Konrad #1 Konrad - FERRING DAVID
Szczegóły |
Tytuł |
Konrad #1 Konrad - FERRING DAVID |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Konrad #1 Konrad - FERRING DAVID PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Konrad #1 Konrad - FERRING DAVID PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Konrad #1 Konrad - FERRING DAVID - podejrzyj 20 pierwszych stron:
FERRING DAVID
Konrad #1 Konrad
DAVID FERRING
Trylogia Konrad czesc 1
Przelozyl: Jacek Manicki Tytul oryginalu: Konrad
ROZDZIAL PIERWSZY
Przybywali z zachodu i ze wschodu, z poludnia i z polnocy. Przybywali ze wszystkich zakatkow Imperium, z kazdej krainy Starego Swiata i spoza jego granic.Wielu z nich bylo ludzmi, albo bylo nimi kiedys; wielu nigdy ludzmi nie bylo.
Niemal wszyscy byli smiertelnymi wrogami. W kazdych innych okolicznosciach spotkanie takie przemieniloby sie natychmiast w krwawa rzez, kazdy wojownik instynktownie skoczylby do gardla swoim odwiecznym nieprzyjaciolom i zapieklym rywalom.
Lecz nie sciagali tu bynajmniej w pokojowych zamiarach. Nikt tu nie znal takiego pojecia.
Zanim noc zapadnie, zaspokoja swoja zadze krwi. Ale to nie wsrod tych, ktorzy laczyli sie teraz w tak nienaturalnym przymierzu, smierc i zniszczenie bedzie zbierac zniwo. Przynajmniej do czasu. To oni stana sie wkrotce siewcami smierci, krzewicielami destrukcji.
Laczylo ich jedno: Wszyscy, i kazdy z osobna, byli slugami Chaosu. Swoich czcicieli miala wsrod nich kazda sila Chaosu: Khorne i Slaanesh, Nurgle i Tze-entch, i wszelkie inne demoniczne bostwa.
Zjednoczyli sie dla tej jednej bezecnej misji. Misji grabiezy i mordu, destrukcji i masakry...
Nie switalo jeszcze nawet, kiedy wstepowal na drewniany most przerzucony nad rzeka. Wielki ksiezyc Mannslieb juz zaszedl. Jego mniejszy towarzysz Morr-slieb byl w nowiu, i swiatla dawal jeszcze mniej niz zwykle.
Zatrzymal sie w polowie i oparl o barierke, zeby odczekac kilka minut. Dopiero kiedy zaczelo szarzec niebo na wschodzie, odwazyl sie ruszyc dalej. Pial sie pod gore, w strone boru, z takim samym ociaganiem, z jakim zza horyzontu dzwigalo sie slonce. A bylo to slonce zimowe, pelznace nisko przy ziemi i blade.
Przy kazdym oddechu z ust buchaly mu obloczki pary, cialo raz po raz przebiegal mimowolny dreszcz. Lachmany, w ktore sie okutal, prawie wcale nie chronily
4
przed zimnem. Stare buty wymoszczone mial szmatami, miedzy innymi dlatego, ze byly dla niego za duze, z zewnatrz zas obwiazane pasami zgrzebnego materialu, zeby nie przemakaly, lecz niewiele to pomagalo. Trawa przesycona byla poranna rosa, a przemoczone poprzedniego dnia i buty nie zdazyly wyschnac.Nie przeszkadzalo mu to. Przywykl; tak bylo odkad pamietal. Mial wrazenie, ze od kiedy nauczyl sie chodzic, co dnia przemierza samotnie te droge, brnac na bosaka w kurzu albo czlapiac przez klaskajace blocko.
Zreszta nie bylo jeszcze tak zle. Lod i snieg, ktorych nalezalo sie spodziewac za najdalej dwa miesiace, jeszcze bardziej utrudnia mu te codzienna powinnosc.
Wlepial oczy w sciane boru, usilujac przebic wzrokiem splatane chaszcze, wyczuc, co sie czai w ich gestwie. Nawet w najjasniejszy letni dzien w lesie bylo mroczno i wilgotno, sloneczne swiatlo z rzadka tam sie przedzieralo.
Wiekszosc drzew zrzucila juz liscie, ale to czynilo knieje jakby jeszcze straszniejsza. Bo chociaz mozna bylo teraz siegnac wzrokiem dalej, to wieksza groze wzbudzaly bezlistne drzewa, ktorych grube pnie i nagie konary przywodzily na mysl zywe istoty gotujace sie do skoku.
Wokol panowala niczym nie zmacona cisza, ale on nie dal sie zwiesc. Bor roil sie od wszelkiej masci istot. Owadow, ptakow i zwierzat, normalnych lesnych stworzen. Ale pienil sie tu tez inny rodzaj stworow, stworow, ktorych zadna miara normalnymi nazwac sie nie dalo.
Bal sie. Zawsze wchodzil tu z dusza na ramieniu. Kiedy byl mlodszy, myslal, ze z wiekiem minie mu ten strach. Ale stalo sie cos wrecz przeciwnego. Wowczas lekal sie nieznanego. Teraz juz wiedzial, na co moze sie tu natknac - a co za tym idzie, bardziej sie bal.
I prawdopodobnie tylko dzieki temu jeszcze zyl. Gdyby nie wzmozona czujnosc i ostroznosc, dawno juz by zginal; usmiercony przez ktoras z bestii czyhajacych w glebi tej zwyrodnialej kniei.
Nikt z wiesniakow nie zapuszczal sie tu nigdy w pojedynke. Jesli odwazyli sie wejsc do lasu, to tylko w grupie, dobrze uzbrojeni. Drwale wycinajacy drzewa, by wyrwac kniei jeszcze jeden splachec terenu, pracowali zawsze pod silna straza.
Ale nawet te srodki ostroznosci nie wystarczaly. Przed rokiem grupa szesciu lesnikow z wioski wybrala sie pewnego poranka do boru. Nie wrocili do wieczora. Nikt ich juz nigdy nie widzial. Sasiedzi wszczeli poszukiwania, ale natrafili tylko na kilka strzepow zbroczonego krwia odzienia.
Pochuchal w zziebniete dlonie i zacieral je przez chwile. Potem zza pazuchy kubraka wyjal sztylet. Z nozem w prawym reku i ze zwojem postronka do przewiazania wiazki chrustu w lewej, wkroczyl miedzy drzewa.
Codziennie wchodzil do lasu w tym samym miejscu i poruszal sie w nim ta sama trasa. Znal na niej kazde drzewo i korzen, kazdy wykrot i krzak. Gdyby cos bylo nie w porzadku, wiedzialby to od razu. Ale z kazdym dniem musial coraz
5
bardziej zbaczac z utartego szlaku, w poszukiwaniu drewna na opal, po ktore tu przychodzil.Wlasnie, w poszukiwaniu. Odlamywanie galezi nie mialo sensu, bo nawet o tej porze roku, kiedy wygladaly na uschniete, byly zbyt wilgotne, by sie palic. Byl takim samym mysliwym, jak ci, ktorzy z lukiem i strzalami podchodza dzikiego zwierza i dla miesa zabijaja losia czy niedzwiedzia, z tym ze on polowal na chrust.
Na skraju lasu drzewa rosly rzadko. Im glebiej sie zapuszczal, tym bardziej gestnial starodawny bor. Mozna by pomyslec, ze drzewa zwieraja szeregi dla ochrony przed istotami zamieszkujacymi jego ostepy.
Ale ta metoda obrony byla chyba rownie malo skuteczna dla drzew, jak i dla drwali, bo co kilka krokow droge przegradzal obalony gnijacy pien, przywodzacy na mysl ofiare nieznanych lesnych drapiezcow.
Nieraz juz widywal te stwory, ale o wiele czesciej zdarzalo mu sie wyczuwac ich zlowroga obecnosc. Nie mial pojecia, czym sa ani jak sie zwa, i nie chcial tego wiedziec. Dla niego byly potworami i wolal trzymac sie od nich z dala.
Nie byly ani ludzmi, ani zwierzetami, stanowily ich ohydna krzyzowke splodzona w jakims odrazajacym akcie kopulacji. Pokryte futrem, nagie lub pierzaste kreatury z rekami, kopytami i rogami. Ale bezmyslne. Ich mutacje zdawaly sie byc pozbawione wszelkich naturalnych zmyslow. Nie mialy ani ludzkiego rozumu, ani wlasciwego zwierzetom instynktu.
Nieraz zdarzalo mu sie obserwowac taka przerazajaca poczware z odleglosci kilku jardow, kiedy za jedyna oslone mial pien watlego drzewka. Na szczescie zadna go jak dotad nie dostrzegla, nie uslyszala ani nie zweszyla, inaczej juz by nie zyl.
Takie sytuacje sprawialy, ze stawal sie coraz ostrozniejszy. Zdawal sobie sprawe, ze szczescie moze go kiedys opuscic.
Z walacym sercem zapuszczal sie w las, coraz mocniej sciskajac w spoconej dloni rekojesc noza. Zapomnial o chlodzie. Szedl wolno, rozgladajac sie na boki, nastawiajac ucha, strzelajac wokol oczami szybciej, niz nadazala obracac sie glowa.
Nic nie slyszal, niczego nie dostrzegal - cos jednak wyczuwal.
Gdzies niedaleko, jakies piecdziesiat jardow przed nim czail sie ktorys z mutantow. Moze zasadzil sie na niego, wiedzac, ze chodzi tedy co dnia o swicie. A moze calkiem przypadkowo zapuscil sie w te partie lasu.
Widok przeslaniala sciana drzew, wyobrazal go sobie jednak, przycupnietego w sekatych korzeniach rozszczepionego pnia.
Zatrzymal sie i czekal. Nauczyl sie cierpliwosci. Ona rowniez po wielokroc ocalila mu zycie.
Zastygl w bezruchu. Nie smial nawet odetchnac, w obawie, ze zdradzi go wydobywajaca sie z nozdrzy para. Serce o malo nie wyskoczylo mu z piersi, w ustach mial sucho, choc caly splywal potem.
6
Stwory zerowaly glownie po zmroku. Pod oslona ciemnosci podkradaly sie do wsi i porywaly zostawiony bez opieki inwentarz. Przed switem wycofywaly sie do lasu. Ale i za dnia, i w nocy byly rownie niebezpieczne.Po zeszlorocznych wydarzeniach, postanowiono oczyscic las z tej plagi. Sprowadzono zolnierzy.
Nigdy nie widzial czegos tak wspanialego. Wjechali do wsi konno, slonce odbijalo sie w lsniacych pancerzach, w gorze powiewaly barwne proporce. Nie zastanawial sie wczesniej, co sie znajduje poza granicami wioski. Teraz zapragnal zostac zolnierzem.
Czesc zolnierzy zakwaterowala sie w karczmie, ku niezadowoleniu jego pana, ktory mial ich zywic.
Ale on byl zachwycony, bo mogl sluchac z zapartym tchem opowiesci zolnierzy o zyciu poza dolina, o cudach, ktorych istnienia dotad nawet nie podejrzewal. Z zapalem pucowal im helmy, rychtowal zbroje, oporzadzal konie.
Ten i ow cisnal mu czasem pensa za fatyge. Byly to pierwsze pieniadze, jakie zarobil. Po kryjomu zakopywal miedziaki w oborze, obok barlogu, na ktorym sypial. Gdyby jego pan dowiedzial sie, ze je ma, odebralby mu pieniadze, a na dokladke wychlostal. Chlosty i tak nie uniknal, ale pieniadze zachowal.
Zachowal tez sztylet skradziony kapitanowi, od ktorego, za poslugi, jakie mu swiadczyl, nie dosc ze nic nigdy nie dostal, to nie uslyszal nawet slowa podzieki. Chcial miec cos, co pochodzi z szerokiego swiata - a takiego osobliwego noza ani wczesniej, ani potem nie widzial.
Rzezbiona rekojesc wykonana z jakiejs bialej kosci miala ksztalt lba weza, jednak to nie ona, lecz ostrze, ktorego krawedzie, zamiast prostych byly faliste, decydowalo o oryginalnosci broni.
Zolnierze przeczesywali mozolnie knieje, oczyszczajac je z krwiozerczych bestii. Ale bor rozciagal sie w nieskonczonosc i mutanty wkrotce powracaly.
Jeden z nich czail sie teraz gdzies w poblizu.
Uslyszal jakis odglos za plecami i obrocil sie na piecie. Od strony wioski dobiegal stukot podkutych konskich kopyt na drewnianym, odleglym o kilkaset jardow moscie.
Mruzac oczy, przyjrzal sie jezdzcowi. Bardzo rzadko sie zdarzalo, zeby ktos poza nim wstal skoro swit. Zanim ktokolwiek wychylil nos z chalupy, on zazwyczaj byl juz z chrustem z powrotem we wsi. Tylko w zimie wiecej sie trafialo takich rannych ptaszkow, bo wtedy dzien byl krotszy i ludzie zaczynali prace o brzasku.
Rozpoznal dosiadajaca konia dziewczyne. Ze wszystkich mieszkancow wioski, ja najmniej spodziewalby sie ujrzec o tak wczesnej porze.
Mogla wszak wylegiwac sie do pozna w piernatach, bo we wszystkim ja wyreczali, i spelniali kazdy jej kaprys, sludzy ojca. Mieszkala we dworze u wylotu
7
doliny. Dwor i cala dolina wraz ze wsia i wszystkimi jej mieszkancami nalezaly do jej ojca; nawet karczmarz placil mu dziesiecine od utargu.Galopowala przez waski most opatulona w biale futra. W pewnej chwili osadzila wierzchowca w miejscu, obejrzala sie, a potem szarpnela wodze z taka sila, ze kon parsknal i wykrecil szyje, ale zamiast zawrocic do wioski, ruszyla w strone boru.
I czajacego sie w nim stwora!
Obserwowal bacznie dziewczyne, ale ani na chwile nie zapominal o ukrytej wsrod drzew kreaturze. Przez caly czas byl w pelni swiadom bliskosci poczwary, chociaz nie wiedzial, gdzie sie ukrywa. Jednak stwor tez juz uslyszal konia i zaczal sie przemykac ku skrajowi lasu.
Granica boru cofnela sie z uplywem lat i teraz pierwsze drzewa oddzielal od rzeki szeroki pas lysego stoku wzgorza.
Dziewczyna mogla wybrac szlak biegnacy brzegiem rzeki. Nie uczynila tego. Nie wiedziec czemu ruszyla pod gore, rownolegle do sciany lasu.
Chlopiec nadal nie widzial potwora, ale slyszal, jak ten przedziera sie miedzy drzewami, by przeciac droge nadjezdzajacej.
Dziewczyna prowadzila konia szybko, pewnie. Obserwowal ja z nadzieja, ze zorientuje sie, co jej grozi, ze zawroci i oddali sie galopem. Ale ona jechala dalej, nieswiadoma niebezpieczenstwa.
Co ja tu sprowadza? Dlaczego jest sama?
Sprobowal ocenic sytuacje. Stwor byl juz bardzo blisko. Jesli ona zaraz nie zawroci, to za chwile bedzie na to za pozno.
I nagle zaswitala mu w glowie przerazajaca prawda: ona nic nie wie! Nie zdaje sobie sprawy, co sie zaraz wydarzy.
Ale on wiedzial. Wiedzial bardzo dobrze, czego za chwile bedzie swiadkiem. Tylko patrzec, jak odczlowieczony napastnik wyprysnie z chaszczy i sciagnie z konia bezbronna ofiare.
Nie bylo chwili do stracenia. Rzucil postronek na ziemie, wypadl spomiedzy drzew na otwarta przestrzen i puscil sie biegiem ku dziewczynie, wrzeszczac co sil w plucach, zeby sie zatrzymala, zeby zawrocila, bo widzial juz, ze nie zdazy dobiec do niej na czas.
Musiala go uslyszec, gdyz wstrzymala konia. Ale bylo juz za pozno, o wiele za pozno.
Kiedy od dziewczyny dzielilo go drugie tyle, ile juz przebiegl, potwor wyprysnal z lasu. Zobaczyl go, jak szybuje w powietrzu.
8
Byl odpychajaca krzyzowka czlowieka i zwierzecia: ogromne cielsko pokryte skoltuniona, ciemnoszara sierscia; pysk jak u psa, lecz z rogami i dlugachnymi klami; krotkie lapy zakonczone szponami, a w jednej z nich pordzewialy miecz.Stwor ryknal, dopadajac swej ofiary. Dziewczyna uchylila sie instynktownie, szarpiac jednoczesnie wodze, i napastnik, zamiast sciagnac nieszczesna z siodla, tylko ja z niego zepchnal. Spadla na ziemie, a przerazony kon stanal deba i rzucil sie do ucieczki.
Potwor rowniez wyladowal na miekkiej ziemi, ale zanim zdazyl sie pozbierac i rzucic na dziewczyne, chlopiec byl juz przy nim.
Skoczyl mutantowi na grzbiet, otoczyl lewa reka szyje, odciagnal w tyl leb i zatopil sztylet w gardle. Poczwara wrzasnela i szarpnela sie, z rany siknela fontanna krwi.
Chlopak zadawal cios za ciosem, ostrze z trudem przebijalo gruba skore. Potwor miotal sie, skrzeczac z wscieklosci i bolu, i w koncu zrzucil go z siebie.
Byl od niego wiekszy. Nawet gdyby nie mial miecza, moglby go zmiazdzyc jednym uderzeniem poteznego lapska.
Chlopiec odturlal sie w bok i z trudem podzwignal na nogi. Stwor poderwal reke do poderznietego gardla, daremnie probujac zatamowac krwotok. Jego poso-ka byla rownie nienaturalna, jak on sam; miala odrazajaca, zoltawozielona barwe.
Mutant popatrzyl bezmyslnie na juche zlepiajaca mu siersc na lapie, wyraznie nie pojmowal, skad sie wziela. Rozdziawil paszcze, zeby wyryczec swoja wscieklosc, i strumyczek ohydnej posoki pociekl mu spomiedzy psich szczek. Lypnal przymruzonymi slepiami na tego, ktory zadal mu tyle bolu, i runal do ataku.
Chlopca owional smrod goracego oddechu. Zoladek podszedl mu do gardla. Byl mniejszy, ale szybszy. W pore uskoczyl w bok przed spadajacym mieczem.
Nie zdolal juz jednak wykonac uniku przed dlugim, cienkim ogonem, ktory smignal blyskawicznie, oplotl mu kostke i scial z nog. Runal jak dlugi. Chcial sie odtoczyc, ale nie mogl. Wezowy ogon stwora trzymal mocno.
Poczwara znieruchomiala nad lezacym, wlepiajac wen palajacej nienawiscia slepia. Jej krew skapywala chlopcu na kubrak i niczym, kwas wzerala sie z sykiem w wytarty material. Rzucal sie i wyrywal, ale nadaremnie.
Bezimienny drapiezca pochylil sie, przeslaniajac swoim cielskiem slonce. Jego cien padl na chlopca i temu zrobilo sie zimno, zimniej niz kiedykolwiek bylo mu w zyciu, zimniej niz kiedykolwiek mu bedzie, bo oto za chwile umrze.
Wszystko pociemnialo. Nie widzial nic, procz pochylonej nad soba sylwetki potwora.
Ale nie podda sie bez walki. Poniechal beznadziejnych prob wyszarpniecia kostki z petli ogona. Zginajac w kolanie uwieziona noge, przesunal sie po sliskim blocku blizej stwora, ucapil ogon lewa reka i cial go nozem, ktory dzierzyl w prawej.
9
Jedno ciecie, drugie, trzecie. Trzy, nastepujace jeden po drugim, wrzaski cierpienia, kazdy glosniejszy od poprzedniego. Koniec ogona zostal mu w dloni, tryskajaca z rany krew zbroczyla rece, ale nie zwazal na pieczenie skory, w ktora zaczela sie natychmiast wgryzac cuchnaca posoka.Oszalaly z bolu potwor runal na niego, wywijajac wsciekle mieczem. Chlopiec, zamiast wykonac unik, zerwal sie na nogi i przyjal atak na trzymany oburacz sztylet.
Szarzujacy mutant nadzial sie na ostrze. Noz przebil gruba skore i wszedl w cielsko po rekojesc. Stwor wydal z siebie jeszcze straszniejszy niz poprzednie wrzask cierpienia. Wypuscil z lapy miecz i na oslep siegnal po chlopca ostrymi jak brzytwy pazurami.
Ten uchylil sie zrecznie przed szponiasta lapa i mutant, tracac rownowage, runal w bloto z takim impetem, ze zadrzala ziemia.
Znieruchomial, lezac na boku.
Chlopiec przygladal mu sie z odleglosci kilku krokow, gotow odskoczyc, gdyby potworowi drgnal choc jeden miesien. Mutant wlepial w niego wybaluszone, szkliste slepia, ktore po chwili zaczely zachodzic mgla.
Chlopak wytarl o kubrak piekace dlonie, chcac sie pozbyc plynnego, wzerajacego sie w cialo ognia.
Nie wiedzial, co dalej robic. Rozejrzal sie lekliwie wokol. Jesli w okolicy krazyly inne takie gadziny, wkrotce zwesza krew. Nie bylo miedzy nimi solidarnosci, a tu czekala uczta.
Noz tkwil w piersi stwora. Wiedzial, ze musi go odzyskac, ale nadal bal sie podejsc blizej.
Uslyszal szmer za plecami i odwrocil sie jak pchniety sprezyna, gotow rzucic sie do ucieczki. Z ulga stwierdzil, ze to tylko gramolaca sie z blota dziewczyna.
-Jak ja wygladam! - jeknela, siadajac. - Wszystko do wyrzucenia!
Odziana byla w rzadko spotykane biale futra. Oponcze, spodnie i buty miala
utaplane w blotnistej mazi. Wolalaby, zeby to byla krew? Jej wlasna?
-Pomoz mi wstac!
Dopiero teraz zaczal sie zastanawiac, dlaczego wlasciwie to zrobil, dlaczego z narazeniem zycia spieszyl jej na ratunek? Zachowal sie jak ostatni glupiec. Nie myslal - oto odpowiedz. Dzialal odruchowo, jego postepowaniem nie kierowal rozsadek, lecz instynkt.
-Slyszysz, co do ciebie mowie? Pomoz mi sie podniesc!
Byla czlowiekiem. Oto druga czesc odpowiedzi na nurtujace go pytanie. Ludzie byli sprzymierzencami w walce z wszelkimi innymi formami zycia zamieszkujacymi swiat.
10
-Gdzie moj kon?Pominal to pytanie milczeniem i zrobil krok w kierunku martwej kreatury. Musi odzyskac sztylet. To wszystko, co ma.
Naraz dziewczyna pisnela, i chlopiec jak oparzony odskoczyl w tyl, pewien, ze stwor sie poruszyl i ona to dostrzegla.
-Nie zyje?
Wpatrywala sie szeroko rozwartymi oczami w scierwo mutanta, jakby dopiero teraz je zauwazyla.
Chlopak podniosl z ziemi patyk, zblizyl sie nieznacznie do lezacego i szturchnal nieruchome cielsko. Zadnej reakcji. Poczwara nie zyla. Byla za glupia, zeby udawac.
-Co tu sie stalo?
Upadek musial dziewczyne oszolomic Nie tylko nie widziala walki, ale i nie pamietala, ze stwor zepchnal ja z konia.
Uslyszal cmokniecie, z jakim dzwigala sie z grzaskiego blota, a potem klaskanie zblizajacych sie krokow. Wstrzymujac oddech, zeby nie wciagac nosem przyprawiajacego o mdlosci smrodu, pochylil sie nad mutantem. Chwycil oburacz rekojesc sztyletu i pociagnal z calych sil. Noz ani drgnal.
Odwrocil glowe, zeby zaczerpnac swiezego powietrza, zaparl sie stopa o tors martwego potwora i sprobowal jeszcze raz.
-Co robisz? - Byla juz na tyle blisko, ze sama mogla sobie odpowiedziec
na to pytanie.
Noz lekko sie poruszyl. Chlopiec szarpnal ponownie. I naraz poczul, jak czyjes rece obejmuja go w pasie i ciagna do tylu. Klinga noza zaczela sie wysuwac, zrazu powoli, opornie, by po chwili wyskoczyc z rany. Nie przygotowani na to zatoczyli siej oboje w tyl.
Chlopcu udalo sie odzyskac rownowage, dzieki czemu niej upadl. Za to dziewczyna, pusciwszy go, rymsnela z powrotem w grzaska maz. Nie zwracal na nia uwagi. Ogladal noz.
Sztylet wygladal na nie uszkodzony. Nigdy go jeszcze nie uzyl, a co dopiero do takiego, jak przed chwila, celu. Do tej pory tylko sie nim bawil, markowal walke, obierajac sobie drzewa za wyimaginowanych przeciwnikow. Ale nawet patyka nie zastrugal, w obawie, ze stepi faliste ostrze.
Spojrzal na martwego stwora i przepelnilo go poczucie tryumfu. Stoczyl walke z istota o wiele od siebie wieksza, i zwyciezyl. Schylil sie i wytarl starannie klinge o ciemna siersc potwora. Oczyszczony sztylet zatknal sobie za pas.
Czubkiem buta tracil miecz. Byl wyszczerbiony i zardzewialy. Ani go potrzebowal, ani chcial.
Odwrocil sie do dziewczyny. Miala okolo dwunastu lat, czyli tyle co on, tak przynajmniej ocenial jej wiek. Krotkie, kruczoczarne wlosy, ciemne oczy, biala skora przezierajaca spod warstwy blota.
11
Tym razem pomogl jej wstac, podajac reke. Skrzywil sie z bolu, kiedy obleczona w rekawiczke dlonia scisnela mu poparzone palce.-Oj! - zafrasowala sie, kiedy jej wzrok padl na swieze rany.
Chcial sie cofnac, ale przytrzymala go i spojrzala mu w oczy. Odwrocil glowe, unikajac jej wzroku.
-Tys jest ten chlopak z karczmy. Powiadaja, zes niemowa, ale przeciez krzy
czales do mnie. Probowales mnie ostrzec, tak?
Nie odpowiedzial. Znowu sprobowal uwolnic z jej uscisku reke, ale chwycila go za nadgarstek.
-Tak? - powtorzyla.
Kiwnal bez slowa glowa.
-Jestem ci dozgonnie wdzieczna - powiedziala. - Ocaliles mi zycie.
Wyrwal jej sie wreszcie. Musial juz isc. Musial nazbierac chrustu. Nie powinien tu stac, i to z nia. Gdyby jego pan sie dowiedzial, wychlostalby go, wychlostal za wszystkie czasy.
-Daj mi rece!
Powiedziala to rozkazujacym tonem, ktoremu od dziecka nawykl dawac posluch. I teraz tez posluchal.
Sciagnela zebami rekawiczki z miekko wyprawionej bialej skorki i ujela w obie rece jego prawa dlon. Dziewczyna byla niemal tego samego wzrostu co on, ale dlonie miala drobniejsze - i cieplejsze.
Uniosla ja do ust i, zamykajac oczy, podmuchala na oparzenia. Konrad mial wrazenie, ze jej dlonie staja sie jeszcze cieplejsze i ogrzewaja mu reke tak, jakby trzymal ja nad ogniskiem.
Wypowiedziala kilka slow, ale tak cicho, ze ich nie doslyszal. Po chwili otworzyla oczy i puscila jego dlon. Cieplo przytepilo bol od oparzen spowodowanych zraca posoka potwora. Dziewczyna ujela teraz lewa reke chlopca i powtorzyla zabieg.
Popatrzyl na swoje dlonie i az steknal ze zdumienia. Rany zasklepialy sie, zarastaly nowa tkanka; goily sie!
Cofnal sie chwiejnie kilka krokow. Ta dziewczyna wzbudzala w nim wieksza groze niz potwor. Byla tak samo nienaturalna jak on: byla czarownica...
-Nie mow nikomu - uprzedzila go i znaczaco polozyla palec na ustach. Potem usmiechnela sie. - To znaczy, gdybys przypadkiem umial mowic. Krzyczec potrafisz, sama slyszalam, a mowic normalnie? A moze to byl tylko taki nieartykulowany, zwierzecy krzyk? No, chlopcze, potrafisz mowic?
-Po... potrafie - wyszeptal.
-Co?
Potrafie mruknal glosniej, wyzywajaco. Kiedy byl w lesie, gdzie nikt nie mogl go slyszec, rozmawial sam ze soba, ale teraz po raz pierwszy zdradzil sie przed kims, ze potrafi mowic. Do tej pory jedy-
12
nymi dzwiekami, jakie wyrywaly mu sie z ust, byly krzyki, kiedy go chlostano. Wlasciwie to z biciem tak sie juz oswoil, ze nie sprawialo mu bolu, a krzyczal z przyzwyczajenia.-Moj ojciec cie wynagrodzi - powiedziala dziewczyna.
-Nie! Nic mu nie mow, panienko!
-A to czemu?
Potrzasnal tylko glowa. Nie chcialo mu sie tego wyjasniac, zreszta nie wiedzial, jak. Nikt nie moze sie dowiedziec, co tu zaszlo, To by dopiero bylo, gdyby do pana dotarlo, ze ma noz i ze potrafi mowic. Obejrzal sie na scierwo potwora.
-To zwierzolak - powiedziala dziewczyna.
Zwierzolak. Teraz mu sie przypomnialo. Slyszal to slowo z ust zolnierzy polujacych na stwory, ktore wymordowaly lesnikow.
-Polczlowiek, polzwierze - ciagnela. - Slyszalam, ze w Lesie Cieni zyje mnostwo ich odmian. - Zerknela lekliwie na ciemna sciane boru. - Mam nadzieje, ze nie ma tu takich wiecej.
-W poblizu nie ma - uspokoil ja.
-Kto wie - mruknela, a potem popatrzyla na niego uwaznie. - Ale ty to wiesz, prawda? Wiesz na pewno. Wiedziales, gdzie jest ten, tutaj, zanim go zobaczyles. Skad?
-Widzialem go.
Tak, on go widzial - a ona nie. To dlatego stworowi udalo sie tak ja podejsc.
I dlatego zginelo tamtych szesciu drwali. Nie widzieli zwierzolakow skradajacych sie za nimi pod oslona zarosli. Tak samo musialo byc ze wszystkimi innymi, ktorych dopadly i zamordowaly podobne kreatury.
Znowu patrzyla mu w oczy. Odwrocil wzrok i ona po chwili uczynila to samo.
-Gdzie moj kon? - spytala. Rozejrzal sie.
-Tam, nad rzeka - burknal, pokazujac palcem.
-Cale szczescie - odetchnela. - Mialabym sie z pyszna, gdybym go stracila. - Spojrzala na swoje futra oblepione schnacym blotem. - Nie wolno mi sie tu zapuszczac, a wiec lepiej oboje trzymajmy jezyki za zebami. Tylko, co z nim? - Wskazala na trupa zwierzolaka.
-Dlugo tu nie polezy - zapewnil ja chlopiec.
Stwor byl teraz padlina. Za pare godzin scierwojady ogryza go do kosci. A zanim minie kolejnych kilka godzin, to i na kosci znajda sie amatorzy.
-Zejdziesz ze mna do konia?
Bylo to cos posredniego miedzy pytaniem a rozkazem. Kiwnal potakujaco glowa. Dziewczyna podniosla z ziemi futrzana czapke i ruszyla przodem ku rzece.
Chlopiec jeszcze raz spojrzal na miecz. Wzdragal sie go dotykac, ale zostawiac tutaj tez nie chcial. Moglby go znalezc i uzywac dalej jakis inny zwierzolak. Naciagnal rekaw kubraka na dlon i podniosl orez przez material.
13
Zszedl za dziewczyna nad brzeg rzeki i cisnal miecz daleko w wode.Kiedy dotarli do skubiacego trawe konia, chlopak splotl dlonie w koszyczek i podstawil dziewczynie, zeby mogla oprzec na nich stope i wspiac sie na siodlo. Kiedy nie kwapila sie skorzystac z jego uslugi, zerknal na nia spode lba i stwierdzil, ze znowu patrzy mu w oczy, to w lewe, to w prawe. Speszony spuscil wzrok i czekal cierpliwie, kiedy raczy postawic stope na jego dloniach. Zrobila to w koncu i zgrabnie dosiadla wierzchowca.
Ublocone rece otarl o rajtuzy i jeszcze raz popatrzyl z podziwem na zablizniajace sie rany na dloniach. Kiedy spojrzal na i dziewczyne, ta znowu polozyla palec na ustach, przypominajac, ze ma milczec.
Jakby trzeba mu bylo o tym przypominac. No, przynajmniej do tego poranka.
Dziewczyna, choc brudna i utytlana w blocie, prezentowala sie na koniu dostojnie i elegancko. Wygladal przy niej na niechlujnego oberwanca - ale czyz takim w istocie nie byl?
-Nie zapomne ci tego - powiedziala. - Ojciec cie nie wynagrodzi, bo sie
nie dowie, aleja to uczynie. Potrzebne ci cos, pragniesz czegos?
Wzruszyl ramionami. Nic nie przychodzilo mu do glowy. Nie mial nic, i niczego nigdy nie pragnal. Ale zaraz, ma przeciez sztylet. Ta mysl podsunela mu zyczenie.
-Strzaly - baknal. - I luk.
Skinela glowa i na jej bladej, ubloconej twarzy pojawil sie zagadkowy usmieszek.
-Bedziesz je mial - obiecala. - Na imie mi Elyssa. A tobie?
ROZDZIAL DRUGI
Zjednoczyli sie dla tej jednej bezecnej misji. Misji grabiezy i mordu, destrukcji i masakryPo raz pierwszy w dziejach sprzymierzeni... wypadki tego dnia powinny znalezc swoje odzwierciedlenie w annalach historii - gdyby tylko zyw pozostal ktos, kto moglby je spisac.
Kiedy nad podlosciami tego dnia zajdzie w koncu slonce, slonce czerwone jak krew plamiaca pola i uprawy, gumna i chaty we wsi, i kiedy dlugie cienie nocy wpelzna na zweglona ziemie i dymiace ruiny, w dolinie nie pozostanie slad zycia.
Bedzie tak, jakby to miejsce nigdy nie istnialo, a jego mieszkancy nigdy sie nie narodzili i nigdy nie zyli. Pokonani nigdy nie rozpowiedza, co tu sie wydarzylo, zwyciezcy rowniez tego nie uczynia - bowiem nawet oni nie dotrwaja switu.
Po wycieciu w pien wspolnego wroga, wiedzeni zaciekla nienawiscia nieuchronnie zwroca sie przeciwko sobie. A wtedy krew poplynie jeszcze wieksza rzeka, jeszcze bardziej szkarlatna, kladac sie mrocznym cieniem na nocny krajobraz, oni zas beda sie wyrzynac i poswiecac jeden drugiego, kazdy swojemu panu Chaosu.
I tak prawda o tym, co tu sie stanie, nigdy nie wyjdzie na jaw, wiedza o wydarzeniach tego dnia zostanie wytarta z powierzchni ziemi tak skrupulatnie, jak ta wioska.
Nikt sie nigdy nie dowie, co zaszlo - ani co moglo zajsc...
Nie mial nic. Nawet imienia.
Odkad pamietal wolano na niego zawsze albo "chlopcze!", albo "ty!", albo "hej!", albo "bekarcie!", albo "szczurku!", tych obelzywych pohukiwan bylo bez liku. Imiona byly dla ludzi, ktorzy maja prawdziwy dom, prawdziwa rodzine, przyzwoite miejsce do spania. Dla tych, ktorzy nie mieszkaja z trzoda w chlewie, dla tych, ktorzy nie musza walczyc z psami o skrawki miesa z obgryzionych kosci - kosci przeznaczonych dla psow. Jego pan traktowal psy lepiej niz swojego "chlopca".
15
Imiona nadawali rodzice, ale rodzicow tez nie mial. Karczmarz, Adolf Bran-denheimer, byl jego panem, ale na pewno nie ojcem. Zaden ojciec nie traktowalby w ten sposob wlasnego syna. Z tego samego powodu nie mogla byc jego matka Eva Brandenheimer.Ona, jesli to w ogole mozliwe, traktowala go jeszcze gorzej niz jej maz. To ona przykuwala go lancuchem do swinskiego koryta w chlewie, kiedy byl jeszcze dzieckiem. Do dzis pamietal, jak zwykla okladac go rzemieniem. A im glosniej plakal, tym mocniej bila. Nauczyl sie nie plakac, a z czasem uodpornil sie na wymierzane mu kary.
Wiedzial, ze dzieci sa podobne do rodzicow, i rad byl, ze w niczym nie przypomina spasionych Brandenheimerow ani ich szesciorga tlustych bachorow. Nawet gdyby go przyzwoicie karmiono, nie wykazywalby zadnych cech podobienstwa do rodziny karczmarza. Byl pewien, ze nie jest z nimi w zaden sposob spokrewniony.
Kim wiec byli jego rodzice? I dlaczego jest teraz z Brandenheimerami?
Dreczyly go te pytania, ale stracil juz nadzieje, ze pozna na nie odpowiedzi. Nikt mu tego nigdy nie powiedzial, a pytac ani myslal. Z Brandenheimerami nie bylo sensu o tym rozmawiac, totez nie rozmawial. Dla nich byl tylko jeszcze jednym hodowlanym zwierzeciem, sztuka bydla.
Zwierzeta nie mowia; on nie mowil.
Zwierzeta nie maja imion; on nie mial imienia.
Minelo wiele tygodni, wystarczajaco wiele, by pogodzil sie z mysla, ze Elyssa o nim zapomniala. Mineli sie kilka razy w wiosce, ale ona, jak dawniej, nawet na niego nie spojrzala. Myslal, ze tak juz zostanie, dopoki pewnego zimnego, mroznego poranka nie uslyszal stukotu kopyt konia na drewnianym moscie.
Przywykl do tego, ze wszyscy w wiosce pogardzaja nim i traktuja jak powietrze. On byl najnikczemniejszym z nikczemnych, ona wrecz przeciwnie -jedyna corka Wilhelma Kastringa, najmozniejszego i najpotezniejszego czlowieka w calej dolinie.
Minela polowa zimy, nadszedl drugi tydzien miesiaca Nachexen. Slonce przestalo odsuwac sie na poludnie i powoli, niemal niezauwazalnie, zaczely sie wydluzac dnie.
Kazdy z tych dni wydawal mu sie jednaki. Zaczynal kazdy od zbierania w lesie drewna na podpalke i rozniecania ognia; konczyl na zalewaniu woda zaru pod paleniskami. Tak bylo odkad pamietal - i tak bedzie zawsze.
Czasami jednak odnosil wrazenie, ze zyje jak we snie. Wydawalo mu sie, ze jego wspomnienia naleza do kogos innego, ze to wszystko jest opowiescia, ze nie dzieje sie naprawde.
16
Elyssa zatrzymala wierzchowca zaraz za mostem i rozgladala sie wokolo. Byc moze, lamiac zakaz ojca, wybrala sie na konna przejazdzke o switaniu, tak jak w dniu, kiedy po raz pierwszy sie spotkali.Wyszedl na otwarta przestrzen, choc nie uzbieral jeszcze dzisiaj wystarczajacej ilosci drewna na podpalke. Nie zawolal. Jesli jego szuka, to go zobaczy.
Tracila pietami boki wierzchowca i ruszyla w kierunku chlopca. W chwile pozniej zatrzymala sie obok niego.
-Dobrze, ze tu jestes - powiedziala.
-Zawsze tu jestem - odparl. - O swicie.
-Dopiero dzisiaj udalo mi sie wymknac z domu. - Do siodla miala przytroczony jakis pakunek; odwiazala go i podala chlopakowi. - To dla ciebie.
Odwinal plotno i jego oczom ukazaly sie luk i kolczan z dziesiecioma strzalami. Dech mu zaparlo z wrazenia. Byla to bron wojownika, nie mysliwego. Przeznaczona do walki, do zabijania nieprzyjaciol, a nie do napychania spizarni dziczyzna.
Zarowno bron, jak i strzaly byly czarne. Luk wykonano z gladkiego czarnego drewna, chwyt, zwany majdanem, owinieto miekka czarna skora. Na obu szczytach, tuz przy zaczepach cieciwy, osadzono w drewnie zlote godla. Przedstawialy dwie skrzyzowane strzaly i zacisnieta piesc w kolczej rekawicy miedzy ich grotami. Czarna byla nawet cieciwa. Ten sam symbol dwoch skrzyzowanych strzal i piesci powtarzal sie na kolczanie wykonanym z marszczonej czarnej skory.
Ogladal wszystkie strzaly po kolei, zeby zyskac na czasie, bo nie wiedzial, co powiedziec. Byly identyczne. Ebonitowoczarne brzechwy, czarne jak wegiel pierzyska, groty z czarnego niczym noc metalu. Kazda brzechwe okalal w polowie dlugosci waski pasek zlota, przy ktorym wytloczono w czarnym drewnie motyw skrzyzowanych strzal i zacisnietej piesci.
Podniosl wzrok na Elysse i pokrecil z zachwytem glowa. Chcial cos powiedziec, ale nie znajdowal slow.
Dziewczyna przypatrywala mu sie z usmiechem. Zauwazyl, ze spoglada to w jedno, to w drugie jego oko. Spuscil szybko wzrok, udajac, ze podziwia idealnie dobrane piorka pierzysk.
Czemu ona tak na niego patrzy? Czyzby wiedziala o jego oczach? Nie, tego nikt nie wie, skad zatem moglaby wiedziec Elyssa? I naraz przypomnial sobie: wszak jest czarownica...
-To wlasnosc mojego ojca - powiedziala, zsiadajac z konia. - Ale on
nigdy ich nie uzywal, pewnie nawet zapomnial, ze je ma. Spojrz, ile na tym kurzu.
Przeciagnela palcami po miekkiej skorce kolczanu i pokazala zabrudzona rekawiczke. Poszedl za jej przykladem i spojrzal na zebrany palcami kurz.
-Co z twoimi dlonmi? - zapytala.
17
Pokazal jej. Na skorze nie pozostal nawet slad po poparzeniach zraca jucha zwierzolaka. Rany nie byly dla niego pierwszyzna, ale nawet po o wiele mniej powaznych juz na zawsze pozostaly mu blizny.Elyssa sciagnela zebami rekawiczke i dotknela cieplymi palcami grzbietow jego dloni. Oczy zrobily jej sie wielkie ze zdumienia, jakby sama nie dawala wiary, ze go uzdrowila. Ale nic nie powiedziala, a on nie pytal. Wolal o tym nie myslec.
-Jak masz na imie? - spytala.
Kiedy zagadnela go o to przy ich pierwszym spotkaniu, nie odpowiedzial.
-Nie mam imienia - przyznal teraz.
-Musisz jakies miec. Kazdy ma imie.
-Ale nie ja.
-A jak sam siebie nazywasz?
-Soba - odparl i rozesmial sie. Dziwnie zabrzmial mu w uszach wlasny smiech. Dziwnie, bo nigdy dotad nie smial sie na glos. Nie bylo z czego.
Elyssa mu zawtorowala.
-Trzeba cie jakos nazwac - zadecydowala. - Chcesz miec imie?
Wzruszyl ramionami. Do tej pory jakos sie bez niego obywal. Ze nie ma imie
nia, uswiadomil sobie dopiero przed paroma tygodniami, kiedy go o nie spytala.
-Nadac ci jakies?
Spojrzal na luk, kolczan i strzaly. Po raz pierwszy cos od kogos dostal i byl tym darem zachwycony. Skoro Elyssa chce mu dac jeszcze imie, to chyba nie wypada sie wzbraniac. Kiwnal glowa.
Tymczasem kon pochylil leb i zaczal skubac rachityczna trawe.
-Kiedy bylam mala, mialam przyjaciela - zaczela, gladzac szyje zwierze
cia. - Ale nie takiego z krwi i kosci, prawdziwego przyjaciela nigdy nie mialam.
Byl to chlopiec, ktory zjawial sie zawsze wtedy, kiedy go potrzebowalam. Ale
on istnial tylko w mojej wyobrazni. Wymyslilam go sobie. Od dawna juz go nie
widuje. - Urwala i popatrzyla na chlopca. - Chcesz byc moim przyjacielem?
Wytrzymal spojrzenie jej ciemnych oczu. Byl Elyssa oczarowany. Stanowili swoje przeciwienstwa. Ona miala wszystko, on nic. Odwdzieczyla mu sie juz za ocalenie zycia. Dlaczego nadal chce sie z nim zadawac? I dlaczego sie do niej odezwal, po raz pierwszy przerywajac milczenie?
Byla czarownica. Oto, dlaczego. Rzucila na niego urok. Zaczarowala go i tylko jednej odpowiedzi mogl jej udzielic.
-Chce - wykrztusil.
-A zatem nadam ci imie mojego przyjaciela z dziecinstwa - oznajmila. - Bedziesz sie nazywal Konrad.
-Konrad - wyszeptal powoli, wymawiajac te dwie obce sylaby po raz
pierwszy. - Konrad - powtorzyl juz glosniej. Podobalo mu sie to imie.
Nigdy dotad go nie slyszal, ale znal je od zawsze. Bylo to jego imie, jego wlasne imie, ktore czekalo nan od dnia narodzin.
18
-Konrad! - krzyknal, wyrzucajac w gore obie rece; w jednej trzymal luk, w drugiej kolczan pelen strzal. - Konrad!Trudniej bylo ukryc luk i strzaly niz sztylet. Miejsce na luk i czesc strzal znalazl pod mostem, wciskajac je w szpare nad belkami nosnymi. Pozostale piec ukryl w oborze za karczma, gdzie nie zaszkodza im kaprysy pogody.
Nawet Elyssie nie powiedzial o tych schowkach. Wolal zachowac ostroznosc, nie wiedzial jeszcze, czego moze sie po niej spodziewac. Nigdy w zyciu nikomu nie ufal i teraz tez sie lekal, ze dziewczyna go zdradzi. Mogla wszak powiedziec ojcu, ze ukradl luk, kolczan i strzaly.
Do Wilhelma Kastringa nalezala cala wioska. W jego rekach spoczywal los wszystkich mieszkancow doliny. Byl tu panem zycia i smierci.
Elyssie nie wolno bylo opuszczac dworu samej, bez zbrojnej eskorty. Tylko on wiedzial, ze lamala ow zakaz. Gdyby zaszla taka potrzeba, mogla zmusic go do milczenia grozba wyjawienia, ze jest w posiadaniu czarnej broni.
Ale taka potrzeba nie zajdzie. On odzywal sie tylko do niej. Elyssa powiedziala, ze beda "przyjaciolmi" - i z biegiem tygodni, miesiecy, lat rzeczywiscie sie nimi stali.
A on stal sie Konradem.
Rzecz jasna, tylko Elyssa nazywala go tym imieniem, bo nikt inny nie wiedzial, ze je nosi. Ale on tez tak o sobie myslal. Jego zycie rozpoczelo sie naprawde dopiero wtedy, gdy dzieki niej przestal byc bezimiennym.
Elyssa rowniez sie odrodzila, bo bez niego - bez Konrada -juz by nie zyla. Gdyby nie zadzgal zwierzolaka, stwor by ja rozszarpal. Zawdzieczali sobie nawzajem, ze urodzili sie na nowo.
Konrad z czasem dorosl do luku, ktory z poczatku byl dlan za duzy. Tydzien po tygodniu, miesiac po miesiacu cwiczyl co rano piecioma strzalami, obierajac sobie za cel drzewa, az w koncu stal sie niezrownanym lucznikiem.
Zimno i wilgoc wypaczyly brzechwy pierwszych pieciu strzal, ich groty stepily sie od zbyt czestego uzywania, polamaly sie piora pierzysk. Ale kilka strzal oszczedzil, schowal je i w ogole ich nie uzywal. Wodzac delikatnie palcami po brzechwach, grotach i pierzyskach, sprawdzal regularnie ich stan i podziwial kunszt rzemieslnika, ktory caly ten komplet sporzadzil.
Nacieral kolczan lojem, zeby skora zachowala elastycznosc. A byla to skora jakiegos osobliwego zwierzecia, kto wie, czy nie ktoregos z tych na wpolmitycz-nych, zyjacych ponoc na koncu swiata. A moze nawet w sasiedniej dolinie. Dla Konrada odleglosci te byly rownie niewyobrazalne. Zachodzil tez w glowe, co moga oznaczac skrzyzowane strzaly i piesc na kolczanie, na brzechwach strzal i na wierzcholkach samego luku. Nie byl to bowiem herb Kastringa.
19
Podobnie jak dziwny noz, czarna skora i nieznany herb byly symbolem obcych krain, lezacych za puszcza, za rzeka, za wzgorzami. Swiadomosc istnienia takich cudow fascynowala go, a zarazem napelniala niepokojem.Wprawianie sie w lucznictwie zaczynal od strzelania do pni drzew. Ale drzewa staly w miejscu. Po pewnym czasie doszedl do wniosku, ze musi znalezc sobie zywy cel, wyprobowac swe umiejetnosci na ktoryms z mieszkancow lasu.
Najlepszy bylby zwierzolak, ale wolal z takim bez potrzeby nie zadzierac. Zdawal sobie sprawe, jak wielkie szczescie mial tamtego dnia, dawno temu, kiedy udalo mu sie polozyc trupem jednego z tych mocarnych potworow, za jedyna bron majac tylko sztylet. Lepiej nie kusic losu. Skoro one dawaly mu spokoj, on tez nie bedzie wchodzil im w droge.
Kiedy nie mial jeszcze luku, uzupelnial glodowe racje zywnosci, wydzielane mu w karczmie, zastawiajac sidla na kroliki. I teraz kroliki padly pierwszymi ofiarami jego luczniczych umiejetnosci. Nabrawszy wprawy, potrafil zestrzelic ptaka siedzacego na galezi, a nawet trafic do tak szybko poruszajacych sie celow, jak wiewiorki.
W ten wlasnie sposob stracil pierwsza ze swoich strzal; zniknela gdzies wysoko w koronie drzewa i nie odnalazl jej, choc wspial sie na sam czubek.
Dochodzil do wniosku, ze potrafilby juz przezyc w lesie. Jesli wiedzialo sie, gdzie szukac, pozywienia bylo tu w brod. Jadalne rosliny, ptasie jaja, korzonki. Nawet gdyby nie mial luku, moglby lapac w sidla male zwierzeta i lowic ryby w rzece.
Na razie jego ofiarami padaly tylko mniejsze zwierzatka - ale zeby przetrwac w dziczy, musialby mierzyc sie rowniez z wiekszymi bestiami, zamieszkujacymi mroczne mateczniki puszczy.
Ubil odynca, najwieksze stworzenie, do jakiego kiedykolwiek mierzyl z luku. Polozyl go dwiema celnie poslanymi strzalami. Ale zanim zdazyl podejsc do zdobyczy, opadla ja wataha wilkow. Rozerwaly odynca na strzepy, pozerajac na miejscu ile mogly, a to co zostalo, odciagnely na swoje leza.
I tak stracil dwie kolejne strzaly. Mogl tylko stac i patrzec. Wzdragal sie poruszyc, w obawie, ze ktorys z wilkow go dostrzeze i uzna za smaczniejszy kasek. Nie zdawal sobie nawet sprawy, ze sa w poblizu. Czyzby tak go pochlonelo podchodzenie odynca, ze nie wyczul ich obecnosci?
W ciagu kilku lat pare razy pekla mu cieciwa. Naprawial ja, ale stracila nieodwracalnie swoja czarna barwe. Luk tez w koncu najpierw pekl, po czym sie zlamal. Wtedy to Konrad zobaczyl, ze drewno w srodku rowniez jest czarne, czyli byl to jego naturalny kolor, a nie efekt nasaczenia jakims ciemnym barwnikiem, jak z poczatku przypuszczal. Strate luku bardzo przezyl. Wykopal grob i pogrzebal go w poblizu miejsca, gdzie po raz pierwszy spotkal Elysse i zwierzolaka.
20
Nastepnego dnia o swicie stwierdzil, ze jakies nocne lesne stworzenie, szukajac zapewne padliny, wykopalo zlamany luk z czarnego drewna i gdzies go zawloklo.Sporzadzil sobie nowy luk, ale odtworzenie cennych strzal przerastalo jego umiejetnosci. Czwarta sie zlamala i zostala mu juz tylko jedna - oraz tych piec z kryjowki w oborze.
Nie potrafil odtworzyc strzal, ale potrafila to Elyssa. Chociaz nie umywaly sie do oryginalnych, to, majac je, mogl przynajmniej oszczedzac tamte piec. Nie bardzo wiedzial, po co je trzyma, ale przeczucie mowilo mu, ze pewnego dnia znajdzie dla nich cel.
Mijaly pory roku, plynely lata. Niewiele sie zmienialo. Elyssa przychodzila co jakis czas spotkac sie z nim o swicie. Zdarzalo sie to moze co kilka dni, moze co tydzien, a moze co miesiac. Mowila mu, ze jest jej jedynym przyjacielem; on wiedzial, ze za jedynego przyjaciela maja.
Spotkan tych wygladal zawsze z niecierpliwoscia. Byl zawiedziony, kiedy sie nie zjawiala, przygnebiony, kiedy przychodzila pora rozstania.
Pewnego razu wspomniala o uczcie wydanej we dworze na czesc dziedzica sasiedniego majatku. Kiedy Konrad opowiedzial jej, co sam w tym czasie jadl, przerazila sie i nie kryla obrzydzenia.
Od tamtej pory czesto przynosila mu na spotkania paczke z zywnoscia - slodkie delicje, jakich nigdy dotad nie kosztowal, smakowicie przyprawione miesa i pyszne pasztety.
-Czasem wydaje mi sie, ze nad moje towarzystwo przedkladasz posilek - zartowala czesto.
-To prawda - przyznal.
Przez kilka pierwszych minut kazdego spotkania niewiele sie odzywal; zbyt byl pochloniety jedzeniem.
Rozmawiali ze soba, bo zadne nie mialo nikogo innego, z kim mogloby szczerze pogawedzic, a poza tym znali sie prawie od dziecka. Konrad z kazdym miesiacem stawal sie wyzszy, wyrastal z chlopca na mezczyzne.
Elyssa byla jak na dziewczyne wysoka, lecz wzrostem nie dorownywala Konradowi. Zachowala dziewczeca smuklosc, ale zaokraglila sie tu i owdzie, przeistaczajac w kobiete.
Ilekroc sie spotykali, Konrad odwlekal swoj powrot z uzbieranym drewnem do wsi. Ryzykowal narazenie sie na gniew swego pana, byleby tylko pobyc z nia dluzej. Czasami zdarzalo mu sie nawet wracac z pustymi rekami.
Pewnego poranka, kiedy karczmarz, zlorzeczac, loil mu skore za to, ze nie przyniosl ani jednego patyka, Konrada zdumial wyraz jego twarzy. Myslal zawsze, ze pan go nienawidzi, ale to, co ujrzal wtedy w jego oczach, nie bylo nienawiscia - to byl strach.
21
Od tamtego dnia Konrad przestal sie bac karczmarza. Szersze, silniejsze plecy chlopaka lepiej znosily razy bykowca Brandenheimera, i regularna chlosta stawala sie rutynowym, nic nie znaczacym obrzadkiem.Konrad wiedzial, ze jego zycie nie zawsze bedzie takie. Ze w przyszlosci sie odmieni. Nie byl w stanie przewidziec, co do tego doprowadzi, ale nie mial watpliwosci, ze cos sie wydarzy. Moze nie tak szybko, jeszcze nie w tym roku, moze nawet nie w przyszlym, ale byl przekonany, ze wszystko sie zmieni.
-Pytalam o ciebie ojca - oznajmila Elyssa.
Bez wzgledu na pore roku Elyssa zawsze przyjezdzala w oponczy. Rozposcierala ja na ziemi, zeby nie pobrudzic ziemia i nie zaplamic trawa odzienia. Lachmanom Konrada brud i plamy nie byly straszne.
Ale byl Vorgeheim, srodek lata, i oboje nic na sobie nie mieli. Przed chwila kapali sie w rzece, a teraz suszyli nagie ciala w porannym sloncu.
Konrad polozyl luk obok siebie. Siegniecie po niego, nalozenie strzaly na cieciwe i napiecie nie zajeloby mu wiecej jak dwie sekundy. Ale latem walesalo sie mniej zwierzolakow i od kilku miesiecy zadnego w okolicy nie wyczul.
Konrad wlepil wzrok w Elysse, ktora rozczesywala dlugie, czarne wlosy.
-0 co go pytalas? - wykrztusil z napieciem w glosie.
-Kim jestes - odparla.
Serce zabilo mu zywiej, zupelnie jakby wyczul krwiozerczego drapiezce, skradajacego sie wsrod gestwiny. Chwycil odruchowo za rekojesc noza i scisnal ja mocno.
Zerknela na niego z usmiechem. Byl to usmiech przekorny. Elyssa miala juz taka wade. Potrafila byc bardzo kaprysna, nastroje zmienialy jej sie bez zadnego widocznego powodu. Bywalo, ze przejechawszy juz przez most, zawracala konia i oddalala sie z powrotem do wsi, nawet nie spojrzawszy na Konrada; bywalo, ze nie przywiozla ze soba prowiantu i nie raczyla nawet wyjasnic dlaczego; bywalo, ze nie odezwala sie slowem, kiedy byli razem.
-Nie znasz swojej przeszlosci - powiedziala. - Ale pomyslalam sobie,
ze moj ojciec powinien cos wiedziec. On wie o wszystkim, co dzieje sie w tej
dolinie. - Przygladala sie przez chwile Konradowi, po czym dorzucila: - No,
moze z malymi wyjatkami.
Serce walilo mu jak mlotem, krew pulsowala w zylach. Bily na niego siodme poty. Oddalby wszystko, zeby sie dowiedziec, co odkryla Elyssa, a zarazem nie chcial tego slyszec.
Rozmawiali juz o tym kilkakrotnie, i za kazdym razem dochodzili do wniosku, ze Konrad zadna miara nie moze byc krewnym karczmarza. Kim wiec jest? Nie bylo w wiosce drugiego tak zle jak on traktowanego, traktowanego jak niewolnik. Nawet Wilhelm Kastring, najmozniejszy czlowiek w okolicy, zatrudnial swoich sluzacych i placil im; nie byl ich wlascicielem.
22
Konrad nie odzywal sie, czekal z zapartym tchem, co powie Elyssa. Ale ona sie z nim droczyla, chciala, zeby wyciagal z niej informacje.-No i co? - zniecierpliwil sie w koncu. - Co powiedzial?
-Zapytal, skad o tobie wiem. Powiedzialam, ze cie widzialam w wiosce, ze jestes traktowany jak pies. I ze zaciekawilo mnie, dlaczego tak sie dzieje i cos ty zajeden.
-I co on na to?
-Powiedzial, zebym omijala cie z daleka, ze nie wolno mi z toba rozmawiac. Ja na to, ze i tak jestes niemowa. Kiedy spytal, skad to wiem, odparlam, ze wszyscy wiedza, zes kiep i polglowek. - W jej oczach migotaly iskierki rozbawienia.
-I co jeszcze?
Elyssa sciagnela brwi i spowazniala.
-To dziwne, ale kiedy dalej naciskalam, bardzo sie stropil. Zupelnie jakby
sie... przestraszyl. Nie chcial mi nic wiecej powiedziec. Jeszcze raz przykazal
mi, zebym cie unikala. - Rozesmiala sie nieszczerze. - Zawsze slucham ojca.
I dlatego mnie tu teraz nie ma.
Konrad gniewnie wbil sztylet w ziemie. Niepotrzebnie pytala ojca, niepotrzebnie mu sie z tego zwierzyla, ale chyba nie powiedziala mu wszystkiego, a swiadomosc tego jeszcze pogarszala sprawe. Sadzac po reakcji Wilhelma Kastringa, dziedzic cos wiedzial.
Kiedy Elyssa powiedziala "przestraszyl sie", natychmiast przypomnial mu sie wyraz twarzy Adolfa Brandenheimera. Ludzie z wioski zawsze go unikali. Czyzby robili to nie z pogardy, lecz ze strachu?
A jesli tak, to czego sie bali?
Elyssa polozyla mu dlon na ramieniu, ale chlopak stracil ja gniewnym poruszeniem barku.
-Nie zlosc sie - powiedziala. - Nie spodziewalam sie, ze on tak zareaguje.
Za drugim razem lepiej to rozegram. Potrafie wziac ojca pod wlos; jestem jego
ukochana coreczka.
Elyssa byla jedyna corka Kastringa. Procz niej mial jeszcze trzech synow.
-To jeszcze nie wszystko - podjela. - Na drugi dzien zapytal mnie o luk, kolczan i strzaly, ktore ci dalam.
-Co? To on wie?
-Alez skad! - Elyssa potrzasnela energicznie glowka. - Nie wie, ze je masz. Pewnie zszedl po nie do loszku i stwierdzil, ze zniknely. Czesto sie tam bawilam. Byly schowane w malej piwniczce, niczego procz nich w niej nie bylo. Dostalam sie tam, bo klodka przerdzewiala.
-I co powiedzial?
-Zarzekalam sie, ze nie mam pojecia, o co mu chodzi. Ze nic nie wiem o zadnym luku ani o strzalach, i poradzilam mu, zeby zapytal braci. - Wzruszyla ramionami. - To zwyczajny zbieg okolicznosci.
23
Konrad spojrzal na ostatnia czarna strzale, jaka mu zostala, na malenki herb wytloczony przy zlotej obwodce.-Nie przejmuj sie tak - ciagnela Elyssa. - On o niczym nie wie. Nie pamietal nawet, ze je w ogole ma.
-Ale przypomnial sobie, kiedy wspomnialas mu o mnie. - Wzdrygnal sie, ale bynajmniej nie z zimna.
Zamilkla i znowu zaczela rozczesywac wlosy. Konrad staral sie wyrzucic z mysli czarna bron i przypomniec sobie, kiedy po raz pierwszy widzial czeszaca sie Elysse.
Bylo to zaraz po pierwszej wspolnej kapieli w rzece, niemal dokladnie w tym samym, co teraz, niewidocznym z wioski miejscu. W lecie tego samego roku, kiedy ocalil ja przed zwierzolakiem.
Konrad od dziecka bal sie wody i stronil od niej, ale wtedy Elyssie udalo sie namowic go do zrzucenia ubrania i zanurzenia sie w rzecznym nurcie. Zawsze potrafila postawic na swoim. I to ona nauczyla go plywac.
-Nie widzialam cie jeszcze czystego. Calkiem niezle sie prezentujesz - powiedziala mu, kiedy wyszli z wody. A potem ze smiechem dodala: - Jak na wiesniaka. - Ogladala jego cialo, wodzac palcami po jasnych bliznach na grzbiecie i udach. - To karczmarz? On ci to zrobil?
-On, jego zona albo dzieci.
-Te sa za stare, bym zdolala je usunac - powiedziala. - Nie potrafie tego... jeszcze.
Spojrzal na dziewczyne pytajaco, ale ona usmiechnela sie tylko i polozyla palec na ustach, a potem siegnela po grzebien.
Przeciagnela nim po mokrych wlosach. Wtedy po raz pierwszy widzial, jak Elyssa sie czesze. Uswiadomil sobie, ze traktu