, ze jednooki szczuroczlek nie zauwazy jego obrazen, ale prawie natychmiast uswiadomil sobie, ze skaven wie o jego ranach, nawet nie widzac krwi. Konrad wciaz dotykal twarzy, przypominajac sobie szorstkie dotkniecie skavenskiego jezyka. Zbadal palcami okolice oczu, zastanawiajac sie nad slowami Heinlera. Lewe oko nie ostrzeglo go przed grozacym niebezpieczenstwem. Nie wiedzial, ze Varsung i on za chwile zostana zaatakowani. Mogl to byc doskonaly przyklad nieobliczalnosci jego kaprysnego talentu, ktory opuszczal go w najwazniejszych sytuacjach, ale Konrad zdawal sobie sprawe, ze fakt ten ma o wiele wieksze znaczenie. Stanowil jeszcze jedno potwierdzenie, ze dar przewidywania opuscil go na zawsze. Bez przerwy obserwowal straznika. Sprobowawszy jego krwi, byl o wiele bardziej grozny od calej reszty swego plemienia. Konrad wiedzial, ze nie ma zadnej mozliwosci ucieczki i aby obronic sie przed tym drapieznikiem musi przez caly czas pozostac czujny. Jezyk straznika wysunal sie spomiedzy spiczastych zebow i oblizal wargi. -Smakowac dobrze, dobrze - zapewnil Konrada skaven, mowiac predko w staroswiatowym. - Pozniej wiecej, wiecej. Konrad zaslonil rane na twarzy lewa dlonia i staral sie nie zwracac uwagi na straznika. "Spaczen" - pomyslal. Skaven czul spaczen, ktorego Litzenreich uzywal, aby wydobyc Konrada ze spizowej zbroi. Siedzial na zimnym, wilgotnym kamieniu, otoczony zwlokami i koscmi, obserwowany przez glodnego, gigantycznego gryzonia, stojacego w odleglosci dwoch krokow. Przywolywal w myslach wydarzenia, ktore sprowadzily go tutaj - i wcale nie podobal mu sie ani tok jego rozumowania, ani wyplywajace z niego wnioski. *** Heinler powrocil wreszcie w towarzystwie drugiego straznika. Konrad wstal, przygotowany na wszystko.-Litzenreich! - warknal skaven. Konrad milczal, starajac sie nie zdradzic zadna reakcja. -Zastanawialem sie, co cie tu sprowadzilo, a teraz juz chyba wiem. Skradziono kilka funtow spaczenia, zarowno surowego, jak i rafinowanego. Wszystko wskazuje na to, ze zabraly go krasnoludy, ale musialy pracowac na zlecenie Litzenreicha. A ty odwrociles nasza uwage. Konrad w dalszym ciagu sie nie odzywal, ale slowa Szarego Proroka potwierdzaly jego wlasne przypuszczenia. Litzenreich wyslal go tu, zdajac sobie doskonale sprawe, ze skaveni wykryja spaczen, ktory wchlonelo jego cialo. Wiedzial, ze Konrad zostanie schwytany i zabity - albo spotka go jeszcze gorszy los. Maga nie obchodzilo to, co stanie sie z najemnikiem czy nawet Varsungiem. Obaj byli spisani na straty. Ich jedynym zadaniem bylo odwrocic uwage szczuroludzi, aby trzy pozostale krasnoludy mogly ukrasc spaczen. -Litzenreich kiedys mnie bawil - mowil dalej Heinler. - Sam pomysl, zeby czlowiek pracowal ze spaczeniem! Moze czulem do niego zbyt wiele sympatii, uwazajac go za kolege po fachu. I zaplacilem za to. Nie bede juz dluzej go tolerowal. Musi umrzec! Heinler przytknal czlowiekowi sztylet do gardla i przez moment wojownik przypuszczal, ze nadeszla chwila jego smierci. -Moge ci pomoc - oznajmil szybko. Gdy poruszyl szczeka, czul, jak czubek sztyletu wpija mu sie w cialo. -Pomoc mi? - powtorzyl Heinler i rozkaszlal sie w skavenskim odpowiedniku smiechu. Opuscil jednak noz. -Tak - potwierdzil szybko Konrad i otarl z brody kropelki krwi. Myslal przede wszystkim o ocaleniu wlasnego zycia. Nie byl nic winien Litzenreichowi. Czarownika zupelnie nie obchodzil los Konrada. Byl dla niego ofiara, cena zaplacona za zdobyty spaczen. -Nigdy nie dowierzaj czlowiekowi - szepnal Heinler. - To pierwsza zasada, ktorej ucza sie mlodzi skaveni. Spojrzal najpierw w zielone, a potem w zlote oko Konrada i wojownik przypomnial sobie grozbe wydarcia oczu - a takze sobowtora, ktory byl lustrzanym odbiciem niego samego. Jego blizniaczy przeciwnik musial byc zatem dzielem Heinlera. Ale czy Szaremu Prorokowi udalo sie stworzyc sobowtora, czy tez Konrad znajdowal sie wowczas pod wplywem czaru skavena i tylko wydawalo mu sie, ze walczy? -Z kim sie pojedynkowalem? - spytal. - Czy to bylem ja? Ja sam? Czy tylko... tylko probowalem walczyc z wlasnym cieniem? Heinler spogladal na niego przez kilka sekund i Konrad zastanawial sie, czy skaven w ogole zechce odpowiedziec. W koncu jednak Szary Prorok sie odezwal: -To byles ty, Konradzie. Albo prawie ty. Cos wiecej niz odbicie, mniej niz kopia. Gdybym wiedzial, ze przyjdziesz, moglbym urzadzic ciekawy boj, moze nawet trwajacy w nieskonczonosc pojedynek.. -Ale? - Konrad potrzasnal glowa. Mial tyle pytan, ze nie wiedzial, od ktorego zaczac, a jednoczesnie nie byl pewien, czy skavenski czarownik zechce cokolwiek wytlumaczyc. Westchnienie Heinlera bylo niemal ludzkim dzwiekiem. -Destyluje spaczen - rzekl. - To moje zadanie. Zorganizowalem proces tak, ze caly system moze niemal funkcjonowac bez mojego udzialu. Co oznacza, ze musze miec jakies dodatkowe zadanie, ktorym powinienem sie zajac. Dla wlasnej przyjemnosci podjalem sie doswiadczen nad reinkarnacja - popatrzyl na otaczajace Konrada ciala i szkielety. - To miejsce pod Middenheimem jest doskonale. Wkrotce znowu rozpoczne rekrutacje - podniosl glowe, jakby byl w stanie zobaczyc niebo, znajdujace sie wysoko nad miastem. - Mielismy tu kilka lat temu troche klopotow, ale produkcja znowu zaczela sie zwiekszac i moja rozrywka staje sie dla mnie czyms coraz wazniejszym. Konrad wiedzial, ze ludzie pracujacy w tym piekle sa martwi. Destylacja spaczenia musiala byc do tego stopnia niebezpieczna, ze przetrwac mogly tylko ozywione zwloki. Stwor, z ktorym walczyl Konrad, rowniez byl zombiem, zyciem bez zycia, ktoremu tylko nadano wyglad wojownika. Heinler jednak wspominal, ze zjawienie sie Konrada bylo dla niego zaskoczeniem, a jednoczesnie mial przygotowanego do walki sobowtora. -Czy jestes pod wplywem czaru Litzenreicha? - zapytal Szary Prorok i zabrzmialo to tak, jakby zadawal pytanie sam sobie. - Kim jestes, Konradzie? Ich spojrzenia sie spotkaly. Konrad nie odzywal sie przez kilka sekund, bo nie bardzo wiedzial, jaka ma dac odpowiedz. Ale nie odwrocil wzroku. -Dlaczego zrobiles stwora na moje podobienstwo? - zapytal. -Przypadek. "Nie ma czegos takiego, jak przypadek" - Wilk powtarzal to wielokrotnie i Konrad byl sklonny mu wierzyc. Zbiegi okolicznosci nie istnieja. Wszystko stanowi czesc wiekszego, niezrozumialego wzoru. -Przeksztalcalem zycie - mowil Heinler - biorac ozywiencow i nadajac im wyglad kogos innego. Jeden z nich przypadkowo okazal sie podobny do ciebie. Zanim sie rozstalismy, wzialem nieco twojej krwi i ciala. To wystarczylo, aby stworzyc twojego sobowtora. Prawde mowiac, udal mi sie doskonale. Krew, cialo. Gdy Konrad odzyskal przytomnosc jako jeniec Kastringa, czul, ze utracil duzo krwi. -Oczy ci sie nie udaly - rzekl. - Byly zamienione miejscami. -Byc moze, albo to twoje oczy sa ustawione niewlasciwie. Aby odwrocic uwage Heinlera od tego tematu, Konrad stwierdzil: -Musiales wiedziec, ze to ja jestem w tunelu. Dlatego wyslales sobowtora, aby ze mna walczyl. -Stworzylem podobienstwo czlowieka-wojownika. Chcialem sie zorientowac, jak mu sie uda walka z drugim czlowiekiem. A tym czlowiekiem okazales sie ty, Konradzie. Przypadek - powtorzyl Heinler. Konrad w dalszym ciagu nie wierzyl w przypadki. Szczurzy czarodziej musial klamac, zapewne wszystko, co powiedzial bylo klamstwem. Dlugi rekaw szaty Heinlera zakrywal kikut jego prawej lapy. Skoro byl tak wielkim magiem i potrafil tworzyc imitacje zycia, dlaczego nie odtworzyl brakujacej konczyny? Szary Prorok odezwal sie po kolei do kazdego z dwoch skavenskich wojownikow. Odpowiedzial mu, a potem bezuchy szczuroczlek wyszedl z jaskini. Przy boku swojego pana pozostal jednooki straznik. -Nie wiem, co mam z toba zrobic, Konradzie - rzekl Heinler. - Czuje, ze... - nie skonczyl zdania. Pokrecil tylko glowa i byl to ruch, ktory wydawal sie zupelnie nie pasowac do jego tak bardzo nieludzkiego wygladu. Konrad czekal w nadziei, ze dalsze slowa skavena rzuca jakies swiatlo na tajemnice, ktora bylo jego zycie. -Co robiles w kopalni? - zapytal wreszcie. - Chciales mnie zabic. -Chodzi ci o noz, ktorym cisnalem? Gdybym chcial twojej smierci, juz bys nie zyl - spojrzal na sztylet i rzucil go w gore. Noz wirowal w powietrzu, ale skaven zlapal go bez trudu lewa lapa. - dobrze sie nim posluguje, prawda? - rzekl glosem niewolnika z kislevickiej kopalni. - Bylem gornikiem. Przez jeden dzien. Dopoki nie spowilem wiez strazniczych czarna mgla, dzieki czemu napastnicy mogli zaatakowac niezauwazeni. -Dlaczego przylaczyles sie do mnie, gdy poszedlem za zwierzolakami? Heinler sie nie odezwal. -Spelniales rozkazy Czaszkolicego? Szary Prorok w dalszym ciagu nie odpowiadal, ale w wyrazie jego twarzy bylo cos dziwnego. Moze watpliwosci? Czy mozliwe, aby nie znal odpowiedzi? Byc moze wiedzial rownie niewiele jak Konrad. Heinler dluga chwile wpatrywal sie w niego, ale Konrad nie odwrocil wzroku. Bez zmruzenia spogladal w czerwone oczy skavena. -Dlaczego mnie nie zabiles? - zapytal. - Ty mnie uderzyles, prawda? Zawolales, zeby mnie ostrzec, odwrocilem sie, a wtedy mnie ogluszyles. Szary Prorok milczal dlugo, zanim sie odezwal. -Wzialem twoja krew. Wzialem twoje cialo - powtorzyl z naciskiem. - To bylo wszystko, czego chcialem. Tym razem zabiore wiecej, o wiele wiecej. Odwrocil sie i wyszedl z jaskini. Konrad pozostal sam z gigantycznym szczurzym wojownikiem. *** Czas mijal. Otoczenie i sytuacja przypominaly Konradowi pobyt w celi Litzenreicha. Kryjowka maga znajdowala sie jednak w odleglosci kilku mil w poziomie i pionie, a poza tym bylo kilka innych zasadniczych roznic. Przykuto go, siedzial w ciemnosci, musial lezec na twardej skale i nie dostawal nic do jedzenia. Udawalo mu sie zwilzac jezyk i gardlo, zlizujac wilgoc saczaca sie po scianach.Nie zamykano drzwi, poniewaz ich nie bylo. Zamiast tego, w poblizu zawsze znajdowal straznik. Czesto byl to jeden z dwoch pierwszych szczurzych wojownikow, ktorym w myslach nadal przezwiska Bezuchy i Srebrne Oko. Jezeli pilnowal go ktos inny, na pewno nalezal do tego samego klanu i byl napietnowany tym samym okraglym znakiem. Nie widzial ani razu zadnego sladu szarego skavena. Konrad wykrzykiwal wielokrotnie jego imie, w nadziei, ze wartownicy zawolaja swojego przywodce, ale bez skutku. Byc moze Szary Prorok nawet nie mial na imie Heinler, a jedynie wymyslil je na czas, gdy przybral ludzka postac. Zaczal zbierac lezace w poblizu kosci. Mnostwo poniewieralo sie naokolo i nie musial wyciagac ich ze szkieletow. Rozbijal kosci, uderzajac jednymi o drugie, albo pocieral je o sciane, az zaczely miec ostre czubki i krawedzie. Wiekszosc wykorzystal do dlubania w scianie, zupelnie jakby mial nadzieje, ze uda mu sie wykopac tunel. Skaveni wygladali na bardzo rozbawionych i czesto widzial, jak kilku z nich stoi w wejsciu, smiejac sie swoim kaszlacym smiechem. Nie przejeli sie nawet wtedy, gdy probowal rozerwac metalowa obroze na szyi albo wydlubac mocowanie lancucha ze sciany. Wkrotce przestal zajmowac sie obroza, poniewaz udalo mu sie uszkodzic jedynie wlasna szyje. Zlamal kilka piszczeli, ale trzpien w dalszym ciagu mocno tkwil w murze. Znajdowal sie w tym miejscu od wiekow i musialy byc do niego przykute setki wiezniow, ktorzy ostatecznie umarli w tej jaskini. Kiedy nie zajmowal sie wylamywaniem twardego metalu ze sciany albo drapaniem w skale, przygotowywal sobie kilka zaostrzonych kosci, ktore moglyby posluzyc jako bron, gdyby ktorys ze szczuroludzi znalazl sie w odpowiedniej odleglosci. Rzadko zblizali sie na tyle, aby siegnal ich golymi rekami. W ciaglej ciemnosci, nie byl w stanie okreslic, jak dlugo jest juz przykuty. Spal kilkakrotnie, ale nigdy dosc dlugo, by miec poczucie uplywu czasu. Myslal o Heinlerze i ich pierwszym spotkaniu w kopalni. To przez Heinlera stal sie jencem bandy Kastringa. Kastring byl bratem Elyssy, z ktora widzial po raz pierwszy spizowego jezdzca. A potem sam Konrad zostal spizowym wojownikiem, a Litzenreich wyzwolil go ze zbroi. A teraz znalazl sie w niewoli Heinlera, ktory znal Litzenreicha. Wszystkie te zdarzenia zdawaly sie laczyc ze soba, kazdy pojedynczy epizod przypominal ogniwa jednego lancucha - niewidzialnego lancucha, ktory trzymal na uwiezi nieswiadomego swojej niewoli Konrada. Mogl jedynie rozmyslac o sytuacji, w ktorej umiescil go niewidzialny pan losu i probowac ustalic, gdzie jest jego miejsce w jakims wielkim wzorze. Nie mogl znalezc rozwiazania, poniewaz gdyby w dalszym ciagu pozostal zapomnianym wiezniem skavenow, jego rola w tym wiekszym planie musialaby sie zakonczyc. Byl zagubiony pod powierzchnia swiata, na ktorym rozgrywaly sie prawdziwe wydarzenia. A on umrze i zgnije, jak wszyscy poprzedni lokatorzy tej cuchnacej jaskini. Gdy jak zawsze oparl sie o wilgotna skalna sciane, spogladajac przez mrok w strone nieco jasniejszego wejscia, nagle wydalo mu sie, ze uslyszal jakis glos za plecami. Ale za soba mial tylko skale, wiec doszedl do wniosku, ze ma halucynacje. Z glodu macilo mu sie w glowie. Niemal juz zaczal miec nadzieje, iz Heinler powroci, by spelnic swoja grozbe i zabierze wiecej jego krwi oraz ciala. Bylaby to o wiele szybsza smierc, chociaz Konradowi niezbyt podobala sie mysl o ozywionym sobowtorze, dzialajacym dalej po jego wlasnej smierci. A potem znowu uslyszal ten halas, odlegle echo, zdajace sie wydobywac z samej skaly. Oparl sie znowu o sciane, przyciskajac ucho do nierownej powierzchni. Byl to odglos przypominajacy uderzenia mlota o dluto, zupelnie jakby ktos drazyl tunel. W poblizu musialy znajdowac sie dalsze jaskinie, gdzie trzymano innych wiezniow. Zapewne ktorys z nich uderzal o sciane kamieniem albo kawalkiem kosci, tak samo jak robil to Konrad. Bylo to jedyne mozliwe wytlumaczenie. Konrad wstal i wyszedl na srodek jaskini tak daleko, jak pozwalal lancuch umocowany do obrozy na szyi. Staral sie poruszac mozliwie jak najwiecej, mimo ze zdawal sobie sprawe, iz traci przez to sily. Jednak wszelkiego rodzaju dzialania pozwalaly mu utrzymac zmysly w pelnej sprawnosci i regularnie cwiczyc miesnie. Przeszedl dwa metry w lewo, a potem dwa metry w prawo, tak daleko, jak pozwalala smycz. Przez caly czas widzial obserwujace go czerwone oczy Bezuchego. Nagle Konrad zostal cisniety pod druga sciane, tuz obok wejscia. Lezal na plecach, patrzac na niski strop. Jaskinie wypelnialy kleby czarnego dymu. Najemnik nie pojmowal, co sie dzieje. Pojawil sie nad nim krepy ksztalt. Wydawalo mu sie, ze poznaje te postac, ale na razie nie mogl jej zidentyfikowac. Widzial poruszajace sie usta, ale nie slyszal slow. Smolisty dym utrudnial widzenie. Wydawalo mu sie, ze ogluchl. Przybysz pomogl mu podniesc sie na nogi. Krasnolud, to byl krasnolud. Czul zawroty glowy, widzial, ze krasnolud porusza wargami i ponownie potrzasnal glowa. Kolejna krepa i brodata postac wylonila sie z poszarpanej dziury. Eksplozja urwala koniec lancucha, ktorym byl przytwierdzony, ale rowniez ogluszyla go na jakis czas. -Varsung? - wrzasnal glos. Poznal podtrzymujacego go krasnoluda. Byl to Ustnar. -Nie zyje - szepnal. - Nie zyje! - krzyknal. Drugi krasnolud zamknal na chwile oczy, potrzasnal glowa, a potem powiedzial: -Wynosmy sie stad! Zanim jednak Konrad i dwa krasnoludy zdolali uciec przez wysadzony otwor, do jaskini wpadla grupa skavenow. Ustnar skoczyl do przodu, wymachujac toporem. Jego ciosy odrabywaly kosmate konczyny, zwalaly na ziemie pociete i wrzeszczace gryzonie. Konrad wlaczyl sie do walki, wymachujac lancuchem jak biczem. Jego koniec owinal sie wokol gornej konczyny jednego ze szczuroludzi i Konrad przyciagnal go do siebie. To byl Bezuchy. Zebata klinga skavena zatoczyla luk, zmierzajac w strone Konrada, ktory pochylil sie, unikajac ciosu. Jednoczesnie schwycil jedna z kosci rozrzuconych na ziemi i wbil ja gleboko w pysk gryzonia. Stwor upadl, upuszczajac bron. Konrad podniosl nastepna kosc, jedna z tych, ktore zaostrzyl, i pchnal nia w piers skavena. Z wijacego sie ciala trysnela cuchnaca krew, ale Konrad wbijal w stwora kolejne odlamki kosci, przybijajac go nimi do ziemi. Mimo to skaven drgal i szarpal sie dalej, jakby nie chcac pogodzic sie z faktem, ze jest juz martwy. -Chodz! - wrzasnal glos. Byl to Hjornur, drugi z krasnoludow. Ustnar zajety byl zabijaniem skavenow. Cala jaskinia pelna byla trupow. Ustnar wygladal tak, jakby zamiast wycofac sie, wolalby zapuscic sie dalej w glab korytarzy, odszukac innych wrogow i kontynuowac rzez. Konrad znal to uczucie. Hjornur skinal na Konrada, ktory zwinal lancuch i wpelzl do tunelu, popychany przez krasnoluda. Zobaczyl przed soba nastepna postac, oswietlona blaskiem latami. Gdy gestem nakazala mu pospiech, poznal Joukelma. Spelnil polecenie i, tak szybko jak potrafil, podazyl za krasnoludem, ktory odwrocil sie i ruszyl korytarzem. Konrad uslyszal za soba jakies dzwieki. Hjomur i Ustnar przyblizali sie, ale nie zwracal na nich uwagi. Staral sie ze wszystkich sil dotrzymac kroku niewyraznej postaci krasnoluda przeciskajacego sie waskim tunelem. Rozlegl sie nagly, grzmiacy huk i podmuch powietrza cisnal go do przodu. Krew pociekla mu z obu nozdrzy, spowila go kolejna chmura duszacego kurzu, zmuszajac do kaszlu. Ponownie ogluszony, uswiadomil sobie, ze krasnoludy, przy pomocy kolejnej porcji prochu, zawalily za soba korytarz, aby uniemozliwic poscig. Konrad podazal przez mrok, ale kazdy krok prowadzil go wyzej, tam, skad nie wiadomo ile dni temu przybyl, z powrotem do Middenheimu, do podziemnej pracowni Litzenreicha. Rozdzial dwunasty -Dziekuje, ze po mnie przyszliscie - odezwal sie Konrad.-Nie przyszlismy po ciebie - odparl Joukelm. -Przyszlismy po Varsunga - stwierdzil Hjomur. Konrad juz sie tego domyslil, ale nie rzekl nic wiecej. Nawet wypowiedzenie tych pieciu slow bylo zbyt wielkim wysilkiem. Wypil jeszcze troche wody. Obciazone sprzetem gorniczym, bronia i prochem krasnoludy nie zabieraly ze soba zadnych luksusow. Po dlugiej i meczacej wedrowce dotarli wreszcie do labiryntu pod Middenheimem. Konrad byl tak wyczerpany, ze kilkakrotnie wydawalo mu sie, iz nie bedzie w stanie zrobic nastepnego kroku, ale krasnoludy, ciagnac go lub niosac, pomogly mu przebrnac najgorsze przeszkody. Wygladalo to tak, jakby uwazaly, ze musza dostarczyc go z powrotem, bo w przeciwnym razie caly ich wysilek pojdzie na marne. Byl spocony, brudny i pokrwawiony, cale jego cialo pokrywaly rany, zadrapania i siniaki, ale zyl. Byl wolny i to pozwalalo mu znosic bol i zmeczenie. Rozebral sie do naga i obmyl swieze rany, splukal z siebie zakrzepla krew, kurz i pot. Na szyi w dalszym ciagu mial metalowa obroze z zardzewialym lancuchem, ktorym przykuto go do sciany. Konrad przypomnial sobie czarne ogniwa, zawieszone na szyi Wilka. Jego towarzysz wyjasnil, ze byly czescia lancucha, na ktorym go kiedys trzymano. Zachowal je, aby pamietac, jak straszne bylo wiezienie. I by jednoczesnie przypominaly, ze lepiej jest umrzec, niz ponownie dac sie wziac do niewoli. Ale Konrad nie potrzebowal takiego mementa, wiec Joukelm kilkoma uderzeniami mlota w dluto zdjal mu z szyi zelazna obrecz. -Jak to sie stalo? - zainteresowal sie wreszcie Ustnar. -W mgnieniu oka bylo po wszystkim - odparl Konrad, dokladnie wiedzac, o co chodzi krasnoludowi. - Belt z kuszy. Varsung nawet nie wiedzial, co go trafilo. Nie czul bolu. Umarl natychmiast, a ja zabilem jego zabojce. Ostatnia czesc zdania byla nieprawda, chociaz Konrad wybil w tunelu tylu skavenow, ze mogl sie wsrod nich znalezc i tamten kusznik. Ustnar wbil w niego wzrok, a Konrad wytrzymal jego spojrzenie. -Tak sie to stalo - potwierdzil. Ustnar skinal glowa i zaglebil sie w mrok jaskini. Konrad i dwa pozostale krasnoludy przygladali sie, jak odchodzi. -Varsung byl jego bratem - wyjasnil Joukelm. -Ale nie dlatego wrocilismy - dodal Hjomur. - Wrocilismy, bo Varsung byl naszym towarzyszem. Konrad wypil jeszcze troche wody i zaczal zuc kawalek suchego chleba. Pomyslal, ze powrot zabral im sporo czasu - albo moze tak mu sie tylko wydawalo. Po grabiezy spaczenia skaveny mialy sie na bacznosci, krasnoludy musialy wiec odnalezc inna droge do szczurzego gniazda, a nawet wykuc w skale nowy tunel. Byl pewien, ze Litzenreich nie ma nic wspolnego z odsiecza. Mag wyslal Konrada i tego, kto mial mu towarzyszyc, na smierc. Varsung mial pecha, ze na niego wypadlo. A moze Litzenreich sam zaproponowal, zeby Varsung towarzyszyl Konradowi, podczas gdy trzej pozostali mieli podazyc inna droga? Konrad przypomnial sobie o celu wyprawy do krolestwa skavenow i zapytal: -Zdobyliscie spaczen? -Tak - odparl Joukelm. -Po co? -Po co? - powtorzyl Joukelm. -Po co to zrobiliscie? Dlaczego pracujecie dla Litzenreicha? -Pracujemy z nim, nie dla niego - odparl Hjornur. -Ale nazywacie go szefem. -Tylko zeby mu sprawic przyjemnosc - stwierdzil Joukelm. -Ale przeciez on wydaje wam rozkazy. Jest szefem. Jemu, nie wam, potrzebny jest spaczen - Konrad spojrzal na towarzyszy. -Jestesmy sojusznikami - wyjasnil Hjornur. - Zdobywamy spaczen, a Litzenreich go wykorzystuje. -Nie, wykorzystuje was. -Byc moze. Ale liczy sie skutek. -A smierc Varsunga? Czy nie jest tego wynikiem? -Nie - wtracil Joukelm. - Nikt nie zyje wiecznie. -Varsung nie mial na to specjalnej szansy, prawda? - rzekl Konrad. -Zawsze sa jakies straty. Teraz, gdy odzyskiwal sily, zaczynal czuc irytacje z powodu stosunku krasnoludow do Litzenreicha. Czyzby nie byly swiadome, ze mag manipuluje nimi dla jakichs swoich watpliwych celow? -Litzenreich chcial, aby skaveni wiedzieli, ze tam jestem. Potrafily wyczuc spaczen, przy pomocy ktorego wydostaliscie mnie ze zbroi. Varsung i ja odwracalismy ich uwage, zebyscie wy mogli go skrasc. I dlatego zginal Varsung. Nie chcieliscie tego, prawda? Dlatego wrociliscie, w nadziei, ze bedzie zyl. -Liczylismy na to - wzruszyl ramionami Joukelm. - Ale... -Toczymy wojne - rzekl Hjornur. - Tak samo, jak ty w Kislevie - krasnolud musial slyszec od Litzenreicha o latach, ktore Konrad spedzil na granicy. - Broniles kopalni zlota, co oznaczalo walke ze zwierzolakami. Kazdy, ktorego zabiles, zmniejszyl odrobine napor Chaosu, choc moze nie takimi motywami sie woczas kierowales. A my tutaj jestesmy czescia tej samej wojny. Konrad wpatrywal sie w rozmowcow, nie wierzac wlasnym uszom. Czy mag rzucil na nich czar? Reakcja Joukelma i Hjornura byla calkowicie odmienna od tej, ktorej oczekiwal. Krasnoludy znano z zapalczywosci i sadzil, ze wpadna we wscieklosc, gdy dowiedza sie, ze Litzenreich z rozmyslem uzyl Varsunga jako przynety. Ustnar, oczywiscie, wydawal sie przygnebiony smiercia brata, ale na tym sie skonczylo. Pozostala dwojka sprawiala wrazenie calkowicie obojetnych, zupelnie jakby zachowanie czarownika bylo usprawiedliwione. Wcale nie zdziwily ich rewelacje Konrada, ze zapach spaczenia ostrzegl skavenow o ich nadejsciu. Nagle zrozumial, ze powod byl oczywisty - krasnoludy wiedzialy. Wiedzialy wszystko o spaczeniu i jego dzialaniu, a takze, ze skaveni moga poczuc zapach przesyconego spaczeniem Konrada. A co z Ustnarem? Czy rowniez zdawal sobie sprawe, ze plan Litzenreicha moze spowodowac smierc jego brata? Na pewno tak, podobnie jak Varsung... Jedynym czlonkiem wyprawy, nieswiadomym tych wszystkich; faktow, byl sam Konrad. Czy zawsze bedzie dotkniety tym przeklenstwem? A moze skazenie ustapi wraz z uplywem lat? Musial zapytac Litzenreicha. Mial nadzieje, ze juz nigdy nie spotka sie ze skavenami, ale skoro potrafily poczuc jego zapach, beda go poszukiwaly z powodu spaczenia, ktorego tak bardzo pozadaly. Chociaz Konrad cieszyl sie z odzyskanej wolnosci, nie podobal mu sie jednak sposob, w jaki zostal wykorzystany przez Litzenreicha. Mag wykorzystal rowniez krasnoludy. Wiedzialy o tym, a jednak pozostaly lojalne. Wszystko to nie mialo sensu, ale Konrad byl przyzwyczajony do kleski logiki w obliczu bezsensu. *** Po przespaniu niezliczonej liczby godzin i zjedzeniu pierwszego normalnego posilku Konrad zostal poprowadzony przez labirynt tuneli na wyzszy poziom. Wracal z krasnoludami do miejsca, w ktorym przebywal czarownik. Straznicy przepuscili ich i cala czworka weszla do centralnej komnaty. Litzenreich zajmowal sie skladaniem jakiegos dziwnego urzadzenia z miedzi. Ledwie na nich spojrzal.-Potrzymaj to - odezwal sie do Joukelma i krasnolud pospieszyl, by spelnic polecenie. Konrad podszedl i stanal przed magiem. Litzenreich musial przeciez wiedziec o schwytaniu go przez skavenow, ale nawet gdy skonczyl swoje zajecie, nie zwracal uwagi na Konrada. Nie zainteresowal sie tez krasnoludami. Nawet jezeli nie wiedzial o ich powtornej misji, musial zauwazyc, ze przez jakis czas byli nieobecni. Zachowywal sie jednak tak, jakby nic sie nie zdarzylo. Gdy Konrad byl zakuty w lancuchy, czesto zajmowal sie wymyslaniem rozmaitych wyrafinowanych sposobow zabicia Litzenereicha. Teraz jednak sam pomysl takiej zemsty wydawal sie byc czyms pustym. W szale bitwy, gdy krew jest rozpalona, zemsta stanowi idealna motywacje, impuls do dzialania. Jezeli towarzysz zostaje zabity albo ciezko ranny, wojownik stara sie odnalezc i zabic tego, kto jest za to odpowiedzialny. Mysl o zemscie pomogla Konradowi przetrwac, ale teraz plomienie gniewu wygasly i juz nie czul takiej wrogosci do maga. Byc moze byl to wplyw krasnoludow, spokoju, z jakim traktowaly to wydarzenie. Konrad nie byl w stanie z zimna krwia szukac pomsty. Przeszlosc minela i zostala zamknieta. Zas on znajdowal sie i na wolnosci i to bylo najwazniejsze. Nic, co zrobilby Litzenreichowi, w zadnym stopniu nie zmieniloby sytuacji. Zabicie maga nie uchroniloby go przed dalszymi zagrozeniami, ale nie mial zamiaru prowadzic jakichkolwiek dalszych interesow z Litzenreichem. Zamierzal odejsc stad w ciagu godziny. Przede wszystkim potrzebowal nowego ubrania, broni, konia i pieniedzy. Powiedzial o tym magowi, gdy tylko wyszedl z nim z centralnej komnaty, pozostawiajac krasnoludom ukonczenie skomplikowanej plataniny miedzianych rurek, ktore sprawialy wrazenie modelu systemu tuneli, przez ktore tak niedawno wedrowali. -Pieniadze? - rzekl czarownik. - Pieniadze? - zmarszczyl czolo, jakby uslyszal zupelnie nieznane slowo. Nie mam pieniedzy - probowal wyminac Konrada, ale ten dalej zagradzal mu droge. - Mozesz sobie isc, gdziekolwiek zechcesz. -Zbroja, ubrania, helm, tarcza, miecz i kon - powtorzyl Konrad. -Nie jestem ci nic winien. -Probowales mnie zabic. -Nieprawda. -Wyslales mnie do tuneli skavenow, wiedzac, ze wyczuja spaczen. -Tak. -Probowales mnie zabic - powtorzyl Konrad. -Nie i nie rozumiem, dlaczego narzekasz. Przeciez zyjesz. Na twoim miejscu raczej bym sie nie uskarzal. - Zyje tylko dlatego, ze uratowaly mnie krasnoludy. Ale nie przyszly po mnie, a po Varsunga, ktory zginal. -Tak przypuszczalem. -Wiesz, ze byl bratem Ustnara? -Wszystkie krasnoludy sa bracmi. -Jego prawdziwym bratem. -I co z tego? Litzenreich ocalil mu zycie i omal nie spowodowal jego smierci. Jedno rownowazylo drugie. Poczatkowo mag chcial, aby Konrad zaplacil mu za wyzwolenie ze zbroi, przynoszac spaczen - i pod tym wzgledem byl w dalszym ciagu jego dluznikiem, pomimo roli, jaka odegral w wyprawie do kryjowki skavenow. -Odejde, gdy tylko zaplacisz tyle, ile mi sie nalezy za przyniesienie spaczenia - oswiadczyl. -Ale przeciez nic nie przyniosles. Wtedy nie wrociles. -Ale wrocilem teraz. A gdybym nie poszedl, gdyby Varsung nie zginal, tamci trzej nie zdobyliby spaczenia. -Niekoniecznie - odparl Litzenreich i ponownie usilowal go wyminac. Konrad po raz pierwszy dotknal czarownika, opierajac dlon o jego piers. -Nie sadze, by grozenie mi bylo rozsadnym posunieciem z twojej strony - rzekl Litzenreich. I Konrad przypomnial sobie, z kim ma do czynienia. Z magiem. Nawet bez broni bylby w stanie zabic Litzenreicha w niecala sekunde. A martwy czarodziej nie moze rzucic zaklecia. Konrad opuscil reke, zastanawiajac sie, jak szybko Litzenreich zdolalby stworzyc oslone. Czyjego reakcja bylaby szybsza od refleksu wyszkolonego wojownika? Czy mag zdazylby przed smiercia rzucic jakis zabojczy czar? -Wcale nie musisz odchodzic - oznajmil Litzenreich - Moge ci tutaj dac wszystko, czego potrzebujesz. -Ha! Proponujesz mi prace? Moze chcesz, zebym wrocil i pozwolil skavenom ponownie wyczuc moj zapach, aby krasnoludy mogly zabrac jeszcze wiecej spaczenia? Moze jestem zolnierzem, ktory zyje z miecza, Litzenreich, ale nie glupcem. Odchodze, zanim skaveni tu dotra. -Zanim skaveni tu dotra? - powtorzyl mag i po raz pierwszy spojrzal na Konrada, a nie obok niego. - Co chcesz przez to powiedziec? -Wybieraja sie po ciebie. Maja juz dosc kradziezy spaczenia. Maja zamiar cie zabic. -To tylko twoje domysly - Litzenreich nie pytal, ale stwierdzal fakt. -Wiedza, kim jestes, Litzenreich, i zapewne wiedza, gdzie jestes. Chca cie zabic, a ja nie zamierzam byc tu, kiedy sie zjawia. Po raz pierwszy na twarzy czarownika pojawilo sie zmieszanie. Jak gdyby nigdy nie bral pod uwage mozliwosci, ze skaveni podejma przeciwko niemu jakies dzialania. Jakby wierzyl, ze zdola ich okradac bez konca, a oni nie uczynia nic, by mu w tym przeszkodzic. -To twoje domysly? - tym razem w jego glosie zabrzmialy pytanie i niepewnosc. -Nie. Powiedzial mi Heinler. -A kim jest ow Heinler? -Ich przywodca. Szarym Prorokiem. Litzenreich spojrzal na niego z wyraznym niedowierzaniem. -Powiedzial ci to Szary Prorok? Nie badz smieszny. Konrad wzruszyl ramionami. -Chyba cie nie lubi, Litzenreich. Oznajmil, ze zaplacil juz za to, co dla niego zrobiles. A teraz, kiedy twoje krasnoludy wrocily na dol, znow zabily kilku skavenow i wysadzily tunel. Heinler, jak sadze, bedzie jeszcze mniej przychylnie do ciebie nastawiony. -Naprawde rozmawial z toba Szary Prorok? Konrad skinal glowa. -Moze robic rozne rzeczy. Jest jednym z ich czarownikow, takim jak ty. -Nikt nie jest taki, jak ja! - Litzenreich stal nieruchomo kilka sekund, wpatrujac sie w przestrzen, a potem podniosl nagle prawa reke. - Nie ma lapy? -Tak. Znasz go? -Gaxar. Znalem go pod tym imieniem, gdy odcialem mu lape. A wiec wrocil? -Odciales mu lape? Czarami? -Nie... - Litzenreich zamilkl na chwile, jakby probujac przypomniec sobie odpowiednie slowo -...mieczem. -Jezeli jest czarownikiem - Konrad poruszyl temat, ktory wczesniej tak bardzo go intrygowal - to dlaczego nie zrobil nic ze swoja reka? To znaczy, lapa. Moze ozywiac zmarlych, dlaczego wiec nie ozywil brakujacej lapy? -Jest takie stare porzekadlo: "Magiku, ulecz sie sam". Paradoksalne, ale tego, co czarodzieje moga zrobic dla innych, czesto nie sa w stanie uczynic dla samych siebie - Litzenreich wolno pokrecil glowa, jakby zastanawial sie nad ta tajemnica. - Mowiles, ze ozywia martwych? Konrad zrelacjonowal mu, co widzial w gniezdzie skavenow i co Heinler - albo raczej Gaxar, jezeli bylo to jego prawdziwe imie - opowiedzial mu o swojej nekromantycznej sztuce. -Znowu tworzy sobowtory? - rzekl Litzenreich, slyszac o pojedynku, ktory Konrad stoczyl ze swoim dubletem. Stal nieruchomo i nie mrugajac zupelnie oczami wpatrywal sie w Konrada. Ale Konrad nie o tym chcial rozmawiac. Uswiadomil sobie, ze proby przekonania czarownika sa tylko strata czasu. Nie dostanie od Litzenreicha niczego. Bedzie musial sam wziac potrzebne mu rzeczy. W wartowni powinna byc bron, jakas zbroja i odziez na zmiane, a takze cos na tyle cennego, aby mozna to bylo sprzedac lub wymienic na konia po dotarciu na powierzchnie Middenheimu. Odwrocil sie plecami do czarodzieja. Zupelnie nie orientowal sie w ukladzie tuneli. Mogl jedynie badac poszczegolne korytarze do chwili, gdy znajdzie to, czego potrzebuje. Wkrotce droge zagrodzily mu solidne, drewniane drzwi. Odsunal rygle i ruszyl prosto, ale w dalszej czesci tunelu nie bylo zadnych pomieszczen. Dostrzegl jedynie kolejna furte. Gdy dotarl do niej, ujrzal, ze nie ma zamka ani rygli, ale przekonal sie, ze zostala zabezpieczona o wiele solidniej. Nie mogl wydostac sie z posiadlosci Litzenreicha, dopoki czarodziej mu na to nie pozwoli Odwrocil sie i ruszyl z powrotem. Zostawil pierwsze drzwi otwarte i widzial, ze mag w dalszym ciagu stoi w koncu korytarza, oswietlony blaskiem lampy, umieszczonej na znajdujacym sie obok niego kinkiecie. I nagle, w momencie gdy znalazl sie w drzwiach, uslyszal za soba glosna detonacje. Przypominala odglos gromu. Odwrocil sie w sama pore, aby zobaczyc blyskawice... Ciezka, drewniana furta na koncu tunelu rozsypala sie na tysiace drzazg. Trafilo go kilka odlamkow, a gwaltowny rozblysk oslepil. Wiedzial, jak brzmi i pachnie wybuch prochu, ale tym razem przyczyna eksplozji byla inna. To nie fizyczna sila z taka latwoscia zniszczyla potezna przegrode. Odruchowo zaslonil oczy rekami, a kolczuga i skorzana zbroja, ktore wciaz mial na sobie, uchronily go przed ostrymi drzazgami. Kiedy mrugal, zaczynajac odzyskiwac wzrok po oslepieniu gwaltownym rozblyskiem, dostrzegl w kurzu i dymie niewyrazny zarys jakiejs istoty. Pokryta byla futrem i trzymala miecz. Skaven! Choc byl wciaz na wpol oszolomiony, zaatakowal, uzbrojony jedynie w orez swoich prymitywnych przodkow - rece i nogi. Stwor nie spodziewal sie, ze przeciwnik moze byc tak blisko, wiec Konrad mial przewage wynikajaca z zaskoczenia. Rzucil sie do przodu, stosujac metody walki, ktorych nauczyli go na pograniczu mistrzowie ze Wschodu. Kantem dloni uderzyl w kark napastnika. Stwor upadl i but Konrada opadl gwaltownie w dol, miazdzac mu gardlo. Podniosl miecz swojej ofiary i zauwazyl, ze nie jest to zebata klinga, jaka zazwyczaj poslugiwali sie skaveni. Spostrzegl rowniez, ze napastnik ma pod futrem zbroje... W tej samej chwili pojawil sie w tunelu nastepny przeciwnik. Miecze zderzyly sie i gdy oczy Konrada w pelni odzyskaly zdolnosc widzenia, zorientowal sie, ze nie walczy ze skavenem. Byl to czlowiek, ktory na zbroje i helm mial zarzucona wilcza skore. Konrad wiedzial, ze nie moze to byc prawdziwy czlowiek, lecz zapewne jeden z ozywiencow Gaxara. Gdy jednak przeciwnik upadl smiertelnie ranny, z jego rany wyciekla czerwona krew, a nie robaki. "Wilcze futro" - pomyslal nagle Konrad, skrzyzowawszy bron z nastepnym napastnikiem. A Middenheim jest Miastem Bialego Wilka. Uswiadomil sobie, ze musza to byc miejscowi zolnierze. Juz nie atakowal tak zapamietale, starajac sie jedynie bronic. Nie chcial zadnych klopotow z miejskimi wladzami. W koncu mial zamiar wydostac sie z posiadlosci Litzenreicha wlasnie przez Middenheim. Ale po zabiciu dwoch tutejszych zolnierzy raczej nie mogl sie spodziewac przychylnosci wladz. -Litzenreich! - wrzasnal glos zza plecow przeciwnika Konrada. - Jestes aresztowany za nielegalne uzywanie spaczenia! Kaz swoim ludziom sie poddac! Slownik Konrada nie zawieral zwrotu "poddac sie". Bylby szalony, oddajac miecz po zabiciu dwoch towarzyszy swojego obecnego przeciwnika. W wielu przypadkach poddanie oznaczalo natychmiastowa egzekucje. Poza tym zostalby uznany za sojusznika Litzenreicha, a kara za poslugiwanie sie spaczeniem byla smierc. Uslyszal za soba odglos szybkich krokow i natychmiast rozpoznal ich rytm. Tylko krasnoludy biegaly w taki sposob. Chwile pozniej przylaczyl sie do niego Ustnar. Niezadowolony, ze Konrad wyraznie oszczedza przeciwnika, przecisnal sie do przodu. Jego topor dwukrotnie zatoczyl luk i zolnierz upadl z nogami obcietymi ponizej kolan. Pojawili sie takze Joukelm i Hjornur. Cala trojka, nacierajac w glab korytarza sciezka, wycinana w szeregach napastnikow, przeszla sie po rannym zolnierzu. Krasnoludy byly urodzonymi mistrzami wojny w tunelach. Konrad spojrzal na wojownika, wijacego sie i wrzeszczacego z bolu. Mogl jedynie mozliwie szybko skrocic jego meki. Byla to pierwsza lekcja, udzielona mu przez Wilka, gdy najemnik dobil drwala, ktory z zasadzki napadl na Konrada w stajni w Ferlangen. Oparl sztych miecza o gardlo zolnierza, a potem nacisnal z calej sily. Wojownik szarpnal sie i krzyknal po raz ostatni, a potem znieruchomial i umilkl, gdy dwa strumienie krwi wytrysnely z jego ust i gardla, laczac sie z czerwona struga, plynaca z obcietych konczyn. Konrad cofnal sie, poszukujac Litzenreicha. Znalazl go w centralnej komnacie. Cale pomieszczenie przypominalo pieklo i przez chwile Konrad zastanawial sie, w jaki sposob napastnicy mogli dotrzec tutaj tak szybko. Dopiero po chwili domyslil sie, ze jest to dzielo samego czarownika. Litzenreich stal w niezagrozonej czesci jaskini, a wokol niego szalaly plomienie. Niszczyl wszelkie dowody swojej dzialalnosci, wszystkie ksiegi i notatki, cale wyposazenie, mechanizmy i aparature. Konrad musial sie wycofac z lukowatego przejscia, odepchniety bijacym z wnetrza pracowni zarem, ale mag stal nietkniety wsrod dokonywanego przez siebie spustoszenia. Mogl uzyc swej mocy w celu odparcia napadu, wolal jednak zatrzec wszelkie slady tajnej dzialalnosci, prowadzonej w kryjowce pod miastem. Konrad doskonale wiedzial, ze dzialajac w ten sposob mag sie nie uratuje. Sam fakt zniszczenia dokumentacji prowadzonych prac byl wystarczajacym dowodem. Litzenreicha czekala kara smierci - podobnie jak Konrada. Czarownik wyszedl spokojnie ze stworzonego przez siebie piekla i spostrzegl przygladajacego mu sie Konrada. -Nie moge wykorzystac owocow mego geniuszu - oznajmil beznamietnie. - Wyniki moich wieloletnich badan naleza tylko do mnie! A ja wciaz posiadam to, co najwazniejsze - postukal sie palcem w czolo. Czterej wartownicy przecisneli sie obok nich, aby dolaczyc do walki. -Wracajcie na stanowiska! - rozkazal Litzenreich. - Sprobuje przedrzec sie inna droga! -Przynajmniej to nie skaveni - zauwazyl Konrad. -Mam wrazenie, ze wolalbym skavenow - odparl mag. - Widziales, jak rozpadly sie drzwi? Ci tak zwani czarownicy z Middenheimu boja sie stawic mi czolo i dlatego wysylaja najemnikow, oddzialy strazy miejskiej. Konrad uswiadomil sobie, ze maja niewielkie szanse, skoro cale miasto-forteca, wojsko i czarownicy zawarli przeciw nim przymierze, -A co z twoja magia? - zapytal Konrad. -Moi rywale polaczyli sily, aby ograniczyc moja moc. Wyczuwam ich przeciwdzialanie. Mam wrazenie, jakby postawili przegrode miedzy mna a Middenheimem. Nie moge rzucic zadnego czaru przeciwko intruzom. -A wiec mozemy tylko walczyc. -Walczyc? O nie, nie. Moze powinienem sprobowac im wyjasnic, opowiedziec o skavenach, ostrzec, ze wszystko sie powtarza. Konrad przestal go sluchac. Takie rozwiazanie zmusiloby go do poddania sie, co oznaczalo zamiane jednej formy uwiezienia na druga. Musial uciec, a domyslal sie, ze krasnoludy znaja tajne wyjscia z Middenheimu. -Skaveni! - rzekl. - Otoz to! Jestesmy wzieci w dwa ognie. Musimy straz miejska naprowadzic na skavenow i zmusic, aby zaczeli walczyc ze soba, nie z nami. -W jaki sposob? Skaveni byli tajemnicza rasa i niewielu ludzi wiedzialo o ich istnieniu. Byc moze nawet hrabia Middenheimu nie zdawal sobie sprawy, ze pod jego wlosciami znajduje sie terytorium wroga. Wstretne istoty, kryjace sie w najglebszym mroku, stanowily o wiele wieksze zagrozenie niz Litzenreich. Konrad musial w jakis sposob zwrocic uwage dowodcow sil zbrojnych miasta na to niebezpieczenstwo. Garnizon rzuci wszystkie sily do walki z gigantycznymi szczurami - a tymczasem on dyskretnie sie ulotni. Trzeba bylo naprowadzic middenheimskie oddzialy na skavenow. Gniazdo gryzoni bylo za daleko i zolnierze nie mieliby ochoty scigac Litzenreicha i jego ludzi w panujacym na dole mroku. Gdyby jednak dowiedzieli sie o istnieniu podziemnego miasta skavenow, do zniszczenia zagrozenia zostalaby wyslana cala armia. -Heinler... to znaczy Gaxar... mowil cos o nowych rekrutach - przypomnial sobie. - Mial na mysli zwloki. Skaveni maja zamiar wkrotce po nie przyjsc. Gdzie moga je znalezc? -Morrspark - rzekl Litzenreich. - Katakumby. -A wiec tam pojdziemy - stwierdzil Konrad. - I zolnierze musza pojsc za nami. Rozumiesz? -Moze nie jestem wojownikiem - oznajmil Litzenreich - ale to nie oznacza, ze jestem glupcem. *** Middenheim nie mogl sie juz dalej rozbudowywac. Jego granicami byly krawedzie gory. Plaskowyz mial nie wiecej niz mile kwadratowa powierzchni, co oznaczalo, ze ziemia byla na wage zlota. Bylo zbyt malo miejsca dla zyjacych, a prawie wcale dla umarlych. Biedacy po prostu zrzucali zwloki krewnych z Urwiska Westchnien. Ci, ktorzy mieli dla nich wiecej szacunku - i pieniadze - placili za kremacje lub pochowanie cial u stop gory. Jedynie najbogatszych stac bylo na miejsce w kryptach pod Morrspark.Bylo to miejsce, w ktorym klan krasnoludow drazacych granit dotarl do powierzchni. Morrspark stanowil najstarsza czesc miasta, od ktorej rozchodzilo sie wiecej sztolni niz z jakiegokolwiek innego miejsca w Middenheimie. W miare uplywu lat wiele korytarzy uleglo zawaleniu i w rezultacie powierzchnia dostepna do pochowkow stala sie jeszcze bardziej ograniczona, a cena za miejsce odpowiednio wzrosla. Pogrzeby odbywaly sie na powierzchni - dopiero potem zwloki znoszono w glab - ale dostep do cmentarza byl mozliwy nie tylko od strony naziemnej. Krasnoludy Litzenreicha wiedzialy, w jaki sposob dotrzec tam przez walacy sie labirynt tuneli - dlugi i krety szlak, gdzie wedrowka wiazala sie z przechodzeniem przez niektore odcinki sciekow miejskich. Miejskie oddzialy zostaly zatrzymane na jakis czas, a potem pozwolono im podazyc za obroncami - w taki jednak sposob, aby nie domyslili sie, ze sa rozmyslnie prowadzeni. Joukelm i Ustnar szli na czele grupy uciekinierow skladajacej sie z jeszcze jednego krasnoluda, kilku straznikow, kobiet - wsrod ktorych byly rowniez Gertraut i Rita - kucharza, a takze czarownika i Konrada. Najemnik wciaz nie mogl sie zorientowac, ilu krasnoludow pracowalo dla maga, poniewaz niektorzy musieli zostac z Hjornurem i pozostalymi straznikami, aby opozniac poscig. Oddzialy z Middenheimu naciskaly. Z oddali dobiegaly odglosy walki, dudniace echem w plataninie tuneli - szczek uderzajacej o siebie broni, krzyki rannych i umierajacych. Joukelm i Ustnar zatrzymali grupe w korytarzu, czekajac az przylacza sie do nich ostatni z obroncow. Poscig musial znalezc sie w katakumbach zaledwie kilka sekund po nich, aby zobaczyc kradnacych trupy skavenow - jezeli ci w ogole tam beda... Konrad chcial uciec z Middenheimu i wciaz mial taka szanse. Ale jezeli przed ucieczka mogl zabic kilku skavenow, nie wahal sie ani chwili. Pojawila sie reszta uciekinierow. Pozostalo ich bardzo niewielu - trzech ludzi i jeden krasnolud. Nie byl to Hjomur. Odglosy poscigu rozbrzmiewaly coraz blizej. Refleksy swiatla latarn pojawily sie przy nastepnym zakrecie tunelu i Konrad obawial sie, ze hieny cmentarne zastaly sploszone calym tym halasem. Ale jednak byly! Konrad wpadl do jaskini umarlych i zobaczyl w oddali kilku skavenow. Wyjmowali swieze zwloki z kamiennych trumien, wpuszczonych w zaglebienia wykute w skale. Szczuroludzie zamarli, przygwozdzeni naglym rozblyskiem latarni. Wszelkie rozkazy byly zbedne. Straznicy i krasnoludy rzucili sie do przodu, gdy tymczasem skaveni cisneli trupy i usilowali wymknac sie tunelem, przez ktory tu weszli. -Zwierzolaki! - wrzasnal Konrad, przypuszczajac, ze slowo "skaven" moze straznikom nic nie mowic - Rozejm! W imie Ulryka! Rozejm! Middenheim bylo miastem Ulryka, Miastem Bialego Wilka, i dlatego zolnierze mieli wilcze skory narzucone na zbroje. Pierwszy wojownik wylonil sie z korytarza, gotow do zadania ciosu Konradowi, ktory stal z opuszczona klinga. Za zolnierzem pojawil sie oficer. Popatrzyl za plecy Konrada, na bande zwierzolakow, bezczeszczacych swiete miejsca pod jego miastem. -Naprzod! - rozkazal kapitan, a jego zolnierze wypadli z tunelu, rzucajac sie do bitwy ze szczuroludzmi, wlaczajac sie do walki u boku krasnoludow i ludzi Litzenreicha, juz toczacych boj z pasozytnicza sfora. - Zostancie tu - ostrzegl, spogladajac zarowno na Litzenreicha, jak i na Konrada. Szybko dolaczyl do swoich podwladnych. Kilku zolnierzy zostalo, okrazajac czarownika i Konrada. Najemnik moglby im umknac, zabijajac kilku, ale nie mialoby to sensu. Zreszta i tak nie mial dokad uciekac. Ze sztolni wylonil sie niski, tegi mezczyzna. Nie mial na sobie munduru, ale nosil ciemna odziez ozdobiona runicznymi symbolami. W reku trzymal rzezbiona, drewniana laske, zakonczona zlotym kolkiem. Konrad podejrzewal, ze jest to czarownik, trzymajacy rozdzke. Przybysz stanal i popatrzyl na Litzenreicha, ktory odpowiedzial mu spojrzeniem. Tymczasem wybito do nogi wszystkich skavenow. Bylo ich stosunkowo niewielu i likwidacja przebiegla szybko. Gdy masakra dobiegla konca, grupa Litzenreicha oddala bron zolnierzom z Middenheimu. -Miecz - odezwal sie rozkazujacym tonem kapitan, wrociwszy do Konrada. Byl w mniej wiecej tym samym wieku co on, a na jego gladko wygolonym lewym policzku widniala pojedyncza, elegancka szrama. Byla to blizna po pojedynku, ktora chlubil sie, jakby byla medalem za mestwo. Najprawdopodobniej nigdy dotad nie walczyl z prawdziwym wrogiem. Nawet teraz na jego mundurze nie bylo sladu skavenskiej krwi, zas klinga jego miecza nie byla zbroczona ich posoka. Konrad spotykal juz takich jak on. Stopnie oficerskie kupowaly im rodziny. Ich arogancja i brak doswiadczenia czesto powodowaly wieksze straty niz mogloby to wynikac z dzialan nieprzyjaciela. Mozliwosc utracenia miecza byla dla takiego oficera wazniejsza niz smierc zolnierza, do ktorego nalezala bron. -Potrzebuje go - odparl Konrad z przesadnie wiejska wymowa, ale nie podniosl broni. - Te stwory nazywaja sie skaveni, a tunele pod Middenheimem sa ich pelne. Przedluzcie rozejm, a zaprowadzimy was do ich kryjowki i bedziecie mogli ich zniszczyc. Uwiezcie nas, a wtedy skaveni zniszcza miasto. -To prawda - rzekl Litzenreich, zwracajac sie do middenheimskiego maga. -Rzeczywiscie, prawda - powtorzyl mag, patrzac na kapitana. Przysunal sie do Litzenreicha i zaczeli rozmawiac. -Chce mowic z waszym dowodca - powiedzial Konrad, nie zadajac sobie nawet trudu, aby spojrzec na kapitana. - Musimy dzialac natychmiast. Jeden czy dwoch skavenow moglo uciec i powiadomic reszte swojej hordy. -Wiem o skavenach - odparl kapitan, pohamowujac gniew. Spojrzal na nekropolie, na porozrzucane w oddali zwloki ludzi i nieludzi. Przywolal gonca. -Krasnoludy znaja najszybsza droge na powierzchnie - zauwazyl Konrad. Z wyrazna niechecia oficer wyrazil zgode i Ustnar poprowadzil chorazego z powrotem do tunelu. Towarzyszyli im dwaj zolnierze, ktorych zadaniem bylo pilnowanie krasnoluda. -Bez wzgledu na to, co sie stanie - odezwal sie kapitan do Konrada przyciszonym glosem - gdy rozejm dobiegnie konca, bedziesz trupem. Ten miecz nalezy do mojego pulku. Konrad spojrzal na bron, ktora trzymal w dloni. Nie mial do niej pochwy, ktora pozostala przy ciele zabitego przez niego pierwszego zolnierza. -Nie - odparl. - Nalezy do mnie. Rozdzial trzynasty Dowodztwo wojsk Middenheimu wyslalo na wyprawe do podziemi tylu zolnierzy, ilu moglo - czesc garnizonu, czlonkow strazy, grupe najemnikow, pewna liczbe zakonnych rycerzy Bialego Wilka, a takze paru Rycerzy-Panter. Nawet bez swoich koni ci elitarni jezdzcy bardzo chcieli wziac udzial w obronie rodzinnego miasta.Grupa Litzenreicha szla na czele dlugiej kolumny. Krasnoludy przewodzily. Na nich spadl caly ciezar prowadzenia akcji i one mialy poniesc najwieksze straty, oslaniajac middenheimskich wojownikow w czasie pierwszej fazy ataku. Konrad chcial wymknac sie w czasie drogi na dol. Dokonal wiecej niz trzeba i miasto moglo juz bez niego zajac sie skavenami. Byl pewien, ze Litzenreich mialby ochote uniknac uczestnictwa w dzialaniach wojskowych. Jeden z krasnoludow mogl ich bezpiecznie przeprowadzic przez platanine tuneli i wyprowadzic na powierzchnie gory. Ale wygladalo na to, ze mag chcial zbadac lochy skavenow w nadziei, ze zdola dowiedziec sie, w jaki sposob surowy spaczen destylowany jest na szary proszek. Aby zapobiec dezercji czlonkow grupy Litzenreicha, za kazdym z nich szedl miejski zolnierz. Kapitan wybral sobie miejsce za Konradem, ktory wcale sie tym nie przejal. Gdyby mial ochote, bez trudu wymknalby sie aroganckiemu oficerowi. Ale nie bylo dokad isc i dlatego schodzil prowadzaca spiralnie w dol sztolnia. Juz niemal sie do tego przyzwyczail. Przed nim szly jedynie krasnoludy i ich straznicy, Litzenreich znajdowal sie bezposrednio za kapitanem. Konrad nie zmartwil sie grozba kapitana, chociaz zadowolony byl z ostrzezenia. Wyjawienie zamiarow bylo ze strony kapitana glupota, podobnie jak glupie byly same jego zamiary. Konrad walczyl, zabil jednego z ludzi kapitana i zabral mu miecz. I co z tego? Zabil rowniez drugiego middenheimskiego zolnierza i skrocil cierpienia trzeciego, okaleczonego przez Ustnara. Wszystko to zdarzylo sie podczas walki, a jednak kapitan chyba uwazal, ze popelnione zostalo morderstwo. Dlaczego potraktowal to az tak osobiscie? Jeden z ludzi kapitana musial zabic Hjornura. Krasnolud ocalil Konradowi zycie, ale najemnik nie czul potrzeby odszukania i zgladzenia zabojcy Hjornura. Pamietal, co niedawno myslal o zemscie. W czasie bitwy wojownik mogl polowac na tego, kto zadal smiertelny cios towarzyszowi. Ale nie wowczas, gdy walka dobiegla konca - byc moze dlatego, ze przeciwnicy rzadko kiedy tak szybko stawali sie sojusznikami. Ostroznie schodzac stromo opadajacym tunelem, Konrad zdal sobie sprawe, ze byc moze wkrotce nadarzy sie okazja dokonania zemsty. Nigdy nie wyruszylby na te wyprawe, aby szukac Gaxara, ale istniala mozliwosc, ze wkrotce znowu znajda sie blisko siebie. W takiej sytuacji zrobi wszystko, aby zemscic sie na Szarym Proroku. Przypomnial sobie, co Litzenreich powiedzial mu na temat roznicy miedzy sprawiedliwoscia a prawem. Byc moze tego wlasnie szukal - nie odwetu, lecz sprawiedliwosci. Gaxar byl odpowiedzialny nie tylko za trzymanie go w ciemnym, wilgotnym lochu. Ten zdradziecki nieczlowiek rowniez ogluszyl Konrada, oddajac go w ten sposob w niewole Kastringa. Konrad chcial nie tylko zabic Gaxara - przedtem pragnal go przesluchac. Im dluzej o tym myslal, z tym wieksza niecierpliwoscia oczekiwal na kolejne spotkanie z szarym skavenem. Mial nadzieje, ze nie wszystkie gryzonie uciekly. Musialy zdawac sobie sprawe, ze wyslano przeciwko nim karna ekspedycje. Czy stana do walki, czy tez podwina ogony i uciekna w najglebsze tunele mrocznego krolestwa? Konrad wiedzial, ze jezeli nie znajda skavenow, rozejm z middenheimskimi zolnierzami natychmiast wygasnie. Dopiero wtedy bedzie musial sie martwic grozaca mu smiercia. Na razie wyrok ulegl zawieszeniu. Kapitan nie pchnie go w plecy. Najwyrazniej uwazal sie za rycerza, dla ktorego honor byl rownie wazny jak samo zycie. Widac bylo, ze nigdy nie sluzyl na pograniczu. Nie spelni swojej grozby, dopoki bitwa pod ziemia nie dobiegnie konca. Przy pewnej dozie szczescia zostanie zabity przez skavenow, a jezeli ta doza szczescia bedzie nieco wieksza, Konrad zdola uniknac podobnego losu. Nowy miecz zatknal za pas. Musial bardzo uwazac, aby pokonujac najtrudniejsze fragmenty drogi, nie skaleczyc sie o nagie ostrze. Wciaz byl ubrany w te sama skorzana zbroje i kolczuge, jak na pierwszej podziemnej wyprawie, ale nie mial helmu i tarczy. Posiadal jedynie miecz - elegancka bron o ozdobnym jelcu i wygrawerowanym na gardzie symbolu wilczej glowy. Na plazach glowni widnialy dziwne hieroglify - najprawdopodobniej dewiza pulku, zapisana w starodawnym jezyku. Moze brzmiala: "Lepsza smierc niz hanba". Konrad usmiechnal sie na te mysl, poniewaz nie mial zadnych innych powodow do radosci. Ogarnelo go pragnienie, by wrocil dar widzenia przyszlosci Byl wprawdzie kaprysny, ale zawsze lepszy niz nic. W waskim i ciemnym tunelu, idac miedzy dwoma middenheimskimi zolnierzami, nie bylo co ogladac zwyklym wzrokiem. *** Na samym czele szedl Joukelm, ale nie on zginal jako pierwszy. Wrzaski rozlegly sie z tylu, odbijajac sie potezniejacym echem o sciany waskich sztolni.Skaveni wiedzieli, ze ich wlosci zostaly najechane i zareagowali w odpowiedni sposob, obsadzajac zewnetrzna linie obrony oddzialami samobojcow. Kryli sie w bocznych korytarzach, by wypasc z nich, zabijajac i raniac wielu ludzi, zanim zostali zlikwidowani. Przygotowali rowniez pulapki. Pozwolili przez nie przejsc pierwszej grupie, ale potem podloga komory zapadla sie gwaltownie i kilkunastu zolnierzy wpadlo do jamy, pelnej zaostrzonych pali. Inne ofiary szczuroludzi zginely pod tonami skal zawalonego chodnika. Wojsko z Middenheimu, pod komenda krasnoludow, w ciagu kilku minut zdolalo nad jama przerzucic most i zlikwidowac zawal. Przednia straz zatrzymala sie, czekajac na dolaczenie reszty oddzialu, i wtedy zostala zaatakowana. Joukelm stal na czele kolumny i tym razem nadeszla jego kolej, by zginac. Zostal zabity w taki sam sposob, jak Varsung - beltem wystrzelonym z kuszy. Wiekszosc ze stojacych przed Konradem pochylila sie, szukajac oslony. Nastepnym, ktory zginal, byl zolnierz stojacy bezposrednio przed Konradem. Belt trafil go w oko z taka sila, ze grot przebil tyl czaszki i helm. Glowa Konrada byla nastepna w kolejnosci. Zrobil krok do przodu i pochylil sie, podnoszac z ziemi tarcze, upuszczona przez zabitego zolnierza. Przypuszczal, ze nie spodoba sie to kapitanowi, ale martwy nie potrzebowal juz tarczy ozdobionej symbolem bialego wilka. Konrad doszedl do wniosku, ze poznaje oswietlony migoczaca latarnia fragment podziemnego labiryntu. Wprawdzie wszystkie wyrabane w granicie tunele wygladaly identycznie, ten jednak przypominal miejsce, w ktorym zginal Varsung. Jezeli sie nie mylil, wielka, centralna jaskinia powinna byc juz blisko. Wytezyl wzrok, wypatrujac niesamowitej, migoczacej poswiaty, wydobywajacej sie z piecow do destylacji spaczenia. -Ustnar! -Co? -Jestesmy prawie na miejscu? -Tak. -Po nastepnej strzale biegniemy. -Dobra. Kolejny belt syknal obok Konrada. Korytarz lekko zakrecal, wiec pocisk roztrzaskal sie o skalna plaszczyzne. Gdyby tunel byl prosty, nastepna ofiara kusznika stalby sie kapitan. -Naprzod! - wrzasnal Konrad, rzucajac sie do przodu za Ustnarem, dwoma krasnoludami, ktorych imion nie znal, i trzema middenheimskimi zolnierzami. Wkrotce zostalo juz tylko dwoch middenheimczykow, poniewaz trzeci zginal od beltu wystrzelonego przez ukrytego kusznika. Poprzednim razem po strzalach kusznika Konrad zostal zaatakowany przez stado skavenow i teraz rowniez spodziewal sie uslyszec tupot pedzacej zgrai. Zamiast tego nagle rozblyslo swiatlo. Znalezli sie na otwartej przestrzeni - a czekali na nich wszyscy skaveni... Konrad sie pomylil. Byl to inny tunel - zamiast wyjsc na galerie, znalezli sie na dolnym poziomie ogromnej centralnej jaskini. Zanim Konrad dotarl do konca korytarza, pozostali dwaj zolnierze i jeden z krasnoludow juz nie zyli. Ustnar i drugi krasnolud, wymachujac toporami, bronili sie przed szalenczo atakujacymi skavenami. Konrad pchnal mieczem jednego szczuroczleka. Na ziemi lezalo juz kilka trupow gryzoni, ale zywych wciaz bylo duzo, o wiele za duzo. Ponownie pchnal sztychem i kolejny skaven zginal z przeszytym sercem. Potem u boku Konrada pojawil sie kapitan, zabijajac swojego pierwszego wroga. Byc moze nie byl wcale tak niedoswiadczony, jak przypuszczal Konrad. Litzenreich wyszedl z tunelu. Byl nie uzbrojony i Ustnar natychmiast stanal przed magiem, oslaniajac go wlasnym cialem. Jednemu skavenowi udalo sie go wyminac, po czym rzucil sie na czarodzieja. Litzenreich wyciagnal prawa reke, jakby zadawal pchniecie mieczem. Mimo ze nawet nie dotknal skavena, szczuroczlek nagle znieruchomial, skamienialy w pozycji przygotowania do pchniecia wlocznia. W nastepnej chwili topor Ustnara zdjal mu glowe z ramion. Z wylotu tunelu wysypywali sie nastepni middenheimczycy. Wiekszosc atakujacych przebyla pulapki i zasadzki i zaczela teraz spychac brazowa horde. Konrad zauwazyl jednak, ze skaveni zbyt chetnie ustepuja pola, swiadomie prowokujac ludzi, by ich scigali. Zwolnil kroku i popatrzyl wokolo, zastanawiajac sie, gdzie moze byc Gaxar i w jaki sposob do niego dotrzec. Ogromna jaskinia przypominala wielka, poganska swiatynie, w ktorej srodku stal monstrualny metalowy mechanizm Gaxara - podobizna zlego boga, plujacego ogniem i dymem. Brakowalo jednak akolitow, ozywienczych niewolnikow kultu spaczenia, odprawiajacych obrzadki przy tym gigantycznym oltarzu. Ustawiony na kamiennym podwyzszeniu idol nie przyjmowal ofiar w milczeniu. Potezne, zazebiajace sie kola i polaczone dzwignie, ktorymi byl ozdobiony, przez caly czas poruszaly sie, wsciekle wirujac, przesuwajac sie w gore i w dol, do przodu i do tylu, tam i z powrotem. Gdy Konrad byl uwieziony w sasiedniej jaskini, przyzwyczail sie do nieustannego loskotu. Teraz jednak halas byl o wiele slabszy, zar nie palil tak bardzo, blask nie oslepial, a tryby i drazki nie poruszaly sie tak szybko. Bostwo zdawalo sie zapadac w sen. Najwidoczniej, wiedzac, ze nastapi szturm, musiano zawiesic prace w tej piekielnej kuzni. I nagle zaatakowali martwi. Ozywiency, ktorzy byli niewolnikami skavenow, nagle stali sie oddzialem bojowym. Bylo ich tak wielu, ze nie potrzebowali broni. Wylonili sie z przeciwleglych tuneli, otoczeni brzeczacymi, tlustymi muchami, i powoli kustykali do przodu, spychajac napastnikow sama swoja masa. Wiekszosc ozywiencow latwo dawala sie zniszczyc, ale na ich miejsce zawsze pojawiali sie nowi. Konrad mial nadzieje, ze wsrod zywych trupow nie zobaczy samego siebie, ale w poruszanym nekromantyczna moca legionie nie bylo jego sobowtora. Nie tylko ozywieni ludzie destylowali spaczen dla swoich szczuropodobnych panow. Skaveni zamienili w niewolnikow rowniez wielu swoich pobratymcow, ktorzy teraz przylaczyli sie do walki przeciwko napastnikom. Byli nie tylko uzbrojeni w najprzerozniejsza bron, ale rowniez przykuci do siebie lancuchami. Stanowili oddzialy samobojcow - ich zaglada byla rownie nieuchronna jak zniszczenie ozywiencow. Widzac ich zelazne obroze i zardzewiale lancuchy, Konrad nie byl w stanie powstrzymac mysli o swej wlasnej niewoli. Byli takimi samymi wiezniami jak on, ale swiadomosc tego faktu nie powstrzymywala go przed ich zabijaniem. Skavenscy niewolnicy gineli, dolaczajac do rozpadajacych sie zombie, sprochnialych szkieletow, gnijacych trupow, rozkladajacych sie ghouli i zabalsamowanych mumii. Jedni i drudzy padali na ziemie, tworzac wal, ktory zagradzal droge middenheimskim wojownikom i ograniczal im swobode ruchow. I wtedy pulapka sie zatrzasnela. Z gory sypnelo gradem strzal. Wielu ludzi zginelo, zanim uniesiono tarcze, tworzac z nich dach. Nie byl on jednak w stanie ustrzec wojownikow przed nastepna, straszliwa bronia skavenow. Z ktoregos z gornych poziomow trysnal jezyk zoltego ognia, oblewajac strumieniem plonacej lawy stloczonych w dole wojownikow. Tarcze i zbroje topily sie w zarze. Ponad polowa zolnierzy zginela niemal natychmiast, spalona w swoich pancernych skorupach. Inni umierali dluzej, plonac zywcem wsrod koszmarnych krzykow. Middenheimczycy podniesli tarcze, tak jak ich uczono. Konrad nie zrobil tego i uratowal zycie. Plynny ogien nie splynal po nim i udalo mu sie uniknac plomieni. Wiekszosc skutych lancuchami skavenow i ozywiencow rowniez stala sie ofiarami ognistej kuli. Niektorzy zaczeli plonac, inni rozsypywali sie od zaru. Czesc zombie zachowala swa parodie zycia i palac sie maszerowala wsrod ogolnego chaosu, jakby przyciagana przez mdlacy smrod zweglonych ludzkich cial. Nie byly w stanie wydobyc glosu i nie czuly bolu, a wiec nie mogly ani nie musialy krzyczec. Litzenreich spojrzal w strone skavenow obslugujacych ognista bron. Widac bylo tylko dwoch, stojacych na gornej galerii. Jeden mial umocowana na plecach drewniana beczke, a drugi trzymal jakies mosiezne urzadzenie przypominajace bogato zdobiona trabe. Celowal nia w dol, szykujac sie do odegrania nastepnej bezglosnej solowki plomiennej smierci. Mag uniosl obie rece, kierujac je w strone skalistej polki. Z czubkow jego palcow strzelila blyskawica. W chwile pozniej smiercionosna barylka eksplodowala, oblewajac obu skavenow plonaca ciecza. Palac sie jak pochodnie, runeli w otchlan. Na jej dno upadly jedynie ich zweglone kosci. Litzenreich zatoczyl sie do tylu. Konrad pomyslal, ze zostal ranny, ale czarodziej tylko oparl sie o sciane jaskini, jakby odpoczywajac po ogromnym wysilku. Straszliwy zar miotacza ognia skavenow spowodowal, ze twarz Konrada byla poparzona i pokryta pecherzami, a glownia miecza rozgrzala sie do czerwonosci. Goraco ogarnelo rowniez rekojesc, palac nawet przez rekawice - musial odrzucic bron. Poszukal wzrokiem nastepnej, a potem wyjal miecz z garsci trupa. Byly to zwloki kapitana. Przypadla mu w udziale smierc, w ktorej niewiele bylo chwaly. Brzuch mial rozpruty, a jego wnetrznosci zmieszaly sie z bebechami wypatroszonego skavena. Lezeli, spleceni w upiornym uscisku, jak perwersyjni kochankowie. -Dziekuje - rzekl Konrad. Miecz byl taki sam jak poprzedni i Konrad tak samo niszczyl nim nastepnych ozywiencow. Z nowej glowni spadaly robaki i rozne padlinozerne owady. Trupi zaduch mieszal sie z odorem palonych cial, tworzac szatanski, zmuszajacy do wymiotow zapachy. Konrad spostrzegl, ze Litzenreich odzyskal sily i przedziera sie przez martwa horde. Jeszcze trzymajace sie na nogach ozywione zwloki wydawaly sie od niego odsuwac. Towarzyszyl mu Ustnar, ktorego topor spadal na nielicznych ocalalych skavenskich niewolnikow. Mag wpatrywal sie w dziwaczne urzadzenie, w ktorym destylowano spaczen. Wygladalo jak powiekszenie ktoregos z jego wlasnych, skomplikowanych aparatow. Z tunelu juz przestaly wylaniac sie dalsze oddzialy wojsk Middenheimu. Czyzby ocaleli jedynie ci, ktorzy znajdowali sie tutaj? A moze posilki kryly sie w korytarzach? Gdzie sa skaveni? Nawet lucznicy, ktorzy mieli tak latwy cel, oddali tylko jedna salwe. Konrad rozejrzal sie wokolo. Nigdzie w poblizu nie bylo ani jednego szczuroczleka. Wycofali sie w tym krotkim momencie, ktory uplynal miedzy wypuszczeniem pociskow z lukow a wystrzeleniem z ognistej broni. I juz nie wrocili. Skaveni nie mogli juz uciec. Na pewno przygotowywali kolejny podstep. Konrad czul sie niepewnie. Dalsze niszczenie ozywiencow nie mialo sensu. Chcial wspiac sie na gore, ale sciany byly zbyt strome. W ktoryms z korytarzy na dole jaskini musialy byc stopnie prowadzace w gore. Rozpoczal poszukiwania. Trzecie lukowato sklepione przejscie prowadzilo do wykutych w skale spiralnych schodow. Zaczal wspinac sie po nich ostroznie. Wciaz nie bylo najmniejszego sladu obecnosci skavenow. Ale nawet jezeli nie byli w stanie go zobaczyc, mogli wyczuc jego zapach. Dotarl na nastepny poziom, zatrzymal sie, nasluchiwal chwile, potem znowu wszedl wyzej i powtorzyl cala operacje. Na czwartym poziomie wydalo mu sie, ze znalazl sie na wysokosci tunelu, ktorym za pierwszym razem wszedl do legowiska skavenow. Gdyby idac wzdluz skalnej polki, udalo mu sie obejsc cala jaskinie, powinien odnalezc zarowno wejscie, jak i tunel, ktorym powleczono go w dol. Udalo mu sie, ale zanim do tego doszlo, spotkal Srebrne Oko. Popatrzyli na siebie - po raz pierwszy Konrad widzial wielkiego skavena w tak dobrym oswietleniu. Teraz dopiero zorientowal sie, ze w jego oczodole tkwi nie srebrna moneta, ale cos, co zdawalo poruszac sie jak rtec - kawalek spaczenia. Jezyk Srebrnego Oka wysunal sie zza metalowych klow i oblizal pokryte bliznami policzki. Konrad zadrzal, przypominajac sobie jego szorstki dotyk. Cial mieczem. Szczuroczlek podniosl tarcze, metal zadzwonil o metal. Konrad ze zdumieniem spojrzal na widniejacy na puklerzu znak. Tarcza miala ksztalt wydluzonego trojkata, byla czarna ze zlotym herbem. Rysunek na niej przedstawial piesc w pancernej rekawicy, umieszczona pomiedzy skrzyzowanymi strzalami. Ten sam herb, ktory znajdowal sie na luku i strzalach otrzymanych od Elyssy! Jego zaskoczenie bylo tak calkowite, ze zadany przez Srebrne Oko nagly cios mieczem niemal go wypatroszyl. Sztych zebatej glowni przecial kolczuge oraz skorzany kaftan i Konrad poczul krew plynaca z rozcietej skory. Zamachnal sie mieczem, podniosl tarcze i zaczal walczyc. Byl lepszym, szybszym i zreczniejszym wojownikiem. Skaven przewyzszal go jedynie ciezarem, ale Konrad mogl wykorzystac to na swoja korzysc. Byl przekonany, ze wygra ten pojedynek i zabije Srebrne Oko. Ale, podobnie jak w przypadku Gaxara, nie chcial go zabijac - jeszcze nie. Chcial go przesluchac, zapytac, skad wzial te tarcze. Byla poobijana, zardzewiala, wykonana z metalu, a nie z warstw twardej skory. Znac bylo, ze uzywano jej w wielu walkach. Skaveni byli rabusiami i swoje zbroje montowali z rozmaitych skorzanych oraz metalowych elementow, wynajdywanych na pobojowiskach i zabieranych trupom. Zapewne Srebrne Oko w ten sam sposob zdobyl swoja tarcze. Mogl ja takze ukrasc. Ale gdzie i komu? Konrad tylko sie bronil i stwor wykorzystywal swoja przewage, spychajac go do tylu. Na razie nie bylo szans na rozmowe. Nalezeli do odmiennych ras i Srebrne Oko znal zaledwie kilka ludzkich slow. Konrad musial miec jako tlumacza szarego skavena. Mogl jedynie liczyc na to, ze uda mu sie schwytac obu i zmusic do udzielenia odpowiedzi na pytania. Ale nawet jezeli zdolalby ich zlapac, to czy powiedzieliby prawde? Sytuacja byla beznadziejna. Rownie dobrze mogl zabic Srebrne Oko. Przynajmniej zabierze tarcze jako lup. Za plecami Srebrnego Oka rozlegl sie glos innego skavena. Przeciwnik naciskal Konrada coraz mocniej, zadawal pchniecie za pchnieciem, opieral czarno-zlota tarcze o puklerz czlowieka, spychajac go ku krawedzi skalnej polki. Katem oka Konrad dostrzegl postac, pojawiajaca sie na szczycie kamiennych schodow. To byl Litzenreich. Niewidoczny skaven zawolal jeszcze raz i Srebrne Oko warknal cos w odpowiedzi. Za nim znajdowal sie tunel - byl szerszy niz inne, ale tak samo ciemny. W mroku dal sie dostrzec ruch. Z cienia wylonil sie drugi skaven, zblizajac sie coraz bardziej. Gaxar. Szary Prorok nie byl sam. Obok niego posuwal sie czlowiek - zgarbiona, naga i blada postac. Gaxar dzierzyl w reku lancuch, zalozony na szyje ludzkiej istoty, zupelnie jakby trzymal na smyczy psa. Konrad przysiagl sobie, ze jeniec dlugo nie pozostanie w niewoli. Dwaj skaveni umra, a wiezien zostanie oswobodzony. Przybyl Litzenreich, stanal kilka krokow od Konrada i spojrzal na Gaxara. Skavenski czarodziej nie odwrocil wzroku. Wydarzenia te odwrocily na chwile uwage Konrada i wtedy Srebrne Oko uderzyl. Wojownik cofnal sie, aby uniknac ciecia, ale w tej samej chwili skaven cofnal miecz i zamachnal sie tarcza. Zaskoczony Konrad zostal trafiony w ramie i odrzucony do tylu. Zachwial sie, rozkladajac ramiona, aby utrzymac rownowage, nie wiedzac, jak daleko jest do skraju przepasci. Podtrzymala go silna dlon. Stal za nim Ustnar. -Mamy isc, szefie? - zapytal Litzenreicha. Gaxar i jego wiezien znikneli juz w mroku. Teraz Srebrne Oko ruszyl ich sladem. Konrad szarpnal sie w te sama strone. -Nie - powstrzymal go Litzenreich. Konrad stanal, niezadowolony, ze pozwalaja Gaxarowi uciec. Ale znajdowal sie przed nimi nie zbadany labirynt tuneli, a Konrad nie mial pojecia, jak wiele stworow sie w nim kryje. Nie posiadal tez latarni, byl ranny. Gdyby poszedl dalej, zaplacilby za ten krok zyciem. A byla to zbyt wysoka cena za zemste - czy nawet za sprawiedliwosc. -Dokad? - zapytal. -Altdorf - odparl Litzenreich, a potem zwrocil sie do Ustnara. - Czy jest ktos jeszcze? -Nikt z naszych - rzekl krasnolud. Konrad odwrocil sie, podszedl do krawedzi i spojrzal na dno wielkiej jamy. Przypominala masowy grob, pelen martwych i powtornie martwych ludzi, skavenow i ozywiencow Gaxara. W dole pozostalo nie wiecej niz kilkunastu middenheimskich zolnierzy. -Dlaczego do Altdorfu? - zapytal. -Bo tam mieszka cesarz - wyjasnil Litzenreich. Konrad czekal na ciag dalszy. -Widziales, kto to byl? - dodal mag, gestem reki wskazujac kierunek, w ktorym uciekl skaven. -Gaxar - odparl Konrad. -Nie, nie chodzi mi o skavena, tylko o czlowieka, ktorego ze soba prowadzil. To byl cesarz... *** Konrad spojrzal w gore, na niebo. Bylo szare i pokryte ciezkimi, ciemnymi chmurami. Deszcz wisial w powietrzu, podmuchy zimnego wiatru wdzieraly sie przez dziury w odziezy, ale dla Konrada byl to piekny dzien.Po raz pierwszy od niezliczonych tygodni znalazl sie na powierzchni ziemi. Pierwszy raz jego wzrok nie zatrzymal sie na granitowej scianie. I po raz pierwszy od jeszcze dluzszego czasu byl wolny. Wyzwolony z labiryntu tuneli pod Fauschlag, ze spizowej zbroi, od s dowodzonej przez Kastringa bandy czcicieli Khorne'a. Rozlozyl rece, a potem podskoczyl najwyzej jak potrafil. Dlugo i glosno wykrzykiwal swoja wdziecznosc, bedaca mieszanina niczym nie skrepowanej radosci i zwyklego, ludzkiego szczescia. Obejrzal sie na Middenheim, ktory zdawal sie wyrastac prosto ze skalistej turni. Uswiadomil sobie, ze nigdy dotad nie widzial tego miasta. Przez wizjer w spizowej zaslonie dojrzal przelotnie mury obronne i kilka ulic, ale potem okryto go i zaniesiono do podziemi. I zaledwie minute temu wciaz jeszcze znajdowal sie pod ziemia. Wyszedl z jaskini, ziejacej w skalistym zboczu w odleglosci mniej wiecej trzech mil od Miasta Bialego Wilka. Jeszcze pare minut temu biegl na spotkanie powiekszajacej sie plamki dziennego swiatla, widniejacej u wylotu tunelu. Biegl coraz szybciej, nie chcac pozostawac wiezniem podziemi ani sekundy dluzej niz bylo to konieczne. Slyszac za soba odglos krokow, odwrocil sie i patrzyl, jak Litzenreich i Ustnar wychodza na zewnatrz i wspinaja sie kilka metrow na rowny grunt. Krasnolud przeprowadzil ich szeregiem tuneli, daleko od podziemnego pola bitwy. Wiekszosc middenheimskich wojsk zostala zmasakrowana, ale chyba wykonaly one swoje zadanie. Skaveni zostali wypedzeni z mrocznego krolestwa - przynajmniej na jakis czas. Konrada interesowal tylko jeden skaven - Srebrne Oko, ktory mial tarcze opatrzona tajemniczym herbem, od dawna fascynujacym Konrada. Minelo ponad dziesiec lat od chwili, gdy Elyssa wreczyla mu czarny luk, dziesiec strzal i kolczan z karbowanej skory. Dar byl nagroda za ocalenie jej przed zwierzolakiem, pierwszym tego rodzaju stworem, ktorego zabil. W ciagu nastepnych lat zniszczyl niezliczona liczbe mutantow o najrozmaitszych rozmiarach i wygladzie. Teraz juz wiedzial, ze wszyscy byli slugami Chaosu. Tarcza ze zlotym herbem byla jedyna rzecza laczaca Konrada z przeszloscia, z zyciem w rodzinnej wiosce. Nawet gdyby nie zdolal sie dowiedziec niczego o tarczy, musial ja miec. Nie mogla dluzej znajdowac sie w lapach skavena. W czasie dlugiego i meczacego wychodzenia z miasta skavenow nie bylo mozliwosci prowadzenia rozmowy, dlatego dopiero teraz Konrad powiedzial: -To nie byl cesarz. -Nie on sam - odparl Litzenreich, opierajac sie o skalista sciane i dyszac ciezko - ale niewatpliwie jego sobowtor. Gaxar potrafi ozywiac zwloki i moze im rowniez nadawac inny wyglad. Konrad doskonale o tym wiedzial, wszak musial walczyc ze swoim blizniakiem stworzonym przez Gaxara. Ale sobowtor cesarza? Trudno mu bylo w to uwierzyc, chociaz Gaxar musial uwazac swojego wieznia za bardzo waznego. Nie zabral ze soba zadnego z pozostalych wskrzeszencow, a wiec byc moze Litzenreich mowil prawde. -Widzialem cesarza, gdy bylem w Altdorfie - dodal mag. -Powiedziales, ze musi kierowac sie do Altdorfu. Ale dlaczego? To stolica Imperium, tam mieszka cesarz. Ale... -Przychodzi mi do glowy tylko jeden powod, dla ktorego skaveni stworzyli replike cesarza. Po to, aby zastapic go sobowtorem - tworem Chaosu. Juz kiedys tego probowali. Dopiero po chwili Konrad pojal potwornosc teorii Litzenreicha. Wreszcie skinal glowa. Plan sprawial wrazenie wyjatkowo podstepnego i sprytnego, dokladnie odpowiadajacego taktyce, jaka mogliby zastosowac skaveni. -Jak daleko jest do Altdorfu? - zapytal. -Mniej wiecej trzysta mil - po raz pierwszy odezwal sie Ustnar. Czy rzeczywiscie mogla istniec podziemna droga, siegajaca az do nastepnego miasta gryzoni pod Altdorfem? Czy wlasnie tam w ostatniej chwili skierowal sie Gaxar? -Proponuje, abysmy wedrowali wspolnie - rzekl Litzenreich. - Mozemy wzajemnie sobie pomoc. Konradowi niezbyt podobal sie pomysl towarzyszenia magowi. Teraz, kiedy uzyskal wolnosc, chcial byc calkowicie niezalezny. Juz wczesniej postanowil, ze nie bedzie mial nic wspolnego z Litzenreichem. Nie zdarzylo sie nic takiego, co wplyneloby na zmiane tej decyzji. -Nie chce isc do Altdorfu. -Chcesz. Dlatego pytales, jak jest daleko. Zastanawial sie, co mysli czarodziej na temat motywow jego wyprawy do Altdorfu. Zemsta...? Konrad wzruszyl ramionami. -Nigdy tam nie bylem - doszedl do wniosku, ze nie powie Litzenreichowi o herbie ze strzalami i pancerna piescia. - A dlaczego ty chcesz tam isc? -Musze zaczac moje badania w jakims innym miejscu. Mieszkalem juz kiedys w Altdorfie, dobrze nadaje sie do moich celow. O ile wiem, pod tym miastem rowniez zyja skaveni. Bede mial swieze zrodlo spaczenia. A ze nie sadze, aby bylo szczegolnie korzystne, gdyby cesarz zostal marionetka skavenow, moze uda mi sie zniweczyc spisek Gaxara... Konrad zdal sobie sprawe, ze moze to byc jedyny sposob na odnalezienie Szarego Proroka. A tam, gdzie znajduje sie Gaxar, bedzie tez Srebrne Oko - a takze tajemnicza tarcza. -W ktora strone idziemy? - zapytal. -Na poludniowy zachod - odparl Litzenreich i wskazal kierunek gestem reki. -Trzysta mil? Jak sie tam dostaniemy? Nie mamy ani koni, ani pieniedzy. -Zapomniales o mojej profesji, Konradzie - rzekl Litzenreich. - Krasnolud, wojownik, czarodziej. Tworzymy wspanialy zespol. Zgadzacie sie ze mna? -Tak, szefie - oswiadczyl krasnolud. Wojownik skinal glowa, ale powtorzyl jedynie pierwsza polowe wypowiedzi krasnoluda. Rozdzial czternasty Droga miedzy Middenheimem a Altdorfem byla jedna z najwazniejszych arterii komunikacyjnych w Imperium. Podrozowali nia dylizansem. Konrad nigdy dotad nie jechal takim wehikulem, a poniewaz dylizans byl dobrze resorowany, najemnik poczatkowo cierpial na nudnosci. Pod koniec pierwszego dnia podrozy zdazyl jednak przyzwyczaic sie do kolyszacego ruchu.Co wieczor razem z Litzenreichem i Ustnarem jadali obiady w zajazdach, w ktorych dylizans zatrzymywal sie na noc. Raczyli sie najlepszymi potrawami, a potem wedrowali do miekkich lozek. Po pierwszej bezsennej nocy Konrad wolal spac na podlodze. Rankiem zjadali sniadanie, by potem znowu zajac miejsca w pojezdzie i rozpoczac nastepny etap podrozy do stolicy. Czarownik okazal sie pozytecznym towarzyszem podrozy, potrafiacym zadbac o wszystkie szczegoly. Wygladalo na to, ze pasazerowie powinni byli placic za okazana goscinnosc - posilkow i noclegow nie wliczano w cene przejazdu. Litzenreich nie placil za nic, nawet za dylizans, ale dzieki swoim magicznym talentom umial przekonac wszystkich, ze to zrobil. W podobny sposob zdobyl rowniez swieze ubrania dla calej trojki i Konrad mogl wreszcie wyrzucic swoja poplamiona odziez. Mial ja na sobie od momentu, gdy po raz pierwszy zapuscil sie w tunele prowadzace do gniazda skavenow. Przyjemnie bylo wykapac sie i przebrac w cos czystego. Jego rany i oparzenia goily sie stopniowo, zas na prawej rece proces ten postepowal szybciej. Doskonale teraz rozumial, dlaczego czarodziej nie potrzebuje pieniedzy, skoro nie ponoszac zadnych kosztow mogl zdobyc wszystko, czego potrzebowal. Wszystko, procz spaczenia... W czasie dlugich dni podrozy Konrad znowu zaczal zastanawiac sie nad celem swojej wizyty w Altdorfie. Poniewaz rozmyslania na ten temat byly jedynym jego zajeciem, mial coraz wieksze watpliwosci co do sensu tej podrozy. Nawet jezeli Gaxar i Srebrne Oko rzeczywiscie udali sie do stolicy Imperium, w jaki sposob zdola odnalezc skavenow i tajemnicza tarcze? Gdyby nawet udalo mu sie schwytac i przesluchac obu szczuroludzi, zapewne nie zdradziliby mu, co wiedza o puklerzu. Czy rzeczywiscie tarcza az tak bardzo go obchodzila? Przeciez byl to tylko stary kawal metalu. Mial dla niego znaczenie jedynie umieszczony na niej zloty herb, ktory przypominal przeszlosc, zycie przed opuszczeniem wioski. Z tego wczesnego okresu pragnal zachowac w pamieci jedynie dziewczyne o imieniu Elyssa. A do tego nie byla mu potrzebna zardzewiala i poszczerbiona tarcza. Elyssa na zawsze pozostanie w jego pamieci. Skad pochodzila bron, ktora mu dala? Dlaczego mial ja - a raczej niektore jej elementy - Wilhelm Kastring? Luk, kolczan i strzaly zostaly Konradowi przekazane chyba na przechowanie. Ktos jeszcze musial otrzymac tarcze. Konrad uswiadomil sobie, ze musza istniec inne fragmenty uzbrojenia, ozdobione tym samym wzorem. Powinien byc miecz w pochwie, sztylet i pas, wykonany z takiej samej karbowanej skory jak kolczan. A moze jeszcze helm i napiersnik albo nawet kompletna zbroja? Strzaly, ktore otrzymal od Elyssy, nie przypominaly zwyklych pociskow, jakie zwyczajny lucznik zabralby na wojne. Byly idealne, dokladnie takie same i kazda stanowila dzielo mistrza. Nalezaly do kogos bogatego i znaczacego. Chocby fakt, iz dwie skrzyzowane strzaly byly czescia heraldycznej kompozycji dowodzil, jak wazna rzecza bylo dla wlasciciela lucznictwo, chociaz pancerna rekawica, uzupelniajaca znak, na pewno nie nalezala do wyposazenia lucznika. Te sprzecznosc mozna bylo tlumaczyc jedynie faktem, ze herb nalezal do jakiegos ksiecia lub wodza i nosili go wszyscy pozostajacy w jego otoczeniu. Ale Konrad wiedzial, ze tarcza, luk i strzaly naleza do jednego kompletu i kiedys mialy tego samego wlasciciela. Uczucie to nie bylo tak zdecydowane, jak wowczas, kiedy widzial, i zapewne nie bylo sposobu, aby sie upewnic co do jego prawdziwosci. Ale gdy po raz pierwszy ujrzal tarcze, odniosl wrazenie, ze i ona nalezy do kompletu. Probowal utwierdzac sie w tym przekonaniu, chociaz w miare uplywu czasu tracil poczatkowa pewnosc. Zrozumial, ze dar widzenia przyszlosci utracil na zawsze. Byc moze to spaczen pozbawil go dodatkowego zmyslu. Uwalniajac go ze spizowego pancerza, substancja ta ograniczyla jego widzenie do normalnego, typowo ludzkiego. Teraz wiedzial juz o tym na pewno, ale nie czul zalu. W przyszlosci bedzie musial poslugiwac sie piecioma normalnymi zmyslami, jak kazdy inny czlowiek. Albo jak wiekszosc ludzi... Pozwolil Wilkowi wyrzucic czarny kolczan, cisnac go w popioly dworu, w ktorym zyla - i umarla - Elyssa. Wilk prawdopodobnie znal ten znak, ale, z jakiegos powodu, Konrad nigdy nie zadawal mu pytan na ten temat. Ani tez nigdy nie pytal go o spizowego jezdzca. Obydwie sprawy wydawaly sie teraz tak bardzo wazne, choc swego czasu sprawialy wrazenie nic nie znaczacych. Nalezaly do przeszlosci Konrada, o ktorej tak bardzo chcial zapomniec - a jednak nagle jeszcze raz staly sie czescia jego zycia. Co sie stalo z Wilkiem? Czy porzucil pogranicze i wrocil do Imperium? Altdorf byl jego rodzinnym miastem i byc moze powrocil do stolicy. Ale pewnie tylko na krotko - wszak Wilka szybko zaczynalo nudzic nierobstwo i natychmiast podazal tam, gdzie mozna bylo znalezc walke i niebezpieczenstwo. Po zniszczeniu kopalni zwierzolaki skierowaly sie na polnoc. W porownaniu z iloscia wojsk, jakie mogl wystawic Kislev, napastnikow bylo stosunkowo niewielu. Ale od tej pory z Polnocnych Pustkowi moglo nadciagnac ich o wiele wiecej. Banda Kastringa przeniknela daleko w glab Imperium, a przeciez nie tylko ona przekroczyla granice. Moze Wilk znowu walczyl na pograniczu? Nie mial zadnej szansy na odzyskanie kolczanu, ktory Wilk tak lekcewazaco odrzucil na bok. Luk pekl wiele lat temu, wszystkie strzaly zostaly wystrzelone. Ostatnia trafila w piers Czaszkolicego, a ten wyciagnal ja i zlamal. Ale dopiero wtedy, przypomnial sobie Konrad, gdy lysy nieczlowiek obejrzal herb. Czaszkolicy stal w wejsciu plonacego domu Kastringa, a piec lat pozniej Konrad napotkal jednego z braci Kastringow. Kiedy zapytal go o herb ze strzalami i piescia, Kastring odparl, ze jego zdaniem ma on cos wspolnego z elfami. Ale rownie dobrze mogl klamac. Bez wzgledu na to, czy pierwszym posiadaczem byl elf, czy czlowiek, tarcza nie powinna dluzej pozostawac w lapach skavena. Nalezy sie jemu, chociaz Konrad zdawal sobie sprawe, ze ma niewielkie szanse na jej odzyskanie. Zwlaszcza teraz, po ostatnich spotkaniach z wielkimi gryzoniami. Zabil tylu szczuroludzi, ze mogl uznac stare porachunki za wyrownane. Czy Litzenreich mowil powaznie, twierdzac, ze ma zamiar powstrzymac skavenow przed zamienieniem cesarza na sobowtora? Konrad zdecydowanie popieral ten zamiar, ale z cala pewnoscia wystarczyloby jedynie przekazac ostrzezenie ochronie imperatora. Wygladalo na to, ze mag planowal osobiscie pokrzyzowac plany swojego dawnego wroga, Gaxara. Konrad wciaz nie byl w pelni przekonany, ze zalosna postac, ktora widzial w podziemnym krolestwie skavenow, byla istotnie sobowtorem cesarza. Gaxar, stosujac krew i cialo Konrada w nekromantycznej recepturze, stworzyl z czyichs zwlok jego replike. Czy w przypadku cesarza uzyskanie tych skladnikow byloby rownie proste? Konrad mogl jedynie wierzyc Litzenreichowi na slowo, ze takie sa wlasnie plany Gaxara. A przeciez czarodziej tak sam nie zaslugiwal na zaufanie jak Szary Prorok. Historie, ktore opowiadal podroznym w dylizansie, byly calkowitym klamstwem, ale im bardziej niewiarygodnie brzmialy, tym bardziej w nie wierzono. Konrad prawie sie nie odzywal w czasie jazdy, a udzial Ustnara w najrozmaitszych rozmowach byl jeszcze mniejszy. Kilka mil za Middenheimem Litzenreich stanal przed nadjezdzajacym dylizansem i zatrzymal pojazd. Woznica, dwaj straznicy i pieciu pasazerow w zaden sposob nie skomentowali tego wydarzenia. Nawet ci dwaj, ktorzy musieli opuscic swoje miejsca wewnatrz pojazdu i jechac na dachu dylizansu, nie zglaszali zadnych sprzeciwow. Najwyrazniej czarownik usunal caly ten epizod z ich umyslow, podobnie jak byl w stanie przekonac wszystkich wlascicieli zajazdow, ze zaplacil za kazdy nocleg. Obserwujac talent Litzenreicha, Konrad zastanawial sie, czy on tez zostal ubezwlasnowolniony przez maga. Czy Litzenreich go zahipnotyzowal? Czy dlatego jechal do Altdorfu? W takim razie, czego mag od niego chcial? Konrad postanowil, ze gdy tylko dotra do stolicy, ucieknie od Litzenreicha. Nie bylo sensu robic tego w tej chwili, gdy byli juz tak blisko celu. A jezeli nie zdola sie uwolnic, bedzie to dowodem, ze naprawde jest pod wplywem zaklecia Litzenreicha. Zastanawial sie jednak, czy sam fakt, ze jest w stanie analizowac ten problem oznacza, ze jednak nie jest... Wkrotce sie przekona. Spedzali te noc w zajezdzie "Pod Siedmioma Szprychami", ktory byl ostatnim przystankiem na drodze do stolicy. Teraz, gdy podroz prawie dobiegla konca, woznica i obaj straznicy wygladali na bardziej rozluznionych. Dylizans jechal z jednego konca Wielkiego Ksiestwa Middenlandu na drugi, po regularnie patrolowanych drogach, ale nawet centrum Imperium nie bylo wolne od drapieznikow Chaosu. Stolica Imperium Sigmara byl Reikdorf, ktory pozniej przemianowano na Altdorf. W czasie dwoch i pol tysiaca lat, ktore minely od tej pory, osrodek wladz centralnych przenosil sie kilkakrotnie. Lokalizacja stolicy zalezala od rownowagi sil i politycznych powiazan rozmaitych panstw tworzacych Imperium. Teraz jednak Altdorf po raz kolejny stal sie jego stolica. Gdy dylizans pokonal ostatni zakret drogi i wyjechal z lasu Darkwald, miasto po raz pierwszy pojawilo sie przed oczami Konrada. Miasto, otoczone poteznymi, bialymi murami o wierzcholkach pokrytych czerwonymi dachowkami, zostalo wzniesione na wyspach, polozonych w widlach rzek Reik i Talabek. Reik byl zeglowny az do Marienburga i Morza Szponow, wiec port altdorfski zapelnialy zarowno morskie jednostki, jak i rzeczne barki. Ale ich wysokie maszty ze zwinietymi zaglami wydawaly sie malenkie w porownaniu z dwoma dominujacymi nad miastem budynkami, dwoma najwspanialszymi gmachami w calym znanym swiecie - Palacem Cesarskim i katedra Sigmara. Gdy dylizans minal polnocna brame i wjechal do miasta, Konrad bez przerwy gapil sie na budynki i ludzi na ulicach. Z wyjatkiem widzianego przelotnie Middenheimu, najwiekszym miastem, jakie znal do tej pory, byl Praag, ktory jednak nawet nie umywal sie do Altdorfu. Najwieksze miasto Imperium bylo miejscem pelnym niewyslowionych cudow. Pojazd zatrzymal sie i Konrad wyskoczyl z niego jako pierwszy. Gdy stanal na ziemi, spojrzal na bruk pod swoimi stopami. Zaczal sie zastanawiac, czy rzeczywiscie pod stolica ludzi rozciaga sie inne miasto - polozona gleboko pod ziemia kryjowka skavenow. A potem zauwazyl, ze centralny plac jest pusty. Albo niemal pusty - dylizans zostal otoczony pierscieniem zolnierzy. Wiekszosc stanowili halabardnicy, ubrani w czerwone czapki, dlugie kurty koloru ochry, czerwone nogawice i brazowe buty. Trzymali bron poziomo, zwrocona grotami w strone dylizansu - a takze Konrada, Litzenreicha i Ustnara. W obrebie murow miejskich nikt poza wojskowymi nie mial prawa nosic broni, ktorej ostrze przekraczaloby okreslona dlugosc, i dlatego Konrad zawinal swoj miecz w plaszcz. Teraz jednak schwycil za rekojesc i odrzucil oslaniajacy bron material. Nie mial juz tarczy, ktora zostawil w czasie wychodzenia z labiryntu skavenow. Ustnar sciskal w dloniach rekojesc topora. Konrad zerknal na Litzenreicha, oczekujac, ze wykorzysta swa moc, by zmienic uklad sil na nieco bardziej korzystny. Czarodziej jednak tylko przyjrzal sie szykowi zolnierzy, zwracajac szczegolna uwage na dwie postacie, ktore nie mialy na sobie mundurow. Altdorf dysponowal swoimi wlasnymi magami. Litzenreich wzruszyl ramionami. Ustnar zrozumial ten znak i opuscil bron. Halabardnicy ruszyli do przodu, zaciesniajac pierscien wokol dylizansu. Konrad wiedzial, ze sytuacja jest beznadziejna, chociaz nigdy dotad swiadomosc tego faktu nie powstrzymywala go od dzialania. -To o nich nam chodzi - uslyszal glos. - Nie o ciebie. Konrad odwrocil sie i spojrzal na zolnierza, ktory sie odezwal. Byl to sierzant - mocno zbudowany mezczyzna w spizowym helmie z pioropuszem koloru kobaltu, szkarlatnym mundurze i wypolerowanym spizowym polpancerzu. Na napiersniku mial wygrawerowany rysunek komety o dwoch ogonach, jeden ze znakow Sigmara. Miecz wisial mu u biodra. Wsrod tak wielu zbrojnych nie musial wydobywac broni. Konrad zastanawial sie chwile, ilu altdorfskich zolnierzy zdolalby zabic, zanim by go pokonali, ale jednak opuscil klinge. *** Wiadomosc z Middenheimu mogla dotrzec do Altdorfu przed podroznymi w rozny sposob. Wladze Miasta Bialego Wilka mogly wyslac kurierow do sasiednich miast albo przekazac informacje o zbiegach, wykorzystujac siec imperialnych wiez semaforowych. Sygnaly musialy zostac rozeslane do wszystkich miast i miasteczek, poniewaz trudno bylo przewidziec, w ktorym kierunku udal sie Litzenreich.Czarodziej najprawdopodobniej zostal rozpoznany w jednym z zajazdow, z ktorego dano znac do stolicy. Ci, ktorzy ocaleli z ataku na kryjowke skavenow, nie mogac odnalezc ciala Litzenreicha, zorientowali sie, ze mag uciekl. Z Middenheimu wyslano wiec polecenie, aby aresztowac go razem z towarzyszacymi mu krasnoludami, o ktorych wiadomo bylo, ze pomagaly czarodziejowi w doswiadczeniach ze spaczeniem. Nie bylo nakazu zatrzymania Konrada, poniewaz nikt w Middenheimie nie mial pojecia o jego istnieniu. Przynajmniej nikt z zyjacych. Litzenreicha i Ustnara zakuto w kajdany, zaladowano na woz i odwieziono. Sierzant i dwaj zolnierze odprowadzili Konrada z Konigplatzu i powiedli dalej przez zatloczone ulice. Kiedy ponownie zawinal miecz, pozwolono mu go niesc. Nie byl jencem, ale mial wrazenie, ze nie jest rowniez wolnym czlowiekiem. Konrad bardzo uwazal, aby nie maszerowac rowno, noga w noge, ze swoja eskorta. Zastanawial sie, dokad go prowadza, ale postanowil nie pytac. Na razie podziwial znajdujace sie na wprost niego dwa najwieksze budynki miasta. Nawet ogladane osobno, bylyby imponujace. Razem zas stanowily cos absolutnie wspanialego i choc mialy calkowicie odmienny ksztalt i konstrukcje, to mimo wszystko doskonale sie uzupelnialy. Katedra Sigmara umieszczona byla po lewej stronie. Jej gigantyczna, centralna kopula lsnila zloceniami w promieniach wczesnego, zimowego slonca. Tuz obok znajdowal sie Palac Cesarski, gora wzniesiona z granitowych blokow przywiezionych z Przeleczy Czarnego Ognia, miejsca najwiekszego triumfu Sigmara. Wierzcholki obu budowli wznosily sie dokladnie na tej samej wysokosci, dzieki czemu zaden z nich nie dominowal nad drugim. Altdorf byl miastem Sigmara i w calej stolicy widac bylo oznaki skladanego mu holdu. Wieza palacu zwienczona byla wielka replika Ghalmaraza, wielkiego mlota bojowego, ktory nalezal do niesmiertelnego bohatera. Potezna kopule cerkwi ozdabial wzor, skladajacy sie z osmioramiennych gwiazd, symboli osmiu ludzkich plemion zjednoczonych przez Sigmara. Gdy Konrada wprowadzono przez brame w budynku, ktory stanowil czesc murow obronnych, na dziedziniec, dlugi cien palacu zaslonil wiszace nisko nad horyzontem slonce. W koncu weszli do wartowni, gdzie kilku zolnierzy siedzialo przy ogniu palacym sie na kominku. Rozmawiali i smiali sie, nie zwracajac specjalnej uwagi na Konrada i jego eskorte. Dwaj zolnierze towarzyszacy sierzantowi zdjeli zbroje i przylaczyli sie do towarzyszy. -Siadaj - polecil sierzant, zajmujac miejsce za grubo ciosanym stolem. Zdjal helm i polozyl go na blacie. Byl siwowlosym weteranem, a szramy na jego twarzy byly prawdziwymi bliznami po ranach odniesionych w bitwach. -Obejrzyjmy sobie dokladnie twoj miecz. Konrad usiadl naprzeciwko niego, polozyl bron na stole i odwinal ja. Sierzant przyjrzal sie dokladnie wilczej glowie wygrawerowanej na gardzie. -Tamci dwaj - oznajmil - zlamali cesarskie prawo. A ty, jak widze, zlamales prawo middenheimskie. Wyglada na to, ze ukradles miecz. Bylo oczywiste, ze rozpoznal bron middenheimskiego pulku, a cesarskie prawo, o ktorym wspominal, musialo dotyczyc poslugiwania sie spaczeniem. Byc moze sierzant nie wiedzial dokladnie, na czym polega przestepstwo Litzenreicha. Moze nawet nigdy nie slyszal o spaczeniu. W koncu Konrad dopiero niedawno dowiedzial sie o jego istnieniu. -Kupilem go od krasnoluda - wyjasnil - tego, ktorego aresztowaliscie. Czy on i jego towarzysz sa niebezpiecznymi zbrodniarzami? Zlamali cesarskie prawo? Mialem wrazenie, ze jest w nich cos podejrzanego. Z moim poprzednim mieczem uciekl zwierzolak. Zaklinowal mi sie w jego czaszce. Sierzant wolno pokiwal glowa. Byl wyraznie rozbawiony. -Powiadaja, ze posiadanie to dziewiec dziesiatych prawa. W zwiazku z tym posiadanie ukradzionej broni jest w dziewieciu dziesiatych rownie zle jak jej kradziez. -To middenheimski miecz. Powiedziales, ze obejmuje go prawo Middenheimu. Jaki ma to zwiazek z Altdorfem? -Lubimy sprawiac przyjemnosc naszym sojusznikom. Zwrocimy im miecz, ale pozostaje pytanie, czy zwrocimy im rowniez ciebie? -Po co? Kupilem go od krasnoluda, mozecie go zapytac. Konrad nie mial watpliwosci, ze tego nie zrobia. Gdziekolwiek znajdowal sie Ustnar i Litzenreich, na pewno beda im zadawac o wiele wazniejsze pytania. Altdorf slynal z doskonalosci swojego systemu prawnego. W czasie przesluchan obaj wiezniowie beda torturowani mniej niz gdziekolwiek indziej w Imperium. Beda tez mieli proces, zanim zostana straceni. Nie oczekiwal, ze sierzant uwierzy w jego opowiesc o mieczu, ale najwazniejsze, aby nie podejrzewal, ze jest jakis zwiazek miedzy nim a Litzenreichem. W Altdorfie wiedziano jedynie, ze podrozowali tym samym dylizansem. - Swiadectwo przestepcy nie ma zadnego znaczenia - odparl sierzant. - A jezeli odesle miecz, bedzie tyle wyjasnien, tyle papierkowej roboty. -W takim razie niech go pan nie odsyla. -Nie, powinienem to zrobic. Jezeli w Middenheimie znalezliby miecz cesarskiej gwardii, mam nadzieje, ze rowniez by go odeslali. Gdybym cie oddal razem z mieczem, sam bys odpowiedzial na ich pytania. Mam wrazenie, ze bylby to najrozsadniejszy sposob. Co o tym sadzisz? Konrad nic nie powiedzial. Gdyby odeslano go do Middenheimu, nawet pod zbrojna eskorta, bez watpienia zdolalby uciec jeszcze przed dotarciem do miasta. Ale nie mial ochoty na opuszczenie Altdorfu, przynajmniej na razie. Sierzant przypatrywal mu sie dziwnie i usmiechal bez przerwy. Wygladal, jakby nie traktowal tego przesluchania zbyt powaznie, ale Konrad nie rozumial zartu. -Gdyby - dodal po chwili sierzant - miecz znalazl sie w posiadaniu, powiedzmy, cesarskiego gwardzisty, taki czlowiek bylby absolutnie poza jakimkolwiek podejrzeniem. Konrad wreszcie pojal, o co chodzi, ale w dalszym ciagu nie odzywal sie slowem. -Robota porzadna, dobre godziny - sierzant z trzaskiem polozyl na stole zlota korone - godziwa placa. -Cesarska gwardia? - zapytal Konrad, spogladajac na nienaganny mundur zolnierza: wypolerowany spiz, helm z pioropuszem, guziki z masy perlowej, ozdobna plecionka, skomplikowane odznaki. -Nie wiem, czy mam ochote byc malowanym zolnierzykiem. Maszerowac na defiladach, stac w budce wartowniczej, wymachiwac sztandarem, a nie mieczem, zawsze byc wymuskany i wyglansowany, jak jakas ozdobka. -Nie jestesmy malowanymi zolnierzami, Konradzie! Jestesmy najlepszymi wojownikami w Imperium, jestesmy lojalna straza przyboczna cesarza! Konrad popatrzyl na niego, zastanawiajac sie, skad sierzant zna jego imie. -Bylem ubieglej zimy w Praag - otrzymal nieoczekiwana odpowiedz. - Pamietasz mnie chyba. Mam na imie Taungar. Konrad kiwnal glowa. Oczywiscie, ze pamietal Praag. Jak moglby zapomniec oblezenie? Ale nie musial pamietac altdorfskiego sierzanta, chociaz Taungar go poznal. -Bez wzgledu na to, dlaczego tu przybyles - rzekl Taungar - najlepiej zrobisz zaciagajac sie do gwardii. To najlepsza szansa dla kazdego wojownika. I mowie o prawdziwym wojowniku - nie do defilowania i parad. Wiem, ze jestes czlowiekiem, jakiego potrzebujemy. -Albo? Taungar wzruszyl ramionami i popatrzyl na miecz ze znakiem wilka. -Czy dostane inny miecz? -Ustalilismy, ze straznicy najlepiej spelniaja swoja role, gdy sa uzbrojeni - Taungar siegnal za siebie i zdjal z kolka pas z przywieszonym mieczem w pochwie. Polozyl go na stole, obok middenheimskiego miecza i zlotej monety. Konrad zacisnal w dloni rekojesc z bialej kosci i wydobyl klinge z naoliwionej pochwy. Na gardzie widnial znak cesarskiej korony. Popatrzyl na korone na mieczu, na zlota korone na stole i lewa dlonia wzial pieniadz. -Przyjales cesarska zaplate, Konradzie. Teraz musisz zlozyc przysiege wiernosci. Wstan. Konrad podniosl sie i powtorzyl rote, zaklinajac sie na Sigmara, ze bedzie poslusznie i lojalnie sluzyc cesarzowi, a jezeli trzeba bedzie, odda zycie w sluzbie Imperium. -Witaj - rzekl Taungar, wyciagajac reke. Konrad przelozyl miecz do lewej dloni i wyciagnal prawa. Obaj mezczyzni uscisneli sie za przeguby. Konradowi przychodzily do glowy najrozmaitsze pytania, ale ich nie zadal. Wkrotce sam bedzie w stanie dowiedziec sie wszystkiego, co go interesowalo. Jezeli zas chodzi o pozostale kwestie, to nie zamierzal przebywac tu az tak dlugo, aby poznac odpowiedzi. *** Konradowi obcieto wlosy, tak ze nie wystawaly juz spod helmu. Musial sie rowniez ogolic - po raz pierwszy od opuszczenia Kislevu - poniewaz tylko oficerom pozwalano na noszenie brod. Nastepnie wydano mu mundur. Kazdy zolnierz otrzymywal taki sam, bez wzgledu na to, czy byl surowym rekrutem, czy starszym oficerem. Roznily sie tylko kolorem dlugiego pioropusza na helmie. Im wyzsza ranga, tym ciemniejszy odcien niebieskiego - od akwamaryny po indygo.Konrad nie musial stac na posterunku. Taungar mial dosyc podwladnych do pelnienia sluzby wartowniczej. Ale nawet zolnierze z posterunkow honorowych musieli nauczyc sie czegos wiecej niz tylko musztry paradnej oraz stania nieruchomo jak posagi. Konrad zostal zatrudniony jako instruktor szermierki. Nie oznaczalo to wcale, ze zdolal uniknac swojej porcji ubierania sie w paradny mundur czy tez czyszczenia pancerza, tak aby w polerowanym spizu mogl ujrzec swoja pokryta szramami twarz. Przypominal sobie wtedy chwile, kiedy po raz pierwszy zobaczyl swe oblicze w lustrze Elyssy. Prawie juz przywykl do noszenia czystej odziezy, do stukotu obcasow na marmurowych posadzkach palacu. Swiadomosc, ze jest sie jednym z wielu, ze wypelnia sie te same zadania, swiadomosc podporzadkowania sie ustalonemu rozkladowi zajec, w ktorym wiadomo bylo, kiedy nastapi pora posilku, odpoczynku czy snu - bardzo podnosila na duchu. Nie trzeba bylo myslec, poniewaz wszystko bylo rozplanowane - nalezalo wylacznie wykonywac polecenia. Nawet jego zajecia instruktorskie mialy swoj okreslony rozklad, chociaz Konrad usilowal je urozmaicac, wprowadzajac nieoczekiwane elementy. Byl to jedyny okres, gdy pelniac sluzbe nie mial na sobie munduru, podobnie jak szkoleni przez niego zolnierze. Cwiczeniom fechtunku towarzyszyly kurz i pot, a mundury musialy pozostawac zawsze czyste. Konrad szkolil nie tylko zolnierzy, ale i sam sie doskonalil w sztuce walki. W czasie sluzby na pograniczu zapoznal sie z wieloma rodzajami broni, ale cesarska zbrojownia dostarczala tak rozmaitego uzbrojenie, ze mozna bylo nauczyc sie nowych technik i sposobow walki. Kilkakrotnie Konrad byl wysylany do palacu, aby pelnic sluzbe, jako czlonek warty honorowej, w czasie zwijania i rozwijania cesarskich sztandarow o zmierzchu i o swicie. Z bastionow o wysokosci siedemdziesieciu metrow widac bylo wyraznie cale miasto - drogi, porty, rzeki, kanal do Weissbruck, okoliczne lasy, sasiednie wsie, odlegle gory. Z wyzej polozonego punktu obserwacyjnego - na wiezy - widok byl jeszcze bardziej rozlegly i dlatego zawsze ustawiano tam wypatrywaczy. Wnetrza budynku sprawialy rownie wielkie wrazenie jak monumentalne mury ogladane z zewnatrz. Sale byly przestronne, drzwi ogromne, schody i korytarze szersze niz drogi, sufity znajdowaly sie wyzej niz dachy zwyklych budynkow. Sprawialo to wrazenie jakby palac zostal zbudowany dla gigantow. Posagi wszystkich poprzednich cesarzy byly trzy razy wieksze od czlowieka. Olbrzymie postacie staly wzdluz pierwszego westybulu od schodow, przy glownym wejsciu. Dalsze komnaty byly poswiecone kolejnym wladcom. Historia ich panowania zostala przedstawiona na obrazach ilustrujacych kazde istotne wydarzenie i tworzacych fryz biegnacy naokolo calego pokoju. Ponad obrazami znajdowaly sie bogato haftowane gobeliny ukazujace cesarza w chwilach triumfu, podczas koronacji, jako wielkiego wojownika, polujacego na najstraszliwsze stwory, odnoszacego slynne zwyciestwa. Konrad dowiedzial sie jednak z ksiag Litzenreicha, ze wiekszosc tych wspanialych dziel wiecej zawdzieczala wybujalej wyobrazni artystow niz faktom opisanym w kronikach historycznych. Kazdy westybul zawieral podobizne ktoregos z cesarzy - zwyciezajacego hordy zwierzolaki, staczajacego pojedynki ze straszliwymi wrogami. Zawieral tez najrozmaitsze trofea ze wszystkich stron Imperium, a nawet z calego znanego - i nie znanego - swiata: zlote ozdoby i drogocenne klejnoty, dziwaczne zwierzeta, niezwykla bron, pamiatki z czasow zapomnianych wojen i wypraw. Wiele z tych przedmiotow przez wieki uleglo zniszczeniu i nie dawalo sie juz rozpoznac. Z niektorych pozostaly zaledwie kupki pylu, ale w dalszym ciagu, ze wzgledu na wiek, otaczano je czcia. W centrum kazdej komnaty na prostym, kamiennym cokole spoczywaly oswietlone naturalnym swiatlem, padajacym z okraglych witrazy w suficie, pozostalosci po cesarzach. Byly to trumny ze zwyklych metali i zlota, z granitu i marmuru. Trafialy sie nawet szklane sarkofagi, w ktorych widac bylo pozlacane szkielety. Wiele piedestalow stalo pustych, poniewaz byly poswiecone cesarzom, ktorzy panowali, gdy stolica nie znajdowala sie w Altdorfie i zostali pochowani gdzie indziej. Ostatni cokol rowniez byl pusty, poniewaz nikt nie znal miejsca spoczynku Sigmara. Zgodnie z legenda, gdy dni zalozyciela Imperium dobiegaly konca, odjechal ku wlosciom krasnoludow, aby oddac Ghalmaraza jego poprzednim wlascicielom. Zaden czlowiek juz wiecej nie ogladal Mlotodzierzcy. Jedyna znana pamiatka z czasow panowania Sigmara byla umieszczona na honorowym miejscu - spoczywala na czarnej, pluszowej poduszce. Byla to wykonana z kosci sloniowej rekojesc sztyletu, ktory wladca mial przy sobie w czasie bitwy na Przeleczy Czarnego Ognia. W ciagu tysiacleci glownia noza zmienila sie w rdzawy pyl. Przy kazdej kolumnie, w dzien i w nocy, stali zolnierze z cesarskiej gwardii. Byli nie tylko straza osobista cesarza, ale - doslownie - straznikami kazdego cesarskiego ciala. Konrad rzadko kiedy widywal w palacu kogos poza straznikami. Budynek byl tak wielki, ze mogla sie w nim ukryc cala armia. Jedynie z rzadka dostrzegal ubranego w liberie sluge zajetego jakimis obowiazkami. Jednym z powodow panujacej w palacu ciszy i pustki mogla byc nieobecnosc cesarza. Dopiero po tygodniu Konrad sie o tym dowiedzial. Cesarz, razem ze swita i wiekszoscia strazy, odbywal oficjalna wizyte w Talabheimie. Poplynal na imperialnym jachcie, odbywajac okolo trzystumilowa podroz w gore rzeki Talabec. Konrad zastanawial sie, czy Gaxar nie dowiedzial sie o tym i zamiast udac sie do Altdorfu, nie podazyl podziemna droga skavenow do polozonego na polnocnym-wschodzie miasta-panstwa. Dwanascie dni minelo od przybycia Konrada do stolicy. W tym czasie dokonal bardzo wiele. Ale w kalendarzu prawniczym dwanascie dni jest bardzo krotkim okresem i wiedzial, ze Litzenreich i Ustnar wciaz tkwia w celi pod miejskimi koszarami. Zostali aresztowani za zlamanie cesarskiego prawa, ale zatrzymania dokonala miejska milicja. Armia Altdorfu i cesarska gwardia byly odrebnymi jednostkami bardzo zazdrosnie strzegacymi swoich prerogatyw. Stala armia Altdorfu zasadniczo byla rekrutowana sposrod obywateli samej stolicy, chociaz mieszkancy okolicznych miejscowosci w Reiklandzie rowniez mieli prawo zaciagac sie na sluzbe. Z kolei zolnierze gwardii cesarskiej pochodzili ze wszystkich prowincji i panstw -miast Imperium, nie wylaczajac samego Altdorfu. Poniewaz Litzenreich i Ustnar byli oskarzeni o zlamanie cesarskiego prawa, zostali zaaresztowani przez cesarskie wojsko. Dlatego wlasnie Taungar i kilku jego ludzi znajdowali sie wsrod zolnierzy oczekujacych na przybycie dylizansu. Uciekinierzy z Middenheimu zostali jednak zabrani do aresztu przez miejska milicje. Po ustaleniu miejsca, w ktorym trzymani byli wiezniowie, nadeszla pora, aby ich stamtad wydostac. Byl im to winien. Gdyby chodzilo tylko o Litzenreicha, moglby pozostawic go swojemu losowi, poniewaz uwazal, ze zrobil dla czarodzieja wystarczajaco duzo. Jednak Ustnar i trzy inne krasnoludy uwolnily go z jaskini skavenow. Tamci trzej juz nie zyli, ale Konrad mogl obecnie splacic swoj dlug temu, ktory ocalal. Zapadal zmierzch, gdy Konrad zszedl ze sluzby i wyszedl przez glowna brame fortu. Straznicy przygladali mu sie spokojnie, sadzac, ze ma przepustke. Skierowal sie na polnoc szerokim mostem, wzdluz ktorego staly pomalowane posagi wojownikow, bogow i mitycznych stworow. Podazyl w strone koszar armii Altdorfu. Dni stawaly sie coraz krotsze, w miare jak zima dawala sie coraz bardziej we znaki, i byl zadowolony z ciepla, ktore dostarczal mu dlugi plaszcz. Zniknal w ciemnym i waskim zaulku. Tam zdjal z glowy spizowy helm. Kilka sekund pozniej wyszedl z powrotem, a na jego helmie widnial purpurowy pioropusz. Konrad stal sie oficerem gwardii cesarskiej. Rozdzial pietnasty Pierwszy straznik spojrzal leniwie, gdy Konrad wchodzac na dziedziniec minal go bez slowa i skierowal sie prosto do wartowni, ktora, jak wiedzial, znajdowala sie na wprost.-Chce sie widziec z dowodca strazy - oznajmil zolnierzowi stojacemu przy wejsciu. -Oficer! - wrzasnal wartownik. - Obcy przy bramie! Kilka sekund pozniej w drzwiach pojawil sie oficer zapinajacy pas z mieczem. Spojrzal na Konrada i natychmiast wyprostowal sie, strzelil obcasami i zasalutowal energicznie. Konrad oddal honory, ale bardziej niedbalym gestem. Gwardia cesarska zawsze uwazala sie za cos lepszego od armii Altdorfu, ale chociaz Konrad byl w obecnej chwili rowny stopniem z dowodca warty, nie dysponowal tu zadna wladza. -Coz moge dla pana zrobic? - spytal oficer. - Czyzby gwardii cesarskiej skonczyla sie pasta do butow? -Mam tu nakaz - oznajmil Konrad, wydobywajac pergamin zza pazuchy kurtki. - Na jego podstawie mam zostac dopuszczony do jednego z waszych wiezniow. Krasnoluda, ktorego trzymacie tu w areszcie. Rozwinal zapieczetowany pergamin sprawiajacy wrazenie bardzo oficjalnego. Mial nadzieje, ze oficer nie potrafi czytac, poniewaz byl to kwatermistrzowski inwentarz zbrojowni cesarskiego garnizonu. -Macie takiego wieznia? - zapytal. Oficer udawal przez chwile, ze studiuje dokument, a potem skinal glowa. -Tak, ale o co chodzi? -O zupelnie inna sprawe, nie te, z powodu ktorej zostal aresztowany. Przypuszcza sie, ze ukradl miecz w jednym z middenheimskich pulkow. -Slyszalem o tym mieczu. Oficer przygladal sie Konradowi, ktory doskonale zdawal sobie sprawe, ze bez brody i w gwardyjskim mundurze musi wygladac zupelnie inaczej niz w chwili aresztowania Litzenreicha. Brody pozwalano nosic jedynie cesarskim oficerom, ale nie bylo to obowiazkowe. Wiadomosc o ukradzionym mieczu musiala dotrzec z gwardii do armii. Oba rodzaje wojsk rywalizowaly ze soba, ale poszczegolni zolnierze niejednokrotnie sie przyjaznili. -Musimy dopilnowac, aby miecz zostal zwrocony. -Oczywiscie - przytaknal oficer. -Mam obowiazek przesluchac wieznia, aby sie dowiedziec, w jaki sposob bron znalazla sie w jego posiadaniu. -Mozna to zalatwic. -Doskonale. Pozostawiam panu sporzadzenie pelnego zapisu przesluchania wraz z kopiami dla mnie i wladz w Middenheimie. Musi pan rowniez zadbac o wszystkie inne szczegoly, skompletowanie dokumentow i przekazanie miecza do Middenheimu, oczywiscie za pokwitowaniem. Czy wszystko jasne? -Ess... -Wie pan, jak sie sprawy maja. Im cos wydaje sie prostsze, tym bardziej okazuje sie skomplikowane. Oficer spojrzal w gore, jakby szukajac natchnienia w niebie. -Ile to potrwa? - zapytal. -Niedlugo - stwierdzil Konrad, uderzajac obciagnieta w rekawice prawa piescia w lewa dlon. Oficer usmiechnal sie. -Bede musial panu towarzyszyc. To moj obowiazek. -Oczywiscie. -I nie chcialbym, zeby mial jakies slady po tej wizycie. Poprowadzil Konrada do budynku z cegly, wzial wielki pek kluczy i zawolal jeszcze jednego straznika, aby im towarzyszyl. Zolnierz niosl latarnie w jednej rece, a klucze w drugiej. Prowadzil ich przez kolejne waskie korytarze, ktorych ceglane sciany po jakims czasie ustapily kamiennym. Przeszli przez kilka ciezkich, solidnych drzwi, ktore za nimi zamykano. Przy kazdych stal straznik. Uklad drzwi przypominal Konradowi kryjowke Litzenreicha. Znowu byl gleboko pod powierzchnia ziemi. Ale tym razem tunele byly szerokie i wysokie, a wykute w skale schody zostaly wydeptane przez niezliczone pokolenia straznikow. Takze cel wedrowki nie znajdowal sie w odleglosci wielu mil, ale tuz za zakretem. Wiedzial, ze nie zdola przedostac sie z powrotem przez te drzwi i straze, ale nie mial zamiaru wracac ta sama droga. Zolnierz otwieral zamki po kolei, a oficer szedl za Konradem. Mijali wiele przejsc - zamykajacych tunele i prowadzacych do zakratowanych cel. Wszystko wskazywalo na to, ze najwazniejsi wiezniowie trzymani byli na najnizszym poziomie - na co Konrad bardzo liczyl. Zolnierz przekrecil klucz w zamku kolejnych drzwi, otworzyl je - i wypadl przez nie wartownik, ktory stal z drugiej strony. Konrad dobyl miecza, uslyszal, ze oficer robi to samo. Straznik uklakl przy zwlokach i Konrad rowniez sie nad nimi pochylil. Na ciele nie bylo zadnego sladu po broni. Zwloki byly jeszcze cieple, smierc nastapila nie tak dawno temu. -Czy oni sa tutaj? - zapytal Konrad. -Te dwoje drzwi na koncu. Konrad zaglebil sie w mrok, za nim podazyl oficer. Dalsza czesc tunelu zamykaly kolejne ciezkie odrzwia, przed nimi jednak, po obu stronach korytarza, widnialy jeszcze inne. Wszystkie byly zamkniete i zaryglowane. Zerknal przez zakratowane okienko pierwszych drzwi i odezwal sie tak cicho, aby oficer nie mogl rozroznic slow. -Litzenreich? - szepnal. - Ustnar? Z zadnej celi nie padla odpowiedz. -Klucze! - zawolal oficer. - Otworzyc drzwi! - zolnierz spelnil polecenie. - Do srodka! Straznik wydobyl miecz i trzymajac latarnie przed soba wszedl do pierwszej celi. Za nim podazyli Konrad i oficer. Pomieszczenie bylo puste. Cela naprzeciwko rowniez. -Nie mogli wydostac sie tamtedy - powiedzial Konrad, wskazujac w strone trupa. - Musieli uciec tedy - klinga miecza wskazal drzwi zamykajace korytarz. -W jaki sposob wyszli z cel? - zapytal przyciszonym glosem oficer. - Jak zabili tego zolnierza? -Nie wiem i nic mnie to nie obchodzi. Ale niech pan kaze otworzyc tamte drzwi, zanim beda mieli dosc czasu, zeby uciec. -Nie mozemy isc tamtedy. -Dlaczego? -Drzwi sa zamkniete. Nie mamy klucza. Od kiedy tu sluze, nigdy ich nie otwierano. Jak dotad, podziemne wiezienie bylo dokladnie takie, jak Konrad sie spodziewal. Dowiedzial sie o wszystkim od jednego z cesarskich gwardzistow, ktory poznal plan lochow od nadzorcy. Konrad mial zamiar dotrzec az tutaj, pozbyc sie eskorty, wydobyc Ustnara i Litzenreicha z cel, a potem polecic czarodziejowi otworzyc ostatnie drzwi. Wygladalo jednak na to, ze Litzenreich sam sie uwolnil przy pomocy magii. Usunal zaklecie, ktore czarownicy z Altdorfu rzucili, aby uczynic cele odporne na magie zamknietych w nich wiezniow. Konrad pchnal ciezkie drzwi, ktore, wedlug oficera, nigdy nie byly otwierane. Uchylily sie, zgrzytajac zardzewialymi zawiasami. Byly o wiele grubsze od innych, a ich stare drewno polaczone bylo solidnymi pasami metalu. Popatrzyl na oficera, ktory skinal glowa i wzial latarnie od straznika. -Idziemy dalej - oznajmil oficer. - Sprowadz tylu ludzi, ilu zdolasz i tak szybko, jak mozesz. Przekaz polecenie, aby zablokowano wszystkie wyjscia ze sciekow. Zolnierz odwrocil sie i pobiegl z powrotem. Jego klucze pobrzekiwaly, gdy znikal w ciemnosci. Konrad popatrzyl przed siebie. Tunel biegl dalej, widoczny do miejsca, gdzie siegalo migoczace swiatlo latami. Byl wezszy i bardziej stromy od poprzednich korytarzy. -Gdzies tam jest podziemna rzeka - wyjasnil oficer z Altdorfu. - Splywaja do niej rynsztoki i scieki. Potem wpada do Reiku, ale juz poza murami miasta. Konrad wiedzial o tym - zaplanowal, ze podziemny sciek bedzie ich droga ucieczki. Czy czarownik i krasnolud skierowali sie w te strone? Musieli tak zrobic, nie mieli przeciez innej drogi. Oficer wszedl do tunelu, a za nim ruszyl Konrad. Bylo wilgotno, zimno i odnosilo sie wrazenie, ze panujacy tu mrok pochlania swiatlo lampy. Poruszali sie ostroznie, a w otaczajacej ich ciszy kazdy krok rozlegal sie echem. Po jakims czasie Konrad zauwazyl, ze juz nie schodza w dol. Tunel zaczal biec poziomo. Na twarzy poczul powiew powietrza. Gdzies przed nimi musialo sie znajdowac wyjscie na zewnatrz. Poczul nie tylko przewiew, ale dostrzegl rowniez odlegly blysk swiatla i uslyszal jakis dzwiek... Konrad spodziewal sie uslyszec szum wody pedzacej po skalach ukrytej pod miastem rzeki. Ale ten odglos nie byl zadnym naturalnym dzwiekiem. Konrad zadrzal, ale nie z zimna. Oficer zatrzymal sie i zerknal do tylu. -Co to takiego? - wyszeptal. Konrad wzruszyl ramionami. Zdjal rekawice i zatknal je za pas. -To mi sie nie podoba - dodal oficer. - Moze powinnismy poczekac na posilki? Konrad nic nie odpowiedzial, a gdy usilowal przecisnac sie obok oficera, ten znowu ruszyl przodem. W miare, jak posuwali sie dalej, swiatlo stawalo sie coraz jaskrawsze, a halasy glosniejsze. Byl to jakis zwierzecy dzwiek, przypominajacy placz wielu setek dzieci lkajacych i krzyczacych z glodu. Ale Konrad wiedzial, ze te odglosy nie byly wydawane przez ludzi. Czul suchosc w ustach, jego cialo zlane bylo potem, a rekojesc miecza tkwila w mokrej dloni. Oficer zatrzymal sie nagle i Konrad nieomal na niego wpadl. Dowodca patrzyl wprost przed siebie, na jaskinie, ktora sie przed nimi ukazala. Konrad rowniez stanal, spogladajac na niezwykly obraz roztaczajacy sie przed ich oczami. Krypta obwieszona byla iskrzacymi sie fosforescencja stalaktytami, ktorych widmowy blask oswietlal cala ohydna scene. -Konrad! - wysyczal znajomy glos. - Czekalismy na ciebie. Litzenreich i Ustnar lezeli na ziemi. Byli nadzy i ukrzyzowani. Ich dlonie i kostki nog przybite byly gwozdziami do skaly. Ale nie byly to ich jedyne rany. Po umeczonych cialach jencow splywaly czerwone strumyczki saczace sie z niezliczonych skaleczen. Zakneblowano ich, aby nie mogli krzyczec. Konrad zorientowal sie, ze pozostawiono miedzy nimi wolne miejsce - dla niego. Obok lezaly na kamieniu gotowe do uzycia, potezne gwozdzie. Wokol lezacych postaci klebilo sie mnostwo nagich, humanoidalnych istot - malych, bezplciowych i bezwlosych. Niemal przypominaly dzieci, ktorych placz - jak wydawalo sie Konradowi - slyszal. Ale pod zadnym innym wzgledem nie byly do dzieci podobne. Wokolo znajdowaly sie dziesiatki karlow o wielkich, znieksztalconych glowach, ogromnych, rozowych oczach i cialach bialych jak u robakow. Byli jakas odmiana troglodyckich zwierzoludzi o dlugich jezykach, ostrych klach, napecznialych cielskach i krotkich ogonach. Ich skora pokryta byla luskami, a na koncu kazdej konczyny znajdowaly sie trzy szpony. Przepychali sie i tloczyli, goraczkowo pragnac napic sie krwi z ran czarownika i kransoluda. To wlasnie te monstra wydawaly owe okropne zawodzenia, wycia pelne pozadania zywego ciala. Krwawiace rany ofiar wydawaly sie byc sladami ukaszen troglodytow. Stwory zaczely juz kanibalska uczte. Byl tu tez Srebrne Oko. Stal blisko Gaxara, trzymajac przed soba tarcze z tajemniczym zlotym herbem. Wysunal jezyk, a Konrad przypomnial sobie pocalunek skavena, gdy gryzon zlizywal jego krew. Znajdowaly sie tu rowniez jakies inne stwory, ale Konrad nie widzial ich dokladnie. Staly na wysokiej, skalnej polce z drugiej strony jaskini, jak widzowie czekajacy na przedstawienie. Konrad dostrzegl to wszystko w niecala sekunde - te sama sekunde, w ktorej przerzucil miecz do lewej dloni, a prawa siegnal do kabury ukrytej pod plaszczem. Wydobyl nowa bron, wycelowal i wystrzelil. Byla to jednoreczna kusza o precyzyjnie wykonanym mechanizmie, skladajacym sie z mosieznych kolek i stalowych trybow. Pietnastocentymetrowy belt tkwil juz na miejscu, cieciwa z drutu byla naciagnieta. Konrad cwiczyl z ta bronia przez ostatni tydzien. Gaxar mogl byc Szarym Prorokiem, ale nie mial wystarczajaco szybkiego refleksu, aby sie uratowac. Pocisk trafil go w prawe oko, odrzucajac do tylu. Probowal wyszarpnac belt prawa reka - ale przeciez nie mial prawej dloni. Bez najmniejszego dzwieku przewrocil sie i zastygl w bezruchu. Rozlegl sie straszliwy wrzask, ryk do tego stopnia mrozacy krew w zylach, ze Konrad na chwile zamarl. Krzyczal Srebrne Oko, zrozpaczony po smierci swego pana. Szczuroczlek rzucil sie w strone Konrada, ale oficer z Altdorfu zastapil mu droge. Ich miecze zaczely o siebie uderzac. Konrad odrzucil kusze i skoczyl do przodu, tnac mieczem pierwszego z atakujacych, karlowatych drapieznikow. Odcieta glowa stwora wrzeszczala, lecac przez krypte. Konrad zabijal blade obrzydlistwa rojace sie w jaskini. Skakaly na niego ze skal, usilujac wbic mu pazury w twarz. Inne chwytaly go za nogi, szarpiac cialo i probujac przewrocic swoja masa. Odrzucal je kopniakami, odrywal od siebie, cial i uderzal sztychem, rozdeptywal. Dzwieki, przy akompaniamencie ktorych umieraly, byly jeszcze gorsze od odglosow ich uczty. Dotarl do Litzenreicha i pochylil sie, wyrywajac mu knebel z ust. W czasie, gdy byl tym zajety, kilku skarlowacialych mutantow skoczylo na niego i omal nie stracil rownowagi. Przy tej ilosci wrogow, gdyby znalazl sie na ziemi, nie mialby najmniejszej szansy. -Magia! - wrzasnal - Czar! -Uwolnij mi reke - poprosil slabym glosem czarownik. Konrad odrzucil sprawiajacy mu bol ciezar. Jego miecz zawirowal. Kilka znieksztalconych glow odpadlo, rozbryzgujac naokolo krew. Znowu pochylil sie, na prozno usilujac wyciagnac palcami gwozdz z prawej dloni maga. -Reka, pociagnij reke. Konrad spelnil polecenie, i choc na cwieku pozostaly fragmenty kosci oraz skrwawionego ciala, dlon maga odzyskala swobode ruchow. Czarownik krzyknal, podniosl gwaltownie prawa reke, a jego wrzask obnizyl tonacje, przemieniajac sie w zaklecie. Z zakrwawionego wskazujacego palca strzelila blyskawica. Inkantacji odpowiedzial szalenczy wrzask, gdy pierwszy z dreczycieli przemienil sie w ognista kule. Potem zaczal plonac nastepny, potem jeszcze jeden, az cala jaskinie wypelnil odor spalonego miesa. Konrad przeszedl teraz do Ustnara, zabijajac po drodze nastepnych przygarbionych troglodytow. Wsunal klinge pod glowke cwieka, tkwiacego w przegubie krasnoluda, oparl sztych o ziemie i podwazyl gwozdz. Ustnar wyciagnal uwolniona reke, schwycil jednego z napastnikow za gardlo i zgniotl mu grdyke. Tymczasem Konrad wyrywal gwozdz z jego drugiej dloni. Obrzydliwych stworow bylo coraz mniej, ale mimo wszystko atakowaly z taka sama szalencza wsciekloscia. W czasie, gdy Konrad oswobadzal druga noge Ustnara, Litzenreich samodzielnie zdolal sie uwolnic i wstac. Miecz Konrada pekl na pol, w momencie, gdy ostami cwiek wylazil ze skaly. Rozejrzal sie wokolo. Oficer z Altdoru lezal, wyglad jego skulonego ciala swiadczyl, ze nie zyje. Nie bylo widac Srebrnego Oka ani Gaxara. Skaven musial uciec, zabierajac cialo pana Postacie na skalnej polce rowniez zniknely. Wszyscy pigmejscy mutanci albo juz nie zyli, albo stawali sie ofiarami ognistej zemsty Litzenreicha i teraz umierali w plomieniach, wypelniajac powietrze odorem spalonych cial. Konrad, Litzenreich i Ustnar stali, spogladajac na siebie. Krew ciekla z ich ran. Byli sami wsrod smierci i zniszczenia. Jedynymi dzwiekami byly ich ciezkie oddechy i dzieciece kwilenie smiertelnie rannych bestii. Az nagle rozlegl sie jeszcze inny odglos. Dobiegal z glebi jednego z tuneli prowadzacych do krypty. Konrad rozpoznal go bez trudu - byly to bojowe okrzyki wojownikow Chaosu. Te zwierzolaki nie sa karlowate ani bezbronne, a przybeda w takiej liczbie, ze nie da sie ich policzyc. -Rzeka! - rozkazal Konrad. - To nasza jedyna szansa wydostania sie stad! Podbiegli do brzegu. Rzeka wydawala sie niczym nie roznic od innych, a jej pokryta piana woda pedzila korytem wyzlobionym w skale i znikala w niskim otworze na skraju krypty. -Nienawidze wody! - oznajmil Ustnar. A potem do niej wskoczyl. Zniknal pod powierzchnia i pojawil sie po kilku sekundach w polowie drogi do sciany krypty. Litzenreich zdawal sie wahac, Konrad szturchnal go wiec ramieniem. Czarownik wpadl do wody, a potem jego podskakujaca na falach glowa zniknela w glebi tunelu. Konrad odrzucil helm, zerwal plaszcz i sciagnal polpancerz, zrzucil kopniakiem jeden but, ale na pozbycie sie drugiego nie starczylo juz czasu. Dostrzegl w jednym z korytarzy blysk czerwonych oczu, potem pojawila sie nastepna para, a za nia kolejna. Nadeszla pora. Wskoczyl do rzeki i nie wynurzal sie, pozwalajac, aby nurt niosl go ku tunelowi. Na chwile przed zniknieciem w otworze Konrad uniosl glowe nad powierzchnie i rozejrzal sie. Na skalnej polce w dalszym ciagu znajdowaly sie dwie postacie. Teraz mogl je dokladnie zobaczyc. Jedna z nich byl Czaszkolicy. Tym razem nie mogl sie mylic. Mimo uplywu pieciu lat pamietal go, jakby to bylo wczoraj. To samo chude cialo, ta sama lysa glowa, ktora zdawala sie nie miec ciala na kosciach. U jego boku stal ktos, kogo Konrad rowniez nie widzial piec lat, ktos, kogo takze nigdy nie moglby zapomniec, chociaz z zupelnie innego powodu. Byla obecnie starsza, ale poznal ja natychmiast. Na krotka chwile ich oczy sie spotkaly. Jego - zielone i zlote, jej - czarne jak wegiel. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-29 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/