FERRING DAVID Konrad #1 Konrad DAVID FERRING Trylogia Konrad czesc 1 Przelozyl: Jacek Manicki Tytul oryginalu: Konrad ROZDZIAL PIERWSZY Przybywali z zachodu i ze wschodu, z poludnia i z polnocy. Przybywali ze wszystkich zakatkow Imperium, z kazdej krainy Starego Swiata i spoza jego granic.Wielu z nich bylo ludzmi, albo bylo nimi kiedys; wielu nigdy ludzmi nie bylo. Niemal wszyscy byli smiertelnymi wrogami. W kazdych innych okolicznosciach spotkanie takie przemieniloby sie natychmiast w krwawa rzez, kazdy wojownik instynktownie skoczylby do gardla swoim odwiecznym nieprzyjaciolom i zapieklym rywalom. Lecz nie sciagali tu bynajmniej w pokojowych zamiarach. Nikt tu nie znal takiego pojecia. Zanim noc zapadnie, zaspokoja swoja zadze krwi. Ale to nie wsrod tych, ktorzy laczyli sie teraz w tak nienaturalnym przymierzu, smierc i zniszczenie bedzie zbierac zniwo. Przynajmniej do czasu. To oni stana sie wkrotce siewcami smierci, krzewicielami destrukcji. Laczylo ich jedno: Wszyscy, i kazdy z osobna, byli slugami Chaosu. Swoich czcicieli miala wsrod nich kazda sila Chaosu: Khorne i Slaanesh, Nurgle i Tze-entch, i wszelkie inne demoniczne bostwa. Zjednoczyli sie dla tej jednej bezecnej misji. Misji grabiezy i mordu, destrukcji i masakry... Nie switalo jeszcze nawet, kiedy wstepowal na drewniany most przerzucony nad rzeka. Wielki ksiezyc Mannslieb juz zaszedl. Jego mniejszy towarzysz Morr-slieb byl w nowiu, i swiatla dawal jeszcze mniej niz zwykle. Zatrzymal sie w polowie i oparl o barierke, zeby odczekac kilka minut. Dopiero kiedy zaczelo szarzec niebo na wschodzie, odwazyl sie ruszyc dalej. Pial sie pod gore, w strone boru, z takim samym ociaganiem, z jakim zza horyzontu dzwigalo sie slonce. A bylo to slonce zimowe, pelznace nisko przy ziemi i blade. Przy kazdym oddechu z ust buchaly mu obloczki pary, cialo raz po raz przebiegal mimowolny dreszcz. Lachmany, w ktore sie okutal, prawie wcale nie chronily 4 przed zimnem. Stare buty wymoszczone mial szmatami, miedzy innymi dlatego, ze byly dla niego za duze, z zewnatrz zas obwiazane pasami zgrzebnego materialu, zeby nie przemakaly, lecz niewiele to pomagalo. Trawa przesycona byla poranna rosa, a przemoczone poprzedniego dnia i buty nie zdazyly wyschnac.Nie przeszkadzalo mu to. Przywykl; tak bylo odkad pamietal. Mial wrazenie, ze od kiedy nauczyl sie chodzic, co dnia przemierza samotnie te droge, brnac na bosaka w kurzu albo czlapiac przez klaskajace blocko. Zreszta nie bylo jeszcze tak zle. Lod i snieg, ktorych nalezalo sie spodziewac za najdalej dwa miesiace, jeszcze bardziej utrudnia mu te codzienna powinnosc. Wlepial oczy w sciane boru, usilujac przebic wzrokiem splatane chaszcze, wyczuc, co sie czai w ich gestwie. Nawet w najjasniejszy letni dzien w lesie bylo mroczno i wilgotno, sloneczne swiatlo z rzadka tam sie przedzieralo. Wiekszosc drzew zrzucila juz liscie, ale to czynilo knieje jakby jeszcze straszniejsza. Bo chociaz mozna bylo teraz siegnac wzrokiem dalej, to wieksza groze wzbudzaly bezlistne drzewa, ktorych grube pnie i nagie konary przywodzily na mysl zywe istoty gotujace sie do skoku. Wokol panowala niczym nie zmacona cisza, ale on nie dal sie zwiesc. Bor roil sie od wszelkiej masci istot. Owadow, ptakow i zwierzat, normalnych lesnych stworzen. Ale pienil sie tu tez inny rodzaj stworow, stworow, ktorych zadna miara normalnymi nazwac sie nie dalo. Bal sie. Zawsze wchodzil tu z dusza na ramieniu. Kiedy byl mlodszy, myslal, ze z wiekiem minie mu ten strach. Ale stalo sie cos wrecz przeciwnego. Wowczas lekal sie nieznanego. Teraz juz wiedzial, na co moze sie tu natknac - a co za tym idzie, bardziej sie bal. I prawdopodobnie tylko dzieki temu jeszcze zyl. Gdyby nie wzmozona czujnosc i ostroznosc, dawno juz by zginal; usmiercony przez ktoras z bestii czyhajacych w glebi tej zwyrodnialej kniei. Nikt z wiesniakow nie zapuszczal sie tu nigdy w pojedynke. Jesli odwazyli sie wejsc do lasu, to tylko w grupie, dobrze uzbrojeni. Drwale wycinajacy drzewa, by wyrwac kniei jeszcze jeden splachec terenu, pracowali zawsze pod silna straza. Ale nawet te srodki ostroznosci nie wystarczaly. Przed rokiem grupa szesciu lesnikow z wioski wybrala sie pewnego poranka do boru. Nie wrocili do wieczora. Nikt ich juz nigdy nie widzial. Sasiedzi wszczeli poszukiwania, ale natrafili tylko na kilka strzepow zbroczonego krwia odzienia. Pochuchal w zziebniete dlonie i zacieral je przez chwile. Potem zza pazuchy kubraka wyjal sztylet. Z nozem w prawym reku i ze zwojem postronka do przewiazania wiazki chrustu w lewej, wkroczyl miedzy drzewa. Codziennie wchodzil do lasu w tym samym miejscu i poruszal sie w nim ta sama trasa. Znal na niej kazde drzewo i korzen, kazdy wykrot i krzak. Gdyby cos bylo nie w porzadku, wiedzialby to od razu. Ale z kazdym dniem musial coraz 5 bardziej zbaczac z utartego szlaku, w poszukiwaniu drewna na opal, po ktore tu przychodzil.Wlasnie, w poszukiwaniu. Odlamywanie galezi nie mialo sensu, bo nawet o tej porze roku, kiedy wygladaly na uschniete, byly zbyt wilgotne, by sie palic. Byl takim samym mysliwym, jak ci, ktorzy z lukiem i strzalami podchodza dzikiego zwierza i dla miesa zabijaja losia czy niedzwiedzia, z tym ze on polowal na chrust. Na skraju lasu drzewa rosly rzadko. Im glebiej sie zapuszczal, tym bardziej gestnial starodawny bor. Mozna by pomyslec, ze drzewa zwieraja szeregi dla ochrony przed istotami zamieszkujacymi jego ostepy. Ale ta metoda obrony byla chyba rownie malo skuteczna dla drzew, jak i dla drwali, bo co kilka krokow droge przegradzal obalony gnijacy pien, przywodzacy na mysl ofiare nieznanych lesnych drapiezcow. Nieraz juz widywal te stwory, ale o wiele czesciej zdarzalo mu sie wyczuwac ich zlowroga obecnosc. Nie mial pojecia, czym sa ani jak sie zwa, i nie chcial tego wiedziec. Dla niego byly potworami i wolal trzymac sie od nich z dala. Nie byly ani ludzmi, ani zwierzetami, stanowily ich ohydna krzyzowke splodzona w jakims odrazajacym akcie kopulacji. Pokryte futrem, nagie lub pierzaste kreatury z rekami, kopytami i rogami. Ale bezmyslne. Ich mutacje zdawaly sie byc pozbawione wszelkich naturalnych zmyslow. Nie mialy ani ludzkiego rozumu, ani wlasciwego zwierzetom instynktu. Nieraz zdarzalo mu sie obserwowac taka przerazajaca poczware z odleglosci kilku jardow, kiedy za jedyna oslone mial pien watlego drzewka. Na szczescie zadna go jak dotad nie dostrzegla, nie uslyszala ani nie zweszyla, inaczej juz by nie zyl. Takie sytuacje sprawialy, ze stawal sie coraz ostrozniejszy. Zdawal sobie sprawe, ze szczescie moze go kiedys opuscic. Z walacym sercem zapuszczal sie w las, coraz mocniej sciskajac w spoconej dloni rekojesc noza. Zapomnial o chlodzie. Szedl wolno, rozgladajac sie na boki, nastawiajac ucha, strzelajac wokol oczami szybciej, niz nadazala obracac sie glowa. Nic nie slyszal, niczego nie dostrzegal - cos jednak wyczuwal. Gdzies niedaleko, jakies piecdziesiat jardow przed nim czail sie ktorys z mutantow. Moze zasadzil sie na niego, wiedzac, ze chodzi tedy co dnia o swicie. A moze calkiem przypadkowo zapuscil sie w te partie lasu. Widok przeslaniala sciana drzew, wyobrazal go sobie jednak, przycupnietego w sekatych korzeniach rozszczepionego pnia. Zatrzymal sie i czekal. Nauczyl sie cierpliwosci. Ona rowniez po wielokroc ocalila mu zycie. Zastygl w bezruchu. Nie smial nawet odetchnac, w obawie, ze zdradzi go wydobywajaca sie z nozdrzy para. Serce o malo nie wyskoczylo mu z piersi, w ustach mial sucho, choc caly splywal potem. 6 Stwory zerowaly glownie po zmroku. Pod oslona ciemnosci podkradaly sie do wsi i porywaly zostawiony bez opieki inwentarz. Przed switem wycofywaly sie do lasu. Ale i za dnia, i w nocy byly rownie niebezpieczne.Po zeszlorocznych wydarzeniach, postanowiono oczyscic las z tej plagi. Sprowadzono zolnierzy. Nigdy nie widzial czegos tak wspanialego. Wjechali do wsi konno, slonce odbijalo sie w lsniacych pancerzach, w gorze powiewaly barwne proporce. Nie zastanawial sie wczesniej, co sie znajduje poza granicami wioski. Teraz zapragnal zostac zolnierzem. Czesc zolnierzy zakwaterowala sie w karczmie, ku niezadowoleniu jego pana, ktory mial ich zywic. Ale on byl zachwycony, bo mogl sluchac z zapartym tchem opowiesci zolnierzy o zyciu poza dolina, o cudach, ktorych istnienia dotad nawet nie podejrzewal. Z zapalem pucowal im helmy, rychtowal zbroje, oporzadzal konie. Ten i ow cisnal mu czasem pensa za fatyge. Byly to pierwsze pieniadze, jakie zarobil. Po kryjomu zakopywal miedziaki w oborze, obok barlogu, na ktorym sypial. Gdyby jego pan dowiedzial sie, ze je ma, odebralby mu pieniadze, a na dokladke wychlostal. Chlosty i tak nie uniknal, ale pieniadze zachowal. Zachowal tez sztylet skradziony kapitanowi, od ktorego, za poslugi, jakie mu swiadczyl, nie dosc ze nic nigdy nie dostal, to nie uslyszal nawet slowa podzieki. Chcial miec cos, co pochodzi z szerokiego swiata - a takiego osobliwego noza ani wczesniej, ani potem nie widzial. Rzezbiona rekojesc wykonana z jakiejs bialej kosci miala ksztalt lba weza, jednak to nie ona, lecz ostrze, ktorego krawedzie, zamiast prostych byly faliste, decydowalo o oryginalnosci broni. Zolnierze przeczesywali mozolnie knieje, oczyszczajac je z krwiozerczych bestii. Ale bor rozciagal sie w nieskonczonosc i mutanty wkrotce powracaly. Jeden z nich czail sie teraz gdzies w poblizu. Uslyszal jakis odglos za plecami i obrocil sie na piecie. Od strony wioski dobiegal stukot podkutych konskich kopyt na drewnianym, odleglym o kilkaset jardow moscie. Mruzac oczy, przyjrzal sie jezdzcowi. Bardzo rzadko sie zdarzalo, zeby ktos poza nim wstal skoro swit. Zanim ktokolwiek wychylil nos z chalupy, on zazwyczaj byl juz z chrustem z powrotem we wsi. Tylko w zimie wiecej sie trafialo takich rannych ptaszkow, bo wtedy dzien byl krotszy i ludzie zaczynali prace o brzasku. Rozpoznal dosiadajaca konia dziewczyne. Ze wszystkich mieszkancow wioski, ja najmniej spodziewalby sie ujrzec o tak wczesnej porze. Mogla wszak wylegiwac sie do pozna w piernatach, bo we wszystkim ja wyreczali, i spelniali kazdy jej kaprys, sludzy ojca. Mieszkala we dworze u wylotu 7 doliny. Dwor i cala dolina wraz ze wsia i wszystkimi jej mieszkancami nalezaly do jej ojca; nawet karczmarz placil mu dziesiecine od utargu.Galopowala przez waski most opatulona w biale futra. W pewnej chwili osadzila wierzchowca w miejscu, obejrzala sie, a potem szarpnela wodze z taka sila, ze kon parsknal i wykrecil szyje, ale zamiast zawrocic do wioski, ruszyla w strone boru. I czajacego sie w nim stwora! Obserwowal bacznie dziewczyne, ale ani na chwile nie zapominal o ukrytej wsrod drzew kreaturze. Przez caly czas byl w pelni swiadom bliskosci poczwary, chociaz nie wiedzial, gdzie sie ukrywa. Jednak stwor tez juz uslyszal konia i zaczal sie przemykac ku skrajowi lasu. Granica boru cofnela sie z uplywem lat i teraz pierwsze drzewa oddzielal od rzeki szeroki pas lysego stoku wzgorza. Dziewczyna mogla wybrac szlak biegnacy brzegiem rzeki. Nie uczynila tego. Nie wiedziec czemu ruszyla pod gore, rownolegle do sciany lasu. Chlopiec nadal nie widzial potwora, ale slyszal, jak ten przedziera sie miedzy drzewami, by przeciac droge nadjezdzajacej. Dziewczyna prowadzila konia szybko, pewnie. Obserwowal ja z nadzieja, ze zorientuje sie, co jej grozi, ze zawroci i oddali sie galopem. Ale ona jechala dalej, nieswiadoma niebezpieczenstwa. Co ja tu sprowadza? Dlaczego jest sama? Sprobowal ocenic sytuacje. Stwor byl juz bardzo blisko. Jesli ona zaraz nie zawroci, to za chwile bedzie na to za pozno. I nagle zaswitala mu w glowie przerazajaca prawda: ona nic nie wie! Nie zdaje sobie sprawy, co sie zaraz wydarzy. Ale on wiedzial. Wiedzial bardzo dobrze, czego za chwile bedzie swiadkiem. Tylko patrzec, jak odczlowieczony napastnik wyprysnie z chaszczy i sciagnie z konia bezbronna ofiare. Nie bylo chwili do stracenia. Rzucil postronek na ziemie, wypadl spomiedzy drzew na otwarta przestrzen i puscil sie biegiem ku dziewczynie, wrzeszczac co sil w plucach, zeby sie zatrzymala, zeby zawrocila, bo widzial juz, ze nie zdazy dobiec do niej na czas. Musiala go uslyszec, gdyz wstrzymala konia. Ale bylo juz za pozno, o wiele za pozno. Kiedy od dziewczyny dzielilo go drugie tyle, ile juz przebiegl, potwor wyprysnal z lasu. Zobaczyl go, jak szybuje w powietrzu. 8 Byl odpychajaca krzyzowka czlowieka i zwierzecia: ogromne cielsko pokryte skoltuniona, ciemnoszara sierscia; pysk jak u psa, lecz z rogami i dlugachnymi klami; krotkie lapy zakonczone szponami, a w jednej z nich pordzewialy miecz.Stwor ryknal, dopadajac swej ofiary. Dziewczyna uchylila sie instynktownie, szarpiac jednoczesnie wodze, i napastnik, zamiast sciagnac nieszczesna z siodla, tylko ja z niego zepchnal. Spadla na ziemie, a przerazony kon stanal deba i rzucil sie do ucieczki. Potwor rowniez wyladowal na miekkiej ziemi, ale zanim zdazyl sie pozbierac i rzucic na dziewczyne, chlopiec byl juz przy nim. Skoczyl mutantowi na grzbiet, otoczyl lewa reka szyje, odciagnal w tyl leb i zatopil sztylet w gardle. Poczwara wrzasnela i szarpnela sie, z rany siknela fontanna krwi. Chlopak zadawal cios za ciosem, ostrze z trudem przebijalo gruba skore. Potwor miotal sie, skrzeczac z wscieklosci i bolu, i w koncu zrzucil go z siebie. Byl od niego wiekszy. Nawet gdyby nie mial miecza, moglby go zmiazdzyc jednym uderzeniem poteznego lapska. Chlopiec odturlal sie w bok i z trudem podzwignal na nogi. Stwor poderwal reke do poderznietego gardla, daremnie probujac zatamowac krwotok. Jego poso-ka byla rownie nienaturalna, jak on sam; miala odrazajaca, zoltawozielona barwe. Mutant popatrzyl bezmyslnie na juche zlepiajaca mu siersc na lapie, wyraznie nie pojmowal, skad sie wziela. Rozdziawil paszcze, zeby wyryczec swoja wscieklosc, i strumyczek ohydnej posoki pociekl mu spomiedzy psich szczek. Lypnal przymruzonymi slepiami na tego, ktory zadal mu tyle bolu, i runal do ataku. Chlopca owional smrod goracego oddechu. Zoladek podszedl mu do gardla. Byl mniejszy, ale szybszy. W pore uskoczyl w bok przed spadajacym mieczem. Nie zdolal juz jednak wykonac uniku przed dlugim, cienkim ogonem, ktory smignal blyskawicznie, oplotl mu kostke i scial z nog. Runal jak dlugi. Chcial sie odtoczyc, ale nie mogl. Wezowy ogon stwora trzymal mocno. Poczwara znieruchomiala nad lezacym, wlepiajac wen palajacej nienawiscia slepia. Jej krew skapywala chlopcu na kubrak i niczym, kwas wzerala sie z sykiem w wytarty material. Rzucal sie i wyrywal, ale nadaremnie. Bezimienny drapiezca pochylil sie, przeslaniajac swoim cielskiem slonce. Jego cien padl na chlopca i temu zrobilo sie zimno, zimniej niz kiedykolwiek bylo mu w zyciu, zimniej niz kiedykolwiek mu bedzie, bo oto za chwile umrze. Wszystko pociemnialo. Nie widzial nic, procz pochylonej nad soba sylwetki potwora. Ale nie podda sie bez walki. Poniechal beznadziejnych prob wyszarpniecia kostki z petli ogona. Zginajac w kolanie uwieziona noge, przesunal sie po sliskim blocku blizej stwora, ucapil ogon lewa reka i cial go nozem, ktory dzierzyl w prawej. 9 Jedno ciecie, drugie, trzecie. Trzy, nastepujace jeden po drugim, wrzaski cierpienia, kazdy glosniejszy od poprzedniego. Koniec ogona zostal mu w dloni, tryskajaca z rany krew zbroczyla rece, ale nie zwazal na pieczenie skory, w ktora zaczela sie natychmiast wgryzac cuchnaca posoka.Oszalaly z bolu potwor runal na niego, wywijajac wsciekle mieczem. Chlopiec, zamiast wykonac unik, zerwal sie na nogi i przyjal atak na trzymany oburacz sztylet. Szarzujacy mutant nadzial sie na ostrze. Noz przebil gruba skore i wszedl w cielsko po rekojesc. Stwor wydal z siebie jeszcze straszniejszy niz poprzednie wrzask cierpienia. Wypuscil z lapy miecz i na oslep siegnal po chlopca ostrymi jak brzytwy pazurami. Ten uchylil sie zrecznie przed szponiasta lapa i mutant, tracac rownowage, runal w bloto z takim impetem, ze zadrzala ziemia. Znieruchomial, lezac na boku. Chlopiec przygladal mu sie z odleglosci kilku krokow, gotow odskoczyc, gdyby potworowi drgnal choc jeden miesien. Mutant wlepial w niego wybaluszone, szkliste slepia, ktore po chwili zaczely zachodzic mgla. Chlopak wytarl o kubrak piekace dlonie, chcac sie pozbyc plynnego, wzerajacego sie w cialo ognia. Nie wiedzial, co dalej robic. Rozejrzal sie lekliwie wokol. Jesli w okolicy krazyly inne takie gadziny, wkrotce zwesza krew. Nie bylo miedzy nimi solidarnosci, a tu czekala uczta. Noz tkwil w piersi stwora. Wiedzial, ze musi go odzyskac, ale nadal bal sie podejsc blizej. Uslyszal szmer za plecami i odwrocil sie jak pchniety sprezyna, gotow rzucic sie do ucieczki. Z ulga stwierdzil, ze to tylko gramolaca sie z blota dziewczyna. -Jak ja wygladam! - jeknela, siadajac. - Wszystko do wyrzucenia! Odziana byla w rzadko spotykane biale futra. Oponcze, spodnie i buty miala utaplane w blotnistej mazi. Wolalaby, zeby to byla krew? Jej wlasna? -Pomoz mi wstac! Dopiero teraz zaczal sie zastanawiac, dlaczego wlasciwie to zrobil, dlaczego z narazeniem zycia spieszyl jej na ratunek? Zachowal sie jak ostatni glupiec. Nie myslal - oto odpowiedz. Dzialal odruchowo, jego postepowaniem nie kierowal rozsadek, lecz instynkt. -Slyszysz, co do ciebie mowie? Pomoz mi sie podniesc! Byla czlowiekiem. Oto druga czesc odpowiedzi na nurtujace go pytanie. Ludzie byli sprzymierzencami w walce z wszelkimi innymi formami zycia zamieszkujacymi swiat. 10 -Gdzie moj kon?Pominal to pytanie milczeniem i zrobil krok w kierunku martwej kreatury. Musi odzyskac sztylet. To wszystko, co ma. Naraz dziewczyna pisnela, i chlopiec jak oparzony odskoczyl w tyl, pewien, ze stwor sie poruszyl i ona to dostrzegla. -Nie zyje? Wpatrywala sie szeroko rozwartymi oczami w scierwo mutanta, jakby dopiero teraz je zauwazyla. Chlopak podniosl z ziemi patyk, zblizyl sie nieznacznie do lezacego i szturchnal nieruchome cielsko. Zadnej reakcji. Poczwara nie zyla. Byla za glupia, zeby udawac. -Co tu sie stalo? Upadek musial dziewczyne oszolomic Nie tylko nie widziala walki, ale i nie pamietala, ze stwor zepchnal ja z konia. Uslyszal cmokniecie, z jakim dzwigala sie z grzaskiego blota, a potem klaskanie zblizajacych sie krokow. Wstrzymujac oddech, zeby nie wciagac nosem przyprawiajacego o mdlosci smrodu, pochylil sie nad mutantem. Chwycil oburacz rekojesc sztyletu i pociagnal z calych sil. Noz ani drgnal. Odwrocil glowe, zeby zaczerpnac swiezego powietrza, zaparl sie stopa o tors martwego potwora i sprobowal jeszcze raz. -Co robisz? - Byla juz na tyle blisko, ze sama mogla sobie odpowiedziec na to pytanie. Noz lekko sie poruszyl. Chlopiec szarpnal ponownie. I naraz poczul, jak czyjes rece obejmuja go w pasie i ciagna do tylu. Klinga noza zaczela sie wysuwac, zrazu powoli, opornie, by po chwili wyskoczyc z rany. Nie przygotowani na to zatoczyli siej oboje w tyl. Chlopcu udalo sie odzyskac rownowage, dzieki czemu niej upadl. Za to dziewczyna, pusciwszy go, rymsnela z powrotem w grzaska maz. Nie zwracal na nia uwagi. Ogladal noz. Sztylet wygladal na nie uszkodzony. Nigdy go jeszcze nie uzyl, a co dopiero do takiego, jak przed chwila, celu. Do tej pory tylko sie nim bawil, markowal walke, obierajac sobie drzewa za wyimaginowanych przeciwnikow. Ale nawet patyka nie zastrugal, w obawie, ze stepi faliste ostrze. Spojrzal na martwego stwora i przepelnilo go poczucie tryumfu. Stoczyl walke z istota o wiele od siebie wieksza, i zwyciezyl. Schylil sie i wytarl starannie klinge o ciemna siersc potwora. Oczyszczony sztylet zatknal sobie za pas. Czubkiem buta tracil miecz. Byl wyszczerbiony i zardzewialy. Ani go potrzebowal, ani chcial. Odwrocil sie do dziewczyny. Miala okolo dwunastu lat, czyli tyle co on, tak przynajmniej ocenial jej wiek. Krotkie, kruczoczarne wlosy, ciemne oczy, biala skora przezierajaca spod warstwy blota. 11 Tym razem pomogl jej wstac, podajac reke. Skrzywil sie z bolu, kiedy obleczona w rekawiczke dlonia scisnela mu poparzone palce.-Oj! - zafrasowala sie, kiedy jej wzrok padl na swieze rany. Chcial sie cofnac, ale przytrzymala go i spojrzala mu w oczy. Odwrocil glowe, unikajac jej wzroku. -Tys jest ten chlopak z karczmy. Powiadaja, zes niemowa, ale przeciez krzy czales do mnie. Probowales mnie ostrzec, tak? Nie odpowiedzial. Znowu sprobowal uwolnic z jej uscisku reke, ale chwycila go za nadgarstek. -Tak? - powtorzyla. Kiwnal bez slowa glowa. -Jestem ci dozgonnie wdzieczna - powiedziala. - Ocaliles mi zycie. Wyrwal jej sie wreszcie. Musial juz isc. Musial nazbierac chrustu. Nie powinien tu stac, i to z nia. Gdyby jego pan sie dowiedzial, wychlostalby go, wychlostal za wszystkie czasy. -Daj mi rece! Powiedziala to rozkazujacym tonem, ktoremu od dziecka nawykl dawac posluch. I teraz tez posluchal. Sciagnela zebami rekawiczki z miekko wyprawionej bialej skorki i ujela w obie rece jego prawa dlon. Dziewczyna byla niemal tego samego wzrostu co on, ale dlonie miala drobniejsze - i cieplejsze. Uniosla ja do ust i, zamykajac oczy, podmuchala na oparzenia. Konrad mial wrazenie, ze jej dlonie staja sie jeszcze cieplejsze i ogrzewaja mu reke tak, jakby trzymal ja nad ogniskiem. Wypowiedziala kilka slow, ale tak cicho, ze ich nie doslyszal. Po chwili otworzyla oczy i puscila jego dlon. Cieplo przytepilo bol od oparzen spowodowanych zraca posoka potwora. Dziewczyna ujela teraz lewa reke chlopca i powtorzyla zabieg. Popatrzyl na swoje dlonie i az steknal ze zdumienia. Rany zasklepialy sie, zarastaly nowa tkanka; goily sie! Cofnal sie chwiejnie kilka krokow. Ta dziewczyna wzbudzala w nim wieksza groze niz potwor. Byla tak samo nienaturalna jak on: byla czarownica... -Nie mow nikomu - uprzedzila go i znaczaco polozyla palec na ustach. Potem usmiechnela sie. - To znaczy, gdybys przypadkiem umial mowic. Krzyczec potrafisz, sama slyszalam, a mowic normalnie? A moze to byl tylko taki nieartykulowany, zwierzecy krzyk? No, chlopcze, potrafisz mowic? -Po... potrafie - wyszeptal. -Co? Potrafie mruknal glosniej, wyzywajaco. Kiedy byl w lesie, gdzie nikt nie mogl go slyszec, rozmawial sam ze soba, ale teraz po raz pierwszy zdradzil sie przed kims, ze potrafi mowic. Do tej pory jedy- 12 nymi dzwiekami, jakie wyrywaly mu sie z ust, byly krzyki, kiedy go chlostano. Wlasciwie to z biciem tak sie juz oswoil, ze nie sprawialo mu bolu, a krzyczal z przyzwyczajenia.-Moj ojciec cie wynagrodzi - powiedziala dziewczyna. -Nie! Nic mu nie mow, panienko! -A to czemu? Potrzasnal tylko glowa. Nie chcialo mu sie tego wyjasniac, zreszta nie wiedzial, jak. Nikt nie moze sie dowiedziec, co tu zaszlo, To by dopiero bylo, gdyby do pana dotarlo, ze ma noz i ze potrafi mowic. Obejrzal sie na scierwo potwora. -To zwierzolak - powiedziala dziewczyna. Zwierzolak. Teraz mu sie przypomnialo. Slyszal to slowo z ust zolnierzy polujacych na stwory, ktore wymordowaly lesnikow. -Polczlowiek, polzwierze - ciagnela. - Slyszalam, ze w Lesie Cieni zyje mnostwo ich odmian. - Zerknela lekliwie na ciemna sciane boru. - Mam nadzieje, ze nie ma tu takich wiecej. -W poblizu nie ma - uspokoil ja. -Kto wie - mruknela, a potem popatrzyla na niego uwaznie. - Ale ty to wiesz, prawda? Wiesz na pewno. Wiedziales, gdzie jest ten, tutaj, zanim go zobaczyles. Skad? -Widzialem go. Tak, on go widzial - a ona nie. To dlatego stworowi udalo sie tak ja podejsc. I dlatego zginelo tamtych szesciu drwali. Nie widzieli zwierzolakow skradajacych sie za nimi pod oslona zarosli. Tak samo musialo byc ze wszystkimi innymi, ktorych dopadly i zamordowaly podobne kreatury. Znowu patrzyla mu w oczy. Odwrocil wzrok i ona po chwili uczynila to samo. -Gdzie moj kon? - spytala. Rozejrzal sie. -Tam, nad rzeka - burknal, pokazujac palcem. -Cale szczescie - odetchnela. - Mialabym sie z pyszna, gdybym go stracila. - Spojrzala na swoje futra oblepione schnacym blotem. - Nie wolno mi sie tu zapuszczac, a wiec lepiej oboje trzymajmy jezyki za zebami. Tylko, co z nim? - Wskazala na trupa zwierzolaka. -Dlugo tu nie polezy - zapewnil ja chlopiec. Stwor byl teraz padlina. Za pare godzin scierwojady ogryza go do kosci. A zanim minie kolejnych kilka godzin, to i na kosci znajda sie amatorzy. -Zejdziesz ze mna do konia? Bylo to cos posredniego miedzy pytaniem a rozkazem. Kiwnal potakujaco glowa. Dziewczyna podniosla z ziemi futrzana czapke i ruszyla przodem ku rzece. Chlopiec jeszcze raz spojrzal na miecz. Wzdragal sie go dotykac, ale zostawiac tutaj tez nie chcial. Moglby go znalezc i uzywac dalej jakis inny zwierzolak. Naciagnal rekaw kubraka na dlon i podniosl orez przez material. 13 Zszedl za dziewczyna nad brzeg rzeki i cisnal miecz daleko w wode.Kiedy dotarli do skubiacego trawe konia, chlopak splotl dlonie w koszyczek i podstawil dziewczynie, zeby mogla oprzec na nich stope i wspiac sie na siodlo. Kiedy nie kwapila sie skorzystac z jego uslugi, zerknal na nia spode lba i stwierdzil, ze znowu patrzy mu w oczy, to w lewe, to w prawe. Speszony spuscil wzrok i czekal cierpliwie, kiedy raczy postawic stope na jego dloniach. Zrobila to w koncu i zgrabnie dosiadla wierzchowca. Ublocone rece otarl o rajtuzy i jeszcze raz popatrzyl z podziwem na zablizniajace sie rany na dloniach. Kiedy spojrzal na i dziewczyne, ta znowu polozyla palec na ustach, przypominajac, ze ma milczec. Jakby trzeba mu bylo o tym przypominac. No, przynajmniej do tego poranka. Dziewczyna, choc brudna i utytlana w blocie, prezentowala sie na koniu dostojnie i elegancko. Wygladal przy niej na niechlujnego oberwanca - ale czyz takim w istocie nie byl? -Nie zapomne ci tego - powiedziala. - Ojciec cie nie wynagrodzi, bo sie nie dowie, aleja to uczynie. Potrzebne ci cos, pragniesz czegos? Wzruszyl ramionami. Nic nie przychodzilo mu do glowy. Nie mial nic, i niczego nigdy nie pragnal. Ale zaraz, ma przeciez sztylet. Ta mysl podsunela mu zyczenie. -Strzaly - baknal. - I luk. Skinela glowa i na jej bladej, ubloconej twarzy pojawil sie zagadkowy usmieszek. -Bedziesz je mial - obiecala. - Na imie mi Elyssa. A tobie? ROZDZIAL DRUGI Zjednoczyli sie dla tej jednej bezecnej misji. Misji grabiezy i mordu, destrukcji i masakryPo raz pierwszy w dziejach sprzymierzeni... wypadki tego dnia powinny znalezc swoje odzwierciedlenie w annalach historii - gdyby tylko zyw pozostal ktos, kto moglby je spisac. Kiedy nad podlosciami tego dnia zajdzie w koncu slonce, slonce czerwone jak krew plamiaca pola i uprawy, gumna i chaty we wsi, i kiedy dlugie cienie nocy wpelzna na zweglona ziemie i dymiace ruiny, w dolinie nie pozostanie slad zycia. Bedzie tak, jakby to miejsce nigdy nie istnialo, a jego mieszkancy nigdy sie nie narodzili i nigdy nie zyli. Pokonani nigdy nie rozpowiedza, co tu sie wydarzylo, zwyciezcy rowniez tego nie uczynia - bowiem nawet oni nie dotrwaja switu. Po wycieciu w pien wspolnego wroga, wiedzeni zaciekla nienawiscia nieuchronnie zwroca sie przeciwko sobie. A wtedy krew poplynie jeszcze wieksza rzeka, jeszcze bardziej szkarlatna, kladac sie mrocznym cieniem na nocny krajobraz, oni zas beda sie wyrzynac i poswiecac jeden drugiego, kazdy swojemu panu Chaosu. I tak prawda o tym, co tu sie stanie, nigdy nie wyjdzie na jaw, wiedza o wydarzeniach tego dnia zostanie wytarta z powierzchni ziemi tak skrupulatnie, jak ta wioska. Nikt sie nigdy nie dowie, co zaszlo - ani co moglo zajsc... Nie mial nic. Nawet imienia. Odkad pamietal wolano na niego zawsze albo "chlopcze!", albo "ty!", albo "hej!", albo "bekarcie!", albo "szczurku!", tych obelzywych pohukiwan bylo bez liku. Imiona byly dla ludzi, ktorzy maja prawdziwy dom, prawdziwa rodzine, przyzwoite miejsce do spania. Dla tych, ktorzy nie mieszkaja z trzoda w chlewie, dla tych, ktorzy nie musza walczyc z psami o skrawki miesa z obgryzionych kosci - kosci przeznaczonych dla psow. Jego pan traktowal psy lepiej niz swojego "chlopca". 15 Imiona nadawali rodzice, ale rodzicow tez nie mial. Karczmarz, Adolf Bran-denheimer, byl jego panem, ale na pewno nie ojcem. Zaden ojciec nie traktowalby w ten sposob wlasnego syna. Z tego samego powodu nie mogla byc jego matka Eva Brandenheimer.Ona, jesli to w ogole mozliwe, traktowala go jeszcze gorzej niz jej maz. To ona przykuwala go lancuchem do swinskiego koryta w chlewie, kiedy byl jeszcze dzieckiem. Do dzis pamietal, jak zwykla okladac go rzemieniem. A im glosniej plakal, tym mocniej bila. Nauczyl sie nie plakac, a z czasem uodpornil sie na wymierzane mu kary. Wiedzial, ze dzieci sa podobne do rodzicow, i rad byl, ze w niczym nie przypomina spasionych Brandenheimerow ani ich szesciorga tlustych bachorow. Nawet gdyby go przyzwoicie karmiono, nie wykazywalby zadnych cech podobienstwa do rodziny karczmarza. Byl pewien, ze nie jest z nimi w zaden sposob spokrewniony. Kim wiec byli jego rodzice? I dlaczego jest teraz z Brandenheimerami? Dreczyly go te pytania, ale stracil juz nadzieje, ze pozna na nie odpowiedzi. Nikt mu tego nigdy nie powiedzial, a pytac ani myslal. Z Brandenheimerami nie bylo sensu o tym rozmawiac, totez nie rozmawial. Dla nich byl tylko jeszcze jednym hodowlanym zwierzeciem, sztuka bydla. Zwierzeta nie mowia; on nie mowil. Zwierzeta nie maja imion; on nie mial imienia. Minelo wiele tygodni, wystarczajaco wiele, by pogodzil sie z mysla, ze Elyssa o nim zapomniala. Mineli sie kilka razy w wiosce, ale ona, jak dawniej, nawet na niego nie spojrzala. Myslal, ze tak juz zostanie, dopoki pewnego zimnego, mroznego poranka nie uslyszal stukotu kopyt konia na drewnianym moscie. Przywykl do tego, ze wszyscy w wiosce pogardzaja nim i traktuja jak powietrze. On byl najnikczemniejszym z nikczemnych, ona wrecz przeciwnie -jedyna corka Wilhelma Kastringa, najmozniejszego i najpotezniejszego czlowieka w calej dolinie. Minela polowa zimy, nadszedl drugi tydzien miesiaca Nachexen. Slonce przestalo odsuwac sie na poludnie i powoli, niemal niezauwazalnie, zaczely sie wydluzac dnie. Kazdy z tych dni wydawal mu sie jednaki. Zaczynal kazdy od zbierania w lesie drewna na podpalke i rozniecania ognia; konczyl na zalewaniu woda zaru pod paleniskami. Tak bylo odkad pamietal - i tak bedzie zawsze. Czasami jednak odnosil wrazenie, ze zyje jak we snie. Wydawalo mu sie, ze jego wspomnienia naleza do kogos innego, ze to wszystko jest opowiescia, ze nie dzieje sie naprawde. 16 Elyssa zatrzymala wierzchowca zaraz za mostem i rozgladala sie wokolo. Byc moze, lamiac zakaz ojca, wybrala sie na konna przejazdzke o switaniu, tak jak w dniu, kiedy po raz pierwszy sie spotkali.Wyszedl na otwarta przestrzen, choc nie uzbieral jeszcze dzisiaj wystarczajacej ilosci drewna na podpalke. Nie zawolal. Jesli jego szuka, to go zobaczy. Tracila pietami boki wierzchowca i ruszyla w kierunku chlopca. W chwile pozniej zatrzymala sie obok niego. -Dobrze, ze tu jestes - powiedziala. -Zawsze tu jestem - odparl. - O swicie. -Dopiero dzisiaj udalo mi sie wymknac z domu. - Do siodla miala przytroczony jakis pakunek; odwiazala go i podala chlopakowi. - To dla ciebie. Odwinal plotno i jego oczom ukazaly sie luk i kolczan z dziesiecioma strzalami. Dech mu zaparlo z wrazenia. Byla to bron wojownika, nie mysliwego. Przeznaczona do walki, do zabijania nieprzyjaciol, a nie do napychania spizarni dziczyzna. Zarowno bron, jak i strzaly byly czarne. Luk wykonano z gladkiego czarnego drewna, chwyt, zwany majdanem, owinieto miekka czarna skora. Na obu szczytach, tuz przy zaczepach cieciwy, osadzono w drewnie zlote godla. Przedstawialy dwie skrzyzowane strzaly i zacisnieta piesc w kolczej rekawicy miedzy ich grotami. Czarna byla nawet cieciwa. Ten sam symbol dwoch skrzyzowanych strzal i piesci powtarzal sie na kolczanie wykonanym z marszczonej czarnej skory. Ogladal wszystkie strzaly po kolei, zeby zyskac na czasie, bo nie wiedzial, co powiedziec. Byly identyczne. Ebonitowoczarne brzechwy, czarne jak wegiel pierzyska, groty z czarnego niczym noc metalu. Kazda brzechwe okalal w polowie dlugosci waski pasek zlota, przy ktorym wytloczono w czarnym drewnie motyw skrzyzowanych strzal i zacisnietej piesci. Podniosl wzrok na Elysse i pokrecil z zachwytem glowa. Chcial cos powiedziec, ale nie znajdowal slow. Dziewczyna przypatrywala mu sie z usmiechem. Zauwazyl, ze spoglada to w jedno, to w drugie jego oko. Spuscil szybko wzrok, udajac, ze podziwia idealnie dobrane piorka pierzysk. Czemu ona tak na niego patrzy? Czyzby wiedziala o jego oczach? Nie, tego nikt nie wie, skad zatem moglaby wiedziec Elyssa? I naraz przypomnial sobie: wszak jest czarownica... -To wlasnosc mojego ojca - powiedziala, zsiadajac z konia. - Ale on nigdy ich nie uzywal, pewnie nawet zapomnial, ze je ma. Spojrz, ile na tym kurzu. Przeciagnela palcami po miekkiej skorce kolczanu i pokazala zabrudzona rekawiczke. Poszedl za jej przykladem i spojrzal na zebrany palcami kurz. -Co z twoimi dlonmi? - zapytala. 17 Pokazal jej. Na skorze nie pozostal nawet slad po poparzeniach zraca jucha zwierzolaka. Rany nie byly dla niego pierwszyzna, ale nawet po o wiele mniej powaznych juz na zawsze pozostaly mu blizny.Elyssa sciagnela zebami rekawiczke i dotknela cieplymi palcami grzbietow jego dloni. Oczy zrobily jej sie wielkie ze zdumienia, jakby sama nie dawala wiary, ze go uzdrowila. Ale nic nie powiedziala, a on nie pytal. Wolal o tym nie myslec. -Jak masz na imie? - spytala. Kiedy zagadnela go o to przy ich pierwszym spotkaniu, nie odpowiedzial. -Nie mam imienia - przyznal teraz. -Musisz jakies miec. Kazdy ma imie. -Ale nie ja. -A jak sam siebie nazywasz? -Soba - odparl i rozesmial sie. Dziwnie zabrzmial mu w uszach wlasny smiech. Dziwnie, bo nigdy dotad nie smial sie na glos. Nie bylo z czego. Elyssa mu zawtorowala. -Trzeba cie jakos nazwac - zadecydowala. - Chcesz miec imie? Wzruszyl ramionami. Do tej pory jakos sie bez niego obywal. Ze nie ma imie nia, uswiadomil sobie dopiero przed paroma tygodniami, kiedy go o nie spytala. -Nadac ci jakies? Spojrzal na luk, kolczan i strzaly. Po raz pierwszy cos od kogos dostal i byl tym darem zachwycony. Skoro Elyssa chce mu dac jeszcze imie, to chyba nie wypada sie wzbraniac. Kiwnal glowa. Tymczasem kon pochylil leb i zaczal skubac rachityczna trawe. -Kiedy bylam mala, mialam przyjaciela - zaczela, gladzac szyje zwierze cia. - Ale nie takiego z krwi i kosci, prawdziwego przyjaciela nigdy nie mialam. Byl to chlopiec, ktory zjawial sie zawsze wtedy, kiedy go potrzebowalam. Ale on istnial tylko w mojej wyobrazni. Wymyslilam go sobie. Od dawna juz go nie widuje. - Urwala i popatrzyla na chlopca. - Chcesz byc moim przyjacielem? Wytrzymal spojrzenie jej ciemnych oczu. Byl Elyssa oczarowany. Stanowili swoje przeciwienstwa. Ona miala wszystko, on nic. Odwdzieczyla mu sie juz za ocalenie zycia. Dlaczego nadal chce sie z nim zadawac? I dlaczego sie do niej odezwal, po raz pierwszy przerywajac milczenie? Byla czarownica. Oto, dlaczego. Rzucila na niego urok. Zaczarowala go i tylko jednej odpowiedzi mogl jej udzielic. -Chce - wykrztusil. -A zatem nadam ci imie mojego przyjaciela z dziecinstwa - oznajmila. - Bedziesz sie nazywal Konrad. -Konrad - wyszeptal powoli, wymawiajac te dwie obce sylaby po raz pierwszy. - Konrad - powtorzyl juz glosniej. Podobalo mu sie to imie. Nigdy dotad go nie slyszal, ale znal je od zawsze. Bylo to jego imie, jego wlasne imie, ktore czekalo nan od dnia narodzin. 18 -Konrad! - krzyknal, wyrzucajac w gore obie rece; w jednej trzymal luk, w drugiej kolczan pelen strzal. - Konrad!Trudniej bylo ukryc luk i strzaly niz sztylet. Miejsce na luk i czesc strzal znalazl pod mostem, wciskajac je w szpare nad belkami nosnymi. Pozostale piec ukryl w oborze za karczma, gdzie nie zaszkodza im kaprysy pogody. Nawet Elyssie nie powiedzial o tych schowkach. Wolal zachowac ostroznosc, nie wiedzial jeszcze, czego moze sie po niej spodziewac. Nigdy w zyciu nikomu nie ufal i teraz tez sie lekal, ze dziewczyna go zdradzi. Mogla wszak powiedziec ojcu, ze ukradl luk, kolczan i strzaly. Do Wilhelma Kastringa nalezala cala wioska. W jego rekach spoczywal los wszystkich mieszkancow doliny. Byl tu panem zycia i smierci. Elyssie nie wolno bylo opuszczac dworu samej, bez zbrojnej eskorty. Tylko on wiedzial, ze lamala ow zakaz. Gdyby zaszla taka potrzeba, mogla zmusic go do milczenia grozba wyjawienia, ze jest w posiadaniu czarnej broni. Ale taka potrzeba nie zajdzie. On odzywal sie tylko do niej. Elyssa powiedziala, ze beda "przyjaciolmi" - i z biegiem tygodni, miesiecy, lat rzeczywiscie sie nimi stali. A on stal sie Konradem. Rzecz jasna, tylko Elyssa nazywala go tym imieniem, bo nikt inny nie wiedzial, ze je nosi. Ale on tez tak o sobie myslal. Jego zycie rozpoczelo sie naprawde dopiero wtedy, gdy dzieki niej przestal byc bezimiennym. Elyssa rowniez sie odrodzila, bo bez niego - bez Konrada -juz by nie zyla. Gdyby nie zadzgal zwierzolaka, stwor by ja rozszarpal. Zawdzieczali sobie nawzajem, ze urodzili sie na nowo. Konrad z czasem dorosl do luku, ktory z poczatku byl dlan za duzy. Tydzien po tygodniu, miesiac po miesiacu cwiczyl co rano piecioma strzalami, obierajac sobie za cel drzewa, az w koncu stal sie niezrownanym lucznikiem. Zimno i wilgoc wypaczyly brzechwy pierwszych pieciu strzal, ich groty stepily sie od zbyt czestego uzywania, polamaly sie piora pierzysk. Ale kilka strzal oszczedzil, schowal je i w ogole ich nie uzywal. Wodzac delikatnie palcami po brzechwach, grotach i pierzyskach, sprawdzal regularnie ich stan i podziwial kunszt rzemieslnika, ktory caly ten komplet sporzadzil. Nacieral kolczan lojem, zeby skora zachowala elastycznosc. A byla to skora jakiegos osobliwego zwierzecia, kto wie, czy nie ktoregos z tych na wpolmitycz-nych, zyjacych ponoc na koncu swiata. A moze nawet w sasiedniej dolinie. Dla Konrada odleglosci te byly rownie niewyobrazalne. Zachodzil tez w glowe, co moga oznaczac skrzyzowane strzaly i piesc na kolczanie, na brzechwach strzal i na wierzcholkach samego luku. Nie byl to bowiem herb Kastringa. 19 Podobnie jak dziwny noz, czarna skora i nieznany herb byly symbolem obcych krain, lezacych za puszcza, za rzeka, za wzgorzami. Swiadomosc istnienia takich cudow fascynowala go, a zarazem napelniala niepokojem.Wprawianie sie w lucznictwie zaczynal od strzelania do pni drzew. Ale drzewa staly w miejscu. Po pewnym czasie doszedl do wniosku, ze musi znalezc sobie zywy cel, wyprobowac swe umiejetnosci na ktoryms z mieszkancow lasu. Najlepszy bylby zwierzolak, ale wolal z takim bez potrzeby nie zadzierac. Zdawal sobie sprawe, jak wielkie szczescie mial tamtego dnia, dawno temu, kiedy udalo mu sie polozyc trupem jednego z tych mocarnych potworow, za jedyna bron majac tylko sztylet. Lepiej nie kusic losu. Skoro one dawaly mu spokoj, on tez nie bedzie wchodzil im w droge. Kiedy nie mial jeszcze luku, uzupelnial glodowe racje zywnosci, wydzielane mu w karczmie, zastawiajac sidla na kroliki. I teraz kroliki padly pierwszymi ofiarami jego luczniczych umiejetnosci. Nabrawszy wprawy, potrafil zestrzelic ptaka siedzacego na galezi, a nawet trafic do tak szybko poruszajacych sie celow, jak wiewiorki. W ten wlasnie sposob stracil pierwsza ze swoich strzal; zniknela gdzies wysoko w koronie drzewa i nie odnalazl jej, choc wspial sie na sam czubek. Dochodzil do wniosku, ze potrafilby juz przezyc w lesie. Jesli wiedzialo sie, gdzie szukac, pozywienia bylo tu w brod. Jadalne rosliny, ptasie jaja, korzonki. Nawet gdyby nie mial luku, moglby lapac w sidla male zwierzeta i lowic ryby w rzece. Na razie jego ofiarami padaly tylko mniejsze zwierzatka - ale zeby przetrwac w dziczy, musialby mierzyc sie rowniez z wiekszymi bestiami, zamieszkujacymi mroczne mateczniki puszczy. Ubil odynca, najwieksze stworzenie, do jakiego kiedykolwiek mierzyl z luku. Polozyl go dwiema celnie poslanymi strzalami. Ale zanim zdazyl podejsc do zdobyczy, opadla ja wataha wilkow. Rozerwaly odynca na strzepy, pozerajac na miejscu ile mogly, a to co zostalo, odciagnely na swoje leza. I tak stracil dwie kolejne strzaly. Mogl tylko stac i patrzec. Wzdragal sie poruszyc, w obawie, ze ktorys z wilkow go dostrzeze i uzna za smaczniejszy kasek. Nie zdawal sobie nawet sprawy, ze sa w poblizu. Czyzby tak go pochlonelo podchodzenie odynca, ze nie wyczul ich obecnosci? W ciagu kilku lat pare razy pekla mu cieciwa. Naprawial ja, ale stracila nieodwracalnie swoja czarna barwe. Luk tez w koncu najpierw pekl, po czym sie zlamal. Wtedy to Konrad zobaczyl, ze drewno w srodku rowniez jest czarne, czyli byl to jego naturalny kolor, a nie efekt nasaczenia jakims ciemnym barwnikiem, jak z poczatku przypuszczal. Strate luku bardzo przezyl. Wykopal grob i pogrzebal go w poblizu miejsca, gdzie po raz pierwszy spotkal Elysse i zwierzolaka. 20 Nastepnego dnia o swicie stwierdzil, ze jakies nocne lesne stworzenie, szukajac zapewne padliny, wykopalo zlamany luk z czarnego drewna i gdzies go zawloklo.Sporzadzil sobie nowy luk, ale odtworzenie cennych strzal przerastalo jego umiejetnosci. Czwarta sie zlamala i zostala mu juz tylko jedna - oraz tych piec z kryjowki w oborze. Nie potrafil odtworzyc strzal, ale potrafila to Elyssa. Chociaz nie umywaly sie do oryginalnych, to, majac je, mogl przynajmniej oszczedzac tamte piec. Nie bardzo wiedzial, po co je trzyma, ale przeczucie mowilo mu, ze pewnego dnia znajdzie dla nich cel. Mijaly pory roku, plynely lata. Niewiele sie zmienialo. Elyssa przychodzila co jakis czas spotkac sie z nim o swicie. Zdarzalo sie to moze co kilka dni, moze co tydzien, a moze co miesiac. Mowila mu, ze jest jej jedynym przyjacielem; on wiedzial, ze za jedynego przyjaciela maja. Spotkan tych wygladal zawsze z niecierpliwoscia. Byl zawiedziony, kiedy sie nie zjawiala, przygnebiony, kiedy przychodzila pora rozstania. Pewnego razu wspomniala o uczcie wydanej we dworze na czesc dziedzica sasiedniego majatku. Kiedy Konrad opowiedzial jej, co sam w tym czasie jadl, przerazila sie i nie kryla obrzydzenia. Od tamtej pory czesto przynosila mu na spotkania paczke z zywnoscia - slodkie delicje, jakich nigdy dotad nie kosztowal, smakowicie przyprawione miesa i pyszne pasztety. -Czasem wydaje mi sie, ze nad moje towarzystwo przedkladasz posilek - zartowala czesto. -To prawda - przyznal. Przez kilka pierwszych minut kazdego spotkania niewiele sie odzywal; zbyt byl pochloniety jedzeniem. Rozmawiali ze soba, bo zadne nie mialo nikogo innego, z kim mogloby szczerze pogawedzic, a poza tym znali sie prawie od dziecka. Konrad z kazdym miesiacem stawal sie wyzszy, wyrastal z chlopca na mezczyzne. Elyssa byla jak na dziewczyne wysoka, lecz wzrostem nie dorownywala Konradowi. Zachowala dziewczeca smuklosc, ale zaokraglila sie tu i owdzie, przeistaczajac w kobiete. Ilekroc sie spotykali, Konrad odwlekal swoj powrot z uzbieranym drewnem do wsi. Ryzykowal narazenie sie na gniew swego pana, byleby tylko pobyc z nia dluzej. Czasami zdarzalo mu sie nawet wracac z pustymi rekami. Pewnego poranka, kiedy karczmarz, zlorzeczac, loil mu skore za to, ze nie przyniosl ani jednego patyka, Konrada zdumial wyraz jego twarzy. Myslal zawsze, ze pan go nienawidzi, ale to, co ujrzal wtedy w jego oczach, nie bylo nienawiscia - to byl strach. 21 Od tamtego dnia Konrad przestal sie bac karczmarza. Szersze, silniejsze plecy chlopaka lepiej znosily razy bykowca Brandenheimera, i regularna chlosta stawala sie rutynowym, nic nie znaczacym obrzadkiem.Konrad wiedzial, ze jego zycie nie zawsze bedzie takie. Ze w przyszlosci sie odmieni. Nie byl w stanie przewidziec, co do tego doprowadzi, ale nie mial watpliwosci, ze cos sie wydarzy. Moze nie tak szybko, jeszcze nie w tym roku, moze nawet nie w przyszlym, ale byl przekonany, ze wszystko sie zmieni. -Pytalam o ciebie ojca - oznajmila Elyssa. Bez wzgledu na pore roku Elyssa zawsze przyjezdzala w oponczy. Rozposcierala ja na ziemi, zeby nie pobrudzic ziemia i nie zaplamic trawa odzienia. Lachmanom Konrada brud i plamy nie byly straszne. Ale byl Vorgeheim, srodek lata, i oboje nic na sobie nie mieli. Przed chwila kapali sie w rzece, a teraz suszyli nagie ciala w porannym sloncu. Konrad polozyl luk obok siebie. Siegniecie po niego, nalozenie strzaly na cieciwe i napiecie nie zajeloby mu wiecej jak dwie sekundy. Ale latem walesalo sie mniej zwierzolakow i od kilku miesiecy zadnego w okolicy nie wyczul. Konrad wlepil wzrok w Elysse, ktora rozczesywala dlugie, czarne wlosy. -0 co go pytalas? - wykrztusil z napieciem w glosie. -Kim jestes - odparla. Serce zabilo mu zywiej, zupelnie jakby wyczul krwiozerczego drapiezce, skradajacego sie wsrod gestwiny. Chwycil odruchowo za rekojesc noza i scisnal ja mocno. Zerknela na niego z usmiechem. Byl to usmiech przekorny. Elyssa miala juz taka wade. Potrafila byc bardzo kaprysna, nastroje zmienialy jej sie bez zadnego widocznego powodu. Bywalo, ze przejechawszy juz przez most, zawracala konia i oddalala sie z powrotem do wsi, nawet nie spojrzawszy na Konrada; bywalo, ze nie przywiozla ze soba prowiantu i nie raczyla nawet wyjasnic dlaczego; bywalo, ze nie odezwala sie slowem, kiedy byli razem. -Nie znasz swojej przeszlosci - powiedziala. - Ale pomyslalam sobie, ze moj ojciec powinien cos wiedziec. On wie o wszystkim, co dzieje sie w tej dolinie. - Przygladala sie przez chwile Konradowi, po czym dorzucila: - No, moze z malymi wyjatkami. Serce walilo mu jak mlotem, krew pulsowala w zylach. Bily na niego siodme poty. Oddalby wszystko, zeby sie dowiedziec, co odkryla Elyssa, a zarazem nie chcial tego slyszec. Rozmawiali juz o tym kilkakrotnie, i za kazdym razem dochodzili do wniosku, ze Konrad zadna miara nie moze byc krewnym karczmarza. Kim wiec jest? Nie bylo w wiosce drugiego tak zle jak on traktowanego, traktowanego jak niewolnik. Nawet Wilhelm Kastring, najmozniejszy czlowiek w okolicy, zatrudnial swoich sluzacych i placil im; nie byl ich wlascicielem. 22 Konrad nie odzywal sie, czekal z zapartym tchem, co powie Elyssa. Ale ona sie z nim droczyla, chciala, zeby wyciagal z niej informacje.-No i co? - zniecierpliwil sie w koncu. - Co powiedzial? -Zapytal, skad o tobie wiem. Powiedzialam, ze cie widzialam w wiosce, ze jestes traktowany jak pies. I ze zaciekawilo mnie, dlaczego tak sie dzieje i cos ty zajeden. -I co on na to? -Powiedzial, zebym omijala cie z daleka, ze nie wolno mi z toba rozmawiac. Ja na to, ze i tak jestes niemowa. Kiedy spytal, skad to wiem, odparlam, ze wszyscy wiedza, zes kiep i polglowek. - W jej oczach migotaly iskierki rozbawienia. -I co jeszcze? Elyssa sciagnela brwi i spowazniala. -To dziwne, ale kiedy dalej naciskalam, bardzo sie stropil. Zupelnie jakby sie... przestraszyl. Nie chcial mi nic wiecej powiedziec. Jeszcze raz przykazal mi, zebym cie unikala. - Rozesmiala sie nieszczerze. - Zawsze slucham ojca. I dlatego mnie tu teraz nie ma. Konrad gniewnie wbil sztylet w ziemie. Niepotrzebnie pytala ojca, niepotrzebnie mu sie z tego zwierzyla, ale chyba nie powiedziala mu wszystkiego, a swiadomosc tego jeszcze pogarszala sprawe. Sadzac po reakcji Wilhelma Kastringa, dziedzic cos wiedzial. Kiedy Elyssa powiedziala "przestraszyl sie", natychmiast przypomnial mu sie wyraz twarzy Adolfa Brandenheimera. Ludzie z wioski zawsze go unikali. Czyzby robili to nie z pogardy, lecz ze strachu? A jesli tak, to czego sie bali? Elyssa polozyla mu dlon na ramieniu, ale chlopak stracil ja gniewnym poruszeniem barku. -Nie zlosc sie - powiedziala. - Nie spodziewalam sie, ze on tak zareaguje. Za drugim razem lepiej to rozegram. Potrafie wziac ojca pod wlos; jestem jego ukochana coreczka. Elyssa byla jedyna corka Kastringa. Procz niej mial jeszcze trzech synow. -To jeszcze nie wszystko - podjela. - Na drugi dzien zapytal mnie o luk, kolczan i strzaly, ktore ci dalam. -Co? To on wie? -Alez skad! - Elyssa potrzasnela energicznie glowka. - Nie wie, ze je masz. Pewnie zszedl po nie do loszku i stwierdzil, ze zniknely. Czesto sie tam bawilam. Byly schowane w malej piwniczce, niczego procz nich w niej nie bylo. Dostalam sie tam, bo klodka przerdzewiala. -I co powiedzial? -Zarzekalam sie, ze nie mam pojecia, o co mu chodzi. Ze nic nie wiem o zadnym luku ani o strzalach, i poradzilam mu, zeby zapytal braci. - Wzruszyla ramionami. - To zwyczajny zbieg okolicznosci. 23 Konrad spojrzal na ostatnia czarna strzale, jaka mu zostala, na malenki herb wytloczony przy zlotej obwodce.-Nie przejmuj sie tak - ciagnela Elyssa. - On o niczym nie wie. Nie pamietal nawet, ze je w ogole ma. -Ale przypomnial sobie, kiedy wspomnialas mu o mnie. - Wzdrygnal sie, ale bynajmniej nie z zimna. Zamilkla i znowu zaczela rozczesywac wlosy. Konrad staral sie wyrzucic z mysli czarna bron i przypomniec sobie, kiedy po raz pierwszy widzial czeszaca sie Elysse. Bylo to zaraz po pierwszej wspolnej kapieli w rzece, niemal dokladnie w tym samym, co teraz, niewidocznym z wioski miejscu. W lecie tego samego roku, kiedy ocalil ja przed zwierzolakiem. Konrad od dziecka bal sie wody i stronil od niej, ale wtedy Elyssie udalo sie namowic go do zrzucenia ubrania i zanurzenia sie w rzecznym nurcie. Zawsze potrafila postawic na swoim. I to ona nauczyla go plywac. -Nie widzialam cie jeszcze czystego. Calkiem niezle sie prezentujesz - powiedziala mu, kiedy wyszli z wody. A potem ze smiechem dodala: - Jak na wiesniaka. - Ogladala jego cialo, wodzac palcami po jasnych bliznach na grzbiecie i udach. - To karczmarz? On ci to zrobil? -On, jego zona albo dzieci. -Te sa za stare, bym zdolala je usunac - powiedziala. - Nie potrafie tego... jeszcze. Spojrzal na dziewczyne pytajaco, ale ona usmiechnela sie tylko i polozyla palec na ustach, a potem siegnela po grzebien. Przeciagnela nim po mokrych wlosach. Wtedy po raz pierwszy widzial, jak Elyssa sie czesze. Uswiadomil sobie, ze traktuje go jak lalke, jak swojego wymyslonego Konrada. Ale jemu to nie przeszkadzalo. Rozkoszowal sie kazda spedzona w jej towarzystwie chwila. Po raz pierwszy w zyciu nie byl sam, i kazdy nowy dzien wital z nadzieja, ze znowu sie z nia spotka. Kiedy sie tamtego dnia rozstali, wytarzal sie w pyle, zmierzwil sobie wlosy, pobrudzil twarz. Nie chcial, zeby pan zorientowal sie, ze zaszlo cos niezwyklego. Teraz jednak, choc nadal odziany w lachmany, wracal do karczmy czysty i schludny. Juz sie nie bal. Brandenheimer nie mogl mu zrobic nic, czego by nie zniosl. Tamtego dnia nad rzeka Elyssa po raz pierwszy wspomniala tez o jego oczach. Juz wczesniej zauwazyl, ze czesto sie im przyglada, i za kazdym razem odwracal glowe. -Masz niesamowite oczy, Konradzie - powiedziala. Natychmiast zaslonil je sobie dlonmi, choc byl to gest daremny. Bylo za pozno - a zreszta dla wzroku takiej jak ona czarownicy dlonie nie stanowily zadnej przeszkody. 24 -Niepotrzebnie je zakrywasz - powiedziala, odciagajac mu rece od twarzy.-Co wiesz o moich oczach? - spytal, przysuwajac sie blizej niz kiedykolwiek i spogladajac jej gleboko w ciemne zrenice; zrenice niemal tak czarne jak wlosy, czarne jak strzaly, ktore mu podarowala. - Co widzisz? -A co ty widzisz? - odpowiedziala pytaniem na pytanie. -Nic! - wyrzucil z siebie, zaciskajac mocno powieki. - Wszystko - wyszeptal po chwili. Juz nigdy wiecej nie wspomniala o jego oczach. Az do dzisiaj. Wszystko bylo dokladnie tak samo. Prawie. Ta sama pora dnia, to samo miejsce. Zmienili sie tylko oni. Oboje wydorosleli zarowno fizycznie, jak i emocjonalnie. Byli sobie teraz blizsi niz kiedykolwiek dotad, jedno znalo drugie lepiej niz siebie. Ale jednoczesnie byli sobie bardziej dalecy, rozumieli, ze dzieli ich praktycznie wszystko, a jedyne, co laczy, to przyjazn. -Masz niesamowite oczy, Konradzie - powiedziala znowu Elyssa. Wypowiadajac te slowa, zlamala ich niepisana umowe. On nigdy nie wspominal o jej magicznym darze, o drobnych czarodziejskich sztuczkach, ktore z taka latwosciajej przychodzily, ona zas nigdy nie mowila o jego oczach - a zwlaszcza o lewym. Tym slepym. ROZDZIAL TRZECI Nikt sie nigdy nie dowie, co zaszlo - ani co moglo zajsc.Przyszlosc calego swiata to kombinacja malo znaczacych skladnikow, z ktorych wszystkie, jesli porownac je z caloscia, wydaja sie jeszcze bardziej trywialne. Ale kazdy z tych drobnych elementow wnosi swoj niewielki wklad w ksztaltowanie ogolnej kolei rzeczy, a trudno przewidziec, ktory z nich w nadchodzacych stuleciach okaze sie bardziej od innych znaczacy. Kiedy w przeszlosc odejdzie ten dzien, swiat podazac bedzie dalej wytyczona mu droga, ku ostatecznemu tryumfowi Chaosu. Kolejna przeszkoda na tym chlubnym szlaku usunieta zostanie tak samo skrupulatnie, jak skrupulatnie starta zostanie z powierzchni ziemi wioska. Wiekszosc napastnikow ani nie zdawala sobie sprawy, jakie beda konsekwencje ich najazdu i czemu ma on sluzyc, ani ich to obchodzilo. Dla ogromnej wiekszosci liczyl sie tylko sam udzial w konflikcie - nadciagajaca bitwa. Nie robilo im roznicy, ze nie miala to byc bitwa w scislym tego slowa znaczeniu, lecz cos bardziej przypominajacego krwawa robote rzeznika w ubojni. Wszak sprowadzalo sie to do tego samego: do orgii bolu i cierpienia, meki i smierci. Smierc wrogow, sprzymierzencow, wlasna, wszystko to byly aspekty tej samej odwiecznej wojny. Jedynym pewnikiem zycia jest smierc, i tu brutalni najezdzcy sie nie zawioda. Zyli, by umrzec - i musza umrzec... Konrad nie mogl zobaczyc tego, co widziala Elyssa, co widzieli wszyscy inni. Nie mogl zobaczyc wlasnej twarzy, wlasnych oczu. Ale niezupelnie to miala na mysli Elyssa, mowiac mu, ze ma niesamowite oczy. Owszem, o ich wyglad tez jej chodzilo, ale nie tylko. Ciemne oczy Elyssy byly jak glebokie wiry, widziala nimi o wiele wiecej, niz mu mowila - tak samo jak on widzial swoimi o wiele wiecej, niz sklonny byl jej powiedziec. 26 Nastepnego ranka Elyssa wrocila z lusterkiem. Nadjechala jak zawsze, zaraz po brzasku. 0 tak wczesnej porze rzadko mozna bylo kogos napotkac, zwlaszcza w tej okolicy.Miejsce, w ktorym Konrad zabil zwierzolaka, znajdowalo sie teraz na otwartej przestrzeni. Bor, karczowany przez drwali i lesnikow, cofnal sie przez tych kilka lat jeszcze bardziej. Konrad czekal na Elysse dalej od mostu niz kiedys, tam gdzie prawdopodobienstwo, ze dostrzeze ich ktos z wioski bylo minimalne. -Ty chyba nigdy nie widziales samego siebie, prawda? - zapytala, prze gladajac sie w lusterku. Odgarnela za lewe ucho pukiel kruczoczarnych wlosow, ktory opadl jej na czolo. - Trzymaj. - Podala mu lusterko. - Ale ostroznie, wolalabym, zeby twoja szpetna geba go nie uszkodzila! Nie sluchal jej. Cala uwage skupil na przedmiocie, ktory trzymala w wyciagnietej ku niemu rece. Byl owalnego ksztaltu, oprawiony w srebro. Nawet raczka i tylna scianka byly ze srebra wysadzanego skrzacymi sie czerwienia i zolcia szkielkami. Zobaczyl niebo odbite w gladkiej szklanej tafli. -Ze jak? - baknal, nie kwapiac sie do wziecia od niej dziwnego przedmiotu. -To byl zart. - Nie cofala reki. -Jaki zart? - Zrobil krok do tylu i potrzasnal glowa. -Ze od szpetnej geby popeka szklo. To lusterko musialo byc warte fortune. Zdobiace je czerwone i zolte okruchy, ktore wzial poczatkowo za szklo, to chyba jakies drogie kamienie. Srebro i klejnoty - i to wszystko tylko po to, zeby Elyssa mogla sie przejrzec. -Tchorz cie oblecial, co? Tchorz, tchorz, tchorz! Elyssa miala wlasciwie racje, ale Konrad ani myslal jej w tym utwierdzac. Chwycil za raczke i nie wiedzac, czego ma sie spodziewac, powoli uniosl lusterko do twarzy. Swoje odbicie ujrzal po raz pierwszy w rzece. Bylo jednak za malo wyrazne, by mogl wyrobic sobie wlasciwe pojecie o wlasnym wygladzie - a co wazniejsze - o wygladzie swoich oczu. Wydawalo mu sie, ze sa takie same, ale pewnosci nie mial, bo tak naprawde widzial tylko na prawe. Niewiele wiecej powiedziala mu wypolerowana powierzchnia tarczy jednego z zolnierzy, w ktorej przejrzal sie kilka lat temu. Bardziej znieksztalcala jego rysy, niz je oddawala. Szklo nalezalo do rzadkosci. W karczmie nie bylo zadnego zwierciadla, nie bylo tez chyba takiego w calej wsi, nie liczac dworu. Slyszal tylko o istnieniu czegos takiego od Elyssy, a pewnie jej lusterko zostalo wykonane w jakiejs dalekiej krainie. Zobaczyl siebie po raz pierwszy. Az steknal z wrazenia. Mrugajac, spogladal na jakiegos obcego mlodziana, ktory, rowniez mrugajac, patrzyl zdumiony na niego. Pierwsze, co rzucilo mu sie w oczy, to szopa skoltunionych kudlow, ni to blond, ni rudych. Obcinal je sobie 27 co jakis czas nozem, kiedy byly za dlugie, ale nigdy jeszcze nie widzial u nikogo wlosow takiego koloru.Zerknal ponad lusterkiem na usmiechnieta Elysse. Uniosl je wyzej, zeby sie zaslonic, i przyblizyl do twarzy - do oczu. Wygladaly identycznie, nie dostrzegal zadnej roznicy. Obie zrenice byly bladozielone. Ale czerwone promienie slonca wstajacego za plecami Konrada, odbijane przez lusterko, razily go w oczy: Zmienil pozycje, zeby go nie oslepialy. I teraz zauwazyl, ze jedna ze zrenic, rozszerzajac sie, ciemnieje, staje sie bardziej zielona, za to druga jasnieje, zolknie - przybiera zlota barwe... Jego oczy byly roznego koloru. Jedno zlote, drugie zielone. To pewnie miala na mysli Elyssa, mowiac mu, ze ma niesamowite oczy. Ale na jedno widzial. A na drugie nie. Trzymajac lusterko w prawej rece, lewa podniosl do oczu. To samo uczynilo jego odbicie. Dotknal palcami skory pod lewym okiem. Ale odbicie nie powtorzylo tego ruchu - ono dotknelo skory pod okiem prawym. Zafrapowany sciagnal brwi. Obserwujaca go Elyssa parsknela smiechem. Zobaczyl w lusterku, jak podchodzi don od tylu. Wspiela sie na palce, wyjrzala znad prawego barku Konrada, a on zobaczyl jej twarz przy swojej. Wydala mu sie jakas inna. Jakby widzial jej blizniaczke, ktorej wlosy sa zaczesane do tylu nad prawym, a nie nad lewym uchem. I chociaz stala po jego prawej stronie, odbicie dziewczyny znajdowalo sie po lewej stronie jego odbicia... Zobaczyl w lusterku jej usmiech i patrzyl zdebialy, jak porusza ustami, wypowiadajac slowa, ktore slyszal prawym uchem: -To lustrzane odbicie, Konradzie. Prawa strona nie jest prawa, lewa nie jest lewa. Ja niezupelnie tak wygladam i ty rowniez niezupelnie tak. Spojrz. Przesunela sie i wyjrzala sponad lewego ramienia chlopaka. Ale w lustrze postac Elyssy ukazala sie obok prawego ramienia Konrada. -To, co w lusterku jest twoja lewa strona - wyjasnila - w rzeczywistosci jest twoja strona prawa. - Spojrzala mu w oczy. - A to, co widzisz w nim po prawej, w rzeczywistosci znajduje sie po lewej. Jedno oko mial zdrowe. Drugie slepe. Jedno bylo zlote. Drugie zielone. Ale ktore jest ktore? Skoncentrowal wzrok na wlasnym odbiciu i zaczal analizowac, co wlasciwie widzi. Widzial mlodego mezczyzne w wieku okolo dwudziestu lat, ktory wydawal mu sie nie tyle przestraszony, co zaklopotany, i ktorego oczy roznily sie barwa. Konrad widzial dobrze tylko na prawe oko, zamknal wiec powoli lewe. Jego odbicie zamknelo swoje prawe oko, to zlote. 28 Wiedzial juz, ze to oszustwo lusterka. Lusterku nie mozna bylo ufac, ale ufal swojemu prawemu oku, zielonemu.Majac otwarte tylko jedno oko, widzial w lusterku dokladnie to samo, co obydwoma. Nie zaskoczylo go to. Prawe oko bylo zdrowe. Na lewe nie widzial, bo kiedy zamykal prawe, bylo tak, jakby zamknal obydwa. Prawie. -Widzisz? - spytala Elyssa. Widzial ja. Widzial siebie. Kiwnal glowa i jego odbicie rowniez to zrobilo. Otworzyl drugie oko. Zablyslo zlotem. Wiedzial juz wczesniej, ze jego jedno oko rozni sie od drugiego, ale nie przypuszczal, ze w ten sposob. Z tym ze ta roznica stawala sie zauwazalna dopiero przy blizszym przyjrzeniu. Elyssa zwrocila na nia uwage, i nie bylo w tym nic dziwnego. Tylko ona z nim rozmawiala, tylko ona patrzyla na niego wystarczajaco dlugo, by te roznice zauwazyc. Zamknal teraz prawe oko. I jak zawsze efekt byl taki, jakby zaniknal obydwa. Nie widzial niczego, niczego, co dzialo sie w terazniejszosci... W mroku majaczylo slabe, odlegle swiatelko. Kiedy sie skoncentrowal i wytezyl lewe oko, to zlote, slepe, odroznil kontur. Byl to owalny ksztalt lusterka, ktore trzymal wciaz w reku. A w lusterku odbijala sie jakas twarz. Domyslil sie, ze widzi obraz przechowywany nadal przez jego mozg. To byla ostatnia rzecz, na jaka patrzyl przed zamknieciem oka. Lusterko. A w nim twarz z otwartymi oczami. Oczami roznej barwy, jednym zielonym, drugim zlotym. Ale ta twarz nalezala do kogos innego! Byl to starszy mezczyzna o pooranym zmarszczkami, naznaczonymi bliznami smaglym i brodatym obliczu. Konrad nigdy tej twarzy nie widzial, a przeciez ja rozpoznawal. To byla jego twarz. Patrzyl na siebie, takiego jakim bedzie za wiele lat. Patrzyl w przyszlosc. -Nie! - krzyknal, zaciskajac mocno powieki, by pozbyc sie tego obrazu. Po chwili szeroko otworzyl oczy i zerknawszy jeszcze raz na swoje obecne odbicie, odrzucil lusterko najdalej, jak potrafil. Uslyszal trzask pekajacego szkla. Zdumiona Elyssa krzyknela gniewnie i z calych sil uderzyla go otwarta dlonia w bok glowy. Podbiegla do miejsca, w ktorym upadlo lusterko i rugajac go, jela zbierac z ziemi odlamki pokruszonego szkla. Konrad byl swiadomy wszystkiego, co sie dzieje, ale czul sie calkowicie od tego odseparowany, jakby odbywalo sie to w jakims innym czasie - a on to sobie tylko przypominal. Przypominal sobie, co sie kiedys wydarzylo. Albo co sie dopiero mialo wydarzyc. 29 Siedzieli nad rzeka ramie w ramie, ale nie tak blisko siebie, jak zwykli siadywac. Elyssa trzymala na kolanach srebrne lusterko. Bylo cale.Zupelnie jakby przybyla przed chwila i zamierzala mu je dopiero pokazac, jakby wydarzenia sprzed kilku minut nie mialy w ogole miejsca - jeszcze nie mialy. Byl skolowany, wszystko mu sie mieszalo. Przeszlosc, terazniejszosc i przyszlosc zdawaly sie przeplatac ze soba i nie mogl sie polapac, co jest czym. Wiedzial dokladnie, co stanie sie za chwile. A wiedzial stad, ze to sie juz wydarzylo. To dzialo sie teraz. To nie bedzie powtorka. Elyssa pokaze mu lusterko, a on je odrzuci. Wolal nie wnikac, co zaszlo w miedzyczasie, kiedy patrzyl w lusterko i widzial w nim swoje odbicie - obraz siebie z przyszlosci. Lusterko sie stluklo. Ale Elyssa pozbierala co do jednego wszystkie okruchy, ulozyla je na powrot w srebrnej oprawce, a potem, kaleczac sobie palce i szepczac zaklecia, jela wygladzac spekana powierzchnie. Obserwowal z roztargnieniem jej zabiegi, ale myslal o czym innym. Myslal o swoim lewym oku: tym zlotym, slepym. 0 slepym oku, ktore widzialo, ktore pokazywalo mu, co sie wydarzy - i ktore robilo to od dawna. Z biegiem minut oddech mu sie uspokajal, serce bilo coraz wolniej. Dochodzil do siebie. Elyssa, zbesztawszy go za rzucenie lusterkiem, juz sie do niego nie odzywala. Pewnie domyslala sie, ze musialo zajsc cos powaznego, skoro Konrad tak sie zachowal. Przejrzala sie w lusterku, a moze sprawdzala tylko, czy zniknely wszystkie slady uszkodzenia, po czym przeniosla wzrok na Konrada. Ich oczy sie spotkaly. -Ja naprawde zartowalam, mowiac, ze od twojej szpetnej geby lusterko po peka - powiedziala. - Nie musiales brac moich slow na powaznie. Tak toba wstrzasnal wlasny wizerunek? - dorzucila z ironicznym usmiechem. Powoli pokrecil glowa i zaczal przecierac kulakami oczy, szukajac slow. -Co zobaczyles? - spytala Elyssa. Spojrzal na nia. Nie pytala o odbicie w lustrze. Skad wie, ze zobaczyl cos dziwnego? Po chwili zastanowienia doszedl do wniosku, ze Elyssa tylko zgaduje. Nie rozmawiali dotad o jego wzroku. Unikal tego tematu, bo sam nie rozumial w czym rzecz, a poza tym nie chcial, zeby Elyssa wiedziala. Mial po prostu taki dar, ktorego nikt poza nim, nawet ona, nie posiadal. W pewnym sensie tylko to mial na wlasnosc. Nie chcial sie tym z nia dzielic, choc nie bardzo wiedzial dlaczego. 30 Byla jego jedyna przyjaciolka, nie powinni miec przed soba zadnych tajemnic. Co prawda, o jej magii tez nie rozmawiali, ale ona przynajmniej nie kryla przed nim swoich zdolnosci.Spojrzal na opuszki palcow dziewczyny. Skaleczyla sie szklem niechcacy czy tez upuszczenie krwi stanowilo cene, jaka musiala zaplacic, by wykrzesac z siebie moc potrzebna do magicznego sklejenia lusterka? Skoro ona nie mowi wszystkiego o swoich umiejetnosciach, on tez przemilczy swoje. I sklanialo go do tego cos jeszcze: mimo ze znali sie juz tak dlugo, nadal nie do konca ufal Elyssie. Sam nie wiedzial dlaczego. Tylko ja jedna znal, wierzyl jej, zrobilby dla niej wszystko - a jednak jakis wewnetrzny glos ostrzegal go, ze powinien sie miec na bacznosci. Nie chcial sie przed nia calkiem otwierac, bo wtedy powiedzialby o sobie wszystko, przez co Elyssa zyskalaby nad nim przewage. Zdawal sobie sprawe z bezsensownosci takiego rozumowania, ale przeciez do przeczuc nie mozna przykladac racjonalnej miary. A wszystko to mialo zwiazek z jego oczami, a wlasciwie z jednym z nich. Lewe bylo na pozor slepe, a mimo to widzial nim. Widzial nie to, co sie aktualnie dzieje, lecz to, co sie dopiero wydarzy... Rozbieznosc w czasie zazwyczaj nie byla wielka, lewe oko zaledwie o ulamek sekundy wybiegalo w przyszlosc przed prawe. Pozwalalo mu to w pore uskakiwac przed buciorem, albo bykowcem Bran-denheimera. Wiedzial na moment wczesniej, gdzie wyladuje kopniak karczmarza, albo gdzie spadnie jego cios. Zauwazyl, ze Elyssa znowu przeglada sie w lusterku, niespiesznie zlizujac sobie krew z palcow. Zaczynaly go ogarniac watpliwosci, czy rzeczywiscie widzial w lusterku swoja postarzala twarz. To pewnie jakas gra swiatla. No dobrze, ale skad swiatlo, skoro powieki mial zacisniete? W takim razie oczy musialy mu splatac jakiegos figla. Niemozliwe, zeby zobaczyl siebie w przyszlosci; nigdy nie potrafil niczego przewidziec na wiecej niz minute naprzod. Postanowil nie wyjawiac Elyssie prawdy o tym, co mu sie przywidzialo; ale cos powiedziec musial. -Pierwszy raz zobaczylem swoje oczy - odezwal sie. - Nie wiedzialem, ze roznia sie kolorem. Wlasnie to mnie tak zaskoczylo. Nie chcialem potluc ci lusterka. Nie wiedzialem, ze szklo jest takie kruche. Przygladala mu sie uwaznie, i czytal z jej miny, ze nie daje wiary tym wyjasnieniom. Jesli chce ja przekonac, to najlepiej powiedziec prawde. Ale nie cala. 31 -Kiedy zamykam prawe oko - wyjasnil - nie widze nic na lewe. Kiedyprawe oko mam otwarte, widze lewym - ale niezupelnie to samo, co prawym. Widze nim nie to, co sie akurat dzieje, lecz co sie bedzie dzialo za chwile. -Masz dar jasnowidzenia? Widzisz przyszlosc? Konrad wzruszyl ramionami. -Chyba tak, ale to nic specjalnego. W najlepszym wypadku wiem, co wydarzy sie za kilka sekund, gora za minute, dzieki czemu moge podjac odpowiednie dzialania. -I wykorzystales ten dar, kiedy sie poznalismy? Zobaczyles zwierzolaka? -Wiedzialem juz wczesniej, ze czai sie w lesie. Kiedy nadjechalas, zrozumialem, ze sie go nie spodziewasz. Ja go widzialem, a ty nie. Widzialem, jak wyskoczyl z zarosli i stracil cie z konia. Kilka chwil potem zobaczylem to wszystko ponownie. Na szczescie nie zabil cie od razu. -Tylko dzieki temu, ze mnie ostrzegles. -Moze i tak. - Konrad wzruszyl ramionami. -A teraz cos widzisz? -Nic. - Pokrecil glowa. - To znaczy nie widze zadnej roznicy. Widze ciebie, jak tu siedzisz, i tyle. - Ponad glowa dziewczyny spojrzal na las. - Nie ma zadnego niebezpieczenstwa. -Czyli ty wyczuwasz zagrozenie? Potrafisz przewidziec, ze stanie sie cos zlego, i mozesz temu zapobiegac? -Zapobiec nie potrafie. Widze, co sie za chwile ma stac, i moge co najwyzej uczynic wszystko, by te wiedze wykorzystac. Jesli w poblizu jest jakies dzikie zwierze, moge je ominac. Wiem, ktoredy bedzie szlo, i wybieram inna droge. Elyssa miala racje: widzial nadciagajace zagrozenie. Czasami zupelnie trywialne, na przyklad, pod jakim katem spadnie na niego kij Adolfa Brandenhe-imera. A czasem o wiele powazniejsze. Wlasnie ta zdolnosc tyle razy ocalila mu w puszczy zycie. I czasami omal nie zabila. Nie mogl calkowicie polegac na swoim darze, bo dwukrotnie juz go zawiodl, i to w krytycznej sytuacji. Po raz pierwszy podczas walki ze zwierzolakiem, ktory napadl na Elysse. Bylo wtedy tak, jakby oslepl, bo nie wiedzial, co za chwile zrobi stwor, jak uderzy. Prawym okiem sledzil bieg wydarzen, ale lewe nie podpowiadalo mu nic. Wszystko bylo czarne, przyszlosc jawila sie jako pusta otchlan - zupelnie jakby pisana mu byla smierc. Pomyslal nawet przez ulamek sekundy, ze nie widzi przyszlosci, bo juz jej przed soba nie ma. Nie zginal. Malo tego, zabil zwierzolaka. Ale najstraszniejsze w tej walce bylo owo nagle oslepniecie, niemoznosc ujrzenia tego, co sie ma wydarzyc. 32 Po raz drugi przytrafilo mu sie to, kiedy z luku ustrzelil odynca. Martwe zwierze opadla wataha wilkow, o ktorych bliskiej obecnosci nie mial pojecia. Omal nie padl ofiara drapieznikow.Owszem, niebezpieczenstwo powiekszalo zasieg jego wzroku. Ale zbyt wielkie przeciazenie zmyslow zdawalo sie odbierac mu ten dar i stawal sie wtedy tak samo bezradny jak wszyscy. Do dzisiejszego dnia potrafil wybiec w przyszlosc najwyzej na kilka sekund. Dzisiaj zobaczyl, co bedzie za wiele lat. Elyssa nie spuszczala zen wzroku, chciala uslyszec, co zobaczyl w lusterku. Byl oszolomiony, podniecony, gdyz po raz pierwszy zobaczyl swoja twarz. I to wszystko. Niczego wiecej nie widzial, bo niby co mial widziec? -Jesli widzisz tylko zagrozenie - powiedziala Elyssa - to nie wiesz, co sie za chwile stanie... Spojrzal na nia, nie bardzo rozumiejac, co ma na mysli. Z nieprzenikniona mina odlozyla lusterko na trawe za soba. Pochylila sie, odpiela bez pospiechu sprzaczke jednego ze skorzanych sandalow i strzasnela go ze stopy. Wyladowal obok Konrada. Potem w ten sam sposob pozbyla sie drugiego. Poszybowal w powietrzu i bylby uderzyl chlopaka w piers, gdyby ten go zrecznie nie przechwycil w locie. Miala na sobie jedwabna bladoniebieska bluzke i dluga, aksamitna spodnice. Zaczela rozwiazywac powoli, jedna po drugiej, na przemian to lewa, to prawa reka, wstazki, ktorymi bluzka byla zwiazana z przodu, od szyi po talie. Skonczywszy, wstala z ziemi i miedzy zwisajacymi teraz luzno polami bluzki mignely Konradowi piersi dziewczyny. Jej talie okalal waziutki srebrny pasek, ale sluzyl on tylko do ozdoby, bo turkusowa spodnice podtrzymywala tasiemka. Elyssa ja rozwiazala. Spodnica uszyta byla z pojedynczego pasa materialu, owinietego dwukrotnie wokol bioder dziewczyny. Stajac przodem do Konrada, Elyssa zaczela ja odwijac, dopoki nie obnazyla ciala od biodra po kostke lewej nogi. Przytrzymywala przez chwile oba konce spodnicy lewa dlonia przylozona do biodra, potem uniosla reke i, kiedy spodnica opadala na ziemie, ona odwrocila sie plecami do Konrada. Obejrzala sie na niego przez ramie. Miala teraz na sobie tylko niebieska bluzke. Sciagnela ja powoli i upuscila. Nieraz juz widywal ja naga, ale to bylo dlan cos nowego. Zazwyczaj zrzucala z siebie ubranie pospiesznie, nigdy nie robila tego tak wyzywajaco. Obrocila sie bardzo powoli przodem do Konrada. Nie liczac srebrnego naszyjnika, paska i bransolet na przegubach i kostkach nog, byla zupelnie naga. Stala na rozstawionych nogach, rece oparla na biodrach. Konrad nigdy nie mogl sie nadziwic bieli smuklego ciala Elyssy. Te biel podkreslaly jeszcze bardziej krucza czern wlosow i roz sutek. Oblizal suche wargi i zbaranialy gapil sie na dziewczyne. 33 -Idziemy sie kapac? - baknal.Pokrecila glowa. Uniosla prawa reke i przywolala go skinieniem palca wskazujacego. Posluchal. Wstal i podszedl do niej. Elyssa uniosla druga reke i zaczela sciagac Konradowi z grzbietu obszarpana koszule. Rekaw zaczepil sie na jego prawej dloni, w ktorej trzymal skorzany sandal. Elyssa wyjela mu sandal z reki, odrzucila go, sciagnela do konca koszule i siegnela do postronka podtrzymujacego stare portki. Stali naprzeciwko siebie, patrzac jedno drugiemu w oczy. Oczy Elyssy byly tak ciemne, ze nie dalo sie odroznic teczowek od zrenic. Konradowi portki opadly do kostek. Byl bardziej nagi od Elyssy; nie mial na sobie ozdob. -Naprawde nie chcesz sie kapac? - wykrztusil. Przez nieprzenikniona dotad twarz Elyssy przemknal przelomy usmiech. -Czego innego chce - powiedziala i przysunela sie do niego. Konradowi dech zaparlo w piersiach, ze zdumienia i blogosci. Czesto sie dotykali, ale tylko przez przypadek albo podczas zabawy. Teraz bylo zupelnie inaczej. Objela go, a on polozyl dlonie na piersiach dziewczyny i jal je delikatnie gladzic. Przypomnialo mu sie, jak pierwszy raz dotknal niewiesciego ciala. Przed kilku laty Elyssa poprosila go, zeby nauczyl ja strzelac z luku. Stal za nia i pokazywal, jak trzymac luk i strzale, a paczkujace piersi dziewczyny napieraly mu na przedramie. Otarl sie o nia, zywiac nadzieje, ze tego nie zauwazy. Ale zauwazyla - i kiedy chcial sie odsunac, przywarla do niego, dajac tym do zrozumienia, ze maja przytulic mocniej. Potem czesto dochodzilo miedzy nimi do fizycznego kontaktu, czy to poprzez ubranie czy kiedy byli nadzy. Z poczatku nie przywiazywali do tego wiekszej wagi, ale z czasem to sie zmienilo. Pocalowali sie. Calowali sie juz wczesniej, ale nigdy w taki sposob. Do tej pory muskali sie tylko wargami na pozegnanie. Teraz ich usta zwarly sie ze soba zachlannie. Elyssa rozchylila wargi i Konrad poczul jej wilgotny jezyk. Otworzyl usta i wybiegl mu na spotkanie swoim. W slad za ustami zlaczyly sie ich ciala. Przywierali do siebie z calych sil, a i tego bylo im malo. Nagie cialo Elyssy wydawalo sie Konradowi goretsze od slonecznego zaru i nie wiedzial, czy to bicie jej serca czuje czy tez jemu serce tak wali. Oderwali sie od siebie zdyszani. Przez chwile patrzyli jedno na drugie bez slowa. Potem usmiechneli sie i osuneli na ziemie. Elyssa legla na swojej satynowej oponczy, Konrad polozyl sie na niej. Stali sie jednoscia. 34 Konrad lezal na wznak, wpatrzony w czyste, blekitne niebo; Elyssa przygladala sie mu, wsparta na lokciu. Zul zdzblo trawy i staral sie powstrzymac usmiech.Elyssa siegnela po lusterko, zlowila w nie promien slonca i puscila Konradowi w oczy zajaczka. Dlonia oslonil twarz przed oslepiajacym swiatlem, po czym przekrecil sie na bok. Porazony blaskiem lusterka nie widzial jej dobrze, ale wydalo mu sie, ze Elyssa patrzy na niego z wyrazem twarzy, ktorego nie potrafil nazwac. Potem zauwazyl, ze nie tylko ten wyraz twarzy jest mu nie znany. Niedawno widzial w lusterku swoja twarz z przyszlosci, teraz wydalo mu sie, ze patrzy na inna Elysse. Juz nie dziewczyne, lecz dojrzala kobiete. Twarz miala wykrzywiona, spojrzenie wrogie. I zobaczyl cos jeszcze. Cos gorszego... Odwrocil natychmiast glowe i zacisnal mocno powieki, ale bylo juz za pozno. Plomienna milosc przerodzila sie w slepa nienawisc. Raj terazniejszosci przerodzil sie w jutrzejsze pieklo. Konrad nie potrzebowal swoich oczu, zeby wejrzec w przyszlosc, nie potrzebowal posrebrzanego lusterka, zeby przewidziec, co bedzie. I bez nich wiedzial juz, ze pewnego dnia jego jedyna przyjaciolka zdradzi go i doprowadzi do zguby. ROZDZIAL CZWARTY Jedynym pewnikiem zycia jest smierc, i tu brutalni najezdzcy sie nie zawioda. Zyli, by umrzec - i musza umrzec.Dzisiaj umrzec musi kazdy i wszystko. Sprzymierzeniec obroci sie przeciwko sprzymierzencowi, i zwyciezcy stana sie ofiarami. Nie wolno dopuscic do bledu, ktory zostal popelniony dwa i pol tysiaca lat wczesniej. Tamtego dnia ostal sie jeden niedobitek, i przeoczenie owo opoznilo nastanie zblizajacego sie nieuchronnie Chaosu. Ten jedyny, ktory uszedl wowczas z zyciem, zwal sie Sigmar - Sigmar Mloto-dzierzca, pozniejszy zalozyciel Imperium... Zima Konrad wstawal zwykle przed switem, bo roboty mial huk i zeby sie z nia uwinac, musial wykorzystac kazda chwile dziennego swiatla. Latem, kiedy slonce dluzej wedruje po niebie, wstawal troche pozniej. Sypial nadal w oborze za karczma, na slomie przeznaczonej na pasze dla bydla. Dobrze chociaz, ze nie musial sie zywic trawa i sianem; wszystko inne, z dachem nad glowa wlacznie, dzielil ze zwierzetami. Obudzil sie przed chwila i lezal na plecach, przez dziury w dachu patrzac na jasniejace niebo. Myslal o tym, co w zeszlym roku uslyszal od Elyssy. 0 dziwnej reakcji jej ojca, kiedy wyszlo na jaw, ze czarny luk i strzaly zniknely. Czemu sie przestraszyl? Nie rozmawiali o tym wiecej i sam nie wiedzial, dlaczego mu sie to teraz przypomnialo. Ziewnal, usiadl i spojrzal w drugi kat obory, gdzie ukryl kolczan ze strzalami. Juz od kilku tygodni tam nie zagladal. Zlazl ze stryszku, przestawil drabine pod przeciwlegla sciane i wspial sie po niej az po kryty krokwiami dach. Podciagnal sie na jedna z belek i podczolgal sie po niej w strone spony, za ktora schowal kolczan. 36 Do tej pory, przez wszystkie te lata, po kazdym sprawdzeniu owijal bron w ten sam kawalek plotna, w ktorym dostal ja od Elyssy. Usiadl na belce i wyciagnal zawiniatko ze schowka.Zabieral sie juz do rozsuplywania ostatniego wezla, kiedy naraz znieruchomial i nastawil ucha, wytezyl wzrok... Zblizal sie jakis jezdziec. Elyssa? Ja rowniez ujrzal, lecz w oddali. Tym pierwszym jezdzcem byl ktos inny, ktos obcy. Niebezpieczny obcy... Zagrozenie musialo byc powazne, skoro Konrad nie tylko wyczul obecnosc przybysza, ale i widzial, co robi teraz Elyssa. Wyjezdzala wlasnie ze dworu, zeby spotkac sie z Konradem za rzeka. Jesli wybierze droge kolo karczmy, a na pewno to zrobi, natknie sie na nieznajomego. Nie bylo czasu do stracenia. Zbiegl na leb na szyje po drabinie i wypadl boczna furtka z obory. Nie musial sie rozgladac, wiedzial, ze jezdziec jest juz nie dalej jak sto jardow od karczmy, przy studni na majdanie posrodku wsi. Konrad puscil sie pedem po kocich lbach goscinca, ktory przez wyludniona wies prowadzil do dworu. W swojej wizji nie widzial momentu, w ktorym jezdziec przecina Elyssie droge, przypuszczal tylko, ze tak sie stanie. Ale teraz, kiedy znajdowal sie juz miedzy nimi, bedzie mogl zawczasu ostrzec dziewczyne i do spotkania nie dojdzie. Uslyszal przed soba stukot kopyt po kocich lbach. Kon Elyssy. Wierzchowca przybysza nie slyszal. Zbyt duza dzielila go oden odleglosc. Nie widzial go nawet swym normalnym prawym okiem. Elyssa byla juz blisko, przy pierwszych chatach na stoku za zakretem. Pokonal pedem ten zakret i zobaczyl ja, zobaczyl zwyczajnie. Na jego widok sciagnela cugle. -Wracaj! - zawolal z daleka, ale niezbyt glosno, zeby nie dotarlo to do uszu intruza. -Co sie stalo? Dopadl konia, chwycil go lewa reka za uzde i dopiero teraz uswiadomil sobie, ze trzyma pod pacha zawiniatko z kolczanem i piecioma czarnymi strzalami. Szarpnal leb zwierzecia, usilujac je zawrocic. -Musisz sie ukryc - wysapal zdyszany. Obejrzal sie przez ramie i... nicze go nie zobaczyl. Widzial zakret goscinca i chaty po obu jego stronach. Jezdzca nie bylo jeszcze w zasiegu wzroku i nie powinien sie pojawic wczesniej niz za pare sekund, ale Konrad nie umial przewidziec, skad sie go spodziewac. Zupelnie jakby zapadl sie pod ziemie. Nie zapadl sie, rzecz jasna, takie cuda sie nie zdarzaja, ale stanowilo to jeszcze jeden dowod, ze jest bardzo grozny - tak 37 samo bylo ze zwierzolakiem, tak samo z wataha wilkow, wtedy rowniez Konrada zawiodl jego dar.-Chodz! Elyssa o nic wiecej nie pytala, nie oponowala. W jego twarzy wyczytala niepokoj. Podala mu reke. Konrad skorzystal z oferowanej przez dziewczyne pomocy i wskoczyl na konia, sadowiac sie za jej plecami. Zawrocila wierzchowca i wbila piety w boki zwierzecia. Ruszyli galopem pod gore, ku murom dworu. Tetent podkutych kopyt niosl sie daleko w porannej ciszy. Konrad ogladal sie co chwila za siebie, ale nadal nic nie widzial, nic nie slyszal, nic nie wskazywalo, ze dzieje sie cos zlego. Sprobowal przypomniec sobie wizje, ktora mial w oborze. Samotny jezdziec, zakuty od stop do glow w brazowa zbroje, w ktorej odbijalo sie wschodzace slonce. Podobny pancerz rownie szczelnie okrywal konia. Dotarli do dworu. Most zwodzony byl opuszczony, drewniane wrota staly otworem, wjechali na dziedziniec. Dwor nie byl forteca. Most zwodzony stanowil wlasciwie dekoracje. Chociaz mozna go bylo podnosic, to sforsowanie waskiej fosy nie nastreczyloby zdeterminowanym napastnikom wiekszych trudnosci. Wrota szybko padlyby pod razami tarana, wyrabanie wylomu w murach tez nie zajeloby wiele czasu. Konrad nigdy jeszcze nie byl w obrebie murow posiadlosci. Wiekszosc wiesniakow nie miala tu wstepu. W tej chwili wolal przebywac tu niz na zewnatrz. Zeskoczyl z konia i skryl sie za jednym ze skrzydel wrot. Tymczasem Elyssa odprowadzila wierzchowca w glab dziedzinca, zeby tam go uwiazac. Jezdziec pojawil sie wreszcie w polu widzenia i zmierzal niespiesznie srodkiem waskiego goscinca ku dworowi. Jego wierzchowiec stapal bezglosnie po kocich lbach. Zblizal sie w kompletnej ciszy. Mozna by pomyslec, ze wytlumieniu ulegl caly swiat dzwiekow. Wioska rowniez przypominala wymarla. Nie zaszczekal tam pies, nie ryknela krowa, nie skrzypnely wrota stodoly. Nie dolecial ich krzyk ptaka od strony rzeki, ryk dzikiego zwierza z odleglego boru. -Kto to? - szepnela Elyssa, stajac u boku Konrada. -Nie wiem. - On rowniez znizyl glos. Rycerz byl za daleko, zeby ich uslyszec, ale Konrad bal sie macic te niesamowita cisze. -Zupelnie jak duch. Konrad wzdrygnal sie. Utrafila w sedno. Jezdziec i jego kon byli jak widma, bo przeciez zadne zyjace stworzenie nie potrafi sie poruszac bezglosnie. Mial przy sobie piec strzal, ale bez luku byly bezuzyteczne, A zreszta, gdyby nawet mial luk, to i tak nie odwazylby sie strzelac do tego jezdzca. Wyczuwal niebezpieczenstwo, ale coz mozna zwojowac strzala przeciwko nadprzyrodzonej istocie? -Zawolac ojca? Wezwac straze? Konrad pokrecil glowa. Nic by to nie dalo. 38 W miare jak przybysz sie zblizal, Konrad rozroznial coraz wiecej szczegolow. Jezdzca i konia okrywaly stanowiace komplet pancerze z polerowanych brazowych blach. Zbroja byla misternie kuta, helm zdobily skomplikowane wzory. Przylbica miala waziutka szczeline, przez ktora patrzyly na swiat ukryte za nia oczy - o ile byly tam jakies oczy.Mozna by pomyslec, ze jezdziec dosiada jakiegos fantastycznego zwierza o cielsku z lsniacego metalu. Leb konia, jesli to w ogole byl kon - bo czy jakikolwiek kon zdolalby udzwignac taka mase metalu, a do tego jeszcze zakutego w zbroje jezdzca? - chronil helm, z ktorego, tuz znad otworow na oczy, sterczaly dwa dlugie szpikulce. Podobna para szpikulcow wienczyla helm jezdzca, upodabniajac nieznajomego do rogatej bestii. Kolce wyrastaly rowniez z klykci rekawic, z nakolanek, trzewikow i nalokcic. Zbroja byla w kilku miejscach poobijana, tu wgieta, tam wybrzuszona, nosila slady stoczonych walk. Jezdziec trzymal okragla tarcze z brazu, z masywnym grotem posrodku. U boku zwisal mu miecz z brazowa rekojescia, ktora wystawala z pochwy z brazu. W dloni obleczonej w najezona szpikulcami rekawice dzierzyl pionowo dluga bojowa kopie, tez z brazu. -Czego on tu chce? - spytala szeptem Elyssa. Glowa zblizajacego sie jezdzca obracala sie wolno na boki. Nie z czujnosci, bo widac bylo, ze nie ma sie czego obawiac. Rozgladal sie, chlonac kazdy szczegol okolicy. Zatrzymal sie przed mostem zwodzonym i spojrzal na kryjowke Konrada i Elyssy. Nie mogl ich widziec, ale mimo to Konrad poczul na sobie jego wzrok - i odniosl wrazenie, ze obcy przybyl tu po niego, ze on jest jedyna przyczyna tego najscia. -Nie boje sie go - powiedziala Elyssa. W jej glosie nie bylo bunczucznosci. Naprawde sie nie bala, i to napawalo Konrada jeszcze wiekszym lekiem. Zrobila krok naprzod. Chwycil ja w ostatniej chwili i wciagnal za drewniane skrzydlo wiekowych wrot. -Chce z nim porozmawiac! - zaprotestowala. Zatkal jej dlonia usta. -Ale on nie chce rozmawiac z nami - wysyczal. - Nie po to tu przybyl. Szarpnela glowa, zeby uwolnic usta spod jego dloni. -Skad wiesz? Co ty w ogole wiesz?! Co moze wiedziec taki ciemny kmio tek?! Wlepil w nia zdumione spojrzenie, ale nie dlatego, ze urazily go jej slowa. Te puscil mimo uszu. Zrobil to, bo przez moment w jej ciemnych oczach zamigotal mu jakis rozblysk. Nie byl to rozblysk gniewu, nie mial nic wspolnego z ta chwila. Zobaczyl... Zobaczyl tam smierc. Prawdziwa smierc. Smierc Elyssy. 39 Na moment, na mgnienie oka, stal sie swiadkiem agonii Elyssy, ograbiania jej z istoty istnienia. Bylo to cos o wiele gorszego niz smierc, byla to zapasc w najglebsza otchlan skrajnej rozpaczy i deprawacji.Bezwiednie rozluznil uchwyt. Zupelnie jakby nie chcial dotykac Elyssy, z obawy, ze sie pobrudzi, ze jego rowniez to spotka. Zamknal oczy, w nadziei, ze wymaze w ten sposob z pamieci owa przelotna, lecz przerazajaca wizje - ale wiedzial juz, ze mu sie to nigdy nie uda. Byc moze wspomnienie tego, co ujrzal, zblaknie z czasem, ale pozostanie juz z nim na zawsze. Bedzie zylo, nawet po smierci Elyssy. Wyrwala mu sie i wybiegla przed wrota. Uslyszal, jak wola: -Czego tu chcesz? Kogo szukasz? Wyskoczyl za nia, dobywajac noza, by zaslonic dziewczyny wlasna piersia. Zdawal sobie sprawe, ze to pusty gest. Walka w obronie Elyssy, z rycerzem nie bedzie tak latwa, jak przed laty ze zwierzolakiem. Ale okazalo sie, ze do starcia nie dojdzie. Obcy zawrocil juz konia i zjezdzal powoli ze wzgorza. Zbroja klekotala na nim i poskrzypywala, podkowy konia stukaly na kocich lbach. W miejscu, gdzie przed chwila stal, dymila kupka konskiego lajna. A wiec nie byli duchami, pomyslal Konrad, obserwujac konia i jezdzca, znikajacych miedzy domami wyludnionej wioski. Odwrocil sie do Elyssy. Przybysz nie byl martwy, za to ona juz dlugo nie pozyje. Odjedzie. Nie mial pojecia, dokad pojdzie, ale nie mogl pozostac w wiosce ani chwili dluzej. Nosil sie z ta mysla juz od jakiegos czasu. Powodow mial po temu kilka, ale zadecydowaly wydarzenia dzisiejszego dnia. Bardzo rzadko do wioski przybywal ktos obcy. Nie lezala na szlaku handlowym ani przy glownym trakcie; rzeka, waska i zdradliwa, nie byla splawna. Nikt tedy nigdy nie przejezdzal. Czasem do wioski zachodzili ludzie, ktorzy mieli tu do zalatwienia jakis konkretny interes, ale i tych nie bylo wielu. Dzisiaj wszystko sie zmienilo. Rycerz nie byl gosciem, nie zostal. Przejechal przez wioske i wrocil po wlasnych sladach, tak jakby przybyl na przeszpiegi. Wszystko wskazywalo na to, ze jego wizyta przeszla zupelnie nie zauwazona, ze wiedza o niej tylko Konrad i Elyssa. Konrad sadzil, ze ludzie z wioski kryja sie przed obcym, i po odjezdzie brazowego rycerza wychyna z chat. Ale nic takiego nie nastapilo. Ten poranek niczym nie roznil sie od innych. Nie roznil sie dla mieszkancow wioski - ale dla Konrada owszem, i to bardzo. Po raz pierwszy, odkad pamietal, nie poszedl do lasu po drewno na opal dla karczmy - bo nie zamierzal juz do niej wracac. 40 Kolczan z piecioma strzalami zabral ze soba przez przypadek. Czy aby na pewno przez przypadek? To przybycie obcego sprawilo, ze nie odlozyl plociennego zawiniatka na miejsce; to przybycie obcego sklonilo go ostatecznie do opuszczenia wioski.Kolczan ze strzalami byl wlasciwie wszystkim, co posiadal, czego potrzebowal. Tych pare monet, ktore przez lata zarobil albo znalazl, juz dawno wykopal z kryjowki przy karczmie i przeniosl do innego schowka, pod drewniany most, gdzie trzymal luk i strzaly podarowane mu przez Elysse. -Nie wolno ci tu przebywac - odezwala sie Elyssa, kiedy rycerz zniknal im z oczu. Obejrzal sie lekliwie na dwor. Ani zywego ducha. Zupelnie inaczej wyobrazal sobie to miejsce. Myslal, ze na murach i u bramy stoja zbrojne straze, ze Elyssa, kiedy chce sie z nim spotkac, wymyka sie za mury jakims sekretnym przejsciem. A moze wartownicy tylko dzisiaj opuscili posterunki? Moze, podobnie jak mieszkancy wsi, ukryli sie ze strachu przed niesamowitym jezdzcem? Trudno powiedziec. Konrad niewiele wiedzial o Wilhelmie Kastringu i jego siedzibie, a Elyssa rzadko opowiadala mu o swoim ojcu i domu. Ale przypuszczal, ze Kastring, jako najwazniejsza osobistosc w calej wiosce, mieszka w fortecy. Az do dzisiaj mury i dwor za nimi ogladal tylko z daleka. Byla to najwieksza budowla, jaka kiedykolwiek widzial, wzniesiona calkowicie z kamienia. Nawet dach kryty byl dachowka, a nie gontem jak wiekszosc domostw we wsi. W obrebie murow stalo jeszcze kilka mniejszych budynkow i nawet najniepozorniejszy z nich byl murowany, o wiele solidniejszy od wiejskich chalup. -Juz sobie ide - burknal Konrad. Przed kilkoma minutami, podczas szamotaniny z Elyssa, upuscil kolczan na ziemie. Schylajac sie teraz po plocienne zawiniatko, zauwazyl, ze dziewczyna go obserwuje. -Pamietasz to? - spytal. Skinela glowa. -Ojciec cie zabije, kiedy sie dowie, ze to masz. -A skad sie dowie? Zmierzyl ja wzrokiem. Wydala mu sie taka sama jak zawsze. No, prawie taka sama. W swojej wizji sprzed kilku minut ujrzal ja martwa, a nawet gorzej niz martwa. Przypomnialo mu sie, ze w zeszlym roku mial widzenie, w ktorym zobaczyl, jak bedzie wygladala w przyszlosci - kiedy go zdradzi. Te dwa obrazy wykluczaly sie wzajemnie. Elyssa nie mogla przeciez umrzec, a jednoczesnie sie postarzec. Tak czy owak zdradzic go mogla, ale nie bylaby to zdrada tak trywialna, jak oskarzenie go przed ojcem o kradziez zdobionego dziwnym godlem kolczanu z kilkoma strzalami. 41 Konrad nie mogl ufac nikomu ani niczemu, nawet wlasnym przeczuciom. I dlatego musial odejsc, chociaz nie ucieknie w ten sposob przed swoimi zmyslami.Nie doczekal sie odpowiedzi Elyssy. Odwrocil sie, wyszedl za drewniana brame, minal most zwodzony i zaczal schodzic do lezacej w dole wioski. Dotrze goscincem do mostu na rzece. Za mostem zaczynala sie droga biegnaca przez las. Byla gruntowa, ale gdzies musiala prowadzic. Nie patrzyl za siebie. Po kilku sekundach uslyszal tetent konia podazajacej za nim Elyssy. Zachowywala spory dystans, pewnie dlatego, zeby nikt nie pomyslal, ze sa razem. Czy jednak byli razem? Wioska zaczynala sie wreszcie budzic do zycia. Otwierano drzwi i okna, w obejsciach krzatali sie ludzie. Przez stojace otworem wrota obor wypedzali na pastwiska stada bydla. Slonce stalo wysoko, i zagrozenie ze strony lesnych drapieznikow nie bylo juz tak wielkie. Bydlo i owce mogly sie pasc stosunkowo bezpiecznie pod czujnym okiem pasterzy. Konrad minal cicha jeszcze karczme. Tam najpozniej we wsi kladziono sie spac, najpozniej zdmuchiwano swiece i olejowe lampki, i najpozniej wstawano. Znalazlszy sie nad rzeka, zszedl pod most i zabral ze schowka luk, strzaly i pieniadze. Kiedy dotarli do miejsca, w ktorym sie zwykle spotykali, Elyssa zsiadla z konia i rozpostarla na ziemi oponcze. Konrad usiadl nieopodal. Tylko w jednym celu zwykl dzielic oponcze z Elyssa. A dzisiejszy dzien nie byl po temu odpowiedni. -Nie mam dla ciebie nic do jedzenia - odezwala sie. - Kucharz gdzies przepadl. Od wczoraj nikt go nie widzial. Ojciec jest bardzo zly i wybrzydza na wszystkie posilki, jakie mu podaja. Konrad czesto widywal kucharza kupujacego prowiant we wsi. Byl to czlowiek o osobliwej powierzchownosci, bardzo niski i kraglutki. Konrad dopiero niedawno odkryl, skad ten dziwny wyglad: kucharz byl halflingiem, jedynym nie czlowiekiem w wiosce. -Kim on byl? - spytala po chwili Elyssa, i nie ulegalo watpliwosci, ze nie ma na mysli dworskiego kucharza. -Sam mialem cie o to zapytac. -Moze bysmy sie dowiedzieli, gdybys pozwolil mi z nim porozmawiac. -Myslisz, ze by ci sie przedstawil? Elyssa wzruszyla ramionami. -Przepraszam za to, co powiedzialam. Wcale tak nie mysle. Nie jestes ciem nym kmiotkiem. Zerknal na nia z ukosa i napotkal jej wzrok. Oczy miala ciemne i enigmatyczne jak zawsze, ale pelne zycia, nie smierci. -Chyba zebys byl! 42 Chwycil ja za stope i pociagnal. Upadla na wznak. Rozesmieli sie oboje i w jednej chwili runal wyrosly miedzy nimi mur. Znowu byli przyjaciolmi, takimi jak zawsze.-Wychodze za maz - oznajmila Elyssa, siadajac. -Co? -Dobrze slyszales. Wychodze za maz. Postanowiono o tym juz jakis czas temu, ale nie mowilam ci, bo sama nie chcialam o tym myslec. -Za kogo? -Za znajomego mojego ojca. Z Ferlangen. Za pana Ferlangen. Konrad slyszal te nazwe. Ferlangen, o ile sie orientowal, bylo najblizszym miasteczkiem, ale nie wiedzial jak daleko, ani w jakim kierunku lezy. -Wyglada wiec na to - ciagnela Elyssa - ze zobacze w koncu kawalek swiata. Byl przekonany, ze Elyssa wie o jego zamiarze odejscia, bo czesto o tym rozmawiali. Sama go do tego namawiala, mowiac, ze na jego miejscu bez wahania opuscilaby wioske. Nie ma rodziny, argumentowala, nic go tutaj nie trzyma. Nic nikomu nie jest winien. Co tu jeszcze robi? Gdyby ona byla mezczyzna, dawno juz ruszylaby w swiat. Jesli tego dotad nie zrobila, to tylko dlatego, ze jest dziewczyna i ze jest kim jest. Teraz, kiedy postanowil nieodwolalnie pojsc za rada Elyssy, nie mogl sie zdecydowac, czy powiedziec jej o swojej decyzji. Bal sie, ze zacznie mu to odradzac. Podsunela mu ten pomysl, kiedy wiadomo bylo, ze nie ma szans na jego realizacje. Podejrzewal, ze chciala przelac na niego wlasne ambicje. Ale znal jej zmiennosc - i sile perswazji. -Widzialas go juz? - spytal. Pokrecila glowa. -Wiesz cos o nim? -Jest stary, ma prawie czterdziesci lat. Ale bogaty, bardzo bogaty. - Wzru szyla ramionami. - Dziewczyna nie moze miec wszystkiego. - Odwrocila glo we i troche ciszej powtorzyla: - Dziewczyna nie moze miec wszystkiego. -Musisz go poslubic? Spojrzala na Konrada. -Czy slonce musi wstawac co rano? Wstaje i juz. Nie ma wyboru. Musze poslubic Otto Krieshmiera. Nie mam wyboru. -A chcesz? -To, czy chce, nie ma zadnego znaczenia. -To niesprawiedliwe. Elyssa najpierw sie usmiechnela, a potem rozesmiala w glos i zanosila sie smiechem prawie przez minute. W koncu sie opanowala. Jedwabna chusteczka 43 otarla lzy z kacikow oczu. Trudno bylo stwierdzic, czy plakala ze smiechu czy ze smutku.-Niesprawiedliwe? - prychnela. - I ty mowisz o sprawiedliwosci? Wez swoje zycie. Czy los sprawiedliwie cie potraktowal? No? Nie ma na tym swiecie sprawiedliwosci, Konradzie. Ona nie istnieje. Myslalam, ze juz to odkryles. Ile lat uplynelo od dnia, w ktorym ocaliles mi zycie. Piec? Szesc? Moze pisane mi bylo wtedy umrzec. Kazdy dzien od tamtego czasu traktowalam jako dany mi w prezencie. Nie uskarzam sie. Nawet gdybym jutro umarla, bylabym wdzieczna za te darowane mi dzieki tobie dni. Mowiac te slowa, ujela Konrada za reke. Po raz pierwszy, odkad sie poznali, palce miala zimne, lodowato zimne. Jakby juz nie zyla... -Co sie stalo? - spytala, spogladajac na niego. -Nic - mruknal, sciskajac jej zimna dlon. Klamal, i oboje to wiedzieli. Przemknelo mu przez mysl, zeby ja poprosic, by z nim poszla. Lzej by mu bylo na duszy, gdyby uciekli razem, gdyby mial przy sobie te jedyna osobe, na ktorej mu zalezalo, jedyna osobe, z ktora nie chcial sie rozstawac. Ale paradoksalnie to ona byla glowna przyczyna jego odejscia. Bowiem nie uciekal z wioski, uciekal od Elyssy. Nie mogl przymykac oczu na wizje, ktorej doswiadczyl. Zabierajac Elysse ze soba, nie zmienilby tego, czego byl swiadkiem, nie zdolalby jej ocalic. Moze Elyssa miala racje. Smierc byla jej pisana. Ratujac dziewczyne przed zwierzolakiem, odsunal tylko troche w czasie to, co nieuchronne. Przed przeznaczeniem nie ma ucieczki. -Nie wiem, dlaczego, ale mam dziwne uczucie, ze jezdziec, ktorego widzielismy, to moj przyszly malzonek - powiedziala nagle Elyssa. - Chyba dlatego chcialam z nim porozmawiac. Wydalo mi sie, ze go znam albo wkrotce poznam. Wyobrazilam sobie, ze przybyl porwac mnie przed slubem. -Przeciez sama powiedzialas, ze jest jak duch. -No tak, ale komus, kto ma prawie czterdziesci lat, niewiele juz zostalo zycia. - Rozesmiala sie z przymusem. Konrad myslal o jezdzcu. Elyssa miala racje. Z poczatku przybysz przypominal ducha, sunacego w ciszy przez wies na widmowym koniu - i bylo tak dopoty, dopoki jego wierzchowiec nie dowiodl, ze jest istota z krwi i kosci. Musialo im sie cos przywidziec, to ich wyobraznia obdarzyla brazowego rycerza szczegolnymi cechami. I ta cisza, w jakiej jechal, tez byla zludzeniem, po prostu z przerazenia stracili sluch. W kazdym razie Konrad wolal przyjac takie wytlumaczenie. Rzadko sie zdarzalo, zeby do wioski zawital jezdziec ze swiata zewnetrznego, swiata, do ktorego on wkrotce wy wedruje. Wolal nie ruszac w droge z przeswiadczeniem, ze ten ze- 44 wnetrzny swiat rozni sie tak dramatycznie od jego zacisznej, bezpiecznej doliny, ze zycie tam nie jest wcale takie proste i zwyczajne jak tutaj.-A zatem kim on byl? - spytala Elyssa. -Kto go tam wie? Moze zabladzil. Nikt tu nie zaglada bez powodu. Dla niego takim powodem moglo byc zmylenie drogi. Elyssa nie wygladala na przekonana. -Dojechal do dworu - ciagnal Konrad - zorientowal sie, ze tamtedy nie przejedzie, i zawrocil. Konrad sam w to nie wierzyl, watpil wiec, ze Elyssa uzna jego rozumowanie. Spojrzala na slonce. Wzeszlo dopiero przed godzina, ale stalo juz wysoko na bezchmurnym niebie i mocno przygrzewalo. Rozpiela kilka gornych guziczkow bluzki. -Wiesz, co jest jutro? - spytala. Znali sie juz tyle lat, a on jeszcze nie przywykl do latwosci, z jaka Elyssa przeskakuje z tematu na temat. Dla niego kolejne dni niewiele sie od siebie roznily. Bywalo, ze nie wiedzial nawet, jaki aktualnie jest miesiac. -Festag - baknal niepewnie. -Nie chodzilo mi o dzien tygodnia. Zreszta sie pomyliles. Jutro bedzie Bac-kertag. Osiemnasty Sigmarzeita, pierwszy dzien lata! -Aha. -Widze, ze ani cie to ziebi, ani grzeje. Mam racje? Konrad rozrzucil szeroko ramiona, jakby chcial objac caly swiat. -Przeciez mamy juz lato - powiedzial. - Od paru tygodni zar leje sie z nieba. Jakze mozna poznac poczatek lata? Przeciez lato nie zaczyna sie kazdego roku dokladnie tego samego dnia. Ludzie usilowali narzucic porom roku swoja wole, ale jakos nigdy im to nie wychodzilo. Czasami wiosna bylo upalniej niz latem, a jesienia chlodniej niz zima. Natura nie dawala sie ujarzmic. Klimatu nie sposob ujac w sztywne ramki, to nie odmiany zboz, ktore mozna uprawiac na osobnych poletkach. Elyssa potrzasnela z politowaniem glowa, dochodzac do wniosku, ze z Konradem nie warto dyskutowac. -A co wazniejsze - podjela -jutro przypada Swieto Sigmara. -Aha - mruknal znowu. Wiele razy slyszal imie Sigmara. Z poczatku bylo to tylko imie, na ktore zaklinali sie ludzie w karczmie. "Na Sigmara!", przysiegali. Nic ono Konradowi nie mowilo. Pozniej dowiedzial sie, ze dziwna budowla w samym sercu wsi to swiatynia Sigmara. Jeszcze pozniej wpadlo mu w ucho, ze Sigmar polozyl podobno podwaliny pod Imperium, ale Konrad nie przywiazywal do tego wielkiej wagi. Nie 45 slyszal o zadnym Imperium, nie wiedzial, gdzie ono jest. Dopiero od Elyssy dowiedzial sie, ze wioska lezy w granicach Imperium - Elyssa byla zrodlem wiekszosci informacji, jakie posiadal.-Cala wioska zbiera sie jutro w swiatyni - powiedziala Elyssa. - Biedni i bogaci beda sie ramie w ramie modlic i oddawac mu czesc. Wszyscy, tylko nie ty, Konradzie. Dlaczego? Nie wierzysz, ze Sigmar jest bogiem? Konrad wzruszyl ramionami. Nie jego sprawa, co robia wiesniacy. Branden-heimerowie ani razu nie zabrali go ze soba do swiatyni, kiedy byl maly, i nigdy sie nie zastanawial nad ich wierzeniami. -A moze ty czcisz kogos innego? - ciagnela Elyssa. - Na przyklad Ulry- ka? Znowu obojetnie wzruszyl ramionami. Pierwszy raz slyszal to imie. -Albo moze oddajesz czesc innym bogom, mrocznym bogom? -Komu? - zniecierpliwil sie Konrad. - O czym ty mowisz? -Sama nie wiem - przyznala. - Slysze czasami, jak ojciec wspomina o innych bogach. Nie pamietam ich imion. Ale widac, ze niechetnie je wymawia, zupelnie jakby sie bal. Tak przestraszonego widzialam go tylko wtedy, kiedy rozpytywal, gdzie jest bron, ktora ci dalam. - Na to wspomnienie przygryzla dolna warge. - Myslalam, ze moze tobie cos wiadomo o mrocznych bogach. -Skad ci to przyszlo do glowy, skoro ja nawet nie wiem, kto to jest Sigmar. Ciemny kmiotek ze mnie, zapomnialas? Tym razem to Elyssa pociagnela Konrada za noge i przewrocila. Kiedy usiadl, wstala. -A wiec nie bedzie cie jutro w swiatyni? - spytala. -Nie - odparl, rowniez podnoszac sie z ziemi. Elyssa podeszla do konia. Podstawil jej koszyczek z dloni. Patrzyli przez chwile na siebie. Wzrok Elyssy przesuwal sie z jednego oka Konrada na drugie. Od dawna tego nie robila. Potem postawila stope na jego splecionych palcach i wspiela sie na siodlo. Znowu spojrzeli sobie w oczy. Nie odzywali sie, bo nie bylo o czym mowic. Wiedzieli oboje, ze widza sie po raz ostatni. Elyssa sadzila, ze to ich ostatnie spotkanie, bo on odchodzi i juz nie wroci; ale Konrad wiedzial, ze nie zobacza sie wiecej, bo ona wkrotce umrze. Patrzyli na siebie w milczeniu. Slowa by tu nie wystarczyly. Elyssa usmiechnela sie przelomie; Konrad skinal glowa. To bylo ich cale pozegnanie. Odprowadzal ja wzrokiem, dopoki nie przejechala przez most i nie zniknela mu z oczu miedzy zabudowaniami wioski. Nie obejrzala sie ani razu. ROZDZIAL PIATY Ten jedyny, ktory uszedl wowczas z zyciem, zwal sie Sigmar - Sigmar Mloto-dzierzca, pozniejszy zalozyciel Imperium.Pod koniec tego dnia pole bitwy rowniez opusci tylko jeden jedyny pozostaly przy zyciu, nawet nie drasniety jej uczestnik. I tym razem stanie sie tak, jak stac sie powinno. Owym jedynym ocalalym bedzie ten, ktory kontemplowal teraz scenerie nadciagajacej rzezi, ten ktory intrygowal i knul, by doprowadzic do nadejscia tego przeswietnego dnia, ten ktorego krecia robota skonczy sie dopiero wowczas, kiedy jego dotychczasowi sprzymierzency co do jednego legna trupem na krwawym pobojowisku posrod swoich niedawnych przeciwnikow, ktorych pokonali i wyrzneli wpien. Nie byl juz czlowiekiem, ale nie stal sie jeszcze Demonem - choc przewodzil jednym i drugim - a po dzisiejszym nieuchronnym tryumfie nagrodzony zostanie najwyzsza godnoscia w panteonie Chaosu. Delektujac sie mysla o absolutnym zwyciestwie i calkowitym unicestwieniu, patrzyl na wioske, rozpostarta u jego stop niczym gotowa do zlozenia ofiara, i usmiechal sie. W usmiechu tym nie bylo sladu zatraconego dawno czlowieczenstwa. Ludzie z wioski w dolinie czcili Sigmarajak boga i w tym dniu obchodzili jego swieto. Moga zanosic modly do swojego Sigmar a. On ich nie ocali. Nic ich nie ocali... Ale Konrad nie odszedl. Nie potrafil. Nie bardzo wiedzial, jak. Gruntowa droga prowadzila na poludnie. Stanowila glowne polaczenie wioski ze swiatem zewnetrznym, ale on nia nie pomaszerowal. Przez cale swoje zycie ani razu nie wychylil nosa z doliny. Nie oddalil sie od wioski dalej niz na dwie mile. Teraz stwierdzal, ze nie tak latwo zrobic ten pierwszy krok w nieznane. 47 Gdyby Elyssa poprosila go, zeby z nia wrocil, uczynilby to z ochota. Nie poprosila. Mial wrazenie, ze rada byla z jego odejscia, ze chciala sie go pozbyc.Ludzil sie jeszcze, ze przyjdzie po niego, i zawlecze za kark do karczmy, zniecierpliwiony Adolf Brandenheimer albo ktores z jego spasionych bachorow, ale nikt sie nie zjawial. Siedzial juz tak pare godzin i patrzyl na wioske, gdzie zycie toczylo sie utartym torem. Nikt tam nie zauwazyl nawet jego nieobecnosci. Nie byl nikomu potrzebny, nikt za nim nie tesknil. Za to on tesknil juz za wioska, tesknil za karczma. Kazdy dzien zycia uplywal mu dotad jednako, na wciaz tych samych powtarzanych w kolko zajeciach. Tak przywykl do swojskiej monotonii tego kieratu, ze bez niej czul sie zagubiony i bardziej niz zwykle samotny. Wielkim wysilkiem woli zrywal teraz z ta rutyna. Udalo mu sie stlumic jakis wewnetrzny nakaz, ktory kazal mu nazbierac w lesie chrustu i wracac z nim do karczmy. Z jednej strony korcilo go, zeby zachowywac sie dalej tak, jakby ten dzien niczym nie roznil sie od innych, z drugiej pragnal stad odejsc, ruszyc w droge, tak jak postanowil. Rozdarty miedzy tymi dwoma przeciwstawnymi impulsami nie robil nic. Siedzial nieruchomo i tylko jego cien przesuwal sie w miare uplywu dnia. Kiedy poczul pragnienie, napil sie wody z rzeki. Kiedy zglodnial, zignorowal to. Od urodzenia czesciej byl glodny niz syty. Czekal, choc sam nie wiedzial na co. Chyba na jakas motywacje, na jakas zewnetrzna sile, ktora zmusi go do podjecia meskiej decyzji. Cale zycie uplywalo mu na czekaniu, bo wiedzial, ze pewnego dnia wydarzy sie cos szczegolnego, cos co calkowicie zmieni jego dotychczasowa beznadziejna egzystencje. Teraz ten dzien nadszedl, a on bal sie wyjsc naprzeciw nieznanej przyszlosci. Im dluzej pozostawal poza wioska, tym bardziej malalo prawdopodobienstwo, ze tam wroci. Siedzial niezdecydowany, a tymczasem czas plynal, ubywalo dnia. Powinien ruszac, poki byla jeszcze szansa, ze dotrze do sasiedniej wsi przed zmierzchem. Nie mial pojecia, jak daleko jest do najblizszej osady - ale na pewno dzielil go od niej bor, mroczny bor i wszelkie czajace sie w nim niebezpieczenstwa. Mial do pokonania wiele mil, cale godziny marszu w mrokach kniei. A on wciaz nie ruszal, odwlekal to, co nieuchronne, o jeszcze jedna minute, jeszcze jedna godzine... Jesli zmitrezy kolejna godzine, bedzie za pozno. Slonce chylilo sie juz ku zachodowi, wkrotce zacznie szarzec. Ciemnosci oznaczaly niebezpieczenstwo. W ciemnosciach dar jasnowidzenia nie zapewni mu tych kilku dodatkowych sekund, sekund na wage przetrwania. 48 Nie widzac celu, nie bedzie mogl wystrzelic z luku. Po zapadnieciu zmroku bor ozywa, a nocne stworzenia widza w nocy jak w dzien. Ciemnosc to ich sprzymierzeniec, a dla niego wrog.Teraz albo nigdy. A "nigdy" nie wchodzi w rachube, bo takie jest jego przeznaczenie. Tak samo, jak widzial przyszlosc, tak wiedzial juz teraz, ze pisane mu inne zycie. Wstal i po raz ostatni spojrzal na wioske. Ogarnal jeszcze raz wzrokiem strzechy chalup ciagnacych sie szpalerem wzdluz goscinca, mlyn wodny w gorze rzeki, pola uprawne, pastwiska z pasacymi sie na nich zwierzetami, stodoly i obejscia, swiatynie Sigmara, nawet karczme, a na koniec mury dworu, za ktorymi przebywala teraz Elyssa. Odwrocil sie na piecie i wydluzonym krokiem ruszyl przed siebie. Zamiast wybrac gruntowa droge, od razu wszedl do lasu. Lepiej czul sie wsrod drzew niz na wyboistym, pelnym dziur szlaku. W lesie bylo o wiele ciemniej niz na otwartej przestrzeni, ale on znal tu kazdy korzen, kazdy krzak, kazda galaz i kazdy pien drzewa. Na pamiec przedzieral sie przez gestniejace zarosla, zdajac sie na instynkty. Im glebiej sie szlo w las, tym wiecej mozna bylo napotkac chorych drzew atakowanych przez grzyb i trujace rosliny. Z roku na rok infekcja rozprzestrzeniala sie coraz szybciej, ogarniajac wielkie polacie kniei. Nie uszedl daleko. Do zmroku pozostala tylko godzina, a kiedy zapadnie noc, dalszy marsz stanie sie niebezpieczny. Zatrzymal sie pod ogromnym drzewem, ktore dobrze znal. Z jego pnia, pietnascie stop nad ziemia, ziala waska szczelina. Wspial sie tam kiedys i, zajrzawszy w nia, odkryl duza dziuple nadajaca sie idealnie na kryjowke. Nie on pierwszy doszedl do takiego wniosku. Na dnie dziupli lezalo pierze i resztki szkieletu. Jakis ptak musial tu sobie kiedys urzadzic gniazdo. I nie byl to bynajmniej maly drapieznik, bo niektore kosci mialy ponad stope dlugosci. Co to za ptak, ani czyje to kosci, wolal nie dochodzic. Wrzucil przez szczeline kamyk, zeby sie upewnic, czy czasem nie zadomowilo sie tam jakies inne stworzenie. Nie odpowiedzial mu zaden pisk, skrzek, warkot ani syk. Trzymajac w zebach noz, zaczal piac sie w gore. Brak galezi, ktore moglyby mu ulatwic wspinaczke, podwyzszal walory kryjowki. Objal pien jedna reka i, biorac noz w druga, zajrzal do dziupli. Niczego nie zobaczyl. A co wazniejsze, chyba nic wewnatrz nie zobaczylo jego. Wsunal w szczeline reke i kilkakrotnie dzgnal nozem na oslep, ale ostrze nie napotkalo zadnego oporu. Zesliznal sie po pniu na dol, zabral z ziemi luk, strzaly i plocienne zawiniatko, po czym wspial sie z powrotem na drzewo i przecisnal przez szczeline do dziupli. Przyszlo mu to z wiekszym trudem niz za pierwszym razem; zmeznial od tamtego czasu. 49 Kosci i pierze nadal zascielaly dno, ale nie smierdzialo tu gorzej niz w oborze, w ktorej do tej pory sypial. Spedzi tutaj noc.Stracil ten dzien, ale postanowil sobie, ze nastepnego juz tak nie zmarnuje. Jutro skoro swit na dobre rozpocznie swoja wedrowke. Nigdy jeszcze nie prze-prozniaczyl tak calego dnia, a przeciez czul sie bardziej niz zwykle wyczerpany. Przez waska szczeline patrzyl, jak zapada zmrok. W kniei nawet za dnia bylo niesamowicie, a teraz, w gestniejacych ciemnosciach, drzewa zdawaly sie poruszac - ich galezie przywodzily na mysl konczyny, a kazdy pien przypominal tulow. Elyssa nazwala kiedys bor Lasem Cieni. Ciekaw byl, jak daleko ciagna sie te drzewa i ten cien. Nigdy nie zapuscil sie dalej niz na szczyt stromego wzgorza. Ziewnal. Kto wie, moze w nocy drzewa rzeczywiscie budza sie do zycia. Moze ciemnosci sa czyms w rodzaju magicznego zaklecia, ktore opada na caly bor i go ozywia. Moze najstraszniejsze nocne stworzenia sa wlasnie ozywionymi drzewami. Moze, nieswiadomy niebezpieczenstwa, wszedl w pulapke, ktora jest to drzewo. A dziupla to zoladek miesozernej rosliny. Zascielajace ja kosci i piora to nie-strawione resztki dawnych posilkow, wszystko co pozostalo ze stworzen, ktore jak on szukaly tu schronienia. Usmiechnal sie. To tylko urojenia spowodowane wyczerpaniem. A chocby tak w istocie bylo, czul sie zbyt zmeczony, by uciekac. Dygotal z zimna. W oborze, w ktorej dotad sypial, moglby sie zagrzebac w slome. Tutaj tego nie mial. Nie bylo nawet gdzie rozprostowac nog. Siedzial z kolanami pod broda. Mimo tych niewygod, sen szybko go zmorzyl. Nie byl to spokojny sen. Dreczyly go koszmary straszniejsze niz kiedykolwiek dotad. Snilo mu sie, ze w lesie roi sie od dziwacznych, odrazajacych stworow, istot tak pokracznych, ze najbardziej zdeformowany i obrzydliwy zwierzolak byl przy nich jak nowo narodzone jagnie. Ocknawszy sie, stwierdzil, ze nie byl to tylko koszmarny sen. Snila mu sie rzeczywistosc... Obudzily go jakies glosy. Ten pierwszy pojedynczy, odlegly. Po paru sekundach uslyszal nastepny, blizszy. I jeszcze jeden, jeszcze blizszy. Kroki, tupot setek nog tratujacych zarosla. Bylo ich coraz wiecej, caly las rozbrzmiewal juz odglosami ciezkich krokow. Trwala jeszcze noc. Na zewnatrz bylo tak samo ciemno jak w dziupli, w ktorej sie schronil, i nic nie widzial. Ale przypominalo to przemarsz calej armii. Ziemia drzala, a jej wibracje przenosily sie na drzewa. Szli powoli, gesto rosnace drzewa spowalnialy marsz. 50 Slychac bylo poskrzypywanie pancerzy, szczek oreza, parskanie zwierzat oraz glosy. Slowa wypowiadane w jezyku, ktorego nie rozumial, a wiec przez mieszkancow odleglych krain.I sadzac po tych dzwiekach, po brzmieniu obcego jezyka, istoty, ktore slyszal, nie mogly byc ludzmi. Co sie dzieje? Nie ulegalo watpliwosci, ze te nieludzkie legiony zmierzaja do wioski. Nie smial sie poruszyc, z obawy, ze zdradzi go najmniejszy ruch. Siedzial wiec jak skamienialy, czekajac az przeciagna owe obce kohorty. Mial wrazenie, ze uplynela wiecznosc, zanim ostatni maruder przeszedl pod drzewem. I nie tylko pod drzewem. Kiedy swiatlo brzasku zaczelo sie przesaczac przez listowie koron drzew, Konradowi wydalo sie, ze cos mu mignelo przed oczami na wysokosci dziupli - okolo pietnastu stop nad ziemia! Uznal to jednak za omam spowodowany gra swiatla. Zadna zywa istota nie mogla byc tak wysoka. Jesli rzeczywiscie cos zobaczyl, to pewnie byl to grot wloczni albo lancy. Choc dziwna armia juz przeszla, cisza nie powrocila, ani nie opustoszal las. Wyczuwal obecnosc przybyszow w odleglosci kilkuset jardow. Zatrzymali sie na skraju boru, chroniac sie w cieniach przed promieniami wschodzacego slonca. Niczego nie widzial, niczego poza tamtym wyimaginowanym mignieciem czegos w otworze dziupli, ale w istotach, ktore tedy przed chwila przechodzily, bylo cos, co Konradowi przypominalo zwierzolaki. Moze sprawila to roztaczajaca sie wokol nich won, ohydny smrod, charakterystyczny dla tych kreatur. Ale bor nie mogl chyba byc pelen zwierzolakow, calej ich armii - armii w doslownym znaczeniu, z orezem i w zbrojach? Jednak nic innego nie przychodzilo mu do glowy. Tylko takie wyjasnienie mialo sens. W tym momencie setki dzikich slepi patrza pewnie pozadliwie na doline i pograzona we snie wioske. Samotny zwierzolak o brzasku czmychal przewaznie do lasu i zaszywal sie gleboko w lesnych ostepach. Ale w gromadzie nie bali sie swiatla. Skrzykneli sie pewnie, zeby napasc na wioske. To bylo jedyne w miare rozsadne wytlumaczenie tak licznej ich tutaj obecnosci. W pierwszej chwili Konradowi przemknelo przez mysl, zeby ostrzec mieszkancow wsi. Ale zaraz uswiadomil sobie, ze nie sposob sie tam przedrzec. Droge zagradzal kordon wynaturzonych kreatur. Zreszta,, dlaczego mialby ich ostrzegac? Czy ktorys z wiesniakow cos kiedys dla niego zrobil? Jego los nigdy ich nie obchodzil, czemu wiec on mialby sie przejmowac ich losem? Wyjatek uczynil kiedys dla Elyssy. Ale, ratujac przed laty zycie dziewczynie, dzialal instynktownie. Pospieszyl jej z pomoca jak czlowiek czlowiekowi, solidarnie stawili czolo stworowi, ktory 51 ja zaatakowal. Te sama solidarnosc odczuwal teraz wobec mieszkancow wsi. Byli mu blizsi od istot gotujacych sie do szturmu na ich obejscia.Lecz tym razem ani myslal dzialac bez zastanowienia. Nie mial do czynienia z jednym zwierzolakiem, nie bylo tu miejsca na brawure. Wtedy nie mial czasu do namyslu, za to mial pewna szanse. Teraz szans nie mial zadnych. A nie bylo sensu dac sie zabic dla beznadziejnej sprawy. Co tam beznadziejnej, dla jakiejkolwiek sprawy. Poswiecilby sie tylko dla Elyssy. Juz raz ocalil jej zycie, ale nie zdola zrobic tego ponownie. Widzial ja martwa. I ta wizja sklonila go ostatecznie do opuszczenia wioski. Dzieki temu znajdowal sie teraz poza pierscieniem zadnych krwi zwierzolakow - czy kim tam byly te istoty. Nie mogl nic zrobic. Dla nikogo z wyjatkiem siebie. Siedzial w dziupli, dopoki zupelnie sie nie rozwidnilo, zachodzac w glowe, jakby tu sie chylkiem oddalic. Na razie czul sie w dziupli bezpieczny. Nie zostal zauwazony, kiedy obok przeciagaly kohorty stworow. Kiedy beda wracaly, moze miec mniej szczescia. Wykryty, znalazlby sie w potrzasku. Teraz, kiedy mial bestie za plecami, nadarzala sie wymarzona i byc moze jedyna sposobnosc do ucieczki. Wyjrzal ostroznie z dziupli. Wokol tylko drzewa. Ani sladu czyjejs obecnosci, nawet od strony wioski - gesto rosnace drzewa zaslanialy przyczajone tam zwierzolaki. Przez szpare w pniu drzewa wysunal najpierw luk, a potem owiniety w plotno kolczan z piecioma czarnymi strzalami. Pozostale strzaly, te ktore Elyssa dala mu pozniej, nosil zawsze luzem. Wspinanie sie na drzewo z krepujaca ruchy bronia bylo trudne, zlazenie z nia na dol wcale nie latwiejsze. Mogl zrzucic luk i strzaly, bal sie jednak, ze zdradzi go halas, jakiego narobia, spadajac. W koncu dotknal stopa ziemi. Przez dluzsza chwile przywieral do pnia, upewniajac sie, ze nie zostal zauwazony. Musi byc podwojnie czujny. Bliskosc nieludzkich istot i perspektywa wedrowki przez rejony lasu, w ktore dotad sie nie zapuszczal, sprawialy, ze nerwy mial napiete jak postronki. Odwinal z plotna kolczan i wsunal wen reszte strzal. Przyzwyczail sie juz do tych nowszych, ale porownawszy je teraz z piecioma oryginalnymi, zuwazyl kolosalna roznice. Czarne strzaly stanowily dziela sztuki wypracowane przez mistrza w swoim rzemiosle. Te drugie byly tylko strzalami. Wepchnawszy plotno za pazuche kubraka, zeby nie pozostawic po sobie zadnych sladow, Konrad przewiesil czarny kolczan na skos przez plecy. Nie przymierzal go dotad, okazalo sie jednak, ze pasuje jak ulal i pierzyska strzal wystaja mu tyle ile trzeba znad lewego ramienia. Nagial twardy luk i nalozyl cieciwe na naciete po obu koncach rowki. W porownaniu ze strzalami, luk jest urzadzeniem prostym i Konrad bez trudu go sobie 52 zmajstrowal, majac do dyspozycji tylko noz, ktory kiedys byl wszystkim, co posiadal, jego jedyna bronia. Teraz, uzbrojony dodatkowo w luk, czul sie wojownikiem.Luk i strzaly stanowia nierozerwalna calosc, jedno nie moze sie obejsc bez drugiego - a jedno i drugie bez lucznika. Luk jest bezuzyteczny bez strzaly, Konrad wyciagnal wiec jedna z kolczana i nalozyl ja luzno na cieciwe. Tak uzbrojony ruszyl powoli przez las, podejmujac przerwana podroz i oddalajac sie od wioski. Nie warto bylo sie ogladac, zastanawiac, co dzieje sie za nim. I tak niczego by nie zobaczyl. Byl teraz sam. Nie wspominal Elyssy. Bo i po co? Byla jego jedyna przyjaciolka, ale ich wieloletnia znajomosc niewiele zmienila. Nadal byl sam. Spojrzal na strzale nalozona na cieciwe i stwierdzil, ze przypadkowo nawinela mu sie pod reke jedna z czarnych. Kiedy, podnioslszy wzrok, ujrzal kilka jardow przed soba odrazajacego stwora, wiedzial juz, ze szczescie go opuscilo. Droge zastepowal mu zwierzolak, bo czymze innym mogla byc ta poczwara. Zwierze, ktore chodzi jak czlowiek, a zbrojne w orez staje sie grozniejsze od jakiejkolwiek dzikiej bestii. Ale takiego zwierzolaka Konrad widzial po raz pierwszy. Stwor byl tak zdeformowany, ze nie przypominal zadnego zwierzecia. Z czlowiekiem mial jednak jeszcze mniej wspolnego. Wzrostem nie przewyzszal zbytnio Konrada, ale z racji tuszy wydawal sie od niego o wiele wiekszy. Byl porosniety gesta, rudawa sierscia i odziany w pancerz z pordzewialych blach, dobranych na pozor zupelnie przypadkowo; wielki kal-dun sciskal mu pas, u ktorego dyndal caly arsenal nozy, pil, toporow - narzedzi rzeznika. Uwage Konrada natychmiast przyciagnela morda potwora. Zrazu przemknelo mu przez mysl, ze to jakas maska parodiujaca rysy ludzkiej twarzy. Ale leb poczwary naprawde byl taki - karmazynowy, miesisty, pozbawiony siersci. Byly w nim nos, usta i dwoje oczu - ale te oczy znajdowaly sie w miejscu ust, a otwor gebowy mial na czole! Ogromne uszy stwor kladl po sobie jak pies, lysy leb mial pokryty wrzodami i obwieszony luznymi faldami ciala, co upodabnialo go do gada. Rozowy sluz sciekal mu z geby i z nozdrzy. Jego pojawienie sie zaskoczylo i sparalizowalo Konrada, ktory nie wyczul wczesniej bliskosci potwora i nie byl na to spotkanie przygotowany. Dar jasnowidzenia znowu go zawiodl, byc moze dlatego, ze zmysly mial zbyt zaabsorbowane koncentrowaniem sie na zagrozeniu ze strony zezwierzeconych klanow za plecami. 53 Stwor wydawal sie tak samo zaskoczony spotkaniem, jak Konrad. Zamarli obaj na chwile, wpatrzeni w siebie. Slepia potwora byly zupelnie biale, bez zrenic. Ta chwila zdawala sie przeciagac w nieskonczonosc. Stwor otrzasnal sie z oszolomienia pierwszy. Zamachnal sie prawa lapa, w ktorej dzierzyl ogromny topor, wydal mrozacy krew w zylach ryk bojowy i runal na Konrada.I dopiero teraz Konrad zauwazyl z przerazeniem, ze potwor nie trzyma topora, ze ten topor stanowi przedluzenie kosci jego przedramienia, ktora, rozszerzajac sie na koncu, przechodzi w plaskie biale kosciane ostrze zastepujace dlon. Dokonujac w ulamku sekundy wszystkich tych obserwacji, uniosl luk, naciagnal cieciwe i poslal strzale w tors zwierzolaka. Bestia nie zatrzymala sie od razu, choc jej ryk urwal sie jak nozem ucial. Zwolnila, spuszczajac zaszle bielmem slepia na brzechwe sterczaca spomiedzy dwoch zzartych przez rdze plyt pancerza na piersi. Zrobila jeszcze pare niepewnych krokow, zatoczyla sie, jak pijana, w tyl i oparla o drzewo. Konrad wypuscil druga strzale, ktora przebila stworowi gardlo, przeszyla porosniety sierscia kark i wbila sie w pien, przyszpilajac poczware do drzewa. Trysnela krew. Zwierzolak poderwal do szyi obie lapy - jedna uzbrojona w szponiaste pazury, druga z toporem zamiast dloni - zeby wyrwac sobie strzale z gardla. Cielskiem targnely konwulsje, z gardzieli dobyl sie bulgotliwy charkot. Z krtani trysnal ostatni strumien krwi, ramiona stwora opadly bezwladnie, po czym znieruchomial. Konrad mial juz na cieciwie trzecia, gotowa do wypuszczenia strzale. Ale zwierzolak nie dawal oznak zycia. Tylko krew leniwie sciekala mu z dwoch ran. Byla to krew czerwona, czerwona jak geba potwora, jak jego matowa siersc, jak rdza na pancerzu. Nie zyl. Wygladalo to tak, jakby stanowil czesc drzewa, do ktorego byl przyszpilony. Drzewo bylo powykrecane i usychajace, stwor zdeformowany i sparszywialy. Konrad, chociaz tego tutaj stwora wczesniej nie wyczul, teraz widzial wokol siebie wiecej takich drapiezcow. Byli nie tylko za nim, las roil sie od nich - wlasnie szedl na niego drugi, byl nie dalej, jak dwadziescia krokow. Konrad slyszal, jak stwor sie porusza. Przeciez taka ociezala bestia nie mogla sie przedzierac przez las bezszelestnie. Skryc mogl sie tylko za drzewem, o ktore opieral sie przygwozdzony do pnia, martwy zwierzolak. Dopadla go paroma susami i schowal sie za pniem, w momencie, gdy na polanke wtaczal sie nastepny potwor. Byly to dwa stwory w jednym, blizniaki zrosniete od urodzenia, Jeden ogromny, wsparty na czterech nogach tulow z dwiema malenkimi glowkami i z czterema ramionami, z ktorych kazde trzymalo inny rodzaj oreza - miecz, maczuge, topor i wlocznie. 54 Bezwlose, czarne cielsko pokryte zoltymi liszajami kroczylo, kolebiac sie na boki, na czterech krzywych nogach. Potwor nie szedl ani jak czlowiek, ani jak kon czy podobne mu zwierze. Olbrzym przebieral nogami bez zadnej koordynacji, zupelnie jakby probowal isc w dwie strony naraz, a w rezultacie poruszal sie w kierunku posrednim.Konrad wyjrzal ostroznie zza pnia. Nie mogl sie zdecydowac, w ktora z dwoch glow potwora poslac pierwsza strzale, w ktore z czterech slepi mierzyc. Blizszy z dwoch czarnych lbow kluczacej miedzy drzewami gadziny odwrocil sie i spojrzal na martwego zwierzolaka. Usta otworzyly sie i wyskrzeczaly cos niezrozumialego, dwa blizsze ramiona zamachaly bronia. Konrad zadecydowal, ze w ten leb strzeli najpierw. Ale bestia nie zatrzymala sie, szla dalej i niebawem zniknela mu z oczu, choc nadal slychac bylo, jak z trzaskiem lamanych galazek przedziera sie przez zarosla. Uznal pewnie, ze martwy stwor zyje, domyslil sie Konrad, opuszczajac luk. Nastepnym razem moge nie miec tyle SZCZCSC13. - 3. sadzac z aktywnosci potworow, tych nastepnych razy bedzie sporo. Wyszedl zza drzewa i spojrzal na zwierzolaka, ktorego przed chwila usmiercil. Stwor, nawet martwy i nieruchomy, przedstawial soba przerazajacy widok. Konrad wstrzymal oddech, zeby nie wdychac smrodu smierci i odpychajacego odoru, jaki bil od cielska i stanowil cos w rodzaju jego tarczy. Takiej ochrony trzeba bylo Konradowi. Dzis w kniei bezpieczny byl tylko zwierzolak. Czlowiek nie mial zadnych szans na przetrwanie. Bedzie wiec musial przedzierzgnac sie w zwierzolaka. Dobyl noza. Konrad nie raz juz oprawial zwierze, nigdy jednak takiego jak ten stwor. Smrod przyprawial o mdlosci. Gdyby jadl cos ostatnio, dawno juz by zwymiotowal. Ale i tak zoladek podchodzil mu do gardla, i sciskala sie krtan. Nie bylo czasu na wyrywanie strzal z cielska. Zlamal brzechwe sterczaca potworowi z piersi, a potem te, ktora przeszyla szyje, i cielsko osunelo sie na ziemie. Zerwal zen blachy pancerza, przebil nozem twarda skore i jal rozcinac trupa. Sciagnal z niego skore w jednym kawalku. Od srodka byla tak samo czerwona, jak z zewnatrz. Zdajac sobie sprawe, ze zapach miesa przyciagnie wkrotce innych drapiezcow, ze swoja makabryczna zdobycza oddalil sie od scierwa poza zasieg wzroku. Choc spieszyl sie bardzo, robote wykonal po mistrzowsku. Udalo mu sie sciagnac skore z konczyn, prawie jej nie uszkadzajac. Obcial tylko szponiaste stopy, szponiasta dlon i dlon uformowana w kosciany topor. 55 Teraz wskoczyl szybko w pokryta sierscia skore z nog zwierzelaka i naciagnal na rece futro z jego gornych konczyn. Skora zachodzila mu na dlonie i stopy, poniewaz nogi i rece mial krotsze niz stwor. Owinal sobie nia tulow. Zwierzolak byl od niego o wiele tezszy, wiec nadmiar skory sciagnal w talii obwieszonym bronia pasem potwora. Slad rozciecia zamaskowal blachami pordzewialego pancerza.Ciepla, lepka posoka ofiary przesiakla mu przez ubranie. Byl w niej tak uma-zany, ze sam czul sie jak trup. Jesli nie przejdzie tej proby, wrazenie to wkrotce sie urzeczywistni. Ciekawe, czy zauwazy jakas roznice? Przerzucil sobie kolczan przez ramie i wzial luk w lewa reke. W prawej wciaz trzymal zbroczony, ociekajacy krwia sztylet. Plat skory z lba zwierzolaka opadal mu na plecy niczym kaptur. Kiedy naciagnal go na glowe, niemal zakryl mu twarz. Myslal, ze smrod nie moze byc juz gorszy, ale sie mylil. Zoladek scisnal mu sie konwulsyjnie, ale do ust naplynela tylko slina, ktora sciekala na brode. Zupelnie jak sluz z geby zwierzolaka, przemknelo mu przez mysl, ale on ma przynajmniej usta na swoim miejscu. Splunal, zeby pozbyc sie wstretnego posmaku i otarl usta rekawem. Nie, nie rekawem, lecz sierscia z przedramienia pokonanego przeciwnika - i posmak w ustach stal sie jeszcze wstretniejszy. Konrad wygladal jak zwierzolak, cuchnal jak zwierzolak. Ale czy ujdzie za takiego? Zaraz sie okaze, pomyslal, bo w tym momencie wyczul bliskosc kolejnej nadchodzacej lasem kreatury. Odwrocil sie przodem w tamtym kierunku. Stwor mial tylko jedna glowe, dwie nogi, dwoje ramion oraz slepia i gebe na wlasciwych miejscach. Ale jego siersc byla jasna, prawie biala, a czaszke pokrywal las rogow, tworzacy niemal helm. Mial na sobie pancerz z plyt tego samego koloru, co siersc. Dopiero po chwili Konrad zorientowal sie, ze ta siersc i ten pancerz to jedno i to samo, ze stanowia naturalna powloke przygarbionego cielska. Stwor uzbrojony byl w dwa wielkie zakrzywione miecze, ktore sciskal w zakonczonych szczypcami rekach. Poczwara zatrzymala sie i poprzez platanine rogow popatrzyla na Konrada ogromnymi, zielonymi slepiami. Konrad machnal sztyletem w przyjaznym, tak mu sie wydawalo, gescie. Gadzina uniosla oba zbrojne w miecze ramiona w przyjaznym, taka Konrad mial nadzieje, gescie... Zwierzolak wydal z siebie gleboki suchy grzechot, ktory mogl, ale nie musial oznaczac pozdrowienia. Dla Konrada byl to pozbawiony sensu belkot. Odpowiedzial seria nieartykulowanych, rownie pozbawionych sensu rykow. Ale stwor, widocznie usatysfakcjonowany, ruszyl dalej przez las ku wiosce. Konrad pomaszerowal w przeciwna strone, starajac sie zapomniec o dwoch napotkanych zwierzolakach. Choc nieludzcy, byli czyms wiecej niz zwierzetami. Byli uzbrojeni - i chyba potrafili tez mowic. 56 Nie uszedl daleko, kiedy znowu zastapiono mu droge. Tym razem byly to trzy wstretne, podobne do siebie poczwary. Wiekszosc zwierzolakow, ktore widzial w swoim zyciu, bardzo sie od siebie roznila i przewaznie trudno bylo orzec, jaki rodzaj zwierzecia przypominaja, kim mogli byc ich przodkowie. Ale co do tej trojki nie bylo zadnych watpliwosci.To byly szczury, gigantyczne szczury. Konrad wiedzial, ze nazywano je ska-venami. Skaveni nie dorownywali mu wzrostem i mialby szanse na zwyciestwo, potykajac sie z jednym. Ale nie z trzema naraz, a widac bylo, ze wzbudzil w nich podejrzliwosc. Obwachiwali go, marszczac nosy. Stali na zadnich lapach, proporcjonalnie o wiele dluzszych od lap zwyczajnej wielkosci szczura. Zdecydowanie dluzsze byly rowniez ich zeby. Na brazowe futra zarzucone mieli sztukowane z kawalkow kolczugi czesci garderoby i skory innych zwierzat. Szczury byly notorycznymi obdzieraczami trupow, a skaveni nie roznili sie pod tym wzgledem od swoich pobratymcow. Ich ciemny orez zdobily emblematy w ksztalcie zygzaka. Jeden mial taki sam wzor wypalony na piersi, a drugi wymalowal go sobie na pysku. Dwaj byli uzbrojeni w krotkie miecze o zabkowanych ostrzach; trzeci mial podobna bron, ale osadzona na sztorc na drzewcu. Kazdy niosl tarcze z tym samym zygzakowatym godlem. Jeden zaszwargotal cos niezrozumiale i groznie uniosl zabkowany miecz. Dwaj pozostali zawtorowali mu, wskazujac ostrzami w kierunku wioski. Konrad nie rozumial, co mowia, ale nie musial byc lingwista, by pojac znaczenie tej gestykulacji. Informowali go, ze zmierza w zla strone. Patrzyl na futrzaste stwory, a one groznie na niego, bijac o ziemie lysymi ogonami. Nie bylo watpliwosci, ze nie przepuszcza go dalej i ze go tu nie zostawia. Jesli zrobi choc krok naprzod, rzuca sie na niego. Podejrzewaly, ze jest dezerterem. Zabil w zyciu mase szczurow, ale tych o naturalnych rozmiarach, malych. W starciu z tymi trzema olbrzymami nie mial zadnych szans. Pozostawalo mu jedynie zawrocic i ruszyc tam, skad przyszedl, w miare mozliwosci z daleka omijajac odarte ze skory scierwo zwierzolaka, ktorego zabil. Slyszal tuz za plecami szwargocacych ze soba piskliwie skavenow. Nerwy mial napiete jak postronki, spodziewal sie, ze teraz, kiedy jest do nich odwrocony tylem, lada chwila go zaatakuja. Szczury to zdradliwe, podstepne zwierzeta - i te zapewne wlasnie takie byly. Nie widzial, co sie za chwile wydarzy, ale w tych okolicznosciach nie byla to zadna pociecha. Wiedzial juz, ze w sytuacjach, kiedy najbardziej potrzebuje ostrzezenia przed zblizajacym sie niebezpieczenstwem, nie moze polegac na swoim darze jasnowidzenia. 57 Odwrotu nie bylo. Gdyby sprobowal zawrocic i gdyby nawet udalo mu sie zmylic te uzbrojone stwory, to przeciez las roil sie od innych niesamowitych poczwar. Predko zostalby zidentyfikowany jako nie swoj - i z pewnoscia by zginal.Pozostawalo mu tylko wtopic sie w tlum, w tej chwili bezpieczny bedzie tylko miedzy zwierzolakami, udajac jednego z nich. Przez labirynt drzew przed nim przesaczalo sie swiatlo dnia. Robilo sie coraz jasniej. Zblizali sie do skraju lasu. W polmroku jego kamuflaz spelnial swoje zadanie przy pobieznej inspekcji. Ale w blasku dnia szybko wyjdzie na jaw, ze jest przebierancem, czlowiekiem wsrod nieludzkiego mrowia. Zwolnil kroku i ktorys ze skavenow syknal ostrzegawczo. Dzgniety czubkiem miecza w siedzenie Konrad skoczyl do przodu, slyszac za soba rechot stwora. I wtem szczurzy smiech utonal w przerazajacym ryku tysiecy zlowrozbnych okrzykow bojowych, ktory wzbil sie pod czyste, poranne niebo, burzac brutalnie spokoj doliny. Dzikie hordy wyprysly z boru i z nieludzkim wrzaskiem, wywijajac orezem, runely kaskadami w doline. Zaczal sie smiertelny szturm na bezbronna wioske. ROZDZIAL SZOSTY Zdjety groza Konrad jak zahipnotyzowany patrzyl na diaboliczne hordy, szarzujace ze wzgorza na ciche domostwa.Do szturmu runeli nie tylko ci, ktorzy czaili sie w borze wokol niego. Wioska zaatakowana zostala, jak na komende, ze wszystkich stron naraz. Okazalo sie, ze dolina otoczona byla pierscieniem, ktory zaciskal sie teraz jak petla na szyi skazanca. W szturmie braly udzial wszelkiego rodzaju stwory. Oprocz zwierzolakow, tego pomiotu zrodzonego ze zwiazku czlowieka ze zwierzeciem, bylo tu wiele innych wstretnych mutacji: kreatur, ktore biegly, kreatur, ktore sie czolgaly, kreatur, ktore pelzly, kreatur, ktore frunely, kreatur, ktore dosiadaly innych jeszcze bestii -jak rowniez takich, ktore zdawaly sie stanowic integralna jednosc ze stworzeniami, na ktorych jechaly. Do tych ostatnich zaliczaly sie na przyklad konie, ktorym z grzbietow wyrastaly ludzkie korpusy z glowami, ktore ludzkie z pewnoscia nie byly. I cale to mrowie bylo, bez wyjatku, tak obmierzle, jak odpychajace istoty, na ktore Konrad natknal sie w lesie. Stal jak wrosniety w ziemie, sparalizowany tym niesamowitym widowiskiem. Napastnikow bylo po wielokroc wiecej niz wiesniakow. Nikt z mieszkancow doliny nie mial najmniejszych szans na przezycie. Choc slonce wstalo juz dosyc dawno, wioska byla jak wymarla. Dopiero po chwili Konrad przypomnial sobie, co powiedziala mu poprzedniego dnia, a w jego odczuciu o wiele dawniej, Elyssa. Dzis wypadal pierwszy dzien lata, Swieto Sigmara, i wszyscy zgromadzili sie w swiatyni. Dostrzegal posrodku wsi jej pozlacana kopule. Uwiezieni tam mieszkancy beda latwym lupem dla tych degeneratow. Ale ich los bylby przesadzony rowniez w kazdych innych okolicznosciach. Nie byli zolnierzami, tylko garstka posiadala bron, no i wrog mial nad nimi przytlaczajaca przewage liczebna. Ze zboczy, niczym rozbestwione sfory zdziczalych psow, zbiegaly w doline koszmarne poczwary wszelkiej masci, ksztaltu i wielkosci. 59 Tym, ktorzy wyprysneli z tej czesci lasu, gdzie stal Konrad, droge do wsi przegrodzila rzeka. Most byl zbyt waski, by dalo sie po nim przebiec szeroka lawa, tak wiec wiekszosc stworow od razu rzucila sie wplaw. 0 tej porze roku rzeka byla plytka i nie stanowila specjalnej przeszkody - przynajmniej dla czlowieka.Napastnicy wpadali do niej hurmem, napierajac jeden na drugiego, przepychajac sie, w ferworze przewracajac sprzymierzencow, depczac po nich, tratujac, i po chwili przez rzeke przerzucony zostal drugi most - most z cial, siersci, lusek, pior, pancerzy, kolczug, wszelkiego rodzaju oreza i sprzetu bojowego. I nadal nic nie wskazywalo na to, by ktos we wsi zauwazyl zagrozenie. Konrad nie mogl sie poruszyc, nie potrafil zebrac mysli. To, co ogladaly jego oczy, nie miescilo sie w glowie. Co sie dzieje, rozumial... ale dlaczego? Co to za stwory? Skad sie tu wziely? Dlaczego chca obrocic wies w perzyne? Poczul zgniecie czubkiem miecza tak silne, ze ostrze przebilo skore zwie-rzolaka, ktora mial na sobie, i skaleczylo go w plecy. Odwrocil sie blyskawicznie, unoszac odruchowo noz do ciosu. Krzepnaca posoka zabitej bestii zlepila mu dlon z rekojescia i sztylet wygladal jak przyrosniety do reki. Trzej skaveni nadal stali tuz za nim. Nie potrafil odczytac wyrazow ich pyskow, ale wrogie blyski w czarnych slepiach mowily same za siebie. Stwory probowaly go sprowokowac. Chcialy go zabic, ale chyba potrzebowaly do tego jakiegos pretekstu. Gniew, nienawisc i frustracja przeslonily mu swiat. Niczego tak teraz nie pragnal, jak rzucic sie na potwory i je zarznac. Jednego by zabil, moze nawet dwoch, ale sam rowniez by zginal - zginalby, jak wszyscy we wsi. Bylaby to smierc bezsensowna. Wszak dlatego odszedl wczoraj z wioski, by zyc. Co prawda juz tu wrocil, ale przeciez nie po to, by umierac. To skaveni uniemozliwili mu ucieczke, to oni zmusili go do powrotu. Zaplaca mu za to. Nie da im pretekstu, ktorego szukaja, nie podejmie walki wrecz, ale ich zabije. Gdyby tylko zdolal oddalic sie od nich na stosowna odleglosc, sytuacja od razu by sie zmienila: trzej skaveni, trzy strzaly, trzy trupy. Konrad patrzyl przez chwile na wynaturzone szczury, po kolei w kazda znienawidzona pare przekrwionych slepi, a potem odwrocil sie na piecie i puscil biegiem w dol zbocza. Wiedzial, ze jest szybszy od tych przerosnietych szkodnikow. Ich nogi, choc podobne do ludzkich, nie byly przystosowane do biegania. On przemierzal te trase tam i z powrotem niezliczone tysiace razy. W odroznieniu od nich byl tutejszy, i ich obecnosc na tym terenie odbieral jako obelge. Nigdy nie uwazal sie za wiesniaka, nigdy nie czul sie w dolinie jak u siebie. Mieszkal tu przez cale zycie, ale to nie byl jego dom. On nie mial domu, byl znikad. Jednak, zbiegajac teraz zboczem, czul, ze jest na swoim terytorium. 60 Bor stanowil zawsze linie podzialu miedzy ludzmi i nieludzmi. Zwierzolaki mialy swoje miejsce, swoj czas, ale teraz zlamaly te niepisana zasade, to nienaruszalne prawo natury. Nie powinno ich tu byc.Ublizyly calej ludzkosci, pokazujac tutaj swoje wstretne pyski i odrazajace ciala, zatruwajac powietrze swym zatechlym smrodem, wyjac i wrzeszczac w swojej prymitywnej mowie, jakby staraly sie nasladowac ludzi, ktorymi tak chcialy byc. Bestii bylo bez liku, a ze wzgorz splywaly wciaz nastepne. Niektore wyglad mialy tak groteskowy, ze nie chcialo sie wierzyc, iz przezyly wlasne narodziny. Byc moze wcale sie nie rodzily. Czyz takie wynaturzone formy zycia mogly przychodzic na swiat w normalny sposob? Niejeden wygladal tak, jakby skladal sie z dwoch roznych stworzen zlaczonych ze soba przez jakiegos czarownika o wisielczym poczuciu humoru. Moze wykluwaly sie z jaj, jak ptaki, albo byly jakims posrednim ogniwem transformacji jednego gatunku w inny - dajmy na to ryb w plazy, kijanek w zaby. Moze legly sie z zepsutej zywnosci albo z lajna, na smietnisku jak muchy. Wyglad wielu tych widmowych postaci zjednaj strony fascynowal Konrada, z drugiej wzbudzal w nim obrzydzenie. Staral sie na nie nie patrzec, w obawie, ze sciagnie na siebie ich uwage. Pozostawalo mu tylko nasladowac poczwary, udawac dalej, ze jest jednym z nich. Inaczej czekala go smierc. Przypomnial sobie, jak, bedac chlopcem, zobaczyl w wiosce pierwszych zolnierzy i jak bardzo chcial wowczas zostac takim jak oni. No i byl teraz czlonkiem ogromnej armii - ale po stronie sil, ktore tamci zolnierze przybyli wtedy wyplenic. Czyzby wlasnie to bylo powodem napasci? Czy to odwet za bezwzglednosc, z jaka zolnierze trzebili przed laty walesajace sie po lesie zwierzolaki? Konrad ani myslal nasladowac we wszystkim napastnikow. Zbiegl w slad za nimi nad rzeke, a tam skrecil ostro w lewo, oddalajac sie od obu mostow - tego drewnianego i tego z cial bestii. Wiekszosc koszmarnych wojsk uzbrojona byla w maczugi i wlocznie, miecze i buzdygany, cepy i topory, sztylety i piki, w orez znajdujacy sie w powszechnym uzyciu. Ale niektore narzedzia walki nie mialy chyba swoich odpowiednikow wsrod broni ludzi, a przynajmniej Konradowi z niczym sie nie kojarzyly. Mrowie kreatur wywijalo takim mrowiem odmian broni, ze nikt nie zwrocil uwagi na Konrada, kiedy ten, zatknawszy noz za pas, wyciagnal z kolczana jedna z trzech czarnych strzal, ktore mu zostaly, nalozyl ja na cieciwe i jal napinac luk. W jego zachowaniu podejrzane moglo sie wydac jedynie to, ze stal plecami do rzeki i mierzyl w kierunku lasu, spod ktorego przed chwila zbiegl... Byl przekonany, ze skaveni podazaja za nim, ale teraz nigdzie ich nie widzial. Omiotl wzrokiem zbocze na wysokosci, do ktorej powinna juz dotrzec trojka stworow, lecz ich tam nie bylo; rozplyneli sie gdzies w panujacym zamecie. 61 Odwrocil sie z powrotem. Zadna z bestii nie zwracala na niego uwagi, pomimo ze stal na widoku, daleko od najgestszej cizby. Co innego absorbowalo teraz ich mysli - jesli w ogole potrafili myslec. Doszedl do wniosku, ze ogolny amok musial sie udzielic skavenom i, zapominajac o nim, dolaczyly do szturmujacych.Przygladal sie przez chwile kotlowaninie trwajacej w rzecznym nurcie, przez ktory przeprawialy sie wciaz rzesze kreatur. Luk mial nadal napiety. Musial rozladowac jakos frustracje, wziac choc namiastke odwetu. Wybor celu nie mial znaczenia. Wszyscy oni byli jednacy. Niemozliwe, zeby chybil, wypuszczajac strzale w klebiaca sie w wodzie zbita mase potwornych cial. Ale mial na cieciwie jedna z czarnych strzal, a tak kunsztowne dzielo zaslugiwalo na cos lepszego niz wystrzelenie na oslep. Przeniosl wzrok na drugi brzeg, gdzie dzikie hordy wpadaly juz miedzy zabudowania wioski. I w tym momencie uslyszal wybijajacy sie ponad wrzawe krzyk, ktory mogl pochodzic tylko z ludzkiej krtani. Takiego krzyku nie byl w stanie wydac zaden z napastnikow, chocby do zludzenia przypominal czlowieka. Byl to krzyk ktoregos z wiesniakow, krzyk cierpienia, meki, rozpaczy... smierci. I Konrad ujrzal swoj cel. Skavena. Nie mogl to byc zaden z tamtych trzech, ktorzy uniemozliwili mu ucieczke, ale to nie robilo roznicy. Stwor znajdowal sie daleko, niemal na granicy zasiegu luku, i przemykal chyzo miedzy chatami. Konrad napial cieciwe do ostatnich granic, uniosl luk wysoko, skoncentrowal sie, przesledzil w wyobrazni tor lotu strzaly, przewidzial, gdzie znajdzie sie skaven w momencie, kiedy pocisk zacznie opadac. Wypuscil strzale i powtornie obserwowal, jak ta wzbija sie w niebo, a potem opada za rzeka i wraza sie w grzbiet stwora. Skaven padl martwy, po brazowej siersci pociekl strumyk czerwieni. Konrad mial juz na cieciwie nastepna strzale. Rozejrzal sie czujnie, czy go kto aby nie obserwowal i nie widzial, co przed chwila zrobil, ale nikt na niego nie patrzyl. Tym razem nie wybral czarnej strzaly ze zlota obwodka, ktorych zostaly mu juz tylko dwie, lecz jeden z nikczemniejszych pociskow. Nie chcial marnowac tego, co mial najcenniejsze, na ustrzelenie nastepnego celu, czymkolwiek by ten byl. Trzeba oszczedzac ostatnie dwie oryginalne strzaly. Uderzyla go ta ostatnia mysl. Skad mu przyszla do glowy? Do czego mu potrzebne dwie ostatnie czarne strzaly? Przymruzyl oczy i usilowal sie skoncentrowac, co nie bylo latwe posrod dolatujacych od wioski odglosow smierci i zniszczenia. W umysle nie zrodzila sie zadna wizja. Nigdy nie powstawala, kiedy probowal wywolac ja na sile, skupil wiec wzrok na czyms innym - na zwierzolaku, ktorego ubije jako nastepnego. 62 Cel, ktory sobie teraz obral, walil opancerzonym lbem, jak taranem, we wrota obory, w ktorej do ostatniej nocy sypial Konrad. Tylko nogi mial ludzkie, reszte stanowil ciemny odwlok owada z czterema odnozami zamiast rak.Strzala przebila pokrywajaca tulow stwora skorupe, ktora nie mogla byc tak twarda jak pancerz chroniacy glowe. Ale nie usmiercila go na miejscu. Bestia zatoczyla sie, probujac bezskutecznie siegnac sterczacej z grzbietu brzechwy. Do owadoluda dopadl inny z napastnikow. Byla to istota szczegolnie wstretna; przez to, ze miala ludzka postac, bardziej rzucaly sie w oczy deformacje - miedzy innymi zielonkawy odcien skory. Konrad myslal, ze uzbrojony po zeby i silnie opancerzony zielony niby-czlo-wiek spieszy na pomoc rannemu kamratowi, ale ten, nie zwalniajac nawet kroku, machnal w biegu wielkim mieczem i jednym cieciem odrabal miotajacemu sie owadoludowi leb. Uczynil to jakby od niechcenia i poklusowal dalej przez wies. Ale i teraz ranna poczwara nie padla. Zataczajac sie i krecac w kolko, nadal probowala bezskutecznie wyrwac sobie strzale z grzbietu, jakby nieswiadoma tego, ze nie ma juz glowy. W chwile potem bezglowego owadoluda powalil wreszcie nabijana kolcami maczuga inny mutant, stwor z dziobem i jelenimi rogami. Czarny pancerz rozlupal sie i pokruszyl pod lawina poteznych ciosow. Konrad juz na to nie patrzyl. Zalozyl na cieciwe nastepna strzale. Kolejna strzala, kolejny cel, kolejna ofiara - tym razem gadzina z grzebieniastym lbem, bloniastymi skrzydlami, szponiastymi mackami, w ktorych dzierzyla dwa topory. Poszlo latwo, az za latwo. Wypatrujac nastepnej ofiary, Konrad zblizyl sie jeszcze bardziej do brzegu rzeki. Najwieksza cizba poczwar klebila sie posrodku wioski, lecz bylo to poza zasiegiem strzalu z luku. Zwabila je tam swiatynia, w ktorej zabarykadowali sie wszyscy mieszkancy. A wsrod nich Elyssa. Nie! Elyssa nie zyla. Nie zyla, albo umierala; pisana jej byla rychla smierc. Nie mogl nic na to poradzic, przeznaczenia nie mozna zmienic. Dlatego wlasnie odszedl z wioski, ale teraz - wbrew wlasnej woli - wrocil. Byc moze jemu tez bylo pisane, ze zostanie sila zawrocony z drogi. Byl tak blisko swiatyni, a zarazem tak daleko. Musi sie przekonac, czy Elyssa jest jeszcze wsrod zywych. A jesli przy tym zginie, to widocznie tak byc musi. Wszedl do wody, trzymajac luk wysoko nad glowa, zeby nie zamoczyc cieciwy i zalozonej juz na nia strzaly. Wszyscy napastnicy, ktorym dane bylo dotrzec do drugiego brzegu, juz sie tam znalezli. Setkom stworow, ktore wbiegly do rzeki przed nim, nie udalo sie przezyc tej przeprawy. 63 Wiele sie potopilo i ich scierwa przeplywaly teraz obok niego. Po smierci wygladaly jeszcze bardziej odrazajaco i groteskowo niz za zycia -jesli w ogole mozna nazwac to zyciem.Rzeka splynela krwia, ale nie tylko czerwona. Powierzchnia wody mienila sie teczowymi zaciekami czarnej i zielonej, niebieskiej i zoltej juchy. Nie mogla to byc krew topielcow, pochodzila zapewne z ran odniesionych w walce. Napastnicy, forsujac rzeke, musieli wyrzynac sie nawzajem. Te barbarzynskie armie opetal taki morderczy amok, ze zabijaly nawet swoich - zreszta Konrad byl juz swiadkiem tego, jak dwie poczwary dobily ranionego przezen owadoluda. W powietrzu unosil sie duszacy odor choroby i rozkladajacych sie cial, przyprawiajacy o mdlosci smrod cielsk napastnikow, z ktorych niejeden cuchnal tak, jakby juz od dawna nie zyl i gnil. Moze to byla odpowiedz: do niedawna byli wszyscy trupami, a teraz nadszedl dzien odwetu martwych na zyjacych. Wszystkie zwierzolaki, ktore przez wieki zginely z ludzkiej reki, wrocily, by sie zemscic. Wychodzac z rzeki na przeciwlegly brzeg, Konrad wyczul nowa won. Swad palacego sie drewna - i spalonego ciala. Ludzkiego ciala! Dzikie watahy podlozyly ogien pod swiatynie Sigmara, zeby wykurzyc dymem zabarykadowanych tam ludzi - albo spalic ich zywcem. Wrzawa wzniecana przez wynaturzone stwory - ta kakofonia powarkiwan, rykow, wycia, wrzaskow, piskow, skrzeku - przytepila Konradowi sluch, ale teraz nastawil lepiej ucha i wylowil z niej nowe glosy: krzyki ludzi, ktorzy padali ofiara dzikich hord. Nie mial na to ochoty, ale nie mogl zachowac sie inaczej. Ruszyl wiec droga prowadzaca od rzeki do swiatyni. Wioska byla mala, znal tu kazdy kamien, kazda chalupe. Masy nieludzkich napastnikow przelewaly sie wsrod zabudowan, oblegaly kazde obejscie. Chmara bestii szturmowala zaciekle chaty, choc wiadomo bylo, ze wszystkie sa puste. Poniewaz bylo to Swieto Sigmara, nie wypedzono jeszcze na pastwiska ani bydla, ani owiec, ani innego inwentarza. Zwierzeta zostaly dzis dluzej w stajniach, kurnikach i oborach. Teraz szlachtowane i wyrzynane, swym rozpaczliwym mu-czeniem i kwikiem, patetycznym bekiem, potegowaly horror przerazajacych odglosow masakry. A swiatynia posrodku wioski przypominala gorejacy i czerniejacy w plomieniach piec. Bijacy od niej zar i zbita masa potwornych cial nie pozwalaly Konradowi podejsc blizej, zreszta wcale nie chcial tam podchodzic. Slyszal wiecej, niz bylo mu trzeba, widzial wiecej, niz chcial. Slyszal krzyki umierajacych w mekach wiesniakow, widzial, co spotykalo tych, ktorzy probowali wydostac sie z plomieni. 64 Ci, ktorych usieczono od razu, mieli szczescie. Tych mniej szczesliwych torturowano, dreczono, rozrywano na strzepy. A i to bylo lepsze od losu pechowcow, ktorych lapczywie pozerano, jedzono zywcem...Dla nikogo z przebywajacych w swiatyni nie bylo ratunku. Nie mogli przezyc, pozostajac w srodku, a umykajac przed pozoga, szli na pewna smierc. Pozostawalo miec tylko nadzieje, ze Elyssa nie przyszla dzisiaj do swiatyni. Co prawda zarzekala sie wczoraj, ze tam bedzie, ale mogla zmienic zdanie. Ilez to razy obiecywala Konradowi, ze nastepnego dnia przybedzie na spotkanie, a nie zjawiala sie przez kilka tygodni. Niewielka byla to szansa, ale jednak. Konrad wycofal sie z cizby, ktora tloczyla sie wokol ognistego piekla i starala wziac czynny udzial w mordowaniu i katowaniu. Omijajac z dala zgraje wrogich kreatur, pladrujace chaty i wyrzucajace z nich wszystko na podworka, ruszyl droga prowadzaca do dwora. Banda zielonych humanoidow grala na drodze w pilke. Widywal czesto wiejskich chlopcow bawiacych sie w ten sposob, ale sam nigdy w czyms takim nie uczestniczyl. Gracze przypominali stwora, ktory obcial glowe owadoludowi. Byli wysocy, poteznie zbudowani, mieli nieproporcjonalnie szerokie bary i za duze glowy, spiczaste uszy, cofniete czola, i kly sterczace z masywnych szczek, i grali wedlug innych niz wiejscy chlopcy zasad. Pilke nie tylko kopali, ale tez nia rzucali. Odbijala sie co chwila od scian domow i wracala na droge. W grze braly udzial dziesiatki tych odmiencow. Druzyny - jesli mozna je tak bylo nazwac - walczyly o pilke zazarcie, gryzac, okladajac sie piesciami i kopiac. Jednak najwieksza roznica polegala na tym, ze za pilke sluzyla im ludzka glowa. Konrad obszedl grajacych szerokim lukiem, ale kiedy myslal juz, ze udalo mu sie niepostrzezenie ich ominac, glowa, odbiwszy sie od sciany pobliskiej chaty, potoczyla sie po kocich lbach i znieruchomiala mu pod nogami. Spojrzal na nia i rozpoznal twarz Adolfa Brandenheimera, karczmarza, swojego pana. Swojego bylego pana... Patrzyl na te twarz zmartwialy ze zgrozy. Glowa, choc poobijana i zakrwawiona, oczy miala wciaz otwarte, i te oczy zdawaly sie spozierac oskarzycielsko na Konrada, jakby obarczajac go wina za wszystkie nieszczescia, ktore spadly dzisiaj na wioske. Z odretwienia wyrwaly go ryki, wrzaski i ciezki tupot stop po kocich lbach. Podniosl wzrok i zobaczyl zblizajaca sie halastre humanoidow. 65 Strzale mial na cieciwie, nalozyl ja, zanim jeszcze przeprawil sie przez rzeke. Ale nie zdazyl podniesc luku.Zdolal sie cofnac o krok od glowy karczmarza. A potem, odepchniety brutalnie, przewrocil sie. Napastnicy rzucili sie hurmem na glowe, przykryli ja stosem cial, walczac na piesci, zeby i pazury o krwawe trofeum. To do niej tu biegli, nie do Konrada. Korzystajac z zamieszania, odczolgal sie od klebowiska. Znalazl luk, ale strzala gdzies sie zawieruszyla. Powoli, ostroznie, zeby nie prowokowac bestii, zaczal sie wycofywac. Jednak gracze w ogole sie nim nie interesowali, zbyt byli pochlonieci swoja parodia gry. Nie spuszczajac ich z oka, Konrad pozbieral sie z ziemi, wyciagnal z kolczana nastepna strzale, nalozyl ja na cieciwe... i zauwazyl, ze wybral jedna z ostatnich dwoch czarnych. Wrzawa i kotlowanina wsrod walczacych o glowe bylego karczmarza przybierala na sile. Ale po chwili najwstretniejsi z humanoidow zaczeli sie wyplatywac z podrygujacego stosu cial. Tumult przygasal. Konrad uniosl luk. Jesli rusza na niego, zabierze ze soba przynajmniej jednego stwora. Potwory jeden po drugim dzwigaly sie z ziemi i rozstepowaly, na drodze zostala glowa Brandenheimera rozlupana na rowne polowki, zupelnie jak przerabana toporem. Stad to chwilowe uspokojenie - gracze stracili swoja pilke... Do tej pory walczyli o glowe. Po krotkiej przerwie na zmiane taktyki walka rozgorzala na nowo. Tylko ze nie byla to juz zabawa. Walczyli teraz na powaznie, na smierc i zycie. Zamiast rak i nog w ruch poszla bron - noze, miecze i topory. Ostrza, zderzajac sie ze soba i spadajac na zbroje, krzesaly skry, w powietrze wzbijal sie co i rusz wrzask usieczonego. Po chwili w bitwie brali juz udzial wszyscy niedawni gracze. Wlaczali sie tez do niej inni, kreatury, ktore dotad przygladaly sie biernie plonacej swiatyni albo podkladaly ogien pod chaty. Zabiwszy wszystkich ludzi, zwracali sie przeciwko sobie. Wokol plonely obejscia, posrodku wsi dopalala sie swiatynia. Do tej pory zdarzaly sie, co prawda, sporadyczne bratobojcze potyczki, ale to bylo cos innego. Przebranie dotad chronilo Konrada. Majac je na sobie, byl jednym ze zwierzo-lakow, swoim. Teraz nie chronilo go juz przed niczym. Wycofal sie czym predzej az za ostatnia plonaca chalupe. Posrod walczacych ze soba niedawnych sprzymierzencow dostrzegl glistowa-ta poczware pelzajaca po ziemi w gaszczu konczyn. Przypominala ogromnego weza, ale z jej wijacego sie cielska, w zolte i blekitne pasy, wyrastala ludzka glowa. 66 Lawirowala zwinnie pomiedzy platanina nog, szponow i kopyt, w kierunku rozlupanego czerepu Adolfa Brandenheimera. Kiedy tam dotarla, z jej ludzkich ust ku rozpryskom mozgu martwego karczmarza strzelil dlugi, rozdwojony gadzi jezyk.Konrad wydal z siebie tlumiony od dawna okrzyk obrzydzenia i gniewu. Nie zalowal Brandenheimera. Karczmarz nic dla niego nie znaczyl. Widok jego peknietej glowy wzbudzal w nim wstret, ale reagowalby podobnie, gdyby ta glowa nalezala do kogokolwiek innego. Jednak waz chlepczacy lapczywie ludzki mozg? Tego bylo mu juz za wiele. Wykrzykujac swoja nienawisc, wscieklosc i odraze wypuscil strzale. Wrazila sie w lewe oko potwora, tak ludzkie oko w tak odrazajaco nieludzkim ksztalcie. Stwor zaskrzeczal z bolu. Miotajac sie w konwulsjach, swoim dlugim cielskiem zbil z nog kilku walczacych, tych zas opadla natychmiast i zatlukla chmara niedawnych sprzymierzencow. Nalozywszy na cieciwe ostatnia czarna strzale, Konrad odwrocil sie na piecie, by pobiec w kierunku dworu, i zamarl. Opuscily go resztki nadziei. Nad murami siedziby Wilhelma Kastringa snul sie czarny dym. Dwor stal w ogniu, tak samo jak reszta wsi. W wiosce nie ocalal nikt z mieszkancow. Teraz napastnicy, opetani morderczym szalem, tam walczyli ze soba na smierc i zycie. Miecze odcinaly konczyny, topory odrabywaly macki, w uscisku wielkich lapsk pekaly kosci, w siersc i w cialo wgryzaly sie zebiska. Bitwa toczyla sie na tle plonacej wsi. Zar bijacy od szalejacych pozarow byl niemal nie do zniesienia. Dryfujacy wszedzie dym gestnial z kazda chwila, ograniczajac widocznosc. Kocie lby byly sliskie od posoki wszelkich barw. Swad krwi i spalonych cial i wszelkie inne odory przywleczone tu przez wraze armie zwalaly z nog. Konrad zdal sobie sprawe, ze odwrot przez wies nie wchodzi w rachube. Wrogow bylo tam tylu, ze nawet w tym dymie nie przemknalby sie miedzy nimi nie zauwazony. Gryzacy dym wyciskal mu lzy z oczu, pobudzal do kaszlu. Uciekac mogl przed nim tylko pod gore, w strone dworu. Ale czyniac to, nie ucieknie przed napastnikami, ktorzy najwyrazniej juz tam byli. Nie mial jednak innego wyjscia. Gdyby tu zostal, albo probowal przedrzec sie do rzeki, zginalby. Ruszyl pod gore. Raz po raz ogladal sie czujnie przez ramie, wiedziony obawa, ze jakis degenerat moze upatrzyc go sobie na ofiare i puscic sie w poscig. W pewnej chwili uswiadomil sobie, ze nie musi wcale kierowac sie do dworu. Zostawil juz daleko za soba pole bitwy i dym, i moze teraz skrecic w ktora chce strone. Szedl jednak dalej, niemal wbrew wlasnej woli. Wbrew temu, co podpowiadal rozsadek, nadal mial nadzieje, ze we dworze zastanie Elysse. Zywa. Widzial plomienie, czul swad spalenizny, szedl jednak dalej. 67 Znalazl sie na zwodzonym moscie i przekroczyl brame dworu. Ostatni i jedyny raz byl tu z Elyssa. Wydawalo mu sie, ze cale wieki temu, a przeciez bylo to wczoraj rano.Za murami nie napotkal zadnych sladow zycia, ani ludzi, ani nieludzi, czy to zywych czy martwych. Dom stal w ogniu, jezyki czerwonozoltych plomieni strzelaly z drzwi i okien, w niebo wznosily sie kleby czarnego dymu. Jednak w porownaniu ze scenami rozgrywajacymi sie na dole, w wiosce, pozar trawiacy dwor przypominal ogien buzujacy wesolo na kominku zima. Nozdrzy nie draznil tu swad smazacego sie ciala. Zmyslow nie szokowaly niewypowiedziane okropienstwa popelniane na mezczyznach, kobietach, dzieciach i zwierzetach. Na tle pozogi nie przemykaly, nie pelzaly i nie grasowaly zadne zwyrodniale kreatury. Zadne dzikie humanoidy nie zwracaly sie nagle przeciwko sobie, ogarniete nieprzeparta zadza krwi. Nie bylo tu sladu po odrazajacych istotach, ktore musialy podlozyc ogien pod dwor. Konrad, przyciagany do ognia przez jakas niewytlumaczalna sile, podchodzil coraz blizej. Naraz dostrzegl w plonacym domu poruszenie. Zrazu myslal, ze mu sie przywidzialo, ale w srodku znowu cos sie poruszylo. Gdyby to byla noc, powiedzialby, ze widzial cien. Jednak w szalejacym tam piekle o takim czyms jak cien nie moglo byc mowy. Byl to jakis ciemny zarys w korytarzu, zarys ludzkiej postaci. Ktos probowal sie stamtad wydostac! Zblizywszy sie do domu na dwadziescia krokow, ujrzal postac zmierzajaca do plonacych drzwi. Zboczyl za rzad krzewow, by poszukac za nimi oslony przed goracem bijacym od ognia. Postac wyszla na dziedziniec. Byl to czlowiek, zwykly czlowiek. Konradowi przemknelo przez mysl, ze spalilo sie na nim ubranie, ale nie dostrzegal sladow ran ani poparzen. Postac, jak gdyby nigdy nic, oddalala sie od dworu. Byl to mezczyzna, wysoki szczuply mezczyzna, nagi od pasa w gore, o nienaturalnie pociaglej twarzy. Byl calkiem lysy, mial zapadniete policzki i gleboko osadzone oczy. Jego glowa przypominala trupia czaszke. Konrad nie rozpoznawal w nim nikogo z mieszkancow wsi, a to oznaczalo, ze ma przed soba jednego z napastnikow. Ale osobnik zadnego z nich nie przypominal. Byl zbyt ludzki. Nie mial broni, nie mial pancerza, nie dzierzyl trofeow w rodzaju piszczeli albo skalpow, jego cialo nie nosilo sladow walki ani rytualnych okaleczen. W Konradzie, choc tylu strasznych rzeczy byl juz dzisiaj naocznym swiadkiem, widok tego samotnego mezczyzny wzbudzal strach, jakiego jeszcze w zyciu nie doswiadczyl. Nieznajomy szedl przez morze plomieni, jakby te nie czynily mu zadnej krzywdy. Odnosilo sie wrazenie, ze ogien jest jego naturalnym srodowiskiem. Teraz tez bez pospiechu oddalal sie od pozaru. A przeciez w poblizu plonacego dworu bylo gorecej niz w palenisku wioskowej kuzni. 68 Konrad przypomnial sobie zakutego w brazowa zbroje rycerza, ktory wczoraj podjechal pod dwor. Przestraszyl sie go, ale ta postac wzbudzala w nim jeszcze wieksza zgroze.Kleczac za krzewami, patrzyl, jak czaszkolicy mezczyzna rozglada sie spokojnie dookola. Odnosilo sie wrazenie, ze ma na sobie jakas niewidzialna zbroje, ktora chroni go zarowno przed zarem, jak i przed plomieniami. Istota z piekla rodem, nic dodac, nic ujac. Konrad napial luk, mierzac w serce piekielnej postaci. Z takiej odleglosci nie mogl chybic. I nie chybil. Ostatnia czarna strzala utkwila gleboko w piersi Czaszkolicego. Ale ten ani drgnal! Nie upadl, nie zrobil nawet kroku w tyl pod wplywem sily uderzenia. Spuscil tylko wzrok na sterczaca z serca strzale, jakby ta nie wyrzadzila mu szkody wiekszej niz uzadlenie osy. Potem ujal strzale prawa reka i wyciagnal ja zdecydowanym szarpnieciem. Na jego piersi nie pozostal slad rany, nie pojawila sie tam ani kropelka krwi. Obracajac strzale w dloniach, mezczyzna ogladal ja przez chwile, a zauwazywszy herb wytloczony przy zlotej obwodce, podniosl wzrok. Patrzyl na kryjowke Konrada. Konrad chcial juz siegnac po nastepna strzale, ale zrezygnowal, zdajac sobie sprawe, ze to nie ma sensu. Czaszkolicy, patrzac wciaz w jego kierunku, zlamal strzale na pol. Pekla jak sucha galazka. Ten trzask Konrad slyszal czesto w lesie, ostrzegal go zawsze przed niebezpieczenstwem. Mobilizowal do dzialania. Zerwal sie teraz na rowne nogi, odwrocil i rzucil do ucieczki. Uciekal co sil w nogach, nie ogladajac sie za siebie. ROZDZIAL SIODMY Konrad niewiele pamietal ze swojej panicznej ucieczki z dworu przed nieludzkim czlowiekiem, ktorego smierc sie nie imala.Wiedzial tylko, ze biegl i biegl, az dobiegl do rzeki. Udalo mu sie jakos ominac wioske i buszujace tam w pogorzeliskach stwory, ktore niszczyly wszystko, co zostalo jeszcze do zniszczenia, oraz siebie nawzajem. Pamietal, jak rzucil sie w zimny nurt i dal sie poniesc pradowi. Skora zwie-rzolaka, w ktora byl przebrany, szybko nasiakla woda, zrobila sie ciezka, zaczela go ciagnac w dol i, uwalniajac sie od niej, o malo nie utonal. Na wpol plynac, na wpol dryfujac, oddalal sie od wioski i trwajacej tam krwawej rzezi. Ani na chwile nie opuszczala go obawa, ze jakas grupka maruderow pojawi sie nagle na brzegu, wywlecze go z wody i zaszlachtuje tak samo jak tych wszystkich, ktorych smierc niedawno widzial. Obijal sie raz po raz o skaly wystajace tu i owdzie ponad powierzchnie, zahaczal o dlugie korzenie drzew rosnacych nad rzeka, wpadal na zwisajace konary, zderzal sie z towarzyszacymi mu w tym splywie trupami, i tracil z wolna poczucie czasu. Wydawalo mu sie, ze pedzi tak z wartkim nurtem od wielu godzin. Cale cialo mial juz posiniaczone, poobcierane i poranione. Nie zwracal na to uwagi. Rzeka, lodowato zimna, choc byla to pelnia lata, wysysala zen wszystkie cieplo. Nie bolalo go nic, bo zamarzal. W koncu osiadl na mieliznie. Podzwignal sie na nogi i, brodzac po kostki w wodzie, dowlokl do brzegu. Z polozenia slonca na niebie wynikalo, ze minelo juz poludnie, czyli rzeczywiscie musial przebywac w wodzie od dobrych kilku godzin. Granica boru przebiegala tutaj nad samym brzegiem, znalazl jednak mala polanke i wstrzasany dreszczami polozyl sie w sloncu, zeby wyschnac i ogrzac wyziebione czlonki. Byl zmordowany, przemarzniety do szpiku kosci, glodny i obolaly - ale nie mogl ulezec bez ruchu. Wyczerpane bylo jego cialo, ale nie umysl. Rozdygotane nerwy nie pozwalaly na bezczynnosc. Stwierdzil, ze zgubil pieniadze; w ktoryms momencie tych kilka marnych monet musialo mu wyleciec z kieszeni. Zza pazuchy kubraka zniknal tez kawalek plotna, w ktore owiniety byl czarny luk, gdy dostal go od Elyssy. 70 Zgubil rowniez luk wlasnej roboty, licho wie kiedy i gdzie, ale ostal mu sie przynajmniej kolczan. Dyndal u szyi, jakims cudem nie sciagnal go razem ze skora zwierzolaka. Ale strzal nie bylo, chlupotala w nim tylko woda.Obwieszony bronia pas zwierzolaka utopil w rzece, ale zostal sztylet. Plynac, Konrad sciskal go w dloni tak kurczowo, ze do tej pory mial zdretwiale palce. Wbil ostrze w ziemie i zaczal rozmasowywac prawa dlon. Potem zdjal kolczan z szyi, wylal z niego wode i sciagnal przemoczone odzienie, zeby szybciej sie rozgrzac. Woda nie zdolala wywabic plam krwi ubitego zwierzolaka z wystrzepionego kubraka i znoszonych portek, ale przynajmniej zmyla mu zakrzepla posoke potwora z ciala i wlosow. Na wspomnienie bestii zerknal w kierunku lasu. Nie wyczuwal stamtad zagrozenia, ale wiedzial juz, ze nie zawsze moze polegac na swym darze jasnowidzenia. Tak czy owak nie obawial sie zwyczajnego zwierzolaka. Po tym, na co napatrzyl sie przez caly ranek, takie wzbudzajace kiedys strach stwory wydawaly mu sie teraz stosunkowo nieszkodliwe. Staral sie nie wracac myslami do masakry, ktorej byl swiadkiem, ale bezskutecznie. Wiedzial od dawna, ze swiat pelen jest niesamowitych, przerazajacych istot. Chlonal z zapartym tchem dziwne opowiesci, snute przez podroznych, ktorzy zatrzymywali sie czasami w karczmie; zaslyszane od ojca opowiesci o krainach lezacych poza granicami doliny powtarzala mu tez Elyssa. Elyssa... Elyssa nie zyje. Nie mial juz co do tego zadnych watpliwosci Zginela, tak jak to przewidzial. Ale fakt, ze byl przygotowany na jej smierc, nie lagodzil bynajmniej zalu po stracie. Zginela, a z nia wszyscy. Nie wiedzial, ze czekaja taki straszny koniec, wiedzial tylko, ze pisana jej smierc. Jednak sadzil, ze umrze tylko ona, nie przewidzial, ze jej los podziela wszyscy mieszkancy doliny. Procz niego. Dlaczego on jeden przetrwal? Czyzby dlatego, ze tak naprawde nie byl stad? Bez sensu, ale czy cokolwiek z tego, co sie wydarzylo, mialo jakis sens. Sprobowal wyrzucic z glowy wszystkie mysli. Ale przed oczyma stal mu wciaz Czaszkolicy, ten niesamowity mezczyzna, ktory jak gdyby nigdy nic wyszedl z plonacego dworu i nie padl trupem ugodzony strzala w serce. Bylo to cos nieprawdopodobnego i Konrad zaczynal juz podejrzewac, ze ulegl halucynacji. Wszystko inne, co widzial, nawet te najbardziej fantastyczne widoki, gotow byl zaakceptowac - byc moze dlatego, ze wiekszosc przekraczala jego zdolnosc pojmowania i nie miala zadnego oparcia w racjonalnosci. Ale wiedzial przeciez, co to ogien, wiedzial, co to strzala. Zaden czlowiek nie wyszedlby bez szwanku 71 z takiego gorejacego piekla, zaden czlowiek nie przezylby smiertelnego trafienia strzala. Zaden czlowiek. A zatem Czaszkolicy nie mogl byc czlowiekiem.No dobrze, ale przeciez zaden z napastnikow nie byl w pelni czlowiekiem - wiekszosc wrecz przeciwnie - dlaczego wiec w pamiec wryl mu sie tak bardzo wlasnie Czaszkolicy? Pora oderwac sie od tych mysli, zajac sie czyms i nie snuc dalej jalowych rozwazan. Konrad pozbieral z ziemi odzienie i wrocil nad rzeke. Jak na uragowisko, obok przeplywal akurat trup jednej z kreatur, ktore napadly na wioske. Potwor mial pletwiaste stopy, ale widocznie na nic mu sie one zdaly w walce z wodnym zywiolem. Konradowi przeniknelo przez mysl, ze scierwo splywa dopiero teraz, bo zaczepilo sie na jakis czas o kamien albo korzen w gorze rzeki. Ale nie. Ten osobnik nie mogl miec nic wspolnego z masakra w wiosce. Najwyrazniej nie zyl od paru dni, bo rozklad jego wzdetego cielska nie posunalby sie tak daleko po kilku godzinach plawienia w wodzie. Nie mogl sie lepiej przyjrzec padlinie, bo plynela twarza do dolu i nad powierzchnie wystawaly ledwie plecy. Ale i tak zobaczyl wiecej, nizby chcial. Cialo stwora bylo wielobarwne, zielono-zolto-brazowe. Z grzbietu i potylicy sterczaly mu dlugie kolce. Podobnie jak Konrad, nie wypuscil swojej broni - z tym ze byl to jeszcze jeden z tych potworow, ktorym konczyny w procesie mutacji przeksztalcily sie w ostrza. Jedna jego przednia lapa zakonczona byla zakrzywionym mieczem, druga poteznymi szczypcami. Konrad odczekal, az wzdety trup zniknie mu z oczu, po czym zabral sie do czyszczenia ubrania z pozostalosci juchy zwierzolaka. Gdyby tego nie zrobil, stanowilby przynete. Zreszta i tak wzarta w material won krwi przyciagac bedzie drapiezniki buszujace po kniei. Zapamietale tarl tkanine w rekach, walil nia o kamienie, wyzymal z calych sil, i to tez troche go rozgrzalo. Kiedy skonczyl, nie dygotal juz i mokre mial jeszcze tylko rece i wlosy. Rozpostarl czesci garderoby na wielkim glazie, zeby wyschly, i usiadl obok, by zastanowic sie, co dalej. Co robic, jak teraz zyc? Byl zmeczony, ale nic to. Byl zziebniety, ale juz sie rozgrzal. Byl obolaly, ale to przejdzie. Byl glodny. No wlasnie. To najwazniejsze. Kiedy zaspokoi glod, minie rowniez zmeczenie. W rzece powinny byc ryby, ale lowienie ich bez sieci to zmudne zajecie. Zreszta nie mial jakos ochoty wchodzic teraz do rzeki. W lesie, jesli tylko mialo sie wprawe, zawsze mozna bylo znalezc cos do zjedzenia. Zycie nauczylo Konrada zaradnosci. Na glodowych racjach wydzielanych mu w karczmie, nawet dokarmiany przez Elysse, nie pociagnalby dlugo, gdyby nie dozywial sie i nie polowal w lesie. Wlasnie sie do tego rano zabieral, kiedy przeszkodzil mu zwierzolak z toporem wyrastajacym z lapy. 72 Bor w miejscu, gdzie Konrad wyszedl z rzeki, roznil sie troche od tego, po ktorym przywykl buszowac. Moze tylko mu sie wydawalo, ale drzewa byly tu jakby wyzsze i bardziej proste, mniej przegnile i powykrecane. Znaczylo to, ze zdobycie pozywienia bedzie latwiejsze, ze mniej tu trujacych i skazonych roslin upodabniajacych sie do jadalnych.Zostawil schnace odzienie na kamieniu, wzial noz i wszedl do lasu w poszukiwaniu jadalnych grzybow, soczystych mlodych korzonkow, jagod, orzechow - czegokolwiek, byle tylko zapchac pusty zoladek. Zanim zaspokoil pierwszy glod, ubranie wyschlo. Po praniu bylo jeszcze bardziej postrzepione i wytarte, stare plamy nie zeszly, ale zniknely slady posoki zwierzolaka. Ubral sie i juz mial ruszac, kiedy jego wzrok padl na czarny kolczan. Bez strzal byl bezuzyteczny, ale zal mu go bylo zostawiac. Przewiesil go sobie przez ramie. Nigdy dotad nie zapuszczal sie w te partie kniei, nie znal tu terenu i istnialo ryzyko, ze pobladziwszy w gestwinie, wroci do wioski. Pozostawalo mu wiec jedno wyjscie. Z nozem w reku ruszyl brzegiem rzeki zgodnie z jej pradem. Noc przespal spokojnie, nic mu sie nie snilo. Poniewaz znajdowal sie na nie znanym sobie terytorium, na szukaniu bezpiecznego miejsca, w ktorym moglby odpoczac, zeszlo mu kilka godzin. Nie znalazl drzewa z odpowiednio duza dziupla, ale natrafil na takie, ktorego pien rozwidlil sie na troje, a w rozwidleniu powstalo zaglebienie wystarczajaco duze, by lec w nim, zwinawszy sie w klebek. Obudzil sie, jak zawsze, przed switem. Byl zmarzniety i zesztywnialy. Przeciagnal sie i roztarl zdretwiale czlonki. Obejrzal swoje rany. Wszystkie juz sie zasklepialy. Kiedy sie wygoja, pozostanie mu po nich na ciele kilka dodatkowych blizn. Zaczekal, az dobrze sie rozwidni i dopiero wtedy zlazl z drzewa. Napil sie wody z rzeki i wrocil do lasu poszukac czegos do zjedzenia. Po godzinie buszowania w zaroslach zaspokoil na jakis czas glod lesnym runem, ale wkrotce zoladek zacznie sie domagac konkretniejszego jadla. A we wsi moglby sie najesc do syta zwierzeca padlina. Usmiechnal sie. Po raz pierwszy tego ranka pomyslal o wiosce, lecz zamiast rozpamietywac jej tragedie, w glowie mu bylo jedzenie. I chyba slusznie. Wies od zawsze kojarzyla mu sie zjedzeniem i schronieniem. Niczego poza tym nigdy mu nie dala. Malo go obchodzilo, ze zostala napadnieta, malo go obchodzilo, ze wymordowani zostali wszyscy jej mieszkancy. 73 Z jednym wyjatkiem...Odpedzil obraz Elyssy, ktory pamiec zaczynala juz podsuwac mu przed oczy, i sila woli skupil sie na tym, jak zdobyc nastepny posilek. Nie mogl polowac, bo nie mial strzal, pozostawalo mu wiec brodzic po plyciznach rzeki i chwytac rekami ryby albo zaczac zastawiac sidla. Zebral z ziemi kilka suchych patykow nadajacych sie na kolki. Nad brzegiem rzeki rosly zagony wysokiej cienkiej trawy. Z jej wiechci splotl prowizoryczny postronek. Drzewa rosnace gesto nad samym brzegiem, tak jak poprzedniego dnia utrudnialy marsz. Staral sie trzymac blisko rzeki, bo ta musiala go gdzies doprowadzic. Dopoki wie, gdzie jest rzeka, nie zabladzi. Krajobraz przypominal doline, chociaz nie bylo tu takich stromizn i las nie sie przerzedzal, tak jak w sasiedztwie wioski, ale musialy go zamieszkiwac podobne gatunki dzikiej zwierzyny. Kiedy wyszedl wreszcie na otwarta przestrzen, gdzie nie roslo ani jedno drzewo, obudzila sie w nim podejrzliwosc. Po chwili jednak zauwazyl, ze podloze jest skaliste, a warstwa gleby nie dosc gruba, by drzewo zapuscilo w niej korzenie. Za to mnostwo tu bylo trawy, na ktorej pasc mogly sie dzikie kroliki - a znakiem tego powinno tu byc duzo krolikow, ktorymi z kolei on bedzie sie mogl najesc. Z wbitym w ziemie wzrokiem spenetrowal teren, wypatrujac na ziemi odchodow, ktore swiadczylyby o zamieszkiwaniu okolicy przez krolicza brac. W koncu dostrzegl to, czego szukal. Kroliki chadzaja zwykle tymi samymi utartymi sciezkami, podobnie jak ludzie drogami, wystarczylo wiec zastawic sidla na sciezkach, ktore wydeptaly, a na pewno w nie wpadna. Plecionek z trawy wystarczylo na cztery pulapki. Przywiazal prowizoryczne postronki do kolkow, te z kolei wepchnal gleboko w ziemie, podparl galazkami petle ze splecionej trawy, po czym sie oddalil. Czekanie, jak sie wkrotce przekonal, nie nalezalo do jego najmocniejszych stron. Nigdy nie byl zmuszony czekac, w kazdym razie nie dluzej niz kilka minut. W karczmie nie mial czasu, by przysiasc, nawet na chwile. Czekac przychodzilo mu tylko wtedy, kiedy byl w lesie i wyczul w poblizu zwierzolaka. Kryl sie wtedy i czekal, az stwor odejdzie. Dlugo czekal chyba tylko na Elysse. Czasami nawet kilka tygodni, ale to bylo cos innego niz siedzenie w lesie i czekanie, az krolik zlozy mu z siebie ofiare na obiad. Plynal czas. Konrad obserwowal slonce na niebosklonie, dopoki nie zakonczylo swojej dlugiej, mozolnej wspinaczki ku zenitowi. Minela polowa dnia, zostala jeszcze polowa. Zadecydowal, ze nie bedzie czekal na krolika cale zycie. Jesli do tej pory zaden nie zlapal sie w sidla, ruszy dalej brzegiem rzeki. Jednak, podszedlszy do pulapek, stwierdzil, ze siedza w nich az dwa kroliki. 74 Jeden juz nie zyl, udusil sie. Drugiego petla ze splecionego z trawy postronka scisnela za tylna lapke. Konrad szybkim ruchem nadgarstka skrecil mu kark.Rad z siebie wrocil nad rzeke, zeby wypatroszyc zdobycz. Wnetrznosci wrzucil do rzeki, zeby zapach krwi nie przyciagnal drapieznikow. Rozniecenie ognia trwalo chyba tyle samo, co zlowienie krolikow. Ale nie byl jeszcze az tak glodny, zeby pozerac je na surowo. Ognisko zdecydowal sie rozpalic posrodku polany, skad w pore dostrzeze niebezpieczenstwo, gdyby smakowita won przywabila jakies stworzenia. Nazbieral narecze suchych galazek i patykow. W tym byl dobry. Potem polozyl przed soba kawalek drewna, przytknal do niego czubek zaostrzonego patyka i zaczal go szybko walkowac miedzy dlonmi. Po jakims czasie drewno rozgrzalo sie pod wplywem tarcia i uniosla sie z niego smuzka dymu, a zaraz potem strzelil malenki plomyczek. Udalo mu sie podpalic wiazke suchych zdziebel trawy, ktore wsunal szybko pod przygotowany chrust. Kiedy ogien buzowal juz na dobre, zawiesil nad nim pierwszego obdartego ze skory krolika. I znowu przyszlo mu czekac. Mieso poczernialo i przypalilo sie z wierzchu, od wewnatrz pozostalo niemal surowe, ale smakowalo Konradowi. Czekajac, az krolik sie upiecze, oskrobal do czysta jego skore. Mogla sie jeszcze przydac. Ruszajac w dalsza droge, zatknal sobie oprawiona skorke za pas. Drugiego krolika przytroczyl do pasa za zwiazane skoki. Sidla schowal do kolczana. Wkrotce po opuszczeniu polany natknal sie na most, od ktorego w obie strony odbiegala droga. Most w niczym nie przypominal tego z wioski. Byl wyzszy, szerszy i zbudowany z kamienia. Droga rowniez byla o wiele szersza niz gruntowy szlak odbiegajacy od drewnianego wioskowego mostka. Konrad wspial sie po skarpie, wszedl na most i zatrzymal sie na jego srodku. Wiedzial, ze rzeka musi go gdzies doprowadzic, no i doprowadzila. Znalazl most i teraz musi podjac jakas decyzje. Do tej pory pragnal tylko uciec jak najdalej od nieszczesnej wioski. Udalo mu sie to, ale co teraz? Nie bedzie przeciez do konca zycia walesal sie po lasach. Za duzo tam niebezpiecznych istot. Jednak osiedlac sie w innej wiosce tez nie mial szczegolnej ochoty, pomny traktowania, jakiego doswiadczyl w poprzedniej. Nie mial zadnego fachu w reku, nic nie umial, najprawdopodobniej skonczylby jako popychadlo w kolejnej karczmie. Ale w tej moze by mu przynajmniej placono. I naraz uswiadomil sobie, ze jednak cos potrafi. Byl mysliwym. Mogl lowic w sidla male zwierzeta, mogl polowac z lukiem na wieksze - gdyby tylko mial luk i strzaly. A moze by tak nalapac wiecej krolikow i wymienic je na strzaly. Luk sam sobie potrafi sporzadzic. 75 Wcale nie musial wybierac miedzy zyciem w lesie a zyciem we wsi. Mogl zyc i tu, i tu.Spojrzal w lewo, spojrzal w prawo. Trakt w obu kierunkach wygladal tak samo, i w jednym, i w drugim musial dokads prowadzic. Obojetne, w ktora strone sie zwroci; w efekcie ruszyl w wybranym na chybil trafil kierunku. Byl niemal pewien, ze bardzo szybko dotrze do jakiejs wioski, ze lezy ona gdzies niedaleko mostu, w poblizu rzeki. Kiedy po polgodzinnym marszu nie natknal sie na zaden slad ludzkich siedzib, zaczelo sie w nim rodzic podejrzenie, ze obral zly kierunek, i chcial juz zawracac. Ale potem uswiadomil sobie, ze przeciez nigdzie mu sie nie spieszy, i szedl dalej. Trakt byl bity, a wzdluz niego biegl row sluzacy zapewne do odprowadzania wody, zeby nawierzchnia nie rozmakala podczas roztopow i nie zmieniala sie w blotnista breje. Droga prowadzila srodkiem szerokiej przesieki wycietej w lesie. Duza odleglosc od drzew miala utrudniac zastawianie zasadzek na podroznych, ale on wolal mimo wszystko zachowac ostroznosc i nie wypuszczal noza z reki. Uslyszawszy za plecami jakis odglos, odwrocil sie na piecie. Nie rozpoznawal tego dzwieku. Halas przybieral na sile i szybko sie zblizal. Konrad nie widzial jeszcze, co go powodowalo, i nie byl wcale ciekaw tego widoku. Zbiegl z drogi, przeskoczyl row i skryl sie za szerokim pniem najblizszego drzewa. Nastawiajac ucha, zaczal obserwowac droge. Po pewnym czasie, z jego kryjowka, wsrod poskrzypywania, sapania, trzeszczenia i stukotu kopyt, zrownal sie woz ciagniony przez cztery konie. Woz byl kryty, jechali nim ludzie, a zaprzegiem powozilo dwoch mezczyzn siedzacych na kozle. W jego wiosce tez byly wozy, ale sluzyly do zwozki plonow z pol i scietych drzew z lasu. Wozu, ktorym podrozowaliby sami ludzie, Konrad jeszcze nie widzial. Odczekal, az woz sie oddali, po czym wybiegl na droge, zeby odprowadzic go wzrokiem, ale widok przeslanialy tumany kurzu wzbijane przez kola. Konrad, reka odpedzajac sprzed twarzy unoszacy sie w powietrzu pyl, ruszyl w slad za wozem. I naraz dostrzegl przed soba dwoch mezczyzn, ktorzy wzieli sie nie wiadomo skad i szli mu naprzeciw. Zatrzymal sie jak wryty i znieruchomial. Przemknelo mu przez mysl, zeby uciekac, ale obaj mezczyzni niesli luki. Chociaz nie mieli strzal na cieciwach, to zapewne dobrze znali te lasy i, gdyby rzucil sie do ucieczki, szybko by go dopedzili i ustrzelili. 76 Musieli byc mieszkancami jakiejs pobliskiej wsi. Albo zbojcami. Ale jego nie mieli z czego ograbic.Zreszta nie moze sie wiecznie kryc przed kazdym, kogo napotka. Skoro trafil juz w zamieszkane przez ludzi strony, musi sie ujawnic. Z tym postanowieniem ruszyl mezczyznom na spotkanie. Zakladal przynajmniej, ze to ludzie. Na takich mu wygladali, chociaz po tym, na co sie napatrzyl poprzedniego dnia, niczego nie mogl byc juz pewien. Na jego widok mezczyzni zwolnili kroku. Obaj byli starsi od Konrada, brodaci, odziani jak drwale z jego wioski, ale siekier nie niesli. Zatrzymali sie kilka krokow przed nim. Konrad tez przystanal. -Witaj, chlopcze - powiedzial jeden z nich. -Witaj - burknal drugi. Konrad, oblizujac zaschniete wargi, przenosil wzrok z jednego na drugiego. -Nie znam ciebie - podjal pierwszy mezczyzna. -Nietutejszys? - dorzucil drugi. Konrad kiwnal glowa. -Dokad to wedrujesz? -Pobladziles? Konrad gapil sie, niezdolny wykrztusic slowa. -Coz to z nim? - spytal pierwszy drugiego. -Niemota jakas? - podsunal drugi pierwszemu. -Tak, chlopcze? Konrad otworzyl usta, ale nadal sie nie odzywal. Rozmawial dotad z jedna tylko osoba, z Elyssa. Z innymi ludzmi rozmawiac nie potrafil. Pokrecil glowa. -Niedorobiony - orzekl pierwszy, zwracajac sie do towarzysza. -Jako zywo - zgodzil sie z nim tamten. Pierwszy wskazal kierunek, z ktorego nadeszli. -Idziesz tam? - spytal glosno i wyraznie. Konradowi przemknelo przez mysl, ze jesli ktos tu jest niedorobiony, to nie on, bo przeciez widac bylo, w ktora strone zmierza. -Tak - baknal. -A... - zaczal drugi wyraznie i glosno -... dokad sie udajesz? - dokon czyl juz nie tak wyraznie, i ciszej. Konrad wzruszyl ramionami. -To chodz z nami. - zaproponowal pierwszy. - Zawrocimy i wskazemy ci droge. -Droge, dokad? - spytal Konrad. -Tam, dokad podazasz. -Sam nie wiem, dokad podazam. -Tos szczesciarz, ze nas spotkales, bo my ci pokazemy, dokad. 77 -Czyli dokad?-A gdziez by, jak nie do miasta? Uczynnosc nieznajomych zaczynala wydawac sie Konradowi podejrzana. Ale moze tacy wlasnie byli inni ludzie. Moze tylko ci z jego wioski tak zle go traktowali. -Krole lapales, chlopcze? - spytal pierwszy. - Piekna masz tu sztuke. W miescie dadza ci za niego dobra cene. Ze trzy szylingi utargujesz. -Trzy! - wykrztusil Konrad. -Wiecej - wtracil szybko drugi, wnioskujac blednie z reakcji Konrada, ze to dla niego za malo. - Wiecej jak trzy. Cztery. Piec! Piec szylingow stanowilo fortune. Nawet trzy przekraczaly znacznie to, co przez cale zycie uciulal - a potem w jednej chwili stracil. Zalowal teraz, ze zjadl drugiego krolika. -Slusznie powiadasz, Carl - przytaknal pierwszy nieznajomy, zerkajac po nownie na martwego krolika. - Piec szylingow. Co ty na to, chlopcze? Zaprowa dzimy cie do miasta i pokazemy, gdzie dostaniesz najlepsza cene. -Zlapales go gdzies tutaj? - spytal drugi mezczyzna, ten imieniem Carl. Konrad kiwnal glowa, wolal nie zdradzac, gdzie. Carl rozesmial sie. -Nad rzeka, co? Kolo mostu? -Tak. -Znamy wszystkie najlepsze miejsca, w ktorych mozna cos upolowac - powiedzial Carl, i zwracajac sie do towarzysza, dorzucil: - On mysli, ze chcemy mu odebrac krolika, Heinz. Tak mysli. -Nie obawiaj sie, chlopcze - powiedzial Heinz. - My polujemy na grubszego zwierza. Konrad znowu kiwnal glowa. Tym razem wolniej, bez przekonania. -Chcemy ci tylko pomoc, chlopcze - ciagnal Heinz. - Widac, ze przydal by ci sie dobry posilek, dobre odzienie. W miescie znajdziesz wszystko, czego ci trzeba. Chcemy tylko pomoc. Nie znasz nas, to i moze nam nie ufasz. Chcesz, to chodz za nami, nie chcesz, nie idz. Twoja wola. Carl spojrzal na towarzysza. -Nie wiem jak ty, Heinz, aleja napilbym sie piwa. Stawiam. Odwrocili sie obaj i ruszyli z powrotem tam, skad nadeszli. Po paru krokach Carl obejrzal sie przez ramie. -Tobie tez postawie - rzucil. Konrad zaczekal, az odejda na dwadziescia krokow, i ruszyl za nimi. ROZDZIAL OSMY Droge prowadzaca do miasta przegradzala drewniana furta, ustawiona w niewielkiej odleglosci od pierwszych budynkow. Zrazu Konrad myslal, ze sluzy do celow obronnych, ale kiedy podeszli blizej, okazalo sie, ze ma zbyt watla konstrukcje, by spelniac takie zadanie.Przy furcie stal zbrojny straznik i zbieral pieniadze od ludzi, ktorzy wchodzili do miasta albo je opuszczali. Konrad, nie dochodzac do furty, zatrzymal sie i patrzyl, jak Carl z Heinzem placa, a nastepnie przechodza na druga strone. Za furta Carl odwrocil sie i skinal na niego. Osmielony tym gestem Konrad zblizyl sie do opartego o slupek furty straznika, ktory mierzyl go znudzonym wzrokiem. -Trzy pensy - burknal straznik. -Za samo wejscie do miasta? -Nie - odparl straznik, poziewujac. - Za korzystanie z drogi. -Aleja nie mam trzech pensow. -Trudno. Nie wpuszcze cie zatem. Nikt nie moze przejsc bez placenia, procz barona... bo to jego droga. -Masz tu - powiedzial Carl, podchodzac i siegajac do kieszeni. - Trzy pensy. - Wcisnal straznikowi monety w garsc. -Dzieki - baknal Konrad zmieszany. - Wielkie dzieki. Zwroce ci. Naprawde zwroce. -Wiem - odparl Carl, odwrocil sie i podszedl do czekajacego Heinza. Ruszyli dalej droga. -Dobrego dnia zycze - powiedzial straznik, przepuszczajac Konrada przez furte. Miasto bylo ogromne, o wiele wieksze od wioski. Po brukowanych kocimi lbami ulicach przewalaly sie tlumy. Wszystko bylo tu wieksze i wszystkiego bylo wiecej. Konrad, idac glowna ulica za Carlem i Heinzem, rozgladal sie wkolo oniemialy. Nikt nie zwracal na niego najmniejszej uwagi. Gdyby to do wioski zawital jakis obcy, wszyscy by od razu o tym wiedzieli i gapili sie na przybysza. Tu- 79 taj podrozni byli, widac, czyms zwyczajnym. W takiej masie narodu trudno bylo stwierdzic, kto jest stad, a kto obcy. Ba, ludzie mieszkajacy w jednym koncu miasta nie znali pewnie tych, ktorzy mieszkali na jego drugim koncu.Zauwazyl kryty wagon, ktory widzial przed godzina na drodze. Na burcie widnial herb przedstawiajacy wieze, ktora chyba symbolizowala zamek. Konie juz wyprzegnieto, a budynek, przed ktorym stal czterokolowy wehikul, mogl byc tylko gospoda. Byla okazalsza i o wiele szykowniejsza od karczmy Adolfa Bran-denheimera. Po tylu latach spedzonych w karczmie Konrad rozpoznalby tego rodzaju przybytek wszedzie; tutaj na potwierdzenie mial jeszcze ogromny drewniany szyld, ktory wisial nad wejsciem. Chyba dla rozwiania wszelkich watpliwosci, wymalowano na nim wezbrany piana kufel piwa. Konrad zdazyl juz zauwazyc, ze na wielu budynkach wisza podobne znaki, informujace, jakiego rzemieslnika mozna tam znalezc - piekarz, rzeznik, cyrulik, kowal... W malej wiosce wszyscy wiedzieli, w ktorych chalupach siedza kramarze i czym kazdy handluje. Miasto bylo tak wielkie, ze ludzie pobladziliby pewnie w labiryncie ulic, gdyby nie takie wywieszki, podpowiadajace im, gdzie moga znalezc to, czego szukaja. Konrad myslal, ze jego nowi znajomi skreca do gospody, ale oni tego nie uczynili. Mijajac kolejne sklady kupieckie, zaglebiali sie dalej w miasto, az wyszli na duzy plac, chyba targowy. W jego rogu stala jeszcze jedna gospoda, choc nie tak duza, jak tamta pierwsza. Konrad nie mogl zrazu pojac, po co komu dwie piwiarnie. I nagle rozjasnilo mu sie w glowie: jedna nie pomiescilaby tutaj wszystkich spragnionych. Miasto bylo o wiele wieksze, niz z poczatku myslal. Rozgladajac sie, stwierdzil, ze otaczajace je blonia znajduja sie tak daleko od centralnego placu, ze ledwie je widac poprzez gaszcz budynkow. -Hej, ty! - dolecialo go wolanie - Chcesz przeplukac gardlo? Byl tak pochloniety podziwianiem nie znanego sobie otoczenia, ze nie zwracal wiekszej uwagi na dwoch mezczyzn, za ktorymi przywedrowal tu z lasu. Heinz gdzies zniknal; pewnie wszedl juz do gospody. Carl stal w drzwiach; to on do niego wolal. Konrad kiwnal glowa i podszedl do mezczyzny. -Schowaj lepiej ten noz - poradzil mu Carl. - Po co draznic ludzi. Konrad dopiero teraz zdal sobie sprawe, ze w prawej dloni wciaz sciska szty let. Zatknal go za pas i przekroczyl za Carlem prog gospody. Jakos niezrecznie mu bylo wchodzic tu od frontu. W karczmie Brandenhe-imera korzystal zawsze z tylnych drzwi. Rozejrzal sie niepewnie po izbie. Staly tu drewniane grubo ciosane stoly i stolki, w powietrzu unosily sie znajome wonie 80 rozchlapanego piwa i swiezej slomy zascielajacej podloge. Z zaplecza dolatywal aromat pieczonego miesiwa i warzonego piwa.Heinz stal juz przy wysokim szynkwasie, za ktorym spoczywaly na podporkach trzy ogromne beczki. Szynkarz podstawial pod kurek jednej z nich cynowy kufel. Po chwili podal go Heinzowi i dostrzeglszy Carla, odwrocil sie, by napelnic drugi kufel. Carl powiedzial cos do Heinza i obejrzeli sie obaj na Konrada, ktory stal w drzwiach i rozgladal sie po izbie. Carl odebral swoje piwo i machnal na Konrada. -Chodz! - zawolal, stawiajac kufel na szynkwasie miedzy soba a Hein- zem. - I jeszcze raz - zwrocil sie do szynkarza. Rzucil na blat kilka monet i szynkarz z trzecim kuflem w dloni odwrocil sie do beczki. Konrad ruszyl niepewnie przez izbe. Paru z siedzacych tu juz mezczyzn na chwile oderwalo wzrok od swoich kufli, by obrzucic go przelotnym spojrzeniem. Konrad zatrzymal sie obok Heinza i Carla i spojrzal na kufel. Swoj kufel. Brandenheimer nie pozwalal mu pic piwa, co nie powstrzymywalo go od pociagania tego specjalu ukradkiem, kiedy tylko karczmarz nie patrzyl. Brandenheimer nawet wody Konradowi zalowal. -Kto zacz ten wasz przyjaciel, Carl? - zapytal szynkarz, stawiajac na blacie trzeci cynowy kufel i zgarniajac na dlon monety z mokrego szynkwasu. -Spotkalismy go w lesie - odparl Carl i pociagnal spory haust piwa. Konrad oblizal wyschniete wargi, ujal oburacz kufel i uniosl go do ust. -Ale zaden tam z niego przyjaciel - wtracil Heinz, stawiajac swoj kufel na szynkwasie i odwracajac sie do Konrada. -Prawda, zaden - podchwycil Carl i odstawiwszy kufel, rowniez odwrocil sie do Konrada. Konrad, nie umoczywszy jeszcze ust w piwie, juz zobaczyl, co sie za chwile wydarzy. I wiedzial, ze jest za pozno, by temu zapobiec. Ale mimo to sprobowal. Chlusnal Carlowi prosto w twarz piwem ze swojego kufla i odskoczyl od szynkwasu, siegajac po sztylet. Nie zdazyl. Heinz zlapal go za nadgarstek, a w chwile potem Konrad oberwal od Carla piescia w zoladek. Zgial sie wpol z bolu i zaskoczenia. Heinz ucapil go pelna garscia za czupryne i szarpnal mu glowe do gory. Carl przystawil Konradowi noz do gardla, napierajac czubkiem na miekkie cialo podbrodka. -Tak - warknal Carl, ocierajac piwo z twarzy - zaden z niego przyjaciel. -To klusownik... - dorzucil Heinz. 81 Konrad lezal na kamiennej posadzce i, wpatrzony w smugi porannego swiatla wdzierajacego sie przez szpary w scianach wysoko w gorze, znowu zastanawial sie, co tez go czeka.Slusznie Carl z Heinzem od poczatku wzbudzali w nim podejrzliwosc. Powinien byl posluchac instynktu. Nie poszedl za jego glosem i wyladowal w piwnicy gospody. Tlumaczyl sie, ze nie wiedzial, zastawianie sidel na kroliki jest przestepstwem, pytal, co chca zrobic i co sie z nim stanie. Zdrajcy nie byli w nastroju do rozmowy. Powiedzieli tylko, ze decyzja o jego losie zapadnie nazajutrz. Podsluchal rowniez, jak jeden z nich obiecuje szynkarzowi udzial w nagrodzie, jezeli ten uzyczy loszku do przetrzymania jenca przez noc w gospodzie. W wiosce prawo stanowil Wilhelm Kastring. Przed jego obliczem stawal kazdy, kto dopuscil sie jakiegokolwiek wykroczenia. Skazywal delikwentow na grzywny, chloste, prace bez wynagrodzenia przez okreslony czas, zakucie w dyby, albo na kombinacje tych kar, zaleznie od ciezaru winy. Czym karza w tym miescie za schwytanie w sidla krolika? Nie, dwoch krolikow. Jesli grzywna, to nie bedzie mial z czego zaplacic. Moglby, co najwyzej, odpracowac zasadzona sume. A moze skaza go na chloste? Ta nie byla mu straszna. Przywykl. Zazgrzytal klucz w zamku, do ciemnej piwnicy wlalo sie nieco wiecej swiatla. -Wstawaj! Posluchal. Podniosl sie z posadzki, podszedl do schodkow w kacie i wdrapal sie po nich na gore. Czekali tam na niego z nozami w rekach Carl i Heinz. W nozu trzymanym przez Carla rozpoznal swoja wlasnosc. -Dobra bron - powiedzial Carl, przechwytujac jego spojrzenie. - Za dobry dla klusownika. -Odwroc sie! - zakomenderowal Heinz. - Rece na plecy! Konrad zastosowal sie do polecenia i poczul, jak krepuja mu postronkiem nadgarstki. -Co to znaczy? - zapytal. - Co chcecie ze mna zrobic? -My nic, chlopcze - odparl Heinz. -Tak - dorzucil Carl. - Kto inny nas wyreczy! - Zarechotal. Wsunal noz, noz Konrada, do pochwy, chwycil chlopaka za ramie, pchnal go bezceremonialnie naprzod i ruszyli przez izbe. Po drodze Heinz zabral jeszcze jego kolczan i martwego krolika z jednego ze stolow, po czym wyszli na ulice. Mimo wczesnej pory na placu krecilo sie juz sporo osob. Nie bylo ich tyle, co poprzedniego dnia, ale Konrad w charakterze wieznia od razu wzbudzil wieksze niz wtedy zainteresowanie. -Kogo tam macie? - zawolal ktos. -Co przeskrobal? - krzyknal inny. 82 -Nie odchodzcie, to sie dowiecie! - odkrzyknal Carl.Usmiechali sie obaj. Popatrywali w glab jednej z uliczek, w kierunku wschodzacego slonca. Wygladali kogos i Konrad domyslal sie kogo - tego, ktory bedzie go sadzil... Po kilku minutach dal sie slyszec klekot podkow w oddali. Dolatywal od wschodu; do placu zblizalo sie kilku jezdzcow. Carl pociagnal Konrada na srodek ulicy, Heinz popychal go od tylu. Niebawem zza rogu wynurzyl sie pierwszy z konnych, zaraz potem pieciu nastepnych. Za nimi szedl oddzial piechurow. Bylo ich dwunastu, w tym dwoch z psami na lancuchach. Sposrod jezdzcow, czterech bylo zolnierzami. Mieli niebieskie helmy ozdobione pioropuszami, lsniace napiersniki, miecze u bioder, kazdy trzymal tarcze z jednakim herbem - niebieskim smokiem. Piatym jezdzcem byla niewiasta w bogatych, barwnych szatach. Siedziala na siodle bokiem, i parasolka na dlugiej raczce oslaniala przed sloncem twarz, choc te i tak ledwie bylo widac spod jedwabnej chusty. Na czele orszaku jechal mezczyzna, na ktorego czekali zapewne Heinz z Carlem. Swietnoscia stroju przycmiewal kobiete. Od stop do glow odziany byl w satyne i zamsz, wszystko to wykonczone koronka, wszystko w roznych odcieniach niebieskiego - od butow z granatowej skory poczynajac, a na bladoblekitnej czapce i jeszcze jasniejszym blekitnym piorze zatknietym za otok konczac. Niebieski nie byl jedynie sokol, ktory siedzial mu na lewym nadgarstku, ale kaptur nalozony na leb ptaka owszem. Coraz wiecej ludzi wylegalo na ulice, wznoszac radosne okrzyki na czesc jezdzca i klaniajac mu sie w pas, kiedy ich mijal. Lecz ten nie zwracal na gawiedz uwagi. Z nadeta mina jechal wprost na Konrada i przytrzymujacych go mezczyzn. -Baronie! - wykrzyknal Heinz. -Baronie! - powtorzyl za nim jak echo Carl. Obaj, pociagajac za soba Konrada, padli na kolana. Jezdziec szarpnal lewa reka cugle i kon zmienil nieco kierunek, by ominac kleczaca mu na drodze trojke. -Czego? - burknal, nie zaszczycajac ich nawet spojrzeniem. -Przestepca, baronie! - krzyknal Carl. -Aha! - Baron po raz pierwszy zerknal w dol. Osadzil w miejscu wierzchowca, i podazajacy za nim orszak rowniez sie zatrzymal. Konrad podniosl na barona wzrok. Trudno bylo dokladnie okreslic jego wiek, bo byl to mezczyzna tak pokaznej tuszy, ze kon, choc wielki, uginal sie pod jego ciezarem, ale czwarty krzyzyk chyba mu jeszcze nie stuknal. Tluste policzki mial gladko wygolone. Konrad nie mogl przyjrzec sie lepiej jezdzcowi, bo Carl natychmiast przydusil mu glowe do ziemi z taka zapamietaloscia, ze chlopak zamiotl wlosami po brud- 83 nych kocich lbach. Dotykajac bruku ciemieniem, dostrzegl jeszcze jednego konia, ktory pojawil sie na placu po przeciwnej stronie.Byl to bialy wierzchowiec prowadzony przez idacego pieszo mezczyzne. Za nimi szedl kon juczny. Mezczyzna zatrzymal sie przed gospoda, uwiazal oba konie i wszedl do srodka. Konrad patrzyl na to z bardzo niewygodnej pozycji i nie byl pewien, ale chyba dostrzegl, ze przybysz mial na glowie czarny helm, ktory calkowicie zaslanial mu twarz. Baron tymczasem przepytywal Carla i Heinza. -Co zrobil? -To klusownik, baronie. Schwytal dwa twoje kroliki. Prosze laskawie spojrzec. Jednego obdarl ze skory i zjadl, a tu jest ten drugi. Oto jego wnyki. -A na dodatek to zlodziej, baronie. Widzicie, wasza milosc, ten kolczan? Musial go ukrasc. -Szynkarzu! - dolecial z gospody donosny glos. Przybysz w czarnym helmie nie zastal nikogo w srodku. Zamieszanie wywabilo stamtad wszystkich na plac. -Co masz na swoje usprawiedliwienie, zlodzieju? - spytal baron. Szarpniety za wlosy Konrad poderwal glowe i napotkal wzrok barona. -Bylem glodny - wybakal. - Tylko tyle. Zlowilem krolika, bo bylem glodny. Nie wiedzialem, ze to przestepstwo. Jestem tu obcy. Zaplace za niego. -On nie ma pieniedzy, wasza milosc - podpowiedzial usluznie Heinz. -Zamilcz! - huknal na niego baron. Przeniosl wzrok z powrotem na Konrada. - Tys tu obcy, co sporo tlumaczy. Moze tam, skad przybywasz, prawo jest inne. Ale skoro juz tutaj zawitales, musisz sie stosowac do miejscowego prawa. Okradles mnie. -Zamilcz! Glodny byles, powiadasz. Rozumiem to. Wszyscy glodniejemy, jesli nie jemy przez pare godzin. Nie mialbym ci za zle, gdybys schwytal i zjadl jednego krolika. Ale ty schwytales dwa. Jak to wytlumaczysz? Konrad otworzyl usta, ale zadne usprawiedliwienie nie przychodzilo mu do glowy. -Przepraszam - wybakal tylko. -Za pozno na przeprosiny - oznajmil baron. - Wybieram sie teraz na lowy. Kiedy wroce, zadyndasz na stryczku. Konrad, nie wierzac wlasnym uszom, wybaluszyl na barona oczy. Czyzby przezyl masakre w wiosce po tylko, zeby isc teraz na szubienice za schwytanie dwoch krolikow? Tamte piekielne istoty nie zdolaly go zabic, ale one byly tylko dzikimi bestiami, bezrozumnymi siepaczami. W okrucienstwie i zdradzieckosci nie mogly sie rownac z najniebezpieczniejszymi ze stworzen - ludzmi. -Nie mozecie go powiesic - dolecialo od drzwi gospody. 84 Glos nie byl donosny, ale w ciszy, jaka zalegla na placu po slowach barona, wszyscy go uslyszeli i wszyscy sie odwrocili, by spojrzec na przybysza.Rzeczywiscie byl w czarnym helmie. Przylbice mial uniesiona i popijal piwo z cynowego kufla, jego twarz pozostawala jednak w cieniu. Caly byl w czerni; mial na sobie kolczuge z czarnych pierscieni narzucona na kaftan z czarnej skory. U czarnego pasa zwisala mu czarna pochwa, nawet rekojesc miecza byla czarna - tak samo welniane bryczesy i krotkie skorzane cizmy. -A to czemu!? - zagrzmial baron. - Cos ty za jeden? Kto ci dal prawo sie wtracac? Baron obejrzal sie na swoich czterech konnych zolnierzy, jakby chcial sie upewnic, czy wciaz za nim stoja i czy sa gotowi wesprzec czynem jego slowa. -To nie twoja sprawa - podjal - kimkolwiek jestes. -On ma prawo do obrony - powiedzial mezczyzna w czerni. -Do obrony? Do obrony! Toz to przestepca. Kto by go bronil? -Sam moze sie bronic. -Juz probowal. Z mizernym skutkiem! Baron potoczyl wzrokiem po twarzach gawiedzi. Kilkoro mieszczan zrozumialo aluzje i zarechotalo nieszczerze. Baron wciaz patrzyl na tlum. Coraz wiecej osob dolaczalo do choru pochlebcow i wkrotce caly plac pokladal sie ze smiechu. Przybysz saczyl piwo i czekal az skoncza. -Ma prawo do proby walki - podjal, kiedy zapadla cisza. Baron spojrzal na niego zaskoczony. -Do proby walki? - powtorzyl z niedowierzaniem. - Wszak to... wiesniak! -To nie przeszkoda. W kodeksie rycerskim ustanowionym z woli Imperatora Magnusa w roku 2325. przeczytasz, ze prawo do proby walki przysluguje kazdemu, kto posiada wlasna biala bron. - Mezczyzna w czerni pociagnal lyk piwa, po czym zwrocil sie do Konrada. - Masz wlasna biala bron, chlopcze? - spytal. Konrad nie bardzo rozumial, co sie wokol niego dzieje. Byl wciaz ogluszony wydanym przez barona wyrokiem smierci. -Tak - odparl automatycznie. -Nie - zawolal Heinz. -Nie - podchwycil Carl. -No? - powiedzial baron. - Komu dac wiare? Dwojce moich najzacniejszych poddanych czy klusownikowi i zlodziejowi? Dla mnie to jasne. -Skoro nie mial bialej broni - nie ustepowal mezczyzna - to czym oprawil krolika? Zebami? -Mial biala bron? - spytal baron. -Eeee... - zajaknal sie Heinz. -Nooo... - stropil sie Carl i pokazal noz Konrada -... mial. 85 -No tak. No tak - wymruczal baron. Wpatrywal sie w dziwne ostrze noza. - Ale skad u wiesniaka taki noz? Musial go ukrasc. W samej rzeczy, pomyslal Konrad. -Posiada biala bron - powiedzial mezczyzna w czarnym helmie - a zatem ma prawo do proby walki. -Nie! - zaprotestowal baron. - Kodeks rycerski okresla zasady staczania pojedynkow pomiedzy ludzmi honoru, rycerzami, szlachetnie urodzonymi. Nie stosuje sie do chlopstwa. A biala bron to miecz, nie noz! -Biala bron to biala bron - powiedzial przybysz. - Oskarzony ma prawo do proby walki. Albo puscisz go wolno, albo pozwolisz skorzystac z przyslugujacego mu prawa. Innego wyjscia nie ma. Nie wolno ci go powiesic. -Nie ty mi bedziesz mowil, co mi wolno, a czego nie! - krzyknal gniewnie baron. Siegnal po miecz, stracajac przy tym sokola z nadgarstka. Ptak, piszczac i trzepoczac rozpaczliwie skrzydlami, zwisl lebkiem do dolu na lancuszku, ktorym byl przykuty za lapke do rekawicy barona. Podbiegl jeden z piechurow z orszaku i posadzil go sobie na nadgarstku zabezpieczonym skorkowym ochraniaczem; baron pozwolil mu odpiac lancuszek od swojej rekawicy. -Radzilem ci tylko, zebys trzymal sie scisle litery prawa - powiedzial mezczyzna w czerni. - Ale jesli sie boisz... -Boje sie? Ja?! - Baron parsknal wymuszonym smiechem. - A czegoz to mialbym sie bac? - Wyprostowal sie w siodle i powiodl wynioslym spojrzeniem po twarzach mieszkancow miasta, swojego miasta. -Imperator mianowal cie swoim przedstawicielem na ten region, a wiec twoim obowiazkiem jest pilnowanie, by prawo bylo tu scisle respektowane. Oskarzony ma prawo do proby walki, a zatem musisz przyjac wyzwanie. -Ja? Chcesz przez to powiedziec, ze mam walczyc... z nim? - Baron pogardliwym gestem wskazal na Konrada. -Nie musisz - odparl mezczyzna w czerni. - Mozesz wyznaczyc przeciwnika z urzedu. Ale jestem przekonany, ze bedziesz wolal sprawowac swoje sedziowskie powinnosci osobiscie. Wybor broni nalezy, rzecz jasna, do ciebie. Twoja slawa siega daleko, baronie, zdaje sie, ze byles swego czasu niepokonanym pojedynkowiczem. Zabiles pietnastu ludzi, o ile sie nie myle? -Szesnastu - poprawil go baron. -Naturalnie byles wtedy mlodszy i nie tak... - Mezczyzna nie musial konczyc; aluzja do tuszy barona byla oczywista. -Kazdemu dotrzymam pola! - nastroszyl sie baron. - A co dopiero wiesniakowi, ha! - Machnal pogardliwie reka. -A zatem przyjmujesz wyzwanie? 86 -Tak, tak, tak! Zalatwmy to od razu. Zabije tego zlodzieja i zdaze jeszczezapolowac przed obiadem. - Skinal na najblizszego zolnierza. - Daj temu lo trzykowi swoj miecz. Konrada podniesiono z kleczek i rozcieto mu wiezy na rekach. Zolnierz podal mu swoj miecz. Baron z trudem zsunal sie z konia. Dobyl miecza i ruszyl wolno na Konrada. -Jesli czcisz jakiegos boga, to sie do niego pomodl. -Chwileczke, baronie, jesli laska - odezwal sie przybysz. - Ty zrezygnowales z wyznaczenia swojego zastepcy, ale oskarzonemu rowniez przysluguje prawo do wskazania takiego. Baron nachmurzyl sie i pokrecil glowa. -Mam po dziurki w nosie twojego wtracania sie do nie swoich spraw. Probujesz odwlekac wymierzenie sprawiedliwosci. Nie ma tu takiego, ktory zgodzilby sie go zastapic. Daj mi go wreszcie zabic, bo szkoda czasu. -A co ty na to, chlopcze? - zwrocil sie mezczyzna do Konrada. -Chcesz walczyc, czy wolalbys wyznaczyc zastepce? Konrad spojrzal na miecz, ktory trzymal w reku, spojrzal na barona, spojrzal na nieznajomego w czerni i nagle dotarlo don, co ten mu sugeruje. -Wyznaczam ciebie - powiedzial. -Zgadzam sie. -Hej, zaraz - zaperzyl sie baron, odwracajac sie do mezczyzny. - A cos ty w ogole za jeden? W odpowiedzi przybysz zdjal z glowy czarny helm. Mial krotko przyciete snieznobiale wlosy i snieznobiala gesta brode. Cala jego twarz, poczynajac od linii brody, pokrywal tatuaz, czarne linie wryte trwale w skore i nadajace mu wyglad zwierzecia - psa, a moze lisa. Nie - wilka... -To ty! - krzyknal baron, robiac kilka krokow w tyl. -A ja - przytaknal wytatuowany mezczyzna. - Rad jestem, ze nie zapomniales, Otto. Powiedzialem, ze sie jeszcze spotkamy, i wiem, jak bylbys zawiedziony, gdybym nie dotrzymal obietnicy. W odroznieniu od ciebie dotrzymuje danego raz slowa. Baron rozejrzal sie dookola szybko, niespokojnie, jakby wypatrywal drogi ucieczki. Zatrzymal wzrok na swoich zolnierzach. Widac bylo, ze najchetniej wezwalby ich na pomoc, a nie czyni tego tylko z obawy, ze mieszkancy miasta uznaja to za oznake slabosci. -Wilk - powiedzial, chowajac miecz do pochwy i podchodzac do siwobro- dego mezczyzny - coz za radosc ujrzec cie znowu po tylu latach. Dochodzilo miedzy nami w przeszlosci do nieporozumien i, prosze, historia sie powtarza! - Rozesmial sie nerwowo. 87 Wilk polozyl swoj helm na ziemi i dobyl miecza. Glownia wykuta byla z metalu tak samo czarnego jak reszta jego rynsztunku. Pociagnal lyk piwa z trzymanego wciaz w lewym reku kufla.-Chodzmy gdzies i dogadajmy sie - zaproponowal baron. Znizyl glos, zeby cizba go nie slyszala, ale Konrad stal najblizej i nie umknelo mu ani jedno slowo. -Splace cie - ciagnal baron. - Splace z nawiazka, z duza nawiazka. Wszystko ci wytlumacze, obiecuje. Chyba nie mowisz powaznie? Nie zamierzasz ze mna walczyc w imieniu jakiegos klusownika! -Nie. Baron odprezyl sie nieco. -Wiedzialem, zes rozsadny, Wilku. -Bede z toba walczyl we wlasnym imieniu. Pomodl sie do Ulryka, jesli to ci cos da. -Nie ujdzie ci to plazem! - wysyczal baron. - Nawet jesli zgine z twojej reki, zatluka cie moi ludzie! Wilk spojrzal ponad ramieniem barona na zolnierzy, a potem na kobiete, ktora przygladala sie temu wszystkiemu w milczeniu, i pokrecil glowa. -Nie wydaje mi sie - powiedzial. -0 co ci chodzi, Wilku? -0 sprawiedliwosc. Przyjales wyzwanie, Otto. Chcesz sie teraz wycofac jak zalgany, podstepny tchorz, ktorym zreszta jestes? Baron obejrzal sie przez ramie. Wszyscy obecni na placu wlepiali w niego wzrok. -Czego ty chcesz, Wilku? -Twojej smierci, Otto, twojej smierci. -Zabilem w pojedynkach szesnastu ludzi, Wilku! Ty bedziesz siedemnasty! Mowiac to, baron cofnal sie o krok, dobyl ponownie miecza i runal jak burza na Wilka, by przebic mu ostrzem brzuch. Jak na takiego grubasa, poruszal sie z zadziwiajaca szybkoscia, ktora swiadczyla o jego niegdysiejszym mistrzostwie. Mezczyzna w czerni odstapil spokojnie w bok i kiedy klinga barona przeszywala powietrze w miejscu, w ktorym przed chwila stal, upil lyk piwa. Baron cial na odlew, mierzac w glowe przeciwnika. Miecz Wilka smignal w gore i zablokowal cios. Ostrza skrzyzowaly sie nad glowami walczacych, a oni znieruchomieli na chwile, patrzac sobie z bliska w oczy. Po twarzy Wilka po raz pierwszy przemknal slad jakiejs emocji. Wyszczerzyl w usmiechu zeby - spiczaste zeby...! -Nie przybylem tu z toba walczyc, Otto - warknal. - Przybylem wykonac na tobie egzekucje. Naparl ostrzem na miecz barona, zmuszajac go do zrobienia kroku w tyl. W nastepnej chwili czarna klinga opadla blyskawicznie w dol i zatonela w pier- 88 si grubasa. Baron spuscil wzrok na przod swojej blekitnej satynowej koszuli, po ktorej rozlewala sie plama czerwieni.Wilk wyciagnal miecz z rany i baron osunal sie na bruk. Uderzajac glowa o kocie lby, juz nie zyl. Wilk rozejrzal sie szybko, oceniajac wzrokiem sytuacje. Kobieta na koniu, zolnierze, swita barona, gawiedz, Konrad, wszyscy zamarli. Uniosl kufel do ust i wychylil go do dna. -Podniescie go - odezwala sie po raz pierwszy kobieta. - I zarzuccie na konia. Przygladala sie, jak ludzie z orszaku przewieszaja cialo barona przez siodlo. -Odwiezcie go do fortu - zakomenderowala. - I ruszajmy wreszcie na to polowanie. - Przeniosla wzrok na wytatuowanego nieznajomego. - Zjesz dzisiaj ze mna wieczerze, Wilku? Moze zdolam choc po czesci splacic dlug, jaki mial wobec ciebie moj brat. - Zerknela na cialo barona. - Teraz i ja jestem ci cos dluzna. Przyjmiesz moje zaproszenie? -Byc moze - odparl Wilk. Ta odpowiedz chyba zadowolila kobiete. Kon z trupem barona zawrocil, zas reszta swiry ruszyla dalej w kierunku, w ktorym poczatkowo zmierzala. -Oddajcie mu jego rzeczy - rzucil rozkazujaco Wilk. Konrad zwrocil juz zolnierzowi miecz i teraz wcisnieto mu do rak jego kolczan, jego noz, jego sidla, zdjeta z krolika skore oraz martwego krolika, ktorego ze skory jeszcze nie obdarl. Wilk oparl o sciane swoj zbroczony krwia miecz. -Oczysc go - powiedzial do Konrada. Odwrocil sie, podniosl z ziemi helm i wszedl z powrotem do gospody. -Jeszcze jedno piwo! - krzyknal od progu. ROZDZIAL DZIEWIATY Nie bylo juz nic do ogladania i tlum sie rozproszyl. Carl z Heinzem jakby sie pod ziemie zapadli.Konrad krolicza skorka wytarl z krwi miecz Wilka. Skonczywszy, cisnal upackana skore na srodek ulicy, dzwignal czarny orez i wszedl z nim do gospody. Miecz byl bardzo dlugi i szeroki, ciezszy od wszelkiej broni, jaka chlopak do tej pory trzymal w dloniach. Wilk stal przy szynkwasie naprzeciwko beczek i pil piwo. Zdazyl juz zdjac kolczuge, i byl w samym kaftanie z czarnej skory. Na obu nadgarstkach mial opaski z czarnego futra, chyba jakies amulety. Szyje ciasno opinal mu czarny lancuch - nie lancuszek, lancuch z grubych ogniw. Czarny helm lezal obok. Z opuszczona przylbica przypominal do zludzenia wilczy leb. Przylbica miala ksztalt pyska i wyrastaly z niej metalowe kly, a w miejscach, gdzie wilk mialby oczy, zialy otwory, przez ktore mogl patrzec na swiat wlasciciel helmu. Konrad podal mezczyznie orez zwrocony rekojescia do przodu. Wilk spojrzal na klinge i nie dostrzeglszy na niej sladu posoki, odebral miecz od Konrada i wsunal go do pochwy. -Dziekuje, panie - powiedzial Konrad. -Za co? - mruknal Wilk, nawet na niego nie spogladajac. -Za ocalenie zycia. -Zwyczajny przypadek. -Nie dla mnie. Wilk odwrocil sie i po raz pierwszy zmierzyl go wzrokiem. Ich oczy sie spotkaly. -Wierze - powiedzial Wilk. - Twoje zycie nie ma dla mnie, ba, dla nikogo, zadnej wartosci, ale dla ciebie jest bezcenne. -Mialem szczescie, ze sie zjawiles, panie. -Szczescie? - prychnal Wilk. Usmiechnal sie, szczerzac spiczaste zeby. - Nie ma czegos takiego jak szczescie. Konrad, choc wczesniej widzial juz z daleka te zaostrzone zeby, cofnal sie teraz mimowolnie. Wilk parsknal smiechem. Byl wyzszy od Konrada, mierzyl 90 sobie blisko dwa metry wzrostu, czlonki mial poteznie umiesnione. Jego siwe wlosy wprowadzaly w blad; nie byl wcale starszy od barona.-Jeszcze jedno piwo! - zawolal do karczmarza, ktory stal za szynkwasem zalekniony, wcisniety w najdalszy kat. - I drugie dla mojego przyjaciela. Slowa Wilka przypomnialy Konradowi, jak ten sam szynkarz, ktory ich dzisiaj obslugiwal, poprzedniego dnia pytal Carla i Heinza, kim jest ich przyjaciel, a potem pozwolil im zamknac go w swojej piwnicy. Teraz jednak bylo inaczej, zupelnie inaczej. Tamci dwaj wzbudzali w Konradzie podejrzliwosc, Wilk jak dotad nie. Ale, przyjaciel...? -Czy to prawda, panie, co powiedziales tam na placu? - spytal Konrad. - Ze kazdemu, kto ma przy sobie biala bron przysluguje prawo do proby walki? -Smiem watpic. Dla moznych prawo jest inne. Zawsze tak bylo i zawsze bedzie. - Wilk wzruszyl ramionami. - Pokaz mi swoj noz. Konrad podal mu sztylet i Wilk z zainteresowaniem obejrzal faliste ostrze. -Nazywa sie kris - powiedzial. - Wykonany zostal tysiace mil stad, za Kitajem. - Oddal noz Konradowi. - Ale ty pewnie nie stamtad go masz. - Pociagnal lyk piwa z kufla. - Jak cie zwa, chlopcze. -Konrad. -To wszystko? Tylko Konrad? Nie masz innych imion? Konrad pokrecil glowa. -Prawda, zbyt biednys, zeby miec wiecej imion. Trzymaj. - Podal mu napelniony przez szynkarza kufel, do ktorego spragniony Konrad przywarl zachlannie ustami. -Picie moze byc niebezpieczne, Konradzie. Patrz, co ze mnie zrobilo. - Wskazal na swoja twarz i usta. - Pewnego dnia upilem sie i wpadlo mi do glowy, zeby dopasowac wyglad do imienia. Kazalem wiec wytatuowac sobie twarz i spilowac zeby. Pomysl wydawal mi sie wyborny, poki nie wytrzezwialem. Niech ci to bedzie przestroga, chlopcze. Konrad kiwnal tylko glowa; ani myslal zrobic cos takiego. Wilk zalowal byc moze tego, co ze soba uczynil, ale z tym tatuazem bylo mu nawet do twarzy. U kogo innego wygladaloby to komicznie. Lecz u Wilka czarne linie podkreslaly rysy, i nawet zaostrzone zeby zdawaly sie oddawac jego charakter: byl wojownikiem. -Pokaz mi jeszcze swoj kolczan. Konrad podal mu kolczan i patrzyl, jak Wilk przyglada sie pozlacanemu, wytloczonemu w czarnej skorze symbolowi; piesci w kolczej rekawicy pomiedzy grotami dwoch skrzyzowanych strzal. -Skad go masz? -Dostalem. -Od kogo? -Od Elyssy Kastring. Jest corka... byla corka dziedzica naszej wioski. Kolczan nalezal do niego. 91 -Byla?Konrad zawahal sie. -Ona juz nie zyje - wyrzucil z siebie. Wilk patrzyl na niego wyczekujaco. -Rozpoznajesz, panie, ten herb? - spytal Konrad, usilujac zmienic temat. -Nie. Daleko stad do tej twojej wioski? -Nie tak znowu, panie. -Jak sie nazywa? -No, wioska. Wilk przewrocil oczami. Byly blekitne jak lod. -Musi miec jakas nazwe. Co prawda miejscowi tez mowia na swoje miasto "miasto", ale ono ma nazwe, Ferlangen. No, jak nazywa sie twoja wioska? -Ferlangen? - powtorzyl za nim Konrad. - To jest Ferlangen? -Tak. -A ten czlowiek, ktorego zabiles, panie? Ten baron? Mowiles do niego Otto. -Otto Kreishmier, baron Ferlangen. Slyszales o nim? -Mial pojac za zone Elysse. Wilk lyknal znowu piwa. -Te, ktora dala ci kolczan? Patrz, jaki ten swiat maly, tak przynajmniej po wiadaja. - Otarl usta grzbietem dloni. - Ale z tego, co ja sie nan napatrzylem, wynika, ze dalekie to od prawdy. Konrad myslal o odpychajacym baronie Kreishmierze i probowal sobie wyobrazic, jak Elyssie, gdyby zyla, ukladaloby sie w malzenstwie z tym czlowiekiem. Nie mialaby dziewczyna lekkiego zycia, ale lepsze juz to niz smierc. -Dlaczego chciales go zabic, panie? - spytal Wilka. -Bo przed kilku laty okpil mnie na pewna sume pieniedzy. Powinien byl mnie wtedy od razu zabic, ale jemu zebralo sie na litosc. Litosc jest dla tchorzy, Konradzie, zapamietaj to sobie. -I dlatego teraz wrociles, panie? Zeby sie zemscic? -Nie. Polnoc zgubil podkowe, a tu mialem najblizej do kowala. Rzeklby kto, ze szczesliwym zrzadzeniem losu spotkalem Kreishmiera, ja jednak nie dopatrywalbym sie w tym szczescia. I on tez pewnie nie. Powiedzialem mu, ze wrocilem, by go zabic, ale to nie byla prawda. Spotkalismy sie, nadarzyla sie sposobnosc do wziecia odwetu, i wykorzystalem ja. Nic dodac, nic ujac. Konrad sam nie wiedzial, czy wierzyc Wilkowi czy nie. -A w jaki sposob baron cie okpil, panie? -Bardzos ciekaw, chlopcze. Zycie mnie nauczylo, ze najlepiej nic nie mowic, ale wszystko slyszec. -Jak mozna cos uslyszec, nie pytajac? Wilk usmiechnal sie przelotnie. 92 -Czas jakis temu wspomoglem Otta w pewnym sporze terytorialnym o ziemie lezace pomiedzy tym a sasiednim miastem. Dzieki mojej interwencji rozstrzygniecie zapadlo na jego korzysc, ale on ociagal sie z wyplata umowionego honorarium za moje fachowe uslugi.-Jestes najemnikiem! -Osobiscie wole, kiedy nazywaja mnie kondotierem. - Przygladal sie Konradowi, mierzac go wzrokiem od stop do glow. - Mam dla ciebie propozycje, Konradzie. Czy oddalbys mi piec lat z zycia, ktore ci przed chwila ocalilem. -Jak to? -Potrzebuje nowego giermka. Ty bys sie nadal. Konrad patrzyl na niego, ale dlugo sie nie odzywal. -A jesli odmowie? - spytal w koncu. -Twoja wola, chlopcze. Mozesz powedrowac do nastepnego miasta, potem jeszcze do innego, ale wczesniej czy pozniej znowu popadniesz w tarapaty i za dyndasz na sznurze. Konrad wzruszyl ramionami i, zeby zyskac na czasie, uniosl kufel do ust. -No, co ty na to? Piec lat, piec lat przygod w najdalszych zakatkach swiata, piec lat ryzykowania zyciem i brania sie za bary z niebezpieczenstwem. -A bede dostawal zaplate? -Zaplate? To dobre dla kramarzy i kupcow, sklepikarzy i kmieci. Ty bedziesz dzielil ze mna wszystko, chlopcze. Skarby, nagrody, okupy, we wszystkim tym bedziesz mial swoj udzial. Zdobywalem juz fortuny, o jakich ci sie nawet nie snilo, i znowu tak bedzie. Konrad nigdy dotad nie otrzymywal regularnej zaplaty, a wiec nie robilo mu specjalnej roznicy, ze w sluzbie u Wilka tez nie ma co na nia liczyc. -Musiales miec juz jakiegos giermka, panie - powiedzial. - Co sie z nim stalo? -Wdal sie w sprzeczke w jakims ciemnym zaulku, w ruch poszly noze i przegral. Wlasna glupota go zabila. Ale ty mi nie wygladasz na glupca, Konradzie. No, jaka jest twoja odpowiedz? Ale z gory uprzedzam, jesli sie zgodzisz, nie bedzie juz odwrotu. Staniesz sie na piec lat moja wlasnoscia, na piec lat, co do dnia. Bedziesz nalezal do mnie tak samo jak moj kon, jak moj miecz. Ale jestem dobrym panem, zapewniam cie. No wiec jak? Coz innego mogl odpowiedziec? -Zgoda. -Wspaniale! - Wilk wyrwal Konradowi z dloni kufel z nie dopitym piwem. - Od tej chwili koniec z piwem, chlopcze. Z nas dwoch od picia jestem ja. Nazywam sie Wolfgang von Neuwald, ale mozesz sie do mnie zwracac "panie". Zaplac teraz szynkarzowi, a potem zaprowadz Polnoc do podkucia. -Aleja nie mam pieniedzy - wybakal Konrad, zerkajac na szynkarza. 93 -Piwo jest juz zaplacone - mruknal karczmarz, unikajac wzroku Konrada. - Na koszt zakladu.-To lubie! - huknal Wilk. - Skoro tak, to lej jeszcze jedno! Konrad wyszedl przed gospode, zastanawiajac sie, co tez go podkusilo, zeby sie zgodzic. Obejrzal sie przez ramie. Chyba nic nie stalo na przeszkodzie, by sie teraz chylkiem oddalic. Piec lat. Toz to cala wiecznosc! Ale czy mial jakis wybor? Nie ma nic innego do roboty, nie ma dokad pojsc, a poza tym nie musi przeciez pozostawac przy Wilku tak dlugo. Co mu przeszkodzi odejsc, chocby jutro, jesli tak mu sie spodoba? Podszedl do uwiazanego do zerdzi ogromnego, bialego rumaka. Z daleka kon prezentowal sie okazale i wygladal na dobrze utrzymanego. Jednak, zblizywszy sie, Konrad zauwazyl, ze zwierze skore ma pokiereszowana i brakuje mu jednego ucha. Siegnal do uzdy. Rumak parsknal, wyszczerzyl zeby, a potem cofnal sie, stanal deba i runal na niego. Konrad odskoczyl blyskawicznie i wierzgajace w powietrzu kopyta o wlos minely jego glowe. -Polnoc! - dolecial od drzwi gospody krzyk. - Wszystko dobrze. On jest teraz z nami. Kon uspokoil sie natychmiast. Konrad spojrzal za siebie. Wilk stal oparty o framuge i saczyl piwo. Konrad zblizyl sie ostroznie do wierzchowca i odwiazal uzde od zerdzi. Delikatnie pogladzil zwierze po silnej szyi. -Dobry konik - wymruczal. - Dobry. Wiedzial, gdzie miesci sie kuznia, zauwazyl ja, wchodzac poprzedniego dnia do miasta. Poprowadzil konia powoli w tamtym kierunku. Zwierze utykalo lekko na prawa zadnia noge, te bez podkowy. Zostawil konia w kuzni i przeszedl do sasiedniej czesci budynku. Wolal nie przebywac w poblizu zwierzecia, gdyby temu nie spodobaly sie zabiegi kowala. Znalazl sie w jakims zagraconym skladzie. Zaczal go obchodzic, ogladajac stare, pordzewiale narzedzia kowalskie, porozwieszane na scianach i walajace sie po brudnej podlodze zelastwo. I nagle cos wyczul... -Co to za smrod? - spytal ktos. -Cuchnie mi tu klusownikiem - odparl ktos inny. W szerokich drzwiach staneli Carl i Heinz. Widzac, ze obaj trzymaja w rekach noze, Konrad siegnal po swoj - po kris... -A nie mowilem?! - powiedzial Carl. -Witaj, chlopcze! - powiedzial Heinz. -Czego chcecie? - spytal Konrad. Carl wyciagnal przed siebie lewa reke, ktora dotad chowal za plecami. Trzymal w niej powroz. 94 -Chcemy wykonac wyrok barona - odparl. - Powiesimy cie!-Byl nam laskawym panem, chlopcze, byl naszym baronem. A przez ciebie zginal. Zle sie stalo. Wsuneli sie obaj do mrocznego skladu. -Nie powiesicie mnie! - krzyknal Konrad, robiac krok do tylu. -No to posiekamy na kawaleczki. -Tym razem twoj przyjaciel nie przyjdzie ci w sukurs, chlopcze. Konrad, stojac w glebi ciemnego pomieszczenia, widzial mezczyzn lepiej niz oni jego. Wrzeszczac co sil w plucach, zaszarzowal z opuszczona glowa na Heinza, wyrznal go bykiem w klatke piersiowa, a kiedy mezczyzna sie zatoczyl, pchnal go sztyletem raz i drugi w brzuch. Padajacego Heinza przygniotl do ziemi, dzgnal go jeszcze raz i odtoczyl sie szybko w bok. Heinz pozostal tam, gdzie padl, z ran plynela mu krew. Zanim Konrad zdazyl poderwac sie z ziemi, Carl byl juz przy nim. Uderzyl, ale nie nozem, lecz reka, w ktorej trzymal powroz. Sczepili sie i jeli tarzac po klepisku. Carl porzucil powroz i scisnal Konrada lewa reka za gardlo. Konrad swoja lewa odpychal prawa, zbrojna w noz reke przeciwnika. Carl byl wiekszy i ciezszy, mial nad Konradem przewage. Udalo mu sie wziac go pod siebie. Usiadl mu okrakiem na brzuchu i pochylajac sie, przycisnal obie rece do ziemi. Konradowi sztylet wyslizgnal sie z dloni. -Mam cie! - wysapal Carl. - Bedziesz umieral powoli, bardzo powoli. Konrad probowal sie wyrywac, ale bez powodzenia. Poderwal oba kolana, walac nimi przeciwnika w plecy, ale nie zdolal zrzucic z siebie Carla. -Mam pieniadze -jeknal. -Nie masz miedziaka przy duszy. -Nie ja. Ten mezczyzna z wytatuowana twarza. Wiem, gdzie je trzyma. Ale sam nie dam rady mu ich podebrac. Ktos musi mi pomoc. -Lzesz! -Nie! Uwierz mi. Razem mozemy zdobyc te pieniadze. Jesli klamie, bedziesz mogl mnie zabic. -Ukatrup go teraz, Carl! - zawolal Heinz, ktoremu udalo sie uniesc na lokcie i probowal teraz zatamowac dlonmi krwotok z brzucha. -Jesli mnie zabijesz, pieniadze przejda ci kolo nosa. -A co trzeba zrobic, zeby je zdobyc? -Nie, Carl! -Cicho badz! - krzyknal Carl, ogladajac sie na rannego towarzysza. Czyniac to, rozluznil na moment uda, ktorymi uciskal Konradowi boki. Tylko na moment, ale to wystarczylo. 95 Mobilizujac wszystkie sily, jakie mu pozostaly, Konrad wyrzucil w gore biodra wraz z siedzacym na nich Carlem, a kiedy ten stracil rownowage i przewrocil sie na klepisko, wywinal sie spod niego.Ulamek sekundy pozniej, porwawszy lezacy nieopodal kirs, rzucal sie juz szczupakiem na rozciagnietego na ziemi przeciwnika, opuszczajac w locie noz. Ostrze przebilo piers Carla, przeszlo miedzy zebrami i wrazilo sie w serce. Trysnela krew. Carl steknal, drgnal konwulsyjnie i znieruchomial. -Cos dlugo to trwalo - uslyszal za soba Konrad. Zerwal sie na rowne nogi i odwrocil blyskawicznie z nozem gotowym do odparcia ataku. W drzwiach skladu stal Wilk. -Od dawna tu jestes, panie? -Jakis czas. Niezle sie zapowiadasz, chlopcze, trzeba ci to przyznac. Ale pod moim okiem staniesz sie wkrotce lepszy, o wiele lepszy. No, dobij teraz tego drugiego i idziemy. -Nie, blagam! - zaskamlal Heinz. -Dobic go? - Konrad zawahal sie. -Chcial cie zabic - powiedzial Wilk. - Nigdy nie zostawiaj przy zyciu rannego wroga. Powiem wiecej, zadnego wroga. Ten blad popelnil Kreishmier, pamietasz? Konrad spojrzal na Heinza, ktory probowal sie odczolgac. Przed chwila za-dzgalby tego czlowieka bez skrupulow, ale to bylo w ferworze walki. Zerknal na Carla i nie poczul zupelnie nic, choc Carl byl pierwszym czlowiekiem, jakiego zabil. Wrog, czy to zwierzolak czy czlowiek, musial zginac. Ale patetyczna postac Heinza wydawala sie niegrozna. -Nie moge - powiedzial Konrad. - To by bylo morderstwo z zimna krwia. -Wyobraz sobie, ze to krolik. - Wilk uniosl w gore martwego krolika i potrzasnal nim. W drugim reku trzymal czarny kolczan, ktory Konrad rowniez zostawil w gospodzie. - No, dalej! -Nie moge - powtorzyl Konrad. Wilk westchnal ciezko. -No dobrze. To chyba twoj pierwszy dzien. Wyrecze cie. - Oddal Konradowi kolczan i dobyl miecza. - Pokaze ci, jak najlepiej to robic. Sposob jest szybki i skuteczny. Przystawiasz czubek miecza, o tutaj... -Nie - pisnal Heinz. -... a potem zwyczajnie... Konrad zacisnal mocno powieki, ale zapomnial zatkac uszy, ktore w chwile potem porazil przejmujacy smiertelny krzyk dobijanej ofiary. -Oczysc go - powiedzial Wilk, wreczajac Konradowi miecz. Konrad przyklakl przy trupie Heinza, by otrzec miecz Wilka i swoj noz o kubrak martwego mezczyzny. 96 -A co bys zrobil, panie, gdybym nie zdolal go z siebie zrzucic? - spytal,wskazujac ruchem glowy na cialo Carla. - Pomoglbys mi? Wilk wzruszyl szerokimi barami. -Lepiej, zeby ratowanie ci skory nie weszlo mi w nawyk, chlopcze - odparl wymijajaco. - Mam nadzieje, ze nie bedziesz dla mnie ciezarem. Konradowi przemknelo przez mysl, ze to raczej jemu wejdzie w nawyk czyszczenie czarnej klingi. Ciekaw byl, jakie inne ciezary przyjdzie mu jeszcze dzwigac. -Przeszukaj ich - polecil Wilk, chowajac wyczyszczony miecz do pochwy. - Moze maja przy sobie jakies pieniadze. -Jedenascie pensow - oznajmil Konrad, przetrzasnawszy obu trupom kieszenie. -Tylko tyle? Z zabijaniem takich golodupcow wiecej klopotu niz to warte. Caly trud na marne. - Rozczarowany Wilk pokrecil glowa. Konrad nic nie powiedzial, chociaz byl zdania, ze jesli ktos tu sie natrudzil, to tylko on. To on walczyl. Caly udzial Wilka ograniczyl sie do dobicia rannego. -Mam nadzieje - ciagnal Wilk - ze ta propozycja obrabowanie mojej osoby byla tylko gra na zwloke. Tak czy owak mijales sie z prawda, mowiac, co mowiles. Aktualnie znajduje sie w nieco klopotliwej sytuacji finansowej. -Slucham? -Nie mam pieniedzy. - Wilk potrzasnal trzymanym za skoki krolikiem. - Pozostaje zywic nadzieje, ze kowal przyjmie go w charakterze zaplaty za podkucie Polnocy. Jesli nie, to jego strata. Wskazal na dwa trupy. -Jesli cos z ich przyodziewku na ciebie pasuje, wez to sobie. Dobierz buty. Nie godzi sie, zeby moj giermek chadzal na bosaka. To robi zle wrazenie. Obe drzyj ich ze wszystkiego, co mieli, moze uda sie cos z tego sprzedac. Bedzie pare dodatkowych pensow. Potem ukryj ciala pod tamtymi workami. Konrad zrobil, co mu kazano. -A ta kobieta? - zapytal. - Siostra Kreishmiera? Powiedziala, ze cie wy nagrodzi, panie. Wilk pokrecil glowa. -Marlenie ufam jeszcze mniej niz jej bratu. Zaprosila mnie, co prawda, na kolacje, ale na pierwsze danie podano by trucizne. Wspolczuje mezczyznie, ktorego poslubi teraz, kiedy Otto nie zyje. - Usmiechnal sie jakby do wspomnien. - No, w droge. -A dokad? -Do twojej wioski. -Alez po niej nic nie zostalo - powiedzial Konrad. 97 Choc Wilk nie okazal po sobie specjalnych emocji, ogladajac po raz pierwszy kolczan chlopaka, przyczyna, dla ktorej chcial odwiedzic wioske Konrada, musiala miec jakis zwiazek z tym przedmiotem.Kiedy jednak Konrad opowiedzial mu pokrotce, co sie tam przed dwoma dniami wydarzylo, Wilk jeszcze bardziej zapalil sie do odwiedzenia pobojowiska. Za zdobyte pieniadze i noze zabitych mezczyzn kupil na droge troche prowiantu, chleb i gotowany drob. Zdarte z trupow ubrania Konrad zawinal w tobolek, ktory umocowal na grzbiecie jucznego konia. Wilk dosiadl swojego rumaka. Konrad prowadzil za uzde szarego konia jucznego. Ten ostatni uginal sie pod ciezarem dobytku Wilka, skladajacego sie glownie z oreza i zbroi. Heinz i Carl, napadajac na Konrada, nie mieli ze soba lukow i strzal, a wiec Konrad nie mogl sie ich kosztem dozbroic. Na grzbiecie obladowanego konia jucznego nie bylo dosc miejsca, by zmiescil sie tam jeszcze jezdziec. Zreszta Wilk nie proponowal mu, by dosiadl zwierzecia, a Konrad sie tego nie dopraszal. Zaledwie pare razy w zyciu siedzial na konskim grzbiecie, a to dzieki Elyssie, ktora przymusila go do kilku lekcji jazdy, uzyczajac swego wierzchowca. Opieral sie, ale dziewczyna nie ustepowala. Jak zwykle, postawila na swoim. Konrad trafilby z powrotem do wioski tylko brzegiem rzeki. Ale Wilk zagadnal o droge woznice dziwnego wozu, ktory minal Konrada poprzedniego dnia. Chlopak podsluchal, ze woz taki zwa dylizansem. Choc podobne wehikuly nigdy nie przejezdzaly przez wioske, a Konrad nie potrafil nawet podac jej nazwy, woznica domyslil sie chyba na podstawie jego opisu, o jaka miejscowosc chodzi, i wskazal najdogodniejsza trase. Opuscili miasto traktem, ktorym przybyl do niego Wilk. Widocznie na kazdej prowadzacej do miasta drodze ustawiona byla furta, bo i tutaj sie na taka natkneli. Na widok zblizajacego sie Wilka straznik rozwarl ja gorliwie na osciez i z przymilnym usmiechem usunal sie z drogi, a kiedy go omijali, zasalutowal sprezyscie jezdzcowi. -A teraz opowiadaj, co ci sie przytrafilo - odezwal sie Wilk, kiedy kilka minut pozniej skrecili w inna droge i wjezdzali w las. - Od samego poczatku. Konrad zaczal swoja relacje od tego, jak ostatecznie postanowil odejsc z wioski, ale wyruszyl w droge zbyt pozno, by daleko zawedrowac przed zapadnieciem zmroku. Opowiedzial o nocy spedzonej w dziupli drzewa i o tym, jak obudzily go hordy niesamowitych kreatur przeciagajace obok jego kryjowki. Opisal wszystko, niczego nie pomijajac, az do momentu, kiedy, poslawszy ostatnia czarna strzale w serce Czaszkolicego, czmychnal z dworu i znalazl sie nad rzeka. Wilk przerywal mu z rzadka, by poprosic o powtorzenie tego czy innego fragmentu opowiesci, albo zazadac blizszych szczegolow na temat jakiegos konkret- 98 nego zajscia, ale w zasadzie sluchal w calkowitym milczeniu i z nieprzenikniona mina.Konradowi, kiedy wreszcie skonczyl powtorne przezywanie swojej epopei, serce omal nie wyskoczylo z piersi i caly zlany byl potem. Czekal na jakas reakcje Wilka, ale minelo kilka minut, a ten wciaz milczal. -Wierzysz mi, panie? - spytal wreszcie, zniecierpliwiony. -To, co mi tutaj opowiadasz, nie moglo sie zadna miara wydarzyc - odparl Wilk po chwili milczenia - chociaz poszczegolne momenty nosza cechy prawdopodobienstwa. Na przyklad to co mi mowilas o skavenach. Malo kto wierzy w ich istnienie, malo kto ich widzial - a juz na palcach jednej reki mozna policzyc tych, co przezyli takie spotkanie i zdali z niego relacje. Z plastycznosci i dokladnosci wszystkich twoich opisow wnosze, ze mowisz prawde - a predzej, zes przekonany o realnosci tego, co mowisz. -Myslisz, panie, ze to byl rodzaj... snu? -Halucynacja? Byc moze. -A co powiesz na to? - Konrad pokazal mu swoje rany. - To tez halucynacja? -One moga miec podloze psychomatyczne. -A co to? Wilk usmiechnal sie. -To najdluzsze slowo, jakie znam, chlopcze. Niewazne, wkrotce poznamy prawde. A wiec powiadasz, ze wydarzylo sie to przed dwoma dniami, w Swieto Sigmara? -Tak. Cala wioska oddaje czesc Sigmarowi... chcialem powiedziec, oddawala. -Milo mi to slyszec. Sam jestem wyznawca Kultu Sigmara. Za mlodu nosilem sie nawet z zamiarem wstapienia do Zakonu Kowadla. Dasz wiare?! - Rozesmial sie, ale zaraz spowaznial. Konrad nie mial pojecia, o czym on mowi. -Ja mnichem! - podjal Wilk. - Zaloze sie, ze pomyslales sobie, iz chcia lem zostac Templariuszem, Rycerzem Gorejacego Serca. Konrad uznal, ze lepiej sie nie odzywac, ale Wilk i tak nie czekal na jego odpowiedz. -Powiadasz wiec, ze wszyscy mieszkancy wioski czcili Sigmara? -Tak, chyba tak. -To tutaj niespotykane. Wielu, bardzo wielu wyznawcow ma w tych stronach Ulryk. Glownym osrodkiem jego Kultu jest Middenheim - najwieksze miasto w okolicy, co nie znaczy, rzecz jasna, ze lezy niedaleko. -Rzecz jasna - baknal Konrad zupelnie skofundowany. -Mnie tez mogles wziac za wyznawce Ulryka. Mimo wszystko to bog bitwy, jak rowniez patron wilkow. Jego godlem jest wilczy leb. Aleja nie nosze na tarczy 99 zadnych emblematow, wole pozostac... samotnym wilkiem. - Wilk wyszczerzyl w usmiechu ostre zeby.Poprzedniego dnia Konrad slyszal imie Ulryka z ust Wilka, zanim ten zabil barona Krieshmiera. Ale po raz pierwszy o Ulryku uslyszal od Elyssy. Przypuszczal, ze to jeszcze jeden bog. -To nie zbieg okolicznosci, ze wszystkie wydarzenia, ktore mi opisujesz - dodal Wilk - jesli rzeczywiscie sie wydarzyly, mialy miejsce w Swieto Sigma- ra - bo cos takiego, jak zbieg okolicznosci, nie istnieje. Wilk zamilkl i Konrad czekal, az odezwie sie znowu. Ale on sie nie odzywal. -A ten Sigmar? - zaczal Konrad po kilku minutach. -Co Sigmar? -Czy to jakis bog? -Tak. -To on zalozyl Imperium? -Tak. Konrad zwilzyl jezykiem spierzchniete wargi i spytal niepewnie: -A... a kim byl ten Sigmar i co to jest Imperium? Wilk sciagnal cugle i spojrzal na Konrada z bezbrzeznym zdumieniem. -Zarty sobie stroisz, chlopcze? - zagrzmial gniewnie. - Bo jesli tak...! -Nie, nie - zapewnil go szybko Konrad. - Ja naprawde nie wiem. Znaczy sie... nie wiem nic o Sigmarze. Przysiegam, ze nie wiem. -Gdyby wmawial mi to ktos inny, nie ty - powiedzial Wilk - pomyslalbym, ze lze. Ale... Przejechal dlonia po siwych wlosach i westchnal. Zsiadl z konia, odwiazal od siodla buklak z woda i wskazal na splachetek trawy przy drodze. -Siadzmy tam. Pora uzupelnic twoja wiedze. Usiedli jard od siebie. Wilk upil wody ze skorzanego buklaka i podal go Konradowi. Ten, pociagnawszy dlugi lyk, oddal Wilkowi buklak. -Sigmar - zaczal Wilk - zyl dwa i pol tysiaca lat temu. W tamtych cza sach ludzie zamieszkujacy te czesc swiata byli bardziej prymitywni i barbarzyn scy niz dzisiaj - chociaz, odwiedzajac kilka miejsc, w ktore ja zawedrowalem, stwierdzilbys, ze trudno w to uwierzyc. 0 ziemie te ludzie toczyli boje z gobli- noidami: goblinami, hobgoblinami, orkami. Z twojego opisu wynika, ze ci, kto rych widziales grajacych w pilke, byli prawdopodobnie orkami. Goblinoidy byly odwiecznymi wrogami krasnoludow, ktore podobnie jak gobliny sa rasa o wiele starsza od ludzkiej. Sigmar byl synem wodza plemienia, przywodcy Unberoge- now. Legenda mowi, ze w dzien jego urodzin na niebie pojawila sie ognista kula z podwojnym warkoczem, a towarzyszyly temu gwaltowne burze, jakich najstarsi nie pamietali. Ta wlasnie ognista kula, zwana kometa, stala sie jednym z symbo li Sigmara. Majac zaledwie pietnascie lat, Sigmar w pojedynke rozgromil bande goblinow i uwolnil grupe krasnoludow, ktore tamci uprowadzili. Wsrod odbitych 100 jencow byl Kargan Zelazobrody, krol jednego z krasnoludowych klanow. Kargan w dowod wdziecznosci podarowal Sigmarowi swoj bojowy dwuglowy mlot. W jezyku krasnoludow nazywal sie on "Ghal-maraz", co po naszemu znaczy "Rozlu-pywacz Czerepow". Ta magiczna bron pomogla Sigmarowi stac sie najwiekszym i najslynniejszym z wojownikow ludzkiej rasy i zbudowac ogromna, potezna armie. Po smierci ojca Sigmar zostal wodzem i w tytanicznym pojedynku zabil swojego glownego rywala, przywodce Teutognenow. Po tym zwyciestwie Sigmar mogl wreszcie zjednoczyc wszystkie osiem podzielonych plemion ludzkich - i stad inny symbol Sigmara: osmioramienna gwiazda z dwoch nalozonych na siebie kwadratow, symbolizujaca tych osiem ludzkich plemion. Sigmar poprowadzil nastepnie swoich zolnierzy na totalna wojne z hordami goblinow, z zamiarem oczyszczenia z nich tych ziem i zajecia ich dla ludzkosci. Co mu sie udalo.0 ostatecznym zwyciestwie zadecydowala wielka bitwa pod Stirland. To daleko na poludnie stad, chlopcze, ale lekcje geografii odlozmy sobie na pozniej. Jednak okazalo sie, ze goblinoidy nie zostaly calkowicie pokonane, bo po jakims czasie ich armie zwrocily sie przeciwko krasnoludom - i tym razem zwyciestwo im przypadlo w udziale. Krasnoludy zmuszone zostaly do wycofania sie na swoje dawne ziemie, pozostawiajac zaledwie kilkuset swoich w strazy tylnej. Kiedy poslaniec przyniosl owe wiesci Sigmarowi, ten stanal na czele swych legionow i powiodl je w Gory Czarne. Doszlo do bitwy na Przeleczy Czarnego Ognia, gdzie gobliny i orki wziete zostaly w dwa ognie przez wojska ludzi i tylna straz krasnoludow. Wywijajac swoim poteznym mlotem bojowym, rozlupujac nim czerepy, kroczyl Sigmar na czele swych zolnierzy, wybijajac wrogow niemal w pien. Po tym wlasnie dniu do Sigmara przylgnal przydomek "Mlot na Gobeliny" - Sigmar Mlotodzierzca. Dzieki interwencji Sigmara kresu dobiegla wreszcie odwieczna wojna pomiedzy goblinami a krasnoludami. Sigmar mogl polozyc podwaliny pod swoje Imperium i data jego zalozenia wyznacza poczatek pierwszego roku nowej ery, od niej rozpoczyna sie obecny kalendarz. Sigmara koronowano na Imperatora w Reikdorf, ktore teraz nazywa sie Altdorf. Jest stolica i moim rodzinnym miastem. Pol wieku po koronacji Sigmar zniknal. Wybral sie do krasnoludow, by zwrocic im Ghal-maraz, mlot bojowy, ktorym wywalczyl Imperium. Na Przeleczy Czarnego Ognia odlaczyl sie od swojej swity i dalej poszedl sam. Nigdy wiecej go nie widziano, to znaczy nie widzial go wiecej zaden czlowiek. Krasnoludy nie wyjawily, co sie z nim stalo -jesli w ogole to wiedzialy. Oto, chlopcze, kim byl Sigmar. Wilk uniosl buklak do ust i przyssal sie do szyjki. Konradowi wirowalo w glowie od tego, co przed chwila uslyszal: gobliny, orki, krasnoludy - legendarne wydarzenia - mityczni herosi - bitwy starozytnosci... -Nic nie wiedzialem - wykrztusil. -To gdzies ty sie chowal cale zycie? 101 Konrad wzruszyl tylko ramionami, bo nie mial na to zbornej odpowiedzi.-Rodzice ci nie mowili? -Nie mam rodzicow... znaczy sie, nie wiem, kim byli. Odkad pamietam, az do dnia, kiedy odszedlem z wioski, pracowalem w karczmie. -Bywaja gorsze zajecia. - Wilk uniosl do ust wyimaginowany kufel piwa. -No, ja nie wiem. -No nic - ucial Wilk - brnijmy dalej. To byla lekcja historii, teraz geografia. Wiesz, gdzie sie znajdujemy? -Miedzy Ferlangen a wioska - odparl Konrad. Tego byl pewien - naturalnie przy zalozeniu, ze woznica dylizansu wskazal im wlasciwa droge. - Iw Imperium. -Na pewno? Konrad kiwnal glowa. -Na pewno. -Przynies mi patyk. -Patyk? -Tak, wiesz, co to patyk? To akurat Konrad wiedzial. Wstal, wszedl do lasu i wkrotce wrocil z prostym, dlugim na dwie stopy kijkiem. Wilk wzial go od niego i zaczal kreslic cos na zapylonej drodze. -Nie trzyma, rozumiesz, skali, ale to mozna sobie chyba darowac. Zyjemy na swiecie, zgoda? - Narysowal wielki kwadrat. -Zgoda - przytaknal Konrad. -A Stary Swiat jest mala czastka tego swiata. - W wielki kwadrat wrysowal mniejszy. - Zgoda? -Zgoda -A Imperium to mala czastka Starego Swiata. - W maly kwadrat wrysowal jeszcze mniejszy. - Zgoda? -Zgoda. Wilk zatarl to, co narysowal, podeszwa buta i nakreslil teraz kolo. -Imperium - powiedzial, pokazujac na kolo patykiem. - Otoz, od zachodu, poludnia i wschodu Imperium otaczaja gory. Na polnocny wschod lezy kraina Kislev, a na polnocy mamy ocean - Morze Szponow. Altdorf, stolica, jest tutaj, na zachodzie. Middenheim bedzie gdzies tu. -Powiedziales, ze to blisko? -Jedno blisko nierowne drugiemu. Powiedzmy, ze nie tak blisko, jak do twojej wioski. Middenheim to jedyne miejsce, w ktorym zatrzymalem sie dluzej niz na jedna noc. Przyznac musze, ze mi sie tam podobalo - moze dlatego, ze nazywaja je Miastem Bialego Wilka! Middenheim jest najwiekszym miastem w tej czesci Imperium, chociaz nie lezy w prowincji, w ktorej sie teraz znajdujemy. Czyli w Ostland, to tutaj. 102 Wilk wskazal na polnocny wschod, w okolice miejsca, w ktorym, jak powiedzial wczesniej, znajduje sie Kislev.-A stolica Wielkiego Ksiestwa Ostland - ciagnal -jest Wolfenburg. Do bra nazwa dla miasta, nie? Wolfenburg jest mniejszy od Middenheim i prawdopo dobnie dalej stad do niego. Ale Middenheim to miasto-panstwo, nie stolica pro wincji. Konrad patrzyl na rysunek na ziemi, na figury, ktore Wilk nakreslil w pyle drogi, i staral sie doszukac jakiegos sensu w tych liniach i krzyzykach oraz w tym, co uslyszal - ale bez powodzenia. -Teraz jestesmy tutaj - dorzucil Wilk, dzgajac patykiem w ziemie - miedzy Gorami Srodkowymi a wybrzezem, w Lesie Cieni. Rozumiesz? -Tak - baknal Konrad, chociaz nie rozumial. -Dobrze. - Wilk odrzucil patyk za siebie. - To by bylo wszystko. Przekasmy cos. ROZDZIAL DZIESIATY Konrad nie mogl sie nadziwic, ze tak szybko dotarli do wioski - a raczej do miejsca, w ktorym wioska sie kiedys znajdowala...Nic po niej nie zostalo. Najezdzcy spalili wszystko, ale sam ogien nie bylby w stanie dokonac tak gruntownych zniszczen. Tam, gdzie jeszcze niedawno staly drewniane chaty, murowane domy, zabudowania gospodarskie, nic teraz nie bylo. Ogien mogl strawic drewno i slome, ale przeciez nie kamien ani cegle. A kamien i cegla zniknely, nie pozostal rowniez slad po brukowanym kocimi lbami goscincu, ktory prowadzil do dworu. Wszystko zostalo calkowicie starte z powierzchni ziemi. Pozostal tylko kurz i popiol, ciemne blizny na krajobrazie, w miejscu, gdzie zyly kiedys i gdzie zginely setki ludzi. Nie bylo tez sladu po najezdzcach ani po ich ofiarach, ani jednego ciala. Padlo tu setki ludzi i tysiace nieludzkich stworow. Gdzie podzialy sie ich szczatki? Lesne drapiezniki nie zdazylyby ich tak szybko pozrec. Tego rodzaju makabryczna uczta trwalaby tygodniami. Ale czymze jest pozbycie sie ciala i kosci dla nadprzyrodzonej sily, ktora potrafi rozbijac i unicestwiac lita skale i kamien, uswiadomil sobie Konrad. Drewniany most na rzece, o dziwo, ostal sie. Byl nietkniety, zupelnie jakby uniknal zniszczenia, bo uznano, ze znajduje sie poza granicami wioski. Wilk wjechal pierwszy na most, Konrad szedl za nim, prowadzac za uzde konia jucznego. Przeprawiwszy sie przez rzeke, zatrzymali sie. Wilk potoczyl wzrokiem po tym krajobrazie totalnej zaglady. -Teraz ci wierze - mruknal po chwili. Ale Konrad nie mogl uwierzyc wlasnym oczom. Jak wszystko moglo tak bez sladu zniknac? Zostaly tylko cienie pogorzelisk. Gdyby nie te nienaturalne pietna wypalone w ziemi, mozna by pomyslec, ze nie bylo tu nigdy zadnej wioski. Konrad potrzasnal z niedowierzaniem glowa. -Jak to...? - zdolal tylko wykrztusic. -Widziales napasc zwierzolakow, chlopcze, zwierzolakow i ich diabelskich sprzymierzencow. Ale za nimi staly daleko bardziej zlowrogie sily. Ci siepacze 104 mieli wymordowac ludzi i inwentarz. Kiedy zrobili swoje, stali sie niepotrzebni. Po wytrzebieniu wszelkiego zycia, przyszedl czas na zatarcie wszystkich sladow ludzkiej tutaj obecnosci. Do wykonania tego zadania wezwano potezniejsze i o wiele ohydniejsze moce.Wiekszosc z tego, co mowil Wilk, od kiedy sie poznali, byla dla Konrada niezrozumiala glownie dlatego, ze tak malo wiedzial o swiecie. Ale tutaj byl na swoim terenie: znal te wioske od dziecka. Mieszkal w niej cale zycie. Byl tu, kiedy rozpoczal sie szturm. A mimo to slowa Wilka nadal nic mu nie mowily. -0 jakich silach mowisz, panie? - spytal, nie odrywajac oczu od spustoszenia. -Trudno to wyjasnic - odparl Wilk - i wole nawet nie probowac, bo obawiam sie, ze sam nie bardzo wiem. Jednak Wilk wiedzial o wiele wiecej od Konrada. Podrozowal po swiecie, byl nieporownywalnie bardziej doswiadczony. -Czym sa zwierzolaki? - spytal Konrad. - Skad przychodza? -Zwierzolaki to esencja absolutnego zla. Sa nim do cna przezarci. Ci, ktorzy sie tutaj walesaja, to pozostalosc po silach, ktore przed dwustu laty napadly na Imperium i zostaly odparte przez Magnusa Poboznego. Pomiot niedobitkow i barbarzynskie kreatury, ktore z czasem zasilily ich szeregi. Od lat zamieszkuja odciete od cywilizacji tereny, takie jak Las Cieni. Ostatnio cos hardzieja, coraz czesciej napadaja na ludzi. Ale czegos takiego jeszcze nie widzialem. A zapewniam cie, ze sporo sie juz w zyciu napatrzylem. Wilk przeplukal gardlo lykiem wody i obejrzal sie za siebie. -Imperium znowu jest atakowane, i to zarowno z zewnatrz, jak i od srodka. Ci, ktorzy podkopuja cywilizacje od wewnatrz, czynia to subtelnie i chytrze. To w pewnym sensie najniebezpieczniejsi z wrogow - ale ich nie mozna pokonac w otwartej bitwie, nie mozna z nimi walczyc zwykla bronia, zimna stala i goraca krwia. Wojownik, ktory chce odegrac w tym konflikcie jakas role, musi prowa dzic walke poza granicami Imperium. Wlasnie tam zmierzalem, kiedy sie rano spotkalismy. Mowiac to, Wilk scisnal rekojesc czarnego miecza, a potem wskazal ruchem glowy na miejsce, w ktorym stala kiedys wioska. -Jednym z powodow, dla ktorych postanowilem opuscic Imperium, byla nieznosna nuda. Malo sie tu ostatnio dzialo - dodal i usmiechnal sie ponuro, obnazajac zaostrzone zeby. - Gdzie mieszkala ta dziewczyna, ta, od ktorej dostales kolczan? -Na zboczu tamtego wzgorza na wprost nas. - Konrad wskazal je palcem. Wilk tracil pietami boki Polnocy i ruszyli przez pogorzelisko. Po zabudowaniach pozostaly tylko slady na ziemi, niemal tak samo nietrwale, jak rysunki, ktore przed kilkoma godzinami kreslil patykiem Wilk. 105 I, tak jak tamte, szybko ulegna zatarciu. Na skutek dzialania wiatru, deszczu, mrozu i sniegu wkrotce nie bedzie tu sladu po ludzkiej osadzie. Powoli powroca drzewa, las porosnie ten odizolowany przyczolek ludzkosci, odbierze sobie ziemie, ktore niegdys do niego nalezaly.Konrad spojrzal na puste miejsce, w ktorym stala kiedys gospoda z przylegajaca do niej obora. Wydalo mu sie, ze wraz z budynkami, w ktorych spedzil tyle czasu, wymazane zostalo cale jego dotychczasowe zycie. I wcale go to nie martwilo. Odchodzil z wioski, by zaczac nowe zycie. Przedtem nie zyl, lecz wegetowal. Teraz wraz z wioska zniknela rowniez jego przeszlosc - i rzeczywiscie rozpoczynal zycie od nowa. Z dworu pozostalo tyle samo, co z wioski, czyli niewiele. Miejsce po nim upamietnialy zweglone drzazgi wystajace z ziemi, zupelnie jakby ktos zaznaczyl nimi zarysy murow i budynkow wznoszacych sie niegdys w ich obrebie. -Opowiedz mi jeszcze raz - powiedzial Wilk. -Dziedzic, ktory mieszkal we dworze, nazywal sie Wilhelm Kastring. Jego corka miala na imie Elyssa. W starej piwnicy znalazla luk i kolczan ze strzalami. Podarowala mi je w dowod wdziecznosci za ocalenie z lap zwierzolaka. Luk sie zlamal, zuzylem wszystkie strzaly i zostal mi tylko kolczan. A co, panie? Zamiast odpowiedziec, Wilk wyciagnal reke. Konrad podal mu kolczan i Wilk obejrzal go bardzo uwaznie: dziwna tekstura skory, zloty herb przedstawiajacy piesc w kolczej rekawicy i dwie skrzyzowane strzaly. -Prawde mowisz? - spytal. -Tak. Wilk rzucil kolczan na ziemie i ten, upadajac, wzbil pokrywajace ja warstwy popiolu. Stali w miejscu, gdzie znajdowaly sie kiedys drzwi wejsciowe do dworu. W tym samym miejscu stal niedawno Czaszkolicy, w tym miejscu czarna strzala przeszyla mu serce, w tym miejscu, z niemal takim samym zainteresowaniem jak Wilk, Konrad ogladal zloty symbol. Chlopak schylil sie po kolczan. -Zostaw! - warknal rozkazujaco Wilk. - Stad pochodzi, niech tu zostanie. Konrad zamarl. -Ale... - zaczal. Wilk machnal niecierpliwie reka. -Chlopska bron - prychnal. Konrad patrzyl na szary teraz od popiolu kolczan. Byl jego jedyna pamiatka po Elyssie. Ale dopoki ma dziewczyne w pamieci, niepotrzebne mu zadne pamiatki po niej, zadecydowal. Dopoki ja pamieta, ona zyje. Tak jak ocalal most na rzece, ocalal rowniez most zwodzony nad fosa. Kiedy przez niego przejezdzali, kierujac sie ku wsi, Konradowi cos sie przypomnialo. -Jeszcze jedno, panie - powiedzial. 106 -Co?-W przeddzien napasci, w wiosce zjawil sie jakis obcy. Rycerz w zbroi z brazu. Wilk zatrzymal konia, obrocil go i spojrzal na Konrada. Nic nie mowil, czekal na dalszy ciag. -Przejechal o swicie przez wioske i wszystko jakby na ten czas ucichlo. Trudno to teraz wyjasnic. Chyba tylko ja i Elyssa go widzielismy, chociaz swiadkow powinno byc o wiele wiecej. Kiedy byl w wiosce, czas jakby sie zatrzymal. -Co zrobil? -Nic. Dojechal goscincem, ktory tu byl, az tutaj, do dworu, a potem zawrocil konia i odjechal. -Czy kon tez mial na sobie brazowa zbroje? -Tak. -Pancerz najezony kolcami w kazdym punkcie zgiecia - w lokciach, w kolanach, na klykciach? -Tak. -Dwa szpikulce na helmie jezdzca i takie same na helmie konia? -Tak. -Jego ekwipunku nie zdobil zaden herb, zadne symbole, nic, po czym mozna by go bylo zidentyfikowac? -Nic. Wilk zacisnal dlonie na cuglach i zamilkl. -Kto to byl? - spytal Konrad. Wilk rozejrzal sie dookola, spojrzal na niebo, spojrzal na ziemie, i w koncu, kiedy wyczerpal juz wszystkie kierunki, w jakie mozna bylo spojrzec, mruknal: -Moj brat. Jest moim blizniakiem... to znaczy, byl... Konradowi przypomnialo sie, jak Elyssa porownala brazowego rycerza do ducha. -Nie zyje? - spytal. -Gorzej - burknal Wilk. Patrzyl na Konrada, ale chyba go nie widzial, myslami byl w jakims innym miejscu, innym czasie. Konrad sie nie odzywal. Jesli Wilk ma cos do dodania, sam to powie. W koncu Wilk pogladzil konia po szyi i powiedzial: -Polnoc tez ma blizniaka, kruczoczarnego ogiera. Kiedy osiagnelismy z bra tem wiek dojrzaly, ojciec kazdemu z nas dal konia. On jezdzi teraz na swoim, za kuty w te wszystkie blachy. On? Nie wiem, czy nie nalezaloby raczej powiedziec "to cos". Upil lyk wody i otarl usta grzbietem dloni. -Rodzina, Konradzie, rodzina - podjal, krecac powoli glowa. - Szcze sciarz z ciebie, ze jej nie masz i nie miales. Dzieki temu nie zdradzi cie nigdy najblizsza ci osoba. 107 Konrada przeszyl nagle lodowaty dreszcz, bo slowa Wilka poruszyly w nim czula strune - przeczuwal kiedys, ze tez zostanie zdradzony przez kogos najblizszego.Ale teraz juz do tego nie dojdzie. Elyssa nie zyje. I naraz cos odciagnelo uwage Konrada. Odwrocil glowe i spojrzal na las. Nie bylo tam nic, ale on widzial... -Zwierzolaki! - Rzucil ostrzegawczo, bo tylko tym slowem potrafil opisac trzy stwory z piekla rodem, ktore za chwile mialy na nich runac. Wilk dobyl blyskawicznie miecza i omiotl wzrokiem zbocze wzgorza, nad miejscem, gdzie kiedys stal dwor, oraz skraj rosnacego na szczycie lasu. Polnoc parsknal i przestapil niespokojnie z nogi na noge. Jego wyczulone zmysly rowniez wykryly niewidoczne zagrozenie czajace sie miedzy drzewami. W chwile potem wyprysnela stamtad smiertelna trojka i z niewiarygodna szybkoscia pomknela w dol zbocza! W odroznieniu od wiekszosci zwierzolakow, potworow rozlazlych i powolnych, te stwory byly smukle i muskularne, odziane w lekkie pancerze, uzbrojone w blyszczace, zakrzywione miecze i lsniace owalne tarcze. Ich ciala przypominaly ludzkie i byly pokryte sierscia w czerwono-zolte wzory; mialy zeby, a na glowach rogi. Z taka szybkoscia mogly poruszac sie dlatego, ze... frunely! Z grzbietow wyrastaly im wielkie skrzydla, dzieki ktorym pokonywaly stromizne szybciej niz jakiekolwiek stworzenie biegiem. Skrzydla przypominaly ptasie; ale zamiast piorami, pokryte byly luskami, z ktorych kazda polyskiwala w promieniach slonca. -Chyba mamy klopot - zauwazyl Wilk, siegajac szybko po helm. Zorien towal sie jednak, ze nie zdazy wdziac nakrycia glowy i zamiast za helm, chwycil za tarcze. W chwile pozniej jeden z trzech latajacych stworow zanurkowal w strone Konrada. Chlopiec padl na ziemie i odtaczajac sie w bok, poczul na twarzy zimny prad powietrza przecinanego przez glownie miecza, ktora o wlos minela jego policzek. Nie mial czasu tego rozpamietywac, bo ku niemu pikowala juz druga bestia, i tym razem oberwal -jednak tylko stopa w ramie. Ale ostre szpony wyrastajace z paluchow tej stopy rozpruly mu kubrak i rozoraly cialo. Turlal sie po ziemi dalej, umykajac przed trzecim mutantem, ktory spadal na Konrada lotem nurkowym. Wilk spial konia i wpadl miedzy nich, by zablokowac atak. Pochylajac glowe, poderwal w gore miecz i jednoczesnie wbil piety w boki Polnocy. Kon stanal deba i czarna glownia uniosla sie jeszcze wyzej. Z napastnika, slizgajacego sie po nastawionym na sztorc ostrzu i rozpruwanego od gardla po pas, bluznela czerwona jucha. Zwalil sie na ziemie i lezal, skrzeczac wstretnie, poki nie uciszyly go wierzgajace kopyta Polnocy. 108 Tymczasem dwa pierwsze stwory zdazyly juz zatoczyc krag i wracaly, by przypuscic kolejny atak. Tak jak poprzednio, oba zanurkowaly ku Konradowi. Ten stal juz na nogach, ale znowu musial rzucic sie na ziemie, by uniknac rozplatania mieczem.Tym razem padl na plecy i machnawszy na oslep nozem, poczul, jak ostrze natrafilo na przelatujace nad nim cielsko. Stwor upuscil miecz i z jego rozcietego ramienia trysnela krew. Ale na Konrada, polozywszy po sobie karmazynowo-zolte skrzydla, pikowal juz drugi zwierzolak. I znowu z odsiecza pospieszyl mu Wilk, wpadajac na Polnocy miedzy stwora a cel, ktory ten sobie obral, i dzgajac ostrzem w gore. Napastnik odparowal pchniecie tarcza i odlecial w bok. -Chyba cie nie lubia, chlopcze! - krzyknal Wilk, kiedy dwa czerwono-zolte diably, zatoczywszy krag, zanurkowaly znowu. Konrad zerwal sie z ziemi i skoczyl po upuszczony przez stwora miecz. -Nie! - dobiegl go ostrzegawczy wrzask Wilka, kiedy sie po niego schylal. Ale on zamykal juz dlon na rekojesci i czul fale energii rwaca ramieniem, rozplywajaca sie po calym ciele. Zdezorientowany zerknal na Wilka. Uniosl orez. Miecz wygladal na ciezki, ale wcale taki nie byl. Konrad ujal go jednak oburacz, instynktownie wyczuwajac, ze dzieki temu emanujaca z broni energia szybciej przez niego przeplynie, wzmacniajac kazdy miesien i nerw, kazda kosc i sciegno. Z nieba spadal juz nan drugi latajacy potwor, ten, ktory wciaz byl uzbrojony. Pikowal z uniesionym mieczem, plujac i szczerzac kly. Konrad nie odskoczyl. Rowniez uniosl miecz i czekal, trzymajac go pewnie obiema rekami. Zobaczyl, co zamierza stwor, wiedzial juz, ze dla niepoznaki machnie najpierw mieczem w lewo, cofnie go i odlatujac, wyprowadzi wlasciwe ciecie w prawo... Nie drgnal nawet, kiedy spadal pierwszy cios. Potem, kiedy miecz napastnika, jak ujrzal to w swojej wizji, cofal sie, Konrad podskoczyl i cial na odlew. Stwor probowal zaslonic sie tarcza, ale na prozno. Miecz chlopaka odrabal mu polowe skrzydla. Napastnik, jak kamien runal na ziemie. Cos smignelo w powietrzu, ocierajac sie niemal Konradowi o glowe. Noz. Trzeci stwor, choc zgubil miecz, nie rezygnowal. Spadal na Konrada, wyszarpujac zza tarczy nastepny noz. Cisnal nim w Konrada i odbil w bok. Ostrze swisnelo obok szyi chlopaka, a napastnik, bijac wsciekle skrzydlami, wzniosl sie i odlecial poza zasieg miecza, dobywajac zza tarczy trzeciego noza. W tym momencie Wilk rzucil w stwora swoja okragla tarcza. Wirujac, poszybowala w niebo i trafila potwora w brzuch. Gadzina przestala machac skrzydlami, stracila impet i runela na ziemie. 109 Wilk zeskoczyl z konia, podbiegl do niej, zatopil szybko czarny miecz w cielsku ofiary i cofnal zakrwawiona glownie.Tymczasem Konrad zwrocil sie przeciwko rannej bestii, ktora dzwignela sie juz z ziemi na szponiaste nogi i plujac jadem, skrzeczac w nieludzkiej furii, za-szarzowala na niego. Ze szczekiem starly sie dwa miecze, trysnely skry. Przeciwnik byl od Konrada wyzszy, silniejszy i ciezszy. Konrad powinien ulec jego przewadze, ale chlopak znalazl gleboko w sobie nowe zrodlo sily, uaktywnione przez bron, ktora trzymal. Zadana szponami rana, choc niezbyt powazna, ale jednak gleboka, powinna sprawiac mu bol. On jednak nic nie czul. Energia plynaca z miecza byla jak kojacy balsam. Kiedy, napierajac jeden na drugiego ostrzami, testowali swoja fizyczna sprawnosc, Konrad spojrzal w oczy wroga i stwierdzil, ze sa dokladnie takie same jak slepia zwierzolaka, ktorego zabil przed dwoma dniami i w ktorego skore pozniej sie przyodzial. Byly tak samo biale, jakby nie mialy zrenic. Jednak stwor widzial. Odskoczyli od siebie i rozpoczal sie pojedynek. Konrad nie walczyl nigdy mieczem, ale bez trudu parowal ciosy, przewidujac za kazdym razem, gdzie spadnie ostrze. Jednak bronil sie tylko, uskakujac przed pchnieciami, niezdolny samemu je zadawac. Stwor zorientowal sie, ze ma przewage i natarl ze zdwojona energia. Cial mieczem to z gory, to od dolu, to z lewa, to z prawa. Szczerzyl kly i powarkiwal, przy kazdym ciosie klapiac wsciekle szczekami. W pewnej chwili ostrza znowu sie sczepily, i Konrad, cofajac sie, poczul na twarzy cuchnacy oddech napastnika, zobaczyl jego rozedrgane nozdrza, wietrzace rychle zwyciestwo. Do tej pory trzymal miecz oburacz, teraz jednak oderwal od rekojesci lewa dlon i powstrzymujac napor przeciwnika tylko prawa reka, siegnal po zatkniety za pas noz. Stwor zamachnal sie tarcza. Konrad uchylil sie przed uderzeniem i chwytajac za kosciana rekojesc krisa odskoczyl, by w nastepnej chwili runac naprzod i wyprowadzic pchniecie od dolu. Ostrze weszlo w podbrodek potwora, przebilo szczeke i jezyk, po czym wrazilo sie w mozg. Bestia, nie przyjmujac do wiadomosci swojej kleski, nadal spychala Konrada w tyl. Dopiero kiedy ten odstapil w bok, runela na pysk, machajac wsciekle trzymanymi w rekach mieczem i tarcza, ryjac nimi ziemie, jakby probowala kopac sobie grob. Ale z umierajacego szybko uchodzily sily. Skrzydlata bestia znieruchomiala w koncu, jej posoka wsiakala w wysuszona ziemie. -Jestem pod wrazeniem - powiedzial Wilk, ktory, wspierajac sie na mie czu, obserwowal walke. Konrad, wciaz trzymajac w gorze zdobyczny miecz, spojrzal na swego pana. -Rzuc go - powiedzial Wilk. 110 Konrad, wbrew wlasnej woli, zrobil krok w jego kierunku.-Rzuc go! Posluchal. Z trudem rozwarl zacisniete palce i wypuscil miecz z dloni. Popatrzyl na scierwo stwora, ktorego przed chwila zabil, i schylil sie, by wyszarpnac mu z gardla swoj noz. -Aj! - krzyknal pod wplywem bolu, jaki przeszyl mu lewy bark. Po roz-oranych szponami plecach sciekaly leniwie strumyczki krwi. -Sciagaj kubrak - powiedzial Wilk, podchodzac do konia jucznego i drac na pasma szmate, ktora wyciagnal z jednego z umocowanych na grzbiecie zwierzecia tobolkow. Polal rane Konrada woda i przystapil do jej opatrywania. -Czemu tak sie na ciebie uwziely? - spytal. -Na mnie? -A tak. Wygladalo na to, ze tylko o ciebie im chodzi. Na mnie nie zwracaly uwagi. Konrad nie odpowiedzial. -I skad wiedziales, ze bedziemy mieli z nimi do czynienia, zanim sie jeszcze pojawily? - spytal Wilk, skonczywszy. Konrad spuscil wzrok, unikajac spojrzenia Wilka, ktory patrzyl mu w oczy - w te rozniace sie kolorem oczy... -Trzymaj - powiedzial Wilk, wreczajac mu swoj miecz. - Chyba nie mu sze ci juz mowic, co masz z nim zrobic? Konrad wzial od niego orez i obejrzal sie na trzy martwe potwory. -Co to za jedni? -Zwierzolaki. -Mam je obedrzec z ekwipunku? -Ani mi sie waz! Nawet ich nie dotykaj. Oczysc moj miecz jakims galganem po tamtych dwoch mieszczuchach. Konrad dopiero teraz zauwazyl, ze prowizoryczny opatrunek Wilk sporzadzil z koszuli Carla. Zabral sie za czyszczenie miecza, Wilk tymczasem poszedl po swoja tarcze. Potem opuscili spopielona wioske, zostawiajac trupy trzech martwych napastnikow tam, gdzie padly w walce. -Czy to bezpieczne? - spytal niespokojnie Konrad, kiedy w koncu rozbili biwak na noc. Wieksza czesc dnia przewedrowali w milczeniu. Wilk nie powiedzial nic wiecej na temat swojego brata i nie kwapil sie rozmawiac o bestiach, ktore ich zaatakowaly, a wiec Konrad nie probowal nawet pytac o tak banalna rzecz, jak cel ich podrozy. 111 Nie podobalo mu sie, ze spedzaja noc w lesie, ale innego wyjscia chyba nie bylo. Mogli co najwyzej brnac dalej przez ciemna knieje. Wilk wzruszyl tylko ramionami.-Czy ktorys z nas bedzie czuwal? -Chcesz, to czuwaj, tylko co to da? Zreszta smierc we snie to moje marzenie. Wokol zapadal zmierzch. Konrad spojrzal na swego pana. Trudno bylo stwierdzic, kiedy Wilk zartuje, a kiedy mowi powaznie. Z tym ze on chyba nigdy nie potrafil zbyt dlugo zachowac powagi. Konrad chetnie rozpalilby ognisko, ale zdawal sobie sprawe, ze ogien, choc trzymalby na dystans lesne zwierzeta, to nie odstraszalby innych, o wiele bardziej niebezpiecznych stworzen. Wrecz by je przywabial. -Ales mial dzionek - zauwazyl Wilk. Konrad kiwnal glowa i dotknal ostroznie kontuzjowanego barku. Nadal pulsowal, ale juz tak nie bolal. Potem przypomnialo mu sie, jak o malo co nie zawisl dzisiaj na szubienicy, i dotknal szyi. Przed rokiem synowi wiejskiego mlynarza udowodniono morderstwo. Poklocil sie z jednym z rolnikow o wage worka z maka i doszlo do bojki, w ktorej tamten poniosl smierc. Wilhelm Kastring skazal chlopaka na smiec przez powieszenie, i wyrok zostal wykonany. Ale miedzy powieszeniem za morderstwo, a skazaniem na te sama kare za schwytanie krolikow byla wielka roznica. -Naprawde by mnie powiesili? -Slyszales, co powiedzial Krieshmier. -Za dwa kroliki? -A co mieli z toba zrobic? Wsadzic do wiezienia? Musieliby cie wtedy karmic, placic komus za pilnowanie. Wygodniej bylo cie zgladzic, i o wiele taniej. Wilk ziewnal i ciagnal: -Ale pociesz sie, chlopcze, ze dopiero czlowiek skazany na smierc wie, ze zyje. Nie zlicze, ile razy mnie sie to przytrafialo. Stracilem juz rachube. Do tej pory tu i owdzie kraza za mna listy goncze i wyznaczona jest nagroda za moja glowe. I wierz mi, lepiej zostac skazanym na smierc niz wtraconym do lochu. Wilk rozpial skorzany kaftan i rozchylil poly. Chociaz bylo juz ciemno, Konrad zauwazyl, ze caly tors ma poznaczony szramami po starych okaleczeniach. Bylo ich tyle, ze trudno bylo sie dopatrzyc kawalka nienaruszonej skory. W porownaniu z tym blizny Konrada przypominaly zadrapania. -Jedni tacy, u ktorych siedzialem kiedys w niewoli, zrobili mi to dla zabawy, ale mnie nie bylo wcale do smiechu. - Wilk dotknal lancucha na szyi. - To obroza, na ktorej mnie trzymano. Nosze ja na pamiatke, co nie znaczy, ze bez niej bym zapomnial. Nigdy, przenigdy nie dam sie juz wziac zywcem. Popatrzyl na Konrada. 112 -Gdybys znalazl sie kiedys w sytuacji bez wyjscia i grozilo ci, ze zostaniesz jencem, lepiej od razu poderznij sobie gardlo. Poki zycia, poty nadziei, mawiaja. To nieprawda.-Ty przezyles - zauwazyl Konrad. - Wiele wycierpiales, ale w koncu uciekles, przetrwales. -Czasami wydaje mi sie, ze wcale nie. Byla to jeszcze jedna z enigmatycznych uwag Wilka. Konrad wiedzial, ze nie doczeka sie jej rozwiniecia, spytal wiec: -A kto mialby mnie pojmac? Wilk puscil lancuch i zapial z powrotem kaftan. -Pojmaja cie, jesli nie beda cie mogli zabic, a dzisiaj dwa razy im sie to nie udalo. Nie, trzy. Najpierw probowali cie powiesic, potem skrycie zamordowac, a na koniec napadly na ciebie zwierzolaki. Od dawna prowadzisz takie urozmaicone zycie? -Moze tych trzech napadlo na mnie, bo ocalalem z pogromu w wiosce - powiedzial Konrad. - Ale nie widzialem zadnego z nich podczas ataku. -Istnieje wiele odmian zwierzolakow, chlopcze, i z kazda pora roku jakby ich przybywalo. Jedni wygladaja jak zwierzeta, ale inteligencje maja ludzka; inni przypominaja wygladem ludzi, a mozdzki maja ptasie. -I myslisz, panie, ze istnieje jakis zwiazek miedzy dzisiejsza napascia zwierzolakow i tym, co przydarzylo mi sie w Ferlangen? Ale Wilk spojrzal na drzewa i w tym samym momencie Konrad dostrzegl, ze cos sie miedzy nimi poruszylo. Chwycil za noz, ale Wilk, ktory w miedzyczasie podniosl sie z ziemi, nie dobywal miecza z pochwy. -Mamy towarzystwo - powiedzial ruszajac w kierunku milczacego intruza. Konrad zauwazyl teraz, ze jest ich wiecej i tez wstal. W ciemnosciach zalegajacych miedzy drzewami przemykalo kilka jeszcze ciemniejszych cieni. Tu mignelo jakies futro, tam blysnely grozne slepia. Wilk wtopil sie w mrok i zrownal ze zwierzetami. Wilk, przemknelo przez mysl Konradowi, wilki... Nocne stworzenia byly wilkami, ale Wilk sie ich nie lekal, bo musial byc z nimi w jakis sposob spowinowacony. Widac, nie tylko nazwisko i twarz mial wilcze. Konrad bal sie podejsc blizej, ale wytezywszy wzrok, rozroznil w ciemnosciach Wilka siedzacego w kucki i glaszczacego jedno ze zwierzat po lbie. Wygladalo to tak, jakby cos do niego mowil. Po paru minutach Wilk wrocil. -No to mamy sprzymierzencow - oznajmil. - Mozesz spac spokojnie, chlopcze, nasze pieski wartownicze postrozuja. Konradowi cisnelo sie na usta mnostwo pytan, ale wiedzial, ze Wilk mu na nie nie odpowie. Usiadl i wzdrygnal sie. 113 -Zimno ci?-Tak - powiedzial, chociaz sam nie byl pewien, czy drzy z zimna czy ze strachu przed wilkami. -Jak tam bark? Konrad poruszyl reka. -Boli. -To dobrze. Znaczy, ze sie goi. Lepiej zacznij sie cieplo ubierac i nosic te buty. -Przeciez mamy lato. -Tam, dokad zmierzamy, nie wiedza, co to lato. -A dokad zmierzamy? -Do Kisleva - odparl Wilk. - I jeszcze dalej. ROZDZIAL JEDENASTY Wedrowali wiele dni, Konrad przez caly czas na piechote.0 brzasku wilki gdzies znikaly, ale wracaly z nadejsciem nocy. Konrad nie byl pewien, czy to wciaz te same zwierzeta, ktore za dnia suna niepostrzezenie ich tropem, czy tez kazdego wieczoru inna wataha. Nie byl nawet pewien, czy to prawdziwe wilki czy jakies widmowe zwierzeta, ktore Wilk wyczarowal, by czuwaly nad ich bezpieczenstwem. Nie pytal. Wilk nic nie mowil. Kazdego wieczoru o zmierzchu Wilk znikal miedzy otaczajacymi obozowisko drzewami, by bratac sie tam ze stadem, ktore, ubezpieczajac rycerza i jego giermka, przeczesywalo mroczne knieje. Konrad mogl podejsc blizej, mogl podjac probe zorientowania sie, w czym rzecz; ale jesli Wilk naprawde rozmawial ze zwierzetami, ktorych imie nosil, to on wolal nic o tym nie wiedziec. Poczatkowo bliskosc takich wzbudzajacych groze stworzen napawala go niepokojem. Ale przemeczywszy sie przez kilka pierwszych nocy, przywykl do ich obecnosci i sypial juz dobrze, kojony swiadomoscia, ze przed innymi lesnymi stworami chroni ich krag niewidzialnych obroncow. Dzieki nim lepiej znosil trudy podrozy. Z czasem porzucil pierwotny zamiar opuszczenia Wilka przy pierwszej nadarzajacej sie okazji. Wiedzial juz, ze na wiosce swiat sie nie konczy, ze moze rozpoczac nowe zycie i zyc inaczej. Pierwszym krokiem na tej drodze byla sluzba u Wilka w charakterze giermka. Nie bardzo wiedzial, na czym polegaja obowiazki giermka. Jak dotad ograniczaly sie do czyszczenia miecza Wilka. W ich zakres musialo jednak wchodzic cos wiecej, ale podejrzewal, ze o tym, co konkretnie ma robic, dowie sie dopiero po dotarciu do Kisleva. Na razie wystarczalo mu, ze wciaz ida i ze kazdy krok oddala go od wioski. Po drodze mijali inne wsie i miasteczka. Nigdy nie zatrzymywali sie tam na nocleg, ale w pakunkach dzwiganych przez jucznego konia Wilk znalazl zawsze cos, co dalo sie wymienic na prowiant. Ani razu nie zaszedl do gospody; pil tylko wode. 115 -Nic ci juz chyba nie grozi - powiedzial pewnego wieczoru.-A grozilo? - spytal Konrad. -Twoja rana. Konrad prawie juz zapomnial o odniesionej ranie. Pozostaly mu po niej trzy dlugie szramy na barku i nie nosil juz opatrunku. -Drasniecie - prychnal lekcewazaco Konrad. -Fakt, wyglada jak drasniecie - powiedzial Wilk. - Ale o wiele banal-niejsze obrazenia moga sie okazac smiertelne. Zwierzolaki, atakujac swoja ofiare, wydzielaja jad, ktory dostaje sie do ran. Z poczatku nie boli i czasami ludzie nie wiedza nawet, ze ich krew zostala zakazona. Potem przychodzi bol, ktory nasila sie i nasila, az w koncu nieszczesnik kona w meczarniach. Widzialem takich, ktorzy w przyplywie szalenstwa odrabywali sobie kontuzjowane konczyny, by polozyc kres cierpieniu. Ale to nigdy nie pomagalo. Od tej rozmowy Konrad kilka razy dziennie ogladal sobie bark, wypatrujac jakichkolwiek oznak zakazenia. Nie dostrzegal takich, a nawet gdyby sie pojawily, byloby juz za pozno... Trakt, ktorym podazali, niewiele byl szerszy od tego, ktory prowadzil do Fer-langen, i znajdowal sie w o wiele gorszym stanie, ale Wilk twierdzil, ze to jeden z glownych szlakow na terenie Imperium. Konrad wiedzial juz, ze Kislev graniczy z Imperium, lecz wyjasnienia Wilka wydawaly mu sie metne, dopoki nie odkryl, ze zarowno kraj, jak i jego stolica nosza te sama nazwe. Szli na wschod do Erengardu, grodu na kislevskim wybrzezu. Ten sam trakt, gdyby posuwali sie nim w przeciwnym kierunku, doprowadzilby ich do Midden-heim. Middenheim lezalo na skrzyzowaniu szlakow Imperium. Skrecajac w Mid-denheim na poludnie, doszliby do Altdorfu, stolicy. Ale podazajac dalej na zachod, dotarliby do wybrzeza, do portu Marienburg. Linia brzegowa pomiedzy Erengardem a Marienburgiem wytyczala polnocna granice Imperium. Dalej rozciagalo sie Morze Szponow. Oba porty rowniez lezaly poza granicami Imperium. Studiujac mapy, ktore Wilk rysowal na piasku, Konrad zaczynal powoli kojarzyc wszystkie nazwy i miejsca, o ktorych slyszal. Z Erengardu do lezacego na zachodzie Marienburga prowadzila droga, ale z Kisleva do Marienburga mozna bylo rowniez dotrzec rzeka. Plynela ona przez stolice Kislev na zachod do Altdorf, gdzie wpadala do rzeki Reik i wraz z nia splywala na polnoc do morza. -Wszystko jest polaczone - powiedzial Wilk, spogladajac na kolejna z ma pek, ktora wyrysowal na ziemi, i przeciagnal linie wzdluz drogi laczacej Marien burg poprzez Middenheim z Erengardem, a potem druga, wzdluz rzeki, od Kisleva poprzez Altdorf do Marienburga. - Dopiero przed kilkoma laty pokazano mi taka mape. Prawdziwa, narysowana na pergaminie. Wczesniej nie wiedzialem nawet, co to mapa. I w jednej chwili wszystko stalo sie jasne. Bylem we wszystkich tych miejscach i wreszcie moglem spojrzec na ich ogolny uklad, zobaczyc polaczenia 116 miedzy nimi. To, co dzieje sie w jednej czesci Imperium, ma wplyw na wydarzenia w innych, nawet jesli odleglosc wynosi tysiace mil. Podobnie na Imperium ma wplyw wszystko, co dzieje sie gdzies tam w Starym Swiecie.Konrad nie byl pewien, czy w pelni to pojmuje, ale przywykl juz do takich watpliwosci. Co jakis czas natykali sie na ustawiona w poprzek drogi furte podobna do tych na podejsciu do Ferlangen. Przy kazdej stali uzbrojeni zolnierze i pobierali myto, ale od Wilka ani razu nie zazadali oplaty. Zamienial kilka slow z wartownikami, po czym ci otwierali furte albo unosili szlaban i przepuszczali ich. Straznik pobierajacy myto w Ferlangen wypuscil ich z miasta, poniewaz sie bal, o tym Konrad byl przekonany; ale na trakcie z Middenheim do Erengardu powod byl inny. Zaprawieni w bojach weterani patrolujacy szlak nie wygladali na tchorzy. Kryterium ich doboru byly zapewne sila i odwaga, bo lasy, przez ktore biegla droga, roily sie od zwierzolakow. A im dalej na wschod sie zapuszczali, tym wiecej wyczuwal Konrad tych kreatur czajacych sie w zakazanych lesnych ostepach. -Czy oni przepuszczaja nas dlatego, ze idziesz do Kisleva walczyc ze zwie-rzolakami, panie? - spytal Konrad, kiedy mineli kolejna taka furte. -Nie - odparl Wilk - ale dobrze rozumujesz. Zolnierze spieszacy z pomoca obroncom Kisleva nie musza, oczywiscie, placic myta. A niezalezni rycerze moga sie rowniez wystarac o kwit podrozny. Aleja niczego takiego nie potrzebuje. -Dlaczego? -Bo pracowalem w najbezwzgledniejszej, siejacej najwiekszy postrach instytucji w calym Imperium. Gdziekolwiek sie pojawialismy, najdzielniejsi robili w portki. Nikt sie przed nami nie uchowal. Nikt nam nigdy nie umknal. -Kim ty byles, panie? -Imperialnym poborca podatkow! - Wilk wybuchnal smiechem. - A to, rzecz jasna, oznacza, ze sam nigdy nie musialem placic podatkow i bylem zwolniony z wszelkich oplat na terenie calego Imperium. Chlopaki pobierajacy myto na furtach sa z pokrewnej branzy, naleza do tego samego bractwa, a ja znam haslo i nie musze placic. Ty rowniez nie musisz. Dzieki. -Nie ma o czym gadac. Konrad posluchal i wiecej juz do tego nie wracal. Podazali dalej niestrudzenie, zatrzymujac sie tylko na popas, posilek, nocleg, uzupelnienie zapasow, albo kiedy zaskoczyl ich ulewny letni deszcz. I w koncu dotarli do Kisleva. 117 Wyraznej granicy nie bylo, zaden znak nie informowal, gdzie konczy sie Imperium i zaczyna nowy kraj. Konrad zorientowal sie, ze sa juz w Kislevie, dopiero wtedy, kiedy puszcza urwala sie nagle jak nozem ucial i Wilk wskazal na lezace przed nimi miasto.-Erengard - powiedzial. Byla to twierdza otoczona wysoka palisada. Ponad nia wyrastalo kilka wiez, i to wszystko. Puszcze w szerokim pasie przedpola wykarczowano do cna. Dzieki temu straznicy na wiezach mogli zawczasu ostrzec mieszkancow o kazdym szturmie, zawierano bramy, i wrog, zeby wedrzec sie do miasta, musialby wyrabywac wylom w scianie z grubych bali. Uwage Konrada, choc fascynowala go palisada ciagnaca sie daleko jak okiem siegnac, przyciagnal widok na polnocy - morze. Trasa, ktora podrozowali, przywiodla ich na wybrzeze. Teraz, kiedy widoku nie przeslanial las, Konrad po raz pierwszy zobaczyl ocean. I nie uwierzyl wlasnym oczom. Dzielil ich od niego szeroki na mile pas ladu, ktory sam w sobie mogl wprawiac w zadziwienie. Konrad nigdy nie widzial tak ogromnej polaci ziemi bez jednego drzewa i ludzkiej siedziby. Cale dotychczasowe zycie uplynelo mu wsrod gestwy listowia, nie siegnal nigdy wzrokiem dalej niz na kilkaset jardow w kierunku szczytu wzgorza, albo ze wzgorza w doline. A tu, za rownina, u stop opadajacego lagodnie ku brzegowi zbocza, falowalo morze. Ten absolutny bezkres, ta zupelna pustka ciagnaca sie az po horyzont doslownie zapierala mu dech w piersiach. Dzien byl bezchmurny i pomarszczona powierzchnia blekitnego oceanu lsnila w promieniach slonca. Hen, w dali bielily sie zagle statkow wychodzacych z portu, badz do niego wplywajacych. Konrad stal jak skamienialy i chlonal ten widok, a chlodny wiatr od oceanu owiewal mu twarz i wichrzyl wlosy. -To tylko woda - burknal Wilk. -Tak, ale... tyle jej... -A pod spodem jeszcze wiecej! -Gdzie sie konczy? -Nigdzie. Rozciaga sie w nieskonczonosc. Wody omywajace to wybrzeze, sa takie same jak fale, ktore bija o brzegi Arabii i Lustrii, Kitaju i Nipponu. To wszystko elementy tej samej ukladanki, Konradzie. My rowniez. Jestesmy wszyscy pionkami w kosmicznej grze. Od patrzenia na te nieskonczonosc Konradowi zaczynalo sie krecic w glowie i musial sie odwrocic, spojrzec za siebie i skupic wzrok na tym, co znal i z czym byl za pan brat - na Lesie Cieni. Puszcza rowniez zdawala sie nie miec kresu, 118 ale wiedzial juz od Wilka, ze to tylko jeden z lasow porastajacych wiekszosc terytorium Imperium. Oprocz niego byly jeszcze Las Reikwald, Las Laurelorn, Las Drakwald, Wielki Las...-Idziemy - ponaglil go Wilk. - Do Erengardu co prawda dotarlismy, ale to dopiero polowa drogi. -Polowa drogi dokad? Ale Wilk jak zwykle nie odpowiedzial. Ruszyli w strone miasta. Trakt, ktorym przyszli tu z Imperium, doprowadzil ich do wrot o wierzejach z brazu. Choc wielkie, wydawaly sie male wobec ogromu palisady, w ktorej je osadzono. Nie otwarto ich przed Wilkiem tak ochoczo, jak wczesniej otwierano furty na trakcie, ktorym tu przybyli. Straznicy przy miejskiej bramie na zbroje narzucone mieli futra, a wiekszosc z nich nosila sumiaste, obwisle wasy. Zerkali podejrzliwie na zsiadajacego z konia Wilka. Powierzywszy Polnoc pieczy Konrada, Wilk skierowal sie do wartowni. Konrad obserwowal z zaciekawieniem dyskusje, jaka sie tam wywiazala i obfitowala w zywiolowa gestykulacje oraz pokazywanie palcami. Z wartowni wywolano oficera, i debata, poparta gestykulowaniem, rozgorzala na nowo z wzmozona zywiolowoscia. Po jakims czasie wrota uchylily sie nieco i wysunela sie przez nie jakas urzedowa osoba, by podjac sie arbitrazu na wyzszym szczeblu. Jeden ze straznikow zblizyl sie wyciagnietym krokiem do Konrada, obejrzal go ze wszystkich stron, a potem podszedl do Polnocy, by odskoczyc natychmiast przed kopytami bialego ogiera, ktory, parsknawszy, stanal deba. Straznik dal mu spokoj i zajal sie sprawdzaniem ladunku dzwiganego przez konia jucznego. Najwyrazniej zadowolony z wyniku inspekcji wrocil pod brame, gdzie nadal trwaly ozywione negocjacje. W chwile potem, wsrod usmiechow i uklonow, strony podaly sobie rece i wymienily saluty. Wilk wrocil. -Przekleci cudzoziemcy! - prychnal gniewnie, sadowiac sie w siodle. - Toc spiesze im z pomoca. - Pokrecil glowa i z westchnieniem dorzucil: - Wjez dzamy. Jedno z brazowych wierzei uchylilo sie troche szerzej, zeby ich przepuscic. Wilk przejechal pierwszy, Konrad przecisnal sie przez szpare tuz za nim, prowadzac za uzde konia jucznego. Juz Ferlangen, sporo wieksze od wioski, oszolomilo Konrada. Ale Erengard byl duzo, duzo wiekszy od Ferlangen. Konrad czul sie przytloczony wszystkimi tymi widokami i odglosami ogromnego miasta. Od Wilka wiedzial, ze Erengard lezy u ujscia rzeki. Jedyna znana mu do tej pory rzeka byla ta przeplywajaca przez wioske, ale kudy jej tam bylo do rzeki Linsk. Jak rosie do burzy. 119 Linsk byl tak szeroki, ze posrodku jego nurtu miescila sie nawet wyspa, wyspa o wiele wieksza od calego Ferlangen, ktore az do dnia dzisiejszego Konrad uwazal za najwieksze miasto na swiecie.To tutaj zawijaly wszystkie statki z Imperium i reszty swiata, tutaj ladowano i rozladowywano srodladowe tratwy, ktore kursowaly z towarami tam i z powrotem rzecznymi szlakami calego Kisleva. Jednak do samego miasta Kislev, co Konrad wiedzial z wykladow Wilka, nie mozna bylo z Erengardu doplynac rzeka. Lezalo ono na poludnie od gornego odcinka biegu rzeki Linsk, i laczyla je z nia droga. Duze wrazenie zrobil na Konradzie most pod Ferlangen, ktory w odroznieniu od skromnego, drewnianego mostka we wsi, zbudowany byl z kamienia. Most, ktory trzeba bylo przebyc, by dostac sie do dzielnicy portowej Erengardu, mial co prawda drewniana konstrukcje, ale coz to byl za most! Podtrzymywaly go drewniane pale wbite w dno rzeki, a pomost srodkowego przesla mozna bylo unosic jak most zwodzony, by do znajdujacej sie dalej laguny przepuscic statki o najwyzszych masztach. Wilk zostawil konie pod opieka Konrada, a sam wybral sie na poszukiwanie... czegos tam. Jak zwykle nie powiedzial czego. Pod jego nieobecnosc Konrad rozgladal sie wokol z rozdziawiona geba. Gapil sie na statki, ktore byly wieksze od domow; na zeglarzy z tuzina obcych krain, w dziwacznych przyodziewkach, mowiacych jeszcze dziwaczniejszymi jezykami; na robotnikow portowych ladujacych i rozladowujacych jakies towary, ktorych przeznaczenia nawet sie nie domyslal. W pewnej chwili zatrzymalo sie przy nim dwoch mezczyzn. Obaj byli niscy, bosi, odziani w luzne biale koszule i workowate portki. Oczy mieli waskie jak szparki, cere zoltawa, wlosy geste, czarne i proste. Pewnie byli marynarzami z jakiegos dalekiego kraju. Jeden z nich zagadal do Konrada w jezyku, ktorego ten nie rozumial. Bardzo szybko wyrzucal z siebie obce slowa, ledwie przypominalo to ludzka mowe. Konrad pokrecil glowa na znak, ze nic z tego nie rozumie. Ciekawe, czego od niego chca? Moze pytaja o droge, albo probuja mu cos sprzedac? Mezczyzni spojrzeli po sobie i gestykulujac gwaltownie, zaszwargotali znowu. Rozdrazniony Polnoc parsknal i potrzasnal lbem. Konrad odwrocil sie od nieznajomych i pociagnal za uzde, by uspokoic konia. Ale mimo jego wysilkow ogier stanal deba, wysoko zadzierajac podkute blyszczacymi podkowami kopyta. I w tym momencie dwaj marynarze rownoczesnie dobyli dlugich, waskich, ostrych jak brzytwy nozy. 120 Konrad, choc zwrocony do nich plecami, nie musial sie ogladac. Wiedzial, co sie szykuje. Puscil uzde i siegnal blyskawicznie po sztylet. Nie mial juz watpliwosci, kim sa ci dwaj - to smiertelni wrogowie.Polnoc wierzgal przednimi nogami, jego kopyta bily powietrze niczym piesci boksera. Jeden z napastnikow cofnal sie szybko i uchylil, zeby uniknac kopniec. Ale drugi z niezrozumialym okrzykiem wojennym na ustach rzucil sie na Konrada. Konrad rowniez wrzasnal z gniewu. Zblizyli sie do siebie na odleglosc ciosu i dwa ostrza przeciely powietrze. Oba o wlos minely uskakujacego przeciwnika. Zwarli sie, chwytajac jeden drugiego lewa reka za przegub prawej. Szanse byly wyrownane; napastnik, choc nizszy od Konrada, nadrabial ten mankament wieksza waga ciala. Rozpaczliwy, mrozacy krew w zylach wrzask, ktory w tym momencie dobiegl gdzies z boku, mogl wydobyc sie tylko z krtani konajacego. To krzyczal drugi zeglarz. Padl ofiara smiercionosnych kopyt Polnocy i lezal teraz na nabrzezu tratowany przez bialego ogiera. Konrad i jego przeciwnik zapomnieli na moment o pojedynku i spojrzeli na trupa. Po chwili ich oczy znowu sie spotkaly - i Konrad sie usmiechnal. -Teraz twoja kolej - wysyczal. Zeglarz nie rozumial slow chlopaka, ale na pewno domyslil sie ich znaczenia. Odpysknal cos w odpowiedzi i jeszcze mocniej scisnal Konradowi nadgarstek, by zmusic go do wypuszczenia noza z reki, a jednoczesnie przysunal swoje ostrze do gardla przeciwnika. Z minimalnym wyprzedzeniem Konrad zobaczyl, ze za chwile mezczyzna, rozluzniajac nieco uscisk, bedzie udawal, ze slabnie. Kiedy to nastapilo, Konrad zaczal nan mocniej napierac, by stworzyc wrazenie, ze dal sie oszukac - ale zanim zdazyl sie cofnac, szybowal juz w powietrzu... Spadl na plecy z takim impetem, ze na chwile zaparlo mu dech w piersiach. Nie bylo czasu na analize tego, co sie stalo, bo nieprzyjaciel rzucal sie juz na niego. Nie bylo tez czasu na szukanie sztyletu, ktory Konrad wypuscil z reki podczas nieoczekiwanego lotu. Odtoczyl sie w bok, unikajac pchniecia spadajacym nan nozem, ale zeglarzowi mimo wszystko udalo sie przygniesc Konrada swym cialem i uniemozliwic mu dalsza ucieczke. Spleceni ze soba tarzali sie po ziemi, walczac zaciekle o noz. Konrad dostrzegl katem oka las nog otaczajacych kregiem miejsce bojki. Mieli widownie. Maly z poczatku tlumek marynarzy i robotnikow portowych gestnial. Slychac bylo smiechy i zagrzewajace do walki pohukiwania. Zupelnie jakby Konrad i jego przeciwnik nie walczyli na smierc i zycie, lecz ku uciesze gawiedzi. Tarzajac sie tak w smiertelnych zapasach, dotoczyli sie na skraj nabrzeza i runeli w dol. 121 Razem wpadli do zimnej wody i nie zaprzestajac walki, znikneli pod powierzchnia. Dopiero tam sie rozdzielili. Przebijajac wzrokiem mroki metnej toni, Konrad dostrzegl napastnika zamierzajacego sie nan nozem.Ruchy wroga byly ospale, jak w sennym koszmarze, ale woda spowalniala rowniez reakcje Konrada. Zdolal jednak odtracic i wykrecic reke przeciwnika. Mezczyzna wypuscil noz, ktory zaczal opadac leniwie na dno. Marynarz probowal chwycic bron, a Konrad marynarza. Powiodlo sie tylko Konradowi. Zlapal mezczyzne obiema dlonmi za gardlo i scisnal. Z ust zeglarza trysnal strumien pecherzykow powietrza. Konrad, przebierajac rozpaczliwie nogami i holujac mezczyzne za soba, podplynal kawalek w przod i wyrznal glowa napastnika w drewniane oszalowanie nabrzeza. Powtorzyl to znowu, i jeszcze raz. Z ust mezczyzny przestaly wydobywac sie babelki. Za to wode zabarwila na czerwono krew z rozlupanej czaszki. Nieszczesnik szamotal sie rozpaczliwie, ale Konrad nie puszczal. Kolejne uderzenie glowa o wbity w dno pal i mezczyzna, zaprzestajac walki, zwiotczal. Jeszcze jedno silne uderzenie o wiekowe drewno, jeszcze jeden strumien krwi i dopiero teraz Konrad oderwal dlonie od gardla przeciwnika. Trup poszedl na dno, a Konrad wyprysnal w gore. Wyplynawszy na powierzchnie, jal chwytac lapczywie powietrze w rozrywane bolem pluca. Nad soba slyszal glosy - wiwaty i drwiny. Zadarl glowe. Z nabrzeza przygladal mu sie z tuzin ludzi. Wsrod nich Wilk. W odleglosci dwudziestu jardow dostrzegl drewniane schodki prowadzace do wody. Podplynal tam i wgramolil sie na pierwszy stopien. Spojrzal na mroczna ton. Tylko Elyssie zawdzieczal, ze nie spoczywa teraz na dnie. To ona nauczyla go plywac. Zzul buty, wylal z nich wode i dopiero teraz wspial sie po schodkach na nabrzeze. U ich szczytu czekal na niego jakis mezczyzna. W reku trzymal jego noz. Konrad znieruchomial. Nieznajomy rozesmial sie i powiedzial cos w jakims obcym jezyku. Podal Konradowi sztylet rekojescia do przodu. W drugiej dloni trzymal garsc monet. Kiedy Konrad odebral od niego noz, mezczyzna zamknal dlon na monetach, rozesmial sie znowu, odwrocil i odszedl. Wygladalo na to, ze sporo wygral, stawiajac na zwyciestwo Konrada. Konrad rozejrzal sie za Wilkiem. Dostrzegl go obok chuderlawego, jasnowlosego osobnika, ktory zagladal w zeby koniowi jucznemu. Ociekajac woda, z przemoczonymi butami w reku, poczlapal boso w ich strone. Nie trzeba bylo specjalnie wysilac umyslu, by odgadnac, ze Wilk probuje sprzedac szarego konia. Zachwalal zwierze zarliwie, uwypuklal jego zalety, podczas gdy tamten krecil glowa i wytykal wady. 122 -No, ja nie wiem - wahal sie mezczyzna.-Aleja wiem - zapewnil go Wilk. - To dobry kon. Dlugo ci jeszcze posluzy. Solidny, niezawodny, zdrowy. Czego jeszcze chcesz? -Czego ja jeszcze chce? Uczciwej ceny, Wilku. -Znam takich, ktorzy z pocalowaniem reki zaplaciliby wiecej, niz zadam od ciebie. -To czemu im go nie sprzedajesz? -Bo mnie nie chodzi o pieniadze, przeciez wiesz. Place nim za przewoz lodzia. Niczego wiecej nie zadam. Ciebie to nic nie kosztuje. Zupelnie jakbym ci darowal tego konia. -Jesli wezme na poklad ciebie, to nie bede mogl wziac kogos innego. -Dobrze wiesz, ze na tym trace, Stephan. Musze sie dostac w gore rzeki, a plyne tam, by bronic Kisleva. -Ha! Teraz probujesz grac na moim patriotyzmie? -Owszem. Stephan cofnal sie i jeszcze raz obrzucil jucznego konia krytycznym spojrzeniem. Nadal krecil glowa, ale juz wolniej. -Czyli ty, twoj kon i twoj sluga, do Bolgasgardu? -Do Praag. -Niech bedzie - westchnal Stephan. Spluneli w dlonie, przyklepali, dobili targu. -Przyprowadz tego konia na krype - powiedzial Stephan. - Odbijamy z przyplywem. - Odwrocil sie i odszedl. Wilk spojrzal na Konrada, a potem na martwego zeglarza lezacego na nabrzezu. -Na chwile nie mozna cie spuscic z oka - burknal. -To nie moja wina. Napadli na mnie. -Nie wzbudzasz sympatii, chlopcze. Nie lubia cie, co? -Kto? - spytal Konrad, wiedzac, ze Wilk nie ma na mysli dwoch obcych marynarzy. -Byles kiedy na lodzi? - zmienil temat Wilk. Konrad pokrecil glowa. Nie byl i wcale mu sie do tego nie palilo. -Plyniemy rzeka do Praag. Przekonasz sie, ze to lepsze od wleczenia sie piechota. - Wilk zmierzyl Konrada wzrokiem od stop do glow. - I od zazywania kapieli w ubraniu. No, chodzmy poszukac tej krypy, zanim Stephanowi cos sie odwidzi. - Wdrapal sie na grzbiet Polnocy. Znalezli lodz przycumowana do molo. Wilk zsiadl z Polnocy i wprowadzil go na poklad, nie ogladajac sie na Konrada, ktoremu przypadlo w udziale wciaganie po trapie opierajacego sie konia jucznego. Przypatrujaca sie temu zaloga zrywala ze smiechu boki, ale nikt nie pospieszyl mu z pomoca. -Wysusz ubranie - powiedzial Wilk, kiedy uwiazali konie na pokladzie. 123 Konrad poszedl za jego rada. Zrzucil z siebie przemoczone ciuchy i owinal sie starym kocem.-Po co plyniemy do Praag, panie? - spytal, siadajac. - Walczyc ze zwie- rzolakami? Po drodze do Erengardu Wilk przyblizal mu historie Imperium i opowiadal o nowym zagrozeniu granic ze strony odczlowieczonych hord. Kislev byl przedmurzem Imperium w walce z najezdzcami - zwierzolakami i ich pobratymcami. Gdyby padl Kislev, wszystkie te nieludzkie kohorty runelyby na Imperium i zalaly je. Tego wlasnie obawial sie Magnus Pobozny jakies dwa wieki temu. Kislev byl wowczas zagrozony, jezdzcy smierci z polnocy wzieli szturmem Praag. Z pomoca przyszly sasiadowi sily Imperium i w koncu odparto wraze legiony. Car Alexis i Imperator Magnus, podbudowani ta wiktoria, zawarli pakt przyjazni miedzy swoimi krajami. Postanowienia owego paktu zostaly wystawione na najciezsza probe. Agresywne hordy urosly znowu w sile, znowu lupily miasta Kisleva, puszczaly z dymem wioski, napadaly na faktorie, rownaly z ziemia obozy wojskowe. Gdyby udalo im sie podbic Kislev, nastepnym celem staloby sie Imperium. Wilk napomykal juz o istnieniu wroga wewnetrznego, a renegaci oblegajacy Kislev stanowili dla Imperium dodatkowe zagrozenie z zewnatrz. -Mowiles, panie, ze Imperator wyslal swoje wojska, by bronily Kislev - powiedzial Konrad, kiedy stali na rufie krypy i obserwowali krzatanine w porcie. -Bo to prawda. -I dlatego tu jestes? Ze mna? -W pewnym sensie. -W jakim sensie? Wilk wzruszyl ramionami. -Moglem zaoferowac swe uslugi Imperium, zaciagnac sie do regularnej ar mii i pomaszerowac z nia na wojne przeciwko najezdzcom. Tak czynilem, kie dy bylem mlodszy i bardziej wierzylem w idealy. Teraz jednak pora pomyslec o zabezpieczeniu na starosc. Jesli mam juz ryzykowac zyciem, a nawet wiecej niz zyciem, to chce miec pewnosc, ze mi sie to oplaci. Jestem zawodowym zol nierzem, i to jednym z najlepszych. Ludzie sowicie wynagradzaja moje uslugi. Pracuje gdzie chce i kiedy chce. Konrad sciagnal brwi. Nie bardzo rozumial, do czego Wilk zmierza. -A wiec nie przybyles tu walczyc ze zwierzolakami? -Alez tak! Widzisz, Kislev juz dawno bylby kraina mlekiem i miodem plynaca, gdyby tylko mogl spokojnie eksploatowac swoje bogactwa. A tu masz, jego terytorium pustosza raz po raz wszystkie te bestie z piekla rodem. To nie sprzyja robieniu interesow i harmonijnemu rozwojowi. Przybylem, zeby raz na zawsze polozyc temu kres. Ty rowniez po to tu jestes, Konradzie. Bedziemy pomagali w walce z najezdzca - a jednoczesnie wypracujemy sobie skromna rekompen- 124 sate. Na wojnach ludzie sie bogaca, chlopcze, tyle ze zazwyczaj nie ci, co trzeba. Ale na tej wojnie my sie wzbogacimy. A przy okazji powalczymy w slusznej sprawie. - Usmiechnal sie, blyskajac spilowanymi zebami. - Bywa, ze przyjemne da sie polaczyc z pozytecznym.Zostali straznikami w kopalni zlota. Kopalnia znajdowala sie w Gorach Kranca Swiata, niedaleko Przeleczy Belyevorta. W rzece przeplywajacej przez ten rejon gor od wiekow znajdowano slady kruszcu, ale zyle odkryto dopiero przed piecdziesiecioma laty. Chociaz bylo to pogranicze ludzkiego osadnictwa, kopalnia kwitla - dopoki z Polnocnych Pustkowi nie nadciagneli znowu najezdzcy, ktorych z roku na rok przybywalo. Pochodzili z krain lodu i sniegu, zupelnie jakby pieklo, ktore ich zrodzilo, bylo skuta mrozem dzicza. Najazdy powodowaly powazne ograniczenie wydobycia w kopalni, i wlasciciele, do ktorych zaliczal sie rowniez car, stworzyli wlasna, prywatna armie. Wilk pracowal tu juz kiedys jako najemnik, ale ani myslal zadowalac sie teraz tak niska pozycja. Znal dowodce garnizonu i po niecalych dwoch miesiacach zajal jego miejsce. Nie musial przy tym uciekac sie do uzycia sily; wystarczyly slowa perswazji. W rozmowie w cztery oczy Wilk przedstawil temu czlowiekowi dluga liste przypadkow zagarniecia mienia i defraudacji, jakich dopuscil sie podczas lat przepracowanych w kopalni. Jako alternatywe dla katowskiego topora zaproponowal mu dobrowolne odejscie w stan spoczynku po wczesniejszym zarekomendowaniu jego, Wilka, na swojego nastepce. Kompleksowa ochrona obiektu nie ograniczala sie do obrony wyrobisk przed atakami zwierzolakow. Ci stanowili tylko jedno z zagrozen. Powodowala nimi jedynie zadza mordu i niszczenia, nie chodzilo im o zloto. Na kopalnie i na transporty zlota napadali rowniez najprzerozniejszej masci bandyci, zboje i zlodzieje. Na nich tez trzeba bylo miec oko. Tudziez na samych gornikow. Bo to oni wlasnie mieli najlepsze warunki do okradania kopalni. Pracowali w ciasnych sztolniach i drazac zlotodajna skale, natrafiali od czasu do czasu na warte grzechu samorodki, ktore z latwoscia mogli ukryc i wyniesc. Z takimi kradziezami trzeba bylo walczyc, uszczuplaly bowiem dochody Wilka, ktory byl na procencie od urobku i jego wynagrodzenie zalezalo od ilosci zlota wysylanego danym transportem do Kisleva. Wlasciciele kopalni zdawali sobie doskonale sprawe, ze straznicy to tez ludzie, i znajdowalo to swoje odbicie w skromnym zoldzie, jaki im wyplacali. Ale poki pazernosc prywatnej armii utrzymywala sie w rozsadnych granicach, jej pracodawcy patrzyli na to przez palce. Wliczali te straty w koszty wydobycia, ktore 125 i tak nie byly wielkie, a wszystko, co po ich odtraceniu wycisneli z kopalni, stanowilo czysty zysk.Gornicy byli w wiekszosci niewolnikami, skazancami, ktorzy odpracowywali tutaj wyroki - przewaznie wieloletnich ciezkich robot, a tym samym smierci, bo tylko nieliczni dozywali konca kary. Co do armii najemnikow, to niejeden z jej zolnierzy malo co sie roznil od wiezniow, ktorych pilnowal. Przewaznie byli to uciekinierzy, ludzie bedacy na bakier z prawem. Tylko kierujac sie na polnoc, ku krancom cywilizowanego swiata, mogli uniknac pojmania i kary. Jako zolnierze byli slabo wyszkoleni, a od zycia wymagali jeszcze mniej niz gornicy. Ale w kopalnianej strazy sluzyli tez najtwardsi, najlepiej zaprawieni w bojach wojownicy Starego Swiata. Do Kisleva zwabila ich nieustajaca wojna, niebezpieczenstwo oraz nadzieja na hojne wynagrodzenie - jesli ujda z zyciem, by sie nim cieszyc. W strazy kopalni spotkac mozna bylo zolnierzy z kazdego zakatka Imperium i nie tylko. Kazdy z tych weteranow byl ekspertem w zabijaniu i Konrad wiele sie od nich nauczyl. Pewien obalony ksiaze z jednego z tileanskich miast-panstw nauczyl go szermierki. W walce na miecze liczyla sie nie tylko sila, lecz rowniez zrecznosc, szybkosc i przebieglosc. Konrad potrafil sie teraz pojedynkowac jak szlachetnie urodzony, z zachowaniem wszystkich zasad rycerskosci, ktorych trzeba przestrzegac w sprawach honorowych. Zas pewien uliczny zabijaka z Bretonii, ktory nigdy nie slyszal slowa "honor", pokazal mu jak walczyc nieczysto, jak wykorzystywac w charakterze broni wszystko, co sie nawinie pod reke, jak gryzc, kopac, drapac, wylupiac oczy i mordowac golymi rekami, jesli juz nie ma czym. Umiejetnosci Konrada wzbogacily sie znacznie, kiedy pewien niepozorny osobnik z Nipponu zademonstrowal mu, jak zabijac samymi rekami albo stopami. Nauczyl go, jak, nie majac broni, walczyc z uzbrojonym przeciwnikiem i zwyciezac. Byla to starodawna sztuka walki z Dalekiego Wschodu, gdzie chyba kazda kraina ma swoja wlasna jej odmiane. Konrad do tej pory pamietal, jak cisnal nim o ziemie jeden z zeglarzy, ktorzy napadli nan w Erengardzie - ale tamten czlowiek nie byl profesjonalista i zginal w koncu od jego krisa. Wilk nie uznawal luku za bron godna szanujacego sie wojownika, co innego kusza. Pewien najemnik z Krolestw Estalianu nauczyl Konrada strzelac z tej broni; wojownik z Arabii wyszlifowal umiejetnosci Konrada w poslugiwaniu sie nozem, wprowadzajac go w arkana rzucania najrozmaitszymi odmianami tej broni; olbrzym z Norsca pokazal mu, jak walczyc wlocznia i jak ciskac oszczepem; rycerz z Albionu wyszkolil go wjezdzie konnej; i takich nauczycieli bylo wiecej, o wiele wiecej. 126 Kopalnia zatrudniala nie tylko ludzi. Pracowalo w niej w charakterze specjalistow sporo krasnoludow. To oni ryli nowe sztolnie, oni wysadzali prochem skaly w biegnacych gleboko pod ziemia chodnikach. I wlasnie jeden z nich zostal instruktorem Konrada od poslugiwania sie toporem. Nauczyl go, jak walczyc kazdym rodzajem tej broni, od malej siekierki bojowej po ogromny topor obosieczny, nauczyl wszystkich technik walki wrecz z toporem w kazdej dloni i najlepszego sposobu robienia halabarda.Kiedy pewnego razu podczas ataku renegatow Konrad zostal powaznie raniony w prawa reke, Wilk skomentowal to nastepujaco: -Co jest wart praworeczny czlowiek bez sprawnej prawej reki? - zapy tal. - Chce cie widziec w kazdej bitwie oslaniajacego mnie od prawej. Chociaz Wilk najal Konrada na giermka, ten nigdy nie stal sie jego sluga w doslownym sensie. Szybko zostali towarzyszami broni, ale Wilk dopiero teraz powiedzial to oficjalnie. -A kto bedzie oslanial od prawej mnie? - spytal Konrad, zerkajac na swoje obandazowane, sztywne ramie. Opatrzyl je elf, ktory posiadal zdolnosci uzdrowi- cielskie. Wilk nie cierpial czarow i czarownikow i w swoim kopalnianym obozie tolerowal tylko tego jednego uzdrowiciela. Konrad wspomnial Elysse, wspomnial, jak zaleczyla mu rany, kiedy sie pierwszy raz spotkali - ale niewiele bylo trzeba, zeby przypominala mu sie Elyssa... Wilk rozesmial sie. -Walczyc potrafi kazdy glupi - powiedzial. - Do zabijania nie trzeba rozumu. Moze on wrecz zawadzac. Ale to inteligencja odroznia nas od zwierzat - i od zwierzolakow. W ksiegach zawarta jest cala wiedza swiata i dzieki tej wiedzy sie rozwijamy. Wykorzystasz z pozytkiem czas potrzebny na wygojenie sie twojej reki. Nauczysz sie czytac i pisac. Konrad, choc bez przekonania, wyszukal sobie nauczyciela. Czlowiek ten nazywal sie Matthew i byl studentem Uniwersytetu w Praag, a do kopalni przypetal sie podczas letnich wakacji, zeby zarobic na czesne na nastepny rok. Matthew rozpoczal swoja podroz lodzia, ale zaloga ograbila go po drodze i wyrzucila za burte. Dalej wedrowal pieszo i udalo mu sie szczesliwie dotrzec do celu. Wiesc o jego perypetiach, kiedy przedzieral sie przez dzicz uzbrojony jedynie w marszpikel1, szybko rozeszla sie po kopalni i przyniosla mu kilkudniowa slawe.Konrad nazwal go "Matthew Marszpikel". Nastepnego lata Matthew zjawil sie znowu, tym razem zabral sie z konwojem wiozacym zaopatrzenie. W trzecim roku Konrad czytal juz i pisal biegle, a Matthew zdal ostatnie egzaminy i zostal ftalowy rozek o dlugosci ok. 30 cm uzywany do wykonywania splotow na linach stalowych i przy innych robotach bosmanskich - przyp. tlum. 127 prawnikiem. Przywiozl swojemu uczniowi paradny zwoj promocyjny, w ktorym stwierdzano, ze Konrad jest "uczony w pismie".Rownoczesnie ze zglebianiem alfabetu Konrad wprawial sie rowniez w wykorzystywaniu lewej reki do walki mieczem i maczuga oraz do rzucania wlocznia i sztyletem. -Istnieja dwa sposoby walki z dzikimi, nie zorganizowanymi prymitywami, jakimi sa zwierzolaki - powiedzial kiedys Wilk. - Mozna wystawic przeciwko nim wyszkolona, karna armie, taka jaka wyslal z Altdorfu Imperator, jaka z Mid- denheim wyslal Graf. Albo wystawic przeciwko nim sile jeszcze dziksza, jeszcze bardziej nie zorganizowana - legion indywidualistow. I taki wlasnie byl batalion sformowany przez Wilka: armia indywidualistow, ktorzy walczyli ramie w ramie z napierajacym z polnocy robactwem. Ale na miejsce jednego usieczonego wroga, pojawialo sie wciaz kilku nastepnych. -Zupelnie jakby odradzali sie poprzez smierc - zauwazyl kiedys Konrad. -Wreszcie zaczyna to do ciebie docierac - odparl Wilk i chyba po raz pierwszy Konrad nie mial watpliwosci, ze nie zartuje. Konrad nauczyl sie zabijac, zabijac szybko i skutecznie. Ale nie musial sie obawiac, ze zabraknie mu zajecia. Bez wzgledu na to, jak byl szybki, ilu zgladzil, nieprzyjaciol nie ubywalo. Zdarzaly sie dlugie okresy bezczynnosci, nieznosnej nudy, kiedy procz pucowania zbroi i czyszczenia oreza - wlasnych i Wilka - nie mial nic innego do roboty. A potem zwiadowcy meldowali, ze idzie na nich zgraja maruderow, nuda pryskala i nie wiadomo bylo, w co rece wlozyc. Jednak Konrad nie widzial dotad szturmu, ktory chocby w przyblizeniu przypominal atak na wioske. Nigdy wiecej nie byl swiadkiem takiej wspolnoty celu, takiej zacieklosci, takiej miazdzacej potegi, nie widzial tylu roznych odmian kreatur zjednoczonych dla wypelnienia jednej misji. Wiele razy, tak jak to nastapilo w wiosce po wybiciu do nogi wszystkich jej mieszkancow, stwory zwracaly sie przeciwko sobie - ale teraz zdarzalo sie to jeszcze w trakcie walki z ludzmi. Czesto atakowaly kamrata tylko dlatego, ze stanowil latwiejszy cel. Albo tez rzucaly sie na ranionego sprzymierzenca, po czym go pozeraly. Wydawaly sie byc bezrozumnymi maszynami do zabijania. Staly na nizszym poziomie od zwierzat, bo nie mialy instynktu samozachowawczego, dawaly sie wyrzynac setkami tylko po to, by usmiercic jednego upatrzonego czlowieka. Ale czesto byly to tylko pozory, istnial bowiem powod tego bitewnego zacietrzewienia - choc nielatwo bylo go przejrzec. Otoz owe rzesze wojownikow poswiecano dla odwrocenia uwagi albo dla rozpoznania nowych fortyfikacji wzniesionych wokol kopalni. Wilk nazwal je dzikimi i nie zorganizowanymi. Mial racje, ze sa dzikie, ale co do braku organizacji sprawa nie byla juz tak jasna. Konrad nieraz widzial, ze nie- 128 ktore kreatury trzymaja sie podczas szturmu na uboczu, sledza zmagania z jakiegos punktu obserwacyjnego, jakby kierowaly nacierajacymi hordami. Zwierzolaki mialy swoja wlasna armie i mialy swoich generalow.Konrad nauczyl sie rozpoznawac rozmaite odmiany smiertelnych przeciwnikow, poznal ich zwyczaje. Tych odmian i gatunkow bylo tyle, ze dla mnostwa nie znaleziono jeszcze nazw; i wciaz ich przybywalo. Kiedy zwracaly sie przeciwko sobie, odnosilo sie wrazenie, ze musza zabijac, ze nie jest dla nich wazne, kogo ani co zabijaja. Ale o wiele czesciej nie ulegalo watpliwosci, ze jedynym powodem ich istnienia jest niszczenie ludzkiego zycia. Konrad umial je wszystkie zabijac. Minelo piec dlugich zim. Piec mroznych, surowych zim. Konrad okrzepl, stal sie bardziej chlodny, twardszy, bezwzgledniejszy. ROZDZIAL DWUNASTY Nadeszla wiosna, a z nia roztopy. Wraz z poprawa pogody napady z polnocy nasilily sie i przybraly na zacieklosci.Konrad juz od pieciu lat sluzyl u boku Wilka, a widokow na obiecywana fortune wciaz nie bylo. Jako dowodca armii najemnikow Wilk nie zarabial wiele. Elyssa nauczyla Konrada rachowac, a kiedy Wilk zaczal mu zlecac wyplaty zoldu dla zolnierzy, zmuszony byl jeszcze bardziej podciagnac sie w arytmetyce. Wilk wszystko, co wplywalo do jego kieszeni z, procentu od urobku, przeznaczal na zaciag nowych zolnierzy do swojej armii. Od dwoch lat zaden atak nie dotknal bezposrednio wyrobisk, od wiecej niz dwoch lat z reki wroga nie zginal zaden gornik. Od kiedy Wilk objal komende, ilosc zlota docierajaca do Kisleva wzrosla ponad dwukrotnie, lecz w tym czasie on zwerbowal do swojej armii drugie tyle ludzi i mial ich teraz pod soba o wiele wiecej, niz trzeba bylo do odpierania atakow wroga i ochrony transportow kruszcu. Taktyka Wilka zaczela w koncu przynosic efekty. Jego armia byla coraz lepiej wyszkolona, zadawala wrogowi o wiele wieksze straty niz na poczatku - a nawet przeprowadzala kontrataki na polnocna zaraze. Nie ograniczala sie juz tylko do obrony, wypierala zwierzolaki. A dopoki najezdzcy nie posuwali sie w glab Kisleva, bezpieczne bylo Imperium. Gornicza osada, ktora wyrosla przy kopalni byla wieksza od rodzinnej wioski Konrada. To male miasteczko musialo zaspokajac wszelkie potrzeby mieszkancow. Gornicy byli wlasciwie niewolnikami, ale nie zakuwano ich w lancuchy. Jesli ktorys chcial uciec, musial sie liczyc z tym, ze wpadnie w lapy oblegajacych kopalnie zwierzolakow. Zdarzali sie ryzykanci, ale przedrzec przez kordon udawalo sie tylko nielicznym - przepadali nawet ci, ktorzy probowali wykupic sobie droge szmuglowanym zlotem. Najemnicy pragneli rozrywki, po sluzbie chcieli sie zabawic. Wilk wyrozumiale traktowal glod uciech swoich zolnierzy, a wszystko kosztowalo. Przepijajac zarobione pieniadze, trwoniac je na ladacznice i hazard, wciaz nie mogli uzbierac sumy, z ktora mogliby spokojnie odejsc. 130 To samo tyczylo sie Wilka. On rowniez nie mogl odejsc, ze wzgledu na brak funduszy. Na poczatku mowil, ze zamierza zbic na tej wojnie fortune. Ale jak dotad zdolal uciulac ledwie garsc koron. Ilekroc trafiala mu sie choc jedna zlota moneta, zwykle przepuszczal ja w gospodzie.A skoro nie zanosilo sie, ze Wilk w najblizszym czasie opusci teren kopalni, to tym bardziej nie grozilo to Konradowi. Mial, co prawda, konia, przyodziewek, zbroje, orez - ale nic z tego nie nalezalo do niego. 0 wszystko, czego mu bylo trzeba, musial prosic Wilka. Ilekroc Wilk byl w dobrym nastroju po jakims walnym zwyciestwie nad zwie-rzolakami, stawial Konradowi piwo. Tylko jedno. Jednak pewnego dnia umowil sie z Konradem w gospodzie, chociaz od ostatniej potyczki ze zwierzolakami uplynelo dobrych kilka tygodni. Pora byla pozna, lecz w izbie falowal gesty tlum i zaraz za progiem Konrad wpadl na jakiegos krasnoluda. Polowa piwa z trzymanego przez krasnoluda kufla zachlapala Konradowi ubranie. -Uwazaj, durniu! - warknal krasnolud. Krasnoludy znane byly z krewkosci i ten nie stanowil wyjatku. Pewnie nalezal do brygady obslugujacej kopalnie. Mial nie wiecej jak piec stop wzrostu, rude wlosy w nieladzie, twarz umazana ziemia. Specjalisci nigdy nie zmywali z siebie ziemi, w ktorej ryli. W odroznieniu od wiekszosci krasnoludow, ten nie byl brodaty. Skorzane ubranie, ktore mial na sobie, przetarte bylo na lokciach i kolanach od czolgania sie waskimi chodnikami. Wiekszosc ludzi chodzila z nozem za pasem, lecz ten krasnolud mial za nim mlot i cala kolekcje dlut. Na ramieniu oparl oskard, jakby sie wybieral drazyc nowy tunel. Jego wieku nie dalo sie okreslic, bo krasnoludy zyja z reguly o wiele dluzej od ludzi. Z tym ze w otoczonej przez wrogow kopalni trudno nastawiac sie na dluzszy zywot. Konrad na wpol przepraszajaco wzruszyl ramionami. Myslal, ze to wystarczy. Do zderzenia doszlo z winy obu stron. -Rozlales mi piwo! - zauwazyl krasnolud. - Odkupuj! Jako prawa reka Wilka Konrad czesto musial zazegnywac rozmaite wasnie wybuchajace w obozie. Ani w glowie mu postalo, by wszczynac teraz awanture. Bez szemrania odkupilby krasnoludowi piwo, gdyby nie jeden szkopul: jak zwykle nie mial pensa przy duszy. Zrobil kilka krokow, rozgladajac sie po gospodzie za Wilkiem. Krasnolud myslal, ze chlopak odchodzi i chwycil go za reke. Konrad odwrocil sie blyskawicznie, siegajac odruchowo do rekojesci zatknietego za pas krisa. Ale powstrzymal sie od wyciagniecia broni. Wywarczal tylko pewne krasnoludowe przeklenstwo, ktorego nauczyl sie od swojego instruktora walki na topory. 131 Krasnolud chlusnal na Konrada resztka piwa i cisnawszy wen pustym kuflem, rzucil sie na chlopaka.Konrad stracil rownowage, zatoczyl sie w tyl, potknal o jakis stolek i runal na wznak. Chcial wstac, ale krasnolud przystawial mu juz oskard do szyi. To tylko piwo, pomyslal Konrad, tylko rozlane piwo. Wielu zeszlo z tego swiata przedwczesnie z rownie blahych powodow, ale on nie mial zamiaru tak glupio konczyc. Mogl sie uwolnic w ciagu dwoch uderzen serca - a to drugie odmierzyloby ostatnia chwile zycia napastnika. Lezal jednak nieruchomo, patrzac krasnoludowi prosto w oczy. Po paru sekundach krasnolud mruknal cos pod nosem, cofnal oskard i odwrocil sie plecami do przeciwnika. Konrad pozbieral sie z ziemi i znowu poszukal wzrokiem Wilka. Przepychanka zwabila grupke gapiow, ale Wilka wsrod nich nie bylo. Obok posiwialego starego wiarusa stal przystojny, dobrze zbudowany, niewiele starszy od Konrada mlodzieniec. Przy nich kislevski szlachcic - chyba jakis posel. Kilku innych piwoszy wyrazalo pomrukami swoje rozczarowanie, ze zatarg nie przerodzil sie w krwawa bojke z prawdziwego zdarzenia, ale mlody wojownik i jego zaprawiony w bojach towarzysz usmiechali sie do Konrada porozumiewawczo, jakby pochwalali jego powsciagliwosc. Wymijajac ich, Konrad obrzucil mezczyzn zaciekawionym spojrzeniem. Wilk, jak to bylo do przewidzenia, zaszyl sie w kacie. Popatrzyl na oblane piwem odzienie podchodzacego don Konrada, ale nic nie powiedzial. Na Konrada czekala juz pinta piwa. Kiedy po nia siegal, do Wilka przysiadl sie niski, krepy osobnik. -To Anvila - mruknal Wilk. - A to Konrad. Konrad spojrzal na krasnoluda, ktory przed chwila obalil go na podloge. Tamten, saczac nowe piwo, przypatrywal mu sie w milczeniu. Konrad pociagnal lyk ze swojego kufla. -Gdybys tego jeszcze nie zauwazyl - podjal Wilk - Anvila jest krasno ludem. Dasz wiare, ze przed tysiacami lat wszedzie tutaj zyly krasnoludy? Gory Kranca Swiata byly ich ojczyzna, ale dalej na polnoc juz sie nie posuneli. Dobrze mowie? Anvila wzruszyl tylko ramionami i uniosl do ust kufel. -Czym zajmuja sie krasnoludy, Konradzie? - spytal Wilk. Teraz Konrad podniosl kufel. -Ryja w ziemi dziury, tunele, chodniki - podjal Wilk, sam sobie odpowiadajac na pytanie. - Trudnia sie tym od zawsze. Robili to tysiace lat temu i robia do dzis. Wydrazyli cala siec tuneli wiodacych na poludnie. Wiele nadal nadaje sie do uzytku. Mozna stad dotrzec az do Karaz-a-Karak, nie ogladajac swiatla dziennego. Kiedy sluzylem tu jako najemnik za pierwszym razem, uslyszalem o swiatyni krasnoludow. Wiesz, co w niej jest? -Nie - odparl Konrad. 132 -Skarb. Wlasnie to mnie tutaj teraz sprowadzilo. Wiedzialem, ze w tych legendach musi tkwic ziarenko prawdy, no i tkwi. W tych gorach czeka na nas fortuna. Zostala pogrzebana, kiedy podczas trzesien ziemi wiekszosc podziemnych chodnikow zawalila sie albo zostala zalana przez wulkaniczna lawe. I jest to fortuna, do wydobycia ktorej nie trzeba setek gornikow. Idziemy po nia - ty, ja i Anvila.-Aha - mruknal Konrad. -Powsciagnij swoj entuzjazm, chlopcze - powiedzial Wilk. - Tutaj wystarczajaco duzo juz zdzialalismy - dla kopalni, dla Kisleva, dla Imperium - wiecej, niz z tego mamy. Pora pomyslec o sobie. Trzeba sie bedzie przemykac przez wrogie terytorium. Mozna by wyrabac sobie droge sila, ale w ten sposob sciagnelibysmy na siebie uwage, no i musieli sie dzielic zdobycza z wieloma ludzmi - gdyby ktos z nas przezyl. Nie jest to na szczescie konieczne, bo mala grupka nie powinna miec trudnosci z przemknieciem sie bez rzucania sie w oczy. Wyruszamy jutro o polnocy. -Mam jakis wybor? Wilk usmiechnal sie i Konrad juz wiedzial, ze nie ma. -Czy pominalem cos, co on powinien jeszcze wiedziec? - spytal Wilk, zwracajac sie do krasnoluda. -Nie - burknal Anvila, odzywajac sie po raz pierwszy, od kiedy usiadl przy stole. Dopil piwo, odstawil kufel i wstal. -To do jutra do polnocy - powiedzial Wilk, unoszac w toascie swoj kufel. Anvila odwrocil sie i wyszedl z zatloczonej gospody. -Na to wlasnie czekalem, to przez caly czas planowalem - powiedzial Wilk. - Przyznaje, z poczatku nie wszystko szlo, jak trzeba. Za duzo czasu poswiecilem tepieniu najezdzcow, zamiast myslec o sobie. Ale teraz zaczyna to owocowac. Nie tak latwo wejsc w komitywe z krasnoludami i nie od razu zdobylem zaufanie Anvili. W koncu sie udalo. Polaczylismy nasza wiedze, wydedukowali-smy, gdzie musi znajdowac sie swiatynia, i kiedy juz tam dotrzemy, ona bez trudu ja zlokalizuje. -Ona? - zdumial sie Konrad. -A tak - ona. Zeby utrzymac posade w kopalni, musiala byc dwa razy lepsza w robocie od kazdego krasnoluda plci meskiej, dwa razy od kazdego twardsza. -Ale... ale jest niewiasta. -I co z tego? Krasnolud jestes, zeby ci to robilo roznice? Poza tym Anvila jest wyksztalcona. Pobierala nauki na jakims ichnim uniwersytecie, ktory krasnoludy maja w Karaz-a-Karak, i studiowala tam wiele historycznych dokumentow traktujacych o tunelach. Skoro jest taka madra, pomyslal Konrad, to czemu pracuje w kopalni? Ale nie zadal glosno tego pytania. 133 Ulec krasnoludowi to jeszcze nie taka znowu plama na honorze - ale krasno-ludzicy... Konrad wciaz nie mogl sie z tym pogodzic, kiedy nastepnego wieczoru lezal obok Krysten.Z poczatku nie rozumial, skad ta gwaltowna reakcja krasnoluda na jego przeklenstwo. Ale wtedy myslal, ze ma do czynienia z osobnikiem plci meskiej. Teraz, kiedy wiedzial juz, ze Anvila jest kobieta, glupio mu bylo, ze uzyl takiego wulgarnego slowa. Bylo juz ciemno, izbe oswietlalo kilka swiec. Wkrotce ruszaja. Juz tu nie wroca - i glupio mu bylo rowniez wobec Krysten. Dawala sobie bez niego rade wczesniej, da sobie i teraz. Nie z nim jednym sie zadawala. Byli tylko przyjaciolmi. Wyslizgnal sie z lozka ostroznie, zeby jej nie obudzic, i dostrzegl odbicie dziewczyny w zwierciadle wiszacym na scianie. Przywiozl jej to zwierciadlo w podarunku z Praag. Bedzie je mogla sprzedac, jesli zechce; tutaj bylo duzo warte. Popatrzyl na jej nagie cialo, na grzywe blond wlosow rozsypanych na poduszce. Da sobie dziewczyna rade. Zawsze zalowal, ze przywiozl to zwierciadlo. Za bardzo przypominalo mu Elysse i jej lusterko - podobnie jak Krysten, choc tak inna, przypominala mu zawsze jego pierwsza milosc, jedyna milosc. Od smierci Elyssy uplynelo blisko piec lat. Konrad mial nadzieje, ze czas zairze wspomnienia, ale tak sie nie stalo. Nie bylo prawie dnia, zeby o niej nie pomyslal. Ilekroc byl z inna kobieta, jej oczy stawaly sie tak samo hipnotyzujace czarne, jak oczy Elyssy, cialo tak samo gladkie i biale. Snila mu sie czesto, choc nie widzial jej w tych snach taka, jaka byla, lecz jaka by byla, gdyby nadal zyla. Te sny nie zawsze byly przyjemne. Czasami Elyssa torturowala go w nich, albo usilowala zamordowac, i Konrad przypominal sobie, jak przeczul kiedys, ze dziewczyna sprowadzi na niego zaglade. Budzil sie zawsze z takiego snu z przekonaniem, ze ona wciaz zyje. Kiedy jednak zupelnie sie rozbudzil, uswiadamial sobie, ze sny i rzeczywistosc niewiele maja ze soba wspolnego. Po tym, co wydarzylo sie przed piecioma laty, Elyssa zyla tylko w jego wspomnieniach. Na zawsze stala sie jego czastka. Zniszczyc mogla go tylko w ten sposob, ze targnalby sie na wlasne zycie, a tego nie zamierzal robic. Mijajac oswietlone blaskiem swiec zwierciadlo, Konrad dostrzegl w nim swe odbicie. Staral sie zawsze unikac spogladania w lustro, w obawie, ze pewnego dnia dostrzeze w nim siebie mlodszego. Ale tamten incydent mial miejsce wieki temu i Konrad odnosil wrazenie, ze nie jemu sie to przytrafilo. Nie byl juz ta sama osoba, co niegdys. Nie byl juz mlodziencem, byl dojrzalym mezczyzna. Podobnie 134 jak w swoich mlodzienczych latach, byl wysoki i szczuply; ale teraz pod skora jego rak i nog graly sploty poteznych miesni, a cale cialo pokryte mial bliznami po ranach odniesionych w niezliczonych bitwach.Nasunal na czolo przepaske z bialej skory, obciagnal dwa splecione na wysokosci skroni warkoczyki i zaczal sie ubierac. Bylo lato i nie potrzebowal grubych futer. Nie zabieral tez paru sztuk bizuterii i swiecidelek, ktore zdobyl przez lata. Napiersnik i kolczuga, helm i rekawice, tarcza i miecz, topor i wierny kris - wojownikowi wiecej nie potrzeba. Jego wzrok padl na zwoj, ktory dostal kiedys od Matthew Marszpikla. Wtedy nic nie byl wart, a z czasem wystrzepil sie i poplamil winem, ale Konrad wepchnal go sobie za cholewe buta. Z jednej strony chcial, zeby Krysten sie obudzila, z drugiej mial nadzieje, ze tego nie zrobi. Pocalowal ja w policzek i stwierdzil, ze jest mokry od lez. A wiec wiedziala, ze odchodzi i wiedziala, ze juz nie wroci. Wedrowali nocami, kierujac sie na polnoc. Droge wskazywaly im Mannslieb i Morrslieb, one tez stanowily ich jedyne zrodlo swiatla. Ze wzgledu na ciemnosci i trudny teren posuwali sie powoli, a im dalej sie zapuszczali, tym bardziej zwalniali kroku. Przez gory nie wiodly zadne szlaki, musieli wiec isc pieszo, prowadzac za soba wierzchowce i trzy konie juczne. Anvila zazwyczaj szla na czele, bo lepiej widziala w nocy. Krasnoludy, przywykle do pracy przy marnym oswietleniu, gleboko pod ziemia, oczy, w porownaniu z ludzkimi, mialy ogromne. Za Anvila szedl Wilk, a pochod zamykal Konrad. Ani na moment nie zaniedbywal czujnosci, wszedzie wietrzyl niebezpieczenstwo. Pamietal, ze w wiosce, w ktorej mieszkal, zwierzolaki grasowaly pod oslona ciemnosci. Tutaj jednak niebezpiecznie bylo zarowno w nocy, jak i za dnia. Stwory mogly zaatakowac w kazdej chwili bez wzgledu na pore. Zreszta szturm na wioske rowniez przypuscily o swicie. Blisko piec lat... Za kilka dni, wedlug kalendarza Imperium, przypada Swieto Sigmara - pierwszy dzien lata, ktore zreszta wedlug kazdego kalendarza zaczyna sie tak samo. Przed pieciu laty tego dnia zgladzeni zostali mieszkancy wioski. Dwa dni pozniej Konrad przyjal propozycje Wilka i zgodzil sie mu sluzyc przez piec lat. Wilk nie wspominal slowem o zblizajacej sie rocznicy i Konrad bardzo byl ciekaw, co sie tez tego dnia wydarzy. Czy bedzie mu musial przypomniec te date? A co potem...? 135 Kazdego dnia o pierwszym brzasku rozbijali biwak pod oslona skal. Kazdej nocy posuwali sie o kilka nastepnych mil. Droga, ktora szli, stawala sie coraz bardziej stroma, coraz wezsza i coraz zdradliwsza.Prosciej byloby zostawic konie, ale Wilk obawial sie, ze ktos znajdzie zwierzeta. Argumentowal rowniez, ze trzeba bedzie przeciez zaladowac na cos skarby, a zreszta kto by dzwigal sprzet Anvili: kilofy, lopaty, szufle, dziwne przyrzady pomiarowe i barylki z czarnym prochem. Bliskosc tego ostatniego sprawiala, ze Konrad czul sie nieswojo. Podobne piorunom wybuchy uwazal za cos nienaturalnego. Chociaz proch przeznaczony byl w zasadzie do robot minerskich w kopalni, Wilk probowal go wykorzystywac w charakterze broni, dokonujac eksperymentalnych detonacji w miejscach, z ktorych atakowaly zwierzolaki. Anvila nalezala chyba do tych krasnoludow, ktore wspieraly Wilka w jego innowacjach, ale miala na tyle rozsadku, by nie podsuwac mu wlasnych wynalazkow. Eksperymenty z prochem przyplacilo zyciem kilku najemnikow, z tym ze Wilk do testowania tych nowoczesnych srodkow walki wybieral zawsze ludzi najmniej dla niego przydatnych. Sporo zolnierzy posiadalo roznego rodzaju bron palna, ale u Konrada tego rodzaju urzadzenia nigdy nie wzbudzaly entuzjazmu. Jak w wielu innych sprawach, i tutaj dawal chyba o sobie znac wplyw Wilka. Samopaly i garlacze byly jedyna bronia, w poslugiwaniu sie ktora Konrad nie nabyl bieglosci. Mialy niewielka sile razenia i byly rownie niebezpieczne dla tego, ktory z nich strzelal, co dla wroga. Nie sprawdzila sie tez jak dotad w boju bron palna wiekszych rozmiarow, taka jak armaty. 0 wyprawie w glab starozytnych gor Konrad wiedzial tylko tyle, ile powiedzial mu w gospodzie Wilk. Po drodze niewiele rozmawiali, bo kazdy dzwiek zwielokrotnialy skaly. Nawet koniom poowijali szmatami podkowy, zeby wytlumic ich stukot. Krasnoludy, bedac nawet w najlepszym humorze, sa malomowne, a wiec Anvila przez cala droge prawie sie nie odzywala. Konrad byl ciekaw, co ona mysli, czy wierzy w powodzenie wyprawy Wilka, czy tez idzie z nimi z sobie tylko znanych powodow. Nie dowierzal jej i mial swiadomosc, ze krasnoludzica go nie lubi - czym sie zbytnio nie przejmowal. Sam nie wiedzial, co myslec o tej ekspedycji. Ukryty, pogrzebany przed tysiacami lat skarb? Byc moze, ale malo to prawdopodobne. Z tym ze nie do niego nalezalo tutaj myslenie. On mial tylko sluchac, wykonywac polecenia Wilka - przynajmniej jeszcze przez tych kilka dni. Na poczatku Wilk obawial sie, ze ich sladem moga pociagnac jacys zolnierze z kopalni. Po jego zniknieciu najemnicy z pewnoscia powzieli podejrzenie, ze ich dowodca cos knuje. Ale nic nie wskazywalo na to, ze sa sledzeni. 136 Najezdzcy tez jakby sie pod ziemie zapadli. Z poczatku byli temu radzi. Napotkanie bandy maruderow oznaczaloby dla nich pewna smierc. Nie daliby im rady we trojke.Jednak z czasem Konrad zaczynal dochodzic do wniosku, ze cos jest nie w porzadku. W okolicy roilo sie wszak od zwierzolakow i do tej pory powinni chocby z dala zauwazyc przynajmniej jednego. Zakladal, ze nie stalo sie tak ze wzgledu na dzikosc i nagosc gor. Czego mieli tu szukac ci renegaci? Tylko ich troje... Dar zagladania w przyszlosc nie opuscil Konrada. Dodatkowe zmysly wciaz ostrzegaly go przed nadciagajacym niebezpieczenstwem - czasami. Lewe oko nadal potrafilo z minimalnym wyprzedzeniem objawiac mu, co sie za chwile wydarzy, i przez ostatnie lata wiele razy ocalilo mu to zycie, bo byl w stanie unikac spodziewanych ciosow, ktore, dochodzac celu, bylyby smiertelne. Byl przekonany, ze Wilk wie o jego darze, o tym swego rodzaju drugim wzroku. Musial podejrzewac, ze Konrad posiada ten dar, od dnia, kiedy ten przewidzial napasc trzech skrzydlatych zwierzolakow, nigdy jednak nie poruszal wprost tego tematu. Konrad mial tylko nadzieje, ze kaprysny dar nie zawiedzie go w krytycznej chwili. Podczas wspinaczki, za dnia i w nocy, mial sie bez przerwy na bacznosci. Droga stala sie w koncu zbyt niebezpieczna, by podazac nia w ciemnosciach, dalej szli wiec w blasku dnia. Ale i to niewiele zmienialo sytuacje. -Bedziemy jednak musieli zostawic tu konie - zadecydowal Wilk. - Tylko Polnoc jest w stanie tedy przejsc. Zostaniesz przy nich, Konradzie. My z Anvila pojdziemy dalej sami. Jestesmy prawie na miejscu. Konrad byl ciekaw, skad Wilk to wie. Dla niego wszystkie te skaly, glazy, turnie wygladaly tak samo. Jednak rad zastosowal sie do polecenia Wilka. Gory nie byly dla ludzi, byly dla orlow - no, moze jeszcze dla krasnoludow. Nie podobalo mu sie tylko, ze Wilk zostanie sam na sam z Anvila, ale mimo to powinien dac sobie rade. -Dlugo mam czekac? - spytal. -Ile bedzie trzeba - odparl Wilk. -A jak nie wrocicie? Mam isc za wami? Wilk wzruszyl tylko ramionami i odwrocil sie. Anvila i Konrad popatrzyli na siebie, a potem ona tez odwrocila sie bez slowa. Na Polnoc zaladowano tyle ekwipunku, ile kon byl w stanie udzwignac. Wilk z Anvila rowniez wygladali jak juczne zwierzeta, obladowani ciezkimi tobolami, ktore przytroczyli sobie do grzbietow. Ruszyli dalej pod gore i wkrotce znikneli Konradowi z oczu za skalnym zalomem. Jeszcze dlugo wypatrywal ich sylwetek w wyzszych partiach gory, ale juz do konca dnia ich nie zobaczyl. Kiedy zapadla noc, polozyl sie i zapatrzyl 137 w gwiazdy. Zasypiajac, nie wiedziec czemu pomyslal o komecie z dwoma warkoczami, ktora pojawila sie na niebie w dniu przyjscia na swiat Sigmara.Obudzil sie jeszcze przed brzaskiem z dlonia zacisnieta mocno na rzezbionej rekojesci wiernego sztyletu. Ostroznie, powoli siegnal do boku po miecz. Nadciagalo niebezpieczenstwo, widzial je... Ale po chwili, wciaz nie otwierajac oczu, uswiadomil sobie, ze widzi niebezpieczenstwo, ktore nie zagraza jemu, lecz Wilkowi i Anvili. Dwojka smialkow znajdowala sie w smiertelnych opalach. Usiadl i nastawiajac ucha oraz wytezajac wzrok, rozejrzal sie po otaczajacych go ciemnosciach, by upewnic sie, czy i jemu cos aby nie grozi. Ale konie staly spokojnie, a one zwietrzylyby swoimi wrazliwymi zmyslami obcy zapach zwie-rzolaka. Wizja juz sie rozmyla, jednak przed oczami nadal stal mu obraz Wilka i Anvili. Tam, gdzie sie teraz znajdowali, rowniez byla noc, a podkradalo sie do nich cicho kilka ciemnych, zlowrogich sylwetek. Do podstepnej napasci jeszcze nie doszlo, ale wkrotce sie to stanie. I Konrad w zaden sposob nie mogl temu zapobiec. Wiedzial, ze to daremne, ze nic to nie da, zbyt duza dzielila ich odleglosc, ale mimo wszystko zaczerpnal powietrza w pluca i zawyl na cale gardlo: -Wiiiilk...! Krzyk poniosl sie po gorach i wrocil don echem, wzmocniony, znieksztalcony. -Wilk! - wrzasnal znowu. -WilkWilkWilk - przedrzeznialo go echo. - Wilk... Wilk... Wilk... -WILK! - ryknal. Nie baczac na panujace ciemnosci, zerwal sie i ruszyl pod gore sladem dwojki towarzyszy. Nie tracil czasu na przywdziewanie pancerza. Zreszta ten byl za ciezki, zawadzalby mu, spowalnial marsz, a tu liczyla sie przede wszystkim szybkosc. Zabral tylko miecz i obosieczny topor bojowy, ktory zarzucil sobie na ramie. Ledwie widzial, gdzie stawia kroki, ale nie czynilo to wielkiej roznicy, bo i tak szedl na wyczucie. Parl przed siebie, pod gore, wierzac, ze instynkt zaprowadzi go do miejsca, ktore ujrzal w swojej wizji. Wzeszlo slonce, rozwidnialo sie, ale on tego nie dostrzegal - dopiero po chwili dotarlo don, ze swit oznacza, iz jest juz za pozno. Atak juz nastapil. Konrad zawahal sie, ale trwalo to tylko sekunde. Ruszyl dalej, pnac sie w gore z jeszcze wieksza determinacja. Caly splywal potem. Zrzucil futrzany kubrak i cieple getry, ktore nosil na spodniach. Palce i dlonie poranione ostrymi kamieniami byly sliskie od krwi, trudno sie bylo na nich podciagac. 138 Po trzech godzinach morderczego wysilku dobrnal wreszcie do pobojowiska. Obrzucil spojrzeniem trupy zwierzolakow i wsrod nich dostrzegl lezacego na boku, martwego Polnoc. Ogier nie byl juz bialy, prawie cale jego cialo pokrywal czerwony kozuch krzepnacej krwi.Konrad szedl wolno miedzy ogromnymi, szarymi skalami. Za kazda mogl z powodzeniem czaic sie tuzin wrogow. Ale jak dotad natykal sie tylko na scierwa najezdzcow. Zauwazyl, ze wszyscy bez wyjatku sa goblinami. Gobliny byly marnymi wojownikami i dlatego tyle ich padlo w trakcie walki. Wydawaly mu sie jakby mniejsze i bardziej zdeformowane, niz zazwyczaj bywaja gobliny. Byly poklute, pociete, porabane i stratowane kopytami Polnocy, a w czaszce jednego tkwil kilof Anvili. Wsrod dziesiatkow trupow nie dostrzegal ani Wilka, ani Anvili. Czyzby udalo im sie ujsc z zyciem? A moze to sprawka Anvili, moze to ona wciagnela Wilka w zasadzke? Wtem jego uszu dolecial z pobliza jakis chrobot. Z mieczem w prawej dloni i z nozem w lewej przykucnal natychmiast na ugietych nogach, gotow odeprzec atak. Chrobot powtorzyl sie. Dochodzil chyba zza odleglej o kilka krokow krawedzi pionowego urwiska. Zblizyl sie tam ostroznie. W skalnym podlozu, tuz przed sama krawedzia, ziala gleboka szczelina - to z niej dochodzilo chrobotanie. Zajrzal. -No, czego sie gapisz, durniu, pomoz mi! To byla Anvila. Wpadla do rozpadliny i nie mogla sie z niej wygramolic. W stercie zwalonego na noc ekwipunku Konrad znalazl zwoj liny. Przywiazal jeden koniec do duzego glazu, drugi wrzucil do rozpadliny i pomogl krasnoludzicy wydostac sie na powierzchnie. Popatrzyli na siebie. Anvila ani myslala dziekowac; Konrad nie pytal, czy nie jest ranna. Krasnoludzica rozejrzala sie po zaslanym trupami pobojowisku. -Gdzie Wilk? -Sam chcialem cie o to zapytac. -Napadli na nas pod oslona ciemnosci. Podjelismy walke. Po" slizgnelam sie i upadlam. Ostatnie, co widzialam, to Wilka w ksiezycowej poswiacie otoczonego przez gobliny. - Kopnela jednego z trupow. - Nienawidze goblinow! - Kopnela nastepnego. -Co sie z nim stalo? -A skad mam wiedziec? Moze go zabili, moze stracili w przepasc... -Albo - wpadl jej w slowo Konrad - wzieli do niewoli. Tego Wilk zawsze obawial sie najbardziej. Po niewypowiedzianych torturach i upokorzeniach, jakich doswiadczyl w poprzedniej niewoli, wolal umrzec, niz 139 stac sie znowu jencem. Nigdy nie powiedzial, w czyje rece wtedy wpadl, kiedy to bylo ani gdzie, ale dawal wyraznie do zrozumienia, ze po raz drugi zywcem wziac sie nie da.Wszystko jednak wskazywalo na to, ze nie mial czasu popelnic samobojstwa. -Musimy go odnalezc - zadecydowal Konrad. - Gdzie go zabiora? Dokad sie kierowaliscie? -Swiatynia powinna byc gdzies tutaj. Wczoraj pod wieczor znalezlismy jeden tunel, ale zawalony. -Tunele... w nich pewnie gniezdza sie gobliny - powiedzial Konrad. - Tam musieli zabrac Wilka. Gdzie jest do nich wejscie? -Zaczekaj - mruknela Anvila. - Przyznaje, ze lubie Wilka. Porzadny z niego chlop, jak na czlowieka. Ale nas jest tylko dwoje, Konradzie, a goblinow setki, kto wie, czy nie tysiace. Nie wiemy, gdzie go szukac, nie wiemy nawet, czy jeszcze zyje. Nie damy rady. Rozsadniej bedzie sie wycofac. -A co tu ma do rzeczy rozsadek? Krasnoludzica westchnela. -Chyba masz racje. -Jak zejsc pod ziemie? Gdzie ta swiatynia? -Pozbierajmy moje narzedzia. Anvila wybrala, co jej bylo potrzebne, z tobolkow rozrzuconych po pobojowisku, i sprawiedliwie rozdzielili ladunek miedzy siebie - z tym ze Konrad odmowil stanowczo dzwigania chocby jednej z malych, drewnianych barylek z prochem. Anvila ruszyla przodem i zaczeli sie piac wyzej. Na skalach, ktore mijali, Konrad dostrzegal gdzieniegdzie kropelki krwi, ale nic nie mowil. Krasnoludzica zatrzymywala sie co jakis czas, wyciagala z plecaka dziwne patyki z podzialka, ukladala je na ziemi i wodzila po nich tam i z powrotem jakimis metalowymi elementami. Wrogosc miedzy czlowiekiem a krasnoludzica poszla w niepamiec. Byli teraz sprzymierzencami - takimi jak przed dwudziestoma piecioma wiekami byli Sigmar Mlotodzierzca i krasnoludy, gdy wspolnie walczyli z goblinami. -Szybciej, szybciej - ponaglal Konrad. - Moze go wlasnie morduja! Wypowiadajac te slowa, zdawal sobie sprawe, ze wkrotce moze sie to stac faktem... -To tu - oznajmila w koncu Anvila, przystajac. -Gdzie? - spytal Konrad, rozgladajac sie dookola. Okolica niczym szczegolnym sie nie wyrozniala: wokol szczyty, teren usiany kamieniami, karlowata roslinnosc, tu i owdzie kepka trawy, omszale glazy. Typowy gorski krajobraz. Ani sladu zadnej swiatyni, zadnej budowli bedacej dzielem sil innych niz naturalne. -Tam. - Pokazala palcem. 140 Popatrzyl w tamta strone i zobaczyl rozstep w gorskiej scianie. Podszedl blizej i zajrzal. Nieprzenikniony mrok powiedzial mu, ze w glab gory prowadzi dlugi korytarz.U jego wylotu widnial na skale krwawy odcisk dloni. Ludzkiej dloni. Tylko Wilk mogl go pozostawic. -Wchodze - powiedzial Konrad. -Zaczekaj! -Szkoda czasu. -Tam jest za ciemno dla czlowieka - powiedziala Anvila. - Wez pochodnie. -A skad...? Nie dokonczyl, bo krasnoludzica otworzyla juz plecak i wyciagala z niego nasaczona olejem zagiew, taka sama, jakich uzywano w kopalni. Przypalila ja za pomoca hubki i krzesiwa i wreczyla Konradowi. -A ty? - spytal. -Sam go znajdziesz. Ja mam co innego do zrobienia. - Wskazala ruchem glowy na jedna z barylek prochu, nad ktorymi stala. Konrad nawet nie probowal odgadnac, co przez to rozumiala. Mial teraz na glowie inne zmartwienia. Odwrocil sie, by wejsc do tunelu. -Konradzie! Obejrzal sie. Anvila bluznela najbardziej obscenicznym przeklenstwem, jakie znala - o wiele gorszym od tego, ktore wyrwalo sie jemu, kiedy po raz pierwszy sie spotkali. -Zrob to goblinom! - Rozesmiala sie msciwie. ROZDZIAL TRZYNASTY Dosadne przeklenstwo, ktore na pozegnanie zadedykowala goblinom Anvila, wciaz dzwieczalo Konradowi w uszach, przypominajac mu o odwiecznej wrogosci pomiedzy krasnoludami a goblinoidami. Wsrod nielicznych ksiag, jakie, posiadlszy sztuke czytania, przestudiowal od deski do deski, byl stary, wystrzepiony tom pod tytulem "Zycie Sigmara Mlotodzierzcy". Przeczytal to dzielo z zapartym tchem i teraz go zainspirowalo. Mysl o poteznym Sigmarze, ktory, wywijajac ociekajacym posoka, ogromnym mlotem bojowym, sieje spustoszenie w nieprzeliczonych szeregach goblinow, dodawala mu sil i odwagi, kiedy zaglebial sie w mroczny rozstep w zboczu gory.Z mieczem w prawej i plonaca zagwia w lewej rece, zapuszczal sie w otchlan, przeciskajac waskim skalnym korytarzem, ktory prowadzil ku korzeniom gory. Nigdy dotad nie byl w takim miejscu i styksowe ciemnosci przyprawialy go o dreszcz. Smierdzialo tu, cuchnelo goblinami. Blask plonacej zagwi rzucal niesamowite chybotliwe cienie, ktore tanczyly na scianach. Po kilku minutach drogi skonczylo sie ciasne, naturalne pekniecie w licu gory. Dalej wiodl szerszy korytarz obudowany ciosanymi kamiennymi blokami, ktore byly pokryte starozytnymi symbolami, na wpol zatartymi runami. Nie znal starego jezyka krasnoludow, rozpoznawal jednak ksztalty niektorych runow, pokazywal mu je przed kilkoma laty jego nauczyciel, Matthew Marszpi-kel. Obecnosc tych tajemnych znakow swiadczyla, ze to rzeczywiscie miejsce, do ktorego pragnal dotrzec Wilk - starozytna swiatynia krasnoludow. Wilk znalazl to, czego szukal, ale zawleczony tu zostal jako jeniec. Konrad zobaczyl przed soba stopnie i zaczal schodzic dlugimi kretymi schodami. Po chwili stracil poczucie kierunku. Zagiew dawala niewiele swiatla. Rozpraszala mrok na co najwyzej kilka krokow naprzod. Jej blask bardziej chyba przeszkadzal, niz pomagal. Ostrzegal czajace sie w ciemnosciach gobliny; mogly zobaczyc Konrada wczesniej niz on je. Korytarz rozdal sie niespodziewanie w przestronniejsza komore i Konrad nastapil na cos, co ze szczekiem usunelo mu sie spod stopy. Spojrzal pod nogi. Byl to zniszczony, pordzewialy i wyszczerbiony miecz. Rozejrzal sie wokol. Lezalo tu 142 wiecej takiego wiekowego oreza: maczugi i buzdygany, wlocznie, sztylety, tarcze i wszelkiego rodzaju pancerze - a posrod nich jeden luk.Zatrzymal sie zaintrygowany. Luk byl krotki, mocno wygiety, z jednego zaczepu zwisala luzno cieciwa. Ale luk byl bezuzyteczny bez strzal. Mial juz ruszyc dalej, kiedy nagle zauwazyl jedna... Wilk ostrzegal go przed braniem do reki wrazej broni. Wszystko, czego dotykal kiedys zwierzolak, moglo byc zainfekowane. Pancerze i orez utluczonych dewiantow zawsze niszczono albo pozostawiano na gnijacych trupach obmierzlych wlascicieli, by wraz z nimi rozsypaly sie w proch. Jednak gobliny, choc sluzyly tym samym mrocznym mocom, nie byly przeciez zwierzolakami. Pokonujac obrzydzenie, Konrad schylil sie po strzale przygotowany na to, ze ta rozkruszy mu sie w palcach. Nie rozkruszyla sie. Drewno pod warstwa kurzu bylo nadal zdrowe, a grot pewnie tkwil na brzechwie. Zab czasu nie naruszyl tez pierzyska. Jednak zbutwiec musiala sama cieciwa. Nie, nie zbutwiala. Ale zerwie sie pewnie podczas naciagania na drugi zaczep. Nie zerwala sie. Konrad wsunal strzale za pas, miecz przelozyl do lewej reki, tej, w ktorej trzymal juz luk, a w prawa wzial plonaca zagiew. Luk i strzala nie mogly byc tak stare jak swiatynia; jakis goblin musial je niedawno na kims zdobyc. Komora, w ktorej sie znajdowal Konrad, miala trzy wyjscia prowadzace do trzech ciemnych, nie wygladajacych zachecajaco tuneli. Obejrzal wszystkie wyloty, ale przy zadnym nie znalazl krwawego odcisku dloni, ktory wskazalby mu droge. Zdal sie na instynkt i wkroczyl do przypadkowo wybranego korytarza. Zapuszczajac sie w niesamowita czern i dzwoniaca w uszach cisze, zauwazyl, ze sciany znowu sie tu zbiegaja. Ale cisza nie trwala dlugo. Z glebin tunelu dolecial nagle przerazajacy, zwielokrotniony echem krzyk. Krzyk czlowieka. Krzyk Wilka. Konrad, ktory do tej pory posuwal sie poprzez ciemnosci niepewnie, krok za krokiem, przyspieszyl teraz, prawie biegl. Raz po raz obijal sobie bolesnie boki, ale nie zwazajac na nic, parl dalej swiadom tylko tego, ze Wilk bardzo go potrzebuje. Napotykal rozgalezienia i rozwidlenia korytarza, ale ani razu sie nie zawahal. Przewodnikiem byly mu umeczone wrzaski Wilka. Wrzaski coraz glosniejsze... I nagle tunel sie skonczyl. Odglos krokow nie dudnil juz za nim glucho, a blask zagwi utonal w ogromie podziemnej pieczary, w ktorej sie znalazl. Ujrzal przed soba morze ciemnych, przygarbionych sylwetek, a w glebi jeszcze jeden zarys, blady i prosty, odcinajacy sie wyraznie od tla przeciwleglej sciany. Zarys skladanej ofiary, kogos, kto mial umierac powoli i w meczarniach. Tym kims, ta ofiara byl Wilk. 143 Setki szpetnych twarzy zwrocilo sie ku Konradowi, plomien jego zagwi odbil sie w setkach blyszczacych kaprawych slepi. Wpadl w sam srodek ogromnego zgromadzenia uzbrojonych goblinow, zielonoskorych upiornych mieszkancow podziemnego swiata.Oltarz wyniesiony byl ponad podloge pieczary. Stal na nim nieludzki oprawca Wilka. Szatanski kaplan spowity w ciemne szaty byl wyzszy i mniej pokrecony od reszty troglodytow. W jednej rece dzierzyl ceremonialna laske obwieszona koscmi i zwienczona ludzka czaszka. W drugiej trzymal zakrzywiony noz, z ktorego czubka skapywaly krople krwi. -Wilku! - wrzasnal Konrad. -Konrad! - odpowiedzial mu cichy, slaby okrzyk. A potem rozpaczliwe: - Zabij mnie...! Konrad bez zastanowienia wzial szeroki zamach prawa reka i cisnal plonaca zagiew najwyzej i najdalej, jak potrafil, w serce swiatyni. Kiedy, koziolkujac, szybowala przez powietrze i jej migotliwy blask oswietlal przepastna grote, on wyszarpnal zza pasa strzale, wypuscil z lewej reki miecz i uniosl luk. Od pieciu lat nie strzelal z luku, ale stare odruchy pozostaly. Mial je we krwi. Strzala na cieciwe, odciagnac cieciwe, uniesc luk, wymierzyc - i zobaczyc, gdzie strzala zakonczy swoj lot. Wypuscil strzale i nie czekajac, az osiagnie cel, rzucil luk i rozejrzal sie za mieczem. Ale ten zawieruszyl sie gdzies w ciemnosciach pomiedzy walajacym sie po posadzce gruzem. Siegnal po przewieszony przez plecy obosieczny topor bojowy i runal naprzod. Droge wskazywal mu poblask plonacej pochodni. Machal ciezkim toporem, niczym zniwiarz kosa - ale pod jego ostrzem slaly sie pokotem nie lany dojrzalego zboza, lecz gobliny, ktore odwazyly sie zastapic mu droge. Kilka pierwszych scial, zanim jeszcze strzala wrazila sie w prawe slepie kaplana. Smiertelny krzyk rannego utonal we wrzaskach tych, ktorzy padali pod ciosami topora zemsty. Konrad, dzierzac swoj orez oburacz, machal nim w prawo i w lewo, tam i z powrotem, w gore i w dol. Ostrze zaglebialo sie w ciala; fruwaly odrabane konczyny; pekaly kosci; kruszyly sie ohydne lby. Stopy slizgaly sie na goblinowej posoce zalewajacej posadzke. Udalo mu sie zaskoczyc stwory, ale ich szeregi z kazda chwila gestnialy i robilo sie coraz ciemniej. Swiatlo rzucane przez zagiew bylo za daleko, szybko przygasalo i naraz zupelnie zgaslo. Konrad po raz pierwszy zmuszony byl sie cofnac. Jego przeciwnicy byli uzbrojeni, liczniejsi - i widzieli w ciemnosciach. Ale potezny topor nadal sial wsrod nich straszliwe spustoszenie. Gobliny napieraly taka zbita masa, ze niepodobna bylo nie trafic ktoregos. Byla to znojna harowka, lecz Konrada rozpierala niemal radosna energia, a smierc kazdego kolejnego wroga zdawala sie dodawac mu sil. 144 Ale przy braku swiatla lewe oko nie bylo w stanie ostrzegac go zawczasu przed sztychami dziesiatkow mieczy, ktore zaczynaly dosiegac celu, i zdawal sobie sprawe, ze lada chwila ktorys z nich okaze sie smiertelny. Sama sila tu nie wystarczy. Desperacja zaczynala go popychac do samobojczej brawury. Wszystko skonczy sie tutaj, w trzewiach ziemi, gleboko pod zimnymi rubiezami Kisleva.Naraz bardziej wyczul, niz uslyszal, odlegly grzmot, podloga pod podeszwami butow zawibrowala. W chwile pozniej zadrzala cala swiatynia. Z gory posypaly sie glazy, jeden spadl o metr od wywijajacego toporem Konrada, przygniatajac trzy gobliny. Uniosly sie tumany oslepiajacego, duszacego kurzu. Walka stracila impet. Konrad potrzasnal glowa, by pozbyc sie struzki krwi zalewajacej mu oczy. W oddali kolataly sie wciaz echa grzmotu. Czyzby trzesienie ziemi? Zygzak blyskawicy porazil mu lewe oko, potem prawe - oba obrazy zlaly sie w wizje dwoch swietlistych smug. I nagle wszystko pojasnialo! Mozna bylo pomyslec, ze swiatynia stanela w ogniu, ale to nie byl pozar. Gobliny, wyjac i skrzeczac, zakrywajac szponiastymi lapami oczy, pierzchaly przed powodzia oslepiajacego blasku. Konrad nie tracil czasu na roztrzasanie, skad wzielo sie to swiatlo. Mial pelne rece roboty. Teraz dopiero zaczela sie prawdziwa rzez. Kroczyl poprzez rzesze zdezorientowanych stworow, a kazde ciecie ciezkiego topora sprowadzalo smierc na jeszcze jedna garbata pokrake. Krew tryskala i rozlewala sie po brudnych kamieniach, ktore od tysiecy lat nie ogladaly swiatla. Czul w czlonkach nowy przyplyw sil, przypominajacy energie emanujaca z, bedacego wlasnoscia zwierzolaka miecza, ktorego zdarzylo mu sie uzyc przed wieloma laty. Ale teraz bylo inaczej, bo te moc czerpal z glebi siebie. Nie bylo to zadne zewnetrzne, pasozytnicze zrodlo sily, ktore w koncu wyssie z niego zycie. Odradzal sie. Niczym bohaterski Sigmar z przeszlosci stawal sie niepokonanym wojownikiem niszczacym nikczemnych wrogow. Topor wznosil sie i opadal, a jego smigajace ostrza zdawaly sie jarzyc, niczym nasaczone magia. Lejaca sie wokol krew wprawiala Konrada w euforie. Czul sie w swoim zywiole; zupelnie jakby narodzil sie po to, by toczyc tu dzisiaj ten boj. Zabijal jak w transie. Pod ciosami dwuglowego miota padaly gobliny. Nic dziwnego, ze krasnoludy nazywaly go "Ghal-maraz" - "Rozlupywacz czerepow". Byla to bitwa na Przeleczy Czarnego Ognia, gdzie gobliny i orki wziete zostaly w dwa ognie przez wojska ludzi i tylna straz krasnoludow. Wywijajac swoim poteznym miotem bojowym, rozlupujac nim czerepy, kroczyl Sigmar na czele swych zolnierzy, wybijajac wrogow niemal w pien. Po tym wlasnie dniu do Sigmara przylgnal przydomek "Mlot na Gobeliny" - Sigmar Mlotodzierzca! Masakra skonczyla sie dopiero wtedy, kiedy ostatniemu z goblinow, ktore pozostaly jeszcze przy zyciu i nie dogorywaly na placu boju, udalo sie w panice od-pelznac pod oslone ciemnosci. Otrzasnawszy sie wreszcie z transu, Konrad wsparl 145 sie ciezko na toporze. Zaczynala go opuszczac magiczna energia. Ale zmeczenie nie przycmiewalo dumy z wyniku bitwy. Sto - moze nawet dwiescie - gobli-now zaszlachtowanych przez jednego czlowieka!Zbryzgany od stop do glow posoka podszedl do skrepowanego Wilka. Torturowany wczesniej wojownik wisial uwiazany za przeguby. Byl nagi, jeszcze bardziej od Konrada zakrwawiony - ale byla to krew czerwona, nie zielona, jego wlasna krew, krew czlowieka. Wpatrywal sie w Konrada z odrobina leku w oczach. Wygladal jakos inaczej, mial zdeformowane cialo. Moze wil sie z bolu i dlatego jego czlonki wydawaly sie takie powykrecane. Jednak w jego twarzy tez bylo cos dziwnego, jakby szczeka mu sie wydluzyla; i chociaz caly zalany byl krwia, to spod niej wyraznie przezierala gesta szczecina wlosow. -Nie slyszales, co ci kazalem zrobic? - spytal Wilk lamiacym sie glosem. - Mnie miales zabic, nie jego. - Splunal w strone lezacego nieruchomo na wznak, kaplana goblinow. Zmieszana z krwia slina wyladowala na rytualnie okaleczonej twarzy trupa. -Nie mozna polegac na luku - to chlopska bron - odparl Konrad, opierajac o sciane swoj potezny mlot bojowy. Znieruchomial wpatrzony w topor, ktory przed chwila odstawil. Dlaczego nazwal go w myslach mlotem bojowym? Otarl krew z oczu i dobyl kris, by przeciac krepujace Wilka wiezy. Kiedy pod ostrzem ustapilo ostatnie wlokno sznura, klinga noza rozprysla sie nagle na sto kawalkow. Konrad patrzyl przez chwile oniemialy na rekojesc, ktora zostala mu w dloni, a potem ja wypuscil. -Slyszalem, ze predzej sam poderzniesz sobie gardlo, niz dasz sie wziac zywcem - powiedzial. Wilk skrzywil sie, siadajac przy jego pomocy. -Uznalem, ze pozyteczniej bedzie poderznac kilka gardel im - wymamro tal. Z oddali dobiegal odglos ciezkich krokow. Spojrzeli obaj na wylot tunelu w przeciwleglym koncu groty. Konrad pomogl Wilkowi wstac i podtrzymal go, obejmujac rekaw pasie. Siegnal po zbroczony goblinowa posoka topor. Patrzyli i czekali, zastanawiajac sie, jacyz to nowi wrogowie wychyna z mrocznego korytarza. Kroki sie zblizaly, stawaly coraz glosniejsze, odbijaly sie echem, jakby do ataku maszerowala cala armia. W koncu w wylocie tunelu pojawila sie drobna, samotna figurka. -No, gdzie te wszystkie skarby? - spytala Anvila, spogladajac na nagie sciany starozytnej swiatyni. ROZDZIAL CZTERNASTY I znowu nadszedl czas. Przed piecioma laty czlowiek ten uniknal karzacej reki chaosu, ale to sie juz nie powtorzy. Zamiast sie ukryc, uchodzic, byle dalej od Mocy, ktore sprzysiegly sie, by usunac go z drogi, on pozostal w samym centrum konfliktu. Zupelnie jakby wiedzial - a to przeciez niemozliwe. Zostal w koncu zlokalizowany i wziety pod obserwacje do czasu, kiedy najkorzystniejszego ksztaltu nabiora omeny wieszczace jego smierc. Hordy ciemnosci za dlugo wystepowaly przeciwko sobie, za dlugo marnotrawily energie na bezcelowa rywalizacje. To sprawilo, ze ich powasnione armie zostaly rozbite i wyparte przez sily czlowieka. Jednak ostatnio stalo sie to zamierzona taktyka. Im dalej sie wycofywaly, tym wiecej ludzkich zolnierzy zwabionych zostanie w pulapke - na spotkanie smierci. Zwyciestwo bedzie wspaniale i prawdziwym bogom zlozona zostanie hojna danina krwi. Bedzie to rozstrzygajaca bitwa wKislevie. Wszelki opor zostanie zlamany, kraina spustoszona, po smiertelnym zyciu nie pozostanie zaden slad. A wtedy nastapi zwrot w dziejach Imperium. Ten czas znowu nadszedl. Konrad byl kompletnie wyczerpany. Najchetniej zamknalby oczy i odplynal w sen. Wilk lezal bez czucia na posadzce i Konrad mu zazdroscil. Rany odniesione przez Wilka okazaly sie nie takie straszne, jak sie z poczatku wydawalo. Wygoja sie z czasem, choc na jego ciele przybedzie szram. I wygladal juz tak jak dawniej. Zmiany, ktore w powierzchownosci przyjaciela zauwazyl Konrad, musialy byc nastepstwem tortur, jakim go poddano, a moze w ogole byly tylko dzielem jego wyobrazni. Po stoczonym boju Konrada zawsze zawodzily zmysly. Podczas walki gore braly instynkt i refleks, nie bylo wtedy miejsca na trzezwe myslenie - bo niby skad wzielo sie to zludzenie, ze zamiast topora trzyma mlot? 147 Naciecia na skorze Wilka mialy zadac bol, nie smierc - przynajmniej nie natychmiastowa. Gobliny chcialy, by umieral powoli i w jak najwiekszych mekach.Konrad wodzil wzrokiem po trupach zascielajacych posadzke. Swiatynia przywodzila teraz na mysl kostnice. Z poczatku obawial sie, ze zielone hordy wroca, ale potem uswiadomil sobie, ze odstrasza je swiatlo. Swiatlo... Ogromna grota oswietlona zostala przez genialna krasnoludzice, Anvile. Ta jasnosc lala sie z jednego miejsca w polowie wysokosci sciany, i zdawala sie emanowac z czegos, co na pierwszy rzut oka wygladalo na wylot tunelu - z tym ze jasnego, nie ciemnego, przeslonietego kolista tafla szkla, przypominajaca szybe w oknie. -Do oswietlania swoich podziemnych swiatyn krasnoludy stosowaly szereg soczewek, ktore z powierzchni na dol sprowadzaly sloneczne swiatlo - wyjasnila Anvila. - Odszukalam na gorze te soczewki, ale byly przysypane zwalami kamieni - wysadzilam te kamienie prochem. -A nie mowilem, ze cwana z niej sztuka - wymruczal Wilk i zemdlal. Anvila wyruszyla na obchod swiatyni. Konrad watpil, by celem jej rekonesansu byly skarby, ktore spodziewal sie tu zastac Wilk. Jesli nawet znajdowalo sie tu kiedys zloto i klejnoty, to z pewnoscia rozszabrowano je wieki temu. I rzeczywiscie, krasnoludzice interesowaly tylko kamienie oraz inskrypcje, ktore na nich wyryto. Ze szczegolna uwaga badala wejscia do tuneli odbiegajacych we wszystkie strony od centralnej pieczary. Pieczare wykuto w litej skale, a podloge i sciany wylozono kamiennymi blokami. Podloga miala ksztalt kola o srednicy jakichs dwustu stop, sciany zas wyginaly sie lukowato ku wierzcholkowi i zbiegaly na wysokosci stu stop, tworzac ogromna kopule. Anvila wrocila w koncu i przyklekla przy Wilku. Spojrzala na sciane, pod ktora lezal, i na liny, ktorymi byl przywiazany. -To pradawna swiatynia krasnoludow - orzekla - a teraz gobliny wykorzystuja ja do swych niecnych rytualow. Musielismy trafic na ceremonie majaca jakis zwiazek z ostatnim dniem wiosny, ktory mamy dzisiaj. -To na jutro przypada pierwszy dzien lata? - spytal cicho Konrad. Pamietal, co wydarzylo sie tego dnia przed piecioma laty, choc staral sie bardzo wymazac tamte wydarzenia z pamieci. Popatrzyl na cialo goblinowego kaplana, na strzale sterczaca z oczodolu trupa. Przypomniala mu strzale, ktora wypuscil z luku, mierzac w serce tajemniczego Czaszkolicego. Potrzasnal glowa. O tym tez nie chcial myslec. Staral sie oczyscic z krwi i posoki, ale bezskutecznie, wciaz caly sie lepil. Zostawil Anvile przy Wilku i ruszyl na poszukiwanie wody. Nie znalazl jej, a poza granice swiatla nie usmiechalo mu sie wykraczac. 148 Zadarl glowe i spojrzal na wielka szklana tafle osadzona w polowie wysokosci sciany. Byla okragla i skladala sie ze wspolosiowych pierscieni rozmaitej grubosci i srednicy. Przypominala zwierciadlo.Juz mial sie odwrocic, kiedy naraz dostrzegl, ze w soczewce cos sie poruszylo. Niczym obraz wynurzajacy sie z mgly, formowal sie w niej zarys jakiejs postaci. Byl to jezdziec, czlowiek na koniu. Czlowiek, ktorego rozpoznalby zawsze i wszedzie. Brazowy wojownik! Ten sam, ktorego Wilk nazwal swoim bratem blizniakiem... Konrad patrzyl na to ze zgroza, nie wierzac wlasnym oczom. To nie mogla byc prawda. Wilk tylko raz wspomnial o swoim bracie. Bylo to w dniu, w ktorym sie poznali. Powiedzial wtedy, ze jego brat nie zyje. Uplynelo piec lat od dnia, kiedy brazowy rycerz pojawil sie w wiosce, dokladnie piec lat. Wydal sie wowczas Konradowi istota nadprzyrodzona. Gorzej niz martwy - mniej wiecej tak wyrazil sie kiedys o swoim bracie Wilk. Ugodzony strzala w serce Czaszkolicy tez nie wyzional ducha. Czyzby dlatego, ze nie mial serca, ze i tak juz nie zyl? Nie umarl, bo juz byl martwy? Czyzby brazowy wojownik wracal teraz po niego, Konrada? A moze to tylko jakis omam wzrokowy? -Anvila! - krzyknal, wskazujac palcem na okragla szybe. - Widzisz to? Widze! odkrzyknela. -Co to? -To obraz sciagany z oddali i powiekszany przez soczewki. Ta na powierzchni musiala popekac, a pekniecia tak sie ulozyly, ze przekazuja rozproszony obraz okolicy. -Rzeczywisty? -Tak. -On tez jest rzeczywisty? -Tak. Prawdopodobnie znajduje sie teraz kilka mil stad, u podnoza gor. W tym momencie widmowa zjawa rozplynela sie we mgle i zniknela. -Musze tam isc - krzyknal Konrad, podbiegajac do Anvili i Wilka. Krasnoludzica spojrzala na niego, ale nic nie powiedziala. -Musze. To... to mi przeznaczone... Anvila wzruszyla ramionami. -Idz, skoro to dla ciebie takie wazne. -A co z Wilkiem? Zajmiesz sie nim, pomozesz mu stad wyjsc? -Tak. -A gobliny? 149 -Jestem krasnoludem. To terytorium moich przodkow. Wiem, jak sobie radzic z goblinami. Konrad popatrzyl na Wilka. Ten zamrugal powiekami i otworzyl oczy. Spogladajac na Konrada, oblizal spierzchniete wargi i otworzyl usta. Wydobylo sie z nich jedno niewyrazne slowo, jedno chrapliwe, ledwie doslyszalne westchnienie. Wilk wzial plytki oddech i juz glosniej powtorzyl to samo slowo. Potem, jakby byl to dla niego zbyt wielki wysilek, znowu odplynal w niebyt. Konrad slyszal juz to slowo, czesto powtarzano je na pograniczu, czesto sam je wypowiadal - ale tak naprawde nie wiedzial, co znaczy. Zerknal na Anvile, ktora ani nie okazywala zadnych emocji, ani sie nie odzywala. -Musze isc - powiedzial. -Juz mowiles. Musisz - idz! Konrad kiwnal glowa i wycofal sie powoli do wylotu tunelu, ktorym weszla do swiatyni Anvila. Musial odejsc, a jednoczesnie cos go tu trzymalo. Nie chcial zostawiac Anvili i Wilka samych. Ale co tu po nim? Krasnoludzica zapewnila, ze zajmie sie Wilkiem. Od Wilka, swojego drugiego nauczyciela, wiele juz sie nie nauczy. Pierwsza jego instruktorka byla Elyssa, a ona zginela przed piecioma laty. Przed piecioma laty bez jednego dnia. A teraz, tego samego dnia roku, co wtedy, kiedy ujrzeli go z Elyssa po raz pierwszy, zjawial sie znowu brazowy wojownik. To nie mogl byc zwyczajny zbieg okolicznosci - to przeznaczenie. Musi odszukac rycerza. Tylko w ten sposob dojdzie prawdy o sobie. Elyssa i Wilk wiele mu dali, ale tylko sam moze sie dowiedziec kim byl - kim jest - i kim sie stanie... Spojrzal jeszcze raz na Anvile, spojrzal na Wilka, a potem odwrocil sie i zdecydowanym krokiem wszedl do tunelu, ktory wyprowadzi go na powierzchnie. Szedl starodawnym chodnikiem, a w uszach dzwieczalo mu wciaz slowo wypowiedziane przez Wilka. -Chaos - wyszeptal Wilk. -Chaos! - ostrzegal Wilk. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-29 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/