KKZ 02 - Druga Szansa - PATTERSON JAMES

Szczegóły
Tytuł KKZ 02 - Druga Szansa - PATTERSON JAMES
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

KKZ 02 - Druga Szansa - PATTERSON JAMES PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie KKZ 02 - Druga Szansa - PATTERSON JAMES PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

KKZ 02 - Druga Szansa - PATTERSON JAMES - podejrzyj 20 pierwszych stron:

JAMES PATTERSON KKZ 02 - Druga Szansa Z angielskiego przelozyl Arkadiusz Nakonieczni Swiat Ksiazki Prolog Dzieciaki z choruAaron Winslow mial na zawsze zapamietac kilka nastepnych minut. Rozpoznal te przerazajace dzwieki natychmiast, kiedy przerwaly wieczorna cisze. Caly oblal sie zimnym potem. Nie mogl uwierzyc, ze ktos strzela z pistoletu maszynowego tuz obok kosciola. -Tatatatata. Tatatatata. Z kosciola La Salle Heights wychodzil chor. Czterdziesci osiem dziewczynek mijalo go, zmierzajac w strone chodnika. Wlasnie zakonczyly ostatnia probe przed wystepem na Festiwalu Zespolow Choralnych San Francisco. Wszystko wypadlo znakomicie. I wtedy rozlegly sie strzaly. Mnostwo strzalow. Kanonada. Atak. -Tatatata... Tatatata. -Na ziemie! - krzyknal najglosniej, jak potrafil. - Wszyscy na ziemie! Oslonic glowy! Natychmiast! Sam prawie nie wierzyl w slowa, ktore wlasnie wypowiadal. Na poczatku wydawalo sie, ze nikt go nie slucha. Dla dzieci, ubranych w biale bluzeczki i granatowe spodniczki, te odglosy brzmialy jak wystrzaly z rakietnicy. Potem grad pociskow uderzyl w przepiekny koscielny witraz. Obraz Chrystusa blogoslawiacego dziecko w Kafarnaum zadrzal i rozprysnal sie na tysiace kawaleczkow, niektore z nich spadly na glowy dzieci. -Ktos strzela! - wrzasnal Winslow. Moze nawet wiecej niz jedna osoba. Jak to mozliwe? Biegl w panice miedzy dziecmi, krzyczal, wymachiwal rekami i popychal na trawe wszystkie dziewczynki, ktore mogl dosiegnac. Kiedy wiekszosc dzieci w koncu przykucnela albo rzucila sie na ziemie, Winslow spostrzegl dwie swoje chorzystki, Chantal i Tamare, ktore staly na trawniku skamieniale z przerazenia, podczas gdy pociski gwizdaly im nad glowami. -Na ziemie, Chantal, Tamara! - zawyl, ale one pozostaly na miejscu, obejmujac sie kurczowo i lkajac. Byly najlepszymi przyjaciolkami. Znal je od wczesnego dziecinstwa, pamietal, jak graly w klasy. Nie zawahal sie nawet przez chwile. Skoczyl w kierunku dziewczynek, chwycil je mocno za ramiona i powalil na trawnik. Przycisnal mocno do ziemi, przykrywajac wlasnym cialem. Pociski gwizdaly nad nim, zaledwie kilka centymetrow od jego glowy. Mial wrazenie, ze zaraz pekna mu bebenki. Drzal na calym ciele i tak samo drzaly dziewczeta, ktore oslanial. Byl prawie pewien, ze zaraz umrze. -Wszystko w porzadku, malutkie - wyszeptal. Wtem strzelanina ucichla, tak samo nagle jak sie rozpoczela. W powietrzu zapanowala cisza. Tak dziwaczna i zlowroga, jakby caly swiat sie zatrzymal. Kiedy Winslow wreszcie stanal na nogach, zobaczyl cos nieprawdopodobnego. Dziewczynki powoli podnosily sie z ziemi, niektore szlochaly, ale nigdzie nie dostrzegl sladow krwi. Na pierwszy rzut oka wygladalo, ze nic sie nikomu nie stalo. -Wszystko w porzadku? - zawolal i wszedl pomiedzy dzieci. - Czy ktoras jest ranna? -Ja nie... Wszystko w porzadku... - dobiegalo z kazdej strony. Rozejrzal sie z niedowierzaniem. To byl po prostu cud. Nagle uslyszal dzieciecy szloch. Odwrocil sie i zobaczyl dwunastoletnia Marie Parker. Maria stala na wypolerowanych do bialosci drewnianych schodach, prowadzacych do kosciola. Wydawala sie calkiem zagubiona. Pochlipywala histerycznie z otwartymi ustami. Chwile pozniej Aaron Winslow spostrzegl, co spowodowalo reakcje dziewczynki. Poczul, jak bol przeszywa mu serce. Nawet podczas wojny, nawet dorastajac na ulicach Oakland, nigdy nie doswiadczyl takiego przerazenia, smutku i takiej beznadziei. -O Boze, nie! Jak mogles do tego dopuscic? Jedenastoletnia Tasha Catchings lezala na kwietniku obok sciany kosciola. Jej biala szkolna bluzka przesiaknieta byla krwia. W koncu wielebny Aaron Winslow takze zaczal plakac. Czesc pierwsza Kobiecy Klub Zbrodni - ponownie w akcji ROZDZIAL 1 We wtorek wieczorem gralam w szalone osemki z trojka mieszkancowDomu dla Dzieci Ulicy. Uwielbialam to. Na zniszczonym tapczanie naprzeciw mnie siedzial Hector, latynoski chlopak, ktory dwa dni wczesniej wyszedl z poprawczaka, Alysha, cicha i urocza, ale z przeszloscia, o ktorej lepiej nie mowic, i Michelle, ktora w wieku czternastu lat miala za soba rok spedzony na ulicach San Francisco w charakterze prostytutki. -Kiery - zawolalam, rzucajac na stol osemke i zmieniajac kolor w chwili, gdy Hector mial wylozyc swoje karty na stol. -Cholera, ty damo z odznaka! - jeknal. - Jak to jest, ze za kazdym razem, kiedy juz prawie skonczylem, ty mi zadajesz cios? -Naucz sie zawsze wierzyc glinom, durniu - zasmiala sie Michelle, mrugajac porozumiewawczo w moja strone. Od zeszlego miesiaca spedzalam jedna albo dwie noce w tygodniu w Domu dla Dzieci Ulicy. Tego lata jeszcze przez dlugi czas po zakonczeniu sprawy morderstw nowozencow bylam kompletnie rozbita. Wzielam miesiac wolnego z wydzialu zabojstw, biegalam w dol do malego portu jachtowego, gapilam sie na zatoke z okien mojego azylu - mieszkania na Portero Hill. Nic nie pomagalo. Ani porady psychoterapeutow, ani wsparcie moich dziewczat - Claire, Cindy i Jill. Nie pomogl nawet powrot do pracy. Wciaz widzialam, jak zycie uciekalo z czlowieka, ktorego kochalam, a ja nic nie moglam zrobic. Ciagle czulam sie winna temu, ze moj partner zginal w czasie sluzby. Wydawalo sie, ze nic nie wypelni tej pustki. I wtedy trafilam tutaj... na Hope Street. I nagle sie okazalo, ze powoli wracam do zycia. Spojrzalam znad kart na Angele, nowa lokatorke. Siedziala na metalowym krzeselku w kacie pokoju i tulila do piersi trzymiesieczna coreczke. Biedna dziewczyna, moze szesnastoletnia, przez caly wieczor prawie sie nie odzywala. Postanowilam porozmawiac z nia, zanim wyjde. Drzwi otworzyly sie i weszla Dee Collins, jedna z czlonkin zarzadu. Za nia pojawila sie jakas sztywna ciemnoskora kobieta, ubrana w zwyczajny, szary kostium. Na twarzy miala wypisane, ze jest z Departamentu Dzieci i Rodziny. -Angela, przyszla twoja opiekunka spoleczna. - Dee uklekla obok Angeli. -Nie jestem slepa - odpowiedziala nastolatka. -Musimy teraz zabrac dziecko - przerwala pracownica socjalna, jakby caly ten wstep byl tylko niepotrzebna strata czasu. -Nie! - zawolala Angela, przytulajac mocniej niemowle. - Mozecie mnie trzymac w tej dziurze, mozecie mnie wyslac z powrotem do Claymore, ale nie zabierzecie mojego dziecka! -Prosze cie, skarbie, przeciez to tylko na kilka dni. - Dee probowala ja uspokoic. W odpowiedzi nastolatka oslonila rekami niemowle; dziecko natychmiast wyczulo jej niepokoj i zanioslo sie placzem. -Nie rob scen, Angela - powiedziala pracownica socjalna. - Wiesz przeciez, jak to wyglada. Ruszyla w jej strone, a wtedy Angela poderwala sie z krzesla. Jedna reka kurczowo przyciskala do siebie coreczke, w drugiej trzymala szklanke soku, ktory przed chwila pila. Jednym szybkim ruchem roztrzaskala szklanke o krawedz stolu. Szklo rozbilo sie na drobne kawalki. -Angela! - zawolalam, wyskakujac zza stolika do kart. - Odloz to! Nikt nie zabierze ci dziecka, jesli sie nie zgodzisz. -Ta suka chce mi zrujnowac zycie! - krzyknela ze zloscia Angela. - Najpierw wsadzila mnie do Claymore trzy dni po porodzie, potem sienie zgodzila, zebym wrocila do domu, do mamy. A teraz probuje odebrac mi moja coreczke. Kiwnelam glowa, patrzac jej prosto w oczy. -Po pierwsze: odloz szklo - powiedzialam. - Wiesz, ze musisz. Pracownica Departamentu zrobila krok w jej kierunku, ale powstrzymalam ja. Powoli podeszlam do Angeli. Najpierw wyjelam z jej rak resztki szklanki, a potem delikatnie wyswobodzilam niemowle. -Ona jest wszystkim, co mam - wyszeptala dziewczyna i zaczela szlochac. -Wiem - przytaknelam. - Wlasnie dlatego uporzadkujesz troche swoje zycie, i wtedy dostaniesz ja z powrotem. Dee Collins przytulila Angele i owinela chustka jej krwawiaca reke. Pracownica Departamentu probowala w tym czasie bez powodzenia ukoic placzace niemowle. -To dziecko trzeba umiescic gdzies w poblizu, a matka musi miec prawo do codziennych odwiedzin - odezwalam sie do niej. - Przy okazji: nie zauwazylam, zeby sie tu wydarzylo cos, co nalezaloby odnotowac w aktach... Zgadza sie? Pracownica socjalna spojrzala na mnie z dezaprobata i odwrocila sie. Nagle odezwal sie moj pager, trzy ostre dzwieki przerwaly pelna napiecia cisze. Wyjelam go i spojrzalam na numer. Jaco-bi, moj ekspartner w wydziale zabojstw. Czego mogl chciec? Przeprosilam obecnych i poszlam do sluzbowego pokoju. Powinnam zlapac Jacobiego w samochodzie. -Zdarzylo sie cos zlego, Lindsay - odezwal sie ponurym tonem. - Pomyslalem, ze pewnie chcialabys wiedziec. W kilku slowach opowiedzial mi o mrozacej krew w zylach strzelaninie pod kosciolem La Salle Heights. Zginela jedenastoletnia dziewczynka. Serce scisnelo mi sie bolesnie. -Jezu... -Pomyslalem, ze bedziesz chciala sie tym zajac. Wzielam gleboki oddech. Minely ponad trzy miesiace, odkad ostatni raz pojawilam sie w wydziale zabojstw. Bylo to w dniu, kiedy zakonczyla sie sprawa morderstw nowozencow. -No, nie doslyszalem - naciskal Jacobi. - Chce sie pani tym zajac, poruczniku? Pierwszy raz zwrocil sie do mnie, uzywajac mojego nowego stopnia. Zrozumialam, ze moj miodowy miesiac dobiegl konca. -Tak - mruknelam. - Chce. ROZDZIAL 2 Zimny deszcz zaczynal Wlasnie padac, kiedy zatrzymalam mojego explorera obok kosciola La Salle Heights na Harrow Street, w czesci Bay View zamieszkanej glownie przez czarnych. Obok zdazyl sie juz zebrac zdenerwowany i niespokojny tlum - przygnebione matki z najblizszej okolicy i posepni jak zwykle chlopcy z sasiedztwa, w obszernych wojskowych kurtkach - wszyscy tloczyli sie dookola garstki umundurowanych policjantow.-To nie cholerne Missisipi! - wrzasnal ktos, kiedy przepychalam sie przez zbiegowisko. -Ile jeszcze? - zawodzila jakas starsza kobieta. - Ile jeszcze?! Pokazalam swoja odznake zdenerwowanym chlopcom z patrolu i poszlam dalej. To, co zobaczylam, sprawilo, ze na chwile wstrzymalam oddech. Cala fasada kosciola pokrytego bialymi deszczulkami byla pelna sladow po kulach i pekniec, tworzacych jakis groteskowy wzor. Tam, gdzie kiedys znajdowal sie witraz, teraz ziala ogromna pusta dziura. Poszarpane odlamki kolorowego szkla poruszaly sie miarowo jak lodowe sople. Dzieci jeszcze lezaly na trawnikach, najwyrazniej w szoku, niektorym pomagali sanitariusze. -Jezu - wyszeptalam bez tchu. Zauwazylam kilku medykow w czarnych kurtkach tloczacych sie nad cialem dziewczynki lezacej przy frontowych schodach. Obok nich spostrzeglam kilku policjantow po cywilnemu. Jednym z nich byl moj ekspartner, Warren Jacobi. Zaczelam sie zastanawiac. Robilam to setki razy. Zaledwie kilka miesiecy temu rozwiazalam sprawe najwiekszej zbrodni, jaka zdarzyla sie w tym miescie od czasow Harveya Milka, ale od tamtej pory wiele sie zmienilo. Czulam sie jakos dziwnie, jak nowicjuszka. Zacisnelam dlonie, wzielam gleboki oddech i podeszlam do Jacobiego. -Witamy z powrotem w biznesie, poruczniku - zwrocil sie do mnie, specjalnie podkreslajac moj nowy stopien. Dzwiek tego slowa ciagle dzialal na mnie elektryzujaco. Kierowanie wydzialem zabojstw bylo celem, do ktorego dazylam od poczatku zawodowej kariery: pierwsza kobieta-detektyw do spraw kryminalnych w San Francisco, teraz pierwsza w departamencie kobieta-porucznik. Kiedy moj stary kumpel, Sam Roth, wybral ciepla posadke w Bodega Bay, szef Mercer wezwal mnie. "Moge zrobic dwie rzeczy, Lindsay - oznajmil krotko. - Moge wyslac cie na dlugi urlop i sama zobaczysz, czy bedziesz chciala potem wrocic do tej roboty. Albo moge dac ci to". Popchnal przez stol w moja strone zlota odznake z dwiema belkami. Wydaje mi sie, ze wtedy po raz pierwszy zobaczylam usmiech na jego twarzy. -Stopien porucznika nie ulatwia ci zycia, prawda, Lindsay? - powiedzial Jacobi tonem swiadczacym o tym, ze nasz trzyletni partnerski uklad teraz ulegl zmianie. -Co tu mamy? - zapytalam. -Wyglada na to, ze to byl jeden facet, strzelal z tamtych zarosli. - Wskazal na geste krzaki obok kosciola, w odleglosci mniej wiecej czterdziestu kilku metrow. - Dupek zdybal dzieciaki, kiedy wychodzily. Mial je jak na widelcu. Wzielam gleboki oddech, jednoczesnie spogladajac na szlochajace dzieci, pograzone w ciezkim szoku. -Ktos go zauwazyl? Ktos musial go widziec, prawda? Jacobi pokrecil glowa. -Wszyscy rzucili sie na ziemie. Obok martwego dziecka stala zrozpaczona czarna kobieta... Lkala wsparta na ramieniu przyjaciela, ktory staral sie ja uspokoic. Jacobi spostrzegl, ze przygladam sie zamordowanej dziewczynce. -Nazywa sie Tasha Catchings - mruknal. - Ze szkoly podstawowej numer piec, gdzies w St. Anne's. Grzeczna dziewczynka. Najmlodsza w chorze. Podeszlam blizej i ukleklam obok zakrwawionego ciala. Taki widok zawsze przygnebia, niewazne, ile juz razy patrzylo sie na cos podobnego. Szkolna bluzka Tashy przesiaknieta byla krwia zmieszana z kroplami deszczu. Kilka krokow dalej lezal w trawie kolorowy plecaczek. -Tylko ona? - zapytalam z niedowierzaniem i rozejrzalam sie jeszcze raz dookola. - Tylko ja trafil? Wszedzie dziury po pociskach, rozbite szklo i odlamki drewna. Dziesiatki dzieciakow, ktore wychodzily wlasnie na ulice... Tyle strzalow i tylko jedna ofiara... -To nasz szczesliwy dzien, no nie? - prychnal Jacobi. ROZDZIAL 3 Paul Chin z mojego zespolu z wydzialu zabojstw stal wlasnie na schodachprowadzacych do kosciola i przesluchiwal wysokiego, przystojnego, ciemnoskorego mezczyzne ubranego w czarny golf i dzinsy. Widzialam go juz wczesniej w wiadomosciach. W dodatku pamietalam, jak sie nazywa - Aaron Winslow. Nawet w takiej sytuacji, choc oszolomiony i przerazony, Winslow zachowal swoj zwykly wdziek - gladko wygolona twarz, krotko przystrzyzone kruczoczarne wlosy i umiesniona sylwetka zawodowego futbolisty. Wszyscy w San Francisco wiedzieli, ile zrobil dla tej okolicy. Byl uwazany za bohatera i musze przyznac, ze na takiego wygladal. Podeszlam do nich. -To jest wielebny Aaron Winslow - przedstawil go Chin. -Linsay Boxer - odpowiedzialam, wyciagajac reke. -Porucznik Boxer - poprawil mnie Chin. - Bedzie prowadzila sledztwo. -Slyszalam duzo o panskiej dzialalnosci w tej dzielnicy. Wiem, ile pan zrobil dla tutejszych mieszkancow. Bardzo mi przykro z powodu tego, co sie stalo. Az brakuje slow, zeby to wyrazic. Przeniosl wzrok na zamordowana dziewczynke, po czym odezwal sie lagodnym tonem: -Znalem ja od niemowlectwa. Jej rodzina to dobrzy, odpowiedzialni ludzie. Matka sama wychowywala Tashe i jej brata. Te wszystkie dziewczynki tutaj to jeszcze dzieci. Proba choru, poruczniku. Nie chcialam go dreczyc, ale musialam. -Moge zadac panu kilka pytan? -Oczywiscie. - Skinal obojetnie glowa. -Zauwazyl pan kogos? Kogos, kto uciekal? Jakis cien albo sylwetke? -Widzialem, skad padly strzaly. - Winslow wskazal zarosla, w ktore wszedl Jacobi. - Widzialem ciagly ogien. Staralem sie wszystkich przewrocic na ziemie. To bylo szalenstwo. -Czy ktos grozil panu albo panskiemu kosciolowi? -Grozil? - Zmarszczyl czolo. - Moze wiele lat temu, kiedy dostalismy fundusze i zaczelismy odbudowywac te domy. Niedaleko uslyszalam przerazliwe zawodzenie matki Ta-shy, kiedy cialo dziewczynki przekladano na nosze. Otaczajacy nas tlum stawal sie coraz bardziej wrogi. Pod naszym adresem posypaly sie grozby i przeklenstwa. -Czego tu jeszcze stoicie? Zacznijcie szukac mordercy! -Lepiej bedzie, jesli z nimi porozmawiam - odezwal sie Winslow - zanim sprawy przybiora zly obrot. Odszedl kilka krokow, po czym odwrocil sie do nas. -Moglem uratowac to biedne dziecko - odezwal sie z rezygnacja. - Slyszalem przeciez strzaly. -Nie mogl pan ocalic ich wszystkich - odpowiedzialam. - Zrobil pan wszystko, co bylo mozna. Przytaknal. A potem powiedzial cos, co calkowicie mnie zaskoczylo. -To byl M 16, poruczniku. Z magazynkiem na trzydziesci pociskow. Sukinsyn dwukrotnie zmienial magazynek. -Skad pan to wie? - spytalam, zaskoczona. -Pustynna Burza - wyjasnil. - Bylem kapelanem polowym. Nigdy nie zapomne tego okropnego dzwieku. Nikt go nigdy nie zapomnial. ROZDZIAL 4 Pomimo halasu uslyszalam, jak ktos mnie wola. To byl Jacobi.Przeszukiwal wlasnie lasek za kosciolem. -Hej, poruczniku, prosze spojrzec, co znalazlem! Idac w jego strone, zastanawialam sie, kim byl czlowiek zdolny do popelnienia podobnej zbrodni. Mialam juz do czynienia z setkami zabojstw; motywem byly zazwyczaj narkotyki, pieniadze albo seks. Ale to... to mialo tylko wzbudzic przerazenie. -Prosze zobaczyc. - Jacobi pochylil sie nad czyms. Znalazl puste luski po pociskach. -Zaloze sie, ze to M 16. Skinal glowa. -Czyzby Mloda Dama odswiezyla nieco swoja wiedze w czasie urlopu? To luska od Remingtona 2-23. -Jesli o ciebie chodzi, to porucznik Mloda Dama. - Usmiechnelam sie zaczepnie. Potem wyjasnilam mu, skad wiedzialam. Wszedzie walaly sie tuziny pustych lusek.Weszlismy gleboko miedzy drzewa i zarosla, ktore zakryly nas od strony kosciola. Slady zlokalizowane byly w dwoch miejscach, odleglych mniej wiecej o piec metrow. -Widac wyraznie, skad zaczal strzelac - odezwal sie Jacobi. - Moim zdaniem tutaj. Potem musial sie przesuwac. Z miejsca, gdzie znajdowala sie pierwsza garsc lusek, widac bylo dokladnie sciane kosciola. Witraz jak na dloni... tlum dzieci wylewajacy sie na ulice... Zrozumialam, dlaczego nikt go nie zauwazyl. Miejsce, skad strzelal, bylo dokladnie zasloniete. -Kiedy zmienial magazynek, musial przejsc tam - wskazal Jacobi. Poszlam we wskazanym kierunku i przykucnelam przy nastepnym stosie lusek. Cos mi sie tu nie zgadzalo. Widac bylo fasade kosciola i schody, przy ktorych lezala Tasha Catchings. Ale tylko czesciowo. Spojrzalam katem oka tak, jak musial patrzec strzelec, i skierowalam wzrok na miejsce, w ktorym znajdowala sie Tasha, kiedy zostala zabita. Nie strzelal przeciez do niej celowo. Zostala trafiona pod zupelnie nieprawdopodobnym katem. -Co za strzal - zamruczal Jacobi. - Jak myslisz, to byl rykoszet? -Co jest tam z tylu? - zapytalam. Rozejrzalam sie dookola i zaczelam przedzierac sie przez geste krzaki w przeciwna do kosciola strone. Nikt nie widzial sprawcy, wiec najwyrazniej nie uciekal wzdluz Harrow Street. Pas krzewow mial okolo szesciu metrow szerokosci. Za nim znajdowal sie poltorametrowej wysokosci plot, oddzielajacy teren kosciola od sasiednich posesji. Chwycilam za gorna krawedz i podciagnelam sie na druga strone. Znalazlam sie na osiedlu malych segmentow, polaczonych z ogrodkami. Kilkoro mieszkancow obserwowalo nasze poczynania. Po prawej stronie zauwazylam place zabaw dla dzieci. Jacobi w koncu zdolal mnie dogonic. -Daj spokoj, Loo. - Z trudem lapal oddech. - Za duzo ludzi. Przez ciebie sie wykoncze. -Musial uciekac tedy, Warren. Spojrzelismy w obu kierunkach. Z jednej strony byla aleja, z drugiej rzad domow. -Czy ktos cos widzial? - zawolalam w strone grupy ludzi, ktora zebrala sie na tylnym tarasie. Nikt nie odpowiedzial. -Ktos strzelal kolo kosciola! - krzyknelam. - Zginela mala dziewczynka. Pomozcie nam. Potrzebujemy waszej pomocy. Ludzie stali dalej w pelnym nieufnosci milczeniu. Nikt nie chcial rozmawiac z policja. Jakas kobieta okolo trzydziestki powoli wysunela sie naprzod. -Bernard cos widzial - odezwala sie przytlumionym glosem. Bernard okazal sie mniej wiecej szescioletnim chlopcem z okraglymi, pelnymi strachu oczyma, ubranym w zlocisto-czerwona bluze z Kobem Bryantem. -To byl van - wyrzucil z siebie. - Taki jak wujka Reggie. Raczka wskazal na brudna droge wiodaca ku alei. -Stal zaparkowany tam. Ukleklam obok i spogladalam z lagodnym usmiechem w przerazone dzieciece oczy. -Jakiego byl koloru, Bernard? -Bialy - odpowiedzial maluch. -Moj brat ma bialego dodga minivana - wtracila matka Bernarda. -Bernard, czy ten byl taki sam jak twojego wujka? - spytalam. -Troche podobny, choc wlasciwie niezupelnie. -A widziales moze pana, ktory nim kierowal? Bernard pokrecil przeczaco glowka. -Wynosilem smieci. Widzialem tylko, jak odjezdzal. -Myslisz, ze udaloby ci sie poznac ten samochod? - pytalam. Bernard przytaknal. -Dlatego, ze byl podobny do auta twojego wujka? Zastanowil sie. -Nie. Dlatego, ze mial z tylu rysunek. -Rysunek? Masz na mysli jakis znak? Cos w rodzaju reklamy? -U-u. - Pokrecil glowa; jego okragle jak ksiezyc oczy czegos szukaly dookola. Nagle zablysly. -To bylo cos takiego - wskazal na pikapa na sasiednim podjezdzie. Na tylnym zderzaku widniala nalepka Cala -Zlotego Misia. -Te kalkomanie? - , upewnilam sie. -Na drzwiach. Delikatnie wzielam chlopca za ramiona. -Jak wygladala tamta kalkomania, Bernard? -Jak Mufasa - odpowiedzial chlopczyk - z Krola Lwa. -Lew? - przebieglam w myslach wszystko, co moglo miec zwiazek z takim symbolem. Zespoly sportowe, logo college'ow, korporacje... -Tak, jak Mufasa - powtorzyl Bernard. - Tylko ze mial dwie glowy. ROZDZIAL 5 W niespelna godzine pozniej przepychalam sie przez gestniejacy tlum naschodach prowadzacych do Palacu Sprawiedliwosci. Bylam przybita i potwornie smutna, ale wiedzialam, ze nie wolno mi tego okazac. Glowny hol granitowego budynku, w ktorym pracowalam, przypominajacego nieco grobowiec, wypelniony byl przez reporterow i ekipy telewizyjnych wiadomosci, ktorzy biegli z mikrofonami do kazdego, kto nosil odznake. Wiekszosc dziennikarzy od spraw kryminalnych znala mnie, lecz tylko pomachalam im reka i skrecilam w strone schodow wiodacych na gorne pietra. Poczulam, jak ktos lapie mnie za ramie, i uslyszalam znajomy glos. -Linds, musimy pogadac... Odwrocilam sie gwaltownie i zobaczylam Cindy Thomas, jedna z moich najblizszych przyjaciolek, i przypadkowo takze najlepsza reporterke od spraw kryminalnych w "Chronicie". -Nie chce ci teraz przeszkadzac - powiedziala, przekrzykujac halas. - Ale mam cos waznego do powiedzenia. Mozemy sie spotkac w U Susie, powiedzmy o dziesiatej? To wlasnie Cindy, jak sonda zagrzebana po uszy w gazetach, wkrecila sie w sam srodek sledztwa w sprawie morderstw nowozencow i walnie przyczynila sie do jego wznowienia. To rowniez dzieki niej dostalam zlota odznake. -Jasne. - Zdobylam sie na usmiech. Na trzecim pietrze weszlam do ciasnego pokoju oswietlonego jarzeniowkami, ktory dwunastu inspektorow pracujacych dla wydzialu zabojstw nazywalo domem..Lorraine Staf-ford juz tam na mnie czekala. Byla moja pierwsza wspolpracowniczka po szesciu latach owocnej pracy w przestepstwach seksualnych. Cappy McNeil takze juz przyszedl. -Co moge zrobic? - spytala Lorraine. -Sprawdz w Sacramento, czy nie skradziono tam bialego vana. Jakikolwiek model. Tablice rejestracyjne ze stanu. I zarzadz poszukiwania takiego auta z podobizna lwa na tylnym zderzaku. Skinela glowa i ruszyla w strone drzwi. -Lorraine. Dwuglowego lwa - dodalam. Cappy poszedl ze mna, kiedy robilam sobie herbate. Pracowal w wydziale zabojstw od pietnastu lat i wiem, ze Mer-cer konsultowal z nim moja nominacje na porucznika. Wygladal na przygnebionego. -Znam Aarona Winslowa. Gralem z nim w pilke w Oak-land. Cale zycie poswiecil tym dzieciakom. To jeden z najlepszych facetow, jakich znam, poruczniku. Nagle do naszego biura wsadzil glowe Frank Barnes z dzialu kradziezy samochodow. -Glowa do gory, poruczniku. Grube ryby na pokladzie. Gruba ryba w naszym zargonie oznaczala szefa policji, Earla Mercera. ROZDZIAL 6 Do pokoju wkroczyl Mercer, a w slad za nim Gabe Carr, rzecznik prasowydepartamentu, z wygladu i charakteru podobny do lasicy, oraz Fred Dix, zajmujacy sie kontaktami spolecznymi. Szef jak zwykle ubrany byl w markowy ciemnoszary gar-nitur i blekitna koszule z polyskujacymi zlotymi spinkami do mankietow. Widzialam juz Mercera w roznych stresowych sytuacjach -r naloty bombowe, afery w Departamencie Spraw Wewnetrznych, seryjni zabojcy - ale nigdy nie widzialam takiego napiecia na jego twarzy. Popchnal mnie lekko w strone mojego biura i bez slowa zamknal drzwi. Fred Dix i Gabe Carr zdazyli wejsc tam przed nami. -Winston Gray i Vernon Jones dzwonili do mnie przed chwila. Wymienil nazwiska dwoch znanych z bezkompromisowosci VTP-ow z naszego miasta. - Zapewnili mnie, ze beda optowac za powsciagliwoscia, zebysmy mieli troche czasu na zorientowanie sie, co jest grane, do kurwy nedzy. Ghyba wyrazam sie jasno: powsciagliwosc w ich wersji oznacza, ze mamy przyskrzynic albo faceta, albo grupe odpowiedzialna za to, co sie stalo. W przeciwnym razie sprowadza nam na kark do ratusza dwa tysiace oburzonych obywateli. Lekko sie rozluznil, spojrzawszy na mnie. -Mam nadzieje, poruczniku, ze mozecie juz cos powiedziec na ten temat... Opowiedzialam mu, co znalezlismy w okolicy kosciola i o bialym vanie, ktorego zauwazyl Bernard Smith. -Van czy nie van - przerwal przedstawiciel wladz miejskich, Fred Dix - sama pani wie najlepiej, jak i od czego zaczac. Burmistrz Fernandez nie bedzie tolerowal na tym terenie zadnych aktow rasistowskich czy wystapien przeciw mniejszosciom etnicznym. Musimy temu stanowczo zapobiec. -Mam wrazenie, ze jest pan zupelnie pewien, w jaka strone zmierzamy -odpowiedzialam z pelnym rezerwy usmiechem. - Panskie towarzystwo wzajemnej adoracji nie lubi spraw kryminalnych? -Strzelanina przed kosciolem, morderstwo jedenastoletniego dziecka? Od czego by pani zaczela, poruczniku? -Zdjecie tej dziewczynki bedzie z pewnoscia w kazdym wydaniu wiadomosci w tym kraju -- wtracil Carr, rzecznik prasowy. - Ucywilizowanie sasiedztwa Bay View jest jednym z najwazniejszych osiagniec burmistrza. Skinelam glowa. -Czy burmistrz bedzie mial mi za zle, jesli najpierw skoncze przesluchiwanie swiadkow? -Nie zawracaj sobie glowy burmistrzem - ucial dyskusje Mercer. - Na razie masz sie kontaktowac tylko ze mna. Wychowalem sie tutaj, moja rodzina ciagle mieszka w West Portal. Nie potrzebuje ogladac telewizji, zeby miec twarz tej dziewczynki przed oczyma. Prowadz to sledztwo tam, dokad cie zaprowadza slady. Tylko sie pospiesz. Aha, Lindsay... ta sprawa jest priorytetowa, rozumiesz? - Podnoszac sie z krzesla, dodal: -1 najwazniejsze, chce miec calkowita kontrole nad dochodzeniem. Nie zycze sobie czytac o postepach w sledztwie na pierwszych stronach gazet. Wszyscy przytakneli, Mercer wstal, a Dix i Carr poszli w jego slady. Odetchnal gleboko. -Teraz musimy jakos przebrnac przez pieklo konferencji prasowej, zeby oczyscic pole. Dix i Carr opuscili moje biuro, ale Mercer zatrzymal sie jeszcze na chwile. Oparl masywne dlonie na krawedzi biurka i pochylil sie nade mna. -Lindsay, wiem, ze ostatnia sprawa bardzo ci dokuczyla, ale to sie skonczylo. To juz przeszlosc. Jedna z rzeczy, z ktorych zrezygnowalas, przyjmujac odznake, jest mozliwosc przenoszenia prywatnego cierpienia na sfere zawodowa. -Prosze sie o mnie nie martwic. - Spojrzalam mu twardo w oczy. Zdarzalo sie, ze skakalismy sobie do gardel, ale teraz bylam gotowa oddac mu wszystko, co mialam. Widzialam buzie zamordowanej malej dziewczynki. Widzialam kosciol posiekany seriami z pistoletu maszynowego. Krew burzyla mi sie w zylach. Czulam sie tak po raz pierwszy od chwili, kiedy opuscilam prace. Mercer usmiechnal sie do mnie ze zrozumieniem. -Dobrze, ze jestes znow z nami, poruczniku. ROZDZIAL 7 Po burzliwej konferencji prasowej na schodach prowadzacych do Palacuspotkalam sie z Cindy w U Susie, tak jak sie umowilysmy. Po tym mlynie w Palacu rozluzniona, relaksujaca atmosfera naszego ulubionego miejsca spotkan przynosila prawdziwa ulge. Kiedy tam dotarlam, Cindy popijala juz corone. Wiele sie tutaj wydarzylo - dokladnie przy tym stoliku. Cindy, Jill Bernhardt, pomocnik prokuratora okregowego, i Claire Washbum, naczelny lekarz sadowy, moja najblizsza przyjaciolka. Zaczelysmy sie spotykac latem zeszlego roku, kiedy wydawalo sie, ze los nas polaczyl poprzez sledztwo w sprawie morderstw nowozencow. W czasie procesu zdazylysmy sie zaprzyjaznic. Dalam znak Loretcie, naszej kelnerce, zeby przyniosla mi piwo, i usadowilam sie na krzesle naprzeciw Cindy. -Czesc - powiedzialam zmeczonym tonem. -Czesc. - Odwzajemnila moj usmiech. - Milo cie widziec. -Milo znow tu byc. Nad naszymi glowami ryczal telewizor, wlasnie nadawano relacje z konferencji prasowej Mercera. -Wierzymy, ze sprawca dzialal w pojedynke - mowil Mer-cer w blasku fleszy. -Bylas tam? - spytalam Cindy, pociagajac lyk lodowatego piwa. -Bylam. Stone i Fitzpatrick tez tam byli. I to oni pisza reportaz. Spojrzalam na nia ze zdziwieniem. Tom Stone i Suzie Fitzpatrick byli jej konkurencja w dziale spraw kryminalnych. -Nie trzymasz reki na pulsie? Pol roku temu spotkalabym cie w tym kosciele zaraz po przybyciu policji. -Teraz patrze na to pod innym katem. - Wzruszyla ramionami. Garstka ludzi tloczyla sie dookola baru, pragnac uslyszec nowiny. Pociagnelam nastepny lyk. -Powinnas byla zobaczyc te biedna, mala dziewczynke, Cindy. Jedenascie lat. Spiewala w chorze. I ten plecaczek w kolorach teczy z jej ksiazkami, ktory lezal niedaleko na ziemi. -Znasz przeciez te robote, Lindsay. - Usmiechnela sie, zeby dodac mi otuchy. - Wiesz, jak to jest. To ssie. -Tak - skinelam potakujaco. - Ale byloby milo chociaz raz pomoc komus wstac... wiesz, strzepac pyl z ubrania i wyslac do domu. Tylko raz chcialabym oddac komus jego torbe z ksiazkami. Cindy poklepala mnie czule po wierzchu dloni. Potem sie rozpromienila. -Widzialam dzis Jill. Ma dla nas jakies nowiny. Byla podniecona. Moze Bennett idzie na emeryture i ona wskakuje na jego stolek? Powinnysmy sie spotkac i zobaczyc, o co chodzi. -Jasne - zgodzilam sie. - Cindy, czy wlasnie to chcialas mi powiedziec dzis wieczorem? Potrzasnela glowa. W tle na ekranie wszystko sie klebilo -Mercer obiecywal szybka i skuteczna reakcje. -Masz problem, Linds... Potrzasnelam glowa. -Nie moge ci nic powiedziec. Mercer zajmuje sie wszystkim. Nigdy nie widzialam, zeby byl tak wsciekly. Przykro mi. -Nie prosilam cie o przyjscie tutaj, zeby cos z ciebie wyciagnac... -Cindy, jesli cos wiesz, powiedz mi. -Wiem, ze twoj szef powinien bardziej uwazac na to, do czego sie zobowiazuje. Spojrzalam na ekran. -Mercer? W tle slyszalam jego glos, zapewniajacy, ze strzelanina byla odosobnionym incydentem, ze mamy juz konkretne slady, ze kazdy policjant bedzie zaangazowany w te sprawe, dopoki nie wytropimy sprawcy. -On mowi swiatu, ze ty przyszpilisz tego faceta, zanim to sie powtorzy... -A wiec...? Nasze spojrzenia sie skrzyzowaly. - Mysle, ze juz sie powtorzylo. ROZDZIAL 8 Morderca gral wlasnie w dowodzenie operacja pustynna i wygrywal.Trach... trach... trach... trach... Beznamietnie patrzyl przez podswietlony celownik na podczerwien na zakapturzone postaci, ktore wtargnely w pole widzenia. Wyciagniecie palca wystarczylo, zeby ciemne pomieszczenia podobnego do labiryntu bunkra terrorystow eksplodowaly kulami pomaranczowych plomieni. Tajemnicze postacie rozbiegly sie po waskich korytarzach, trach, trach, trach. Byl w tym mistrzem. Znakomita koordynacja reka - oko. Nikt nie zdola mu dorownac. Jego palec zadrzal na spuscie. Wampiry, roztocza piaskowe, bezcielesne glowy... Chodz do mnie, dziecinko... Trach, trach... W gore przez ciemne korytarze... Roztrzaskal zelazne drzwi i wpadl do ich kryjowki, gdzie zajadali sie tabboulehem albo grali w karty. Jego bron wypluwala z siebie pomaranczowa smierc. Niech beda blogoslawieni czyniacy pokoj. Usmiechnal sie z zadowoleniem. Ponownie spojrzal spod przymknietych powiek przez celownik i odtworzyl w pamieci scene przed kosciolem, widzial oczyma wyobrazni jej twarz. Ta mala golebica z wlosami splecionymi w warkocz, z plecakiem w barwach teczy na ramieniu. Trach, trach. Postac na ekranie eksplodowala. Dzieki temu pobil rekord. Jeest! Jego wzrok powedrowal w kierunku licznika. Dwustu siedemdziesieciu szesciu zabitych. Pociagnal solidny lyk z butelki corony i usmiechnal sie szeroko. Nowy osobisty rekord. Ten wynik wart byl zapamietania. Uderzyl piescia w swoje inicjaly: F.C. Stal przy maszynie do gier w pasazu Playtime w West Oakland i naciskal spust jeszcze dlugo po zakonczeniu gry. W tym lokalu byl jedynym bialym mezczyzna. Jedynym. Prawde mowiac, dlatego tu przyszedl. Nagle nad jego glowa w czterech wielkich odbiornikach telewizyjnych pojawila sie ta sama twarz. Przejmujacy chlod powedrowal wzdluz jego plecow i jednoczesnie poczul, jak ogarnia go furia. To byl Mercer, nadety osiol, szef policji w San Francisco. Zachowywal sie tak, jakby wszystko juz wiedzial. -Wydaje sie, ze to zrobil jeden bandyta... - mowil. - To pojedyncza zbrodnia... Gdybys tylko wiedzial. Zasmial sie. Poczekaj do jutra..Zobaczysz. Tylko poczekaj, panie dupku. -Ghce podkreslic z cala stanowczoscia - oswiadczyl szef policji - ze w zadnym wypadku nie pozwolimy sterroryzowac tego miasta atakami na tle rasowym. Tego miasta. Splunal z pogarda. Co ty wiesz o tym miescie? Nie nalezysz do tego miejsca. Zacisnal dlon na granacie C-l w kieszeni kurtki. Gdyby tylko chcial, moglby zdmuchnac z powierzchni ziemi wszystko dookola. Wlasnie teraz. Najpierw jednak musi cos zrobic. Jutro. Jutro pobije inny wlasny rekord. ROZDZIAL 9 Nastepnego ranka wrocilismy z Jacobim pod kosciol La Salle Heights,zeby jeszcze raz przeszukac miejsce zbrodni. Przez cala noc martwilo mnie to, co Cindy opowiedziala o sprawie, ktora trafila na jej biurko. Dotyczyla starszej czarnoskorej kobiety, mieszkajacej samotnie na osiedlu Gustave White w West Oaklahd. Trzy dni temu policja znalazla ja wiszaca na rurze w piwnicy, ze sznurem elektrycznym owinietym ciasno dookola szyi. Na pierwszy rzut oka wygladalo to na samobojstwo. Na ciele nie bylo zadnych otarc ani ran wskazujacych na to, ze sie bronila. Lecz nastepnego dnia w Czasie sekcji znaleziono pod jej paznokciami jakies luskowate resztki, ktore okazaly sie byc fragmentami ludzkiej skory z mikroskopijnymi punkcikami zaschnietej krwi. Biedna kobieta rozpaczliwie wbijala w kogos paznokcie, zanim umarla. -W koncu sie okazalo, ze nie powiesila sie sama - powiedziala Cindy. - Zostala zlinczowana. Kiedy ponownie znalazlam sie na miejscu zbrodni przed kosciolem, bylam mocno zaniepokojona. Cindy mogla miec racje. A jesli to tutaj bylo nie pierwszym, lecz drugim morderstwem popelnionym na tle rasowym? Jacobi podszedl do mnie. W reku trzymal zwinieta "Chronicie". -Widziala to pani, szefowo? Na pierwszej stronie rzucal sie w oczy naglowek: "Policja zbita z tropu, w ataku na kosciol ginie jedenastoletnia dziewczynka". Artykul zostal napisany przez Toma Stone i Suzie Fitzpatrick, ktorych gwiazda przybladla, kiedy Cindy wyplynela w czasie sledztwa w sprawie morderstw nowozencow. Jesli prasa bedzie dolewac oliwy do ognia, a dwaj aktywisci Gray i Jones dobrze namieszaja, wkrotce spoleczenstwo oskarzy nas o siedzenie z zalozonymi rekoma, gdy tymczasem podejrzany jest na wolnosci. -Ci twoi kumple... - zaczal rozdraznionym tonem. - Zawsze sie nas czepiaja. -Daj spokoj, Warren. - Pokrecilam glowa. - Moi kumple nie robia takich numerow. Za naszymi plecami, posrod drzew, brygada Charliego Clap-persa zajmujaca sie badaniem miejsca zbrodni przeszukiwala teren wokol pozycji snajpera. Znalezli kilka odciskow stop, ale zaden nie nadawal sie do identyfikacji. Mieli zdjac odciski palcow z kazdej znalezionej luski, przeszukac ziemie wykrywaczem metali, zebrac kazda drobinke kurzu i kazda nitke z miejsca, gdzie przypuszczalnie parkowal podejrzany samochod. -Ktos jeszcze widzial tego vana? - spytalam Jacobiego. W pewien sposob dobrze bylo znow z nim pracowac. Mruknal cos i pokrecil glowa. -Wytropilismy pare pijaczkow, ktorzy tamtego dnia pili w krzakach na rogu. Jak dotad mamy tylko to. - Rozlozyl rysunek wykonany na podstawie opisu Bernarda Smitha. - Dwuglowy lew, nalepka na tylnych drzwiach vana. - Jacobi wciagnal policzki. - Kogo my szukamy, poruczniku, Pokemona-zabojce? Po drugiej stronie trawnika zobaczylam Aarona Winslowa, wychodzacego z kosciola. Garstka protestujacych zblizala sie do niego od strony policyjnej barierki, odleglej o jakies czterdziesci piec metrow. Kiedy mnie dostrzegl, na jego twarzy odmalowalo sie napiecie. -Ludzie chca jakos pomoc. Zamalowac dziury po kulach, odbudowac fasade - powiedzial. - Nie chca na to patrzec. -Przykro mi - odrzeklam - ale trwa dochodzenie. Wzial gleboki oddech. -Ciagle odtwarzam to w pamieci. Ktokolwiek to zrobil, mial latwe zadanie. Stalem dokladnie tam, poruczniku. Bylem bardziej na linii strzalu niz Tasha. Jesli ten ktos probowal kogos zranic, dlaczego nie strzelal do mnie? Ukleknal i podniosl z ziemi rozowa klamerke do wlosow w ksztalcie motyla. -Czytalem gdzies, ze odwaga rozkwita tam, gdzie wina i wscieklosc sa na wolnosci. Ciezko to przezyl. Bylo mi go zal; czulam do niego sympatie. Zdobyl sie na niewyrazny usmiech. -Ten sukinsyn nie zdola zniszczyc naszej pracy. Nie poddamy sie. Pogrzeb Tashy odbedzie sie tutaj, w tym kosciele. -Pojdziemy do jej domu, zeby zlozyc wyrazy wspolczucia - powiedzialam. -Mieszkaja tam. W budynku A. - Wskazal w strone osiedla. - Na pewno spotka sie pani z zyczliwym przyjeciem, poniewaz sa tam tacy jak wy. Spojrzalam na niego, zaskoczona. -Przepraszam? Co pan mial na mysli? -Nie wiedziala pani, poruczniku? Wujek Tashy Catchings jest policjantem. ROZDZIAL 10 Poszlam do mieszkania Catchingsow, zlozylam kondolencje, a potem wrocilam do Palacu Sprawiedliwosci. Cala ta sprawa byla niezmierne przygnebiajaca. -Mercer cie szuka - krzyknela Karen, nasza dlugoletnia sekretarka, kiedy tylko pojawilam sie w drzwiach. - Wyglada na to, ze jest wsciekly. Co prawda, zawsze tak wyglada. Bez trudu wyobrazilam sobie mine Mercera na widok naglowka w popoludniowym wydaniu "Chronicie". Prawde powiedziawszy, w calym Palacu brzeczalo jak w ulu o tym, ze ofiara morderstwa z La Salle Heights byla spokrewniona z jednym z naszych ludzi. Na biurku czekalo na mnie kilka wiadomosci. Na samym spodzie natknelam sie na imie Claire. Powinna teraz wlasnie konczyc sekcje Tashy Catchings. Chcialam odsunac spotkanie z Mercerem do chwili, az bede miala cos konkretnego do przekazania, wiec zadzwonilam do Claire. Byla najbardziej bystrym, inteligentnym i dokladnym lekarzem sadowym, jaki kiedykolwiek pracowal w tym miescie, a tak sie tez zlozylo, ze byla rowniez moja najblizsza przyjaciolka. Wszyscy zwiazani z wymiarem sprawiedliwosci wiedzieli i o tym, ze kierowala departamentem bez zadnego wsparcia, podczas gdy naczelny koroner Rigetti, sztywniak mianowany przez burmistrza, podrozowal po kraju na sadowe zjazdy, pracujac w ten sposob na swoj polityczny zyciorys. Jesli chcialo sie czegos z biura koro-nera, zawsze trafialo sie na Claire. Ilekroc potrzebowalam, zeby ktos mna potrzasnal, rozsmieszyl mnie albo po prostu wysluchal, szlam do niej. -Co u ciebie, kochanie? - powitala mnie z wlasciwym jej optymizmem w glosie, ktory pobrzmiewal dzwiekiem czystego mosiadzu. -Nic nowego. - Wzruszylam ramionami. - Ocena pracy zespolu, podsumowania sledztw... przydzielanie okregow miasta, zabojstwa na tle rasowym... -To wlasnie moja dzialka.- zachichotala. - Wiedzialam, ze sie odezwiesz. Moi szpiedzy doniesli mi, ze masz cholernie trudna sprawe. -Czy ci szpiedzy pracuja moze w "Chronicie" i jezdza zuzyta srebrna mazda? -Albo samochodem biura prokuratora okregowego i bmw 535. Co sobie, u diabla, myslisz, jak by tu inaczej docieraly wiesci, co? -Dobra, o jednej ci powiem. Okazalo sie, ze wujek tej zabitej dziewczynki jest glina. W Nothern. A to biedne dziecko wyladuje na plakacie akcji dla La Salle Heigts. Znakomita uczennica, nigdy nie sprawiala klopotow. To ma byc sprawiedliwosc? Ten sukinsyn wladowal setki kawalkow olowiu w kosciol i jeden z nich musial trafic wlasnie to dziecko. -Zaczekaj, skarbie - przerwala mi Claire - dwa, nie jeden. -Dwa...? Zostala trafiona dwukrotnie? Zajmowali sie nia ludzie z pogotowia, jak moglismy to przeoczyc? -Jesli cie dobrze rozumiem, uwazasz, ze to stalo sie przez przypadek? -Co chcesz powiedziec? -Kochanie - powiedziala Claire powaznym tonem - lepiej zejdz na dol i zobacz. ROZDZIAL 11 Kostnica znajdowala sie w piwnicy Palacu Sprawiedliwosci, na zewnatrz tylnego wejscia, i mozna sie bylo do niej dostac asfaltowa sciezka prowadzaca z glownego holu. Zbieglam z dwoch kondygnacji w niecale trzy minuty. Claire czekala przy recepcji na zewnatrz.swojego biura. Jej jasna i zwykle pogodna twarz nosila wyraz profesjonalnego zaangazowania, ale na moj widok rozjasnila sie usmiechem. Claire powitala mnie przyjacielskim kuksancem. -Jak sie masz, piekna nieznajoma? - zapytala, jak gdyby sprawa sledztwa byla odlegla o tysiace kilometrow. Zawsze potrafila rozladowac napiecie nawet w najbardziej krytycznych sytuacjach. Podziwialam, jak umiala mnie odprezyc za pomoca zwyklego usmiechu. -W porzadku, Claire. Po prostu wpadlam po uszy, kiedy dostalam to zadanie. -Nie spodziewam sie, bym cie czesto widywala teraz, kiedy jestes chlopcem do bicia Mercera. -Bardzo smieszne. Usmiechnela sie familiarnie, jakby chciala powiedziec: Hej, wiem, o czym myslisz, ale przede wszystkim musisz miec czas dziewczynko, dla tych, ktorzy cie kochaja. Bez zbednych slow poprowadzila mnie przez wylozony linoleum korytarz do sali operacyjnej zwanej Krypta. Zerknela na mnie przez ramie i powiedziala: -Wyglada na to, ze jestes pewna, iz Tasha Catchings zginela od przypadkowego strzalu. -Tak wlasnie mysle. Ten snajper wladowal w kosciol trzy serie i tylko ona zostala trafiona. Nawet poszlam tam i sprawdzilam miejsce, skad padly strzaly. Zaden cel nie mogl byc stamtad dostatecznie blisko, strzal byl pewny. Ale powiedzialas: dwa... -Aha - przytaknela. Przeszlysmy przez hermetycznie zamykane drzwi do suchego, chlodnego wnetrza Krypty. Lodowaty chlod i zapach chemikaliow zawsze wywolywaly we mnie dreszcze. I teraz bylo tak samo. Zobaczylam pojedynczy stol na kolkach, a na nim nieduza wypuklosc przykryta bialym przescieradlem. Zajmowala nie wiecej niz pol dlugosci stolu. -Zaczekaj - ostrzegla mnie Claire. Nagie ciala ofiar po sekcji, sztywne i zastraszajaco blade, nie stanowily przyjemnego widoku. Sciagnela przescieradlo. Zobaczylam twarz dziecka. Boze, jaka ona byla mala... Patrzylam na jej miekka skore w kolorze kosci sloniowej, tak niewinna, tak niepasujaca do tego zimnego, sterylnego otoczenia. O malo nie wyciagnelam reki, by polozyc dlon na jej policzku. Miala taka mila buzie. Olbrzymia dziura, swieza od krwi, rozrywala cialo po prawej stronie piersi dziecka. -Dwie kule - wyjasnila Claire. - W zasadzie jedna nad druga, w krotkim odstepie czasu. Moge zrozumiec, dlaczego pracownicy pogotowia tego nie zauwazyli. Obie przeszly prawie tym samym otworem wlotowym. Wciagnelam gwaltownie powietrze. Zrobilo mi sie niedobrze. -Pierwszy pocisk wyszedl przez lopatke - mowila dalej Claire, przewracajac na bok drobne cialo. - Drugi utkwil w kregoslupie na wysokosci czwartego kregu. Wyciagnela reke i z Sasiedniego stolu wziela plytke Petriego. Szczypczykami wyjela splaszczony kawalek olowiu, wielkosci mniej wiecej dwudziestopieciocentowki. -Dwa pociski, Linds... Pierwszy rozerwal prawa komore, zalatwiajac sprawe. Prawdopodobnie byla juz martwa, kiedy dosiegnal ja drugi strzal. Dwa strzaly... Dwa na milion rykoszetow? Odtworzylam w pamieci miejsce, gdzie przypuszczalnie byla Tasha, kiedy wyszla z kosciola, i linie ognia mordercy ukrytego wsrod drzew. Jeden - owszem, to mozliwe, ale dwa? -Czy zespol Charliego Clappersa znalazl jakies slady po pociskach na scianach kosciola powyzej rniejsca, gdzie znajdowala sie Tasha? -Nie wiem. - Normalna procedura we wszystkich przypadkach zabojstw bylo staranne polaczenie kazdego pocisku z miejscem, w ktore uderzyl. - Sprawdze. -Z jakiego materialu zbudowane sa sciany kosciola tam, gdzie zostala trafiona? Z drewna czy z kamienia? -Z drewna. Pocisk z M16 w zaden sposob nie mogl odbic sie od drewnianej sciany. Claire zsunela wysoko na czolo okulary ochronne. Jej twarz byla jak zwykle przyjacielska i pogodna, ale pojawil sie na niej wyraz niezachwianego przekonania. -Lindsay, kat wejscia jest czolowy i oczywisty w wypadku obu pociskow. W wypadku rykoszetow kat bylby inny. -Dokladnie przeanalizowalam pozycje snajpera, Claire. Musialby byc cholernie dobrym strzelcem, zeby tak trafic z miejsca, gdzie stal. -Mowilas, ze ostrzal kosciola byl nieregularny? -Wedlug stalego wzofu, z prawej strony do lewej. I nikt inny nie zostal ranny. Setka pociskow, a tylko ona zginela. -Wiec przypuszczasz, ze to byl tylko nieszczesliwy przypadek, tak? - Claire zsunela z dloni plastikowe rekawiczki i wrzucila je zrecznie do kosza. - Sluchaj, te dwa strzaly absolutnie nie byly dzielem przypadku. Nie wygladaja na rykoszety ani na nic w tym rodzaju. Byly celne i, ze tak powiem, celowe. Zabily ja natychmiast. Moze rozwazylabys mozliwosc, ze w dzialaniu twojego snajpera nie bylo nic przypadkowego? Wrocilam w myslach do sytuacji przed kosciolem. -Mialby wowczas tylko chwile, zeby zlozyc sie do takiego strzalu. I wrecz niewyobrazalnie malo miejca. -Wobec tego zaden Bog nie ulitowal sie wtedy nad ta dziewczynka. - Claire westchnela ze wspolczuciem. - A ty lepiej zacznij szukac diabelnie dobrego strzelca. ROZDZIAL 12 Szokujaca mysl, ze moze Tasha Catchings wcale nie byla przypadkowaofiara, gnebila mnie przez cala droge powrotna do biura. Na gorze wpadlam na grupe detektywow oczekujacych mnie z niecierpliwoscia. Lorraine Stafford poinformowala, ze poszukiwanie auta wreszcie dalo rezultaty: trzy dni temu z polwyspu na Mountain View skradziono dodge'a ca-ravan rocznik '94. Polecilam jej sprawdzic, czy zgadzaja sie cechy charakterystyczne samochodu. Zlapalam Jacobiego, powiedzialam mu, zeby schowal swoja drozdzowke i pojechal ze mna. -Dokad jedziemy? - jeknal. -Na druga strone zatoki. Do Oakland. -Mercer ciagle cie szuka! - wrzasnela Karen, kiedy zderzylysmy sie w holu. - Co mam mu powiedziec? -Powiedz mu, ze prowadze dochodzenie. Dwadziescia minut pozniej minelismy Bay Bridge, kolyszacy sie na tle nieciekawego zarysu centrum Oakland, i zajechalismy przed glowna siedzibe policji na Seventh. Centralny zarzad policji w Oakland miescil sie w niskim szarym budynku ze szkla i kasetonow w bezosobowym stylu wczesnych lat szescdziesiatych. Wydzial zabojstw znajdowal sie na drugim pietrze, w zatloczonym, ponurym biurze nie wiekszym od naszego. Do tej pory zagladalam tutaj ledwie kilka razy. Porucznik Ron Vandervellen wstal, zeby nas powitac, kiedy zostalismy wprowadzeni do jego biura. -Czesc, slyszalem, ze naleza ci sie gratulacje, Boxer. Witamy w swiecie siedzacego trybu zycia. -Chcialabym, Ron - odparlam. -Co cie tu sprowadza? Chcesz sie dowiedziec, jak wyglada prawdziwy swiat? Od lat wydzialy zabojstw w San Francisco i Oakland prowadzily cos w rodzaju przyjacielskiej rywalizacji. Tym po drugiej stronie zatoki wydawalo sie, ze jedyne, z czym mamy tu do czynienia, to przypadkowy sprzedawca czesci komputerowych, ktory zostal znaleziony nagi i martwy w pokoju hotelowym. -Widzialem cie w wiadomosciach wczoraj wieczorem -zarechotal Vandervellen. - Jestes bardzo fotogeniczna. - Usmiechnal sie szeroko do Jacobiego. - Co sprowadza tutaj takie slawy jak wy? -Maly ptaszek o nazwisku Chipman - odpowiedzialam. Tak nazywala sie czarna kobieta w podeszlym wieku, ktora znaleziono powieszona w jej piwnicy. Ron wzruszyl ramionami. -Mam tutaj setki niewyjasnionych morderstw, jesli przypadkiem cierpicie na nadmiar wolnego czasu. Bylam przyzwyczajona do uszczypliwych uwag Rona, ale tym razem wydawal sie szczegolnie rozdrazniony. -Nie przewidujemy tego w rozkladzie, Ron. Chce tylko rzucic okiem na miejsce zbrodni, jesli mozna. -Oczywiscie. Mysle jednak, ze bedzie ci trudno powiazac to ze strzelanina pod kosciolem. -Z jakiego powodu? - spytalam. Podniosl sie, wyszedl do sasiedniego pomieszczenia i wrocil z aktami sprawy w reku. -Przypuszczam, ze mialbym ciezkie zadanie, zeby polaczyc zabojstwo z tak oczywistych pobudek rasowych jak wasze z morderstwem popelnionym przez jednego z nich. -Ze co, prosze? - zdziwilam sie. - Zabojca Estelle Chip-man byl czarny? Zalozyl okulary, przekartkowal akta, az natrafil na oficjalny dokument z napisem "Raport koronera hrabstwa Alameda". -Przeczytaj to i szlochaj - wymamrotal. - Gdybys zadzwonila, moglbym oszczedzic ci oplaty rogatkowej... "Probki skory znalezione pod paznokciami ofiary sugeruja zabarwienie skory wlasciwe rasie innej niz biala". Preparat jest obecnie w trakcie badan. -Ciagle chcecie obejrzec miejsce zbrodni? - zapytal Van-dervellen, najwyrazniej dobrze sie bawiac. -Masz cos przeciwko? Skoro juz tu przyjechalismy... -Jasne, jestescie moimi goscmi. To sprawa Kripmana, ale gdzies wyszedl. Moge was tam zawiezc. Nie odwiedzam zbyt czesto osiedla Gus White. Kto wie? Moze jadac z dwoma superglinami, naucze sie czegos po drodze. ROZDZIAL 13 Osiedle Gustave White przy Redmond Street w West Oak-land skladalo sie z szesciu identycznych, wysokich budynkow z czerwonej cegly. Kiedy sie zatrzymalismy, Vandervellen powiedzial:-To wszystko nie trzymalo sie kupy... Ta biedna kobieta nie byla chora, jej sprawy finansowe tez wydawaly sie w porzadku, nawet chodzila dwa razy w tygodniu do kosciola. Ale czasami ludzie po prostu sie zalamuja. Az do sekcji sprawa wyglad