JAMES PATTERSON KKZ 02 - Druga Szansa Z angielskiego przelozyl Arkadiusz Nakonieczni Swiat Ksiazki Prolog Dzieciaki z choruAaron Winslow mial na zawsze zapamietac kilka nastepnych minut. Rozpoznal te przerazajace dzwieki natychmiast, kiedy przerwaly wieczorna cisze. Caly oblal sie zimnym potem. Nie mogl uwierzyc, ze ktos strzela z pistoletu maszynowego tuz obok kosciola. -Tatatatata. Tatatatata. Z kosciola La Salle Heights wychodzil chor. Czterdziesci osiem dziewczynek mijalo go, zmierzajac w strone chodnika. Wlasnie zakonczyly ostatnia probe przed wystepem na Festiwalu Zespolow Choralnych San Francisco. Wszystko wypadlo znakomicie. I wtedy rozlegly sie strzaly. Mnostwo strzalow. Kanonada. Atak. -Tatatata... Tatatata. -Na ziemie! - krzyknal najglosniej, jak potrafil. - Wszyscy na ziemie! Oslonic glowy! Natychmiast! Sam prawie nie wierzyl w slowa, ktore wlasnie wypowiadal. Na poczatku wydawalo sie, ze nikt go nie slucha. Dla dzieci, ubranych w biale bluzeczki i granatowe spodniczki, te odglosy brzmialy jak wystrzaly z rakietnicy. Potem grad pociskow uderzyl w przepiekny koscielny witraz. Obraz Chrystusa blogoslawiacego dziecko w Kafarnaum zadrzal i rozprysnal sie na tysiace kawaleczkow, niektore z nich spadly na glowy dzieci. -Ktos strzela! - wrzasnal Winslow. Moze nawet wiecej niz jedna osoba. Jak to mozliwe? Biegl w panice miedzy dziecmi, krzyczal, wymachiwal rekami i popychal na trawe wszystkie dziewczynki, ktore mogl dosiegnac. Kiedy wiekszosc dzieci w koncu przykucnela albo rzucila sie na ziemie, Winslow spostrzegl dwie swoje chorzystki, Chantal i Tamare, ktore staly na trawniku skamieniale z przerazenia, podczas gdy pociski gwizdaly im nad glowami. -Na ziemie, Chantal, Tamara! - zawyl, ale one pozostaly na miejscu, obejmujac sie kurczowo i lkajac. Byly najlepszymi przyjaciolkami. Znal je od wczesnego dziecinstwa, pamietal, jak graly w klasy. Nie zawahal sie nawet przez chwile. Skoczyl w kierunku dziewczynek, chwycil je mocno za ramiona i powalil na trawnik. Przycisnal mocno do ziemi, przykrywajac wlasnym cialem. Pociski gwizdaly nad nim, zaledwie kilka centymetrow od jego glowy. Mial wrazenie, ze zaraz pekna mu bebenki. Drzal na calym ciele i tak samo drzaly dziewczeta, ktore oslanial. Byl prawie pewien, ze zaraz umrze. -Wszystko w porzadku, malutkie - wyszeptal. Wtem strzelanina ucichla, tak samo nagle jak sie rozpoczela. W powietrzu zapanowala cisza. Tak dziwaczna i zlowroga, jakby caly swiat sie zatrzymal. Kiedy Winslow wreszcie stanal na nogach, zobaczyl cos nieprawdopodobnego. Dziewczynki powoli podnosily sie z ziemi, niektore szlochaly, ale nigdzie nie dostrzegl sladow krwi. Na pierwszy rzut oka wygladalo, ze nic sie nikomu nie stalo. -Wszystko w porzadku? - zawolal i wszedl pomiedzy dzieci. - Czy ktoras jest ranna? -Ja nie... Wszystko w porzadku... - dobiegalo z kazdej strony. Rozejrzal sie z niedowierzaniem. To byl po prostu cud. Nagle uslyszal dzieciecy szloch. Odwrocil sie i zobaczyl dwunastoletnia Marie Parker. Maria stala na wypolerowanych do bialosci drewnianych schodach, prowadzacych do kosciola. Wydawala sie calkiem zagubiona. Pochlipywala histerycznie z otwartymi ustami. Chwile pozniej Aaron Winslow spostrzegl, co spowodowalo reakcje dziewczynki. Poczul, jak bol przeszywa mu serce. Nawet podczas wojny, nawet dorastajac na ulicach Oakland, nigdy nie doswiadczyl takiego przerazenia, smutku i takiej beznadziei. -O Boze, nie! Jak mogles do tego dopuscic? Jedenastoletnia Tasha Catchings lezala na kwietniku obok sciany kosciola. Jej biala szkolna bluzka przesiaknieta byla krwia. W koncu wielebny Aaron Winslow takze zaczal plakac. Czesc pierwsza Kobiecy Klub Zbrodni - ponownie w akcji ROZDZIAL 1 We wtorek wieczorem gralam w szalone osemki z trojka mieszkancowDomu dla Dzieci Ulicy. Uwielbialam to. Na zniszczonym tapczanie naprzeciw mnie siedzial Hector, latynoski chlopak, ktory dwa dni wczesniej wyszedl z poprawczaka, Alysha, cicha i urocza, ale z przeszloscia, o ktorej lepiej nie mowic, i Michelle, ktora w wieku czternastu lat miala za soba rok spedzony na ulicach San Francisco w charakterze prostytutki. -Kiery - zawolalam, rzucajac na stol osemke i zmieniajac kolor w chwili, gdy Hector mial wylozyc swoje karty na stol. -Cholera, ty damo z odznaka! - jeknal. - Jak to jest, ze za kazdym razem, kiedy juz prawie skonczylem, ty mi zadajesz cios? -Naucz sie zawsze wierzyc glinom, durniu - zasmiala sie Michelle, mrugajac porozumiewawczo w moja strone. Od zeszlego miesiaca spedzalam jedna albo dwie noce w tygodniu w Domu dla Dzieci Ulicy. Tego lata jeszcze przez dlugi czas po zakonczeniu sprawy morderstw nowozencow bylam kompletnie rozbita. Wzielam miesiac wolnego z wydzialu zabojstw, biegalam w dol do malego portu jachtowego, gapilam sie na zatoke z okien mojego azylu - mieszkania na Portero Hill. Nic nie pomagalo. Ani porady psychoterapeutow, ani wsparcie moich dziewczat - Claire, Cindy i Jill. Nie pomogl nawet powrot do pracy. Wciaz widzialam, jak zycie uciekalo z czlowieka, ktorego kochalam, a ja nic nie moglam zrobic. Ciagle czulam sie winna temu, ze moj partner zginal w czasie sluzby. Wydawalo sie, ze nic nie wypelni tej pustki. I wtedy trafilam tutaj... na Hope Street. I nagle sie okazalo, ze powoli wracam do zycia. Spojrzalam znad kart na Angele, nowa lokatorke. Siedziala na metalowym krzeselku w kacie pokoju i tulila do piersi trzymiesieczna coreczke. Biedna dziewczyna, moze szesnastoletnia, przez caly wieczor prawie sie nie odzywala. Postanowilam porozmawiac z nia, zanim wyjde. Drzwi otworzyly sie i weszla Dee Collins, jedna z czlonkin zarzadu. Za nia pojawila sie jakas sztywna ciemnoskora kobieta, ubrana w zwyczajny, szary kostium. Na twarzy miala wypisane, ze jest z Departamentu Dzieci i Rodziny. -Angela, przyszla twoja opiekunka spoleczna. - Dee uklekla obok Angeli. -Nie jestem slepa - odpowiedziala nastolatka. -Musimy teraz zabrac dziecko - przerwala pracownica socjalna, jakby caly ten wstep byl tylko niepotrzebna strata czasu. -Nie! - zawolala Angela, przytulajac mocniej niemowle. - Mozecie mnie trzymac w tej dziurze, mozecie mnie wyslac z powrotem do Claymore, ale nie zabierzecie mojego dziecka! -Prosze cie, skarbie, przeciez to tylko na kilka dni. - Dee probowala ja uspokoic. W odpowiedzi nastolatka oslonila rekami niemowle; dziecko natychmiast wyczulo jej niepokoj i zanioslo sie placzem. -Nie rob scen, Angela - powiedziala pracownica socjalna. - Wiesz przeciez, jak to wyglada. Ruszyla w jej strone, a wtedy Angela poderwala sie z krzesla. Jedna reka kurczowo przyciskala do siebie coreczke, w drugiej trzymala szklanke soku, ktory przed chwila pila. Jednym szybkim ruchem roztrzaskala szklanke o krawedz stolu. Szklo rozbilo sie na drobne kawalki. -Angela! - zawolalam, wyskakujac zza stolika do kart. - Odloz to! Nikt nie zabierze ci dziecka, jesli sie nie zgodzisz. -Ta suka chce mi zrujnowac zycie! - krzyknela ze zloscia Angela. - Najpierw wsadzila mnie do Claymore trzy dni po porodzie, potem sienie zgodzila, zebym wrocila do domu, do mamy. A teraz probuje odebrac mi moja coreczke. Kiwnelam glowa, patrzac jej prosto w oczy. -Po pierwsze: odloz szklo - powiedzialam. - Wiesz, ze musisz. Pracownica Departamentu zrobila krok w jej kierunku, ale powstrzymalam ja. Powoli podeszlam do Angeli. Najpierw wyjelam z jej rak resztki szklanki, a potem delikatnie wyswobodzilam niemowle. -Ona jest wszystkim, co mam - wyszeptala dziewczyna i zaczela szlochac. -Wiem - przytaknelam. - Wlasnie dlatego uporzadkujesz troche swoje zycie, i wtedy dostaniesz ja z powrotem. Dee Collins przytulila Angele i owinela chustka jej krwawiaca reke. Pracownica Departamentu probowala w tym czasie bez powodzenia ukoic placzace niemowle. -To dziecko trzeba umiescic gdzies w poblizu, a matka musi miec prawo do codziennych odwiedzin - odezwalam sie do niej. - Przy okazji: nie zauwazylam, zeby sie tu wydarzylo cos, co nalezaloby odnotowac w aktach... Zgadza sie? Pracownica socjalna spojrzala na mnie z dezaprobata i odwrocila sie. Nagle odezwal sie moj pager, trzy ostre dzwieki przerwaly pelna napiecia cisze. Wyjelam go i spojrzalam na numer. Jaco-bi, moj ekspartner w wydziale zabojstw. Czego mogl chciec? Przeprosilam obecnych i poszlam do sluzbowego pokoju. Powinnam zlapac Jacobiego w samochodzie. -Zdarzylo sie cos zlego, Lindsay - odezwal sie ponurym tonem. - Pomyslalem, ze pewnie chcialabys wiedziec. W kilku slowach opowiedzial mi o mrozacej krew w zylach strzelaninie pod kosciolem La Salle Heights. Zginela jedenastoletnia dziewczynka. Serce scisnelo mi sie bolesnie. -Jezu... -Pomyslalem, ze bedziesz chciala sie tym zajac. Wzielam gleboki oddech. Minely ponad trzy miesiace, odkad ostatni raz pojawilam sie w wydziale zabojstw. Bylo to w dniu, kiedy zakonczyla sie sprawa morderstw nowozencow. -No, nie doslyszalem - naciskal Jacobi. - Chce sie pani tym zajac, poruczniku? Pierwszy raz zwrocil sie do mnie, uzywajac mojego nowego stopnia. Zrozumialam, ze moj miodowy miesiac dobiegl konca. -Tak - mruknelam. - Chce. ROZDZIAL 2 Zimny deszcz zaczynal Wlasnie padac, kiedy zatrzymalam mojego explorera obok kosciola La Salle Heights na Harrow Street, w czesci Bay View zamieszkanej glownie przez czarnych. Obok zdazyl sie juz zebrac zdenerwowany i niespokojny tlum - przygnebione matki z najblizszej okolicy i posepni jak zwykle chlopcy z sasiedztwa, w obszernych wojskowych kurtkach - wszyscy tloczyli sie dookola garstki umundurowanych policjantow.-To nie cholerne Missisipi! - wrzasnal ktos, kiedy przepychalam sie przez zbiegowisko. -Ile jeszcze? - zawodzila jakas starsza kobieta. - Ile jeszcze?! Pokazalam swoja odznake zdenerwowanym chlopcom z patrolu i poszlam dalej. To, co zobaczylam, sprawilo, ze na chwile wstrzymalam oddech. Cala fasada kosciola pokrytego bialymi deszczulkami byla pelna sladow po kulach i pekniec, tworzacych jakis groteskowy wzor. Tam, gdzie kiedys znajdowal sie witraz, teraz ziala ogromna pusta dziura. Poszarpane odlamki kolorowego szkla poruszaly sie miarowo jak lodowe sople. Dzieci jeszcze lezaly na trawnikach, najwyrazniej w szoku, niektorym pomagali sanitariusze. -Jezu - wyszeptalam bez tchu. Zauwazylam kilku medykow w czarnych kurtkach tloczacych sie nad cialem dziewczynki lezacej przy frontowych schodach. Obok nich spostrzeglam kilku policjantow po cywilnemu. Jednym z nich byl moj ekspartner, Warren Jacobi. Zaczelam sie zastanawiac. Robilam to setki razy. Zaledwie kilka miesiecy temu rozwiazalam sprawe najwiekszej zbrodni, jaka zdarzyla sie w tym miescie od czasow Harveya Milka, ale od tamtej pory wiele sie zmienilo. Czulam sie jakos dziwnie, jak nowicjuszka. Zacisnelam dlonie, wzielam gleboki oddech i podeszlam do Jacobiego. -Witamy z powrotem w biznesie, poruczniku - zwrocil sie do mnie, specjalnie podkreslajac moj nowy stopien. Dzwiek tego slowa ciagle dzialal na mnie elektryzujaco. Kierowanie wydzialem zabojstw bylo celem, do ktorego dazylam od poczatku zawodowej kariery: pierwsza kobieta-detektyw do spraw kryminalnych w San Francisco, teraz pierwsza w departamencie kobieta-porucznik. Kiedy moj stary kumpel, Sam Roth, wybral ciepla posadke w Bodega Bay, szef Mercer wezwal mnie. "Moge zrobic dwie rzeczy, Lindsay - oznajmil krotko. - Moge wyslac cie na dlugi urlop i sama zobaczysz, czy bedziesz chciala potem wrocic do tej roboty. Albo moge dac ci to". Popchnal przez stol w moja strone zlota odznake z dwiema belkami. Wydaje mi sie, ze wtedy po raz pierwszy zobaczylam usmiech na jego twarzy. -Stopien porucznika nie ulatwia ci zycia, prawda, Lindsay? - powiedzial Jacobi tonem swiadczacym o tym, ze nasz trzyletni partnerski uklad teraz ulegl zmianie. -Co tu mamy? - zapytalam. -Wyglada na to, ze to byl jeden facet, strzelal z tamtych zarosli. - Wskazal na geste krzaki obok kosciola, w odleglosci mniej wiecej czterdziestu kilku metrow. - Dupek zdybal dzieciaki, kiedy wychodzily. Mial je jak na widelcu. Wzielam gleboki oddech, jednoczesnie spogladajac na szlochajace dzieci, pograzone w ciezkim szoku. -Ktos go zauwazyl? Ktos musial go widziec, prawda? Jacobi pokrecil glowa. -Wszyscy rzucili sie na ziemie. Obok martwego dziecka stala zrozpaczona czarna kobieta... Lkala wsparta na ramieniu przyjaciela, ktory staral sie ja uspokoic. Jacobi spostrzegl, ze przygladam sie zamordowanej dziewczynce. -Nazywa sie Tasha Catchings - mruknal. - Ze szkoly podstawowej numer piec, gdzies w St. Anne's. Grzeczna dziewczynka. Najmlodsza w chorze. Podeszlam blizej i ukleklam obok zakrwawionego ciala. Taki widok zawsze przygnebia, niewazne, ile juz razy patrzylo sie na cos podobnego. Szkolna bluzka Tashy przesiaknieta byla krwia zmieszana z kroplami deszczu. Kilka krokow dalej lezal w trawie kolorowy plecaczek. -Tylko ona? - zapytalam z niedowierzaniem i rozejrzalam sie jeszcze raz dookola. - Tylko ja trafil? Wszedzie dziury po pociskach, rozbite szklo i odlamki drewna. Dziesiatki dzieciakow, ktore wychodzily wlasnie na ulice... Tyle strzalow i tylko jedna ofiara... -To nasz szczesliwy dzien, no nie? - prychnal Jacobi. ROZDZIAL 3 Paul Chin z mojego zespolu z wydzialu zabojstw stal wlasnie na schodachprowadzacych do kosciola i przesluchiwal wysokiego, przystojnego, ciemnoskorego mezczyzne ubranego w czarny golf i dzinsy. Widzialam go juz wczesniej w wiadomosciach. W dodatku pamietalam, jak sie nazywa - Aaron Winslow. Nawet w takiej sytuacji, choc oszolomiony i przerazony, Winslow zachowal swoj zwykly wdziek - gladko wygolona twarz, krotko przystrzyzone kruczoczarne wlosy i umiesniona sylwetka zawodowego futbolisty. Wszyscy w San Francisco wiedzieli, ile zrobil dla tej okolicy. Byl uwazany za bohatera i musze przyznac, ze na takiego wygladal. Podeszlam do nich. -To jest wielebny Aaron Winslow - przedstawil go Chin. -Linsay Boxer - odpowiedzialam, wyciagajac reke. -Porucznik Boxer - poprawil mnie Chin. - Bedzie prowadzila sledztwo. -Slyszalam duzo o panskiej dzialalnosci w tej dzielnicy. Wiem, ile pan zrobil dla tutejszych mieszkancow. Bardzo mi przykro z powodu tego, co sie stalo. Az brakuje slow, zeby to wyrazic. Przeniosl wzrok na zamordowana dziewczynke, po czym odezwal sie lagodnym tonem: -Znalem ja od niemowlectwa. Jej rodzina to dobrzy, odpowiedzialni ludzie. Matka sama wychowywala Tashe i jej brata. Te wszystkie dziewczynki tutaj to jeszcze dzieci. Proba choru, poruczniku. Nie chcialam go dreczyc, ale musialam. -Moge zadac panu kilka pytan? -Oczywiscie. - Skinal obojetnie glowa. -Zauwazyl pan kogos? Kogos, kto uciekal? Jakis cien albo sylwetke? -Widzialem, skad padly strzaly. - Winslow wskazal zarosla, w ktore wszedl Jacobi. - Widzialem ciagly ogien. Staralem sie wszystkich przewrocic na ziemie. To bylo szalenstwo. -Czy ktos grozil panu albo panskiemu kosciolowi? -Grozil? - Zmarszczyl czolo. - Moze wiele lat temu, kiedy dostalismy fundusze i zaczelismy odbudowywac te domy. Niedaleko uslyszalam przerazliwe zawodzenie matki Ta-shy, kiedy cialo dziewczynki przekladano na nosze. Otaczajacy nas tlum stawal sie coraz bardziej wrogi. Pod naszym adresem posypaly sie grozby i przeklenstwa. -Czego tu jeszcze stoicie? Zacznijcie szukac mordercy! -Lepiej bedzie, jesli z nimi porozmawiam - odezwal sie Winslow - zanim sprawy przybiora zly obrot. Odszedl kilka krokow, po czym odwrocil sie do nas. -Moglem uratowac to biedne dziecko - odezwal sie z rezygnacja. - Slyszalem przeciez strzaly. -Nie mogl pan ocalic ich wszystkich - odpowiedzialam. - Zrobil pan wszystko, co bylo mozna. Przytaknal. A potem powiedzial cos, co calkowicie mnie zaskoczylo. -To byl M 16, poruczniku. Z magazynkiem na trzydziesci pociskow. Sukinsyn dwukrotnie zmienial magazynek. -Skad pan to wie? - spytalam, zaskoczona. -Pustynna Burza - wyjasnil. - Bylem kapelanem polowym. Nigdy nie zapomne tego okropnego dzwieku. Nikt go nigdy nie zapomnial. ROZDZIAL 4 Pomimo halasu uslyszalam, jak ktos mnie wola. To byl Jacobi.Przeszukiwal wlasnie lasek za kosciolem. -Hej, poruczniku, prosze spojrzec, co znalazlem! Idac w jego strone, zastanawialam sie, kim byl czlowiek zdolny do popelnienia podobnej zbrodni. Mialam juz do czynienia z setkami zabojstw; motywem byly zazwyczaj narkotyki, pieniadze albo seks. Ale to... to mialo tylko wzbudzic przerazenie. -Prosze zobaczyc. - Jacobi pochylil sie nad czyms. Znalazl puste luski po pociskach. -Zaloze sie, ze to M 16. Skinal glowa. -Czyzby Mloda Dama odswiezyla nieco swoja wiedze w czasie urlopu? To luska od Remingtona 2-23. -Jesli o ciebie chodzi, to porucznik Mloda Dama. - Usmiechnelam sie zaczepnie. Potem wyjasnilam mu, skad wiedzialam. Wszedzie walaly sie tuziny pustych lusek.Weszlismy gleboko miedzy drzewa i zarosla, ktore zakryly nas od strony kosciola. Slady zlokalizowane byly w dwoch miejscach, odleglych mniej wiecej o piec metrow. -Widac wyraznie, skad zaczal strzelac - odezwal sie Jacobi. - Moim zdaniem tutaj. Potem musial sie przesuwac. Z miejsca, gdzie znajdowala sie pierwsza garsc lusek, widac bylo dokladnie sciane kosciola. Witraz jak na dloni... tlum dzieci wylewajacy sie na ulice... Zrozumialam, dlaczego nikt go nie zauwazyl. Miejsce, skad strzelal, bylo dokladnie zasloniete. -Kiedy zmienial magazynek, musial przejsc tam - wskazal Jacobi. Poszlam we wskazanym kierunku i przykucnelam przy nastepnym stosie lusek. Cos mi sie tu nie zgadzalo. Widac bylo fasade kosciola i schody, przy ktorych lezala Tasha Catchings. Ale tylko czesciowo. Spojrzalam katem oka tak, jak musial patrzec strzelec, i skierowalam wzrok na miejsce, w ktorym znajdowala sie Tasha, kiedy zostala zabita. Nie strzelal przeciez do niej celowo. Zostala trafiona pod zupelnie nieprawdopodobnym katem. -Co za strzal - zamruczal Jacobi. - Jak myslisz, to byl rykoszet? -Co jest tam z tylu? - zapytalam. Rozejrzalam sie dookola i zaczelam przedzierac sie przez geste krzaki w przeciwna do kosciola strone. Nikt nie widzial sprawcy, wiec najwyrazniej nie uciekal wzdluz Harrow Street. Pas krzewow mial okolo szesciu metrow szerokosci. Za nim znajdowal sie poltorametrowej wysokosci plot, oddzielajacy teren kosciola od sasiednich posesji. Chwycilam za gorna krawedz i podciagnelam sie na druga strone. Znalazlam sie na osiedlu malych segmentow, polaczonych z ogrodkami. Kilkoro mieszkancow obserwowalo nasze poczynania. Po prawej stronie zauwazylam place zabaw dla dzieci. Jacobi w koncu zdolal mnie dogonic. -Daj spokoj, Loo. - Z trudem lapal oddech. - Za duzo ludzi. Przez ciebie sie wykoncze. -Musial uciekac tedy, Warren. Spojrzelismy w obu kierunkach. Z jednej strony byla aleja, z drugiej rzad domow. -Czy ktos cos widzial? - zawolalam w strone grupy ludzi, ktora zebrala sie na tylnym tarasie. Nikt nie odpowiedzial. -Ktos strzelal kolo kosciola! - krzyknelam. - Zginela mala dziewczynka. Pomozcie nam. Potrzebujemy waszej pomocy. Ludzie stali dalej w pelnym nieufnosci milczeniu. Nikt nie chcial rozmawiac z policja. Jakas kobieta okolo trzydziestki powoli wysunela sie naprzod. -Bernard cos widzial - odezwala sie przytlumionym glosem. Bernard okazal sie mniej wiecej szescioletnim chlopcem z okraglymi, pelnymi strachu oczyma, ubranym w zlocisto-czerwona bluze z Kobem Bryantem. -To byl van - wyrzucil z siebie. - Taki jak wujka Reggie. Raczka wskazal na brudna droge wiodaca ku alei. -Stal zaparkowany tam. Ukleklam obok i spogladalam z lagodnym usmiechem w przerazone dzieciece oczy. -Jakiego byl koloru, Bernard? -Bialy - odpowiedzial maluch. -Moj brat ma bialego dodga minivana - wtracila matka Bernarda. -Bernard, czy ten byl taki sam jak twojego wujka? - spytalam. -Troche podobny, choc wlasciwie niezupelnie. -A widziales moze pana, ktory nim kierowal? Bernard pokrecil przeczaco glowka. -Wynosilem smieci. Widzialem tylko, jak odjezdzal. -Myslisz, ze udaloby ci sie poznac ten samochod? - pytalam. Bernard przytaknal. -Dlatego, ze byl podobny do auta twojego wujka? Zastanowil sie. -Nie. Dlatego, ze mial z tylu rysunek. -Rysunek? Masz na mysli jakis znak? Cos w rodzaju reklamy? -U-u. - Pokrecil glowa; jego okragle jak ksiezyc oczy czegos szukaly dookola. Nagle zablysly. -To bylo cos takiego - wskazal na pikapa na sasiednim podjezdzie. Na tylnym zderzaku widniala nalepka Cala -Zlotego Misia. -Te kalkomanie? - , upewnilam sie. -Na drzwiach. Delikatnie wzielam chlopca za ramiona. -Jak wygladala tamta kalkomania, Bernard? -Jak Mufasa - odpowiedzial chlopczyk - z Krola Lwa. -Lew? - przebieglam w myslach wszystko, co moglo miec zwiazek z takim symbolem. Zespoly sportowe, logo college'ow, korporacje... -Tak, jak Mufasa - powtorzyl Bernard. - Tylko ze mial dwie glowy. ROZDZIAL 5 W niespelna godzine pozniej przepychalam sie przez gestniejacy tlum naschodach prowadzacych do Palacu Sprawiedliwosci. Bylam przybita i potwornie smutna, ale wiedzialam, ze nie wolno mi tego okazac. Glowny hol granitowego budynku, w ktorym pracowalam, przypominajacego nieco grobowiec, wypelniony byl przez reporterow i ekipy telewizyjnych wiadomosci, ktorzy biegli z mikrofonami do kazdego, kto nosil odznake. Wiekszosc dziennikarzy od spraw kryminalnych znala mnie, lecz tylko pomachalam im reka i skrecilam w strone schodow wiodacych na gorne pietra. Poczulam, jak ktos lapie mnie za ramie, i uslyszalam znajomy glos. -Linds, musimy pogadac... Odwrocilam sie gwaltownie i zobaczylam Cindy Thomas, jedna z moich najblizszych przyjaciolek, i przypadkowo takze najlepsza reporterke od spraw kryminalnych w "Chronicie". -Nie chce ci teraz przeszkadzac - powiedziala, przekrzykujac halas. - Ale mam cos waznego do powiedzenia. Mozemy sie spotkac w U Susie, powiedzmy o dziesiatej? To wlasnie Cindy, jak sonda zagrzebana po uszy w gazetach, wkrecila sie w sam srodek sledztwa w sprawie morderstw nowozencow i walnie przyczynila sie do jego wznowienia. To rowniez dzieki niej dostalam zlota odznake. -Jasne. - Zdobylam sie na usmiech. Na trzecim pietrze weszlam do ciasnego pokoju oswietlonego jarzeniowkami, ktory dwunastu inspektorow pracujacych dla wydzialu zabojstw nazywalo domem..Lorraine Staf-ford juz tam na mnie czekala. Byla moja pierwsza wspolpracowniczka po szesciu latach owocnej pracy w przestepstwach seksualnych. Cappy McNeil takze juz przyszedl. -Co moge zrobic? - spytala Lorraine. -Sprawdz w Sacramento, czy nie skradziono tam bialego vana. Jakikolwiek model. Tablice rejestracyjne ze stanu. I zarzadz poszukiwania takiego auta z podobizna lwa na tylnym zderzaku. Skinela glowa i ruszyla w strone drzwi. -Lorraine. Dwuglowego lwa - dodalam. Cappy poszedl ze mna, kiedy robilam sobie herbate. Pracowal w wydziale zabojstw od pietnastu lat i wiem, ze Mer-cer konsultowal z nim moja nominacje na porucznika. Wygladal na przygnebionego. -Znam Aarona Winslowa. Gralem z nim w pilke w Oak-land. Cale zycie poswiecil tym dzieciakom. To jeden z najlepszych facetow, jakich znam, poruczniku. Nagle do naszego biura wsadzil glowe Frank Barnes z dzialu kradziezy samochodow. -Glowa do gory, poruczniku. Grube ryby na pokladzie. Gruba ryba w naszym zargonie oznaczala szefa policji, Earla Mercera. ROZDZIAL 6 Do pokoju wkroczyl Mercer, a w slad za nim Gabe Carr, rzecznik prasowydepartamentu, z wygladu i charakteru podobny do lasicy, oraz Fred Dix, zajmujacy sie kontaktami spolecznymi. Szef jak zwykle ubrany byl w markowy ciemnoszary gar-nitur i blekitna koszule z polyskujacymi zlotymi spinkami do mankietow. Widzialam juz Mercera w roznych stresowych sytuacjach -r naloty bombowe, afery w Departamencie Spraw Wewnetrznych, seryjni zabojcy - ale nigdy nie widzialam takiego napiecia na jego twarzy. Popchnal mnie lekko w strone mojego biura i bez slowa zamknal drzwi. Fred Dix i Gabe Carr zdazyli wejsc tam przed nami. -Winston Gray i Vernon Jones dzwonili do mnie przed chwila. Wymienil nazwiska dwoch znanych z bezkompromisowosci VTP-ow z naszego miasta. - Zapewnili mnie, ze beda optowac za powsciagliwoscia, zebysmy mieli troche czasu na zorientowanie sie, co jest grane, do kurwy nedzy. Ghyba wyrazam sie jasno: powsciagliwosc w ich wersji oznacza, ze mamy przyskrzynic albo faceta, albo grupe odpowiedzialna za to, co sie stalo. W przeciwnym razie sprowadza nam na kark do ratusza dwa tysiace oburzonych obywateli. Lekko sie rozluznil, spojrzawszy na mnie. -Mam nadzieje, poruczniku, ze mozecie juz cos powiedziec na ten temat... Opowiedzialam mu, co znalezlismy w okolicy kosciola i o bialym vanie, ktorego zauwazyl Bernard Smith. -Van czy nie van - przerwal przedstawiciel wladz miejskich, Fred Dix - sama pani wie najlepiej, jak i od czego zaczac. Burmistrz Fernandez nie bedzie tolerowal na tym terenie zadnych aktow rasistowskich czy wystapien przeciw mniejszosciom etnicznym. Musimy temu stanowczo zapobiec. -Mam wrazenie, ze jest pan zupelnie pewien, w jaka strone zmierzamy -odpowiedzialam z pelnym rezerwy usmiechem. - Panskie towarzystwo wzajemnej adoracji nie lubi spraw kryminalnych? -Strzelanina przed kosciolem, morderstwo jedenastoletniego dziecka? Od czego by pani zaczela, poruczniku? -Zdjecie tej dziewczynki bedzie z pewnoscia w kazdym wydaniu wiadomosci w tym kraju -- wtracil Carr, rzecznik prasowy. - Ucywilizowanie sasiedztwa Bay View jest jednym z najwazniejszych osiagniec burmistrza. Skinelam glowa. -Czy burmistrz bedzie mial mi za zle, jesli najpierw skoncze przesluchiwanie swiadkow? -Nie zawracaj sobie glowy burmistrzem - ucial dyskusje Mercer. - Na razie masz sie kontaktowac tylko ze mna. Wychowalem sie tutaj, moja rodzina ciagle mieszka w West Portal. Nie potrzebuje ogladac telewizji, zeby miec twarz tej dziewczynki przed oczyma. Prowadz to sledztwo tam, dokad cie zaprowadza slady. Tylko sie pospiesz. Aha, Lindsay... ta sprawa jest priorytetowa, rozumiesz? - Podnoszac sie z krzesla, dodal: -1 najwazniejsze, chce miec calkowita kontrole nad dochodzeniem. Nie zycze sobie czytac o postepach w sledztwie na pierwszych stronach gazet. Wszyscy przytakneli, Mercer wstal, a Dix i Carr poszli w jego slady. Odetchnal gleboko. -Teraz musimy jakos przebrnac przez pieklo konferencji prasowej, zeby oczyscic pole. Dix i Carr opuscili moje biuro, ale Mercer zatrzymal sie jeszcze na chwile. Oparl masywne dlonie na krawedzi biurka i pochylil sie nade mna. -Lindsay, wiem, ze ostatnia sprawa bardzo ci dokuczyla, ale to sie skonczylo. To juz przeszlosc. Jedna z rzeczy, z ktorych zrezygnowalas, przyjmujac odznake, jest mozliwosc przenoszenia prywatnego cierpienia na sfere zawodowa. -Prosze sie o mnie nie martwic. - Spojrzalam mu twardo w oczy. Zdarzalo sie, ze skakalismy sobie do gardel, ale teraz bylam gotowa oddac mu wszystko, co mialam. Widzialam buzie zamordowanej malej dziewczynki. Widzialam kosciol posiekany seriami z pistoletu maszynowego. Krew burzyla mi sie w zylach. Czulam sie tak po raz pierwszy od chwili, kiedy opuscilam prace. Mercer usmiechnal sie do mnie ze zrozumieniem. -Dobrze, ze jestes znow z nami, poruczniku. ROZDZIAL 7 Po burzliwej konferencji prasowej na schodach prowadzacych do Palacuspotkalam sie z Cindy w U Susie, tak jak sie umowilysmy. Po tym mlynie w Palacu rozluzniona, relaksujaca atmosfera naszego ulubionego miejsca spotkan przynosila prawdziwa ulge. Kiedy tam dotarlam, Cindy popijala juz corone. Wiele sie tutaj wydarzylo - dokladnie przy tym stoliku. Cindy, Jill Bernhardt, pomocnik prokuratora okregowego, i Claire Washbum, naczelny lekarz sadowy, moja najblizsza przyjaciolka. Zaczelysmy sie spotykac latem zeszlego roku, kiedy wydawalo sie, ze los nas polaczyl poprzez sledztwo w sprawie morderstw nowozencow. W czasie procesu zdazylysmy sie zaprzyjaznic. Dalam znak Loretcie, naszej kelnerce, zeby przyniosla mi piwo, i usadowilam sie na krzesle naprzeciw Cindy. -Czesc - powiedzialam zmeczonym tonem. -Czesc. - Odwzajemnila moj usmiech. - Milo cie widziec. -Milo znow tu byc. Nad naszymi glowami ryczal telewizor, wlasnie nadawano relacje z konferencji prasowej Mercera. -Wierzymy, ze sprawca dzialal w pojedynke - mowil Mer-cer w blasku fleszy. -Bylas tam? - spytalam Cindy, pociagajac lyk lodowatego piwa. -Bylam. Stone i Fitzpatrick tez tam byli. I to oni pisza reportaz. Spojrzalam na nia ze zdziwieniem. Tom Stone i Suzie Fitzpatrick byli jej konkurencja w dziale spraw kryminalnych. -Nie trzymasz reki na pulsie? Pol roku temu spotkalabym cie w tym kosciele zaraz po przybyciu policji. -Teraz patrze na to pod innym katem. - Wzruszyla ramionami. Garstka ludzi tloczyla sie dookola baru, pragnac uslyszec nowiny. Pociagnelam nastepny lyk. -Powinnas byla zobaczyc te biedna, mala dziewczynke, Cindy. Jedenascie lat. Spiewala w chorze. I ten plecaczek w kolorach teczy z jej ksiazkami, ktory lezal niedaleko na ziemi. -Znasz przeciez te robote, Lindsay. - Usmiechnela sie, zeby dodac mi otuchy. - Wiesz, jak to jest. To ssie. -Tak - skinelam potakujaco. - Ale byloby milo chociaz raz pomoc komus wstac... wiesz, strzepac pyl z ubrania i wyslac do domu. Tylko raz chcialabym oddac komus jego torbe z ksiazkami. Cindy poklepala mnie czule po wierzchu dloni. Potem sie rozpromienila. -Widzialam dzis Jill. Ma dla nas jakies nowiny. Byla podniecona. Moze Bennett idzie na emeryture i ona wskakuje na jego stolek? Powinnysmy sie spotkac i zobaczyc, o co chodzi. -Jasne - zgodzilam sie. - Cindy, czy wlasnie to chcialas mi powiedziec dzis wieczorem? Potrzasnela glowa. W tle na ekranie wszystko sie klebilo -Mercer obiecywal szybka i skuteczna reakcje. -Masz problem, Linds... Potrzasnelam glowa. -Nie moge ci nic powiedziec. Mercer zajmuje sie wszystkim. Nigdy nie widzialam, zeby byl tak wsciekly. Przykro mi. -Nie prosilam cie o przyjscie tutaj, zeby cos z ciebie wyciagnac... -Cindy, jesli cos wiesz, powiedz mi. -Wiem, ze twoj szef powinien bardziej uwazac na to, do czego sie zobowiazuje. Spojrzalam na ekran. -Mercer? W tle slyszalam jego glos, zapewniajacy, ze strzelanina byla odosobnionym incydentem, ze mamy juz konkretne slady, ze kazdy policjant bedzie zaangazowany w te sprawe, dopoki nie wytropimy sprawcy. -On mowi swiatu, ze ty przyszpilisz tego faceta, zanim to sie powtorzy... -A wiec...? Nasze spojrzenia sie skrzyzowaly. - Mysle, ze juz sie powtorzylo. ROZDZIAL 8 Morderca gral wlasnie w dowodzenie operacja pustynna i wygrywal.Trach... trach... trach... trach... Beznamietnie patrzyl przez podswietlony celownik na podczerwien na zakapturzone postaci, ktore wtargnely w pole widzenia. Wyciagniecie palca wystarczylo, zeby ciemne pomieszczenia podobnego do labiryntu bunkra terrorystow eksplodowaly kulami pomaranczowych plomieni. Tajemnicze postacie rozbiegly sie po waskich korytarzach, trach, trach, trach. Byl w tym mistrzem. Znakomita koordynacja reka - oko. Nikt nie zdola mu dorownac. Jego palec zadrzal na spuscie. Wampiry, roztocza piaskowe, bezcielesne glowy... Chodz do mnie, dziecinko... Trach, trach... W gore przez ciemne korytarze... Roztrzaskal zelazne drzwi i wpadl do ich kryjowki, gdzie zajadali sie tabboulehem albo grali w karty. Jego bron wypluwala z siebie pomaranczowa smierc. Niech beda blogoslawieni czyniacy pokoj. Usmiechnal sie z zadowoleniem. Ponownie spojrzal spod przymknietych powiek przez celownik i odtworzyl w pamieci scene przed kosciolem, widzial oczyma wyobrazni jej twarz. Ta mala golebica z wlosami splecionymi w warkocz, z plecakiem w barwach teczy na ramieniu. Trach, trach. Postac na ekranie eksplodowala. Dzieki temu pobil rekord. Jeest! Jego wzrok powedrowal w kierunku licznika. Dwustu siedemdziesieciu szesciu zabitych. Pociagnal solidny lyk z butelki corony i usmiechnal sie szeroko. Nowy osobisty rekord. Ten wynik wart byl zapamietania. Uderzyl piescia w swoje inicjaly: F.C. Stal przy maszynie do gier w pasazu Playtime w West Oakland i naciskal spust jeszcze dlugo po zakonczeniu gry. W tym lokalu byl jedynym bialym mezczyzna. Jedynym. Prawde mowiac, dlatego tu przyszedl. Nagle nad jego glowa w czterech wielkich odbiornikach telewizyjnych pojawila sie ta sama twarz. Przejmujacy chlod powedrowal wzdluz jego plecow i jednoczesnie poczul, jak ogarnia go furia. To byl Mercer, nadety osiol, szef policji w San Francisco. Zachowywal sie tak, jakby wszystko juz wiedzial. -Wydaje sie, ze to zrobil jeden bandyta... - mowil. - To pojedyncza zbrodnia... Gdybys tylko wiedzial. Zasmial sie. Poczekaj do jutra..Zobaczysz. Tylko poczekaj, panie dupku. -Ghce podkreslic z cala stanowczoscia - oswiadczyl szef policji - ze w zadnym wypadku nie pozwolimy sterroryzowac tego miasta atakami na tle rasowym. Tego miasta. Splunal z pogarda. Co ty wiesz o tym miescie? Nie nalezysz do tego miejsca. Zacisnal dlon na granacie C-l w kieszeni kurtki. Gdyby tylko chcial, moglby zdmuchnac z powierzchni ziemi wszystko dookola. Wlasnie teraz. Najpierw jednak musi cos zrobic. Jutro. Jutro pobije inny wlasny rekord. ROZDZIAL 9 Nastepnego ranka wrocilismy z Jacobim pod kosciol La Salle Heights,zeby jeszcze raz przeszukac miejsce zbrodni. Przez cala noc martwilo mnie to, co Cindy opowiedziala o sprawie, ktora trafila na jej biurko. Dotyczyla starszej czarnoskorej kobiety, mieszkajacej samotnie na osiedlu Gustave White w West Oaklahd. Trzy dni temu policja znalazla ja wiszaca na rurze w piwnicy, ze sznurem elektrycznym owinietym ciasno dookola szyi. Na pierwszy rzut oka wygladalo to na samobojstwo. Na ciele nie bylo zadnych otarc ani ran wskazujacych na to, ze sie bronila. Lecz nastepnego dnia w Czasie sekcji znaleziono pod jej paznokciami jakies luskowate resztki, ktore okazaly sie byc fragmentami ludzkiej skory z mikroskopijnymi punkcikami zaschnietej krwi. Biedna kobieta rozpaczliwie wbijala w kogos paznokcie, zanim umarla. -W koncu sie okazalo, ze nie powiesila sie sama - powiedziala Cindy. - Zostala zlinczowana. Kiedy ponownie znalazlam sie na miejscu zbrodni przed kosciolem, bylam mocno zaniepokojona. Cindy mogla miec racje. A jesli to tutaj bylo nie pierwszym, lecz drugim morderstwem popelnionym na tle rasowym? Jacobi podszedl do mnie. W reku trzymal zwinieta "Chronicie". -Widziala to pani, szefowo? Na pierwszej stronie rzucal sie w oczy naglowek: "Policja zbita z tropu, w ataku na kosciol ginie jedenastoletnia dziewczynka". Artykul zostal napisany przez Toma Stone i Suzie Fitzpatrick, ktorych gwiazda przybladla, kiedy Cindy wyplynela w czasie sledztwa w sprawie morderstw nowozencow. Jesli prasa bedzie dolewac oliwy do ognia, a dwaj aktywisci Gray i Jones dobrze namieszaja, wkrotce spoleczenstwo oskarzy nas o siedzenie z zalozonymi rekoma, gdy tymczasem podejrzany jest na wolnosci. -Ci twoi kumple... - zaczal rozdraznionym tonem. - Zawsze sie nas czepiaja. -Daj spokoj, Warren. - Pokrecilam glowa. - Moi kumple nie robia takich numerow. Za naszymi plecami, posrod drzew, brygada Charliego Clap-persa zajmujaca sie badaniem miejsca zbrodni przeszukiwala teren wokol pozycji snajpera. Znalezli kilka odciskow stop, ale zaden nie nadawal sie do identyfikacji. Mieli zdjac odciski palcow z kazdej znalezionej luski, przeszukac ziemie wykrywaczem metali, zebrac kazda drobinke kurzu i kazda nitke z miejsca, gdzie przypuszczalnie parkowal podejrzany samochod. -Ktos jeszcze widzial tego vana? - spytalam Jacobiego. W pewien sposob dobrze bylo znow z nim pracowac. Mruknal cos i pokrecil glowa. -Wytropilismy pare pijaczkow, ktorzy tamtego dnia pili w krzakach na rogu. Jak dotad mamy tylko to. - Rozlozyl rysunek wykonany na podstawie opisu Bernarda Smitha. - Dwuglowy lew, nalepka na tylnych drzwiach vana. - Jacobi wciagnal policzki. - Kogo my szukamy, poruczniku, Pokemona-zabojce? Po drugiej stronie trawnika zobaczylam Aarona Winslowa, wychodzacego z kosciola. Garstka protestujacych zblizala sie do niego od strony policyjnej barierki, odleglej o jakies czterdziesci piec metrow. Kiedy mnie dostrzegl, na jego twarzy odmalowalo sie napiecie. -Ludzie chca jakos pomoc. Zamalowac dziury po kulach, odbudowac fasade - powiedzial. - Nie chca na to patrzec. -Przykro mi - odrzeklam - ale trwa dochodzenie. Wzial gleboki oddech. -Ciagle odtwarzam to w pamieci. Ktokolwiek to zrobil, mial latwe zadanie. Stalem dokladnie tam, poruczniku. Bylem bardziej na linii strzalu niz Tasha. Jesli ten ktos probowal kogos zranic, dlaczego nie strzelal do mnie? Ukleknal i podniosl z ziemi rozowa klamerke do wlosow w ksztalcie motyla. -Czytalem gdzies, ze odwaga rozkwita tam, gdzie wina i wscieklosc sa na wolnosci. Ciezko to przezyl. Bylo mi go zal; czulam do niego sympatie. Zdobyl sie na niewyrazny usmiech. -Ten sukinsyn nie zdola zniszczyc naszej pracy. Nie poddamy sie. Pogrzeb Tashy odbedzie sie tutaj, w tym kosciele. -Pojdziemy do jej domu, zeby zlozyc wyrazy wspolczucia - powiedzialam. -Mieszkaja tam. W budynku A. - Wskazal w strone osiedla. - Na pewno spotka sie pani z zyczliwym przyjeciem, poniewaz sa tam tacy jak wy. Spojrzalam na niego, zaskoczona. -Przepraszam? Co pan mial na mysli? -Nie wiedziala pani, poruczniku? Wujek Tashy Catchings jest policjantem. ROZDZIAL 10 Poszlam do mieszkania Catchingsow, zlozylam kondolencje, a potem wrocilam do Palacu Sprawiedliwosci. Cala ta sprawa byla niezmierne przygnebiajaca. -Mercer cie szuka - krzyknela Karen, nasza dlugoletnia sekretarka, kiedy tylko pojawilam sie w drzwiach. - Wyglada na to, ze jest wsciekly. Co prawda, zawsze tak wyglada. Bez trudu wyobrazilam sobie mine Mercera na widok naglowka w popoludniowym wydaniu "Chronicie". Prawde powiedziawszy, w calym Palacu brzeczalo jak w ulu o tym, ze ofiara morderstwa z La Salle Heights byla spokrewniona z jednym z naszych ludzi. Na biurku czekalo na mnie kilka wiadomosci. Na samym spodzie natknelam sie na imie Claire. Powinna teraz wlasnie konczyc sekcje Tashy Catchings. Chcialam odsunac spotkanie z Mercerem do chwili, az bede miala cos konkretnego do przekazania, wiec zadzwonilam do Claire. Byla najbardziej bystrym, inteligentnym i dokladnym lekarzem sadowym, jaki kiedykolwiek pracowal w tym miescie, a tak sie tez zlozylo, ze byla rowniez moja najblizsza przyjaciolka. Wszyscy zwiazani z wymiarem sprawiedliwosci wiedzieli i o tym, ze kierowala departamentem bez zadnego wsparcia, podczas gdy naczelny koroner Rigetti, sztywniak mianowany przez burmistrza, podrozowal po kraju na sadowe zjazdy, pracujac w ten sposob na swoj polityczny zyciorys. Jesli chcialo sie czegos z biura koro-nera, zawsze trafialo sie na Claire. Ilekroc potrzebowalam, zeby ktos mna potrzasnal, rozsmieszyl mnie albo po prostu wysluchal, szlam do niej. -Co u ciebie, kochanie? - powitala mnie z wlasciwym jej optymizmem w glosie, ktory pobrzmiewal dzwiekiem czystego mosiadzu. -Nic nowego. - Wzruszylam ramionami. - Ocena pracy zespolu, podsumowania sledztw... przydzielanie okregow miasta, zabojstwa na tle rasowym... -To wlasnie moja dzialka.- zachichotala. - Wiedzialam, ze sie odezwiesz. Moi szpiedzy doniesli mi, ze masz cholernie trudna sprawe. -Czy ci szpiedzy pracuja moze w "Chronicie" i jezdza zuzyta srebrna mazda? -Albo samochodem biura prokuratora okregowego i bmw 535. Co sobie, u diabla, myslisz, jak by tu inaczej docieraly wiesci, co? -Dobra, o jednej ci powiem. Okazalo sie, ze wujek tej zabitej dziewczynki jest glina. W Nothern. A to biedne dziecko wyladuje na plakacie akcji dla La Salle Heigts. Znakomita uczennica, nigdy nie sprawiala klopotow. To ma byc sprawiedliwosc? Ten sukinsyn wladowal setki kawalkow olowiu w kosciol i jeden z nich musial trafic wlasnie to dziecko. -Zaczekaj, skarbie - przerwala mi Claire - dwa, nie jeden. -Dwa...? Zostala trafiona dwukrotnie? Zajmowali sie nia ludzie z pogotowia, jak moglismy to przeoczyc? -Jesli cie dobrze rozumiem, uwazasz, ze to stalo sie przez przypadek? -Co chcesz powiedziec? -Kochanie - powiedziala Claire powaznym tonem - lepiej zejdz na dol i zobacz. ROZDZIAL 11 Kostnica znajdowala sie w piwnicy Palacu Sprawiedliwosci, na zewnatrz tylnego wejscia, i mozna sie bylo do niej dostac asfaltowa sciezka prowadzaca z glownego holu. Zbieglam z dwoch kondygnacji w niecale trzy minuty. Claire czekala przy recepcji na zewnatrz.swojego biura. Jej jasna i zwykle pogodna twarz nosila wyraz profesjonalnego zaangazowania, ale na moj widok rozjasnila sie usmiechem. Claire powitala mnie przyjacielskim kuksancem. -Jak sie masz, piekna nieznajoma? - zapytala, jak gdyby sprawa sledztwa byla odlegla o tysiace kilometrow. Zawsze potrafila rozladowac napiecie nawet w najbardziej krytycznych sytuacjach. Podziwialam, jak umiala mnie odprezyc za pomoca zwyklego usmiechu. -W porzadku, Claire. Po prostu wpadlam po uszy, kiedy dostalam to zadanie. -Nie spodziewam sie, bym cie czesto widywala teraz, kiedy jestes chlopcem do bicia Mercera. -Bardzo smieszne. Usmiechnela sie familiarnie, jakby chciala powiedziec: Hej, wiem, o czym myslisz, ale przede wszystkim musisz miec czas dziewczynko, dla tych, ktorzy cie kochaja. Bez zbednych slow poprowadzila mnie przez wylozony linoleum korytarz do sali operacyjnej zwanej Krypta. Zerknela na mnie przez ramie i powiedziala: -Wyglada na to, ze jestes pewna, iz Tasha Catchings zginela od przypadkowego strzalu. -Tak wlasnie mysle. Ten snajper wladowal w kosciol trzy serie i tylko ona zostala trafiona. Nawet poszlam tam i sprawdzilam miejsce, skad padly strzaly. Zaden cel nie mogl byc stamtad dostatecznie blisko, strzal byl pewny. Ale powiedzialas: dwa... -Aha - przytaknela. Przeszlysmy przez hermetycznie zamykane drzwi do suchego, chlodnego wnetrza Krypty. Lodowaty chlod i zapach chemikaliow zawsze wywolywaly we mnie dreszcze. I teraz bylo tak samo. Zobaczylam pojedynczy stol na kolkach, a na nim nieduza wypuklosc przykryta bialym przescieradlem. Zajmowala nie wiecej niz pol dlugosci stolu. -Zaczekaj - ostrzegla mnie Claire. Nagie ciala ofiar po sekcji, sztywne i zastraszajaco blade, nie stanowily przyjemnego widoku. Sciagnela przescieradlo. Zobaczylam twarz dziecka. Boze, jaka ona byla mala... Patrzylam na jej miekka skore w kolorze kosci sloniowej, tak niewinna, tak niepasujaca do tego zimnego, sterylnego otoczenia. O malo nie wyciagnelam reki, by polozyc dlon na jej policzku. Miala taka mila buzie. Olbrzymia dziura, swieza od krwi, rozrywala cialo po prawej stronie piersi dziecka. -Dwie kule - wyjasnila Claire. - W zasadzie jedna nad druga, w krotkim odstepie czasu. Moge zrozumiec, dlaczego pracownicy pogotowia tego nie zauwazyli. Obie przeszly prawie tym samym otworem wlotowym. Wciagnelam gwaltownie powietrze. Zrobilo mi sie niedobrze. -Pierwszy pocisk wyszedl przez lopatke - mowila dalej Claire, przewracajac na bok drobne cialo. - Drugi utkwil w kregoslupie na wysokosci czwartego kregu. Wyciagnela reke i z Sasiedniego stolu wziela plytke Petriego. Szczypczykami wyjela splaszczony kawalek olowiu, wielkosci mniej wiecej dwudziestopieciocentowki. -Dwa pociski, Linds... Pierwszy rozerwal prawa komore, zalatwiajac sprawe. Prawdopodobnie byla juz martwa, kiedy dosiegnal ja drugi strzal. Dwa strzaly... Dwa na milion rykoszetow? Odtworzylam w pamieci miejsce, gdzie przypuszczalnie byla Tasha, kiedy wyszla z kosciola, i linie ognia mordercy ukrytego wsrod drzew. Jeden - owszem, to mozliwe, ale dwa? -Czy zespol Charliego Clappersa znalazl jakies slady po pociskach na scianach kosciola powyzej rniejsca, gdzie znajdowala sie Tasha? -Nie wiem. - Normalna procedura we wszystkich przypadkach zabojstw bylo staranne polaczenie kazdego pocisku z miejscem, w ktore uderzyl. - Sprawdze. -Z jakiego materialu zbudowane sa sciany kosciola tam, gdzie zostala trafiona? Z drewna czy z kamienia? -Z drewna. Pocisk z M16 w zaden sposob nie mogl odbic sie od drewnianej sciany. Claire zsunela wysoko na czolo okulary ochronne. Jej twarz byla jak zwykle przyjacielska i pogodna, ale pojawil sie na niej wyraz niezachwianego przekonania. -Lindsay, kat wejscia jest czolowy i oczywisty w wypadku obu pociskow. W wypadku rykoszetow kat bylby inny. -Dokladnie przeanalizowalam pozycje snajpera, Claire. Musialby byc cholernie dobrym strzelcem, zeby tak trafic z miejsca, gdzie stal. -Mowilas, ze ostrzal kosciola byl nieregularny? -Wedlug stalego wzofu, z prawej strony do lewej. I nikt inny nie zostal ranny. Setka pociskow, a tylko ona zginela. -Wiec przypuszczasz, ze to byl tylko nieszczesliwy przypadek, tak? - Claire zsunela z dloni plastikowe rekawiczki i wrzucila je zrecznie do kosza. - Sluchaj, te dwa strzaly absolutnie nie byly dzielem przypadku. Nie wygladaja na rykoszety ani na nic w tym rodzaju. Byly celne i, ze tak powiem, celowe. Zabily ja natychmiast. Moze rozwazylabys mozliwosc, ze w dzialaniu twojego snajpera nie bylo nic przypadkowego? Wrocilam w myslach do sytuacji przed kosciolem. -Mialby wowczas tylko chwile, zeby zlozyc sie do takiego strzalu. I wrecz niewyobrazalnie malo miejca. -Wobec tego zaden Bog nie ulitowal sie wtedy nad ta dziewczynka. - Claire westchnela ze wspolczuciem. - A ty lepiej zacznij szukac diabelnie dobrego strzelca. ROZDZIAL 12 Szokujaca mysl, ze moze Tasha Catchings wcale nie byla przypadkowaofiara, gnebila mnie przez cala droge powrotna do biura. Na gorze wpadlam na grupe detektywow oczekujacych mnie z niecierpliwoscia. Lorraine Stafford poinformowala, ze poszukiwanie auta wreszcie dalo rezultaty: trzy dni temu z polwyspu na Mountain View skradziono dodge'a ca-ravan rocznik '94. Polecilam jej sprawdzic, czy zgadzaja sie cechy charakterystyczne samochodu. Zlapalam Jacobiego, powiedzialam mu, zeby schowal swoja drozdzowke i pojechal ze mna. -Dokad jedziemy? - jeknal. -Na druga strone zatoki. Do Oakland. -Mercer ciagle cie szuka! - wrzasnela Karen, kiedy zderzylysmy sie w holu. - Co mam mu powiedziec? -Powiedz mu, ze prowadze dochodzenie. Dwadziescia minut pozniej minelismy Bay Bridge, kolyszacy sie na tle nieciekawego zarysu centrum Oakland, i zajechalismy przed glowna siedzibe policji na Seventh. Centralny zarzad policji w Oakland miescil sie w niskim szarym budynku ze szkla i kasetonow w bezosobowym stylu wczesnych lat szescdziesiatych. Wydzial zabojstw znajdowal sie na drugim pietrze, w zatloczonym, ponurym biurze nie wiekszym od naszego. Do tej pory zagladalam tutaj ledwie kilka razy. Porucznik Ron Vandervellen wstal, zeby nas powitac, kiedy zostalismy wprowadzeni do jego biura. -Czesc, slyszalem, ze naleza ci sie gratulacje, Boxer. Witamy w swiecie siedzacego trybu zycia. -Chcialabym, Ron - odparlam. -Co cie tu sprowadza? Chcesz sie dowiedziec, jak wyglada prawdziwy swiat? Od lat wydzialy zabojstw w San Francisco i Oakland prowadzily cos w rodzaju przyjacielskiej rywalizacji. Tym po drugiej stronie zatoki wydawalo sie, ze jedyne, z czym mamy tu do czynienia, to przypadkowy sprzedawca czesci komputerowych, ktory zostal znaleziony nagi i martwy w pokoju hotelowym. -Widzialem cie w wiadomosciach wczoraj wieczorem -zarechotal Vandervellen. - Jestes bardzo fotogeniczna. - Usmiechnal sie szeroko do Jacobiego. - Co sprowadza tutaj takie slawy jak wy? -Maly ptaszek o nazwisku Chipman - odpowiedzialam. Tak nazywala sie czarna kobieta w podeszlym wieku, ktora znaleziono powieszona w jej piwnicy. Ron wzruszyl ramionami. -Mam tutaj setki niewyjasnionych morderstw, jesli przypadkiem cierpicie na nadmiar wolnego czasu. Bylam przyzwyczajona do uszczypliwych uwag Rona, ale tym razem wydawal sie szczegolnie rozdrazniony. -Nie przewidujemy tego w rozkladzie, Ron. Chce tylko rzucic okiem na miejsce zbrodni, jesli mozna. -Oczywiscie. Mysle jednak, ze bedzie ci trudno powiazac to ze strzelanina pod kosciolem. -Z jakiego powodu? - spytalam. Podniosl sie, wyszedl do sasiedniego pomieszczenia i wrocil z aktami sprawy w reku. -Przypuszczam, ze mialbym ciezkie zadanie, zeby polaczyc zabojstwo z tak oczywistych pobudek rasowych jak wasze z morderstwem popelnionym przez jednego z nich. -Ze co, prosze? - zdziwilam sie. - Zabojca Estelle Chip-man byl czarny? Zalozyl okulary, przekartkowal akta, az natrafil na oficjalny dokument z napisem "Raport koronera hrabstwa Alameda". -Przeczytaj to i szlochaj - wymamrotal. - Gdybys zadzwonila, moglbym oszczedzic ci oplaty rogatkowej... "Probki skory znalezione pod paznokciami ofiary sugeruja zabarwienie skory wlasciwe rasie innej niz biala". Preparat jest obecnie w trakcie badan. -Ciagle chcecie obejrzec miejsce zbrodni? - zapytal Van-dervellen, najwyrazniej dobrze sie bawiac. -Masz cos przeciwko? Skoro juz tu przyjechalismy... -Jasne, jestescie moimi goscmi. To sprawa Kripmana, ale gdzies wyszedl. Moge was tam zawiezc. Nie odwiedzam zbyt czesto osiedla Gus White. Kto wie? Moze jadac z dwoma superglinami, naucze sie czegos po drodze. ROZDZIAL 13 Osiedle Gustave White przy Redmond Street w West Oak-land skladalo sie z szesciu identycznych, wysokich budynkow z czerwonej cegly. Kiedy sie zatrzymalismy, Vandervellen powiedzial:-To wszystko nie trzymalo sie kupy... Ta biedna kobieta nie byla chora, jej sprawy finansowe tez wydawaly sie w porzadku, nawet chodzila dwa razy w tygodniu do kosciola. Ale czasami ludzie po prostu sie zalamuja. Az do sekcji sprawa wygladala na oczywista. Przywolalam w pamieci zapisy w aktach: zadnych swiadkow, nikt nie slyszal krzykow ani nie widzial, by ktos uciekal. Starsza samotna kobiete znaleziono wiszaca na rurze centralnego ogrzewania w piwnicy, z przechylona pod katem prostym glowa i wystajacym jezykiem, Na osiedlu poszlismy prosto do budynku C. -Winda nie dziala - poinformowal nas Vandervellen. Zeszlismy na dol schodami. W piwnicy upstrzonej graffiti skrecilismy zgodnie z recznie namalowanym znakiem "Pralnia - Boiier". -Tutaj ja znaleziono. Pomieszczenie ciagle jeszcze przecinaly na skos zolte tasmy uzywane na miejscu przestepstwa. W powietrzu czuc bylo ostry, zjelczaly odor. Cale sciany pokrywalo graffiti. Wszystko, co zostalo tu znalezione - cialo, przewod elektryczny, na ktorym zostala powieszona - zabrano juz do kostnicy albo jako material dowodowy. -Nie wiem, co macie zamiar tu znalezc. - Vandervellen wzruszyl ramionami. -Wlasciwie tez nie wiem - przyznalam. - To zdarzylo sie w zeszla sobote poznym wieczorem? -Wedlug koronera okolo dziesiatej. Doszlismy do wniosku, ze starsza pani zeszla na dol z praniem i ktos ja tu zaskoczyl. Dozorca znalazl ja nastepnego ranka. -A kamery? - zapytal Jacobi. - Sa w glownym holu i w przejsciach. -Tak samo jak winda - zepsute. - Vandervellen ponownie wzruszyl ramionami. Bylo jasne, ze Vandervellen i Jacobi chcieliby wyjsc stad jak najpredzej, ale mnie cos zatrzymywalo. Co? Nie mialam pojecia. Moj szosty zmysl nie dawal mi spokoju. "Znajdz mnie... Gdzies tutaj...". -Sprawy rasowe mozecie sobie darowac - odezwal sie Vandervellen. - Jesli szukacie jakichs powiazan, to wiecie na pewno, ze seryjni nie zmieniaja metod w srodku zabawy. -Dzieki - warknelam. Dokladnie przeszukalam pomieszczenie, ale nic mnie nie uderzylo. Tylko to przeczucie... "Przypuszczam, ze musimy sami rozwiazac te zagadke. Kto wie? Moze wtedy pojawi sie cos niespodziewanie na naszym podworku". Kiedy Vandervellen mial juz wylaczyc swiatlo, cos przykulo moj wzrok.. -Zaczekaj! - zawolalam. Cos jak sila grawitacji ciagnelo mnie w odlegla strone pomieszczenia, do sciany za miejscem, gdzie wisiala Chipman. Ukleklam i zaczelam palcami badac betonowa powierzchnie. Gdybym nie widziala tego wczesniej, z pewnoscia uszloby to mojej uwagi. Prymitywny rysunek, jakby dziecka, wykonany jasnopoma-ranczowa kreda. Lew. Jak ten na rysunku Bernarda Smitha, tylko ostrzejszy w wyrazie. Tulow lwa przechodzil w zwiniety ogon, ale to nie byl ogon lwa... Gada? Weza? Ale to jeszcze nie bylo wszystko. Ten lew mial dwie glowy: jedna lwia, druga chyba kozia. Czulam w piersiach ucisk, drzalam ze wstretu, ale poznalam ten znak. Jacobi stanal za moimi plecami.. -Cos pani znalazla, poruczniku? Wzielam gleboki oddech. -Pokemona. ROZDZIAL 14 Wiec teraz juz wiedzialam...Obie sprawy byly ze soba powiazane. Dzieki temu, ze Bernard Smith zauwazyl uciekajacy samochod. Mielismy samochod, ktory posluzyl do ucieczki z miejsca zbrodni. I moze mielismy podwojnego morderce. Dotarlszy z powrotem do Palacu, wcale sie nie zdziwilam, kiedy poinformowano mnie, ze zirytowany Mercer kazal do siebie zadzwonic natychmiast, gdy sie pojawie. Zamknelam drzwi, wybralam jego numer wewnetrzny i czekalam na awanture. -Wiesz, co sie tutaj dzieje - powiedzial, wladczym tonem. - Myslisz, ze wolno ci spedzac w terenie caly dzien i ignorowac moje wezwania? Jestes teraz porucznikiem, Boxer. Masz kierowac swoja brygada. I dostarczac mi stale informacji. -Przepraszam, szefie, to dlatego, ze... -Zamordowano dziecko. Cala dzielnica zostala sterroryzowana. Mamy stad o rzut kamieniem jakiegos psychola, ktory probuje zmienic to miejsce w pieklo. Jutro kazdy przywodca Afroamerykanow w tym miescie bedzie chcial wiedziec, co zamierzamy z tym zrobic. -Ta sprawa siega glebiej, szefie. Mercer nagle umilkl. -Glebiej niz co? Opowiedzialam mu, co odkrylam w piwnicy w Oakland. O znaku podobnym do lwa, ktory odegral role w obu zbrodniach. Uslyszalam, jak bierze gleboki oddech. -Wiec mowisz, ze te dwa zabojstwa sa powiazane? -Na razie mowie tylko, ze istnieje taka mozliwosc. Staram sie nie wyciagac pochopnie wnioskow. Mercer wolno wypuszczal powietrze z pluc. -Poslij zdjecie tego czegos do laboratorium. Razem ze szkicem tej nalepki, ktora widzial dzieciak z Bay View. Chce wiedziec, co ten rysunek znaczy. -Juz to zrobilam. -A ten woz, ktorym uciekl sprawca? Cos sie juz wyjasnilo? -Nic. Jakas przykra mysl zdawala sie formowac w umysle Mer-cera. -Jesli to jakis rodzaj spisku, to nie zamierzamy siedziec z zalozonymi rekoma, az to miasto stanie sie zakladnikiem terrorystow. -Szukamy intensywnie vana. Prosze dac mi troche czasu na rozpracowanie tego symbolu. Nie chcialam informowac go o moich najgorszych obawach. Jesli Vandervellen mial racje, ze zabojca Estelle Chipman byl czarny, i jesli Claire nie mylila sie, sadzac, ze od poczatku zamierzal zabic Tashe Catchings, to moglo wcale nie chodzic o akcje terrorystyczna na tle rasowym. Nawet przez telefon wyczulam, jak wokol szczek Mercera poglebiaja sie zmarszczki. Prosilam go przeciez o podjecie ryzyka, duzego ryzyka. Wreszcie uslyszalam, jak wypuszcza powietrze z pluc. -Prosze mnie nie rozczarowac, poruczniku. Prosze rozwiazac te sprawe. Kiedy odkladalam sluchawke, czulam rosnaca presje. Swiat oczekiwal, ze rozbije kazda grupe przestepcza dzialajaca na zachod od Montany, a mnie zaczynaly nurtowac powazne watpliwosci. Na biurku zauwazylam wiadomosc od Jill. "Co powiesz na drinka? O szostej" - odczytalam. - "Bedziemy wszystkie". Caly dzien spedzony na dochodzeniu... Jezeli cokolwiek moglo usmierzyc moje obawy, to Jill, Claire, Cindy i szklaneczka margarity w U Susie. Nagralam sie na poczte glosowa Jill, ze przyjde. Spojrzalam na wyblakla niebieska czapeczke do baseballu, wiszaca na drewnianym stojaku w kacie biura, z wyhaftowanymi slowami "Jest bosko...". Nalezala do Chrisa Raleigha. Dal mi ja w czasie cudownego weekendu w Heavenly Valley, kiedy sie wydawalo, ze caly swiat na chwile zniknal i kiedy oboje otworzylismy sie na to, co zaczelo sie dziac miedzy nami. -Nie pozwol mi tego spartaczyc - wyszeptalam. Poczulam gryzace lzy pod powiekami. Boze, jak bym chciala, zeby byl tutaj. -Ty lajdaku... - potrzasnelam glowa, patrzac na czapeczke. - Tesknie za toba. ROZDZIAL 15 Niespelna minute po tym, jak usadowilam sie na naszym starym miejscu wU Susie, poczulam, ze czary zaczynaja dzialac i sytuacja znow sie powtarza. Klopotliwa sprawa, ktora staje sie coraz trudniejsza. Dzbanek pelen wysokooktanowej margarity. Moje trzy przyjaciolki, wszystkie znakomite w egzekwowaniu prawa. Obawialam sie, ze nasz Kobiecy Klub Zbrodni znow zaczal dzialac. -' Znow jak w dawnych czasach? - Claire sie usmiechnela, przesuwajac nieco swoje obfite cialo, zeby zrobic dla mnie miejsce. -Bardziej niz ci sie zdaje - westchnelam. Potem dodalam, nalewajac sobie drinka: - Boze, jak tego potrzebowalam. -Ciezki dzien? - zapytala Jill. -Nie. - Potrzasnelam glowa. - Jak zwykle. Bulka z maslem. -Tak, ta papierkowa robota kazdego by wykonczyla. - Claire pociagnela lyk margarity. - Zdrowko. Dobrze was znowu widziec, dziewuszki. Czulam wiszace w powietrzu oczekiwanie/Popijajac lyk, przebieglam spojrzeniem po naszej grupce. Wszystkie oczy utkwione byly we mnie. -Uh-uh. - O maly wlos nie naplulam sobie do szklaneczki. - Nie moge o tym mowic. Nawet zaczac. -Ja ci powiem - zachrypiala Jill z potwierdzajacym usmiechem. - Sprawy ulegly zmianie. Nastaly rzady Lindsay. -To nie tak, Jill. Jest rozkaz, zeby trzymac buzie na klodke. Mercer zakonczyl dyskusje. Nawiasem mowiac, myslalam, ze spotykamy sie dzis z twojego powodu. Blekitne oczy Jill roziskrzyly sie. -Przedstawicielka biura prokuratora okregowego chetnie ustapi pola swojej szacownej kolezance z trzeciego pietra. -Jezu, dziewczyny, prowadze to sledztwo dopiero od dwoch dni. -O czym, do diabla, wszyscy w miescie gadaja? - odezwala sie Claire. - Chcecie moze wiedziec, co ja dzis robilam? Najpierw o dziesiatej zrobilam pelna sekcje mozgu, potem mialam wyklad na uniwersytecie o patologii... -Mozemy porozmawiac o efekcie cieplarnianym - przerwala Cindy - albo o ksiazce, ktora wlasnie czytam: Smierc Wisznu. -To nie tak, ze nie chce wam o tym opowiedziec - zaprotestowalam. - Tylko po prostu to jest tajne, poufne. -Czy tak poufne jak to, co ci przekazalam i dzieki czemu wybralas sie do Oakland? - zapytala Cindy. -Musimy o tym porozmawiac - powiedzialam. - Ale potem. -Mam dla ciebie propozycje - dodala Jill. - Podzielisz sie swoja wiedza z nami. Jak zawsze. Potem ja wam cos powiem. Zadecydujecie, czyje nowiny sa ciekawsze. Zwyciezca placi czekiem. Wiedzialam, ze moje poddanie sie jest tylko kwestia czasu. Jak moglabym cos trzymac w tajemnicy przed moimi dziewczynami? Wszystko juz znalazlo sie w wiadomosciach - przynajmniej czesciowo. Poza tym w calym Palacu nie bylo trzech innych rownie przenikliwych umyslow. -Ale to zostanie miedzy nami. -Oczywiscie - powiedzialy rownoczesnie Jill i Claire -Uff! -A to znaczy, ze nic nie moze sie przedostac do prasy -zwrocilam - sie do Cindy. - Doslownie nic. Dopoki ci nie powiem. -Dlaczego zawsze mam wrazenie, ze mnie szantazujesz? - Potrzasnela glowa, a potem dodala: - Jasne. Umowa stoi. Jill napelnila moja szklanke. -Wiedzialam, ze sie w koncu zlamiesz. -Taak. - Upilam lyk. - Zdecydowalam, ze wam powiem, kiedy spytalyscie, czy mialam ciezki dzien. Krok po kroku, przeprowadzilam je przez dotychczasowe dochodzenie. Nalepka, zauwazona przez Bernarda Smitha na uciekajacym z miejsca zdarzenia samochodzie. Identyczny rysunek w Oakland. Mozliwosc, ze Estelle Chipman zostala zamordowana. Przypuszczenie Claire, ze Tasha Catchings byla zamierzonym celem. -Wiedzialam! - triumfowala Cindy. -Pewnie masz odkryc, co ten niby-lew ma znaczyc? - dopytywala sie Claire. Skinelam glowa. -Wlasnie. I to szybko. -Czy jest cos jeszcze, co rzeczywiscie wiaze te dwie ofiary? - badala Jill, asystent prokuratora okregowego. -Na razie nic. -A co z motywem? - naciskala. -Wszyscy sadza, ze to robota grup przestepczych. Ostroznie przytaknela. - Aty? -Zaczynam myslec inaczej. Musimy sie zastanowic, czy ktos nie uzywa takiego wlasnie scenariusza jako zaslony dymnej. Przy stole zapadla dluga cisza. -Seryjny zabojca na tle rasowym - powiedziala wreszcie Claire. ROZDZIAL 16 Podzielilam sie wiec nowinami, a wszystkie byly zle. Siedzialysmy z markotnymi minami. Skinelam glowa w strone Jill.-Teraz twoja kolej. -Bennett odchodzi, mam racje? - wyrwala sie Cindy. W ciagu osmiu lat pracy w biurze prokuratora okregowego Jill szybko awansowala i praktycznie stala sie osoba numer dwa w zarzadzie. Gdyby stary zdecydowal sie odejsc, ona bylaby oczywistym kandydatem na stanowisko prokuratora San Francisco. Jill rozesmiala sie i pokrecila glowa. -Bedzie trzymal sie tego stolka za debowym biurkiem az do smierci. Taka jest prawda. -No, dobrze, ale przeciez mialas nam cos powiedziec -naciskala Claire. -Masz racje - przyznala. - Wiec... Spogladala na nas kolejno, czekajac, az napiecie siegnie zenitu. Jej ciemne oczy, zwykle tak przenikliwe, nigdy nie wygladaly rownie pogodnie. W koncu na twarzy pojawil sie usmieszek. Westchnela gleboko i powiedziala: -Jestem w ciazy. Siedzialysmy, czekajac, by przyznala, ze po prostu chciala nas nabrac. Ale nic takiego nie nastapilo. Patrzyla uwaznie w nasze twarze, az minelo przynajmniej pol minuty. -Z... Zartujesz |?- wyjakalam wreszcie. Jill nalezala do najbardziej zaganianych kobiet, jakie znalam. Mozna bylo zastac ja w pracy przez wiekszosc wieczorow nawet po osmej. Jej maz, Steve, kierowal funduszem inwestycyjnym w Banku Amerykanskim. Oboje prowadzili zycie na wysokich obrotach: gorskie wyprawy rowerowe w Moab, windsurfing na Columbii w Oregonie. Dziecko... -Ludziom czasem sie to zdarza - rzekla ku naszemu zdumieniu. -Wiedzialam! - wykrzyknela Claire, klepnawszy w stol. - Po prostu wiedzialam, kiedy dostrzeglam ten wyraz w twoich oczach! Zobaczylam, jak promieniejesz. Pomyslalam: cos tu sie dzieje. Wiesz zreszta, ze rozmawiasz ze specjalistka w tej dziedzinie. Jak dlugo? -Osiem tygodni. Termin mam w koncu maja. - Oczy Jill blyszczaly, jakby byla mloda dziewczyna. - Poza naszymi rodzinami jestescie pierwsze, ktorym to mowie. -Bennett sie wscieknie - parsknela Cindy. -Ma jeszcze trzech zastepcow. A poza wszystkim, ja nie odchodze, zeby wyjechac na Pantalume i uprawiac winogrona. Ja bede miala d z i e c k o. Zauwazylam, ze sie usmiecham. Czesc mnie ogromnie sie cieszyla, tak bardzo, ze az chcialo mi sie plakac. Czesc byla troszeczke zazdrosna. Reszta ciagle nie mogla uwierzyc w to, co uslyszalam. -To dziecko samo wie lepiej, po co sie pojawia - powiedzialam z szerokim usmiechem. - Bedzie kolysane do snu nagraniami ze spraw karnych stanu Kalifornia. -O nie! - zbuntowala sie Jill. - W zadnym razie. Obiecuje, ze to sie nie zdarzy. Mam zamiar byc naprawde dobra mama. Wstalam i pochylilam sie nad stolem w jej strone. -To wspaniale, Jill. Przez chwile patrzylysmy sobie prosto w oczy. Czulam sie tak nieziemsko szczesliwa z jej powodu. Pamietalam, ze kiedy bylam smiertelnie przerazona z powodu choroby krwi, ktora u mnie wykryto, Jill rozpostarla ramiona i pokazala nam swoje straszliwe blizny; wyjasnila, jak kaleczyla sie sama w sredniej szkole i college'u; jak wyzwanie, zeby zawsze znajdowac sie na topie, tak zdominowalo jej zycie, ze wyladowac sie mogla tylko, zadajac sobie rany. Objelysmy sie i usciskalam ja. -Od dawna to planowalas? - spytala Claire. -Probowalismy od kilku miesiecy - wyjasnila Jill, siadajac ponownie. - Nie jestem pewna, czy to byla swiadoma decyzja, poza tym, ze czas wydawal sie odpowiedni. - Spojrzala na Claire. - Spotkalam cie po raz pierwszy, kiedy Lind-say zaprosila mnie do waszego kolka, i opowiadalas wtedy o swoich dzieciach... Cos we mnie drgnelo. Pamietam, ze pomyslalam: "Ona prowadzi biuro koronera, jest jedna z bardziej bystrych kobiet, jakie znam, osiagnela wszystko w swoim fachu, a jednak mowi przede wszystkim o tym". -Kiedy zaczynasz pierwsza prace - wyjasnila Claire -masz przed soba kariere i mnostwo zapalu. Jako kobieta czujesz, ze musisz dowiesc, iz zaslugujesz.na sukcesy. Jednak kiedy masz juz dzieci, wszystko staje sie inne, prostsze. Dochodzisz do wniosku, ze to, co bylo, juz cie nie dotyczy. Uswiadamiasz sobie, ze... ze dluzej nie musisz niczego udowadniac. Juz to zrobilas. -Wiec ja tez chce to poznac, chociaz troszeczke! - powiedziala Jill z blyskiem w oku. - Nigdy sie wam nie przyznalam, dziewczynki - mowila dalej - ze juz raz bylam w ciazy. Piec lat temu. - Upila lyk wody i odgarnela z karku ciemne wlosy. - Moja kariera rozwijala sie wtedy w blyskawicznym tempie, pamietacie moze, akurat byly przesluchania w sprawie La Frade, a Steve wlasnie rozkrecal ten swoj fundusz. -Po prostu to nie byl dla was odpowiedni moment, skarbie - wtracila Claire. -To nie tak - odpowiedziala pospiesznie Jill. - Ja chcialam tego dziecka. Tylko wszystko wtedy sie zbieglo. Siedzialam nad robota w biurze do dziesiatej. Wygladalo na to, ze Steve ciagle bedzie poza domem... Przerwala na chwile, a w jej oczach pojawil sie cien smutku. -Zaczelam troche krwawic. Lekarz mnie ostrzegal, zebym zwolnila tempo. Probowalam, ale nikomu nie na reke byly przerwy w procesie, a ja zawsze bylam sama. Ktoregos dnia poczulam, jakby wnetrznosci mi eksplodowaly. Stracilam to dziecko... w czwartym miesiacu. -O Jezu - wysapala Claire. - Och, Jill. Jill wciagnela oddech, a przy stole zapadlo przykre milczenie. -Wiec jak sie czujesz? - spytalam w koncu. -Nieziemsko... Fizycznie lepiej niz kiedykolwiek... - Na moment zamknela oczy i po chwili ponownie spojrzala na nas. - Prawde mowiac, jestem zupelnie rozbita. Wzielam ja za reke. -A co na to twoj lekarz? -Mowi, ze bedziemy uwaznie sie wszystkiemu przygladac i zebym zredukowala do minimum wszystkie sprawy wymagajace wysilku. Mam wlaczyc nizszy bieg. -A posiadasz cos takiego? - zapytalam. -Teraz tak. - Pociagnela nosem. -No prosze! - rzucila Cindy. - Jill poczula odciag! Tak mowiono w dotcomach na wszystko, co nie pozwala czlowiekowi zajmowac sie praca dwadziescia cztery godziny na dobe przez siedem dni w tygodniu. W oczach Jill nastapila jakas wspaniala zmiana, cos, czego nigdy wczesniej nie zauwazylam. Jill byla zawsze kobieta sukcesu. Miala piekna twarz i kariere, na ktora ciezko zapracowala. Teraz wreszcie zobaczylam, ze jest szczesliwa. W jej pieknych oczach wezbraly lzy. Widzialam, jak ta kobieta w sadzie wystepowala przeciwko najtwardszym skurczybykom w miescie; widzialam, jak nieublaganie scigala mordercow. Widzialam na jej przedramionach slady zwatpienia w siebie. Ale nigdy wczesniej nie widzialam, zeby plakala. - Cholera... -Usmiechnelam sie i siegnelam po rachunek. - Wyglada na to, ze ja place. ROZDZIAL 17 Jeszcze kilka razy wylewnie uscisnelysmy sie z Jill, po czym wyruszylamw droge powrotna do mojego mieszkania na Portrero Hill. Miescilo sie ono na drugim pietrze odnowionego na blekitno domu w stylu wiktorianskim. Bylo jasne i przytulne, z alkowa o szerokich oknach, z ktorych rozposcieral sie widok na zatoke. Martha, moja border collie o czulym sercu, czekala przy drzwiach. -Czesc, kochanie - powiedzialam. Powitala mnie, machajac ogonem i opierajac lapy o moja noge. -No, jak ci minal dzien? - Tracilam ja nosem, glaszczac jednoczesnie usmiechniety pysk. Poszlam do sypialni i zrzucilam sluzbowe ciuchy. Rozpuscilam wlosy, zalozylam ogromna bluze z logo Giantsow i flanelowe spodnie od pizamy, ktore nosilam zawsze, kiedy robilo sie zimno. Nakarmilam Marthe, przygotowalam sobie filizanke orange zinger i zapadlam w pelen poduszek fotel w alkowie. Przelknelam lyk herbaty, Martha usadowila sie na moich kolanach. Gdzies daleko za oknem widzialam migoczaca siateczke swiatel pozycyjnych samolotu podchodzacego do ladowania. Uprzytomnilam sobie, jak trudno mi wyobrazic sobie Jill w roli mamy... Jej smukla, zgrabna figure z coraz bardziej wystajacym brzuszkiem... zasypywana gratulacjami i usciskami naszej paczki Na sama mysl o tym zaczelam chichotac. Spojrzalam z usmiechem na Marthe. -Malutka Jill ma zamiar byc mama. Nie widzialam nigdy Jill tak przepelnionej radoscia. Zaledwie kilka miesiecy wczesniej i ja myslalam, jak bardzo chcialabym miec dziecko. Jill powiedziala: ja tez chcialam to poznac... Ale w moim przypadku tak sie nie stalo. W naszej rodzinie bycie rodzicem nie wydawalo sie takie oczywiste i naturalne. Mama umarla, zanim skonczylam dwadziescia cztery lata i wstapilam na Akademie Policyjna. Miala raka piersi i przez dwa ostatnie lata college'u opiekowalam sie nia. Pedzilam po zajeciach, zeby zawiezc ja do centrum handlowego, gdzie pracowala, przygotowywalam jedzenie, zajmowalam sie mlodsza siostra, Cat. Moj ojciec, policjant z San Francisco, zniknal z naszego zycia, kiedy mialam trzynascie lat. Do dzis nie wiem dlaczego. Dorastalam, wysluchujac w kolko opowiesci - ze oddal swoje pieniadze bukmacherom, prowadzil podwojne zycie, potrafil kazdego owinac sobie dookola palca, ze ktoregos dnia po prostu nie wytrzymal i nie mogl juz dluzej nosic munduru. Ostatnio slyszalam od Cat, ze mieszkal gdzies w Redon-do Beach i prowadzil wlasny interes, firme ochroniarska. Funkcjonariusze starej daty z okregu centralnego wciaz mnie pytali, co slychac u Marty'ego Boxera. Opowiadali niestworzone historie o nim i moze dobrze, ze ktos na mysl o nim potrafil sie smiac. Marty, ktory kiedys przyskrzynil trzech wlamywaczy za pomoca jednej pary kajdanek... Marty, ktory zatrzymal sie i poszedl zrobic zaklad, a podejrzany czekal na niego w samochodzie... Ja natomiast myslalam tylko o tym, ze ten lajdak zostawil mnie sama, bym opiekowala sie umierajaca matka, i nigdy nie dal znaku zycia. Nie widzialam ojca od prawie dziesieciu lat. Od chwili, kiedy zostalam policjantka. Zauwazylam go wsrod publicznosci, kiedy odbieralam dyplom Akademii Policyjnej, ale nie zamienilismy ani slowa. Nawet za nim nie tesknilam. Boze, cale wieki minely od chwili, kiedy ostatni raz rozdrapywalam stare blizny. Mama odeszla jedenascie lat temu. Wyszlam za maz i zdazylam sie rozwiesc. Dostalam prace w wydziale zabojstw. Prowadzilam dochodzenia. Gdzies na tej drodze spotkalam mezczyzne moich marzen... Mowilam prawde, kiedy powiedzialam Mercerowi, ze znow obudzil sie we mnie zapal do pracy. Ale klamalam, kiedy wmawialam sobie, ze Chris Raleigh to juz tylko wspomnienia. ROZDZIAL 18 Zawsze intrygowaly go oczy. Siedzac nago na lozku w surowym,podobnym do celi pokoju, patrzyl na stare, czarnobiale zdjecia, ktore ogladal juz tysiace razy. I zawsze te oczy... ten lagodny wyraz beznadziejnej rezygnacji. Jak oni pozowali, nawet wtedy, kiedy wiedzieli, ze ich zycie dobiega konca. Nawet z petla dookola szyi. W luzno zszytym albumie mial czterdziesci siedem fotografii i pocztowek, ulozonych w porzadku chronologicznym. Zbieral je od lat. Te pierwsza, z data 9 czerwca 1901, dostal od ojca. Dez Jones, powieszony w Great River, Indiana. Na brzegu ktos napisal ledwo widoczne juz slowa: "To jest ta potancowka, na ktora poszedlem wczoraj. Potem niezle sie zabawilismy. Twoj syn, Sam". Na pierwszym planie widac bylo tlum w paltotach i melonikach,, a z tylu wiszace bezwladnie cialo. Przewrocil strone. Frank Taylor, Mason, Georgia, 1911. Zaplacil za te fotografie piecset dolarow, ale warta byla kazdego centa. Skazaniec stal w tylnej czesci zaparkowanego pod debem powozu i patrzyl prosto w obiektyw, kilka sekund przed smiercia. Na jego twarzy nie bylo sladu sprzeciwu czy strachu. Niewielkie grono przyzwoicie ubranych mezczyzn i kobiet usmiechalo sie szeroko do kamery, jakby byli swiadkami przylotu Lindbergha do Paryza. Albo pozowali do rodzinnego zdjecia. Ich spojrzenia mowily, ze egzekucja byla rzecza sprawiedliwa i naturalna; spojrzenie Taylora mowilo, ze i tak za cholere nic na to nie moze poradzic. Podniosl sie z lozka i przeciagnal swoje zgrabne, muskularne cialo przed lustrem. Zawsze byl silny. Od dziesieciu lat cwiczyl podnoszenie ciezarow. Wzdrygnal sie, kiedy zauwazyl slad krwi na wypuklej klatce piersiowej. Pomasowal zadrapanie. Ta stara suka wbila mu pazury w piers, kiedy okrecal przewod dookola rury biegnacej pod sufitem. Rana prawie nie krwawila, ale przygladal sie jej z dezaprobata. Nie lubil, kiedy cos kaleczylo gladka powierzchnie jego skory. Upozowal sie przed lustrem, spogladajac na gniewnego lwa-kozla, wytatuowanego w poprzek klatki piersiowej. Niedlugo te glupie dupki przekonaja sie, ze nie ma nic wspolnego z ideologia nienawisci. Zrozumieja jego dzialania. Winni musza zostac ukarani. Nalezy przywrocic porzadek. Nie czul szczegolnej antypatii do nikogo. To nie byla nienawisc. Wdrapal sie z powrotem na lozko i zaczal sie masturbowac, patrzac na zdjecie Missy Preston, ktorej delikatny kark zostal przerwany przez sznur w Childers County, Tennessee, w sierpniu 1931 roku. Wytrysnal, nie wydawszy z siebie zadnego jeku. Pospieszny wysilek spowodowal, ze kolana pod nim zadrzaly. Ta stara damulka zasluzyla na smierc. I ta dziewczynka z choru takze. Czul, jak rozpiera go energia! Poglaskal tatuaz na piersi. Calkiem niedlugo znowu puszcze cie wolno, koteczku... Otworzyl album ze zdjeciami i szybkim ruchem przerzucil karty az do ostatniej wolnej strony, zaraz za Morrisem Tulo i Sweetem Brownem, z Longbow, Kansas, 1956. To miejsce zostawil na specjalne zdjecie. I teraz je mial. Wyciagnal tubke kleju w sztyfcie i posmarowal odwrotna strone fotografii, a potem przycisnal ja do wolnej strony w albumie. Tu pasuje jak ulal. Pamietal, jak sie w niego wpatrywala, te smutna nieuchronnosc wypisana na jej twarzy. Te oczy... Podziwial najswiezszy dodatek do kolekcji: Estelle Chip-man, z szeroko otwartymi oczami, wpatrujaca sie w obiektyw chwile przed tym, zanim kopnal krzeslo, na ktorym stala. Oni zawsze pozuja. ROZDZIAL 19 Pierwsza rzecza, jaka zrobilam nastepnego ranka, byl telefon do Stu Kirkwooda, ktory w departamencie policji zajmowal sie przestepczoscia zorganizowana. Zapytalam go osobiscie, czy trafil na jakis slad podobnej grupy dzialajacej w rejonie Bay Area. Moi ludzie rozmawiali ze Stu juz wczesniej, ale chcialam przyspieszyc dzialania. Jak dotad, ekipa Clappersa przetrzasnela teren wokol kosciola, lecz niczego nie znalazla, a jedyna rzecz, ktorej sie znowu dowiedzielismy o Aaronie Winslow, to ta, ze nikt nigdy nie powiedzial zlego slowa na jego temat. Kirkwood poinformowal mnie, ze kilka zorganizowanych grup dziala poza Polnocna Kalifornia; czesc byla zwiazana z Ku-Klux-Klanem, czesc zas to po prostu zwariowani skinheadzi z organizacji neonazistowskich. Powiedzial, ze najlepiej bym zrobila, kontaktujac sie z terenowym oddzialem FBI, ktory zajmuje sie takimi sprawami. Jego dzialka to ataki na gejow. Perspektywa wprowadzenia FBI na tym etapie sledztwa nie napelnila mnie entuzjazmem. Poprosilam Kirkwooda, zeby przekazal mi to, co ma, i godzine pozniej pojawil sie, taszczac ogromny plastikowy kosz napelniony niebieskimi i czerwonymi folderami. -Podstawowa lektura - mruknal, opuszczajac ciezko kosz na moje biurko. Na widok tylu segregatorow moje nadzieje sie rozwialy. -Moze przyszlo ci cos do glowy, Stu? Wzruszyl wspolczujaco ramionami. -San Francisco nie jest wylegarnia takich grup. Wiekszosc z tych, o ktorych materialy ci przynioslem wydaje sie calkiem niegrozna. Ich czlonkowie spedzaja czas, podnoszac z werwa kufle z piwem i mielac ozorami.. Zamowilam salatke, bo zanosilo sie na to, ze spedze kilka godzin przy biurku z grupkami pomylencow, ktorzy przesladuja czarnych albo Zydow. Wyciagnelam kilka segregatorow i otworzylam jeden na chybil trafil. Jakas bojowka dzialajaca w Greenview, blisko granicy Oregonu. The California Patriots. Podsumowanie informacji zebrane przez FBI. Rodzaj dzialalnosci: bojowka, szesnastu do dwudziestu czlonkow. Ocena uzbrojenia: niska, bron mala do polautomatycznej, zakup nierejestrowany. Stopien zagrozenia: niski do umiarkowanego. Przerzucilam zawartosc segregatora. Zawieral materialy z logo przedstawiajacym skrzyzowane karabiny, w ktorych bylo wszystko: od przesuniec demograficznych "bialej, europejskiej wiekszosci" po relacje prasowe dotyczace programow rzadowych promujacych zaplodnienia pozaustrojowe wsrod mniejszosci etnicznych. Nie moglam sobie wyobrazic mojego zabojcy kupujacego takie bzdury. Nie sadzilam, by w ogole nadawal na takich falach. Nasz facet byl dobrze zorganizowany i smialy, nikt w rodzaju napuszonego, prowincjonalnego kmiota. Posunal sie do wyszukanych metod, abysmy jego morderstwa uwazali za typowe dla grup rasistowskich. I zostawil znak. Jak wiekszosc seryjnych chcial, zebysmy wiedzieli. I zebysmy mieli swiadomosc, ze to nie koniec. Przejrzalam jeszcze kilka segregatorow. Nic nie rzucilo mi sie w oczy. Zaczelo mnie ogarniac uczucie, ze trace czas. Nagle do mojego biura wtargnela Lorraine. -Cos sie ruszylo, poruczniku. Znalezlismy bialego vana. ROZDZIAL 20 Wlozylam do kabury pistolet i wybieglam z biura, zgarniajac po drodze Cappy'ego i Jacobiego, zanim Lorraine skonczyla mowic.-Chce tam miec oddzial antyterrorystyczny! - wrzasnelam. Dziesiec minut pozniej hamowalismy z piskiem opon przed prowizoryczna zapora drogowa na San Jacinto, cichej osiedlowej uliczce. Policyjny patrol w czasie rutynowego objazdu zauwazyl dodge'a caravan zaparkowanego obok domu w stylowym Fo-rest Hills. Funkcjonariusze byli pewni, ze to woz, ktorego szukamy, bo na tylnym zderzaku zobaczyli nalepke przedstawiajaca dwuglowego lwa. Vasquez, mlody policjant z patrolu, ktory nadal informacje, wskazal dom w stylu Tudorow w cieniu trzech drzew, mniej wiecej w polowie osiedla. Bialy van stal na koncu podjazdu. Cos tu nie pasowalo. To byla zamozna okolica, nie wygladala na schronienie przestepcow czy mordercow. Ale ta furgonetka byla wlasnie tu. Nasz bialy van. I Mufasa Bernarda Smitha. Kilka chwil pozniej nieoznakowany pojazd z brygada antyterrorystyczna, udajacy woz naprawczy telewizji kablowej, wjechal w uliczke. Brygada dowodzil porucznik Skip Arbichaut. Nie wiedzialam, uzycia jakich srodkow bedzie wymagala sytuacja, czy konieczne bedzie oblezenie, czy moze wdarcie sie sila do srodka. -Cappy, Jacobi, ide pierwsza - powiedzialam. To byla akcja wydzialu zabojstw i nie moglam nikogo narazac na ryzyko. Arbichaut rozstawil swoich ludzi, dwoch z tylu budynku, trzech od frontu, a jeden z mlotem obok nas, na wypadek, gdyby konieczne okazalo sie rozwalenie drzwi. Zalozylismy kamizelki kuloodporne, nastepnie czarne nylonowe kurtki, ktore pozwalaly zidentyfikowac nas jako policje. Odbezpieczylam bron. Nie bylo czasu na nerwy. Samochod antyterrorystow ruszyl w dol ulicy, trzech czarno ubranych snajperow trzymalo sie blisko jego boku po przeciwnej niz dom stronie. Razem z Cappym i Jacobim ruszylismy za nimi, kryjac sie za samochodem, dopoki nie zatrzymal sie przy skrzynce pocztowej oznaczonej numerem 610. Vasquez mial racje. To byl ten van. Serce walilo mi jak mlotem. Bralam juz udzial w kilku operacjach wymagajacych wejscia sila do budynku, ale nigdy ryzyko nie bylo tak wielkie. Ostroznie posuwalismy sie w strone domu. W srodku palilo sie swiatlo i slychac bylo telewizor. Na moj znak Cappy zalomotal w drzwi pistoletem. -Policja, otwierac! Jacobi i ja przycupnelismy z bronia gotowa do strzalu. Nikt nie odpowiedzial. Po uplywie kilku pelnych napiecia sekund dalam Arbi-chautowi sygnal do wywazenia drzwi. Nagle drzwi skrzypnely i otworzyly sie. -Stoj! - krzyknal Cappy, odbezpieczajac pistolet. - Policja San Francisco! W drzwiach stala bez ruchu kobieta w niebieskim dresie z szeroko otwartymi oczyma. -O moj Boze! - zapiszczala na widok broni. Cappy szarpnal ja za ramie, usuwajac z drogi ludziom Arbichauta, ktorzy rozbiegli sie po calym domu. -Jest tam jeszcze ktos? - warknal. -Tylko moja corka! - wrzasnela przestraszona kobieta. - Ona ma dwa latka. Brygada antyterrorystyczna w czarnych kamizelkach wpadla do domu, jakby szukali Eliana Gonzaleza. -Czy to pani samochod? - szczeknal Jacobi. Kobieta skierowala wzrok na podjazd. -A o co chodzi? -Czy to pani woz? - zagrzmial ponownie Jacobi. -Nie - odpowiedziala z drzeniem. - Nie... -Wie pani, do kogo nalezy? Spojrzala znowu, przerazona, i pokrecila glowa przeczaco. -Nigdy w zyciu go nie widzialam. Wszystko bylo nie tak, widzialam to wyraznie. Okolica, plastikowe dzieciece saneczki na trawniku, przerazona mamusia w domowym ubraniu. Z piersi wyrwalo mi sie westchnienie pelne rozczarowania. Ten van zostal tu podstawiony. Nieoczekiwanie zielone audi przedarlo sie przez kraweznik, za nim jechaly dwa policyjne wozy. Audi musialo staranowac nasza blokade. Wyskoczyl z niego przyzwoicie ubrany mezczyzna w rogowych okularach i popedzil w strone domu. -Kathy, co, u diabla, tu sie, dzieje?! -Steve... - Kobieta objela go z westchnieniem ulgi. - To moj maz. Zadzwonilam do niego, kiedy zobaczylam policje przed domem. Mezczyzna spojrzal na osiem policyjnych samochodow, wspierajacych ekipe antyterrorystow, stojacych dookola inspektorow policji San Francisco z odbezpieczona bronia. -Co robicie w moim domu? To jakies szalenstwo! Kretynstwo! -Mamy informacje, ze ten van byl wykorzystany do ucieczki z miejsca zabojstwa - powiedzialam. - Mamy wszelkie prawo byc tutaj. -Zabojstwa?... Dwoch ludzi Arbichauta wynurzylo sie z glebi domu; potwierdzili, ze w srodku nikogo nie ma. Wzdluz ulicy zaczeli gromadzic sie gapie. -Szukalismy tego vana od dwoch dni. Przykro mi, ze musielismy zaklocic panstwa spokoj. Nie bylo innej mozliwosci, zeby sie upewnic. Wscieklosc mezczyzny wzrastala. Na jego twarzy i szyi pojawily sie czerwone plamy. -Przypuszczacie, ze mamy z tym cos wspolnego? Z morderstwem? Doszlam do wniosku, ze dosc juz im namacilam. -Strzelanina w La Salle Heights. -Czy wyscie poupadali na glowy? Podejrzewacie nas o udzial w strzelaninie? Szczeka opadla mu ze zdumienia. Patrzyl ma mnie z niedowierzaniem. -Czy wy, idioci, macie pojecie, co ja teraz zrobie? Spojrzalam na jego garnitur w szare prazki, na blekitna koszule i kolnierzyk z dziurkami na guziki. Nie moglam sie pozbyc upokarzajacego uczucia, ze wlasnie zrobilam z siebie durnia. -Jestem glownym doradca oddzialu Ligi do Walki z Pomowieniami w Polnocnej Kalifornii. ROZDZIAL 21 Morderca wystrychnal nas na dudka. Nikt na osiedlu nic nie wiedzial i nie mial nic wspolnego ze skradziona furgonetka. Zostala tu podstawiona celowo, zeby postawic nas w glupiej sytuacji. Kiedy zespol Clappera przeszukiwal teren cal po calu, wiedzialam, ze nie znajda nawet psiego gowna. Obejrzalam dokladnie nalepke i nabralam pewnosci, ze ten sam symbol widzialam w Oakland. Jedna glowa nalezala do lwa, druga wydawala sie lbem kozla, a ogon przypominal gada. Tylko co, u diabla, mialo to znaczyc? -Jedno wiemy na pewno - powiedzial z usmieszkiem Jacobi. - Sukinsyn ma poczucie humoru. -Ciesze sie, ze zostales jego fanem - odparlam. Po powrocie do Palacu wezwalam Lorraine. -Chce wiedziec, skad pochodzil ten van; chce wiedziec, do kogo nalezal, kto mial do niego dostep, z kim kontaktowal sie wlasciciel w ciagu miesiaca przed kradzieza. Pienilam sie ze zlosci. Mielismy na wolnosci bezwzglednego morderce i zadnej wskazowki, ktora pomoglaby go zidentyfikowac. Czy to bylo zabojstwo na tle rasowym, czy dzielo szalenca? Zorganizowana grupa czy samotny mysliwy? Wiedzielismy na pewno, ze facet byl dosc inteligentny. Starannie planowal ataki i, jesli kpienie z nas wchodzilo w sklad jego metod operacyjnych, podstawienie vana w to miejsce bylo arcydzielem. Karen zameldowala przez interkom, ze dzwoni Ron Van-dervellen. Gliniarz z Oakland powital mnie, chichoczac. -Dotarly do mnie wiesci, ze udalo ci sie poskromic niebezpiecznego zbrodniarza zagrazajacego naszej spolecznosci, ktory udawal legalnego stroza praworzadnosci w Lidze do Walki z Pomowieniami. -Rozumiem, ze dzieki temu nasz poziom sie wyrownal -odcielam sie. -Spokojnie, Lindsay, nie dzwonie po to, zeby sie z ciebie nabijac -powiedzial, zmieniajac ton. - Naprawde chce ci pomoc. -Mozesz byc pewien, ze nie odesle cie do diabla. Wszystko moze sie przydac. Co masz dla nas? -Wiedzialas, ze Estelle Chipman byla wdowa? -Wydaje mi sie, ze o tym wspominales. -No wiec, przeprowadzalismy w jej sprawie rutynowe dzialania. Znalezlismy w Chicago syna. Przyjechal odebrac cialo. Widzac, co sie dzieje, pomyslalem, ze to, czego sie dowiedzialem, nie moze byc czystym zbiegiem okolicznosci i nie mozna tego zignorowac. -O co chodzi, Ron? -Jej maz umarl piec lat temu. Atak serca. Chcesz zgadnac, w jaki sposob ten gosc zarabial na zycie? Poczulam wzrastajaca pewnosc, ze to, co powie Vander-vellen, otworzy w sledztwie nowy kierunek. -Maz Estelle Chipman byl glina w San Francisco. ROZDZIAL 22 Cindy Thomas zaparkowala swoja mazde naprzeciwko kosciola La SalleHeights i gleboko westchnela. Pokryta bialymi deseczkami sciane kosciola szpecily brzydkie szpary i slady po pociskach. Przepastna dziure ziejaca w miejscu, gdzie niedawno znajdowal sie przepiekny witraz, zakryto brezentem. Pamietala dzien, kiedy ten witraz zostal odsloniety - bylo to w czasach, gdy zajmowanie sie takimi sprawami nalezalo do jej redakcyjnych obowiazkow. Burmistrz, lokalni dygnitarze, Aaron Winslow, wszyscy wyglaszali przemowienia o tym, ze ten piekny obraz powstal dzieki wysilkowi calej miejscowej spolecznosci. Pamietala wywiad przeprowadzony z Winslowem, pamietala, jak ogromne wrazenie zrobilo na niej jego zaangazowanie i jednoczesnie skromnosc, ktorej sie nie spodziewala. Cindy dala nurka pod policyjna tasma i podeszla pare krokow w kierunku rozoranej pociskami sciany. W czasie pracy w "Chronicie" zajmowala sie juz przekazywaniem informacji z miejsc, gdzie gineli ludzie. Ale tym razem po raz pierwszy ogarnelo ja uczucie, ze tutaj umarla takze jakas czesc ludzkosci. Nagle za jej plecami ktos sie odezwal: -Moze pani patrzec, jak dlugo pani chce, ale to nie stanie sie ani troche ladniejsze. Odwrocila sie i znalazla sie twarza w twarz z przystojnym mezczyzna o miekkich rysach. Sympatyczne oczy. Skads go znala. Skinela glowa. -Bylam na uroczystosci odsloniecia tego witrazu. Wtedy niosl w sobie przeslanie nadziei. -Ciagle niesie - powiedzial Winslow. - Nie utracilismy nadziei. Prosze sie o to nie martwic. Usmiechnela sie, spogladajac w przepastne brazowe oczy. -Jestem Aaron Winslow - powiedzial, przekladajac stos dzieciecych ksiazeczek pod drugie ramie, aby wyciagnac reke. -Cindy Thomas - odwzajemnila sie. Uscisk jego reki byl cieply i delikatny. -Prosze nie mowic, ze nasz kosciol wlaczono jako jedna z ciekawostek do programu "Objazd Czterdziestu Dziewieciu Mil". - Winslow ruszyl na tyly kosciola, a Cindy szla obok. -Nie jestem turystka - powiedziala. - Po prostu chcialam to zobaczyc. Niech pan poslucha. - Przelknela sline. - Chcialabym moc udawac, ze przyjechalam tylko po to, by pochylic w zadumie glowe, i tak dalej... Chociaz to oczywiscie prawda. Ale ja przy okazji pracuje w "Chronicie". W dziale kryminalnym. -Reporterka. - Winslow wypuscil z pluc powietrze. - No tak, oczywiscie. Przez lata wszystko, co sie tutaj dzialo -nauczanie, zajecia z literatury, chor o krajowej renomie - nie wzbudzalo zadnego zainteresowania. Ale trafil sie jeden szaleniec i juz "Nightline" chce organizowac lokalny mityng. Co pani chcialaby wiedziec, pani Thomas? Co interesuje "Chronicie"? Jego slowa nieco ja zabolaly, ale musiala przyznac mu racje. -Prawde powiedziawszy, pisalam raz o tym miejscu artykul, kiedy odslaniano witraz. To byl uroczysty dzien. Zatrzymal sie. Spojrzal na nia badawczo, a potem sie usmiechnal. -Tak, to byl uroczysty dzien. I prawde mowiac, pani Thomas, wiedzialem, kim pani jest, kiedy do pani podchodzilem. Pamietam pania. Wtedy robila pani ze mna wywiad. Z wnetrza kosciola ktos do niego zawolal, a potem wyszla jakas kobieta. Przypomniala Winslowowi, ze o jedenastej ma spotkanie. -Czy pani zobaczyla juz wszystko, co chciala pani zobaczyc, pani Thomas? Mozemy oczekiwac, ze odwiedzi nas pani znowu za kilka lat? -Nie. Chce sie dowiedziec, jak pan sobie tutaj daje z tym rade. Przemoc w obliczu tego wszystkiego, co pan zrobil, nastroje wsrod miejscowych... Winslow pozwolil sobie na usmiech. -Pozwoli pani, ze cos wyjasnie. Nie odgradzam sie od swiata zaslona. Zbyt wiele czasu spedzilem w realnym swiecie. Przypomniala sobie, ze Aaron Winslow nie nalezal do ludzi, ktorych powolanie uformowalo sie w warunkach oderwanych od rzeczywistosci. Pochodzil z ulicy. Byl wojskowym kapelanem. Zaledwie kilka dni wczesniej nie zawahal sie wyjsc na linie ognia i przypuszczalnie uratowal zycie kilkorgu dzieciom. -Przyjechala tu pani, zeby zobaczyc, jak ludzie z okolicy zareagowali na ten atak? Prosze przyjsc jutro, na nabozenstwo ku czci Tashy Catchings. ROZDZIAL 23 Zdumiewajacy fakt odkryty przez Vandervellena nie dawal mi spokojuprzez reszte dnia. Obie ofiary zabojstw byly zwiazane z policjantami z San Francisco. Nie udalo mi sie nic do tego dopasowac. To mogly byc dwie przypadkowe i niemajace ze soba zadnego zwiazku ofiary. Mieszkaly w roznych miastach, dzielilo je szescdziesiat lat roznicy wieku. Ale t o moglo miec kluczowe znaczenie. Podnioslam sluchawke i zadzwonilam do Claire. -Potrzebuje wielkiej przyslugi - powiedzialam. -Jak wielkiej? - Z daleka czulam, ze zaczyna sie szeroko usmiechac. -Chcialabym, zebys rzucila okiem na protokol z sekcji tej kobiety, ktora znaleziono powieszona w Oakland. -Alez prosze bardzo. Podeslij go, to zaraz obejrze. -Z tym bedzie problem, Claire. Caly czas jest w Oakland. Nie udalo mi sie go wyciagnac. Czekalam z zapartym tchem. Po chwili uslyszalam westchnienie. -Chyba zarty sobie robisz, Lindsay. Chcesz, zebym wtykala nos w sledztwo, ktore jeszcze jest w toku? -Posluchaj, Claire. Wiem, ze to niezupelnie zgodne z procedura, ale oni powiedzieli mi o dosc istotnych przypuszczeniach, ktore moga miec zasadniczy wplyw na nasze dochodzenie. -Mozesz mi laskawie powiedziec, jakiego typu sa to przypuszczenia, ze az mam wlazic na odciski szacownym kolegom anatomopatologom? -Claire, te sprawy sa powiazane! Maja wspolny schemat. Maz Estelle Chipman byl gliniarzem. Wujek Tashy Catchings tez pracuje w policji. Cale moje sledztwo zalezy od tego, czy mamy do czynienia z jednym zabojca. Ci z Oakland uwazaja, ze w ich sprawe byl zamieszany czarny mezczyzna. -Czarny? - Claire az sapnela ze zdumienia. - Dlaczego czarny mialby robic takie rzeczy? -Nie wiem. Ale zaczyna sie pojawiac duzo poszlak laczacych obie zbrodnie. Musze wiedziec. Claire milczala przez chwile. -Do diabla, czego wlasciwie mam szukac? Opowiedzialam jej o drobinach skory znalezionych pod paznokciami ofiary i o wnioskach wyciagnietych przez anatomopatologa z Oakland. -Teitleman jest dobrym fachowcem - odpowiedziala. - Ufalabym mu jak samej sobie. -Wiem, ale on to nie ty. Prosze. To wazne. -Chce, zebys cos wiedziala. Gdyby Arta Teitlemana poproszono, zeby wtykal nos w moje wstepne wyniki badan, to bym go odeslala do diabla i uprzejmie zaproponowala, by wrocil na swoja strone zatoki. Nie zrobilabym tego dla nikogo innego, Lindsay. -Wiem, Claire - powiedzialam z ulga. - Myslisz, ze po co przez tyle lat pracowalam na nasza przyjazn? ROZDZIAL 24 Bylo pozne popoludnie, moi wspolpracownicy kolejno wychodzili dodomow, a ja wciaz siedzialam przy biurku. Nie moglam wyjsc razem z nimi. Ciagle probowalam polaczyc czesci lamiglowki. Wszystko, co mialam, opieralo sie na przypuszczeniach. Czy zabojca byl bialy, czy czarny? Czy Claire miala racje, ze Tasha Catchings zostala trafiona nieprzypadkowo? Ten symbol lwa na miejscu obu zdarzen... Polacz ofiary... mowil moj instynkt. Miedzy nimi jest zwiazek. Ale w ktorym miejscu, do cholery? Spojrzalam przelotnie na zegarek i zadzwonilam do Simone Clark z dzialu personalnego. Wlasnie szykowala sie do wyjscia. -Simone, prosze, bys wyciagnela mi na jutro akta. -Jasne, a jakie? -Chodzi o policjanta, ktory odszedl na emeryture osiem, moze dziesiec lat temu. Nazywal sie Edward Chipman. -To chwile potrwa. Na pewno juz je odeslali do archiwum. Departament deponowal starsze rejestry w innej firmie, specjalizujacej sie w przechowywaniu dokumentow. -Jutro wczesnym popoludniem, dobrze? -Oczywiscie, Simone. Postaraj sie. Emanowala ze mnie jakas nerwowa energia. Wyciagnelam nastepny stos przyniesionych przez Kirkwooda segregatorow z materialami dotyczacymi rasistowskich grup i upuscilam je ciezko na biurko. Otworzylam jeden na chybil trafil. Amerykanie dla Konstytucyjnych Dzialan... Plugi i Flety, jeszcze jedna malo wyrafinowana organizacja strazy obywatelskiej. Wszystkie te dupki wydawaly sie garstka prawicowych oszolomow. Czy tracilam czas? Nic mi nie wpadlo w oko. Nic, co dawaloby choc cien nadziei, ze jestem na dobrej drodze. Idz do domu, Lindsay, mowil wewnetrzny glos. Jutro moze znajda sie nowe slady. Jest van, akta Chipmana... Przemysl to w nocy. Pojdz z Martha na spacer. Idz do domu... Ulozylam segregatory i juz mialam dac sobie na dzis spokoj, kiedy ten na wierzchu przykul moj wzrok. Templariusze. Odlam Aniolow Piekla z Vallejo. Prawdziwi templariusze byli chrzescijanskimi rycerzami z wojen krzyzowych. Natychmiast zauwazylam ocene zagrozenia wystawiona przez FBI. Ich opinia brzmiala: Wysoka. Otworzylam segregator i zaczelam przewracac kartki. W srodku byl raport FBI dotyczacy serii nierozwiazanych napadow na banki, aktow agresji na zlecenie przeciwko Latynosom i gangom czarnych. O udzial w tych przestepstwach podejrzani byli Templariusze. Przegladalam dalej - dokumentacja spraw, raporty z wiezien, zdjecia z nadzoru policyjnego. Nagle zabraklo mi tchu w piersi. Moj wzrok zatrzymal sie na fotografii z nadzoru: grupa ciezkich, umiesnionych, pokrytych tatuazami motocyklistow stloczona przed barem w Vallejo, ktory sluzyl im za miejsce spotkan. Jeden z nich, odwrocony tylem do aparatu, pochylal sie nad motocyklem. Mial ogolona glowe, szalik i dzinsowy bezrekawnik odslaniajacy masywne ramiona. Moja uwage przykul haft na plecach kamizelki. Dwuglowy lew z ogonem weza. ROZDZIAL 25 Na poludniu targowiska, w zaniedbanej dzielnicy miasta pelnej magazynow, jakis mezczyzna w zielonej wiatrowce przemykal chylkiem ciemnymi ulicami. Morderca.O tej porze w nocy, w tej obskurnej okolicy nie bylo nikogo z wyjatkiem paru zebrakow skupionych dookola pojemnikow z plonacymi smieciami. Opuszczone magazyny, miejsce dziennych interesow, z podswietlonymi znakami: SKUP CZEKOW OD REKI... WYROBY METALOWE... EARL KING, NAJBARDZIEJ GODNY ZAUFANIA PORECZYCIEL W MIESCIE. Jego wzrok powedrowal w poprzek ulicy, w kierunku Se-venth, gdzie widnial zarys opuszczonego hostelu 303. Przez ostatnie trzy tygodnie starannie obserwowal to miejsce. Polowa apartamentow stala pusta, a w pozostalych zbierali sie na noc bezdomni wloczedzy, ktorzy nie mieli dokad pojsc. Splunal na zasmiecona ulice i zarzucajac na ramie czarna, sportowa torbe Adidasa, skierowal sie w strone kwartalu pomiedzy Sixth i Towsend. Przeszedl w poprzek obskurnej ulicy w kierunku zabitego deskami magazynu oznaczonego przez wydrapany napis: AGUELLO'S... COMIDAS ESPANOL. Upewniwszy sie, ze jest sam, morderca pchnal metalowe drzwi pokryte oblazaca farba i wslizgnal sie do wewnatrz. Jego serce zaczelo mocniej bic. Naprawde byl uzalezniony od tego uczucia. Okropny odor uderzyl go w nozdrza juz w holu, ktory stalby sie pulapka w razie pozaru, bo podloga zaslana byla starymi gazetami i spaczonymi skrzynkami przesiaknietymi olejem. Skierowal sie ku schodom z nadzieja, ze nie wpadnie na jakiegos koczujacego tu bezdomnego wloczege. Wspial sie na piate pietro i szybkim krokiem poszedl do konca korytarza. Pchnal okratowane drzwi, i wydostal sie na schody przeciwpozarowe. Stad juz tylko krok dzielil go od wejscia na dach. Tu, z gory, zamiast opustoszalych ulic widzial swietlista aure zarysu miasta. Znajdowal sie teraz w cieniu Bay Bridge, ktory majaczyl nad nim jak masywny statek. Polozyl czarny sportowy worek na wylocie wentylatora, rozsunal blyskawiczny zamek i troskliwie wyjal robiony na zamowienie karabin snajperski PSG-1. W kosciele potrzebowalem maksimum zniszczenia. Tu strzele tylko raz. Kiedy przewalil sie nad nim huk samochodow pedzacych przez Bay Bridge, przykrecil dluga lufe karabinu. Skladanie karabinow bylo dla niego tak oczywiste jak poslugiwanie sie nozem i widelcem. Moglby to robic nawet we snie. Zamontowal celownik na podczerwien. Przymknal oko i spojrzal: w soczewce pojawily sie bursztynowe zarysy. Byl bystrzejszy niz oni. Gdy tamci szukali bialych furgonetek i gowno wartych symboli, on byl tutaj, gotow zadac nastepny cios. Dzisiejszej nocy w koncu zaczna cos rozumiec. Jego tetno zwolnilo, kiedy celowal przez ulice, na tyly tranzytowego hotelu oznaczonego 303. W oknie na czwartym pietrze widac bylo przytlumione swiatlo. To bylo to. Chwila prawdy. Uspokoil oddech i oblizal spierzchniete wargi. Mierzyl do obrazu, ktory tkwil w jego pamieci od bardzo dawna. Poprawil nieznacznie celownik. Potem, kiedy byl pewien, nacisnal spust. Klik... Tym razem nie potrzebowal sie podpisywac. Domysla sie na podstawie strzalu. I celu. Jutro wszyscy w San Francisco beda znac jego imie. Chimera. Czesc druga Sprawiedliwosci stanie sie zadosc ROZDZIAL 26 Zapukalam w przeszklone drzwi biura Stu Kirkwooda, przeszkadzajac muw wypiciu porannej kawy i zjedzeniu drozdzowki. Rzucilam na biurko policyjne zdjecie motocyklisty z symbolem dwuglowego lwa i ogonem weza. -Musze sie dowiedziec, co to jest. Najszybciej jak sie da, Stu. Dodalam dwa inne zdjecia: nalepki z tylnego zderzaka bialego vana i polaroid z piwnicy, gdzie zamordowano Estelle Chipman. Lew, koziol i ogon weza albo jaszczurki. Kirkwood zesztywnial. -Nie mam bladego pojecia - powiedzial, ledwie rzuciwszy okiem. -To jest nasz morderca, Stu. Jak mamy go znalezc? Myslalam, ze to twoja specjalnosc. -Juz ci mowilem, zajmuje sie glownie pobiciami gejow. Mozemy to przeslac mailem do Quantico. -W porzadku. - Skinelam glowa. - Ile to potrwa? Kirkwood sie wyprostowal. -Znam tam glownego specjaliste od tych spraw, bylem z nim razem na seminarium. Pozwol, ze zadzwonie. -Zrob to zaraz, Stu, potem skonczysz drozdzowke. I daj mi znac, jak tylko cos przyjdzie. Natychmiast, gdy sie czegos dowiesz. Na gorze wepchnelam do mojego biura Jacobiego i Cap-py'ego. Przesunelam w ich strone akta Templariuszy i fotokopie zdjecia motocyklisty. -Poznajecie tego artyste, chlopcy? Cappy obejrzal zdjecie i spojrzal na mnie. -Myslisz, ze te roztocza maja cos wspolnego z nasza sprawa? -Chce sie dowiedziec, gdzie sie ci chlopcy podziewaja. Ta druzyna byla zamieszana w sprawki, przy ktorych wydarzenia w La Salle Heights to niewinne zawody paintballowe. Handel bronia, przemoc ze szczegolnym okrucienstwem, zabojstwa na zlecenie. Zgodnie z aktami dzialaja gdzies w Val-lejo, w okolicach baru Pod Niebieska Papuga. Nie chce, zebyscie ich przyskrzyniali jak jakiegos alfonsa na Geary. I pamietajcie, to nie jest nasz teren. -Tak jest, poruczniku - powiedzial Cappy. - Zadnego mordobicia. Tylko maly wypoczynek i rozrywka. Milo bedzie spedzic dzien poza miastem. - Podniosl segregator i klepnal Jacobiego w ramie. - Zapakowales kanapki do bagaznika? -Ostroznie, chlopcy - przypomnialam. - Nasz morderca to strzelec wyborowy. Kiedy wyszli z mojego biura, przejrzalam garsc wiadomosci i otworzylam poranne wydanie "Chronicie". Przeczytalam naglowek, niewatpliwie autorstwa Cindy: POLICJA ROZSZERZA SLEDZTWO W SPRAWIE STRZELANINY POD KOSCIOLEM. ROZWAZA WLACZENIE DO SPRAWY SMIERCI KOBIETY ZOAKLAND. Cytujac "dobrze poinformowane zrodla" i "pewne osoby z kregowpolicyjnych", Cindy podkreslila mozliwosc poszerzenia dochodzenia i wspomniala o zabojstwie w Oakland. Pozwolilam, by posunela sie az tak daleko. Wykrecilam jej numer. -Tu "dobrze poinformowane zrodlo" - powiedzialam. -W zadnym wypadku. Ty jestes "pewna osoba z kregow policyjnych". "Dobrze poinformowane zrodlo" to Jacobi. -O, cholera - zachichotalam. -Ciesze sie, ze nie opuscilo cie poczucie humoru. Sluchaj, mam cos, co powinnas zobaczyc. Wybierasz sie na pogrzeb Tashy Catchings? Spojrzalam na zegarek. Do pogrzebu zostala niespelna godzina. -Tak. Pojade tam. -Wiec sie spotkamy - powiedziala Cindy. ROZDZIAL 27 Kiedy zajechalam przed La Salle Church, padala nieprzyjemna mzawka.W kosciele tloczyly sie setki osob ubranych na czarno. Miejsce po witrazu zaslonieto tkanina. Powiewala, poruszana podmuchami wiatru, niczym ponura flaga. Byl tam burmistrz Fernandez oraz inne wazne osobistosci, wsrod ktorych rozpoznalam czlonkow wladz miasta. Aktywista Vernon Jones stal ramie w ramie z rodzina ofiary. Szef Mercer tez tam byl. Pogrzeb tej malej dziewczynki nalezal do najbardziej okazalych, jakie odbyly sie ostatnimi laty w miescie. I to czynilo jej smierc jeszcze smutniejsza. Stalam z tylu, ubrana w czarny kostium, i wypatrywalam Cindy. Skinelysmy obie glowami, kiedy nasze spojrzenia sie spotkaly. Usiadlam niedaleko Mercera posrod delegacji naszego departamentu. Zaraz potem slawny chor z La Salle Heights zaczal spiewac przejmujaca piesn Fil Fly Away. Nie ma nic bardziej poruszajacego niz uroczysty hymn, rozbrzmiewajacy poteznie w kosciele pelnym ludzi. Mam swoje wlasne credo i wzielo sie ono z tego, co widze na ulicach: Nic na swiecie nie jest po prostu tylko dobre albo tylko zle. Ale kiedy spiew' wypelnil kosciol, wydawalo mi sie calkiem naturalne i oczywiste, aby we wlasnej modlitwie prosic o zmilowanie nad ta niewinna duszyczka. Kiedy chor umilkl, do mikrofonu podszedl Aaron Winslow. W czarnym garniturze wygladal niezwykle elegancko. Mowil o Tashy Catchings jak ktos, kto znal ja przez wieksza czesc jej zycia: o radosnych chichotach malej dziewczynki; o zrownowazeniu, jakie okazywala, bedac najmlodsza czlonkinia choru; o tym, jak chciala zostac gwiazda operowa albo architektem, ktory odbudowalby cala okolice, i jak teraz tylko anioly moga sluchac jej pieknego glosu. Nie mowil jak inni pastorzy, naklaniajacy wiernych do tego, aby nadstawili drugi policzek. Jego kazanie bylo pelne nadziei, emocjonalne, ale osadzone w rzeczywistosci. Patrzac na niego, nie moglam nie myslec o tym, ze ten przystojny mezczyzna uczestniczyl w operacji Pustynna Burza i ze zaledwie kilka dni wczesniej ryzykowal zycie, aby ochronic dzieci. Powiedzial lagodnym, lecz pelnym sily glosem, ze nie moze wybaczyc i musi osadzic. -Tylko swieci nie sadza - rzekl - a ja, uwierzcie mi, nie jestem swiety. Jestem jak kazdy z was, jestem juz zmeczony godzeniem sie z niesprawiedliwoscia. Spojrzal na Mercera. -Znajdzcie morderce. Niech sady wydadza wyrok. To nie polityka, sprawa wiary albo koloru skory. To prawo do zycia bez nienawisci. Jestem pewien, ze swiat nie zalamie sie w obliczu swojego najgorszego czynu. Swiat naprawi sie sam. Ludzie wstali, bili brawo i plakali. Wstalam razem z innymi. Ja mialam mokre oczy. Aaron Winslow prowadzil nabozenstwo z takim dostojenstwem. W ciagu godziny bylo po wszystkim. Bez ognistych kazan, tylko modlitwa. I smutek, ktorego nikt z obecnych nie zdola wyrzucic z pamieci. Matka Tashy wygladala na silna, kiedy szla za trumna swojej malej coreczki na miejsce jej wiecznego spoczynku. Wyszlam w czasie piesni Will the Circle Be Unbroken, zdretwiala i przybita. ROZDZIAL 28 Stojac na zewnatrz, czekalam na Cindy. Obserwowalam, jak Aaron Winslow wmieszal sie w tlum zalobnikow i zaplakanych kolegow Tashy ze szkoly. Bylo w nim cos, co budzilo moja sympatie. Wydal mi sie niezwykle szczery, zdecydowanie z pasja podchodzil do swoich zadan i otaczajacych go ludzi. -To jest facet, z ktorym moglabym dzielic schron na polu bitwy -powiedziala Cindy, podchodzac do mnie. -Co wlasciwie przez to rozumiesz? - spytalam. -Sama nie wiem... Chce powiedziec, ze przyjechalam tu wczoraj, zeby z nim porozmawiac, i wyszlam z gesia skorka na ramionach. Czulam sie tak, jakbym przeprowadzala wywiad z Denzelem Washingtonem albo tym nowym chlopakiem z NYPD Blue. -Wiesz, ze pastor to nie to samo co ksiadz - powiedzialam. -Masz na mysli... -Mam na mysli, ze spokojnie mozna z nim isc do schronu. Z dala od linii ognia, oczywiscie. -No, tak - przytaknela i udala, ze strzela z mozdzierza. - Pafff! -Robi wrazenie. Swoim kazaniem doprowadzil mnie do lez. Czy wlasnie jego chcialas mi pokazac? -Nie. - Westchnela, powracajac natychmiast do sprawy. Pogrzebala w czarnej torebce i wyciagnela zlozony kawalek gazety. - Wiem, ze kazalas mi sie nie wtracac... Ale chyba sie juz przyzwyczailam do ochraniania twojego tylka. -No juz dobrze, dobrze. Co dla mnie masz? W koncu jestesmy zespolem, prawda? Kiedy odwinelam papier, ku swemu przerazeniu spojrzalam na tego samego lwa, kozla i weza, ktorego niedawno dalam Kirkwoodowi do zidentyfikowania. Mimo profesjonalnego opanowania szeroko otworzylam oczy. -Skad to masz?! -Wiesz, co to jest, Lindsay? -Domyslam sie, ze nie jakas nowa zabawka Tyco. Nawet sie nie usmiechnela. -Tak naprawde to znak grupy przestepczej dzialajacej na tle, rasowym. Zwolennicy wyzszosci bialej rasy. Moj kolega z redakcji znalazl nieco informacji na ich temat. Nie moglam sie powstrzymac, zeby do nich nie zajrzec po naszym spotkaniu tamtego wieczoru. To mala, elitarna organizacja, dlatego tak ciezko bylo ich znalezc. Gapilam sie na symbol, ktory spotykalam bez przerwy od chwili, kiedy zginela Tasha Catchings. -To sie jakos nazywa, prawda? -Chimera* Lindsay. Z greckiej mitologii. Wedlug moich informacji lew reprezentuje odwage, koziol upor i silna wole, a ogon weza tajemniczosc i spryt. To oznacza, ze jesli cokolwiek zrobisz, zeby go zniszczyc, on i tak zwyciezy. Wpatrzylam sie w znak, czujac, jak wszystko mi sie przewraca w zoladku. -Nie tym razem. -Nie grzebalam w tym - powiedziala Cindy - ale sprawa juz wyszla na jaw. Wszyscy sadza, ze morderstwa sa powiazane. Ten symbol jest kluczem, zgadza sie? Pozwol* ze ci podam druga definicje chimery, jaka znalazlam: dziwaczny produkt wyobrazni. Pasuje, nie? Kiwnelam glowa bez slowa. Z powrotem do punktu wyjscia. Zorganizowana przestepczosc na tle rasowym. Moze nawet Templariusze. Jak Mercer sie o tym dowie, bedziemy rozwalac kazda grupe, ktora uda nam sie znalezc. W takim razie, skad wzial sie czarny zabojca? To nie mialo najmniejszego sensu. -Nie jestes na mnie wsciekla, prawda? - spytala Cindy. Pokrecilam glowa. -Jasne, ze nie. Czy twoj wszechwiedzacy nie powiedzial ci przypadkiem, jak sie udalo zabic ta chimere? -Powiedzial, ze wezwano wielkiego bohatera, ktory dosiadal skrzydlatego rumaka, i on odcial jej glowe. Dobrze jest miec takich kumpli albo kumpelki w zasiegu reki, nie? - Spojrzala na mnie powaznie. - Masz skrzydlatego konia, Lindsay? -Nie. - Pokrecilam glowa. - Mam tylko psa. ROZDZIAL 29 Claire spotkala mnie na parterze, kiedy wracalam z salatka.-Dokad sie wybierasz? ~-spytalam. Przygladalam sie jej ukradkiem. Miala na sobie modny ciemnoczerwony plaszcz, przez ramie przewiesila skorzana aktowke na pasku. -Prawde mowiac, do ciebie. Na twarzy Claire goscil wyraz, ktory nauczylam sie rozpoznawac. Nic w rodzaju samozadowolenia czy poczucia wlasnej waznosci; to nie w jej stylu. Raczej cos w niej lsnilo, co latwo bylo odczytac: Znalazlam cos istotnego, albo: Czasami sama siebie zadziwiam. -Jadlas lunch? Zasmiala sie polgebkiem. -Lunch? Kto mialby czas na lunch? Od dziesiatej trzydziesci sterczalam nad mikroskopem po drugiej stronie zatoki. W twojej sprawie, nawiasem mowiac. - Zajrzala do torebki, ktora trzymalam w reku, i rzucila okiem na salatke z kurczaka z curry. - O, to wyglada kuszaco. Cofnelam reke. -To zalezy. Od tego, z czym przychodzisz. Popchnela mnie w strone windy. -Musialam obiecac Teitlemanowi miejsca w parterowej lozy na koncercie symfonicznym, zeby go udobruchac - odezwala sie, kiedy weszlysmy do mojego biura. -Mozesz to uwazac za szantazowanie Edmunda. Edmund byl jej mezem, od szesciu lat gral na perkusji w San Francisco Symphony Orchestra.! -Wysle do niego kartke - powiedzialam, sadowiac sie za biurkiem. - Moze uda mi sie zdobyc bilety na mecz Giantsow. Wyjelam z torebki lunch. -Pozwolisz? - zapytala, wymachujac plastikowym widel-czykiem nad moja salatka. - Chronienie twojego tylka to ciezka harowa. Odsunelam pojemniczek z jedzeniem. -Jak juz mowilam, to zalezy od tego, co dla mnie masz. Claire bez zastanowienia nabila kawalek kurczaka na widelec. -To nie trzymalo sie kupy, prawda, zeby czarnoskory mezczyzna popelnial tego typu przestepstwo przeciw kobiecie ze swojej rasy? -Zgadza sie. - Popchnelam pojemniczek w jej strone. - ' Co znalazlas? -W wiekszosci bylo tak, jak mowilas: Zadne z otarc czy zadrapan nie sugerowalo uzycia sily. Ale pod paznokciami ofiary byly te niezwykle fragmenty naskorka. Wzielismy je wiec pod lupe. Zobaczylismy typ skory o duzej zawartosci pigmentu. Jak to ujeto w raporcie, "wlasciwy rasie innej niz biala". Te probki wlasnie sa poddawane badaniu histopatologicznemu. -Wiec chcesz powiedziec - naciskalam - ze osobnik, ktory zamordowal te kobiete, byl czarny? Claire pochylila sie i wydlubala spod mojego widelca ostatni kawalek kurczaka. -Na pierwszy rzut oka wydawalo sie, ze tak. Jesli nie Afroamerykanin, to Latynos albo Azjata. Teitleman byl juz sklonny przyjac taka wersje, kiedy poprosilam go o zrobienie jeszcze jednego testu. Czy kiedys ci mowilam -spojrzala na mnie, szeroko otwierajac brazowe oczy - ze mialam praktyke z patodermatologii w Moffitt? -Nie. Popatrzylam na nia z usmiechem i pokrecilam glowa. Byla taka dobra w tym, czym sie zajmowala! -Nie? - Wzruszyla ramionami. - Nie wiem, jak to przeoczylysmy. W kazdym razie, mowiac najprosciej, w laboratorium powinni sprawdzic, czy hyperpigmentacja jest wewnatrzkomorkowa, jak w melanocytach, ktore sa ciemnymi, pigmen-tacyjnymi komorkami znacznie bardziej skoncentrowanymi u rasy niebialej, czy zewnatrzkomorkowa... w tkance, bardziej na powierzchni skory. -Prosciej, Claire. Czy sprawca byl bialy, czy czarny? -Melanocyty - mowila dalej, jakby nie slyszala pytania -sa ciemnymi komorkami skornymi, wystepujacymi masowo u ludzi o tym kolorze skory. - Podwinela rekaw. - Tutaj widzisz przyklad. Ale klopot w tym, ze w probkach znalezionych pod paznokciami pani Chipman nie bylo takich komorek. Caly pigment byl zewnatrzkomorkowy... tylko na powierzchni. W dodatku barwnik koloru niebieskiego, co nie zdarza sie w naturalnie wystepujacej melaninie. Kazdy szanujacy sie dermatolog bylby to wychwycil. -Ale co, Claire? - zapytalam, spogladajac na jej zadowolony usmieszek. -To, ze mezczyzna, ktory popelnil ten okropny czyn, nie byl czarny, tylko bialy, ze skora zabarwiona tylko na powierzchni. Atrament, Lindsay. Ta biedna kobieta zatopila paznokcie w tatuazu zabojcy. ROZDZIAL 30 Odkrycie Claire podtrzymalo mnie na duchu. To bylo cos, czegopotrzebowalam. Zapukala Karen i wreczyla mi teczke. -Od Simone Clark. To byly akta, o ktore prosilam. Edward R. Chipman. Wyjelam je z teczki i zaczelam czytac. Chipman byl policjantem z ulicznego patrolu w centralnym obwodzie, na emeryture przeszedl w 1994 roku, w randze sierzanta. Dwukrotnie zostal nagrodzony za odwage na sluzbie. Popatrzylam na jego fotografie. Waska twarz o ostrych rysach, fryzura afro, modna w latach szescdziesiatych. Zdjecie zrobiono prawdopodobnie w dniu przyjecia do sluzby. Przejrzalam reszte zawartosci teczki. Co sprawilo, ze ktos chcial zamordowac wdowe po tym czlowieku? Nigdy nie ukarano go nawet najdrobniejsza nagana za naduzywanie srodkow przymusu osobistego albo cos w tym rodzaju. Przez trzydziesci lat pracy nigdy nie uzyl broni. Nalezal do Oddzialu Szybkiego Reagowania na osiedlu Portrero Hill i byl czlonkiem mniejszosciowej organizacji Oficerowie dla Sprawiedliwosci, ktora lobbingowala i promowala czarnych funkcjonariuszy. Zawodowa kariera Chipmana, tak jak wiekszosci policjantow, nie obfitowala w szczegolne wydarzenia, przebiegala gladko, bez klopotow, bez krytyki i publicznego rozglosu. Nic nie sugerowalo najdalszego nawet zwiazku z Ta-sha Catchings czy jej wujem, Kevinem Smithem. Czy przypadkiem nie uleglam autosugestii? Czy rzeczywiscie mialam do czynienia z seryjnym przestepca? Moze tylko stworzylam zgrabna teorie i teraz na sile usiluje dopasowac do niej fakty? Moje zmysly mowily jednak cos innego: Wiem, ze cos tu jest. Naprzod, Lindsay. Nagle pukanie do drzwi przywrocilo mi poczucie rzeczywistosci. Lorraine Staford. -Ma pani chwilke czasu, poruczniku? Poprosilam, zeby weszla. Skradziona furgonetka, poinformowala mnie, nalezala do niejakiego Renalda Stasica. Uczyl antropologii w spolecznym college'u w Mountain View. -Najwyrazniej van zostal skradziony z parkingu pod szkola. Nie zgloszono tego policji od razu, bo wlasciciel byl w tym czasie w Seattle. -Czy ktos wiedzial o tym, ze zamierza wyjechac? Lorraine sprawdzila w notatkach. -Jego zona. Dyrektor college'u. Stasic uczy w dwoch klasach, ponadto udziela korepetycji uczniom z innych okolicznych szkol. -Czy zaden z uczniow nie interesowal sie vanem albo tym, gdzie on parkuje? Usmiechnela sie krzywo. -On powiedzial, ze polowa tych dzieciakow przyjezdza na zajecia bmw albo saabami. Dlaczego mieliby sie interesowac szescioletnia furgonetka? -A co z ta nalepka na zderzaku? Nie mialam pojecia, czy Stasic mial cos wspolnego z naszymi morderstwami, ale na zderzaku jego samochodu widnial ten sam symbol, ktory znalazlam w piwnicy w Oakland. Lorraine wzruszyla ramionami. -Utrzymuje, ze nigdy wczesniej go nie widzial. Powiedzialam, ze chce sprawdzic jego wersje, i spytalam, czy mialby cos przeciwko uzyciu wykrywacza klamstw. Odparl, ze daje mi wolna reke. -Lepiej sprawdz, czy ktorys z jego przyjaciol albo studentow ma osobliwe poglady polityczne. Skinela glowa. -Sprawdze, ale ten gosc jest absolutnie w porzadku, Lindsay. Po prostu az wylazil ze skory, zeby nam pomoc. Kiedy popoludnie mialo sie ku koncowi, ogarnelo mnie niewyrazne przeczucie, ze znow jestesmy w punkcie wyjscia. Bylam przekonana, ze chodzi o seryjnego morderce, a nasza jedyna szansa byl facet z chimera wyhaftowana na plecach kamizelki. Nagle zaskoczyl mnie dzwiek telefonu. Dzwonil Jacobi. -Niedobre wiesci, poruczniku. Sterczymy caly dzien przed ta zasrana Niebieska Papuga. Kompletnie nic. Zdolalismy wyciagnac z barmana, ze ci kolesie, ktorych szukamy, to juz historia. Rozeszli sie piec, szesc miesiecy temu. Najwiekszy osilek, jakiego dzis widzielismy, to jakis ciezarowiec w koszulce z napisem Rock Rules. -Co masz na mysli, mowiac, ze sie rozeszli? -Pospieszna przeprowadzke. Gdzies na poludnie. Wedlug barmana jeden z tych, co mieli zwyczaj tu sie petac, pokazuje sie od czasu do czasu. Jakis rudowlosy koles, czasem pojawia sie tez drugi, ale wpadaja tylko na chwile i zaraz znikaja. -Siedzcie tam dalej. Znajdzcie mi tego rudowlosego. Teraz, kiedy sprawa furgonetki utkwila w martwym punkcie, symbol pol lwa, pol kozla byl jedyna nicia laczaca obie ofiary. -Siedziec tutaj? - Jacobi jeknal. - Jak dlugo? Mozemy tu sterczec wieki! -Podesle wam czysta bielizne - odpowiedzialam i odlozylam sluchawke. Przez chwile po prostu siedzialam, kolyszac sie na krzesle. Czulam, jak ogarnia mnie lek. Minely trzy dni od smierci Tashy Catchings, a trzy dni wczesniej zginela Estelle Chipman. Nie mialam nic. Zadnych wskazowek, tylko to, co pozostawil morderca. Te przekleta chimere. I swiadomosc, ze seryjni zabijaja. Nie przestaja zabijac, dopoki sa na wolnosci. ROZDZIAL 31 Art Davidson, sierzant z policyjnego patrolu, natychmiast odpowiedzial nawezwanie. "Zaklocanie spokoju publicznego, przemoc w rodzinie. Seventh Street 303, na gorze. Najblizszy patrol, prosze sie zglosic". On i jego partner, Gil Herrera, znajdowali.sie zaledwie cztery przecznice dalej, na Bryant. Byla prawie osma; konczyli sluzbe za dziesiec minut. -Chcesz sie tym zajac, Gil? - spytal Davidson, spogladajac na zegarek. Jego partner wzruszyl ramionami. -To bylo do ciebie, Artie. Jestes jedyny na takie dzikie imprezy. Dzikie imprezy. Dzis byly siodme urodziny jego coreczki, Audry. W czasie przerwy zadzwonil do domu i Carol powiedziala, ze jesli on zdazy dojechac po sluzbie do dziewiatej trzydziesci, ona poczeka z polozeniem Audry spac, zeby mogl wreczyc jej prezent - lusterko do makijazu z podobizna Britney Spears, ktore sam wybral. Davidson mial piecioro dzieci; byly dla niego wszystkim. -Do diabla - wzruszyl ramionami - za to nam placa te kupe szmalu, no nie? Wlaczyli syrene i w ciagu mniej niz minuty zatrzymali radiowoz przed ponurym wejsciem do rozsypujacego sie budynku pod numerem 303, gdzie nad drzwiami frontowymi wisiala tabliczka z nazwa nieistniejacego juz Driscoll Hotel. -Ktos jeszcze nocuje w tym smietniku? - westchnal Herrera. - Kto, u diabla, moze tu mieszkac? Z palkami i mocnymi latarkami w dloniach podeszli do drzwi wejsciowych. Davidson otworzyl je na osciez. Wewnatrz smierdzialo odchodami, moczem i chyba szczurami. -Hej, jest tu ktos? - zawolal. - Policja! Nagle gdzies z gory dolecial ich krzyk. Odglosy jakiejs awantury. -Tam - powiedzial Herrera i skoczyl w kierunku schodow. Davidson pobiegl za nim. Na pierwszym pietrze Herrera ruszyl wzdluz korytarza, oswietlajac po kolei wszystkie drzwi. -Policja! Bedacy jeszcze na klatce schodowej Davidson znowu uslyszal glosy -nerwowe, podekscytowane. Trzask, jakby cos sie stluklo. Halas rozlegal sie nad jego glowa. Nie czekajac na partnera, pobiegl dwa pietra wyzej. Odglosy przybieraly na sile. Davidson stanal przed zamknietymi drzwiami mieszkania numer 42. -Suka! - wrzeszczal ktos. Brzek tluczonego talerza. Kobiecy glos blagal: -Zatrzymajcie go, on mnie zabije! Prosze... Niech mi ktos pomoze! Prosze! -Policja! - krzyknal Davidson i wyciagnal pistolet. - Her-rera, tutaj! Szybko! Calym ciezarem ciala naparl na drzwi, ktore stanely otworem, prawie nie stawiajac oporu. Ciemnawy przedpokoj... W dalszej czesci mieszkania widac bylo swiatlo i stamtad wlasnie dobiegaly odglosy sprzeczki.:. Blizej... Krzyk! Art Davidson odbezpieczyl bron i wtargnal do pokoju. Ku swojemu zaskoczeniu nie zastal tam nikogo. Z nieoslonietej zarowki wiszacej u sufitu padalo przycmione, zoltawe swiatlo. Na srodku stalo metalowe krzeslo z ogromnym, przenosnym magnetofonem. Z glosnikow dobiegaly podniesione glosy. Uslyszal te same slowa. -Powstrzymajcie go, on chce mnie zabic! '.- Co jest, do cholery? - Davidson rozejrzal sie z niedowierzaniem. Podszedl do radiomagnetofonu, przykleknal i wylaczyl zasilanie. Odglosy klotni umilkly. -Co to ma byc, do kurwy nedzy...? - wymamrotal - Ktos sobie robi jaja. Rozejrzal sie po pokoju. Wygladalo na to, ze nikt tu chwilowo nie mieszka. Jego wzrok powedrowal w strone okna i dalej, w poprzek alei, do budynku naprzeciwko. Wydalo mu sie, ze cos zobaczyl. Co to bylo? Ping... Katem oka zauwazyl minimalny zolty blysk, tak szybki, jak pstrykniecie palcami, jak migniecie swietojanskiego robaczka na tle nocnego nieba. A potem szyba rozprysla sie W drobny mak i tepy bol eksplodowal w prawym oku Davidsona. Umarl, zanim jego cialo dotknelo podlogi. ROZDZIAL 32 Wlasnie dojezdzalam do domu, kiedy rozlegl sie komunikat alarmowy:-Wszystkie wolne jednostki kierowac sie na Seventh Street 303, w poblizu Towsend! 1-0-6... funkcjonariusz w niebezpieczenstwie. Zjechalam na pobocze i sluchalam dalszych komunikatow. -Karetka wezwana na miejsce, dowodca okregu powiadomiony. Krotka, pospieszna wymiana zdan przekonala mnie, ze sytuacja jest krytyczna. Poczulam, jak wlosy staja mi deba. To byl atak z ukrycia, strzal z duzej odleglosci. Podobnie jak w La Salle Heights. Wrzucilam bieg, zawrocilam ostro, wypadlam na Third Street i skierowalam sie do centrum. Kiedy zatrzymalam samochod cztery przecznice od Towsend i Seventh, dookola panowal calkowity chaos. Bialo-nie-bieskie barierki, migajace swiatla, wokol pelno mundurow. W nocnym powietrzu rozlegalo sie trzeszczenie dobiegajace z glosnikow. Pojechalam prosto, trzymajac w otwartym oknie moj identyfikator, az w koncu utknelam na dobre. Zostawilam samochod i popedzilam w kierunku najwiekszego zamieszania. Zlapalam pierwszego policjanta, ktory sie nawinal. -Kto to jest? Wiesz? -Funkcjonariusz z patrolu - odpowiedzial. - Z okregu centralnego. Davidson. O, cholera... Serce zamarlo mi na chwile, poczulam, jak robi mi sie niedobrze. Znalam Artiego Davidsona. Razem bylismy w Akademii. Byl dobrym gliniarzem, dobrym chlopakiem. Zreszta, jakie to ma znaczenie, ze go znalam? Nastepna fala mdlosci. Art Davidson byl Murzynem! Przecisnelam sie przez tlum w strone zniszczonego domu, gdzie stalo kilka karetek. Wpadlam prosto na szefa detektywow Sama Ryana, ktory wychodzil wlasnie z budynku z krotkofalowka przycisnieta do ucha. Odciagnelam go na bok. -Sam, slyszalam, ze to Art Davidson... Jest jakas szansa...? -Szansa? Zostal tutaj zwabiony, Lindsay. Strzal z karabinu prosto w glowe. Wyglada na to, ze tylko jeden. Stalam z boku, coraz glosniejszy jek rozlegal sie we wnetrzu mojej glowy, jakby jakis nieznany strach ujawnil swoje oblicze tylko przede mna. Bylam pewna, ze to on. Chimera. Morderstwo numer trzy. Tym razem wystarczyl mu jeden strzal. Machnelam odznaka przed nosem policjantom pilnujacym wejscia i wbieglam do zaniedbanego budynku. Wlasnie schodzili sanitariusze. Minelam ich. Mialam wrazenie, ze moje nogi sa z olowiu, ledwo moglam oddychac. Na podescie trzeciego pietra jakis gliniarz w mundurze prawie mnie przewrocil. -Schodzimy! Wszyscy z drogi! - wykrzykiwal. Pojawila sie para sanitariuszy i jeszcze dwoch policjantow z noszami. Nie moglam odwrocic glowy. -Zatrzymajcie sie - poprosilam. Tak, to byl Davidson. Ciagle mial otwarte oczy. Szkarlat wypelnial malenki otwor nad prawa galka oczna. Wszystkie moje nerwy napiely sie jak postronki. Przypomnialam sobie, ze mial dzieci. Czy te zbrodnie maja cos wspolnego z dziecmi? -O Jezu, Art... - wyszeptalam. Zmusilam sie, zeby obejrzec cialo, rane po pocisku. W koncu dotknelam jego czola. -Mozecie go zabrac - powiedzialam wreszcie. Cholera. Jakos udalo mi sie wejsc na nastepne pietro. Obok otwartych drzwi zgromadzila sie grupa podenerwowanych detektywow w cywilu. Zobaczylam wychodzacego Pete'a Starchera, bylego funkcjonariusza wydzialu zabojstw. Podeszlam do niego. -Pete, co, do diabla, sie tutaj stalo? Starcher zawsze patrzyl na mnie krzywo. Byl-klasycznym przykladem cynicznego sluzbisty starej daty. -Ma pani tu jakis interes, poruczniku? -Znalam Arta Davidsona. Chodzilismy razem do szkoly. Nie chcialam, by zaczal podejrzewac, dlaczego naprawde tu przyjechalam. Przez chwile probowal kluczyc, ale w koncu opowiedzial mi krotko o zajsciu. Dwoch funkcjonariuszy z patrolu odpowiedzialo na wezwanie z tego budynku. Okazalo sie, ze w mieszkaniu byl tylko magnetofon. Wszystko zostalo starannie zaplanowane. -Jakis sukinsyn chcial zabic gliniarza. I udalo mu sie. Czulam, jak cale cialo mi dretwieje. Bylam pewna, ze to o n. -Pojde sie rozejrzec. Wewnatrz bylo tak, jak mowil Starcher. Strasznie, dziwacznie, nierealnie. Duzy pokoj byl pusty. Ze scian zwisaly platy odrapanej farby. Zdretwialam, kiedy weszlam do przyleglego pokoju. Zobaczylam ogromna plame krwi, ktora wsiakla juz czesciowo w podloge; na scianie krwawe rozbryzgi, w miejscu, gdzie prawdopodobnie utkwil pocisk. Biedny Davidson. Magnetofon stal na skladanym krzesle posrodku pokoju. Popatrzylam na okno, na zwisajaca rame ze strzaskanym szklem. Nagle wszystko stalo sie jasne. W mojej piersi utworzyl sie sopel lodu. Podeszlam do otwartego okna, wychylilam sie na zewnatrz i spojrzalam na druga strone ulicy. Ani sladu Chimery czy kogokolwiek innego. Mimo to wiedzialam... Wiedzialam, bo on mi to powiedzial - strzalem, wyborem ofiary. Chcial, zebysmy wiedzieli, ze to on. ROZDZIAL 33 -To byl on, prawda, Lindsay?Dzwonila Cindy. Bylo po jedenastej. Probowalam pozbierac mysli po zwariowanym, strasznym wieczorze. Wlasnie wrocilysmy z Martha z poznego spaceru/Marzylam o tym, by wziac goracy prysznic i jak najszybciej wymazac z pamieci widok ciala Arta Davidsona. -Musisz mi powiedziec! To byl ten sam facet, Chimera. Zgadza sie? Rzucilam sie na lozko. -Nie wiadomo. Na miejscu niczego nie znalezlismy. -Ale ty wiesz, Lindsay. I ja wiem, ze ty wiesz. Obie wiemy, ze to on. Chcialam, zeby dala mi swiety spokoj i zebym mogla zwinac sie w klebek na lozku. -Niczego nie wiem - powiedzialam zmeczonym glosem. - Mozliwe. -Jaki byl kaliber broni? Taki sam, jak w wypadku Catch-ings? -Prosze, Cindy, nie baw sie ze mna w detektywa. Znalam tego chlopaka. Jego partner powiedzial, ze dzis byly siodme urodziny jego dziecka. Mial ich piecioro. -Przepraszam, Lindsay. - Cindy w koncu zmienila ton. - Po prostu to wyglada tak, jak poprzednio. Strzal, ktorego nie mogl oddac nikt inny. Siedzialysmy przez chwile kazda przy swoim telefonie, nic nie mowiac. Miala racje i ja o tym wiedzialam. W koncu sie odezwala. -Wiec masz nastepnego, prawda, Lindsay? Nie odpowiedzialam, ale doskonale wiedzialam, co chce przez to powiedziec. -Nastepnego seryjnego zabojce. Wyborowego strzelca, mordujacego z zimna krwia. Takiego, ktory wybiera za cel Murzynow. -Nie tylko - westchnelam. -Nie tylko...? - Cindy milczala chwile, a potem zaczela szybko mowic: -Reporter kryminalny z Oakland slyszal przecieki z tamtejszego wydzialu zabojstw. O wdowie po Chipma-nie. Jej maz byl policjantem. Najpierw wuj Tashy, potem ona. Teraz Davidson jako trzeci. O Jezu, Lindsay! -To musi zostac miedzy nami. Prosze, Cindy. Teraz musze isc spac. Nie wyobrazasz sobie, jakie to dla nas ciezkie. -Pozwol sobie pomoc, Lindsay. Wszystkie chcemy ci pomoc. -Wiem, Cindy. I bardzo tego potrzebuje. Naprawde. ROZDZIAL 34 Myslalam o czyms przez cala noc. Morderca zadzwonil pod 911.To byla pierwsza sprawa, jaka zajelam sie rano. Dyzur w dyspozytorni miala Lila McKendree. Tak samo jak wtedy, kiedy nadeszlo wezwanie dla Davidsona. Lila byla przysadzista kobieta o rozowych policzkach, sklonna do usmiechu, nikt jednak nie dorownywal jej profesjonalizmem. Niczym kontroler ruchu lotniczego potrafila zawsze na zimno ocenic sytuacje. Przyniosla kasete z zarejestrowanymi wezwaniami pod 911. Wszyscy obecni stloczyli sie dookola, nawet Cappy i Jacobi. Za chwile mieli wyruszyc w droge powrotna do Vallejo. -Uwaga! - powiedziala Lila i nacisnela klawisz. Za kilka sekund poznamy glos mordercy. -Tu numer 911, policja San Francisco - uslyszelismy glos dyspozytorki. W pokoju odpraw wszyscy wstrzymali.oddech. -Dzwonie w sprawie zaklocania spokoju... Jakis gosc robi sobie z zony worek treningowy -odezwal sie podenerwowany meski glos. -Rozumiem - odpowiedziala dyspozytorka. - Skad pan dzwoni? Gdzie jest ta awantura? Jakis halas, telewizor albo odglosy z ulicy w tle sprawily, ze ledwo slyszelismy. -Seventh 303. Trzecie pietro. Tylko prosze sie pospieszyc, bo to zaczyna kiepsko wygladac. -Powiedzial pan: Seyenth 303? -Tak jest - potwierdzil morderca. -A pan sie nazywa... - pytala dalej dyspozytorka. -Nazywam sie Reffon. Billy Reffon. Mieszkam na dole. Niech sie pani pospieszy! Popatrzylismy po sobie z niedowierzaniem. Morderca podal nazwisko? Jezu! -Prosze pana - znow glos dyspozytorki. - Czy slyszy pan moze, co tam sie teraz dzieje? -Z tego, co tu do mnie dociera, wynika, ze chyba jakis skurwiel katuje swoja zone - odpowiedzial. -Rozumiem, prosze pana. Czy uwaza pan, ze doszlo do uzycia przemocy fizycznej? -Nie jestem lekarzem, prosze pani. Chce tylko spelnic swoj obowiazek. Prosze po prostu kogos tu przyslac! -Dobrze, panie Reffon. Zawiadomie patrol. Prosze wyjsc przed budynek i czekac na policjantow, za chwile tam beda. -Tylko niech sie pani pospieszy, bo wyglada na to, ze za chwile poleje sie krew. Po zakonczeniu rozmowy nastepowalo nagranie polecen dyspozytorki dla najblizszego patrolu. -Dzwonil z komorki - powiedziala Lifa, wzruszajac szerokimi ramionami. - Teraz zaczyna sie powtorka. Tym razem skoncentrowalam sie na tym, co moglo mi powiedziec brzmienie glosu mordercy. -Dzwonie w sprawie zaklocania spokoju... - Glos byl zaniepokojony, nerwowy, ale rownoczesnie zimny jak lod. -Ten facet jest piorunsko dobrym aktorem - powiedzial rozdraznionym tonem Jacobi. -Nazywam sie Reffon. Billy Reffon. Zacisnelam dlonie na oparciu krzesla, sluchajac instrukcji dyspozytorki, wydawanych w dobrej wierze. "Prosze wyjsc z budynku i czekac na policjantow. Zaraz tam beda". Caly ten czas siedzial za teleskopowym celownikiem karabinu i czekal, az pojawia sie jego ofiary. Tylko niech sie pani pospieszy... Wyglada na to, ze za chwile poleje sie krew... Wysluchalismy tasmy jeszcze raz. Teraz w jego glosie uslyszalam oszukanczy brak zainteresowania. Nie bylo sladu niepewnosci czy wyrzutow sumienia zwiazanych z tym, co zamierzal zrobic. W ostatnim zdaniu odkrylam nawet cien ponurego zartu. Szybko... Wyglada na to, ze poleje sie krew. -To wszystko, co mam - powiedziala Lila McKendree. - Glos mordercy. ROZDZIAL 35 Zabojstwo Davidsona zmienilo wszystko.Pogrubiony naglowek w "Chronicie" krzyczal: "Zamordowany policjant trzecia ofiara szalenczego terroru". Artykul na pierwszej stronie, z notka Cindy, przypominal o niezwykle celnych strzalach z duzej odleglosci i o symbolu, uzywanym przez aktywne grupy przestepcze, znalezionym na miejscach zbrodni. Poszlam do naszego laboratorium i znalazlam Charliego Clappera, zwinietego za metalowym blatem, w roboczym fartuchu, zajadajacego na sniadanie chipsy Doritos. Jego siwiejace wlosy byly tluste i potargane, a oczy podkrazone i zapadniete. -W tym tygodniu spalem na tym blacie dwa razy - poskarzyl sie. - Czy nikt wiecej juz nie zginal? -Nie wiem, czy uwierzysz, ale ja ostatnio tez nie mam czasu na pielegnacje urody. - Wzruszylam ramionami. - Dalej, Charlie. Musze cos miec w sprawie Davidsona. Ten skurczybyk zaczal strzelac do naszych chlopcow. -Wiem. - Korpulentny laborant westchnal. Wyprostowal sie z trudem i poczlapal w strone blatu. Podniosl mala plastykowa torebke zamykana na suwak z ciemnym, splaszczonym pociskiem w srodku. - To dla ciebie, Lindsay. Wyjety ze sciany za miejscem, gdzie upadl Art Davidson. Jeden strzal i koniec. Pogadaj o tym z Claire, jesli masz ochote. Ten sukinsyn zdecydowanie potrafi strzelac. Podnioslam luske i staralam sie odczytac napis, -Kaliber czterdziesci - podpowiedzial Clapper. - Na pierwszy rzut oka wiedzialem, ze to PGS-1. Zmarszczylam brwi. -Jestes pewien, Charlie? Tasha Catchings zostala zastrzelona z M-16. -Zapraszam na moje miejsce. - Wskazal w kierunku mikroskopu. - Wyglada na to, ze balistyka to twoje hobby. -Nie o to chodzi, Charlie. Po prostu mialam nadzieje, ze znajde zwiazek ze sprawa Catchings. -Reese ciagle jeszcze nad tym pracuje - powiedzial, siegajac do torebki z chipsami. - Ale na twoim miejscu nie robilbym sobie zbyt duzych nadziei. Ten facet lubi czysta robote. Jak tam w kosciele. Zadnych odciskow, zadnych sladow. Zwykly magnetofon, mogl zostac kupiony wszedzie. Wlaczony pilotem. Nawet przeszlismy sie po tamtym budynku droga, ktora, naszym zdaniem, musial isc, i zebralismy kazdy pylek od poreczy do klamek w oknach. I znalezlismy tylko jedno... -Co? Podszedl do stolu laboratoryjnego. -Czesciowe odciski butow. Zdjete z dachu, z miejsca, skad padl strzal. Wyglada to na zwykle obuwie, ale znalezlismy sladowe ilosci jakiegos proszku. Oczywiscie, nie gwarantuje, ze ma to cos wspolnego z morderca. -Proszku? -Talk. To zaweza sprawe do jakichs piecdziesieciu milionow mozliwosci. Nawet jezeli ten gosc podpisuje swoje dziela, to starannie ukrywa podpis. -On sie podpisal, Charlie - powiedzialam z pelnym przekonaniem. - Jego podpis to strzal. -Wysylamy tasme z nagraniem do specow od rozpoznawania glosu. Dam ci znac, jak beda wyniki. Poglaskalam go po rece. -Idz sie troche przespac, Charlie. Znowu siegnal po torebke z chipsami. -Jasne, ze pojde. Jak tylko skoncze sniadanie. ROZDZIAL 36 Wrocilam do biura rozczarowana i usiadlam za biurkiem. Musialam siedowiedziec czegos wiecej o Chimerze. Wlasnie wzielam do reki sluchawke, zeby zadzwonic do Stu Kirkwooda z wydzialu przestepczosci zorganizowanej, kiedy w drzwiach pokoju odpraw pojawili sie trzej mezczyzni w ciemnych garniturach. " *,. Jednym z nich byl Mercer. To mnie nie zdziwilo. Bral udzial w porannymtalk-show, apelujac o zachowanie spokoju. Wiedzialam, ze odpowiadanie na trudne pytania bez zaplecza w postaci konkretnych postepow w sledztwie musialo byc dla niego ciezkim zadaniem. Drugiego, ktory zjawil sie w towarzystwie swojego rzecznika prasowego, przez siedem lat pracy nigdy nie widzialam na naszym pietrze. Burmistrz San Francisco. -Nie zycze sobie zadnych bzdur - odezwal sie Art Fer-nandez, od dwoch kadencji najwazniejsza figura w miescie. - Nie chce wysluchiwac niczego o standardowej ochronie funkcjonariuszy ani bezsensownych zapewnien o panowaniu nad sytuacja. Patrzyl to na mnie, to na Mercera. -Zycze sobie jasnej i wyraznej odpowiedzi. Czy wiadomo juz, z czym mamy do czynienia? Stalismy stloczeni w moim malenkim biurze. Za przeszklonymi scianami widzialam obserwujace nas oczy moich wspolpracownikow. Pogrzebalam pod biurkiem, czekajac, az serce zacznie mi znow bic normalnie. -Nie - przyznalam. -Wiec Vernon Jones mial racje - powiedzial, opadajac na krzeslo naprzeciwko biurka. - Mamy do czynienia z niekontrolowana seria morderstw na tle rasowym, z ktora policja nie potrafi sie uporac. Moze FBI sobie poradzi. -Nie, to nie tak! - zawolalam. -Co nie tak? - Uniosl brwi i spojrzal na Mercera. - Czy cos zle zrozumialem? Na dwoch miejscach zbrodni znalezliscie znak grupy przestepczej, te chimere. Nasz koroner jest przekonany, ze mala Catchings zginela, poniewaz ten szaleniec wlasnie ja chcial zabic. -Porucznik chce powiedziec - przerwal mu Mercer - ze byc moze nie mamy do czynienia ze zwyklym przestepstwem na tle rasowym. Czulam w gardle klab waty. Przelknelam sline. -Sadze, ze to ma glebsze podloze. -Glebsze, poruczniku Boxer? Wiec z czym, pani zdaniem, mamy do czynienia? Spojrzalam Fernandezowi prosto w oczy. -Wydaje mi sie, ze chodzi o osobista wendete. Mozliwe, ze to pojedynczy zamachowiec, ktory podszywa sie pod metody dzialania zorganizowanych grup wystepujacych przeciwko mniejszosciom rasowym. -Wendeta, mowi pani - wtracil Carr, wspolpracownik burmistrza. - Wendeta przeciwko czarnym, a nie przestepstwo na tle rasowym. Przeciwko czarnym dzieciom i wdowom... ale bez tla rasowego? -Przeciwko czarnym policjantom - powiedzialam. Oczy burmistrza sie zwezily. -Prosze mowic dalej. Wyjasnilam, ze zarowno Tasha Catchings, jak i Estelle Chipman byly spokrewnione z policjantami. -Musza byc jeszcze inne zaleznosci, chociaz na razie nie udalo nam sie tego ustalic. Morderca niczego nie robi przypadkowo, widac to po wskazowkach, jakie zostawia. Nie wierze, zeby ktos zwiazany z grupa przestepcza zostawial znak na miejscu zbrodni. Furgonetka, maly rysunek w piwnicy Chipman, ten arogancki telefon pod 911. Nie sadze, ze jest to ciag zabojstw na tle rasowym. To zemsta - wyrachowana, osobista. Burmistrz spojrzal na Mercera. -Zgadzasz sie z ta teoria, Earl? -No coz, tak - Mercer usmiechnal sie blado. -A ja nie - odezwal sie Carr. - Moim zdaniem wszystko wskazuje na zabojstwa z powodow rasowych. W zatloczonym pokoiku zapadla cisza; mialam wrazenie, ze temperatura wzrosla do piecdziesieciu stopni. -W takim razie mamy dwie mozliwosci - podsumowal burmistrz. - Na podstawie ustawy o Przestepstwach Rasowych, artykul czwarty, moge wezwac FBI, ktore, jak sadze, bedzie sie dokladnie przygladac podejrzanym organizacjom... -Oni nie maja bladego pojecia, jak nalezy prowadzic cholerne sledztwo w sprawie zabojstwa! - zaprotestowal Mercer. -Albo... moge pozwolic pani porucznik pracowac dalej. Powiedz federalnym, ze sami bedziemy sie tym zajmowac -powiedzial burmistrz. Wytrzymalam jego spojrzenie. -Chodzilam do Akademii z Artem Davidsonem. Czy mysli pan, ze panu bardziej zalezy na schwytaniu jego zabojcy niz mnie? -- Wiec prosze go zlapac - odpowiedzial i wstal. - Przynajmniej wiemy, z czym mamy do czynienia - dodal. Przytaknelam z ponura mina. W tej samej chwili do pokoju wbiegla Lorraine. -Przepraszam, ze przeszkadzam, poruczniku, ale to pilne. Jacobi dzwonil z Vallejo. Powiedzial, zeby przygotowac przyjemne i schludne pomieszczenie dla waznego goscia. Znalezli motocykliste z Niebieskiej Papugi. Znalezli Rudego. ROZDZIAL 37 Mniej wiecej godzine pozniej Jacobi i Cappy weszli do pokoju odpraw. Popychali przed soba ogromnego, rudowlosego faceta o wygladzie motocyklisty. Mial rece wykrecone do tylu i skute kajdankami.-Spojrz, kto postanowil zlozyc nam wizyte - zazartowal Jacobi. Rudowlosy pelnym buntu gestem wyszarpnal rece z uscisku Cappy'ego, kiedy ten popchnal go w kierunku pokoju przesluchan nr 1. Tam potknal sie o drewniane krzeslo i runal na podloge. -Sorry, wielgasie. - Cappy wzruszyl ramionami. - Chyba cie uprzedzalem, zebys tu uwazal. -Richard Earl Evans - zaanonsowal Jacobi. - Znany tez jako Rudy, Grzmot albo Ksiaze. Nie obrazaj sie, jesli nie wstanie i nie poda ci reki. -Czy to wlasnie miales na mysli, mowiac o braku kontaktu? - zapytalam z grozna mina. W srodku jednak bardzo sie cieszylam, ze go tu przyprowadzili. -Ten chloptas ma rejestr dokonan tak dlugi, ze zaczyna sie od Adama i Ewy. - Jacobi usmiechnal sie szeroko. - Kradziez, oszustwo, usilowanie zabojstwa, dwa napady z bronia w reku. -Spojrz tylko - zawolal Cappy, pokazujac mi paczuszke z marihuana, noz mysliwski z dwunastocentymetrowym ostrzem i berette kaliber 22, wielkosci dloni, ktora wyjal z plastikowej torby z napisem Nordstrom. -Wie, dlaczego tu jest? - spytalam. -Nie - mruknal Cappy. - Zgarnelismy go pod zarzutem napadu z bronia w reku. Pozwolilismy mu ochlonac na tylnym siedzeniu. We trojke stloczylismy sie w malym pokoju przesluchan dookola Richarda Earla Evansa. Gad patrzyl na nas z pelnym wyzszosci, bezczelnym usmieszkiem. Oba jego ramiona pokrywaly tatuaze. Nosil czarna koszulke z napisem na plecach: "Jesli mozesz to przeczytac... to wlasnie wjechales mi w dupe!". Skinelam glowa i Cappy rozpial kajdanki. -Czy pan wie, dlaczego pan tu jest, panie Evans? -Wiem, ze to wy, chlopcy, wdepneliscie w gowno, jesli myslicie, ze cos wam powiem! - Evans wydmuchnal z nosa sluz zmieszany z krwia. - Stracicie wszystkie zeby, jesli kiedykolwiek pokazecie sie w Yallejo. Podnioslam torebke z narkotykami. -Widze, ze Swiety Mikolaj przynosi ci mnostwo niebezpiecznych zabawek. Dwa wyroki... ciagle na zwolnieniu warunkowym za napad z bronia w reku... Siedziales w Folsom, w Quentin. Wedlug mnie musisz lubic tamtejszy klimat, bo przy nastepnej okazji jak nic zakwalifikuja cie na trzydziestoletni pobyt. -Jedno jest pewne. - Evans rozejrzal sie dookola. - Nie ciagneliscie mnie tutaj z powodu jakichs dwoch zadym. Na drzwiach przeczytalem: "Wydzial Zabojstw". -Zgadles, wielgasie - wycedzil Cappy. - Zamykanie w pierdlu takich dupkow jak ty za napady z bronia w reku to nasze hobby. Teraz jednak odpowiesz nam na kilka pytan w zupelnie innej sprawie, a od twoich odpowiedzi bedzie zalezec to, gdzie spedzisz najblizsze trzydziesci lat swojego, parszywego zycia. -Gowno prawda - wymamrotal Evans. - Nic na mnie nie macie, gnojki. Cappy wzruszyl ramionami, po czym z calej sily rabnal go w dlon puszka z cola. Evans zawyl z bolu. -Cholera, wydawalo mi sie, ze mowiles, ze chce ci sie pic - powiedzial Cappy skruszonym tonem. Rudowlosy patrzyl na niego z wsciekloscia. Na pewno myslal o tym, jak chetnie przejechalby sie po twarzy policjanta swoim motorem. -Ma pan racje, panie Evans - odezwalam sie. - Nie zaprosilismy pana tutaj, zeby dyskutowac o panskim dobytku, zaden tez dla nas problem, by przekazac panska zalosna dupe policji w Vallejo. Ale dzis wszystko uklada sie dla pana pomyslnie. Cappy, zapytaj panaEvansa, czy zyczy sobie nastepnego drinka. Cappy wykonal ruch i Evans gwaltownie zabral rece ze stolu. Potezny policjant usmiechnal sie szeroko, otworzyl puszke i postawil ja przed Evansem. -Moze byc tak czy podac szklanke? -Widzisz - powiedzialam - potrafimy byc mili. Prawda jest taka, ze gowno nas obchodzisz. Wszystko, co musisz zrobic, to odpowiedziec na pare pytan, a potem wrocisz do domu z podziekowaniami od policji San Francisco. Nigdy wiecej nas nie zobaczysz. Albo, jako trzykrotnego recydywista zamkniemy cie na kilka dni na dziesiatym pietrze, az przypomnimy sobie, ze tu kiblujesz, i zawiadomimy gliny w Vallejo. I kiedy dojdzie do trzeciego oskarzenia, zobaczymy, kto ile naprawde ma zebow. Evans potarl dlonia grzbiet nosa, wycierajac z niego krew. -Moze najpierw napije sie tej coli, jesli to dla mnie. -Gratuluje, synu - powiedzial Jacobi. - Pierwsza sensowna rzecz, jaka zrobiles od chwili, gdy sie spotkalismy. ROZDZIAL 38 Wyjelam czarno-biale fotografie Templariuszy i polozylam je przedzaskoczonym rudowlosym. -Pierwsza rzecz, jakiej chcemy sie dowiedziec: gdzie mozemy znalezc twoich kumpli? Evans podniosl glowe i spojrzal na mnie z szerokim usmiechem. -Wiec o to wam chodzi? -No, dalej, bystrzaku - ponaglil go Jacobi. - Slyszales pytanie pani porucznik. Po kolei wylozylam na stol jeszcze trzy zdjecia roznych czlonkow grupy. Evans pokrecil glowa. -Nigdy ich nie widzialem. Na ostatniej fotografii lezacej na stole widniala jego twarz. Cappy, sto dwadziescia kilogramow zywej wagi, wyciagnal reke i szarpnal Evansa za koszulke, podnoszac go z krzesla. -Posluchaj, ty srnieciu, masz szczescie, ze nie interesuje nas to, czym sie wasza grupka zalosnych gnojow zajmowala. Zachowuj sie madrze, to zaraz stad wyjdziesz, a my zajmiemy sie nasza robota, ktorej mamy po dziurki w nosie. Evans wzruszyl ramionami. -Moze tam troche jezdzilem z ktoryms. Ale nieduzo. Klub sie rozwiazal, bo zrobilo sie za goraco. Nie widzialem tych tutaj od miesiecy. Rozeszli sie. Jak chcecie ich znalezc, zacznijcie od Five South. Spojrzalam na moich inspektorow. Chociaz mialam watpliwosci, czy Evans zdradzi swoich kumpli, to jednak mu wierzylam. -Jeszcze jedno pytanie - powiedzialam. - Bardzo wazne. - Polozylam przed nim zdjecie motocyklisty w kurtce z wyhaftowana chimera. - Cos ci to mowi? Evans pociagnal nosem. -Co, ze facet nie umie sie porzadnie ubrac? Cappy pochylil sie w jego strone. Evans natychmiast sie wycofal. -To jest symbol, chlopie. Znaczy, ze on nalezy do aktywnego ruchu. Patriota. -Patriota? - zdziwilam sie. - Co to ma byc, do diabla, wedlug ciebie? -Obronca bialej rasy, zwolennik wolnego i uporzadkowanego spoleczenstwa. - Usmiechnal sie w strone Cappy'ego. - Obecne uklady wykluczone. Oczywiscie, ja osobiscie sie nie zgadzam z takimi zasranymi pogladami. -Czy ten gosc tez pojechal na poludnie Stanow? -On? Dlaczego? Myslicie, ze co on zrobil? Cappy stanal nad nim. -Zawsze odpowiadasz pytaniami na pytania? -Posluchaj. - Evans przelknal sline. - Ten brat zaczepil sie u nas tylko na krotko. Nawet nie wiem, jak sie naprawde nazywal. Mac... McMillan, McArtur? Co on zrobil? Doszlam do wniosku, ze nie ma powodu, by ukrywac przed nim prawde. -Wiesz cos o tym, co wydarzylo sie w La Salle Heights? Rudy nareszcie zalapal. Jego zrenice sie rozszerzyly. Usiadl ciezko. -Myslicie, ze to moi kumple ostrzelali ten kosciol? Albo ten gosc... Mac? -Wiesz, gdzie mozna go zlapac? - powiedzialam. Na twarzy Evansa znowu zagoscil promienny usmiech. -To bedzie trudne, nawet dla was. -Sprawdz nas - odpowiedzialam. - Jestesmy dosyc zaradni. -O, tego jestem pewien, ale ten koles nie zyje. Od czerwca. Wylecial w powietrze w Oregonie razem ze swoim kumplem. Sukinsyn wyczytal chyba gdzies, ze z krowiego lajna mozna zrobic bombe. ROZDZIAL 39 Cindy Thomas wygramolila sie ze swojej mazdy na malym wyasfaltowanym parkingu, przylegajacym do kosciola La Salle Heights. Czula, jak jej zoladek kurczy sie z niepokoju, i sama nie wiedziala, co wlasciwie tutaj robi. Wziela gleboki wdech i otworzyla ogromne, debowe drzwi, prowadzace do glownej kaplicy. Zaledwie wczoraj wypelnialo ja potezne brzmienie choru. Teraz panowala tu niepokojaca cisza, a koscielne lawki swiecily pustkami. Cindy przeszla wzdluz glownej nawy w strone polaczonego z kosciolem budynku. Wylozony dywanowa wykladzina korytarz prowadzil do kilku biur. Jakas czarna kobieta podniosla wzrok znad kserokopiarki. -Moge pani pomoc? Czy czegos pani potrzebuje? - spytala. -Chcialabym sie zobaczyc z pastorem. -On teraz nie przyjmuje odwiedzajacych. -W porzadku, Carol. - Z jednego z pomieszczen dobiegl glos Winslowa. Cindy zostala wprowadzona do jego biura, malutkiego i pelnego ksiazek. Winslow mial na sobie czarna bawelniana koszulke i spodnie koloru khaki. Nie przypominal wygladem zadnego znanego jej duchownego. -A wiec jednak przyszla nas pani odwiedzic - powiedzial i w koncu sie usmiechnal. Poprosil, aby usiadla na malej kanapce, a sam zajal miejsce na wysluzonym krzesle, pokrytym czerwona skora. Na otwartej ksiazce lezala para okularow i Cindy mimowolnie zerknela na tytul. Rozdzierajace serce dzielo zdumiewajacego geniusza. Nic z tych rzeczy, ktorych moglaby sie spodziewac. -Lepiej sie pan miewa? - zapytala. ~ Staram sie. Przeczytalem dzis pani artykul. Ta sprawa z policjantem byla okropna. Czy to prawda? Czy morderstwo Tashy moze byc powiazane z dworna innymi? -Tak uwaza policja - odrzekla Cindy. - Koroner sadzi, ze jej smierc nie byla przypadkowa. Na twarzy Winslowa pojawil sie grymas. Po chwili pokrecil glowa. -Nie rozumiem. Tasha byla po prostu mala dziewczynka. Jaki to ma zwiazek z czymkolwiek? -Chodzilo nie tyle p Tashe, co o to, z kim byla powiazana. Najwyrazniej wszystkie ofiary byly zwiazane z policjantami z San Francisco. Oczy Winslowa sie zwezily. -Prosze mi powiedziec, dlaczego tak szybko pani tu wrocila? Czy z powodu cierpienia duszy? Dlaczego? Cindy spuscila wzrok. -Z powodu wczorajszego nabozenstwa. Bylo poruszajace. Mialam dreszcze, po raz pierwszy od dlugiego czasu. Prawde mowiac, mysle, ze to rzeczywiscie bylo cierpienie mojej duszy. Wczesniej po prostu nie zadalam sobie trudu, zeby to zauwazyc. Wzrok Winslowa zlagodnial. Uslyszal w jej slowach prawde i to go przekonalo. -Wiec dobrze. Ciesze sie, ze pania to poruszylo. Cindy sie usmiechnela. Niewiarygodne, jak dobrze czula sie w jego towarzystwie. Wydawal sie pozbierany, naturalny, a w dodatku slyszala o nim same dobre rzeczy. Chciala napisac o nim artykul i czula, ze bedzie dobry, moze nawet wspanialy. -Zaloze sie, ze wiem, o czym pani mysli - odezwal sie Aaron Winslow. -A wiec niech pan strzela. -Pani sie zastanawia... Ten gosc wydaje sie dosyc sensowny, nie robi wrazenia kompletnego dziwaka. Nie wyglada na duchownego. Dlaczego wiec wybral takie zycie i taka prace? Cindy poczula, ze sie rumieni. -Przyznaje, ze cos podobnego przemknelo mi przez glowe. Chcialabym napisac cos o panu i o tej dzielnicy - powiedziala z zazenowaniem. Wydawal sie zastanawiac nad tym, co uslyszal, po czym niespodziewanie zmienil temat: -Co pani lubi robic, Cindy? -Robic...? -Odkrywa pani tajemnice wielkiego, zlego swiata San Francisco, a potem pisze o nich w swoich artykulach. Co pania interesuje poza praca w "Chronicie"? Czym sie pani pasjonuje? Usmiech powrocil na jej twarz. -Hej, to ja zadaje pytania. To ja mam napisac artykul o panu. Zadnych wykretow. No, ale niech panu bedzie. A wiec lubie joge. Chodze dwa razy w tygodniu na zajecia na Chestnut Street. Cwiczyl pan kiedys joge? -Nie, ale codziennie medytuje. Cindy usmiechnela sie ponownie, sama nie wiedzac, dlaczego. -Naleze do kobiecego klubu ksiazki. Szczerze mowiac, jest nas tam dwie. Poza tym lubie jazz. Oczy Winslowa zalsnily. -Naprawde? Ja tez lubie jazz. Cindy rozesmiala sie glosno. -W porzadku, wiec znalezlismy punkt styczny. A jaki jazz pan lubi? -Progresywny. Interpretacyjny. Wszystko od PinetopaPer-kinsa do Coltrane'a. -A zna pan The Blue Door? Na Geary? - zapytala. -Jasne, ze znam. Chodze tam w soboty wieczorem, kiedy tylko Carlos Reyes jest w miescie. Moze wybierzemy sie tam razem. Bedzie to czesc pani artykulu. Nie musi pani teraz odpowiadac. -Wiec zgadza sie pan, zebym napisala cos o panu? -Zgadzam sie, zeby napisala pani o tej dzielnicy. Ja pani pomoge. Pol godziny pozniej, siedzac w samochodzie, wlaczyla silnik, ale byla zbyt zadziwiona, zeby pamietac o wlaczeniu biegu. Nie wierze w to, co wlasnie zrobilam... Lindsay zmylaby mi glowe. Pytanie tylko, czy obwody w tej glowie dzialaly prawidlowo. Owszem, dzialaly. Prawde mowiac, nawet troche brzeczaly. Male wloski na ramionach staly na bacznosc. Miala juz poczatek tego, co, jak sadzila, powinno byc niezlym artykulem. Moze nawet bardzo dobrym artykulem. Umowila sie tez na randke z duszpasterzem Tashy Catch-ings i juz nie mogla sie doczekac, kiedy znowu go zobaczy. Moze to wlasnie jest cierpienie mojej duszy, pomyslala, ruszajac wreszcie spod kosciola. ROZDZIAL 40 Byla prawie siodma w sobote. Koniec dlugiego, szalonego i nieprawdopodobnie ciezkiego tygodnia. Trzy osoby nie zyly, a jedyny slad, jaki sie pojawil, prowadzil donikad. Musialam z kims pogadac, wiec weszlam na osme pietro, gdzie miescilo sie biuro prokuratora okregowego. Pokoj Jill znajdowal sie w rogu, dwoje drzwi dzielilo go od gabinetu naczelnego. Pomieszczenia administracji byly ciemne, biura swiecily pustkami, a personel wyjechal na weekend. Choc potrzebowalam odreagowac, mialam jednak nadzieje, ze Jill - nowa Jill - jest juz w domu, i pewnie zajmuje sie przegladaniem ksiazek o pielegnacji noworodkow. Lecz kiedy podeszlam blizej, uslyszalam dobiegajace ze srodka dzwieki muzyki klasycznej. Drzwi Jill sie nie domykaly i byly uchylone. Delikatnie zapukalam, po czym je popchnelam. W srodku byla Jill, siedziala w swoim ulubionym fotelu, z kolanami przyciagnietymi pod brode, z zoltym segregatorem w reku. Na biurku pietrzyl sie stos papierow. -Co ty tutaj robisz? - zapytalam. -Wplatalam sie - podniosla rece w udawanym gescie poddania. - To ta cholerna sprawa Perrone'a. Ostatnia rozprawa w poniedzialek rano. Jill konczyla wlasnie glosny proces, w ktorym samotny wlasciciel domu zostal oskarzony o zabojstwo osmioletniego dziecka, kiedy zawalil sie na nie uszkodzony sufit. -Jestes w ciazy, Jill. Jest juz po siodmej. -Tak samo jak Connie Sperling z obrony. Mowia 0 nas, ze to bedzie Wojna Paczkow. -Niewazne, co o was mowia, najwyzszy czas do domu. Jill wylaczyla odtwarzacz CD i wyprostowala dlugie nogi. -W kazdym razie Steve wyjechal. Co jeszcze? Gdybym siedziala w domu, robilabym to samo. Odwrocila glowe i usmiechnela sie. -Widze, ze mnie kontrolujesz. -Nie, ale moze ktos powinien. -Dobry Boze, Lindsay. Przygotowuje notatki, nie biegam przeciez. Wszystko w porzadku. - Zerknela na zegarek. - Poza tym, od kiedy zmienilas sie w taka aktywistke, ktora musi wszystko miec na oku? -To nie ja jestem w ciazy, Jill. Zreszta, jak sobie chcesz. Nie bede cie wiecej pouczac. Weszlam do jej biura i popatrzylam na zdjecia z polfinalu uniwersyteckich rozgrywek w pilce noznej, na oprawione dyplomy i fotografie przedstawiajace ja i Steve'a w czasie wspinaczki albo spacerow z ich czarnym labradorem o imieniu Snake Eyes. -Mam jeszcze piwo w lodowce, jesli chcesz posiedziec -powiedziala, rzucajac na biurko segregator. - Dla mnie wyjmij bucklera. Zrobilam, jak chciala. Potem przesunelam czarna marynarke firmy Max Mara rzucona pospiesznie na poduszke i usadowilam sie na skorzanej kanapie. Otworzylysmy butelki i obie jednoczesnie zadalysmy to samo pytanie. -Wiec... jak tam twoja sprawa? -Ty najpierw - rozesmiala sie Jill. Wyciagnelam kciuk i palec wskazujacy na odleglosc mniej wiecej centymetra, aby pokazac, na jakim jestem etapie. Wprowadzilam ja w labirynt watkow prowadzacych w slepy zaulek: opowiedzialam o furgonetce, o rysunku chimery, o policyjnych zdjeciach Templariuszy i o tym, ze nie znalezlismy nic w sprawie ataku na Davidsona. Jill podeszla i usiadla obok mnie na kanapie. -Chcesz pogadac, Linds? Przeciez juz ustalilysmy, ze nie przyszlas tutaj, by sprawdzac, czy sie dobrze sprawuje. Usmiechnelam sie z poczuciem winy i postawilam piwo na stoliku do kawy. -Musze zmienic kierunek sledztwa, Jill. -W porzadku, slucham... - powiedziala. - Oczywiscie, to zostanie miedzy nami. Krok po kroku wylozylam jej moja teorie, ze sprawca nie byl bezwzglednym maniakiem, kierujacym sie nienawiscia do mniejszosci rasowych, lecz odwaznym, dzialajacym wedlug okreslonego planu morderca, ktorym kierowala osobista zemsta. -Moze przesadzasz - odparla Jill. - Na razie masz trzy ofiary terroru wymierzonego w Murzynow. -Wiec czemu akurat oni? Jedenastoletnia dziewczynka, wyrozniajacy sie gliniarz? Albo Estelle Chipman, ktorej maz nie zyje od pieciu lat? -Nie wiem, kotku. Ja mam tylko przycisnac ich do muru, kiedy ty ich zlapiesz. Usmiechnelam sie i pochylilam w jej strone. -Jill, potrzebuje twojej pomocy. Musze znalezc jakis zwiazek miedzy ofiarami. Wiem, ze cos w tym jest. Potrzebuje sprawdzic zamkniete sprawy* w ktorych jakis bialy stal sie ofiara czarnego policjanta. To mi podpowiada intuicja. Tak mogly zaczac sie te zabojstwa, bo wszystko w nich wyglada na zemste. -A co zrobisz, jesli okaze sie, ze nastepna ofiara nie bedzie miala nic wspolnego z policjantami? Co wtedy? -Pomozesz mi? - Patrzylam na nia blagalnym wzrokiem. Pokiwala glowa. -Masz jeszcze jakies informacje, ktore moglyby zawezic Obszar poszukiwan? ' -Mezczyzna, bialy. Prawdopodobnie ma tatuaz, moze nawet trzy. -To powinno wystarczyc... Wyciagnelam reke i uscisnelam jej dlon. Wiedzialam, ze moge na nia liczyc. Zerknelam na zegarek. Siodma trzydziesci. -Lepiej pozwole ci skonczyc, poki jestes jeszcze w pierwszym trymestrze. -Nie idz, Lindsay. - Zlapala mnie za reke. - Zostan jeszcze chwile. Zobaczylam na jej twarzy jakas zmiane. Nagle zniknal gdzies twardy, profesjonalny wyraz. -Cos nie tak, Jill? Co ci powiedzial lekarz? W bezrekawniku, z ciemnymi kreconymi wlosami, zalozonymi za uszy, wygladala w kazdym calu na doskonalego prawnika, numer dwa w departamencie prawa w tym miescie. Ale pojawil sie w niej jakis lek. -Wszystko w porzadku. Fizycznie czuje sie swietnie. Powinnam byc szczesliwa, prawda? I fruwac z radosci. Bede miala dziecko. Wzielam ja za reke. -Powinnas czuc to, co czujesz. Przytaknela bez entuzjazmu. -Kiedy bylam dzieckiem, budzilam sie czasem w nocy ogarnieta przerazeniem, ze caly swiat spi i ze na tej olbrzymiej planecie tylko ja jedna czuwam. Czasami moj ojciec przychodzil i staral sie ukolysac mnie do snu. Zazwyczaj siedzial na dole pograzony w pracy i przygotowywal sie do procesow. Zanim skonczyl, zawsze wchodzil na gore sprawdzic, czy wszystko u mnie w porzadku. Nazywal to swoja druga praca. Ale nawet z nim czulam sie ciagle taka samotna. - Odwrocila glowe w moja strone, a w jej oczach blysnely lzy. - Spojrz tylko na mnie: Steve wyjechal raptem na dwa dni, a ja zachowuje sie jak szurnieta idiotka. -Wcale nie uwazam, zebys zachowywala sie jak idiotka -powiedzialam, glaszczac ja po policzku. -Nie moge stracic tego dziecka, Lindsay. Wiem, ze to brzmi glupio. Nosze w sobie zycie. Jest tu, zawsze ze mna, zawsze obok mnie. Dlaczego wiec czuje sie taka samotna? Objelam ja za ramiona. Moj ojciec nigdy nie kolysal mnie do snu. Jeszcze zanim od nas odszedl, pracowal na trzeciej zmianie i po pracy szedl do McGoeya na piwo. Czasem wydawalo mi sie, ze wiecej laczy mnie z tymi wszystkimi sukinsynami, ktorych scigalam i pakowalam za kratki... -Wiem, o co ci chodzi - uslyszalam swoj szept. - Czasami tez sie tak czuje. ROZDZIAL 41 Na rogu Ocean i Victorii przygarbiony mezczyzna w zielonej wiatrowce zul tortille, przygladajac sie, jak czarny Lincoln powoli jedzie wzdluz ciagu budynkow. Spedzil tak juz wiele wieczorow, od tygodni czatujac na nastepna zdobycz.Ten, ktorego sledzil od tak dlugiego czasu, mieszkal w przytulnym, ozdobionym sztukateriami domu, polozonym niedaleko stad, w srodku Ingleside Heights. Mial rodzine: dwie dziewczynki chodzace do katolickiej szkoly i zone, dyplomowana pielegniarke. Mial rowniez psa, czarnego labradora. Czasem wyskakiwal w podskokach na powitanie pana, kiedy jego samochod zatrzymywal sie przed domem. Labrador nazywal sie Bullie, jak w starym filmie. Zwykle lincoln pojawial sie okolo siodmej trzydziesci. Kilka razy w tygodniu mezczyzna wysiadal z niego wczesniej i dalej szedl na piechote. Samochod zatrzymywal sie zawsze w tym samym miejscu, na Victorii. Mezczyzna lubil zagladac na koreanski bazarek, pogadac chwilke z wlascicielem, kupic jakis melon albo kapuste. Wygladal wowczas jak wielki pan przechadzajacy sie wsrod poddanych. Potem mogl jeszcze wpasc do Tiny News, gdzie wybieral kilka magazynow: "Car and Driver", "PC World", "Sport Illu-strated". Raz nawet sie zdarzylo, ze mezczyzna w zielonej wiatrowce stal za nim w kolejce, gdy tamten czekal, aby zaplacic za czasopisma. Mogl juz go sprzatnac. Wiele razy. Jeden celny strzal z duzej odleglosci. ||, | Ale nie, akurat do niego chcial sie zblizyc. Spojrzec mu prosto w oczy. To morderstwo odbije sie szerokim echem w calym San Francisco, a nawet poza granicami kraju. Bedzie o nim glosno. Serce bilo mu radosnie, choc on sam kulil sie w nieprzyjemnej mzawce. Tym razem czarny lincoln przejechal obok. To jeszcze nie dzisiaj. Odetchnal gleboko. Wracaj do domu, do swojej zoneczki i psa... Ale wkrotce... Juz zapomniales... Zawinal resztki tortilli w papier i wrzucil je do kosza na smieci. Zapomniales o przeszlosci. Ale ona cie dopadnie. Ja nia zyje codziennie. Patrzyl, jak czarny lincoln z przyciemnionymi szybami skreca jak zwykle w Cerritos i znika wsrod Ingleside Heights. Zniszczyles mi zycie. Teraz moja kolej. ROZDZIAL 42 W niedzielny poranek zrobilam sobie wolne. Zabralam Marthe na spacerkolo zatoki i poszlam pocwiczyc tai-chi w Marina Green. Okolo poludnia siedzialam znowu przy biurku, ubrana w dzinsy i bluze. W poniedzialek dochodzenie utkwilo w martwym punkcie, nie pojawily sie zadne nowe slady. Oglosilismy komunikaty po to, zeby prasa przestala deptac nam po pietach. Kazde za pozno zadane pytanie, kazda slepa uliczka w sledztwie przyblizaly tylko chwile, kiedy Chimera zaatakuje znowu. Wlasnie przygotowywalam niektore akta spraw, zeby oddac je Jill, kiedy drzwi windy rozsunely sie i pojawil sie w nich Mercer. Moja obecnosc nawyrazniej go zaskoczyla, ale nie wydawal sie niezadowolony. ~ Chodz, zabieram cie na przejazdzke. Jego samochod stal przed bocznym wejsciem na Eighth Street. -West Portal, Sam - powiedzial do kierowcy. West Portal to dzielnica w centrum zamieszkana przez klase srednia. Nie mialam pojecia, dlaczego Mercer ciagnie mnie tam w srodku dnia. Kiedy jechalismy, Mercer zadal mi kilka pytan, ale przez wiekszosc czasu w ogole sie nie odzywal. Nagle przez glowe przemknela mi straszna mysl: On zamierza zabrac mi te sprawe. Kierowca zatrzymal sie na ulicy, przy ktorej stal rzad jednorodzinnych domow. Nigdy wczesniej tu nie bylam. Zaparkowal samochod przed malym, niebieskim domkiem w stylu wiktorianskim, naprzeciw ktorego znajdowalo sie szkolne boisko. Wlasnie trwal mecz koszykowki. -O czym chcial pan ze mna pomowic, szefie? - spytalam zaskoczona. Mercer odwrocil sie w moja strone. -Lindsay, czy masz jakies osobiste wzorce do nasladowania? -Ma pan na mysli kogos w stylu Amelii Erhard albo Margaret Thatcher? - Potrzasnelam glowa. Nigdy bym nie dorosla im do piet. - Moze Claire Washburn. - Usmiechnelam sie szeroko. Mercer przytaknal. -Dla mnie kims takim byl Arthur Ashe. Ktos go zapytal, czy ciezko mu bylo walczyc z AIDS, a on odpowiedzial: Nawet w przyblizeniu nie tak ciezko, jak dawac sobie rade ze wzastajaca liczba Murzynow w Stanach Zjednoczonych. Nagle spowaznial. -Vemon Jones powiedzial burmistrzowi, ze ja nie zdaje sobie sprawy, co jest stawka w tej grze. - Wskazal niebieski wiktorianski domek po drugiej stronie ulicy. - Widzisz? To dom moich rodzicow. Tu spedzilem dziecinstwo. Moj ojciec byl mechanikiem na stacji rozrzadowej, a matka prowadzila ksiegowosc w elektrowni. Cale zycie ciezko pracowali, zeby mnie i moja siostre poslac do szkoly. Ona teraz jest prawnikiem w sadzie w Atlancie. Ale to jest miejsce, z ktorego wyszlismy... - Moj ojciec tez pracowal dla miasta. -Wiem. Nigdy ci o tym nie powiedzialem, ale znalem twojego ojca. -Naprawde? -Tak, razem zaczynalismy. Gliny z patrolu radiowego, z dala od centrali. Kilka razy bylismy wspolnie na zmianie. Marty Boxer... Twoj ojciec byl chodzaca legenda, Lindsay, i to bynajmniej nie z powodu wzorowej sluzby. -Prosze mi opowiedziec o nim cos, czego nie wiem. -Dobrze... - Zastanowil sie. - Byl wtedy dobrym gliniarzem. Cholernie dobrym. Wielu z nas chcialo mu dorownac. -Zanim sie nie wycofal. Mercer spojrzal na mnie. -Musisz juz wiedziec, ze w zyciu gliniarza zdarzaja sie sytuacje, gdy wybor dobra i zla nie jest tak oczywisty, jak dla reszty z nas. Pokrecilam glowa. -Nie widzialam go od dwudziestu dwoch lat. -Nie oceniam go jako ojca czy meza. Ale czy mozesz osadzic kogos jako czlowieka, albo przynajmniej gliniarza, nie znajac wszystkich faktow? -Nigdy nie pofatygowal sie zostac wystarczajaco dlugo, zeby przedstawic fakty - powiedzialam. -Przykro mi - odrzekl Mercer. - Opowiem ci cos o Mar-tym Bpxerze, ale kiedy indziej. -Co mi pan opowie? I kiedy? Mercer opuscil szybe oddzielajaca nas od kierowcy i powiedzial mu, ze wracamy do Palacu Sprawiedliwosci. -Kiedy znajdziesz Chimere. ROZDZIAL 43 Tego wieczoru, kiedy sluzbowy woz zwolnil w korku niedaleko od miejsca zamieszkania Mercera, siedzacy na tylnej kanapie szef powiedzial:-Chyba tutaj wysiade, Sam. Jego kierowca, Sam Mendez, zerknal niepewnie do tylu. Polecenia z Palacu byly wyrazne: unikac niepotrzebnego ryzyka. Mercer nie dawal jednak za wygrana. -Sam, w promieniu pieciu skrzyzowan jest tutaj wiecej patroli niz tam, kolo Palacu. Zwykle jeden albo dwa policyjne wozy krazyly w okolicach Ocean, a jeden stacjonowal naprzeciwko domu szefa. Samochod zatrzymal sie na poboczu. Mercer otworzyl drzwi i wypchnal swoje ciezkie cialo na ulice. -Przyjedz po mnie jutro, Sam. Dobranoc. Kiedy samochod ruszyl, Mercer jedna reka zarzucil na ramiona jasnobrazowy, przeciwdeszczowy plaszcz, w drugiej trzymal wypchana teczke. Przepelnilo go poczucie swobody i odprezenia. Te krotkie wieczorne spacery nalezaly do nielicznych chwil, kiedy czul sie naprawde wolny. Zatrzymal sie na Kim Market i kupil koszyczek apetycznie wygladajacych truskawek oraz kilka starannie wybranych sliwek. Potem przeszedl w poprzek ulicy do Ingleside Wine Shop. Zdecydowal sie na jakies beaujolais, ktore powinno pasowac do jagniecego gulaszu przygotowanego przez Eunice. Gdy znow znalazl sie na ulicy, spojrzal na zegarek i skierowal sie w strone domu. Na Cerritos dwa kamienne filary oddzielaly Ocean od spokojnej enklawy Ingleside Heights. Miejski ruch pozostal z tylu. Minal niski, kamienny dom nalezacy do Taylorow, kiedy zza zywoplotu dobiegl go jakis halas. -Chwileczke, szefie... Mercer zatrzymal sie. Serce zaczelo mu bic szybciej. -Niech pan nie bedzie taki bojazliwy. Nie widzialem pana od lat - odezwal sie ponownie glos. - Pan mnie pewnie nie pamieta. O co tu, do diabla, chodzi? Wysoki, muskularny mezczyzna wyszedl zza zywoplotu. Ubrany byl w zielona wiatrowke. Na jego twarzy goscil arogancki usmiech. Jakies niewyrazne wspomnienie pojawilo sie w umysle Mercera. Rysy twarzy wydaly mu sie znajome, choc nie potrafil ich dopasowac do konkretnej sytuacji. Nagle w jednej chwili przypomnial sobie. Teraz wszystko sie zgadzalo i ta swiadomosc zaparla mu dech w piersiach. -Coz za zaszczyt - powiedzial mezczyzna. - Dla ciebie, nie dla mnie. Mial przy sobie pistolet, ciezki i blyszczacy. Wyciagnal go w kierunku Mercera. Mercer wiedzial, ze musi cos przedsiewziac. Popchnac go. Wydobyc wlasna bron. Musial znow dzialac jak policjant z ulicznego patrolu. -Chcialem, zebys zobaczyl moja twarz. Chcialem, zebys wiedzial, dlaczego umierasz. -Nie rob tego. Tutaj wszedzie dookola jest policja. -Dobrze. Dla mnie to nawet lepiej. Niech sie pan nie boi, szefie. Tam, dokad pan idzie, spotka pan wielu starych znajomych. Pierwszy pocisk trafil go w piers. Poczul piekacy bol i osur nal sie na kolana. Pomyslal, ze powinien krzyczec. Kto pelnil dzis sluzbe przed jego domem, Parks czy Vasquez? Zaledwie kilkanascie bezcennych metrow stad. Ale z jego piersi wydobyl sie tylko szept. Jezu Chryste, prosze, uratuj mnie. Drugi strzal rozerwal mu szyje. Nie Wiedzial juz, czy stoi, czy lezy. Chcial zaatakowac morderce. Chcial dorwac tego sukinsyna. Ale nogi odmowily mu posluszenstwa - bezwladne, sparalizowane. Mezczyzna z pistoletem w dloni stal teraz nad nim. Skurwiel caly czas cos do niego mowil, ale on nie slyszal ani slowa. Twarz mordercy to rozmywala sie, to znow wyostrzala. Nagle przez glowe przemknelo mu nazwisko. Wymowil je dwukrotnie, aby sie upewnic. Slyszal w uszach lomot wlasnego oddechu. -Zgadza sie - powiedzial morderca, podnoszac srebrzysty pistolet. - Zakonczyles dochodzenie. Odkryles tozsamosc Chimery. Moje gratulacje. Mercer pomyslal, ze moze powinien zamknac oczy - dokladnie w chwili, kiedy nastepny jasnopomaranczowy blysk eksplodowal mu prosto w twarz. ROZDZIAL 44 Nigdy nie zapomne, co robilam w chwili, kiedy uslyszalam te wiadomosc.Bylam w domu, stawialam ostroznie na kuchence garnek z makaronem. Sluchalam piosenki Adia w wykonaniu Sarah McLachlan. Wkrotce miala przyjsc Claire. Zwabilam ja na kolacje, obiecujac moja slynna potrawe z makaronu ze szparagami i sosem cytrynowym. Nie, nie zwabilam jej... prawde mowiac, ublagalam ja, zeby przyszla. Musialam porozmawiac o czyms innym niz sledztwo. O jej dzieciakach, o jodze, o wyscigu do senatu Kalifornii, albo dlaczego gra Warriorsow tak wciaga. O czymkolwiek. Nigdy nie zdolam tego zapomniec... Martha siedziala obok i bawila sie pozbawionymi glow pluszowymi misiami z logo Giantsow San Francisco, ktore kiedys sobie przywlaszczyla. Ja siekalam bazylie. Tasha Catchings i Art Dayidson odplyneli z moich mysli. Dzieki Bogu. Zadzwonil telefon. Samolubna mysl przemknela mi przez glowe, ze moze to Claire chce w ostatniej chwili odwolac nasze spotkanie. Przytrzymalam sluchawke ramieniem i mruknelam. -Taak? Odezwal sie Sam Ryan, szef detektywow w naszym departamencie. Byl moim bezposrednim przelozonym. Po jego glosie poznalam, ze dzieje sie cos naprawde niedobrego. -Lindsay, zdarzylo sie cos strasznego... Zdretwialam. Czulam sie tak, jakby ktos siegnal w glab mojej piersi i scisnal mi serce. Sluchalam slow Ryana. Trzy strzaly z bliskiej odleglosci... Kilkanascie metrow od jego domu... O, moj Boze... Mercer... -Gdzie on jest, Sam? -Moffitt. Na oddziale operacyjnym. Walczy o zycie. -Zaraz tam bede. Juz biegne. -Lindsay, nic tu nie mozesz zrobic. Pojedz lepiej na miejsce zbrodni. -Chin i Lorraine moga zabezpieczyc slady. Jade do szpitala. Zadzwieczal dzwonek u drzwi wejsciowych. Jak w transie poszlam je otworzyc. -Czesc - powiedziala Claire. Nie moglam wydusic z siebie slowa. W jednej chwili zauwazyla, jaka jestem blada. -Co sie stalo?! Moje oczy zwilgotnialy. -Claire... On strzelal do Mercera. ROZDZIAL 45 Zbieglysmy na dol, wdrapalysmy sie do jej pathfindera i z piskiem opon ruszylysmy w kierunku California Medical Center, jadac z Potrero przez Parnassus Heights. Przez cala droge czulam rozpacz zmieszana z nadzieja. Za oknami auta migaly kolejne ulice - Twenty Fourth, Guerrero, potem przejechalysmy w poprzek Castro przy Seventeenth w strone szpitala na Szczycie Mt. Sutro. Zaledwie dziesiec minut po tym, jak odebralam telefon, pathfinder wjechal na zatloczony szpitalny parking i zatrzymal sie naprzeciwko wejscia. Claire pokazala pielegniarce w recepcji swoj identyfikator i zapytala o aktualny stan pacjenta. Roztrzesiona, pchnela kolyszace sie na zawiasach skrzydlo drzwi i pospieszyla na oddzial intensywnej terapii. Ja podbieglam do Sama Ryana. -Co z nim? Potrzasnal glowa. -Jest w tej chwili na stole. Jesli ktokolwiek mogl dostac trzy kule i przezyc, to tylko on. Otworzylam klapke mojego telefonu komorkowego i polaczylam sie z Lorraine Stafford, bedaca na miejscu zbrodni. -Mozna oszalec - powiedziala. - Kreca sie tutaj ludzie z Wydzialu Spraw Wewnetrznych i jakies przeklete kryzysowe sluzby z miasta. I cholerna prasa. Nie moglam nawet dopchac sie do policjanta z radiowozu, ktory dotarl tu pierwszy. -Nikt poza toba i Chinem nie moze zblizac sie do miejsca zdarzenia! - krzyknelam. - Zaraz do was jade. Claire wyszla z bloku operacyjnego. Jej rysy byly sciagniete. -Paskudna sprawa, Lindsay. Ma uszkodzona kore mozgowa. Stracil mnostwo krwi. To cud, ze jeszcze zyje. -Claire, musze tam wejsc, zeby go zobaczyc. Pokrecila przeczaco glowa. -To nie ma sensu, Lindsay. Jest podlaczony do urzadzen podtrzymujacych zycie. Dreczyla mnie przygniatajaca swiadomosc, ze jestem winna to Mercerowi; ze on wiedzial i jesli umrze, prawda umrze razem z nim. -Ide tam. Pchnelam drzwi prowadzace na blok operacyjny, ale Claire mnie powstrzymala. Kiedy zobaczylam wyraz jej oczu, zgasla we mnie ostatnia iskierka nadziei. Zawsze wojowalam z Mer-cerem, toczylam z nim niekonczaca sie bitwe. Byl osoba, ktorej bez konca musialam cos udowadniac. W koncu jednak we mnie uwierzyl. W jakis przedziwny sposob czulam, jakbym znow tracila ojca. Zaledwie minute pozniej z bloku wyszedl lekarz w zielonym kitlu, sciagajac z dloni lateksowe rekawiczki. Powiedzial kilka slow do jednego z przedstawicieli burmistrza, a potem do asystenta Mercera, Anthony'ego Tracchio. -Szef nie zyje - oznajmil Tracchio. Wszyscy stali, patrzac przed siebie martwym wzrokiem. Claire otoczyla mnie ramionami i przytulila. -Nie wiem, czy potrafie dalej to robic - powiedzialam, trzymajac sie jej kurczowo. -Na pewno potrafisz - odrzekla. Zlapalam lekarza, kiedy szedl z powrotem w strone oddzialu operacyjnego. -Czy cos mowil, kiedy go tu przywieziono? Lekarz wzruszyl ramionami. -Staral sie przez chwile, ale to byl wlasciwie belkot, jakies oderwane slowa, wspomnienia. Zreszta, zostal podlaczony do aparatury podtrzymujacej zycie natychmiast, jak tylko go tu wniesli. -Ale jego mozg caly czas pracowal, prawda, doktorze? Spotkal sie z morderca twarza w twarz. Dostal trzy razy. Moglam bez trudu uwierzyc, ze Mercer staral sie zachowac przytomnosc wystarczajaco dlugo, zeby cos powiedziec. -Moze jednak cos pan zapamietal? Jego zmeczone oczy zdawaly sie czegos szukac. -Przykro mi, pani inspektor. Usilowalismy ratowac mu zycie. Niech pani porozmawia z medykami z pogotowia, ktorzy go tu przywiezli. Wrocilam do srodka. Przez szyby w drzwiach oddzialu intensywnej terapii zobaczylam na korytarzu Eunice Mercer i jedna z jego nastoletnich corek, objete w ciasnym uscisku, tonace we lzach. Poczulam, jak wszystko skreca mi sie w srodku i wzbiera we mnie fala mdlosci. Popedzilam do toalety, pochylilam sie nad umywalka i spryskalam twarz zimna woda. Cholera! Cholera! Kiedy cialo sie uspokoilo, spojrzalam w lustro. Moje oczy byly ciemne, przycmione i puste; w glowie dudnily jakies glosy. Cztery morderstwa, powtarzaly... Czterej czarni gliniarze. ROZDZIAL 46 ||- Szef wlasnie wracal do domu - powiedziala Lorraine Stafford, przygryzajac dolna warge. - Mieszkal kilka domow stad. Nie bylo zadnych swiadkow, ale jego kierowca jest tam. Podeszlam do miejsca, gdzie znaleziono Mercera. Zespol Charliego Clappera przeczesal juz caly teren dookola. To byla spokojna ulica, przy ktorej staly jednorodzinne domy. Wysoki zywoplot zaslanial chodnik tak, ze nikt nie mogl zauwazyc mordercy. Miejsce zbrodni zostalo juz posypane kreda. Ogromne plamy krwi wsiakly w chodnik wewnatrz obrysu ciala. Dookola rozrzucone byly rzeczy Mercera, swiadkowie jego ostatnich chwil: kilka plastikowych toreb z czasopismami, owocami i butelka wina. -Czy zaden patrol nie pilnowal jego domu? - zapytalam. Lorraine wskazala mlodego policjanta w mundurze, ktory stal oparty o radiowoz. -Kiedy dotarl na miejsce, sprawca zdazyl juz uciec, a szef sie wykrwawial. Stalo sie jasne, ze morderca ukrywal sie w krzakach, czekajac na nadejscie Mercera. Musial miec stuprocentowa pewnosc. Tak, jak w wypadku Davidsona. Zobaczylam, ze z gory, od strony Ocean, ida w naszym kierunku Cappy z Jacobim. Na ich widok odetchnelam z ulga. - -Dzieki, ze przyszliscie - szepnelam. Wtedy Jacobi zrobil cos niezwyklego. Oparl dlonie na moich ramionach i spojrzal mi prosto w oczy. -Robi sie z tego powazna sprawa, Lindsay. Federalni zamierzaja sie w to wlaczyc. Jezeli mozemy cokolwiek zrobic, bedziesz czegos potrzebowala albo chciala pogadac, niezaleznie od pory dnia albo nocy, wiedz, ze mozesz na nas liczyc. Odwrocilam sie w strone Lorraine i China. -Co wam zostalo jeszcze tutaj do zrobienia? -Chce sprawdzic droge ucieczki - powiedzial Chin. - Jesli zaparkowal gdzies samochod, ktos musial go widziec. A jesli nie, moze ktos go zauwazyl, jak szedl w strone Ocean. -Cholerny szef - westchnal Jacobi. - Zawsze myslalem, ze ten chlopak bedzie mial konferencje prasowa na wlasnym pogrzebie. -Czy dalej klasyfikujemy to jako morderstwo z pobudek nienawisci rasowej, poruczniku? - zapytal Cappy, pociagajac nosem. -Nie wiem, jak ty - powiedzialam - ale ja nienawidze tego skurwiela wystarczajaco mocno. ROZDZIAL 47 Jacobi nie mylil sie co do jednego. Nastepnego ranka wszystko sie zmienilo. Zadni kazdej nowiny przedstawiciele agencji informacyjnych, stacji TV i gazet tloczyli sie na schodach prowadzacych do Palacu Sprawiedliwosci, wysylali zalogi z kamerami, bili sie o wywiady. Anthony Tracchio zostal p.o. szefa. Byl prawa reka Mercera od spraw administracyjnych, ale nigdy nie wspinal sie po stopniach policyjnej kariery. Jemu skladalam teraz raport z dochodzenia w sprawie Chimery.-Zadnych przeciekow - ostrzegl bez ogrodek. - Zadnych kontaktow z prasa. Wszystkie wywiady maja byc uzgadniane ze mna. Jednostka do zadan specjalnych zostala oddelegowana, aby pracowac wspolnie z nami nad sprawa zabojstwa Mercera. Dopiero po powrocie na gore dowiedzialam sie, co to praktycznie oznacza. Kiedy weszlam do naszego biura, w poczekalni siedzialo dwoch agentow FBI w jasnobrazowych plaszczach. Ruddy, swiezo upieczony czarnoskory absolwent o nienagannych manierach, ubrany w koszulke z Oksfordu i zolty krawat, najwyrazniej szef, oraz przedstawiciel typu twardoglowych, agent operacyjny o imieniu Hull. Najpierw uslyszalam od Ruddy'ego, jak milo mu jest wspolpracowac z pania inspektor, ktora rozwiazala sprawe morderstw nowozencow. Zaraz potem stanowczym tonem poprosil o pokazanie akt Chimery. Wszystkich, Tashy. David-sona. I wszystkiego, co znalezlismy w sprawie Mercera., Dziesiec sekund po ich wyjsciu zadzwonilam do mojego nowego przelozonego. " -Wydaje mi sie, ze wiem, co miales na mysli, mowiac "wspolnie". -Przestepstwami przeciwko urzednikom publicznym zajmuja sie sluzby federalne, poruczniku. Niewiele moge zdzialac w tej sprawie - powiedzial Tracchio. -Mercer uwazal, ze te przestepstwa sa scisle zwiazane z miastem, szefie. Byl zdania, ze powinny sie tym zajmowac miejskie sluzby. -Przykro mi. Koniec dyskusji - zakonczyl rozmowe Tracchio. ROZDZIAL 48 Pozniej tego samego popoludnia pojechalam na Ingleside Heights, zeby porozmawiac z zona Mercera. Czulam, ze musze zrobic to osobiscie. Wzdluz ulicy otaczajacej dom szefa stal rzad samochodow. Jakis krewny otworzyl mi drzwi i powiedzial, ze pani Mercer jest na gorze z rodzina. Stalam, przygladajac sie obecnym w salonie i szukajac wsrod nich znajomych twarzy. Po kilku minutach Eunice Mercer zeszla na dol w towarzystwie sympatycznej pani w srednim wieku, ktora okazala sie jej siostra. Poznala mnie i podeszla. -Tak mi przykro. Caly czas nie moge w to uwierzyc. - Podalam jej reke, a potem ja uscisnelam. -Wiem - wyszeptala. - Wiem, ze pani tez to przezywa. -Prosze mi uwierzyc, wiem, jak pani ciezko. Ale musze zadac kilka pytan -powiedzialam w koncu. Skinela glowa. Jej siostra odeszla do gosci, a Eunice Mercer zabrala mnie do pokoju w piwnicy. Zadalam jej mnostwo tych samych pytan, jakie wczesniej zadawalam krewnym innych ofiar. Czy ktos ostatnio grozil mezowi? Czy byly jakies telefony? Czy zauwazyla kogos podejrzanego, kto obserwowal dom? Pokrecila przeczaco glowa. -Earl mowil, ze to jedyne miejsce, gdzie czuje sie rzeczywiscie tak, jakby mieszkal w tym miescie, a nie tylko byl tu szefem policji. Zmienilam temat. -Czy wczesniej slyszala pani o osobie Arta Davidsona? Eunice Mercer spojrzala na mnie beznamietnym wzrokiem. -Czy sadzi pani, ze Earl zostal zamordowany przez tego samego czlowieka, ktory popelnil tamte okropne czyny? Wzielam ja za reke. -Mysle, ze wszystkie te zbrodnie sa dzielem jednej osoby. Potarla dlonia brew. -Lindsay, nic juz teraz nie rozumiem. Morderstwo Earla. Tamta ksiazka. -Ksiazka? - zdziwilam sie. -Tak. Earl zawsze czytal czasopisma motoryzacyjne. Mial takie marzenie, ze kiedy pojdzie na emeryture... Tego starego mitsubishi gto trzymal w garazu kuzyna. Zawsze powtarzal, ze ma zamiar rozebrac go na czesci i poskladac od zera. A teraz ta ksiazka w kieszeni jego marynarki... -Jaka ksiazka? - Spojrzalam na nia z ukosa. -Jakis mlody lekarz w szpitalu oddal mi ja, razem z kluczami i portfelem. Nie mialam pojecia, ze interesowal sie takimi rzeczami. Jakies mity... Moj puls nagle przyspieszyl. -Czy moze mi pani ja pokazac? -Oczywiscie. Jest tam. Wyszla z pokoju i za chwile byla z powrotem. Wreczyla mi egzemplarz ksiazki w miekkiej oprawie, ktora zna kazde dziecko w wieku szkolnym. Mitologia Edith Hamilton. Byla bardzo zniszczona, jakby przegladano ja tysiace razy. Przerzucilam pospiesznie kartki, ale nic nie znalazlam. Przebieglam wzrokiem spis tresci. I wtedy to zauwazylam. W polowie spisu, strona 141. Podkreslenie. Bellerofont zabija Chimere. Bellerofont... Billy Reffon. Moje serce sie scisnelo. Wlasnie to nazwisko podal, dzwoniac na 911 przed zabojstwem Arta Davidsona. Sam siebie-nazwal Billy Reffon. Przerzucilam kartki do strony 141. Byla tam. Tyl lwa. Tulow kozla. Ogon weza. Chimera. Ten sukinsyn mowil nam jasno, ze to on zabil Mercera" Poczulam nagle uklucie. Cos jeszcze bylo na tej stronie. Ostry, nerwowy charakter pisma. Kilka slow, nagryzmolonych atramentem nad ilustracja. Beda nastepni... Sprawiedliwosci stanie sie zadosc. ROZDZIAL 49 Wyszlam z domu Mercerow i jezdzilam w kolko, mokra od potu i pelnanajgorszych przeczuc, ktore juz okazaly sie prawda. Wszystkie moje przypuszczenia byly sluszne. To nie byl ciag morderstw na tle rasowym, gdzie ofiary wybierano na chybil trafil. Mielismy do czynienia ze zbrodniarzem planujacym wszystko z zimna krwia. Teraz z nas szydzil, w ten sam sposob, w jaki wykorzystal bialego vana. Albo to oszukancze nagranie. Billy Reffon. W koncu powiedzialam sobie: pieprze to. Zadzwonilam do dziewczat. Nie moglam czekac z tym dluzej. To byly trzy najbardziej przenikliwe umysly w tym miescie. Beda nastepne zabojstwa, jak uprzedzil ten skurwiel. Umowilysmy sie w U Susie. -Potrzebuje waszej pomocy - powiedzialam, wpatrujac siew ich twarze, gdy tak siedzialy w naszym zwyklym kaciku w restauracji. -Po to tu jestesmy - odrzekla Claire. - Zadzwonilas, wiec przyszlysmy. -Nareszcie! - parsknela Cindy. - Przyznala sie, ze bez nas jest nikim. Piosenka This Kiss Faith Hill zostala zagluszona przez mecz koszykowki w telewizji. Jednak my, tloczac sie w naszym kaciku, zajmowalysmy sie innymi rzeczami. Boze, jak dobrze bylo miec je znow wszystkie razem! -Wszystko sie skomplikowalo, kiedy zabraklo Mercera. Weszlo FBI. Nawet nie wiem, kto za co odpowiada. Wiem tylko, ze im dluzej bedziemy czekac, tym wiecej ludzi zginie. -Tym razem musza byc jakies zasady - powiedziala Jill, popijajac bezalkoholowego bucklera. - To nie jest zabawa. Mysle, ze podczas poprzedniej sprawy zlamalam wszystkie reguly, ktorych wczesniej przysiegalam przestrzegac. Wycofywanie dowodow, uzywanie biura prokuratora okregowego dla wlasnych celow... Jesli cokolwiek wyszloby na jaw, prowadzilabym sprawy z dziesiatego pietra. Zaczelysmy sie smiac. Na dziesiatym pietrze w Palacu miescil sie areszt tymczasowy. -OK - powiedzialam. To samo dotyczylo mnie. - Cokolwiek znajdziemy, oddamy specjalnej jednostce policyjnej. -Nie przesadzajmy - zaprotestowala Cindy z psotnym usmieszkiem. - Chcemy cos zrobic dla ciebie, a nie pomagac w karierze biurokratycznym sztywniakom. -Wiec Margarita Posse zyje - zazartowala Jill. - Jezu, jak sie ciesze, ze znow tu jestesmy. -Nigdy nie podawaj w watpliwosc naszej lojalnosci -powiedziala Claire. Przyjrzalam sie dziewczetom. Kobiecy Klub Zbrodni. Jakas czastka mojej duszy byla pelna obaw. Zginelo czworo ludzi, w tym najwyzszy ranga funkcjonariusz policji w miescie. Morderca dowiodl, ze potrafi dosiegnac kazdego, kogo zechce. -Kazde kolejne zabojstwo zwraca coraz wieksza uwage i jest popelniane z coraz wieksza smialoscia. - Opowiedzialam o najnowszych wydarzeniach i o ksiazce wetknietej w marynarke Mercera. - On nie musi dluzej udawac, ze to przestepstwa na tle rasowym. To znaczy, jego dzialanie rowniez ma podloze rasowe, ale nie tylko. Claire wprowadzila nas w szczegoly sekcji zwlok Mercera, ktora skonczyla po poludniu. Zostal trafiony trzy razy z bliskiej odleglosci, z pistoletu kaliber 38. -Mam wrazenie, ze strzaly zostaly oddane w dosc znacznych odstepach czasu. Mozna to okreslic na podstawie krwawienia z poszczegolnych ran. Ostatni strzal byl w glowe^ Mercer juz wtedy lezal na ziemi. Dlatego mysle, ze musieli widziec sie twarza w twarz. I ze morderca staral sie zabic powoli. Moze nawet rozmawiali. Wiem, co sugeruje: ze Mercer znal swojego zabojce. -Sprawdzilas, czy tych policjantow cos ze soba laczylo? - , wtracila Jill. - Oczywiscie, ze sprawdzilas. Jestes przeciez Lindsay Boxer. -Jasne, ze tak. Nie ma zadnego sladu, by kiedykolwiek sie spotkali. Ich kariery zawodowe nie zazebialy sie w zaden sposob. Wujek Tashy Catchings byl mlodszy od pozostalych o dwadziescia lat. Nie udalo sie nam znalezc niczego, co by ich laczylo. -Niektorzy nienawidza gliniarzy - zauwazyla Cindy. - Nawet sporo jest takich. -Po prostu nie moge znalezc niczego wspolnego. To zaczelo sie pod plaszczykiem zbrodni o podlozu rasowym. Morderca chcial, zebysmy patrzyli na te zdarzenia pod okreslonym katem. Chcial, zebysmy znajdowali jego wskazowki i kierowali sie nimi w sledztwie. Chcial tez, zebysmy odkryli chimere, ten jego pieprzony symbol. -Ale jesli to osobista zemsta - powiedziala Jill - to nie moze byc mowy o istnieniu jakiejkolwiek zorganizowanej grupy! -Chyba ze chce kogos wrobic - odpowiedzialam. -A jezeli chimera nie jest znakiem zadnej grupy? - odezwala sie Cindy, po czym przygryzla warge. - Moze ta ksiazka to sposob, by zakomunikowac, ze chodzi o cos innego? Gapilam sie na nia. Wszystkie sie gapilysmy. -Czekamy, Einsteinie. Zamrugala powiekami, a potem potrzasnela glowa. -Po prostu glosno myslalam. Jill powiedziala, ze ma zamiar przekopac, sie przez wszystkie akta spraw, gdzie czarny policjant skrzywdzil albo zranil bialego. Jakikolwiek akt przemocy, ktory moglby wyjasnic nastawienie mordercy. Cindy obiecala zrobic to samo w "Chronicie". Mialam za soba dlugi dzien i bylam wykonczona. Nastepnego dnia o siodmej trzydziesci czekalo mnie zebranie oddzialu operacyjnego. Spojrzalam po kolei moim przyjaciolkom w oczy. -Dziekuje wam, bardzo dziekuje. -Chcemy z toba rozwiazac te sprawe - zadeklarowala Jill. - Chcemy dorwac Chimere. -Poza tym, zalezy nam, zebys placila za nas rachunki w knajpie - dodala Claire. Przez nastepnych kilka minut gawedzilysmy o tym, co nas czeka jutro, kiedy znow mozemy sie spotkac. Znowu bylysmy pelne werwy. Jill i Claire mialy samochody na parkingu. Spytalam Cindy, ktora mieszkala niedaleko mnie, w dzielnicy Castro, czy ja podwiezc. -Prawde mowiac - odpowiedziala z usmiechem - mam randke. -Super! Kto jest nastepna ofiara? - zawolala Claire. - No, i kiedy bedziemy mogly go poczarowac? -Jesli wy, przypuszczalnie dorosle i utalentowane kobiety, chcecie sie wdzieczyc jak garstka uczennic, to prosze, mozecie to zrobic nawet teraz. On ma mnie stad zabrac. -Zawsze jestem zdania, ze dobry flirt nie zaszkodzi -powiedziala Claire. -Nawet Mel Gibson do spolki z Russelem Crowe nie zdolaliby mnie dzis poruszyc - parsknelam. Kiedy przechodzilysmy przez drzwi wejsciowe, Cindy zlapala mnie za reke. -Trzymaj sie mocno na nogach, skarbie. Zobaczylysmy go od razu. Patrzylysmy na niego maslanym Wzrokiem, a ja czulam, ze jednak mnie to rusza. Ubrany na czarno mezczyzna, ktory czekal na zewnatrz, byl przystojny i seksowny. Byl to Aaron Winslow. ROZDZIAL 50 Nie wierzylam wlasnym oczom. Stalam i gapilam sie z glupia mina. Patrzylam to na Cindy, to na Winslowa i czulam, ze zaczynam sie rumienic. -Dobry wieczor, pani porucznik - przywital mnie Winslow, przerywajac niezreczne milczenie. - Cindy powiedziala, ze spotyka sie z przyjaciolmi, nie spodziewalem sie pani tu zobaczyc. -Ja pana tez - wybakalam. -Idziemy do The Blue Door - poinformowala nas Cindy, przedstawiajac Winslowa dziewczetom. - Dzisiaj wystepuje Pinetop Perkins. -Wspaniale - powiedziala Claire. -Bosko - baknela Jill. -Moze chcecie pojsc z nami? - zapytal Winslow. - Jezeli go nie slyszalyscie, to zapewniam, ze to nie jest zwyczajny blues. v -Musze byc w pracy jutro o szostej rano - odpowiedziala Claire. - Idzcie we dwojke. Pochylilam sie w strone Cindy i szepnelam: -Wiesz, kiedy rozmawialysmy wtedy o schronach na polu bitwy, ja tylko zartowalam! -Wiem, ze zartowalas - powiedziala, obejmujac mnie ramieniem. - Ale ja nie. Stalysmy wszystkie trzy z otwartymi ze zdumienia ustami i patrzylysmy, jak znikaja za rogiem. Prawde powiedziawszy, bardzo pasowali do siebie, choc spotkali sie tylko po to, zeby pojsc posluchac muzyki. -No tak - odezwala sie Jill. - Powiedzcie, ze mi sie to nie sni. -Nie sni ci sie, dziewczynko - upewnila ja Claire. - Mam tylko nadzieje, ze Cindy wie, w co sie pakuje. -Hm - potrzasnelam glowa. - Ja tez. Siedzac w samochodzie* bawilam sie mysla o Cindy i Aaronie Winslow. Prawie udalo mi sie zapomniec, gdzie spotkalam go po raz pierwszy i z jakiego powodu. Skrecilam swoim explorerem w Brannan i pomachalam na pozegnanie Claire, ktora wyjezdzala w kierunku 280. Kiedy skrecalam, zauwazylam katem oka biala toyote, zaparkowana przecznice dalej, ktora ruszyla za mna. Bylam bez reszty pochlonieta tym, co wlasnie zrobilam, informujac dziewczeta o szczegolach tej okropnej sprawy. Calkowicie zlekcewazylam polecenie wydane bezposrednio przez burmistrza i mojego przelozonego. Tym razem nie bylo nikogo, kto moglby mnie kryc. Ani Rotha, ani Mercera. Jakas mazda z dwiema nastolatkami zatrzymala sie za mna na swiatlach przy Seventh. Kierujaca nia dziewczyna od dluzszego czasu gadala przez telefon komorkowy, a jej kolezanka nucila cos, czego sluchala na odtwarzaczu. Kiedy ruszylysmy, obserwowalam je do nastepnego skrzyzowania, gdzie skrecily. Za mna pojawil sie niebieski minivan. Wjechalam na Potrero pod tunelem prowadzacym na 101 i skierowalam sie na poludnie. Niebieski van skrecil. Ku mojemu zaskoczeniu zobaczylam te sama biala toyote, podazajaca za mna w odleglosci mniej wiecej trzydziestu metrow. Jechalam dalej. Srebrne bmw przyspieszylo na lewym pasie i wjechalo za mnie. Za nim autobus. Wygladalo na to, ze tajemniczy samochod zniknal. Czy moge obwiniac sie o to, ze zrobilam sie troche nerwowa? - powiedzialam sama do siebie. Moje zdjecie pojawialo sie w gazetach i w telewizyjnych wiadomosciach. Skrecilam jak zwykle w prawo w Connecticut i zaczelam sie wspinac na zbocze Potrero. Mialam nadzieje, ze pani Taylor z sasiedniego mieszkania wyszla z Martha na spacer. Zastanawialam sie, czy nie wstapic do marketu po waniliowe ciasteczka Edy'ego. Dwa skrzyzowania pozniej zerknelam ostatni raz we wsteczne lusterko. Biala toyota wlasnie pojawila sie w polu widzenia. Albo sukinsyn mieszkal w tym samym kwartale co ja, albo mnie sledzil. To musial byc Chimera. ROZDZIAL 51 Serce bilo mi jak szalone; poczulam gesia skorke. Zmruzylam oczy i odczytalam we wstecznym lusterku jego numer: California... PCV 182. Nie moglam dojrzec kierowcy. To jakis obled... Ale z pewnoscia nie wytwor mojej wyobrazni. Wjechalam na ogolnodostepny parking przed moim domem. Zaczekalam w samochodzie, az zobaczylam dach toyoty wylaniajacy sie z Twentieth Street. Przystanela u podnoza wzniesienia. Krew zakrzepla mi w zylach. Ten sukinsyn dowiedzial sie, gdzie mieszkam. Siegnelam do schowka na rekawiczki i wyjelam mojego glocka. Sprawdzilam magazynek. Zachowaj spokoj. Masz szanse zdjac tego dupka. Wlasnie teraz mozesz schwytac Chimere. Skulilam sie wewnatrz auta i rozwazalam rozne mozliwosci. Moge wezwac policje. Zjawienie sie tutaj patrolu to kwestia paru minut. Ale musze sie najpierw przekonac, kto to jest. Widok policjantow moglby go sploszyc. Serce bilo mi jak szalone. Scisnelam pistolet w dloni, otworzylam drzwi samochodu i wyslizgnelam sie w ciemnosc. Co teraz? Na pierwszym pietrze domu znajdowalo sie tylne wyjscie, prowadzace do alei przechodzacej pod moim balkonem. Stamtad moglam okrazyc caly kwartal i dotrzec do parku na szczycie wzgorza. Jezeli ten sukinsyn zostanie na zewnatrz, mam szanse go zaskoczyc. Zatrzymalam sie przez chwile na klatce schodowej, wystarczajaco dlugo, by zobaczyc, jak toyota wolno zbliza sie ulica. Nerwowo pogrzebalam w torebce w poszukiwaniu kluczy, po czym pospiesznie wsadzilam je w zamek. Bylam w srodku. Przez male okienko patrzylam na toyote. Wytezalam wzrok, zeby dostrzec kierowce, ale w samochodzie bylo ciemno. Odryglowalam zamek w tylnych drzwiach i wymknelam sie na tyly budynku. Pobieglam pod oslona domow w kierunku slepej uliczki na szczycie wzgorza, a stamtad ruszylam w odwrotna strone, kryjac sie w cieniu budynkow po przeciwnej stronie ulicy. Bylam teraz za nim... Toyota stala naprzeciwko mojego domu z wygaszonymi swiatlami. Kierowca siedzial na przednim fotelu i palil papierosa. Przycupnelam za zaparkowana w poblizu honda accord. To jest wlasnie ta chwila, Lindsay... Czy dam rade zaskoczyc Chimere w samochodzie? Co bedzie, jesli sie zamknal od srodka? Nagle zobaczylam, ze drzwi sie otwieraja. Blysnelo wewnetrzne swiatelko. Sukinsyn gramolil sie z auta odwrocony do mnie plecami. Mial na sobie ciemna wiatrowke i miekka czapke wcisnieta gleboko na czolo. Spogladal w gore na dom. Na okna mojego mieszkania. Potem ruszyl w poprzek ulicy. Zadnego strachu. Zdejmij go. Teraz. Skurwiel przyszedl tu po mnie. Straszyl mnie w ksiazce, ktora podrzucil w kieszeni Mercera. Porzucilam bezpieczne schronienie za rzedem zaparkowanych aut. Serce walilo mi jak mlotem, balam sie, ze on moze znienacka sie odwrocic. Teraz! Zrob to! Mozesz go schwytac! Podbieglam kilka krokow, trzymajac mocno bron. Otoczylam reka jego szyje, pociagnelam gwaltownie, jednoczesnie kopnelam go tak, aby stracil rownowage. Runal do przodu, uderzajac mocno o ziemie. Przycisnelam go kolanem i przystawilam do karku lufe pistoletu. -Policja, dupku! Szeroko rece! Dobiegl mnie pelen bolu jek. Poslusznie wypelnil polecenie. Czy to mogl byc Chimera? -Chciales mnie dorwac, skurwielu, wiec mnie masz. A teraz sie odwroc! Poluzowalam nacisk kolana na tyle, zeby mogl sie poruszyc. Kiedy sie odwrocil, serce przestalo mi bic na chwile. Zobaczylam twarz mojego ojca. ROZDZIAL 52 Marty Boxer, jeczac, przewrocil sie na plecy i odetchnal gleboko. Zachowal jeszcze odrobine dawnej urody, jaka pamietalam, ale teraz wygladal inaczej - starszy, przygarbiony, zmeczony zyciem. Wlosy mial przerzedzone, a niegdys pelne wigoru blekitne oczy wyblakly. Nie widzialam go od dziesieciu lat. Nie rozmawialam z nim od dwudziestu dwoch. -Co ty tutaj robisz? - zapytalam. -Teraz - zlapal oddech, przekrecajac sie na bok - leze na glebie, bo dostalem lanie od corki. Poczulam w jego kieszeni cos twardego. Wyszarpnelam stamtad stary, sluzbowy model smith wesson, kaliber 40. -Co to, do diabla, jest? Po co to wziales? -Bo to niebezpieczna okolica - jeknal znowu. Puscilam go. Jego obecnosc byla afrontem, obudzila wspomnienia, ktore udalo mi sie odrzucic juz wiele lat temu. Nawet nie zamierzalam pomoc mu wstac. -Co ty robisz? Sledziles mnie? Powoli udalo mu sie usiasc. -Zakladam, ze nie wiedzialas, iz to twoj stary ojciec, ktory chcial wpasc z wizyta, Maskotko. -Prosze* nie nazywaj mnie tak! - syknelam. Maskotka - tak na mnie wolal, kiedy mialam siedem lat, a on jeszcze mieszkal w domu. Moja siostra, Cat, byla Muszka; ja -Maskotka. To zdrobnienie przywiodlo mi na mysl gorzkie wspomnienia. -Sadzisz, ze mozesz wpasc ot, tak sobie, po tylu latach, napedzic mi strachu, a potem zalatwic sprawe, nazywajac mnie Maskotka? Nie jestem twoja mala coreczka. Jestem porucznikiem w wydziale zabojstw. -Wiem o tym. Potrafisz diabelnie upokorzyc czlowieka, malenka. -Wiesz, ze miales szczescie? - powiedzialam, zabezpieczajac mojego glocka. -A kogo, do cholery, sie spodziewalas? - Prychnal, masujac sobie zebra. - Rocky'ego? -To nie twoja sprawa. Mnie interesuje tylko, co tutaj robisz. Pociagnal nosem. -Zaczynam w koncu rozumiec, Maskotko, ze nie jestes zachwycona moim widokiem. - W jego glosie zabrzmialo poczucie winy. -Raczej nie. Jestes chory? W blekitnych oczach pojawil sie blysk. -Czy facet nie moze sprawdzic, co sie dzieje z jego pierworodna, bez tlumaczenia sie, dlaczego? Popatrzylam uwaznie na jego twarz. -Nie widzialam cie przez dziesiec lat, a ty zachowujesz sie, jakby to byl tydzien. Chcesz sie dowiedziec, co sie ze mna przez ten czas dzialo? Wyszlam za maz, potem sie rozwiodlam. Dostalam sie do wydzialu zabojstw. Teraz jestem porucznikiem. Wiem, ze moze za bardzo sie streszczam, ale chce tylko uaktualnic twoja wiedze, tato. -Sadzisz, ze uplynelo zbyt wiele czasu, bym mogl patrzec na ciebie jak ojciec? -Nie wiem, w jaki sposob na mnie patrzysz. Usmiechnal sie. -Boze, jaka ty jestes piekna... Lindsay. Na jego twarzy pojawil sie ten sam szelmowski, niewinny wyraz, jaki widzialam tysiace razy w dziecinstwie. Potrzasnelam glowa ze zloscia. -Marty, odpowiedz mi na pytanie. -Posluchaj. - Przelknal sline. - Wiem, ze sledzac cie, nie zachowalem sie z klasa, ale jak myslisz, czy moglbym przynajmniej opowiedziec ci przy filizance kawy, co sie ze mna dzialo? Z niedowierzaniem spogladalam na czlowieka, ktory opuscil nasza rodzine, kiedy mialam trzynascie lat; nie pojawil sie ani razu przez caly czas, kiedy mama chorowala; o ktorym przez wieksza czesc mojego doroslego zycia myslalam, ze jest tchorzem i cwokiem. Nie widzialam ojca od dnia, kiedy siedzial w ostatnim rzedzie, podczas gdy ja skladalam przysiege jako policjantka. Nie mialam pojecia, czy lepiej dac mu w zeby, czy objac i przytulic. -Dobrze, ale nie licz na wiecej niz na jedna - powiedzialam wreszcie. Wyciagnelam reke i pomoglam mu wstac. Otrzepalam zwir z klap jego kurtki. -Twoja opowiesc wcale nie trwala dluzej, Maskotko. ROZDZIAL 53 Przygotowalam dla ojca dzbanek kawy, a sobie zaparzylam filizanke red zingera. Pokazalam mu, jak mieszkam, i przedstawilam Marcie, ktora natychmiast polubila kochanego, starego tatusia, pomimo moich cichych sugestii, zeby jednak traktowala go z wiekszym dystansem. Siedzielismy na bialej, pokrytej plotnem kanapie, z Martha zwinieta w klebek u stop mojego ojca. Podalam mu wilgotna chustke, a on przetarl zadrapanie na policzku.-Przepraszam za tego siniaka - powiedzialam, opierajac goracy kubek na kolanach. To znaczy, tylko troche, dodalam w duchu. -Zasluzylem na cos gorszego. - Z usmiechem wzruszyl ramionami. -Zgadza sie, zasluzyles. Siedzielismy, patrzac prosto na siebie. Zadne z nas nie wiedzialo, od czego zaczac. -A wiec chcesz mi opowiedziec o tym, co ci sie przydarzylo w ciagu ostatnich dwudziestu dwoch lat? Przelknal lyk kawy i odstawil kubek. -Jasne. Wlasnie tak. Opowiedzial mi po kolei dzieje swojego zycia, ktore wydalo mi sie pasmem niepowodzen. Byl w Redondo Beach zastepca szefa policji, ktorego przypuszczalnie znalam. Potem zaczal prace w prywatnej agencji ochroniarskiej. Ochranial same gwiazdy. Kevin Costner, Whoopi Goldberg. -Bylem nawet na rozdaniu Oscarow - zachichotal. Ozenil sie ponownie, tym razem na dwa lata. -Doszedlem do wniosku, ze nie mam odpowiednich kwalifikacji do tego zawodu - burknal z sarkazmem. Teraz znow pracowal w prywatnej ochronie, tym razem nie spotykal slaw, za to wykonywal rozne dziwaczne zlecenia. -Ciagle uprawiasz hazard? - spytalam. -Robie zaklady tylko tu, w mojej glowie - odparl. - Musialem zrezygnowac, kiedy zostalem bez kasy. -Jestes dalej fanem Giantsow? Kiedy bylam dzieckiem, mial zwyczaj zabierac mnie po sluzbie do baru zwanego Alibi on Sunset. Sadzal mnie na ladzie i razem z kumplami ogladal popoludniowy mecz z Candle-stick. Uwielbialam tam z nim chodzic. -Nie. - Potrzasnal glowa. - Przestalem, kiedy przehand-lowali Williego Clarka. Teraz kibicuje Dodgersom. Chociaz wlasciwie chcialbym pojsc na ten nowy stadion. Popatrzyl na mnie przeciagle. Teraz moja kolej. Jak mam zrelacjonowac wlasnemu ojcu ostatnie dwadziescia dwa lata zycia? Opowiedzialam mu, nie wdajac sie w szczegoly, o roznych rzeczach, starannie omijajac wszystko, co mialo jakikolwiek zwiazek z mama. Opowiedzialam o moim bylym mezu i dlaczego nam nie wyszlo. (Niedaleko pada jablko od jabloni - zasmial sie polgebkiem. Dobrze, ale ja przynajmniej wiedzialam, kiedy przestac - odgryzlam sie). O tym, jak staralam sie dostac do wydzialu zabojstw i jak mi sie w koncu udalo. Melancholijnie pokiwal glowa. -Czytalem o tej wielkiej sprawie, nad ktora pracowalas. Nawet tam, na poludniu, mowili o tym w kazdych wiadomosciach. | - To bylo prawdziwe kolo napedowe. Opowiedzialam, jak miesiac pozniej dostalam awans na porucznika, a on pochylil sie w moja strone i polozyl mi reke na kolanie. -Chcialem cie zobaczyc, Lindsay. Sto razy... Nie wiem, czemu tego nie zrobilem. Jestem z ciebie dumny. Bardzo sie z toba licza w wydziale zabojstw. Kiedy na ciebie patrze... jestes taka... silna, opanowana. Tak piekna. Chcialbym tylko wiedziec, ze jest w tym jakas moja niewielka zasluga. -Jest. Nauczyles mnie, zeby liczyc tylko na siebie. Wstalam, nalalam mu kawy i ponownie usiadlam. -Posluchaj, przykro mi, ze ci sie zle uklada. Naprawde. Ale minely dwadziescia dwa lata. Po co tu przyszedles? -Dzwonilem do Cat, zeby zapytac, czy bedziesz chciala ze mna rozmawiac. Powiedziala, ze jestes chora. Nie chcialam ozywiac przeszlosci. Juz wystarczajaco ciezko mi bylo tylko na niego patrzec. -Bylam chora - przytaknelam. - Ale teraz jest lepiej i mam nadzieje, ze tak zostanie. Serce mi sie sciskalo. Czulam sie coraz bardziej nieswojo. -Jak dlugo mnie sledziles? -Od wczoraj. Czekalem w samochodzie przed Palacem ze trzy godziny i zastanawialem sie, jak do ciebie podejsc. Nie wiedzialem, czy bedziesz chciala ze mna gadac. -Dalej nie wiem, czy chce, tato. - Probowalam znalezc odpowiednie slowa i czulam jednoczesnie, ze za chwile zaczne plakac. - Nigdy cie nie bylo. Odszedles od nas. Nie moge tak po prostu zmienic tego, co do ciebie czulam przez te wszystkie lata. -Nie oczekuje tego, Lindsay ||* powiedzial. - Jestem juz starym czlowiekiem. Starym czlowiekiem, ktory wie, ze popelnil miliony bledow. Wszystko, czego chce, to sprobowac naprawic niektore z nich. Spojrzalam na niego, w polowie pelna niedowierzania, w polowie usmiechnieta. Wytarlam chusteczka oczy. -Teraz mamy tu urwanie glowy. Slyszales o Mercerze? -Oczywiscie - odetchnal. Czekalam, ze cos powie, ale tylko wzruszyl ramionami. - Widzialem cie w wiadomosciach. Bylas olsniewajaca. Wiesz o tym, Lindsay? -Tato, przestan. - Ta sprawa wymagala ode mnie poswiecenia wszystkiego, co mialam. To bylo szalenstwo. Znowu popatrzylam na ojca. -Nie wiem, czy. dam sobie z tym rade. -Ja tez nie wiem - powiedzial, biorac mnie czule za reke. - A co myslisz o tym, zebysmy sprobowali razem? ROZDZIAL 54 Nastepnego ranka o dziewiatej starszy agent FBI, Morris Ruddy, zanotowal cos w swoim notesie. -Poruczniku, kiedy pomyslala pani po raz pierwszy, ze znak chimery moze oznaczac zorganizowany ruch bialych ekstremistow? W mojej glowie ciagle panowal zamet po wydarzeniach wczorajszego wieczoru. Ostatnia rzecza, na ktora mialam ochote, bylo zebranie grupy operacyjnej i rozmowa z tymi kurzymi mozdzkami. -Dostalam wskazowki z panskiego biura w Quantico -odpowiedzialam. Oczywiscie, niezupelnie bylo to zgodne z prawda. Stu Kirkwood potwierdzil tylko to, co juz wczesniej wiedzialam od Cindy. -Wiec pozniej, kiedy juz pani posiadala te wiedze - drazyl dalej agent FBI -ile takich grup pani sprawdzila? Rzucilam mu zdegustowane spojrzenie, ktore mowilo: Moglibysmy robic postepy, gdyby tylko udalo nam sie wyjsc z tego przekletego pokoju. -Czytal pan akta, ktore panu dalam. Sprawdzilismy dwie czy trzy. Uniosl brew. -Sprawdzila pani jedna. -Prosze posluchac: nie mamy zadnych danych dotyczacych dzialalnosci tego typu grup na naszym terenie. Metody stosowane w tych zabojstwach wydaja sie podobne do innych przypadkow, nad ktorymi pracowalam. Przyjelam, ze mamy do czynienia z seryjnym morderca. Musze jednak przyznac, ze to tylko moje przypuszczenia. -Wiec zawezila pani te cztery tak rozne sprawy - powiedzial Ruddy - do dzialan jednego zbrodniarza, tak? -Tak. Tak mi podpowiada moje doswiadczenie, zdobyte przez siedem lat pracy w wydziale zabojstw. Stanowczo nie podobal mi sie jego ton. Sam Ryan, szef detektywow, uznal wreszcie za stosowne wtracic sie do rozmowy: -Agencie Ruddy, to nie jest przesluchanie. -Chce tylko zobaczyc, ile wysilku trzeba jeszcze wlozyc, zeby skoordynowac dzialania na tym terenie. -Prosze zauwazyc - upieralam sie - ze wskazowek na temat Chimery nie znalezlismy w prasie. Ta biala furgonetka zostala zauwazona przez szescioletniego chlopca. Ten sam znak byl wsrod graffiti na miejscu drugiej zbrodni. Nasz lekarz sadowy stwierdzil, ze smierc Catchings nie byla wynikiem przypadkowego postrzalu. -I nawet teraz, kiedy wasz wlasny szef policji padl ofiara morderstwa, dalej wierzycie, ze nie ma tu podloza politycznego? -Te zbrodnie moga byc umotywowane politycznie. Nic nie wiem na temat planow sprawcy. Ale pewne jest, ze to jeden czlowiek i do tego pomyleniec. O co, do diabla, tu chodzi? -Wiele wyjasnia morderstwo numer trzy - wtracil drugi agent, Hull. - Zabojstwo Davidsona. Podniosl z fotela swoje ciezkie cialo i podszedl do naszego skoroszytu, gdzie mielismy rozpisane wszystkie zbrodnie wraz z dotyczacymi ich detalami. -Morderstwa numer jeden, dwa i cztery - wyjasnil - wiaza sie z Chimera. Zabojstwo Davidsona nie pasuje w zaden sposob. Chcielibysmy wiedziec, dlaczego jest pani taka pewna, ze chodzi o tego samego faceta? -To byl nieprawdopodobnie celny strzal - odparlam. -Zgodnie z moja wiedza - zerknal w notatki - Davidson zginal od pocisku z broni zupelnie innego typu. -Nie mowilam o balistyce, Hull, mowilam o strzale. To byla precyzja strzelca wyborowego. Zupelnie jak w wypadku Tashy Catchings. -Z mojego punktu widzenia - ciagnal dalej Hull - nie mamy zadnego ewidentnego dowodu laczacego sprawe Da-vidsona z pozostalymi trzema. Jesli bedziemy scisle trzymac sie faktow, a nie przypuszczen pani inspektor Boxer, przekonamy sie, ze nic nie wskazuje na brak politycznych motywow tych wydarzen. Kompletnie nic. W tym momencie rozleglo sie pukanie do drzwi sali konferencyjnej i w szparze miedzy framuga a futryna ukazala sie. glowa Charliego Clappersa. Wygladal jak niesmialy swistak wychylajacy sie z nory. Skinal glowa chlopcom z FBI, a potem mrugnal do mnie. -Pomyslalem, ze to moze ci sie przydac. Polozyl na stole czarno-biala odbitke protektora buta o duzym rozmiarze. -Pamietasz ten odcisk buta zdjety ze smoly na dachu w miejscu, skad strzelano do Arta Davidsona? -Oczywiscie - powiedzialam. Clapper polozyl drugie zdjecie obok pierwszego. -A ten udalo sie nam zdjac z mokrej ziemi na sciezce w miejscu zabojstwa Mercera. Oba odciski byly identyczne. W sali zapadla cisza. Spojrzalam najpierw na agenta Rud-dy'ego, potem na agenta Hulla. -Oczywiscie, to tylko para zwyklych butow treningowych Reeboka - dorzucil. Z kieszeni fartucha wyjal zasuwana plastikowa torebeczke. Byly w niej mikroskopijne pylki bialego proszku. -Znalezlismy to na miejscu zabojstwa szefa. Pochylilam sie nad probka i patrzylam na slad tego samego bialego talku. -Jeden morderca - powiedzialam. - Jeden strzelec. ROZDZIAL 55 Zadzwonilam do dziewczat i poprosilam, zebysmy sie spotkaly na krotko w czasie lunchu. Nie moglam dluzej czekac, by je zobaczyc. Umowilysmy sie w Yerba Buena Gardens. Usiadlysmy na dziedzincu na zewnatrz nowego IMAX-a i patrzylysmy, jak dzieci bawia sie w fontannach albo zajadaja salatki na wynos i kanapki. Opowiedzialam dziewczetom o wszystkim, co wydarzylo sie od naszego ostatniego spotkania w U Susie; od podejrzenia, ze ktos mnie sledzi, az do znokautowania wlasnego ojca przed moim domem.-Moj Boze! - wykrzyknela Claire. - Powrocil ojciec marnotrawny! Przez chwile mialam wrazenie, ze jakas kurtyna oddzielila nas od reszty swiata. Zapadla cisza, a wszystkie oczy wpatrzone byly we mnie z niedowierzaniem. -Kiedy widzialas go ostatnio? - zapytala w koncu Jill. -Na wreczeniu dyplomow w Akademii. Nie zapraszalam go, ale skads sie dowiedzial. -Jechal za toba? - sapnela Jill z niedowierzaniem. - Po naszym spotkaniu? Jak jakis bandzior? Tfu! - Wzdrygnela sie. -Typowy Marty Boxer - westchnelam. - Taki wlasnie jest moj ojciec. Claire polozyla mi reke na ramieniu. -Czego wlasciwie chcial? -Wciaz nie jestem pewna. Wyglada na to, ze naprawic dawne bledy. Mowil, ze dowiedzial sie od mojej siostry Cat, ze jestem chora. Sledzil przebieg dochodzenia w sprawie morderstw nowozencow. Podobno chcial, zebym wiedziala, jak bardzo jest ze mnie dumny. -To bylo cale wieki temu - prychnela Jill, gryzac buleczke z nadzieniem z kurczaka i awokado. - Dobry moment sobie wybral. -To samo mu powiedzialam. Cindy pokrecila glowa. -Tak po prostu zdecydowal sie po dwudziestu dwoch latach wpasc do ciebie? -Moim zdaniem dobrze sie stalo, Lindsay - powiedziala Claire. - Po prostu dobrze. -Dobrze, ze po dwudziestu dwoch latach wrocil z nieczystym sumieniem? - -Nie, dobrze sie stalo, bo on cie potrzebuje, Lindsay. Jest sam, prawda? -Powiedzial, ze ozenil sie ponownie, ale po dwoch latach sie rozwiodl. Wyobraz sobie, Claire, ze dowiadujesz sie po ilus tam latach, ze twoj ojciec byl zonaty po raz drugi! -To nie ma znaczenia, Lindsay - odparla Claire. - On wyciaga do ciebie reke. Nie powinnas jej odtracac z powodu urazonej dumy. -A co ty o tym myslisz? - dopytywala sie Jill. Otarlam usta, napilam sie ice tea i wzielam gleboki oddech. -Chcecie znac prawde? Nawet nie wiem. On jest jak widmo z przeszlosci, ktore budzi wiele zlych wspomnien. Wszystko, czego sie dotknal, ranilo ludzi. -On jest twoim ojcem, kochanie - powiedziala Claire. - Nosisz te rane od czasu, kiedy cie poznalam. Powinnas pozwolic mu wrocic. Mozesz miec cos, czego nie zaznalas nigdy przedtem. -Rownie dobrze on moze znowu dac jej kopa - zauwazyla Jill. -Eee tam! - Cindy zerknela na Jill z ukosa. - Perspektywa macierzynstwa nie zrobila z ciebie lagodnej i czulej istoty, prawda? -Jedna randka z wielebnym - odpalila Jill - i nagle chcesz byc naszym sumieniem? Jestem pod wrazeniem. Wszystkie spojrzalysmy na Cindy, duszac w sobie smiech. -To prawda - przytaknela Claire. - Nie sadzisz chyba, ze udalo ci sie wyjsc obronna reka, zgadza sie? Cindy sie zarumienila. Tak zaklopotana widzialam ja po raz pierwszy od chwili, kiedy sie poznalysmy. -Nie ma co ukrywac, pasujecie do siebie - westchnelam. -Po prostu go lubie! - wybuchnela w koncu Cindy. - Gadalismy godzinami. W barze. Potem odprowadzil mnie do domu. Koniec. Kropka. -No jasne. - Jill usmiechnela sie szeroko. - Jest milutki, ma stala prace, no i gdyby kiedys zdarzylo ci sie zginac tragicznie, nie musialabys sie martwic o to, kto poprowadzilby ceremonie pogrzebowa. -Nie pomyslalam o tym. - Cindy wreszcie sie rozpogodzila. - Zrozumcie, to byla jedna randka. Pisze artykul o nim i o dzielnicy, w ktorej pracuje. Jestem pewna, ze wiecej mnie nie zaprosi. -Ale moze ty go zaprosisz? - powiedziala Jill. -Jestesmy przyjaciolmi. Nie, raczej jestesmy zaprzyjaznieni. Spedzilam z nim kilka wspanialych godzin. Gwarantuje, kazda z was bawilaby sie doskonale. To praca naukowa, i tyle. Wszystkie sie usmiechnelysmy. Ale Cindy miala racje -zadna z nas nie pominelaby okazji, by spedzic kilka godzin z Aaronem Winslowem. Ciagle dostawalam gesiej skorki, gdy wracalam myslami do jego kazania na pogrzebie Tashy Catchings. Kiedy wrzucilysmy resztki jedzenia do smieci, zwrocilam sie do Jill: -No, jak sie czujesz? Wszystko w porzadku? -Prawde mowiac, calkiem niezle. - Z usmiechem skrzyzowala rece na ledwo co widocznym brzuszku i nadela policzki, jakby chciala powiedziec "grubo". -Wlasnie dostalam do skonczenia te ostatnia sprawe. Potem, kto wie, moze zrobie sobie wolne? -Akurat w to wierze, kiedy na ciebie patrze - rozesmiala sie Cindy. Spojrzalysmy na siebie z Claire wzrokiem pelnym nostalgii. -Dobrze, dobrze, jeszcze was zaskocze - powiedziala Jill. -Wiec co teraz zamierzasz zrobic? - zwrocila sie do mnie Claire, kiedy zbieralysmy sie do wyjscia. -Sprobuje znalezc cos, co laczy wszystkie ofiary. Musi byc cos takiego. Nie odwracala ode mnie wzroku. -Mialam na mysli twojego tate. -Nie wiem. To nie jest odpowiedni moment, Claire. Marty mi sie narzuca. Jesli chce cos uzyskac, musi poczekac na swoja kolej. Claire wstala. Spojrzala na mnie tym swoim madrym usmieszkiem. -Najwyrazniej chcesz mi cos powiedziec - zauwazylam. -Naturalnie. Dlaczego nie sprobujesz czegos, co robisz normalnie w sytuacji pelnej napiecia i watpliwosci? -To znaczy...? -Nie ugotujesz facetowi czegos do jedzenia. ROZDZIAL 56 Tego popoludnia Cindy siedziala skulona przy swoim komputerze w redakcji "Chronicie", popijala lyczkami stewart's orange n' cream i przegladala na monitorze wyniki kolejnego daremnego wyszukiwania. Gdzies w najglebszych pokladach jej pamieci tkwilo cos, starannie odlozone w szufladke, jakies dreczace wspomnienie, ktorego nie mogla dopasowac do zadnej sytuacji. Chimera... slowo uzyte w innym kontekscie, w jakiejs innej formie, ktore moglo okazac sie przydatne w toczacym sie sledztwie. Przejrzala CAL, sieciowe archiwa "Chronicie", lecz niczego nie znalazla. Zapuscila wiec wyszukiwanie, uzywajac kolejno popularnych wyszukiwarek Yahoo, Jeeves i Google. Jej mozg pracowal na najwyzszych obrotach. Czula, tak jak wczesniej Lindsay, ze to fantastyczne monstrum nie oznaczalo grupy wojujacych rasistow. Prowadzilo do jednego, bardzo pogmatwanego, ale interesujacego czlowieka, -No, dalej. - Wypuscila z pluc powietrze, jednoczesnie przyciskajac nerwowo klawisz enter. - Wiem, ze gdzies tu jestes. Dzien dobiegal konca, a jej nic nie udalo sie wymyslic. Nie miala nawet naglowka do jutrzejszego porannego wydania. Wydawca sie wscieknie. Mamy czytelnikow - bedzie marudzil. Czytelnicy chca wiedziec, co dalej. Bedzie musiala cos mu obiecac. Tylko co? Sledztwo utknelo w martwym punkcie; Byla wlasnie w Google'u, ze znuzeniem przegladala osma, strone odpowiedzi. Nagle cos ja uderzylo. Chimera,., Przedpieklo, opis wieziennego zycia w Pelican Bay, piora Antoine Jamesa. Posmiertna publikacja dotyczaca ciezkich warunkow zycia, okrucienstwa i przestepczego swiatka. Pelican Bay... Pelican Bay bylo miejscem, gdzie trzymano najgorszych z najgorszych bandziorow w calym systemie penitencjarnym stanu Kalifornia. Winnych szczegolnie okrutnych przestepstw, ktorzy ze wzgledow bezpieczenstwa nie mogli byc przetrzymywani nigdzie indziej. Przypomniala sobie teraz, ze dwa lata temu czytala o Pelican Bay w "Chronicie". Wtedy wlasnie uslyszala nazwe Chimera. Teraz wszystko pasowalo. To bylo to wspomnienie, ktore ja dreczylo. Obrocila krzeslo do terminalu CAL, stojacego na polce. Zsunela okulary na czolo i wystukala haslo: Antoine James. Odpowiedz nadeszla w ciagu pieciu sekund. Artykul z 10 sierpnia 1998 roku. Sprzed dwoch lat. Napisany przez Deb Meyer, dziennikarke z wydania niedzielnego. Zatytulowany: "Posmiertnie opublikowany dziennik przybliza koszmarny swiat przemocy za kratami". Kliknela na okienko "Pokaz" i po kilku sekundach artykul ukazal sie na ekranie. To byla publikacja w stylu "oblicza zycia", ukazujaca sie w niedzielnym dodatku miejskim. Antoine James odsiadujacy dziesiec do pietnastu lat,w Pelican Bay za udzial w zbrojnym napadzie zostal zraniony nozem i zginal w wieziennej bojce. W swoim systematycznie prowadzonym dzienniku opisywal pelne niepokoju zycie za wieziennymi murami i pietnowal zwyczaje - rabunki z uzyciem sily, ataki na tle rasowym, znecanie sie straznikow nad osadzonymi i ciagla przemoc, ktorej doswiadczal ze strony gangow. Cindy wydrukowala artykul, wylaczyla terminal i przejechala na krzesle z powrotem w strone biurka. Oparla sie wygodnie plecami, a stopy polozyla na stosie ksiazek. Zeskano-wala znaleziona strone. "Od chwili, kiedy przejdziesz przez wiezienna brame, zycie w Pelican Bay staje sie ciagla wojna z terrorem straznikow i przemoca gangow" - napisal James w swojej ponurej ksiazce. "To gangi okreslaja twoj status, twoja tozsamosc, twoja ochrone. Kazdy musi placic okup i niezaleznie, do ktorej grupy nalezysz, to ona sprawdza, kim jestes i czego mozna od ciebie oczekiwac". Cindy przebiegla wzrokiem artykul. Wiezienie bylo prawdziwym gniazdem zmij, Gangi Murzynow nazywaly sie Krew i Sztylety, tak samo jak muzulmanow. Latynosi mieli Polnocnych, ktorzy nosili na glowach czerwone opaski, i Poludniowych, ktorzy nosili niebieskie. Mafia meksykanska przybrala nazwe Los Eme. Biali dzielili sie na Gwinejczykow i Cyklistow, a najnizsza grupa wyrzutkow nazywala sie Smierdziele z Kibla. Najlepsi nalezeli do Aryjczykow. "Niektore grupy dzialaly potajemnie", pisal James. "Jesli do ktorejs z nich wszedles, nikt nie osmielil sie ciebie tknac". "Jedna z tych grup bialych byla szczegolnie okrutna. Sami okazali chlopcy, kazdy z wyrokiem za rozboje. Rozcieliby bratu zoladek, gdyby sie zalozyli o to, co zjadl". Kiedy Cindy przeczytala nastepne zdanie, poczula gwaltowny przyplyw adrenaliny. James znal nazwe tej grupy. Chimera. ROZDZIAL 57 Wlasnie konczylam prace - nie pojawilo sie nic nowego w sprawieczterech ofiar ani tajemniczego talku - kiedy zadzwonila Cindy. -Czy w Palacu nadal obowiazuje stan wojenny? - zazartowala, nawiazujac do memorandum burmistrza zamieszczonego w prasie. -Mozesz mi wierzyc, nie robimy tu pikniku. -Spotkamy sie? Chyba cos mam. -Jasne. Gdzie? -Wyjrzyj przez okno i spojrz na prawo. Przyjrzalam sie uwaznie i dostrzeglam ja. Opierala sie o maske swojego samochodu, zaparkowanego naprzeciwko Palacu. Dochodzila siodma wieczorem. Sprzatnelam biurko, zadzwonilam pospiesznie do Lorraine i China, zeby powiedziec im dobranoc, i skierowalam sie w strone tylnego wyjscia. Przebieglam przez ulice i podeszlam do Cindy. Dzisiejszego wieczoru nosila krotka spodniczke i haftowana dzinsowa kurtke. Przez ramie przewiesila splowialy plecaczek koloru khaki. -Wracasz z proby choru? - Mrugnelam porozumiewawczo. -Gadaj tak, gadaj. Nastepnym razem, jak cie zobacze w mundurze oddzialu specjalnego, pomysle, ze masz randke ze swoim tatusiem. -Jesli juz mowimy o Martym... zadzwonilam i zaprosilam go na jutrzejszy wieczor. Wiec, slodka myszko, co znalazlas tak waznego, ze az musialysmy sie spotkac? -Mam i dobra, i zla wiadomosc - powiedziala, zdejmujac plecak. Wyjela koperte formatu A4. - Wydaje mi sie, ze wreszcie cos znalazlam, Lindsay. Wreczyla mi koperte, ktora skwapliwie otworzylam: w srodku byl artykul sprzed dwoch lat z "Chronicie". Dotyczyl dziennika Przedpiekto pisanego w wiezieniu, autorstwa niejakiego Antoine'a Jamesa. Kilka ustepow zostalo podkreslonych na zolto. Zaczelam czytac. Aryjczycy... gorsi niz Aryjczycy. Biali, zli i pelni nienawisci. Nie wiedzielismy, kogo bardziej nienawidza, nas, "robactwa", z ktorym musza dzielic sie zarciem, czy gliniarzy i straznikow, ktorzy ich tu wsadzili. Grupa tych skurwysynow miala swoja nazwe. Sami ja wymyslili -Chimera. Zatrzymalam wzrok na ostatnim wyrazie. -To sa zwierzeta, Lindsay. Najgorsze typy w calym systemie penitencjarnym. Oni mszcza sie za kumpli nawet poza murami wiezienia - powiedziala. - I to jest ta dobra wiadomosc. Zla - ze to Pelican Bay. ROZDZIAL 58 W strukturze systemu wieziennego stanu Kalifornia Pelican Bay okreslano jako miejsce, gdzie nigdy nie swieci slonce.Nastepnego dnia wzielam Jacobiego i "zdobyczny" helikopter na godzinny lot wzdluz wybrzeza do Crescenf City, w poblizu granicy z Oregonem. Dotad bylam w Pelican Bay dwukrotnie: raz, zeby sie spotkac z informatorem w pewnej sprawie o morderstwo, a drugi, by wziac udzial w przesluchaniu, ktorego wynikiem mialo byc zwolnienie warunkowe kogos, kogo aresztowalam. Za kazdym razem, kiedy przelatywalam nad gestym lasem sekwoi otaczajacym wiezienie, czulam dziwne sciskanie w zoladku. Jezeli byles przedstawicielem wymiaru sprawiedliwosci -zwlaszcza kobieta- to miejsce nie nalezalo do twoich ulubionych. Byl tam napis, doskonale widoczny dla tych, ktorzy wchodzili glowna brama - ze jesli zostaniesz wziety jako zakladnik, musisz liczyc wylacznie na siebie. Zadnych negocjacji. Mialam umowione spotkanie z zastepca naczelnika wiezienia, Rolandem Estesem, w budynku administracji. Musielismy kilka minut na niego poczekac. Kiedy sie zjawil, zobaczylismy, ze jest wysoki i powazny. Mial twarz o ostrych rysach i niebieskie oczy. Jego sposob bycia cechowala niezwykla powsciagliwosc, co bylo wynikiem wielu lat spedzonych w surowej dyscyplinie. -Przepraszam najmocniej za spoznienie - powiedzial, siadajac za wielkim debowym biurkiem. - Mielismy zamieszki w bloku O. Jeden z naszych podopiecznych Polnocnych zranil przeciwnika w szyje. -Jak udalo mu sie zdobyc noz? - zapytal Jacobi. -Nie mial noza. - Estes usmiechnal sie kwasno. - Uzyl odpilowanej krawedzi ogrodniczej motyki. Nie chcialabym za zadne skarby byc na miejscu Estesa. Nie podobala mi sie opinia, jaka zdobylo sobie to wiezienie z powodu bojek, terroru i motta: "Donosicielstwo, zwolnienie warunkowe albo smierc". -Wiec mowila pani, ze ma to zwiazek z zabojstwem Mercera? - Estes pochylil sie w przod. Przytaknelam i wyjelam z torby akta sprawy. -To ma zwiazek z szeregiem zabojstw. Bardzo mnie interesuje, co pan wie na temat dzialajacych tu gangow. Estes wzruszyl ramionami. -Wiekszosc z tych chlopakow nalezy do gangow od chwili, kiedy skonczyli dziesiec lat. Przekona sie pani, ze kazda grupa dzialajaca na terenie Oakland czy Wschodniego Los Angeles ma tu swoich reprezentantow. -Ten konkretny gang nazywa sie Chimera. Na twarzy Estesa pojawil sie wyraz zaskoczenia. -Widze, ze nie zaczyna pani od plotek, poruczniku. Co konkretnie pania interesuje? -Chce wiedziec, czy nasze morderstwa maja jakis zwiazek z ludzmi z Chimery; chce wiedziec, czy sa az tak zli, jak sie uwaza; i chce znac nazwiska domniemanych czlonkow gangu znajdujacych sie obecnie na wolnosci. -Odpowiedz na wszystkie trzy pytania brzmi: tak. - Estes zgodzil sie bez oporu. - To rodzaj proby ognia. Wiezniow, ktorzy moga najbardziej oberwac, staramy sie usuwac. Ci przez dluzszy czas przebywaja w izolatkach. To zapewnia im range - i pewne przywileje. -Przywileje? -Wolnosc. Oczywiscie w tutejszym znaczeniu tego slowa. Od bycia nagabywanym. Od donosicielstwa. -Chcialabym dostac liste czlonkow, ktorzy przebywaja na zwolnieniu warunkowym. Zastepca naczelnika tylko sie usmiechnal. -Niewielu jest takich. Niektorzy zostali przeniesieni do innych wiezien. Podejrzewam, ze rezydentow tego gangu mozna znalezc w kazdym wiekszym zakladzie karnym w Oregonie. W dodatku to nie jest tak, ze mamy dokladne dane, kto nalezy do nich, a kto nie. Po prostu patrzymy, kto siada obok Wielkiego Wodza w czasie posilkow. -Ale pan wie, prawda? Pan wie, kto jest w Chimerze. - My wiemy -poprawil mnie zastepca naczelnika. Wstal, jakby chcial zakonczyc rozmowe. - Potrzebuje troche czasu. Pewne rzeczy musze skonsultowac, ale zobacze, co da sie zrobic. -Jezeli juz tu jestem, to rownie dobrze moge sie z nim spotkac. -Z kim, pani porucznik? -Z Wielkim Wodzem. Glowa Chimery. Estes popatrzyl na mnie. -Przykro mi, poruczniku, ale nikt nie moze. Nikomu nie wolno wejsc do Jaskini. Spojrzalam mu prosto w oczy. -Chcecie, zebym tu wrocila z nakazem sadowym? Niech pan slucha, nasz szef policji nie zyje. Kazdy polityk w tym stanie chce, zeby zabojca zostal schwytany. Dostane wsparcie ze wszystkich stron i pan o tym dobrze wie. Prosze wiec go tu przyprowadzic. Twarz Estesa sie rozluznila. -Jest pani moim gosciem, poruczniku. Ale sprawa wyglada tak, ze on nie moze wychodzic. To pani pojdzie do niego. Podniosl sluchawke z widelek i wybral numer. Po chwili wymamrotal: -Przygotuj Weiscza. Ma goscia. Kobiete. ROZDZIAL 59 Szlismy z Estesem dlugim podziemnym korytarzem w towarzystwie uzbrojonego w palke straznika nazwiskiem 0'Koren. Kiedy dotarlismy do schodow oznaczonych SHU-C, zastepca naczelnika pomachal identyfikatorem przed ekranem bezpieczenstwa i otworzyl ciezkie, kompresyjne drzwi prowadzace do supernowoczesnego oddzialu wieziennego. Po drodze sporo sie dowiedzialam. -Jak wiekszosc naszych pensjonariuszy Weiscz przybyl z innego przybytku, z Folsom. Byl tam liderem Braterstwa Aryjczykow, zanim udusil czarnego straznika. W naszej izolatce siedzi od osiemnastu miesiecy. Dopoki w tym stanie znow nie zacznie sie wysylac ludzi na egzekucje, niewiele wiecej mozemy mu zrobic. Jacobi pochylil sie w moja strone. -Na pewno wiesz, co robisz, Lindsay? - szepnal. Nie bylam pewna. Serce walilo mi jak mlotem, a dlonie byly mokre ze zdenerwowania. -Dlatego cie zabralam. -No tak - mruknal bez przekonania. Oddzial odosobnienia w Pelican Bay nie przypominal zadnego z tych, jakie dotad widzialam. Wszystko w nuzacej, sterylnej bieli. Potezni straznicy w mundurach koloru khaki, mezczyzni i kobiety, wylacznie biali, siedzieli na posterunkach za przeszklonymi scianami. Monitory i kamery bezpieczenstwa byly wszedzie. Wszedzie. Oddzial przypominal kokon z dziesiecioma komorkami, oddzielonymi szczelnymi kompresyjnymi drzwiami. Estes zatrzymal sie przed metalowymi drzwiami z duzym oknem. -Witamy na najnizszym poziomie rasy ludzkiej - powiedzial. Muskularny, lysiejacy straznik zaopatrzony w maske i elektryczny paralizator podszedl do nas. -Szefie, mysle, ze Weiscza trzeba uwolnic. Mam wrazenie, ze on musi sie troche odprezyc. Spojrzalam na Estesa. -Uwolnic? Estes pociagnal nosem. -Moze pani pomyslec, ze po kilku miesiacach spedzonych w tej dziurze Weiscz powinien byc szczesliwy, ze moze sie troche rozerwac. Ale, niestety, okazal sie niechetny do wspolpracy. Musielismy wyslac specjalny zespol, zeby go przygotowac na spotkanie z pania. - Skinal glowa w kierunku celi. - Tam jest ten pani ptaszek... Podeszlam do stalowych, solidnych drzwi i zajrzalam do srodka. Zobaczylam masywne, potezne cielsko. Weiscz siedzial przygarbiony, przywiazany do metalowego krzesla, ze skutymi nogami, z rekoma wykreconymi do tylu i zapietymi w kajdanki. Mial dlugie, brudne, skoltunione wlosy i rzadka kozia brodke. Ubrany byl w pomaranczowy kombinezon z krotkimi rekawami, rozpiety u gory. Moglam dostrzec po^ kryta tatuazami masywna piers i muskularne ramiona. -Zostanie z pania straznik, a cela przez caly czas bedzie monitorowana -odezwal sie zastepca naczelnika. - Prosze sie do niego nie zblizac na mniej niz poltora metra. Jezeli sprobuje chocby ruszyc broda w pani kierunku, zostanie unieruchomiony. -On przeciez jest zwiazany i skuty! - zawolalam. -Ten sukinsyn potrafi przegryzc lancuchy - powiedzial Estes. - Prosze mi wierzyc. -Czy moge mu cos obiecac? -Jasne - odpowiedzial z usmieszkiem. - Happy Meal. Jest pani gotowa...? Mrugnelam do Jacobiego. Spojrzal na mnie szeroko otwartymi oczami, w ktorych dostrzeglam prawdziwy lek. Serce prawie przestalo mi bic. -Milej podrozy - mruknal Estes. Dal sygnal do kontrolki. Uslyszalam zgrzyt ciezkich, stalowych drzwi. ROZDZIAL 60 Weszlam do surowej celi pomalowanej na bialo. Byla zupelnie pusta z wyjatkiem metalowego stolu i czterech krzesel przymocowanych do podlogi oraz dwoch kamer umieszczonych wysoko pod sufitem. W kacie stal milczacy straznik wyposazony w paralizator. Weiscz ledwo mnie zauwazyl. Nogi mial skrepowane, a rece ciasno skute z tylu krzesla. W stalowym spojrzeniu nie bylo nic ludzkiego. -Jestem porucznik Lindsay Boxer - powiedzialam, zatrzymujac sie poltora metra od niego. Weiscz nie odezwal sie slowem, tylko skierowal na mnie wzrok. Waskie szparki oczu, niemal fosforyzujace spojrzenie... -Musze z panem porozmawiac na temat kilku morderstw, do ktorych ostatnio doszlo. Nie moge wiele obiecac w zamian. Mam nadzieje, ze pan mnie poslucha i moze zechce mi pomoc. -Wal sie. - Wyplul te slowa ochryplym glosem. Straznik zrobil krok w jego kierunku i Weiscz zamarl, jakby juz dostal dawke woltow z paralizatora. Podnioslam reke, zeby sie cofnal. -Moze pan cos wie na ten temat *- mowilam dalej, czujac, jak wzdluz kregoslupa po moim ciele rozpelza sie przenikliwe zimno..- Chce tylko wiedziec, czy z czyms one sie panu kojarza. Te zabojstwa... Popatrzyl na mnie z zainteresowaniem, przypuszczalnie usilujac ocenic, czy moze cos z tego wyciagnac dla siebie. -Kto nie zyje? -Czworo ludzi. Dwoch policjantow, jeden z nich byl moim szefem. Wdowa po policjancie i jedenastoletnia dziewczynka. Wszyscy czarni. Na twarzy Weiscza pojawil sie wyraz rozbawienia. -Na wypadek, gdybys tego nie zauwazyla, paniusiu, to ja mam zelazne alibi. -Sadze, ze jednak cos pan wie na ten temat. -Czemu ja? Z kieszeni zakietu wyjelam dwa zdjecia chimery, te same, ktore wczesniej pokazywalam Estesowi, i trzymalam je tak, aby mogl zobaczyc. -Morderca pozostawil ten znak na miejscu zbrodni. Sadze, ze pan wie, co to znaczy. Weiscz usmiechnal sie szeroko. -Nie wiem, po co tu przylazlas, ale nie masz kurewskiego pojecia, jaka mi to sprawia przyjemnosc. -Morderca nalezy do Chimery, Weiscz. Jesli bedziesz wspolpracowal, mozesz osiagnac pewne korzysci. Zawsze przeciez moga cie przeniesc z tej dziury. -Oboje wiemy, ze nigdy stad nie wyjde. -Zawsze cos mozna uzyskac, Weiscz. Kazdy czegos chce. -To prawda - powiedzial w koncu. - Podejdz blizej. Zesztywnialam. -Nie moge. Wiesz o tym. -Masz lusterko, prawda? Skinelam glowa. Mialam w torebce kosmetyczke. -Skieruj je na mnie. Spojrzalam na straznika. Dal mi stanowczy znak, ze nie. Weiscz po raz pierwszy spojrzal mi prosto w oczy. -Skieruj je na mnie. Nie widzialem sie od ponad roku. Nawet wyposazenie w lazience jest tak przyciemnione, zeby nie mozna bylo zobaczyc odbicia. Te lotry chca, zeby czlowiek zapomnial, kim, do kurwy nedzy, jest. Chce sie przejrzec. Straznik postapil krok do przodu. -Wiesz, ze to niemozliwe, Weiscz. -Pieprz sie, Labont. - Spojrzal z nienawiscia na kamery. - Ty tez sie pieprz, Estes. Potem zwrocil sie do mnie. -Nie przyslali cie tutaj z jakas specjalna oferta, co? -Powiedzieli, ze moge cie zabrac na Happy Meal. - Pozwolilam sobie na blady usmiech. -Tylko ty i ja, tak? -I on - zerknelam na straznika. Kozia brodka Weiscza ulozyla sie w cos w rodzaju usmiechu. -Te Skurwysyny wiedza, jak popsuc kazda przyjemnosc. Stalam, przestepujac z nogi na noge. Nie smialam sie. Nie chcialam okazywac mu sladu empatii. Ale usiadlam przy stole naprzeciw niego. Pogrzebalam w torebce i wyjelam pudemiczke. Oczekiwalam, ze lada chwila z interkomu rozlegnie sie glosne upomnienie albo straznik o kamiennej twarzy pospieszy w moim kierunku i wytraci mi ja z reki. Ku mojemu zaskoczeniu nic takiego nie nastapilo. Puderniczka otworzyla sie z lekkim trzasnie-ciem. Spojrzalam na Weiscza i skierowalam lusterko w jego strone. Nie wiem, jak wygladal wczesniej, ale teraz jego widok byl wstrzasajacy. Wpatrywal sie we wlasne oblicze szeroko otwartymi oczyma, jakby dopiero teraz zrozumial, co z nim zrobily surowe warunki odosobnienia. Spogladal na lusterko jak na ostatnia rzecz, ktora widzi w zyciu. Wreszcie przeniosl wzrok na mnie i szeroko sie usmiechnal, -Niewiele jeszcze trzeba, zeby sie mnie pozbyc, prawda? Usmiechnelam sie niechetnie, sama nie wiedzac dlaczego. Weiscz wykrecil szyje w strone kamer. -Pieprz sie, Estes - zaryczal. - Widzisz? Ciagle tu jestem. Chcesz mnie zmiazdzyc, a ja ciagle jeszcze jestem. Inni wymierzaja kary za mnie. Chimera^ skarbie... Chwala niech bedzie tym, ktorzy niszcza robactwo i larwy. -Kto to robi? - naciskalam. - Powiedz mi, Weiscz. Wiedzial. Wiedzialam, ze wiedzial. To byl ktos, z kim kiedys dzielil cele. Ktos, z kim w wiezieniu opowiadali sobie nawzajem wlasne dzieje. -Pomoz mi, Weiscz. Tych ludzi zabija ktos, kogo znasz. Jesli bedziesz milczal, nic na tym nie zyskasz. W jego oczach dojrzalam nagly blysk wscieklosci. -Gowno mnie obchodza ci twoi Murzyni! Twoi martwi gliniarze! Tak czy inaczej, ktos w tym stanie musialby zebrac ich do kupy i wsadzic do pierdla. Jakas dwunastoletnia murzynska kurwa, kilka malp przebranych za gliniarzy. Duzo bym dal za to, zeby to moj palec nacisnal spust! Oboje dobrze wiemy, ze cokolwiek ci powiem, i tak nie uda mi sie nic wycisnac z tych kundli. Zaraz jak stad wyjdziesz, Labont mnie ogluszy. Bardziej prawdopodobne jest to, ze mi obe-ssiesz fiuta. Potrzasnelam glowa, wstalam i ruszylam w strone drzwi. -A moze to ktoremus z twoich dupkow wrocil rozum?! - zawyl, jednoczesnie sie usmiechajac. - Moze to wewnetrzna sprawa, co, paniusiu? Wstrzasnal mna dreszcz obrzydzenia. Weiscz byl jak zwierze, nie dostrzegalam w nim ani krzty czlowieczenstwa. Mialam ochote trzasnac mu przed nosem drzwiami. -Cos jednak ode mnie dostales, nawet jesli to byla tylko chwila -powiedzialam. -I zrewanzowalem sie, mozesz byc pewna. Nigdy go nie zlapiesz. On jest z Chimery... - Weiscz szarpnal glowa, pokazujac tatuaz na ramieniu. Z trudem dostrzeglam ogon weza. - Mozemy zniesc wszystko, co nam zaserwujesz, panno policjantko. Spojrz na mnie... Wpakowali mnie do tej piekielnej dziury, zmuszaja, zebym jadl wlasne gowno, a ja ciagle jestem gora. Wsciekly, miotal sie w swoich kajdanach. -W koncu zwyciezymy. Laska Boga jest z biala rasa. Niech zyje Chimera... Odsunelam sie. -A co z naszym Happy Mealem, suko? - wysyczal z pogarda. Kiedy doszlam do drzwi, uslyszalam trzask elektrycznosci i gluchy loskot. Odwrocilam sie dokladnie w chwili, kiedy straznik wpakowal ladunek tysiaca Woltow w drgajace spazmatycznie cialo Weiscza. ROZDZIAL 61 Wrocilismy do miasta z kilkoma nazwiskami, ktore uzyskalismy dzieki uprzejmosci Estesa. Byli to ludzie podejrzani o przynaleznosc do Chimery, przebywajacy na zwolnieniu warunkowym. Kiedy dotarlismy do naszego biura, Jacobi podzielil te liste pomiedzy Cappy'ego i China.-Skontaktuje sie z oficerami nadzorujacymi tych na zwolnieniu warunkowym - powiedzial do mnie. - Chcesz sie przylaczyc? Pokrecilam glowa. -Musze dzis wczesnie wyjsc, Warren. -Co jest, chyba nie chcesz mi powiedziec, ze masz randke? - -Taak - przytaknelam. Na mojej twarzy pojawil sie sceptyczny usmieszek. - Mam randke. Dzwonek na dole odezwal sie kolo siodmej. Kiedy otworzylam drzwi, zobaczylam mojego ojca ukrytego bezpiecznie za oslona maski baseballisty, z rekoma rozpostartymi w obronnym gescie. -Przyjaciele...? - zapytal, a na jego ustach pojawil sie przepraszajacy usmieszek. -Kolacja - odwzajemnilam sie wymuszonym usmiechem. - Nic lepszego nie przyszlo mi do glowy. -To dopiero poczatek - powiedzial, wchodzac. Zdazyl juz sie doprowadzic do porzadku. Nosil teraz brazowa sportowa kurtke, starannie wyprasowane spodnie i biala koszule z rozpietym kolnierzykiem. Na powitanie wreczyl mi zawinieta w papier butelke czerwonego wina. -Naprawde nie musiales - powiedzialam, odwijajac papier. Wstrzymalam oddech ze zdziwienia, kiedy przeczytalam nalepke: Bordeaux z pierwszego zbioru, CMteau Latour, rocznik 1965. Spojrzalam na niego; 1965 to rok moich urodzin. -Kupilem je, kiedy mialas rok. Ta butelka byla jedna z niewielu rzeczy, jakie zabralem, kiedy odchodzilem z domu. Myslalem, ze wypijemy ja w dniu, kiedy odbierzesz dyplom, albo z jakiejs innej okazji, moze twojego slubu. Pokrecilam z niedowierzaniem glowa. -Trzymales ja przez tyle lat. Wzruszyl ramionami. -Jak juz powiedzialem, kupilem ja dla ciebie. W kazdym razie, Lindsay, mam ochote wypic ja tutaj dzis wieczorem. Nic nie sprawi mi wiekszej przyjemnosci. Poczulam w srodku jakies cieplo. -Widze, ze chcesz, bym przestala cie tak bezgranicznie nienawidzic. -Jasne, ze chce. Rzucil maske w moja strone. -Niewygodnie mi w niej. Nie bede jej wiecej zakladac. Zabralam go do salonu, nalalam piwa i posadzilam na kanapie. Mialam na sobie sweter Eileen Fisher koloru czerwonego wina, a wlosy zwiazalam w konski ogon. Jego oczy blyszczaly, ilekroc zatrzymal na mnie wzrok. -Wygladasz fantastycznie, Maskotko - powiedzial w koncu. Kiedy zmarszczylam sie z niezadowoleniem, tylko sie usmiechnal. -Nic na to nie poradze, po prostu tak jest. Przez chwile rozmawialismy. Martha lezala u jego boku, jakby byli starymi przyjaciolmi. Mowilismy o zwyczajnych rzeczach. O tym, kto z jego starych znajomych jeszcze pozostal na sluzbie. O Cat i jej nowej coreczce, ktorej dotad nie widzial. I czy Jeny Rice wezmie sobie wolne. Starannie omijalismy sprawe Mercera i toczacego sie sledztwa. Czulam, jakbym spotkala go po raz pierwszy. Okazalo sie, ze moj ojciec byl zupelnie inny, niz sobie wyobrazalam. Nie gadatliwy i chelpliwy, opowiadajacy niestworzone historie, jakim go zapamietalam^ lecz powsciagliwy i pelen rezerwy. Prawie przepelniony skrucha, choc jednoczesnie pelen dawnego poczucia humoru. -Ja tez chcialabym ci cos pokazac - powiedzialam i powedrowalam do szafy w przedpokoju. Wrocilam stamtad z satynowa kurtka baseballowa Giantsow, ktora podarowal mi ponad dwadziescia piec lat temu. Miala wyhaftowany numer dwadziescia cztery, a z przodu wypisane nazwisko -Mays. W jego oczach pojawilo sie zaskoczenie. -Zupelnie o tym zapomnialem. Dostalem ja od szefa zaopatrzenia w tysiac dziewiecset szescdziesiatym osmym. Trzymal ja przed soba i dlugo sie jej przygladal, jak najdrozszej pamiatce, ktora ozywila przeszlosc. -Czy wiesz, ile musi byc dzisiaj warta? -Zawsze uwazalam, ze to moje dziedzictwo - odpowiedzialam. ROZDZIAL 62 Podalam lososia z grilla w sosie imbirowo-sojowym, ze smazonym ryzem z papryka, porami i groszkiem. Pamietalam, ze ojciec lubi chinszczyzne. Otworzylismy Latour rocznik '65. Bylo to wino-marzenie, aksamitne w smaku i szlachetne. Usiedlismy w jadalni przylegajacej do salonu, z ktorej rozposcieral sie widok na zatoke. Ojciec powiedzial, ze to najlepsze wino, jakiego kiedykolwiek probowal.Nasza rozmowa stopniowo zaczela zmierzac w kierunku bardziej osobistych tematow. Zapytal, jakiego rodzaju czlowiekiem byl moj maz, a ja przyznalam, ze, niestety, podobnym do niego. Potem chcial sie dowiedziec, czy caly czas mam do niego zal, wiec musialam zdobyc sie na szczera odpowiedz. -Tak, tato. Ogromny. Stopniowo przeszlismy na tematy zwiazane ze sledztwem. Opowiedzialam, jak twardy mam orzech do zgryzienia i ze dotychczasowy przebieg sledztwa uwazam za osobista porazke. Mowilam o swojej pewnosci, ze to seryjny morderca, i o tym, ze pomimo czterech ofiar nie trafilam na zaden slad. Rozmawialismy ponad trzy godziny, bylo juz po jedenastej. Na stole stala pusta butelka po winie, a Martha spala w najlepsze u stop ojca. Co pewien czas musialam sama sobie przypominac, ze rozmawiam z wlasnym ojcem; ze po raz pierwszy w moim doroslym zyciu siedze naprzeciw niego. I powoli zaczynalam cos rozumiec. Przede mna siedzial czlowiek, ktory popelnial bledy i placil za to rachunki. Nie moglam go dluzej nienawidzic albo zywic do niego uraze. Nikogo nie zamordowal. Nie nalezal do Chimery. Wedlug standardow, z ktorymi stykalam sie na co dzien, jego winy latwo mozna bylo odpuscic. Wreszcie odwazylam sie na pytanie, ktore chcialam zadac mu od tak wielu lat. -Dlaczego od nas odszedles? Musze to wiedziec. Przelknal lyk wina i oparl sie plecami o oparcie kanapy. W jego blekitnych oczach dostrzeglam smutek. -Nie moge ci powiedziec nic, co bylabys w stanie zrozumiec. Nawet teraz... Jestes dorosla kobieta, jestes silna, wiesz, jak zdobywac to, co chcesz. Twoja matka i ja... Powiedzmy otwarcie, nigdy nie bylismy dobrana para, nawet wedlug dawnych standardow. Przepuscilem wiekszosc naszych pieniedzy. Narobilem mase dlugow, pozyczalem forse na ulicy. Gliniarz nie powinien tak postepowac. Zrobilem wiele rzeczy, ktorych sie wstydze... jako mezczyzna i jako glina. Spostrzeglam, ze rece mu drza. -Wiesz, ze czasami ktos popelnia przestepstwo, poniewaz jego sytuacja krok po kroku sie pogarsza, kolejne mozliwosci sie zamykaja i w koncu nie pozostaje mu juz nic innego? Tak wlasnie bylo ze mna. Dlugi, to, co sie dzialo w pracy... Nie widzialem innego wyjscia. Po prostu odszedlem. Wiem, ze troche pozno na takie wyznanie, ale zalowalem tego, przez te wszystkie lata nie bylo dnia, zebym tego nie zalowal. -A kiedy mama zachorowala...? -Bylo mi przykro, kiedy sie dowiedzialem. Ale wtedy mialem juz inne zycie, poza tym, wydawalo sie, ze nikt nie oczekuje mojego powrotu. Bardziej bym ja tym zranil, niz pomogl. -Pamietam, mama zawsze powtarzala, ze jestes patologicznym klamca. -Bo to prawda, Lindsay. Podobal mi sie sposob, w jaki to powiedzial. Prawde mowiac, on tez mi sie podobal. Musialam wszystko na nowo poukladac, nagle zmienic swoj stosunek do niego. Zaczelam znosic naczynia do kuchni. Czulam w piersi nieznosny ciezar i zbieralo mi sie na placz. Moj ojciec wrocil, a do mnie zaczynalo docierac, jak bardzo za nim tesknilam. W jakis szalony sposob nadal pragnelam byc jego mala dziewczynka. Pomogl mi sprzatac ze stolu. Splukalam talerze, a on zaladowal je do zmywarki. Prawie sie nie odzywalismy. Czulam, ze cala drze. Kiedy wszystko juz bylo pozmywane, napotkalam jego spojrzenie. -Wiec gdzie teraz mieszkasz? - spytalam. -U mojego kumpla, bylego gliniarza, Rona Fazio. Byl sierzantem w okregu Sunset. Przygarnal mnie na kanape. Wytarlam starannie naczynie po makaronie. -Ja tez mam kanape - powiedzialam. ROZDZIAL 63 Caly nastepny dzien spedzilismy nad lista nazwisk, ktora dal nam Estes i jego ludzie. Dwoch moglismy skreslic od razu. Komputer pokazal, ze powrocili za kratki i obecnie przebywaja w roznych kalifornijskich zakladach karnych.Jedno zdanie, ktore uslyszalam wczoraj od Weiscza, nie dawalo mi spokoju. "Cos ode mnie dostales", powiedzialam, kiedy wykrzykiwal brednie na temat bialej rasy. "I zrewanzowalem sie, mozesz byc pewna", odrzekl. Te slowa wciaz dzwieczaly mi w glowie. Po raz pierwszy powrocily okolo drugiej w nocy, ale wtedy zapadlam ponownie w sen. Towarzyszyly mi w drodze do pracy i teraz tez wciaz je slyszalam. I zrewanzowalem sie, mozesz byc pewna... Wysunelam stopy z aparatu do masazu i wyjrzalam przez okno. Gapilam sie na samochody na estakadzie, ktore wlaczaly sie do ruchu. W myslach probowalam Odtworzyc rozmowe z Weisczem. Byl jak zwierze, ktore juz nigdy nie ujrzy dziennego swiatla. Ciagle jednak mialam poczucie, ze przez chwile zaistniala miedzy nami jakas wiez. Wszystko, czego pragnal w tej piekielnej dziurze, to zobaczyc, jak wyglada., J. zrewanzowalem sie...". Co takiego mogl mi dac? Gowno mnie obchodza ci twoi Murzyni!, pienil sie. Niech zyje Chimera!, wrzeszczal. A potem, powoli, wszystko zaczelo znikac, az wreszcie zostaly tylko dwa zdania. "A moze to ktoremus z twoich dupkow wrocil rozum. Moze to wewnetrzna sprawa". Nie mialam pojecia, czy nie dzialalam zupelnie na oslep. Skad mialam wiedziec, czy rzeczywiscie cos sie za tym kryje? Moze Weiscz po prostu bredzil od rzeczy? Wewnetrzna sprawa... Wykrecilam numer Estesa w Pelican Bay. -Czy byl kiedys wsrod wiezniow jakis ekspolicjant? - zapytalam. -Policjant...? -Tak. Wyjasnilam, dlaczego o to pytam. -Prosze wybaczyc, ze sie tak wyraze, ale Weiscz po prostu pierdolil pani glupoty. Chcial wplynac na pani sposob myslenia. Ten skurwiel nienawidzi gliniarzy. -Nie odpowiedzial pan na moje pytanie, naczelniku. -Jakis policjant? - prychnal szyderczo. - Mielismy tu takiego nerwowego inspektora od narkotykow z Los Angeles, Bella-core. Zastrzelil trojke swoich informatorow. Ale on zostal przeniesiony i wedlug moich informacji jest caly czas we Fresno. Przypomnialam sobie, ze czytalam o sprawie Bellacory. Takie obrzydliwe i paskudne sprawy zdarzaja sie wylacznie w wymiarze sprawiedliwosci. -Byl jeszcze inspektor celny, Benes, ktory na lotnisku w San Diego prowadzil na boku narkotykowy biznes. -Ktos jeszcze? -Nie, przynajmniej przez szesc lat, kiedy tu pracuje. -A przedtem? -A jaki okres pania interesuje, poruczniku? - prychnal z niecierpliwoscia. -Ile czasu siedzi Weiscz? -Dwanascie lat. -Wiec o tyle wlasnie pytam. Bylo jasne, ze mysli, iz zwariowalam. Obiecal, ze zadzwoni, jak tylko zbierze informacje. Odlozylam sluchawke. To bylo szalenstwo - ufac Weis-czowi w czymkolwiek. Nienawidzil policjantow, a ja bylam policjantka. Prawdopodobnie takze nienawidzil kobiet. Nagle Karen, moja sekretarka, wtargnela do biura. Wygladala na bardzo poruszona. -Przed chwila dzwonila asystentka Jill Bernhardt. Pani Bemhardt poronila. -Poronila...?! Karen skinela glowa. -Ona krwawi. Jest na gorze. Potrzebuje pani natychmiast. ROZDZIAL 64 Popedzilam na dol do windy i pojechalam do biura Jill. Kiedy wbieglam do jej gabinetu, lezala na plecach na tapczanie. Medycy z pogotowia, ktorzy szczesliwym trafem byli akurat w kostnicy, udzielali jej juz pomocy. Zobaczylam reczniki, zakrwawione reczniki, wsadzone pod jej ciemnoniebieska spodnice. Twarz miala zwrocona na bok, dostrzeglam w niej lek i biernosc. W jednej sekundzie zrozumialam, co sie stalo. -Och, Jill - zawolalam i ukleklam obok niej. - Och, kochanie. Jestem tutaj. Na moj widok usmiechnela sie smutno i z rezerwa. Jej normalnie intensywnie blekitne oczy mialy teraz barwe ponurego nieba. -Stracilam je, Lindsay - powiedziala. - Powinnam byla zrezygnowac z pracy. Powinnam byla sluchac innych. Sluchac ciebie. Myslalam, ze pragne tego dziecka bardziej niz czegokolwiek, ale moze to nieprawda. I stracilam je. -Kochanie. - Zlapalam ja za reke. - To nie twoja wina. Nie mow tak. To sie stalo z przyczyn medycznych. Zawsze moze sie tak zdarzyc, wiedzialas o tym. Zawsze istnieje ryzyko. -Nie, to moja wina, Lindsay. - Jej oczy zaszly lzami. - Widocznie nie dosc mocno chcialam tego dziecka. Sanitariuszka z pogotowia poprosila mnie, zebym sie odsunela. Patrzylam, jak podlaczaja Jill do kroplowki i monitora. Moje serce wyrywalo sie do niej. Zwykle byla taka silna i niezalezna, a teraz, zupelnie nagle, zaszla w niej taka okropna przemiana. Tak bardzo pragnela tego dziecka. Czym zasluzyla sobie na to, co sie stalo? Pochylilam sie nad nia. -Gdzie jest Steve, Jill? Odetchnela gleboko. -W Denver. April udalo sie go zlapac. Juz wraca. Nagle do pokoju wtargnela Claire. -Przybieglam, jak tylko uslyszalam, co sie stalo - powiedziala. Spojrzala na mnie z niepokojem, a potem odwrocila sie w strone medykow. - Co z nia?. Powiedzieli, ze nic jej nie zagraza, ale Jill stracila mnostwo krwi. Kiedy Claire zapytala o dziecko, sanitariuszka pokrecila tylko glowa. -Och, kochanie! - Claire uklekla i scisnela dlon Jill. - Jak sie czujesz? Lzy splywaly strumieniem po twarzy Jill. -Claire, stracilam je. Stracilam moje dziecko. Claire odsunela z jej czola kosmyk wilgotnych wlosow. -Wszystko bedzie dobrze. Nie martw sie. Zaopiekujemy sie toba. -Musimy ja teraz zabrac - odezwala sie sanitariuszka. - Zawiadomilismy jej lekarza. Czeka na nas w Cal Pacific. -Jedziemy z toba - powiedzialam. - Bedziemy z toba przez cala droge. Jill zmusila sie do usmiechu, a potem zesztywniala. -Beda sie starali, zebym donosila, prawda? -Nie sadze - odpowiedziala Claire. -Wiem, ze tak. - Jill potrzasnela glowa. Miala w sobie wiecej determinacji niz ktokolwiek inny, ale w jej oczach uformowala sie przerazajaca prawda, ktora mialam zapamietac na reszte zycia. Drzwi sie otworzyly i sanitariusz wtoczyl nosze. -Jedziemy - powiedziala lekarka zajmujaca sie Jill. Schylilam sie nad nia. -Jedziemy z toba. -Tak, nie zostawiajcie mnie samej - powiedziala, biorac mnie za reke. -Na pewno latwo sie nas nie pozbedziesz. -Laseczki z wydzialu zabojstw, zgadza sie? - wymruczala Jill ze sciagnietym usmiechem. Sanitariusze przeniesli ja na nosze, a my z Claire pomagalysmy. Zakrwawione reczniki upadly na podloge jej schludnego gabinetu. -To bedzie chlopiec - wyszeptala Jill, z trudem wypuszczajac z pluc powietrze. - Bardzo chce miec chlopca. Mysle, ze teraz moge to powiedziec. Delikatnie zlozylam jej rece na brzuchu. -Po prostu nie dosc mocno go chcialam - powiedziala Jill i w koncu zaczela plakac. ROZDZIAL 65 Pojechalysmy karetka z Jill az do szpitala, szlysmy obok noszy, kiedy przewozono ja na oddzial, i czekalysmy, podczas gdy lekarze usilowali uratowac dziecko. Kiedy zabierali ja na sale operacyjna, zlapala mnie za reke. -Oni zawsze wygrywaja - zamruczala. - Niezaleznie, ilu tych sukinsynow zapuszkujesz, oni zawsze znajda jakis sposob, zeby byc gora. Cindy dolaczyla do nas i we trojke tluklysmy sie po korytarzu, czekajac, zeby zobaczyc Jill. Dwie godziny pozniej wpadl jej maz, Steve. Wymienilismy kilka niezbyt radosnych usciskow. Mialam ochote powiedziec mu prosto w oczy: Czy, do ciezkiej cholery, nie zauwazyles, ze to dziecko bylo dla ciebie? Kiedy lekarz wyszedl, zostawilismy ich samych. Jill sie nie mylila. Poronila. Stwierdzono, ze nastapilo przedwczesne odklejenie sie lozyska, czesciowo spowodowane stresem zwiazanym z praca. Jedyna pozytywna wiadomoscia bylo to, ze lekarze usuneli plod operacyjnie i Jill nie musiala go urodzic. Kiedy bylo juz po wszystkim, wyszlysmy z Claire i Cindy ze szpitala na Califomia Street. Zadna z nas nie miala ochoty wracac do domu. Cindy znala w poblizu japonska knajpke. Poszlysmy tam i siedzialysmy, popijajac piwo i sake. Trudno bylo nam pogodzic sie z faktem, ze Jill, ktora niestrudzenie pracowala w biurze, ktora wspinala sie po skalach na Moab i jezdzila na rowerze po ekstremalnie trudnych trasach, dwukrotnie stracila nienarodzone dziecko. -Ta biedna dziewczyna za surowo sie traktowala - westchnela Claire, ogrzewajac dlonie nad filizanka sake. - Wszystkie jej mowilysmy, zeby zwolnila tempo. -To nie w stylu Jill - odezwala sie Cindy. Wzielam buleczke kalifornijska i zanurzylam ja kilkakrotnie w sosie. -Zrobila to dla Steve'a. Widac to bylo na jej twarzy. Usilowala trzymac sie tego niemozliwie napietego planu. Z niczego nie rezygnowala. A on fruwal po calym kraju i popijal z inwestorami. -Ona go kocha - zaprotestowala Cindy. - Sa dobrana para. -Wcale nie, Cindy. Claire i Edmund sa para. A tamci wiecznie sie scigaja. -To prawda - zgodzila sie Claire. - Ta dziewczyna zawsze musiala byc numerem jeden. Nie umiala przegrywac. -A ktora z nas postepuje inaczej? - zapytala Cindy. Rozejrzala sie dookola, czekajac na odpowiedz. Zapadla dluga cisza. Popatrzylysmy sobie w oczy ze skrucha. -Moim zdaniem to bardziej zlozona sprawa, niz sadzicie - powiedzialam. -Jill jest inna. Na zewnatrz twarda jak glaz, ale w glebi serca czuje sie samotna. Kazda z nas mogla dzis znalezc sie na jej miejscu. Nie jestesmy niezwyciezone. Z wyjatkiem ciebie, Claire. Masz to cos, co trzyma wszystkich - ciebie, Edmunda i dzieciaki - jak takiego pieprzonego kroliczka na baterie, ciagle w ruchu. Claire tylko sie usmiechnela. -Ktos w tym towarzystwie musi byc zrownowazony. Zdaje sie, ze wczoraj wieczorem widzialas sie z tata? Skinelam glowa. -Poszlo calkiem gladko, tak mi sie przynajmniej wydaje. Porozmawialismy, pare spraw udalo nam sie wyjasnic. -Nie pobilas go? - dopytywala sie Claire. -Nie - usmiechnelam sie. - Kiedy otworzylam drzwi, mial na twarzy baseballowa maske. Nie zartuje. Cindy i Claire wybuchnely glosnym smiechem. -Przyniosl mi butelke wina. Znakomite, francuskie z pierwszego zbioru. Z tysiac dziewiecset szescdziesiatego piatego. Kupil je w roku, w ktorym sie urodzilam, i przechowywal przez tyle lat. Jak wam sie to podoba? Nawet nie wiedzial, czy jeszcze kiedykolwiek sie zobaczymy. -On wiedzial, ze kiedys sie spotkacie - odpowiedziala Claire z usmiechem. Pociagnela lyk sake. - Jestes jego przesliczna coreczka i bardzo cie kocha. -A jak sie rozstaliscie, Lindsay? - pytala Cindy. -Myslicie zapewne, ze umowilismy sie na nastepny raz? Prawde mowiac... zaproponowalam mu, zeby sie u mnie zatrzymal na troche. Claire i Cindy az zamrugaly ze zdziwienia. -Radzilysmy ci, zebys sie z nim spotkala - parsknela Cindy - a nie, zebys mu zaproponowala wspolne placenie za czynsz. -Co moge jeszcze powiedziec? Mieszkal katem gdzies u kolegi. Wydawalo mi sie, ze powinnam tak postapic. -Tak jest, zlotko. - Claire sie usmiechnela. - No coz, w takim razie, za ciebie. -O, nie - pokrecilam glowa. - Za Jill. -Tak, za Jill - dolaczyla sie Cindy, podnoszac szklanke z piwem. Stuknelysmy sie szklaneczkami. Przez chwile przy naszym stoliku panowala cisza. -Nie pytam dlatego, zeby zmienic temat - odezwala sie w koncu Cindy -ale moze opowiesz nam, jak ci idzie sledztwo? -Sprawdzamy, co dzieje sie z czlonkami Chimery, ktorych nazwiska podal nam Estes. Ale dzis wpadla mi do glowy nowa teoria. -Nowa teoria? - Cindy zmarszczyla brwi. Skinelam glowa. -Spojrzcie, ten facet jest strzelcem wyborowym. Nigdy nie chybil. Ciagle jest krok przed nami i dobrze zna nasze metody dzialania. Claire i Cindy sluchaly. Bez slowa. Opowiedzialam im o tym, czego dowiedzialam sie od Weiscza. Wewnetrzna sprawa... -Moze Chimera wcale nie jest szalonym zabojca, odpryskiem jakiejs rasistowskiej grupy? - Pochylilam sie nad stolikiem i znizylam glos do konspiracyjnego szeptu. - Moze jest policjantem? ROZDZIAL 66 W mrocznym barze Chimera popijal malymi lyczkami guinnessa. Najlepsze dla najlepszego, pomyslal. Obok niego jakis czlowiek z siwymi wlosami, o suchej jak pergamin twarzy pokrytej czerwonymi krostami, konczyl drinka, gapiac sie w telewizor. Wlasnie nadawano wiadomosci. Jakis nudny redaktor mowil o najswiezszych doniesieniach w sprawie Chimery. Wszystko przekrecal, obrazajac opinie publiczna, obrazajac jego. Patrzyl uwaznie na ulice poprzez ogromne okna. Przyjechal tu, sledzac nastepna ofiare. Tym razem czeka go prawdziwa przyjemnosc. Gliniarze ciagle podazaja falszywym tropem. To zabojstwo z pewnoscia postawi ich na rowne nogi. -To jeszcze nie koniec - wymruczal pod nosem. I niech wam sie nie wydaje, ze jestem jasnowidzem. Absolutnie nie. Podpity bywalec tutejszego przybytku dal mu kuksanca w bok. -Ja mysle, ze ten skurwiel musi byc jednym z nich -powiedzial. -Jednym z kogo? - spytal Chimera. - Zabieraj lokcie. I o czym wlasciwie, do diabla, mowisz? -Czarny jak as pik - wyjasnil staruszek. - A oni przeczesuja grupy radykalow. Ha, ha, co za kretyni. To pewnie jakis biedaczek, co ma nie po kolei w glowie. Pewnie gra w NFL. Hej, Ray! - zawolal do barmana. - On pewnie gra w NFL, co? -Dlaczego tak uwazasz? - zapytal Chimera, rzuciwszy okiem na przeciwna strone ulicy. Bardzo go interesowalo, co o nim mysla zwykli ludzie. Moze powinien czesciej zagadywac kogos na miescie? -Czy myslisz, ze jakikolwiek bandzior przy zdrowych zmyslach dawalby glinom takie wskazowki? - odpowiedzial staruszek konspiracyjnym szeptem. -Troche za daleko sie posuwasz, dziadku - usmiechnal sie szeroko. - Ja mam wrazenie, ze ten gosc jest dosc sprytny. -Jak mozna byc sprytnym, jesli sie jest pieprzonym morderca? -Sprytnym na tyle, zeby sie nie dac zlapac - powiedzial Chimera. Mezczyzna spojrzal na ekran gniewnym wzrokiem. -Taak, dobra, uwazaj tylko, kiedy to wyjdzie na jaw. Zobaczysz, ze oni szukaja zupelnie nie tam gdzie trzeba. Moze bedzie wielka niespodzianka. Moze to sam OJ. Hej, Ray, ktos powinien sprawdzic, czy OJ. jest w miescie... Najwyrazniej dziadek wlal juz w siebie maksimum tego, co byl w stanie zniesc. Ale nie mylil sie co do jednego: policja San Francisco zupelnie sie zagubila. Czlowieku, oni nie maja zadnej wskazowki! Porucznik Boxer nie udalo sie niczego znalezc. Nie zblizyla sie do niego ani na krok. -Moge sie z toba o cos zalozyc - usmiechnal sie do starego czlowieka. Zblizyl twarz do jego twarzy i szeroko otworzyl oczy. - Jesli kiedys go zlapia, przekonasz sie, ze ma zielone slepia. Nagle, po drugiej stronie ulicy zauwazyl swoj cel. Super, moze to pozwoli pani porucznik Boxer zawezic obszar poszukiwan. Uderzenie w osobe naprawde jej bliska. Drobna przysluga, ktorej doprawdy nie mogl sobie odmowic. Rzucil na lade kilka dolarow. -O rany, dokad tak sie spieszysz? - zawolal staruszek. - Pozwol, ze ci postawie nastepny browar. Ej, koles, do diabla, przeciez ty masz zielone oczy! Chimera zeslizgnal sie ze stolka. -Musze isc. Mam zaraz randke. ROZDZIAL 67 Podczas dlugiej podrozy do domu Claire Washburn ciagle wracala myslami do tego, co przydarzylo sie biednej Jill. Jadac droga 101 az do Burlingame, nie mogla odgonic przykrych mysli.Zjechala z autostrady w Burlingame i znalazla sie miedzy wzgorzami. Glowa pekala jej ze zmeczenia. Miala za soba bardzo dlugi dzien. Te straszne morderstwa, ktore wstrzasnely miastem. Potem poronienie Jill. Cyfrowy zegar na desce rozdzielczej wskazywal dwadziescia po dziesiatej. Edmund wlasnie mial koncert i na pewno nie wroci wczesniej niz po jedenastej, a ona bardzo chciala, zeby byl w domu. Szczegolnie dzisiaj. Skrecila w Skytop i kilka metrow dalej wjechala na podjazd prowadzacy do jej nowoczesnego domu w stylu geor-gianskim. W domu bylo ciemno, jak zwykle w te dni, kiedy Reggie wyjezdzal do college'u. Willie, jej mlodszy syn, uczen drugiej klasy szkoly sredniej, bez watpienia siedzial w swoim pokoju przy grach komputerowych. Ogarnela ja przemozna chec, zeby zdjac z siebie sluzbowe ciuchy i wslizgnac sie w pidzame. I zakonczyc ten fatalny dzien... Zaraz po wejsciu do srodka zawolala Williego, a nie doczekawszy sie odpowiedzi, przejrzala pobieznie poczte lezaca na kuchennym stole i zaniosla ja do studia. Przerzucila kartki katalogu Ballard Designs, nie zwracajac wiekszej uwagi na jego zawartosc. Zadzwonil telefon. Rzucila katalog i podniosla sluchawke. -Halo? Nikt sie nie zglosil, ale miala wrazenie, ze po drugiej stronie ktos jest. Moze ktorys z przyjaciol Williego. -Halo? - zawolala ponownie. Raz, drugi... ostatni raz... Ciagle cisza. -Do widzenia. - Odlozyla sluchawke na widelki. Wstrzasnal nia nerwowy dreszcz. Nawet po tylu latach, kiedy byla sama w domu, lada szmer albo wlaczone swiatlo w piwnicy powodowaly, ze zaczynala sie trzasc. Telefon zadzwonil ponownie. Tym razem szybko podniosla sluchawke. -Halo? Znowu denerwujaca cisza. Naprawde zaczynalo ja to wkurzac. -Kto tam jest? - zapytala. -Zgadnij-odezwal sie meski glos. Na chwile az zatkalo ja z wrazenia/Zerknela na identyfikator numeru. -Posluchaj, 501-4476! - powiedziala. - Nie wiem, o co ci chodzi ani skad zdobyles nasz telefon. Jesli masz cos do powiedzenia, to mow! Predko! -Slyszalas o Chimerze? Wlasnie z nim rozmawiasz. Nie czujesz sie zaszczycona? Claire zamarla. Siedziala sztywno wyprostowana na krzesle. W jej umysle nagle pojawily sie pytania. Nazwa Chimera byla uzywana wylacznie w policji. Czy kiedykolwiek to slowo pojawilo sie w druku? Kto wiedzial, ze i ona byla zaangazowana w sledztwo? Nacisnela dlonia oddzielna linie laczaca automatycznie z 911. -Lepiej powiedz mi, kim naprawde jestes - powiedziala. -Juz powiedzialem - odezwal sie glos. - Mala czarna chorzystka byla pierwsza; potem stara suka; tlusty, niczego niepodejrzewajacy gliniarz; szef... Wiesz, co ich wszystkich laczylo, prawda? Pomysl o tym, Claire Washburn. Moze i ty masz cos wspolnego z pierwszymi czterema ofiarami? Claire trzesla sie jak osika. Myslala o nieprawdopodobnie precyzyjnych strzalach, ktore zabily dwie sposrod ofiar. Poprzez okno studia jej wzrok powedrowal na zewnatrz, w ciemnosc okalajaca jej dom. Glos odezwal sie znowu. -Czy moze pani laskawie pochylic sie troche w lewo, pani doktor? ROZDZIAL 68 Claire obrocila sie w chwili, kiedy pierwszy pocisk przebil szybe.Drugi strzal rozbil okno w studiu na drobne kawalki, a Claire poczula, jak palacy bol przeszywa jej kark. Lezala juz na podlodze, kiedy trzeci i czwarty pocisk eksplodowaly w pokoju. Pelen przerazenia okrzyk wydarl sie jej z gardla. Na podlodze bylo pelno krwi, jej krwi, ktora wsiakala w sukienke i kapala na dlonie. Serce walilo jak szalone. Czy rana jest powazna? Potem spojrzala w strone korytarza i poczula, jak krew jej krzepnie w zylach. Willie... -Mamusiu! - krzyczal. W jego oczach widziala obledny przestrach. Ubrany byl w koszulke i szorty. Byl latwym celem... -Willie, na podloge! - wrzasnela. - Ktos ostrzeliwuje dom! Chlopiec dal nura na podloge i Claire podczolgala sie w jego kierunku. -Wszystko w porzadku. Zostan na podlodze. Musze pomyslec - wyszeptala. - Nie podnos glowy nawet na centymetr. Bol w karku stawal sie coraz silniejszy, jakby ktos obdzieral jej szyje ze skory. Na szczescie mogla oddychac. Gdyby pocisk przedziurawil tetnice, zaczelaby sie dusic. Rana musiala byc powierzchowna. -Mamusiu, co sie dzieje? - uslyszala szept Williego. Jego cialo drzalo jak lisc. Jeszcze nigdy nie widziala go w takim stanie. ' - Nie wiem... Po prostu sie nie ruszaj, Willie. Nagle cztery kolejne strzaly blysnely z zewnatrz. Przywarla mocno do syna. Ktokolwiek to byl, strzelal na oslep, starajac sie trafic w cokolwiek. Czy morderca wie, ze ona ciagle zyje? Ogarnela ja fala panicznego strachu. A jesli wejdzie do domu? Czy wiedzial, ze jest tu jej syn? Znal jej imie! -Willie - szepnela, mocno sciskajac dlonmi jego glowe. - Idz do piwnicy. Zablokuj drzwi i zadzwon na 911. Pelznij! Teraz! Na brzuchu! -Nie zostawie cie tutaj - plakal. -Idz! - przykazala ostro. - Idz natychmiast! Zrob, jak powiedzialam. Zostan na dole. Kocham cie, Willie. Lekko popchnela go w przod. -Zadzwon na 911. Powiedz im, kim jestes i co sie tutaj dzieje. Potem dzwon do taty. Powinien juz byc w drodze do domu. Willie rzucil jej ostatnie, blagalne spojrzenie, ale zrozumial. Pelzl z twarza przycisnieta do podlogi. Dobry chlopiec. Twoja matka nie wychowala glupka. Padly kolejne strzaly. Lapiac oddech, Claire blagala: Boze, nie pozwol mu wejsc do domu. Nie pozwol, zeby tak sie stalo, blagam Cie. ROZDZIAL 69 Chimera wpakowal przez rozbite okno jeszcze cztery pociski, sprawnieprzeladowujac PSG-1. Wiedzial, ze ja trafil. Nie za pierwszym razem - w ostatniej chwili zdazyla sie odwrocic, ale za drugim, kiedy usilowala skryc sie na podlodze. Nie byl jednak pewien, czy w pelni wykonal zadanie. Chcial przekazac wiadomosc porucznik Lindsay Boxer, a zranienie jej przyjaciolki nie wystarczalo. Claire Washburn musiala umrzec. Siedzial w samochodzie pod oslona ciemnosci, z lufa karabinu wystajaca przez uchylona szybe. Pragnal sie upewnic, ze ona nie zyje, ale, cholera, nie chcial wchodzic do domu. Ta Washburn miala syna i on takze mogl byc w srodku. Ktores z nich pewnie zadzwonilo juz na 911. Nagle ktos wlaczyl zewnetrzne swiatla na sasiedniej posesji. Chwile potem jakas postac wyszla z domu na trawnik. -Kurwa mac - wsciekl sie. - Sukinsyn! Mial ochote rozwalic strzaskane okno i wladowac w okno cala zawartosc magazynka. Washburn musiala umrzec. Nie chcial odjezdzac, nie dokonczywszy dziela. Z tylu dobiegl go jakis halas. Ujrzal dziko pedzacy samochod, ktory skrecal w ulice z wlaczonym klaksonem i migajacymi swiatlami. Samochod gnal w jego strone z ogromna predkoscia jak meteor, ktory pojawil sie w jego polu widzenia. -Co to znowu, u diabla? Moze zadzwonila na policje. Moze zrobili to sasiedzi, kiedy uslyszeli strzelanine. Nie mogl podejmowac ryzyka. Nie zalezalo mu na niej az tak bardzo, zeby ryzykowac swoje zycie. Nie mial ochoty dac sie zlapac. Ryczacy i migajacy samochod zakrecil ostro na podjazd i zatrzymal sie z piskiem opon. Sasiedzi zaczeli wygladac ze swoich domow. Uderzyl z wsciekloscia w kierownice i schowal do srodka karabin. Wlaczyl silnik i nacisnal pedal gazu. Pierwszy raz spartaczyl robote. Jak nigdy dotad. Jezu, przeciez on nigdy nie popelnial bledow! Masz szczescie, pani doktor. Ale i tak cie gdzies dopadne. Liczylo sie tylko to, co dopiero mialo sie zdarzyc. ROZDZIAL 70 Zdazylam zmyc makijaz i zwinac sie na kanapie z zamiarem obejrzeniapoznego wydania wiadomosci, kiedy zadzwonil Edmund. Maz Claire byl bardzo zdenerwowany, mowil, zacinajac sie co chwila. Nieprawdopodobienstwo tego, co staral sie opisac, uderzylo mnie z sila lokomotywy. -Na szczescie wyjdzie z tego. Jest teraz w Peninsula Ho-spital. Pospiesznie wciagnelam przez glowe welniany sweter, wbilam sie w pierwsze lepsze dzinsy, wystawilam policyjnego koguta na dach samochodu i popedzilam do Burlingame. Droge, ktora zwykle zajmowala mi czterdziesci minut, przebylam w mniej niz dwadziescia. Znalazlam Claire w gabinecie zabiegowym. Siedziala sztywno wyprostowana, w tym samym rdzawym kostiumie, w ktorym widzialam ja zaledwie trzy godziny temu. Lekarz wlasnie opatrywal rane na jej karku. Edmund i Willie stali obok. ?, - Jezu, Claire... - Tyle zdolalam wykrztusic. Pod powiekami czulam palaca wilgoc. Wpadlam w ramiona Edmunda, oparlam glowe na jego ramieniu i uscisnelam go najserdeczniej, jak umialam. Potem zarzucilam rece Claire na szyje. -Daj spokoj z tymi czulosciami. - Skrzywila sie z bolu i odsunela moje rece. Potem usmiechnela sie z trudem. - Zawsze ci powtarzalam, ze ktoregos dnia moj tluszczyk sie przyda. Dzieki niemu ten cholerny pocisk nie uszkodzil niczego waznego. Ciagle trzymalam ja w uscisku. -Czy zdajesz sobie sprawe, ile mialas szczescia? -Taak. - Claire odetchnela gleboko. - Zdaje sobie, mozesz mi wierzyc. Pocisk zaledwie ja drasnal. Dyzurny lekarz oczyscil rane, zabandazowal i wypuscil Claire do domu, nie pozostawiajac jej nawet na noc w szpitalu. Jeszcze dwa centymetry i juz nigdy nie mialybysmy okazji porozmawiac. Claire siegnela po dlonie Edmunda i Williego, i usmiechnela sie. -Moi panowie zachowali sie jak nalezy, prawda? Obaj. To samochod Edmunda sploszyl snajpera. Edmund sie skrzywil. -Powinienem byl sam poszukac tego bandyty. Gdybym go zlapal, to... -Spokojnie, tygrysie. - Claire sie usmiechnela. - To robota dla Lindsay. Ty lepiej dalej graj na bebnie. Zawsze mowilam - powiedziala, sciskajac jego dlon - ze on ma Rachmaninowa w glowie, ale jesli chodzi o serce, to moze sie rownac z kazdym lwem. Edmund chyba dopiero teraz zrozumial, co tak naprawde sie stalo. Cala jego zuchowatosc rozplynela sie bez sladu. Usiadl na krzesle, przytulil sie do Claire na chwile i chcial cos powiedziec, ale zamiast tego zaslonil reka oczy. Claire bez slowa sciskala jego dlon. Po mniej wiecej godzinie, kiedy zakonczylismy zdawac relacje policji z Burlingame, wyszlismy, aby obejrzec teren dookola domu. -To byl on, prawda, Claire? To byl Chimera? Bez slowa skinela glowa. -Zimny z niego sukinsyn, Lindsay. Powiedzial do mnie: "Czy moze pani pochylic sie w lewo, pani doktor", i zaraz potem zaczal strzelac. Miejscowi gliniarze i szeryf z San Mateo County ciagle przeszukiwali dom i teren posesji. Juz wczesniej zadzwonilam do Clappera, zeby przyjechal im pomoc. -Lindsay, dlaczego ja?- spytala Claire. -Nie wiem, Claire. Jestes Murzynka. Pracujesz w wymiarze sprawiedliwosci. Sama tego nie rozumiem. Dlaczego zmienil wzor postepowania? -Rozmawialismy spokojnie i rzeczowo, Lindsay. To wygladalo tak, jakby chcial sie mna bawic. Wszystko, co mowil, brzmialo tak... osobiscie. Przyszlo mi do glowy, ze dostrzegam w niej cos^ czego przedtem nie bylo. Strach. Kto moglby miec jej to za zle? -Moze powinnas wziac sobie troche wolnego, Claire -poradzilam jej. - Zejdz mu z oczu. -A co, myslisz, ze mam zamiar dac mu sie wepchnac pod ziemie? Nie ma takiej mozliwosci, Lindsay. W zadnym wypadku nie pozwole mu wygrac. Dalam jej delikatnego kuksanca. -Wszystko w porzadku? -W porzadku. On juz mial swoja szanse. Teraz czas na mnie. ROZDZIAL 71 Kiedy w koncu dowloklam sie z powrotem do swojego mieszkania, bylo troche po drugiej nad ranem. Wydarzenia tego dlugiego, strasznego dnia - najpierw poronienie Jill, potem przerazajace przezycia Claire - przelatywaly mi przez glowe jak urywki z jakiegos nocnego koszmaru. Czlowiek, ktorego scigalam, o maly wlos nie zabil mojej najlepszej przyjaciolki. Dlaczego Claire? Co to mialo znaczyc? Czulam sie czesciowo odpowiedzialna za to, co sie stalo. Bolalo mnie cale cialo. Chcialam spac, potrzebowalam splukac z siebie miniony dzien. Nagle otworzyly sie drzwi pokoju goscinnego i wyjrzal stamtad ojciec. W szalenczym tempie dnia prawie zapomnialam, ze tutaj jest. Ubrany byl w dluga biala koszulke i bokserki z wzorkiem w muszle. Pomimo zmeczenia wydalo mi sie to niesamowicie smieszne. -Widze, ze nosi pan bokserki, panie Boxer - powiedzialam. - Jest pan dowcipnym, starym lobuzem. Potem opowiedzialam mu, co sie wydarzylo. Rozumial mnie w mig, jak na bylego gliniarza przystalo. Ku mojemu zdumieniu przekonalam sie, ze potrafi sluchac, a to bylo wszystko, czego potrzebowalam. Usiadl obok mnie na kanapie. -Masz ochote na kawe? Moge ci zrobic, Lindsay. -Lepiej przynies brandy. Na blacie stoi troche herbaty Moonlight Sonata, jesli juz jestes tak uprzejmy. Bylo mi przyjemnie, ze ktos tu jest, a on az palil sie do pomocy. Zanurzylam siew miekkie poduchy kanapy, zamknelam oczy i staralam sie pomyslec, co powinnam teraz zrobic. Davidson, Mercer, teraz Claire Washburn... Dlaczego Chimera polowal na Claire? Co to mialo znaczyc? Ojciec powrocil z kuchni z filizanka herbaty i napelniona na dwa palce szklaneczka courvoisiera. -Uwazam, ze jestes duza dziewczynka, dlatego przynioslem podwojna porcje. Upilam lyk herbaty, a potem jednym haustem wlalam w siebie polowe zawartosci szklaneczki. -Och, jak mi bylo tego potrzeba. Prawie tak bardzo jak przelomu w tej sprawie. On podrzuca nam wskazowki, ale ja ciagle nie moge ich odczytac. -Nie przejmuj sie az tak bardzo, Lindsay - powiedzial ojciec delikatnym tonem. -A co ty bys zrobil - zapytalam - gdyby wszyscy dookola patrzyli na ciebie, a ty nie mialbys pojecia, co dalej robic? Kiedy bys sie przekonal, ze ten, z kim walczysz, nie rezygnuje, ze walczysz z potworem? -Wtedy zwykle wzywamy wydzial zabojstw - powiedzial z usmiechem. -Nie probuj mnie rozsmieszac - poprosilam. Ale jednak spowodowal, ze sie usmiechnelam. Bardziej jednak zaskoczylo mnie to, ze zaczelam o nim myslec jak o swoim ojcu. Nagle zmienil ton. -Moge ci Zdradzic, co robilem, kiedy zaczynalo byc naprawde ciezko. Bralem sobie urlop. Wiem, ze tego nie zrobisz, Lindsay. Jestes o tyle lepsza ode mnie. Patrzyl na mnie pojednawczo. Juz sie nie usmiechal. Nigdy nie zdolam uwierzyc w to, co wydarzylo sie potem. Ojciec rozlozyl ramiona, a ja, prawie nie stawiajac oporu, wyladowalam z twarza ukryta na jego piersi. Objal mnie, na poczatku niepewnie, pozniej jak kazdy ojciec, uscisnal mnie z delikatna czuloscia. Nie sprzeciwialam sie. Docieral do mnie ten sam zapach wody kolonskiej, ktory pamietalam z dziecinstwa. Czulam sie nieco dziwnie i jednoczesnie najbardziej naturalnie na swiecie. Bedac nieoczekiwanie w ramionach ojca, czulam, jak nagle opadaja ze mnie nagromadzone warstwy cierpienia. -Chcesz go zlapac, Lindsay *- szeptal, jednoczesnie tulac mnie i kolyszac. - Na pewno ci sie uda, Maskotko... To bylo wlasnie to, co potrzebowalam uslyszec. -Och, tatusiu... - powiedzialam. Nic wiecej. ROZDZIAL 72 Byl poniedzialkowy poranek. Uslyszalam brzeczenie inter-komu i zaraz potem rozlegl sie glos Brendy:-Poruczniku Boxer, dzwoni naczelnik Estes z Pelican Bay. Podnioslam sluchawke, nie obiecujac sobie zbyt wiele. -Pytala pani, czy kiedys mielismy tu wsrod wiezniow jakiegos policjanta -powiedzial. Natychmiast sie ozywilam. -Tak? -Ja tam bym na pani miejscu nie zawracal sobie glowy bredniami Weiscza. Ale przekopalem sie przez stare akta i trafilem na cos, co moze pania zainteresowac. To sprawa sprzed dwunastu lat. Ja bylem straznikiem w Soledad, kiedy przywiezli tu tego smiecia. Wylaczylam glosnik w telefonie i przycisnelam sluchawke do ucha. -Trzymali go tu przez piec lat, z czego dwa w izolatce. Potem wyprawili z powrotem do Quentin. To byla specjalna sprawa. Moze pani nawet pamietac jego nazwisko. Wzielam do reki dlugopis i zaczelam lamac sobie glowe. Policjant w Pelican? W Quentin? -Frank Coombs - powiedzial Estes. W mgnieniu oka przypomnialam sobie to nazwisko. W przeblysku wspomnien z czasow mlodosci zobaczylam naglowek. Coombs. Policjant z patrolu, ktory zabil jakiegos dzieciaka na murzynskim osiedlu mniej wiecej dwadziescia lat temu. Postawiono mu kilka zarzutow i odeslano do paki. Jego nazwisko bylo ostrzezeniem przed naduzyciem sily dla kazdego policjanta w San Francisco. -Coombs zmienil sie w wiezieniu w jeszcze gorszego lajdaka, niz byl na wolnosci - mowil dalej Estes. - Udusil w celi wspolwieznia, za co wyslano go tutaj. Po pobycie na oddziale izolacyjnym udalo sie go troche zresocjalizowac. Coombs... Zanotowalam to nazwisko. Nie moglam sobie przypomniec niczego o tej sprawie poza tym, ze dusil i w koncu zamordowal czarnego dzieciaka. -Dlaczego sadzi pan, ze Coombs bedzie tu pasowal? - zapytalam. -Jak juz mowilem... - Estes odchrzaknal jakies resztki chrypki. - Nie zawracalbym sobie glowy bredzeniem Weiscza. Dzwonie dlatego, ze porozmawialem z paroma osobami z naszej zalogi. Kiedy Coombs przebywal tutaj, zostal jednym z czlonkow-zalozycieli tej pani malej organizacji. -Mojej organizacji? -Tak jest, pani porucznik. Chimery. ROZDZIAL 73 Na pewno znasz powiedzenie: kiedy jedne drzwi sie zatrzaskuja, inne sie otwieraja. Pol godziny pozniej zapukalam glosno w szybe, przywolujac Jacobiego. -Wiesz cos na temat Franka Coombsa? - zapytalam, kiedy wszedl do mojego biura. Wzruszyl ramionami. -To taki plugawy gliniarz z patrolu. Udusil ladnych pare lat temu jakiegos nastolatka. Dzieciak umarl. To byl najwiekszy skandal w naszym departamencie od czasow, kiedy pracuje w policji. Chyba dostal kwatere w Quentin na dluzszy czas, nie? -Hm, na dwadziescia. - Popchnelam akta Coombsa w strone Jacobiego. - A teraz powiedz mi cos, czego tutaj nie znajde. Warren otworzyl teczke. -O ile pamietam, ten gosc byl gliniarzem z krwi i kosci, dostawal odznaczenia, mial niezle wyniki, jesli chodzi o liczbe zatrzyman. Jednoczesnie znalazlem w jego aktach tyle nagan za naduzywanie sily, ze nie powstydzilby sie ich sam Rodney King. Skinelam glowa. -Mow dalej. -Czytalas przeciez akta procesu, Lindsay. Facet robil porzadek w czasie draki, ktora wybuchla podczas meczu koszykowki na jednym z murzynskich osiedli. Myslal, ze jednym z graczy byl chlopak, ktorego wczesniej przymknal za narkotyki, ale go wypuszczono. Dzieciak cos mu napyskowal i wyszedl. Coombs poszedl za nim. -Mowimy o czarnym dziecku - wtracilam. - Dostal pietnascie do dwudziestu lat za zabojstwo drugiego stopnia. Jacobi zmruzyl oczy. -Dokad teraz zmierzamy, Lindsay? -Weiscz, Warren. W Pelican Bay. Myslalam, ze on po prostu zmysla, ale jedno mnie uderzylo w tym, co powiedzial. Weiscz mowil, ze cos od niego dostalam. I powiedzial, ze to wewnetrzna sprawa. Jacobi zmarszczyl brwi. -Odkurzylas te stare akta, poniewaz Weiscz powiedzial ci, ze to wewnetrzna sprawa? -Coombs nalezal do Chimery. Dwa lata siedzial na oddziale izolacyjnym. Spojrz tylko... Ten facet przeszedl szkolenie dla oddzialow szybkiego reagowania. Zdobyl szlify strzelca wyborowego. Byl zdeklarowanym rasista. I jest na wolnosci. Wypuscili go z Quentin przed kilkoma miesiacami. Jacobi siedzial z kamienna twarza. -Ciagle nie ma pani motywu, pani porucznik. Jasne, mozna z pewnoscia uznac, ze ten czlowiek to cholerny dran. Ale przeciez byl policjantem. Co moglby miec przeciwko innym policjantom? -Podczas procesu przytaczal na swoja obrone fakt, ze ten dzieciak stawial opor. Nikt go nie kryl. Ani jego partner, ani obecni na miejscu zdarzenia funkcjonariusze, ani przelozeni. Myslisz, ze trafilam? - Siegnelam po akta, przerzucilam kilka , arkuszy i zatrzymalam sie na stronie, gdzie zaznaczylam cos czerwonym markerem. - Powiedziales, ze Coombs zamordowal tego chlopaka na murzynskim osiedlu? Jacobi skinal glowa. Podsunelam mu te kartke pod nos. -Bay View, Warren. La Salle Heights. Tam udusil dzieciaka. To osiedle zostalo zburzone i przebudowane w tysiac dziewiecset dziewiecdziesiatym. Zostalo nazwane... -Whitney Young - dokonczyl Jacobi. W poblizu tego miejsca zostala zamordowana Tasha Ca-tchings. ROZDZIAL 74 Moim nastepnym posunieciem byl telefon do Madeline Akers, zastepcy naczelnika wiezienia w San Quentin. Maddie byla moja przyjaciolka. Powiedziala mi wszystko, co wiedziala na temat Coombsa. -Zly gliniarz, zly facet, naprawde okropny wiezien. Zimny sukinsyn. Maddie obiecala, ze popyta o niego tu i owdzie. Moze Frank Coombs opowiedzial komus, co zamierza zrobic, kiedy wydostanie sie na wolnosc. -Madeline, nie moze byc absolutnie zadnych przeciekow. -Mercer byl moim przyjacielem. Zrobie, co bede mogla. Daj mi pare dni. -Jeden dzien, Maddie. To bardzo pilne. On bedzie dalej zabijal. Przez dluzszy czas siedzialam przy biurku, usilujac poskladac to, co udalo mi sie ustalic. Nie moglam dowiesc obecnosci Coombsa na miejscu ktorejkolwiek zbrodni. Nie mialam broni. Nie wiedzialam nawet, gdzie teraz przebywal. Ale po raz pierwszy od smierci Tashy Catchings mialam poczucie, ze jestem na wlasciwej drodze. W pierwszym odruchu chcialam prosic Cindy, zeby przekopala sie przez stare wydania nekrologow "Chronicie" i poszukala czegos na ten temat. Te wydarzenia mialy miejsce ponad dwadziescia lat temu. W calym departamencie z tamtych czasow pozostalo zaledwie kilka osob. Potem przypomnialam sobie, ze ktos, kto byl wtedy na miejscu zdarzenia, mieszka pod moim wlasnym dachem. Kiedy weszlam do domu, ojciec ogladal wieczorne wydanie wiadomosci. -Czesc! - zawolal. - Jestes w domu o przyzwoitej porze. Czy to znaczy, ze rozwiazalas sprawe? Przebralam sie, wyjelam sobie z lodowki zimne piwo i klapnelam na krzeslo naprzeciw niego. -Musze z toba porozmawiac. - Spojrzalam mu prosto w oczy. - Pamietasz faceta, ktory nazywal sie Frank Coombs? Skinal glowa. -Od dawna nie slyszalem tego nazwiska. Jasne, ze go pamietam. To gliniarz, ktory udusil malolata na murzynskim osiedlu. Aresztowali go pod zarzutem zabojstwa i zapakowali do pudla. -Ty wtedy tez sluzyles, prawda? -Tak, i znalem go. Najgorszy gliniarz, jakiego kiedykolwiek spotkalem. Ale na niektorych robil wrazenie. Aresztowal ludzi, umial doprowadzac sprawy do konca. Na swoj sposob. Wtedy bylo inaczej niz dzis. Nie mielismy ciaglych kontroli, ktore patrzyly nam na rece. I nie wszystko, co robilismy, przedostawalo sie do prasy. -Ten chlopak, ktorego on udusil, mial czternascie lat. -Czemu chcesz cos wiedziec na temat Coombsa? On siedzi w wiezieniu. -Juz nie. Wyszedl na wolnosc. - Przysunelam blizej krzeslo. - Czytalam, ze Coombs twierdzil, ze zabil tego dzieciaka w obronie wlasnej. -A co, gliniarz nie ma do niej prawa? Powiedzial, ze chlopak probowal go ciachnac ostrym narzedziem, ktore on wzial za noz. -Pamietasz moze, tato, kto byl wtedy jego partnerem? -Jezu! - Ojciec wzruszyl ramionami. - Jesli dobrze pamietam, to Stan Dragula. Taak, on skladal zeznania w czasie procesu. Ale wydaje mi sie, ze umarl kilka lat temu. Nikt nie chcial pracowac z Coombsem. Sama mysl, ze moglbys z nim patrolowac okolice, przerazala czlowieka. -Czy Stan Dragula byl bialy, czy czarny? - pytalam. -Bialy - odpowiedzial ojciec. - Wydaje mi sie, ze byl Wlochem, albo moze Zydem. To nie byla odpowiedz, jakiej sie spodziewalam. Nikt wtedy nie udzielil Coombsowi wsparcia. Dlaczego wiec zabijal czarnych? -Tato, jezeli to Coombs robi te rzeczy... jesli jest to rodzaj zemsty, to dlaczego przeciwko czarnym? -Coombs byl zwierzeciem, ale byl takze gliniarzem. Wtedy sprawy wygladaly inaczej. Ta slynna granatowa sciana milczenia... Kazdego uczyli w Akademii, zeby trzymac jape na klodke. To dla twojego dobra, mowili. Tak sie jednak nie stalo w przypadku Franka Coombsa; wszystko zwalilo mu sie na glowe. Wszyscy byli zadowoleni, ze sie go pozbeda. Myslisz, ze mysmy rozmawiali o tym wtedy, dwadziescia lat temu? W policji silnie popierano te akcje. Murzyni i Latynosi wlasnie zaczeli obejmowac kluczowe stanowiska. Powstalo wtedy lobby czarnych policjantow... -Oficerowie dla Sprawiedliwosci - wtracilam. - Caly czas dzialaja. Ojciec przytaknal. -Byly duze naciski. Oficerowie dla Sprawiedliwosci grozili strajkiem. W koncu zaczely tez naciskac szychy z wladz miasta. Cokolwiek to bylo, dla Coombsa stalo sie oczywiste, ze rzucono go na pozarcie. Cala sprawa zaczela mi sie rozjasniac. Coombs czul, ze zostal zmiazdzony przez lobby czarnych dzialajace w departamencie. W wiezieniu przezuwal swoja nienawisc. Teraz, po dwudziestu latach, znow znalazl sie na ulicach San Francisco... -Moze w innych okolicznosciach ukrecono by tej sprawie leb - odezwalam sie. - Ale nie wtedy. Grupa Oficerow dla Sprawiedliwosci przyszpilila Coombsa. Nagle zaczela mnie dreczyc pewna mysl. -Czy Earl Mercer mial z tym wszystkim cos wspolnego? Ojciec skinal glowa. -Mercer byl bezposrednim przelozonym Coombsa. Czesc trzecia Granatowa sciana ciszy ROZDZIAL 75 Nastepnego ranka sledztwo, ktore zaledwie dzien wczesniej wygladalo dosc marnie, nabralo prawdziwego rozpedu. Mielismy juz glownego podejrzanego. Promienialam. Jako pierwszy zastukal do mnie Jacobi. -Jeden zero dla pani, poruczniku! Sprawa Coombsa wyglada coraz lepiej. -To znaczy? Dowiedziales sie czegos od oficera nadzorujacego Coombsa? -Mozna tak to ujac. On gdzies zniknal, Lindsay. Wedlug tego oficera Coombs opuscil hotel tranzytowy w Eddy. Nie zostawil nastepnego adresu, nigdzie sie nie zameldowal, nie kontaktowal sie z byla zona. Bylam nieco rozczarowana zniknieciem Coombsa, choc z drugiej strony wydawalo sie to dobrym znakiem. Kazalam Jacobiemu szukac go dalej. Kilka minut pozniej odezwal sie telefon. Dzwonila Made-line Akers z San Quentin. -Wydaje mi sie, ze mam to, o co ci chodzi - oznajmila. Nie spodziewalam sie, ze tak szybko sie odezwie. - W zeszlym roku Coombs mieszkal w celi po kolei z czterema roznymi mezczyznami. Dwaj z nich wyszli na zwolnienie warunkowe, ale udalo mi sie porozmawiac z pozostala dwojka. Jeden z nich od razu poradzil mi, zebym sie wypchala, ale ten drugi, Tora-cetti... Nie musialam nawet mowic mu, o co mi chodzi. Powiedzial, ze natychmiast, jak tylko uslyszal o Davidsonie i Merce-rze, byl pewien, ze to robota Coombsa. Coombs zwierzyl mu sie, ze ma zamiar na nowo rozdmuchac cala sprawe. Podziekowalam Maddie z calego serca. Tasha, Mercer, Da-vidson... Teraz wszystko zaczynalo sie ukladac. Ale jak miala sie do tego Estelle Chipman? Jakas sila nie dawala mi spokoju. Wyszlam i zaczelam przekopywac sie przez akta sprawy. Minelo kilka ladnych tygodni od chwili, gdy zagladalam do nich po raz ostatni. To bylo na samym spodzie. Teczka personalna, ktora kiedys wyciagnelam z Archiwum: Edward C. Chipman. Z calej trzydziestoletniej sluzby Chipmana tylko jedna rzecz zwrocila moja uwage: Byl przedstawicielem okregu w organizacji Oficerowie dla Sprawiedliwosci. Uznalam, ze nadszedl czas, zeby poinformowac o odkryciach. Polaczylam sie przez interkom z biurem szefa Trac-chio. Jego sekretarka, Helen, byla podwladna Mercera, powiedziala mi, ze jest on wlasnie na zamknietym zebraniu* Zdecydowalam, ze ide na gore. Chwycilam akta Coombsa i skierowalam sie ku schodom prowadzacym na piate pietro. Musialam sie tym podzielic. Wtoczylam sie do biura szefa. I nagle stanelam jak wryta. Zamurowalo mnie. Dookola stolu konferencyjnego siedzieli Tracchio, agenci specjalni z FBI, Ruddy i Hull, rzecznik prasowy Carr i szef detektywow Ryan. Nie zostalam zaproszona na zebranie grupy specjalnej. ROZDZIAL 76 -To juz przesada - zawolalam. - To jakas totalna bzdura! Co to ma byc - zebranie meskiego klubu? Tracchio, Ruddy i Hull z FBI, Carr, Ryan. Pieciu mezczyzn siedzialo dookola stolu - wszyscy z wyjatkiem mnie, kobiety. Szef wstal. Byl caly czerwony. -Lindsay, wlasnie mielismy po ciebie zadzwonic. Wiedzialam dobrze, co to znaczy i o co chodzi. Tracchio mial zamiar przejac kontrole nad sprawa. Moja sprawa. On i Ryan chcieli przekazac ja FBI. -Osiagnelismy w sledztwie punkt krytyczny - powiedzial Tracchio. -Masz cholerna racje - przerwalam mu. Omiotlam spojrzeniem obecnych. -Wiem, k to to jest. Nagle oczy wszystkich zwrocily sie w moja strone. Zaden z chlopcow nie odezwal sie slowem. Czulam, ze zaczyna piec mnie skora, jakby ktos wbijal w nia tysiace igiel. Znowu skierowalam wzrok na Tracchio. -Czy chce pan o tym posluchac, czy woli pan, zebym wyszla? Najwyrazniej zaniemowil z wrazenia. Wreszcie ocknal sie i szarmanckim ruchem podsunal mi krzeslo. Nie usiadlam, wolalam stac. Potem omowilam krok po kroku wydarzenia ostatnich dni i sprawilo mi to prawdziwa przyjemnosc. Mowilam, jak na poczatku bylam dosc sceptycznie nastawiona i jak potem wszystko zaczelo sie ukladac. Chimera, Pelican Bay... Zal, jaki mial Coombs do policjantow. Na dzwiek nazwiska Coombsa otworzyli szeroko oczy. Mowilam o powiazaniach miedzy ofiarami, o kwalifikacjach Coombsa jako strzelca wyborowego i o tym, ze tylko strzelec wyborowy mogl oddac tak perfekcyjne strzaly. Kiedy skonczylam, zapadla cisza. Gapili sie na mnie bez slowa. Mialam ochote podniesc rece do gory w gescie zwyciestwa. Wreszcie agent Ruddy odzyskal glos. -Na razie nie uslyszalem nic, co wskazywaloby bezposrednio na obecnosc Coombsa na miejscu ktorejkolwiek z tych zbrodni. -Prosze mi dac jeszcze dzien albo dwa i uslyszy pan -powiedzialam. - To Coombs jest morderca. Hull, poteznej postury partner Ruddy'ego, machnal reka w strone szefa. -To jak, chce pan, zebysmy przejeli sledztwo? Nie wierzylam wlasnym uszom. To bylo moje sledztwo. Moje osiagniecie. Wydzialu zabojstw. To nasi ludzie zgineli. Tracchio zdawal sie mocno zastanawiac. Zaciskal szerokie usta, jakby zasysal przez slomke ostatnia krople. Wreszcie pokrecil przeczaco glowa, patrzac na agenta FBI. -To nie bedzie konieczne. To sprawa dotyczaca miasta. Niech prowadza ja ludzie ze sluzb miejskich. ROZDZIAL 77 Pozostalo nam uporac sie tylko z jedna drobnostka: odnalezc Franka Coombsa.W jego wieziennych aktach znalezlismy wzmianke o zonie, Ingrid, ktora rozwiodla sie z nim w czasie, gdy przebywal za kratkami, i ponownie wyszla za maz. To byl kiepski pomysl. Oficer prowadzacy poinformowal nas, ze Coombs nie utrzymywal z nia kontaktow. Ale nawet kiepski pomysl jest lepszy niz zaden. -Naprzod, Warren - ponaglilam Jacobiego. - Idziemy razem. Bedzie jak za dawnych czasow. -Auu, to juz nie bedzie ta slodycz. Ingrid Thiasson mieszkala poza Laguna, przy sympatycznej ulicy w osiedlu zamieszkanym przez klase srednia. Zatrzymalismy samochod po przeciwnej stronie, podeszlismy do drzwi i zadzwonilismy. Nikt nie odpowiedzial. Nie mielismy pojecia, czy byla zona Coombsa pracuje, a na podjezdzie nie bylo zadnego auta. Kiedy juz mielismy zawrocic, na podjazd wjechalo stare volvo kombi. ngrid Thiasson miala proste, brazowe wlosy i wygladala piecdziesiat lat. Ubrana byla w bezksztaltna, niebieska sukienke i gruby, szary sweter. Wygramolila sie z samochodu i otworzyla tylna klape, zeby wyjac zakupy. Jak na stara zone gliniarza przystalo, rozpoznala nas natychmiast, kiedy do niej podeszlismy. -Czego ode mnie chcecie? - spytala. -Porozmawiac kilka minut. Staramy sie odszukac pani bylego meza. -Ze tez macie czelnosc tu przychodzic. - Rzucila na nas na gniewne spojrzenie, podnoszac jednoczesnie dwie torby z zakupami. -Po prostu sprawdzamy wszystkie mozliwosci - wyjasnil Jacobi. -Jak juz powiedzialam oficerowi prowadzacemu, nie mialam od niego zadnych wiesci od czasu, kiedy sie wyprowadzil - warknela w odpowiedzi. -Nie widzial sie z pania? -Raz, kiedy wyszedl z wiezienia. Wpadl, zeby zabrac pare osobistych rzeczy, bo myslal, ze je dla niego przechowywalam. Powiedzialam mu, ze wszystko wyrzucilam do smieci. -Co to bylo? - zapytalam. -Jakies bezuzyteczne dokumenty, artykuly z gazet dotyczace procesu. Chyba kilka starych pistoletow, ktore trzymal. Frank zawsze przepadal za bronia. Takie hobby typowe dla mezczyzny, ktory nie moze odnalezc w zyciu zadnych innych wartosci. Jacobi skinal glowa. -I co wtedy zrobil? -Co zrobil? - prychnela Ingrid Thiasson. - Wyszedl bez slowa, nawet nie zapytal* jak zylismy przez ostatnie dwadziescia lat. Ja i jego syn. Uwierzycie w to? -I nie ma pani pojecia, gdzie moglibysmy go znalezc? -Najmniejszego. Ten facet to trucizna. Na szczescie znalazlam kogos, kto traktuje mnie z szacunkiem i kto jest lepszym ojcem dla mojego chlopca. Nie chce wiecej widziec Franka Coombsa. Zadalam jeszcze jedno pytanie: -Jak sie pani wydaje, czy on moze utrzymywac jakis kontakt z waszym synem? -W zadnym razie. Zawsze trzymalam go na dystans. Moj syn nie ma nic wspolnego ze swoim ojcem. I prosze go nie niepokoic. On jest w college'u w Stanford. Zrobilam krok naprzod. -Kazda informacja, ktora pomoglaby go odnalezc, bedzie dla nas bezcenna. Tu chodzi o wielokrotne morderstwo. Zobaczylam na jej twarzy slad zastanowienia.. -Od dwudziestu lat prowadze spokojne zycie. Mam rodzine. Nie chce, zeby ktos sie zorientowal, ze wiecie to ode mnie. Skinelam glowa. Czulam, jak krew uderza mi do glowy. -Frank trzymal zawsze z Tomem Keatingiem. Nawet kiedy siedzial. Jesli ktokolwiek wie, gdzie jest Frank, to tylko on. Tom Keating. Znalam to nazwisko. To byl emerytowany policjant. ROZDZIAL 78 W niespelna godzine pozniej zajechalismy z Jacobim przed skromny domek w Blakesly Residential Community, nad zatoka Half Moon Bay. Nazwisko Keatinga pamietalam z czasow dziecinstwa. Pracowal miedzy dziewiata rano a czwarta po poludniu i regularnie bywal po pracy w Alibi, gdzie spedzalam wiele popoludniowych godzin z tata, bujajac sie na barowym stolku. Mial czerstwa cere i zaskakujaco wczesnie posiwiale wlosy. Boze, pomyslalam, to bylo prawie trzydziesci lat temu! Zastukalismy do drzwi skromnego domu Keatinga. Otworzyla nam schludna kobieta o siwych wlosach. -Pani Keating? Jestem porucznik Lindsay Boxer z wydzialu zabojstw policji San Francisco. To jest inspektor Jacobi. Czy zastalismy pani meza? -Wydzial zabojstw...? - powtorzyla zaskoczona. -Och, chodzi o pewna sprawe sprzed lat - wyjasnilam z usmiechem. Z wnetrza domu dobiegl glos: -Helen, nie moge nigdzie znalezc tego cholernego pilota! -Chwileczke, Tom. Jest w pokoju z tylu domu - powiedziala, wprowadzajac nas do srodka. Przeszlismy przez oszczednie umeblowane mieszkanie do slonecznego pokoju, wychodzacego na male patio. Na scianach wisialo kilka fotografii z czasow policyjnej sluzby. Keating wygladal dokladnie tak, jak go zapamietalam, tylko trzydziesci lat starzej. Wychudly, z przerzedzonymi siwymi wlosami, ale z ta sama zdrowa cera. Ogladal wlasnie w telewizji wiadomosci z gieldy. Zauwazylam, ze siedzial w fotelu na kolkach. Helen Keating przedstawila nas, a potem poszukala pilota i przyciszyla dzwiek w telewizorze. Keating najwyrazniej sie ucieszyl, ze ktos z policji przyszedl go odwiedzic. -Nie nadaje sie do zbyt wielu rzeczy, od kiedy nogi odmowily mi posluszenstwa. Podobno to artretyzm, spowodowany przez postrzal w okolice czwartego kregu ledzwiowego. Juz nie gram w golfa - zachichotal. -Ale ciagle moge patrzec, jak rosnie moja emerytura. - Zobaczylam, ze przyglada mi sie uwaznie. -Ty jestes corka Marty'ego Boxera, mam racje? Usmiechnelam sie. -Alibi... Pare kolejek 5-0-1, prawda, Tom? Numer 5-0-1 sluzyl w policji do wzywania posilkow i tak tez zostal nazwany ulubiony drink, irlandzka whisky z piwem na zapitke. -Slyszalem, ze jestes teraz wazna osoba. - Keating wyszczerzyl zeby w usmiechu. - No wiec, co sprowadza dwoje tak znakomitych gosci do starego gliniarza z patrolu? -Frank Coombs - powiedzialam bez ogrodek. Twarz Toma natychmiast zesztywniala. -Co z Frankiem? -Probujemy go znalezc, Tom. Powiedziano nam, ze moze ty wiesz, gdzie jest. -Dlaczego nie skontaktujecie sie z jego oficerem prowadzacym? To przeciez nie ja. -On odszedl, Tom. Przed czterema tygodniami. Zrezygnowal z pracy. -Wiec wydzial zabojstw sciga teraz przestepcow przebywajacych na zwolnieniu warunkowym? Spojrzalam mu twardo w oczy. -Co mozesz nam powiedziec, Tom? -A dlaczego sadzicie, ze cokolwiek wiem? - Spojrzal na swoje nogi. - Przeszlosc to przeszlosc. -Slyszalam, ze utrzymujesz kontakt ze swoim kumplem. To bardzo wazne. -Traci pani tutaj czas, poruczniku - odpowiedzial, nagle zmieniajac ton na oficjalny. Wiedzialam, ze klamie. -Kiedy ostatni raz rozmawiales z Coombsem? -Chyba wtedy, kiedy go wypuscili. Od tego czasu moze jeszcze raz albo dwa. Potrzebowal kogos, zeby z powrotem stanac na nogi. Moglem podac mu pomocna dlon. -A gdzie mieszkal? - wtracil sie Jacobi. - Wtedy, kiedy pan mu podawal te pomocna dlon? Keating pokrecil glowa. -W jakims hotelu w Eddy albo w O' Farrell. Na pewno nie w San Francisco - powiedzial. -I nie rozmawiales z nim od tamtego czasu? - Moj wzrok pobiegl w kierunku Helen Keating. -Czego wlasciwie chcecie od tego czlowieka? - prychnal Keating. - On juz splacil swoje dlugi. Dlaczego zwyczajnie nie zostawicie go w spokoju? -Byloby latwiej, Tom - odrzeklam - gdybys nam po prostu powiedzial. Keating zacisnal usta, zastanawiajac sie, wobec kogo powinien zachowac lojalnosc. -Pan ma za soba trzydziesci lat sluzby, prawda? - odezwal sie Jacobi. -Dwadziescia cztery. - Pogladzil swoje bezwladne nogi. - Jakos nie udalo sie dociagnac do trzydziestu. -Dwadziescia cztery dobre lata. To bylby prawdziwy wstyd zhanbic je teraz przez odmowe wspolpracy... Riposta byla natychmiastowa. -Chcecie wiedziec, kto byl prawdziwym cholernym specjalista od "braku wspolpracy"? Frank Coombs. Facet robil po prostu to, co do niego nalezalo, i nie ogladal sie na tych lajdakow, podobno jego przyjaciol. Moze wy teraz postepujecie inaczej. Te wasze spotkania srodowiskowe i treningi kontaktow miedzyludzkich. A wtedy musielismy po prostu usuwac z ulic lobuzow. Korzystajac ze srodkow, jakie byly dostepne. -Tom! - odezwala sie podniesionym glosem jego zona. - Frank przeciez zabil chlopca. Ci ludzie sa twoimi przyjaciolmi. Chca z nim porozmawiac. Chyba zapomniales, co naprawde znacza takie slowa jak obowiazek i lojalnosc. To, o co cie prosza, jest twoim obowiazkiem. Keating spojrzal na nia Ze zloscia. -Taak, z pewnoscia, to wlasnie jest moim obowiazkiem. Wzial do reki pilota i odwrocil sie do mnie plecami. -Stojcie sobie tutaj caly dzien, jesli macie ochote. Nie mam najmniejszego pojecia, gdzie jest Frank Coombs. I zwiekszyl natezenie dzwieku w telewizorze. ROZDZIAL 79 -Do diabla z nim! - zawolal Jacobi, gdy tylko wyszlismy z domu. -Pieprzony stary dupek! -Jestesmy juz w polowie drogi na polwysep - powiedzialam. - Co myslisz o malej wycieczce do Stanford? Zeby zobaczyc syna Franka? -Jak tam chcesz - wzruszyl ramionami. - Moze sie nam przyda. Zawrocilismy ostro z powrotem i po polgodzinie dotarlismy do Palo Alto. Kiedy nasz samochod wjechal na podjazd - droga obrosnieta po obu stronach wysokimi palmami, budynki w kolorze ochry, majestatyczna Hoover Tower wznoszaca sie na glownym placu - poczulam magiczny czar zycia w campusie. Kazdy z przebywajacych tu dzieciakow byl niepowtarzalny i uzdolniony. Ogarnelo mnie cos w rodzaju dumy z tego, ze syn Coombsa, pomimo trudnego dziecinstwa, uczyl sie tutaj. Zameldowalismy sie w biurze przy dziedzincu. Asystent szefa administracji poinformowal nas, ze Rusty Coombs jest prawdopodobnie na treningu pilki noznej w budynku Centrum Sportu. Powiedzial, ze Rusty to dobry student i znakomity napastnik. Podjechalismy we wskazanym kierunku, a tam dyzurny w czerwonej czapeczce z logo Stanfordu poprowadzil nas na gore i poprosil, zebysmy zaczekali pod silownia. Kilka chwil pozniej wyszedl do nas solidnie zbudowany, rudowlosy chlopak w mokrej od potu koszulce. Rusty Coombs mial lekko piegowata mila twarz. Nie znalazlam w nim cienia chorobliwej, wojowniczej natury, ktora cechowala jego ojca. -Chyba wiem, kim jestescie - Odezwal sie, podchodzac do nas. - Mama dzwonila i powiedziala, ze pewnie przyjedziecie. W tle naszej rozmowy slyszalam metaliczne odglosy wyciskania sztang i pracujacych atlasow. Usmiechnelam sie do chlopca z sympatia. -Szukamy twojego ojca, Rusty. Moze wiesz, gdzie mozna go znalezc? -On nie jest moim ojcem. - Chlopak potrzasnal glowa. - Moj ojciec nazywa sie Theodore Bell. Wychowywal mnie razem z mama. To Teddy nauczyl mnie grac w noge. I to on przekonal mnie, ze powinienem uczyc sie w Stanford. -Kiedy slyszales ostatni raz o Franku Coombsie? -Nawiasem mowiac, co on zrobil? Moja mama mowila, ze jestescie z wydzialu zabojstw. Wiemy tez, co sie ostatnio zdarzylo. Wszyscy to tu wiedza. Chyba nie wierzycie, ze skoro popelnil blad dwadziescia lat temu, to znaczy, ze te okropne zbrodnie sa takze jego sprawka? -Nie sprawdzalibysmy wszystkich sladow, gdyby to nie bylo wazne -powiedzial Jacobi. Rusty przerzucal pilke z jednej nogi na druga. Robil wrazenie sympatycznego dzieciaka, skorego do wspolpracy. -On tu kiedys przyjechal. - Zatarl rece. - Kiedy wyszedl na pierwsza przepustke. Kilka razy napisalem do niego do wiezienia. Umowilismy sie na miescie, bo nie chcialem, zeby go tu widziano. -I co ci mial do powiedzenia? - spytalam. -Mysle, ze chcial oczyscic swoje sumienie. No i dowiedziec sie, co mama o nim sadzi. Ani razu nie powiedzial: Wspaniale, Rusty! Spojrz na siebie. Swietnie ci idzie..., albo: Hej, moze bysmy razem zagrali... Bardziej interesowalo go to, czy mama wyrzucila niektore z jego starych rzeczy. -Jakich rzeczy? - zapytalam. Co moglo byc tak waznego, ze przyjechal az tutaj, zeby spotkac sie z synem? -Jakies policyjne rupiecie - wyjasnil Rusty i pokrecil glowa. - Chyba przede wszystkim chodzilo mu o pistolety. Usmiechnelam sie ze wspolczuciem. Wiedzialam, co to znaczy patrzec na swojego ojca z uczuciem dalekim od podziwu. -Powiedzial ci, dokad sie wybiera? Rusty Coombs pokrecil glowa. Mialam wrazenie, ze zaraz sie rozplacze. -Nie jestem Frankiem Coombsem, pani inspektor. Moge nosic jego nazwisko, moge nawet mieszkac tam, gdzie on mieszkal, ale nie jestem n i m. Prosze, zostawcie nasza rodzine w spokoju. Prosze. ROZDZIAL 80 Czulam sie zdegustowana. To dzieki mnie zle wspomnienia odzyly w Rustym Coombsie. Nawet Jacobi to przyznawal.Do biura dotarlismy okolo czwartej. Odbylismy dluga podroz do Palo Alto tylko po to, zeby znow znalezc sie w slepym zaulku. Co za szczescie. Na automatycznej sekretarce czekala na mnie wiadomosc. Natychmiast oddzwonilam do Cindy. -Kraza plotki, ze udalo ci sie zidentyfikowac podejrzanego - powiedziala. -Czy to prawda, czy ktos nas prowokuje? -Mamy nazwisko, Cindy, ale nic ci nie moge powiedziec. Chcemy go na razie sciagnac do nas na przesluchanie. -Wiec nie ma jeszcze nakazu aresztowania? -Nie... na razie nie. -Lindsay, on probowal zabic nasza przyjaciolke. Pamietasz? Jesli moge w czyms pomoc... -Pracuje nad tym setka policjantow. Niektorzy udowodnili juz wczesniej w innych sledztwach, ze potrafia dac sobie rade. Zaufaj mi, prosze. -Jesli go nie zatrzymalas, to znaczy, ze go dotad nie znalazlas. Mam racje? -Albo ze jeszcze nie wszczelam oficjalnego dochodzenia. Aha, Cindy... To nie moze znalezc sie w druku. -Nie zapominaj, kto z toba rozmawia, Linds. Jest w tym tez Claire. I Jill tez. Bierzemy udzial w tej sprawie. Wszystkie. Miala racje. W przeciwienstwie do moich dotychczasowych sledztw w sprawie rozmaitych zabojstw, ta sprawa stawala sie coraz bardziej osobista. Dlaczego? Nie znalazlam Coombsa i potrzebowalam wsparcia. Dopoki byl na wolnosci, wszystko moglo sie zdarzyc. -Bardzo potrzebuje twojej pomocy. Przeszukaj jeszcze raz stare wydania, Cindy. Chyba nie cofnelas sie wystarczajaco daleko. Milczala chwile, a potem wciagnela glosno powietrze. -Mialas racje, prawda? Ten facet jest gliniarzem? -Nie ujelabym tego w ten sposob, kochanie. Jesli tak sadzisz, to sie mylisz. Ale jestes cholernie blisko. Czulam, ze sie nad czyms intensywnie zastanawia, jednoczesnie przygryzajac jezyk. -Jak myslisz, bedziemy sie nadal spotykac? Usmiechnelam sie. -Oczywiscie. Tworzymy przeciez zespol. Bardziej niz kiedykolwiek. Wlasnie mialam pozbierac rzeczy przed wyjsciem z biura, kiedy zabrzeczal telefon. Siedzialam i myslalam o tym, ze Tom Keating nas oklamal. Ze rozmawial z Coombsem. Ale dopoki nie zdolalismy podsunac mu pod nos nakazu, mogl ukrywac wszystko, co chcial. Nieoczekiwanie uslyszalam glos jego zony. Ze zdziwienia o malo nie upuscilam sluchawki. -Moj maz jest strasznym uparciuchem, poruczniku - zaczela wyraznie zdenerwowana - ale byl dumny z tego, ze nosil mundur. Nigdy go nie prosilam o zadne wyjasnienia i teraz tez nie mam zamiaru. Ale nie moge siedziec z zalozonymi rekoma. Frank Coombs zamordowal tamtego chlopca. Jezeli zrobil cos jeszcze, nie chce przez reszte zycia budzic sie kazdego ranka ze swiadomoscia, ze ochranialam morderce. -Dla wszystkich byloby lepiej, pani Keating, gdyby pani maz powiedzial nam, co wie. -Nie mam pojecia, co on wie -odparla - i wierze mu, kiedy mowi, ze od jakiegos czasu nie rozmawial z Coomb-sem. Ale on nie powiedzial calej prawdy, pani porucznik. -Wiec prosze mowic. Chwile milczala. -Coombs byl u nas. Raz. Moze ze dwa miesiace temu. Krew zaczela szybciej krazyc mi w zylach. -Czy pani wie, gdzie on jest teraz? -Nie - odpowiedziala. - Ale odebralam od niego wiadomosc dla Toma. Zapisalam numer telefonu. Pogrzebalam na biurku w poszukiwaniu piora. Przeczytala mi numer: 434-9117. -Jestem pewna, ze to byl jakis pensjonat albo hotel. -Dziekuje pani, Helen. Juz mialam odlozyc sluchawke, kiedy dodala: -Jeszcze jedna rzecz... Kiedy moj maz powiedzial, ze podal Frankowi pomocna dlon, tez nie mowil calej prawdy. Tom dal mu jakies pieniadze. Poza tym pozwolil mu pogrzebac w swoich starych rzeczach, ktore przechowujemy w piwnicy. -Jakich rzeczach? - zapytalam. -W policyjnych. Byly tam chyba jego mundur i odznaka. Tego wlasnie szukal Coombs w domu swojej bylej zony. Swojego starego munduru. W mojej glowie odezwal sie brze-czyk. Moze w ten wlasnie sposob udalo mu sie dostac tak blisko pani Chipman i Mercera... -Czy to wszystko? - spytalam. -Nie - odpowiedziala Helen Keating. - Tom trzymal tam rowniez swoje pistolety. Coombs takze je zabral. ROZDZIAL 81 W ciagu kilku minut ustalilam, ze pod numerem, ktory dala mi Helen Keating, znajduje sie hotelik William Simon, polozony u zbiegu ulic Larkin i McAUister. Zadzwonilam do Jacobiego dokladnie w chwili, gdy zasiadal do kolacji. -Spotkamy sie na rogu Larkin i McAllister. Hotel William Simon. -Chcesz sie ze mna spotkac w hotelu? Swietnie. W takim razie juz jade. -Wydaje mi sie, ze znalezlismy Coombsa. Nie moglismy aresztowac Franka Coombsa. Nie mielismy najmniejszego dowodu laczacego go bezposrednio ze zbrodnia. Moglam jedynie zdobyc nakaz rewizji i wejsc do jego pokoju. Na razie jednak najwazniejsza sprawa bylo ustalenie, czy na pewno nadal tam mieszka. Dwadziescia minut pozniej wjechalam w podejrzana okolice miedzy Civic Center i Union Sauare. William Simon byl obskurnym, jednopietrowym hotelikiem ukrytym w cieniu olbrzymiego billboardu z reklama bielizny CaWina Kleina. Jak powiedzialaby JUT-fuj! Nie chcialam podchodzic do recepcji i machac im przed nosem moja odznaka oraz jego zdjeciem, dopoki nie bylismy gotowi do akcji. W koncu mruknelam "Do diabla!" i zadzwonilam pod numer, ktory podala Helen Keating. Po trzech sygnalach odezwal sie meski glos: -William Simon, slucham? -Czy mieszka u was Frank Coombs? -Coombs...? - Slyszalam, jak recepcjonista przerzuca liste z nazwiskami gosci. - Nie ma nikogo o takim nazwisku. Cholera. Poprosilam go, zeby sprawdzil jeszcze raz. Z takim samym rezultatem. Zaraz potem otworzyly sie drzwi mojego explorera. Nerwy mialam napiete jak postronki. Jacobi usiadl na fotelu pasazera. Mial na sobie wzorzysty golf i jakas ohydna, kusa kurteczke z napisem: Tylko dla czlonkow. Wyraznie pogrubial w pasie. Usmiechal sie jak najlepszy kumpel. -Hej, prosze pani, dokad zabiera mnie Andre w Jackson? -Moze na kolacje, jesli ty stawiasz. -Mamy identyfikatory? Potrzasnelam glowa i powiedzialam mu, co odkrylam. -Moze sie przeprowadzil. Co ty na to, zebym tam wszedl i poswiecil im odznaka? I pokazal zdjecie Coombsa? Pokrecilam glowa. -A co ty na to, zebysmy tu posiedzieli i poczekali? Czekalismy ponad dwie godziny. Czujki to nieslychanie nudne zajecie. Przecietnego czlowieka doprowadza do szalu. Trzymalismy oczy wlepione w hotel i opowiadalismy o wszystkim po kolei, o Helen Keating, o tym, co zona Jaco-biego zrobila na kolacje, i o tym, kto z kim sypia w robocie. Jacobi nawet wyskoczyl na stacje metra po kilka kanapek. O dziesiatej wieczorem zaczal marudzic. -Mozemy tu tkwic cala wiecznosc. Czemu nie pozwolisz mi wejsc do srodka? Prawdopodobnie mial racje. Nie wiedzielismy przeciez, czy numer podany przez Helen Keating jest aktualny. Mogla go przeciez dostac przed paroma tygodniami. Wlasnie mialam zrezygnowac, kiedy jakis mezczyzna wyszedl zza rogu od strony Larkin i skierowal sie do hotelu. Chwycilam Jacobiego za ramie. -Spojrz tam! To byl Coombs. Od razu poznalam tego drania. Ubrany byl w wojskowa kurtke, rece trzymal w kieszeniach, na glowie wcisniety gleboko na oczy kapelusz. -Pieprzony sukinsyn - wymamrotal Jacobi. Kiedy patrzylam, jak lajdak wslizguje sie do hotelu, musialam powstrzymywac sie z calej sily, zeby nie wyskoczyc z wozu i nie rzucic nim o sciane. Pragnelam zakuc go w kajdanki. Oto mielismy Chimere. Wiedzielismy, gdzie sie ukrywa. -Chce, zeby ktos go pilnowal. Dwadziescia cztery godziny na dobe - powiedzialam do Jacobiego. - Jesli sie zorien tuje, ze ma ogon, zgarniemy go, a aktem oskarzenia zajmiemy sie pozniej. Przytaknal bez slowa. -Mam nadzieje, ze zabrales szczoteczke do zebow? - Mrugnelam do niego. -Bo zostajesz na pierwszej zmianie. ROZDZIAL 82 Kiedy szli, trzymajac sie za rece, w strone jej mieszkania na ulicy Castro,Cindy musiala przyznac sie sama przed soba, ze byla przerazona jak cholera. To byl piaty raz, kiedy wychodzili gdzies razem z Aaronem Winslowem. Widzieli Cyrusa Chestnuta i Freddiego Hubbar-da w The Blue Door; obejrzeli przedstawienie Traviaty w operze; pojechali promem na druga strone zatoki do malenkiej jamajskiej kafejki, ktora Aaron dobrze znal. Dzis wieczorem byli w kinie na wspanialym filmie Czekolada. Bylo jej zreszta wszystko jedno, dokad szli. Cieszyla sie po prostu, ze go widzi. Byl zdecydowanie bardziej interesujacy niz mezczyzni, z ktorymi spotykala sie dotad, i o wiele bardziej wrazliwy. Nie tylko czytal rozne niecodzienne ksiazki w rodzaju Rozdzierajace serca dzielo niewiarygodnego geniusza Dave'a Eggersa czy Corka uzdrowiciela Amy Tan, lecz takze zyl zgodnie z systemem wartosci, jakie glosil w kazaniach. Pracowal dwanascie do szesnastu godzin na dobe, byl uwielbiany przez parafian i mial wspaniala osobowosc. Ciagle slyszala o nim to samo podczas wywiadow, ktore przeprowadzala z roznymi ludzmi, zbierajac material do artykulu. Aaron Winslow zdecydowanie byl jednym z "dobrych chlopcow". Jednak przez caly czas Cindy czula, ze cos wisi w powietrzu; ze ta chwila zbliza sie wielkimi krokami. To naturalna kolej rzeczy, mowila sobie. Jak powiedzialaby Lindsay, w ich kryjowke na polu bitwy lada chwila mial uderzyc pocisk. -Jestes dzis dziwnie milczaca, Cindy - powiedzial Aaron. - Dobrze sie czujesz? -Wspaniale. - Pozwolila sobie na male klamstewko. Myslala wlasnie o tym, ze Aaron byl chyba najslodszym facetem, z ktorym sie umawiala, lecz, Jezu, Cindy, on jest pastorem. Dlaczego nie pomyslalas o tym wczesniej? Czy to dobry pomysl? Przemysl to jeszcze raz. Nie zran jego i nie ran siebie. Zatrzymali sie przed budynkiem, w ktorym mieszkala Cindy, i staneli w oswietlonej bramie. Aaron zanucil fragment starego bluesa I've Passed This Way Before. Nawet jego glos brzmial pieknie. Nie bylo sensu odkladac tego na pozniej, -Posluchaj, Aaron, ktos musial wreszcie to powiedziec. Chcesz wejsc na gore? Bardzo tego chce, jesli i ty masz na to ochote; jesli nie - wycofuje propozycje. Odetchnal gleboko i usmiechnal sie. -Nie wiem wlasciwie, jak mam to rozumiec, Cindy. Nie czuje sie zbyt pewnie na tym polu. Ja, uch... ja nigdy nie mialem randki z blondynka. Nie spodziewalem sie czegos podobnego. -Chyba zdolamy znalezc wspolny jezyk -*- odpowiedziala z usmiechem. -To tylko dwa pietra wyzej. Mozemy o tym tam porozmawiac. Jego wargi lekko drzaly, a kiedy dotknal jej ramienia, poczula ciarki na plecach. Boze, jak jej sie podobal! I ufala mu bezgranicznie. -Czuje, ze jestem gotow przekroczyc te granice - powiedzial. - A nie jest to granica, jaka przekraczam ot, tak sobie. I dlatego musze wiedziec, czy myslisz tak samo. Czy tak samo to odbierasz? Cindy wspiela sie na czubki palcow i z calej sily przycisnela wargi do jego ust. Wydawal sie zaskoczony i w pierwszej chwili zesztywnial, ale zaraz objal ja ramionami i odwzajemnil pocalunek. Stalo sie tak, jak miala nadzieje. Pierwszy prawdziwy pocalunek. Delikatny, ale i zapierajacy dech w piersiach. Przez kurtke czula, jak mocno bije mu serce. Podobalo jej sie jego zaklopotanie. Dzieki temu byl jej jeszcze blizszy. Kiedy sie rozdzielili, spojrzala mu gleboko w oczy. -Jestesmy jednoscia. Tak samo to odbieramy. Wyjela klucze i zaprowadzila go dwa pietra wyzej, do swojego mieszkania. Jej serce bilo jak oszalale. -Tu jest wspaniale - powiedzial. - I nie mowie tego z grzecznosci. Sciana zabudowana polkami pelnymi ksiazek, malenka kuchnia otwarta na pokoj... -To cala ty... Cindy, jak to glupio z mojej strony, ze nie przyszedlem tu wczesniej. -Nawet nie probowales. - Usmiechnela sie szeroko. Boze, byla taka niespokojna. Objal ja ponownie, calujac tym razem dluzej. Nie ulegalo watpliwosci, ze wiedzial, jak to sie robi. Czula, jak kazdy nerw w jej ciele drzy. Male wloski na przedramionach, cieplo rozlewajace sie w udach; przylgnela do niego z calej sily. Chciala i potrzebowala jego bliskosci wlasnie teraz. Jego cialo bylo szczuple, ale bez watpienia silne. Na jej ustach stopniowo rozkwital usmiech. -Wiec na co czekasz? -Nie wiem. Moze na jakis znak. Przytulila sie do jego ciala, czujac, jak ono ozywa. -To wlasnie jest znak - wyszeptala, zblizajac twarz do jego twarzy. -Przypuszczam, ze moj sekret wyszedl juz na jaw. Bardzo mnie pociagasz, Cindy. Nagle zadzwonil telefon, jego dzwonek zabrzmial w ich uszach jak wystrzal. -O Boze - jeknela. - Idz sobie, zostaw nas w spokoju! -Mam nadzieje, ze to nie jest jakis inny znak - rozesmial sie. Kazdy kolejny sygnal wydawal sie bardziej irytujacy niz poprzedni. Dzieki Bogu, automatyczna sekretarka w koncu sie wlaczyla. -Cindy, tu Lindsay - odezwal sie zdyszany glos. - Mam cos naprawde waznego. Odbierz. Prosze! -No idz - powiedzial Aaron, -Wreszcie cie tu zwabilam, wiec nie probuj zmieniac planow w czasie, gdy bede przy telefonie. Siegnela reka za kanape, poszukala sluchawki i przycisnela ja do ucha. -Nie zrobilabym tego dla nikogo z wyjatkiem ciebie -powiedziala. -To smieszne, ale dokladnie to samo chcialam powiedziec. Sluchaj uwaznie. Lindsay podzielila sie nowinami, a Cindy poczula, jak wzbiera w niej uczucie triumfu. To bylo to, czego pragnela. To dzieki niej Lindsay trafila na wlasciwy trop. Tak! -Do jutra - powiedziala. - 1 dzieki za telefon. Odlozyla sluchawke, uscisnela Aarona i zajrzala mu gleboko w oczy. -Chciales dostac jakis znak. Mysle, ze ten jest najlepszy w swiecie. Jakis blask zamigotal w jej oczach. -Aaron, oni go znalezli. ROZDZIAL 83 Przez cala noc obserwowalismy hotel William Simon. Nieoficjalnie. Jakdotad Coombs nie wyszedl. Najwazniejsze, ze wiedzialam, gdzie jest. Jedyne, co musialam teraz zrobic, to rozpoczac formalne sledztwo. Tego dnia Jill wrocila do pracy. Podazylam prosto do jej i biura, zeby podzielic sie nowinami. Kiedy wychodzilam z windy na osmym pietrze, zderzylam sie z Claire, ktora najwyrazniej wpadla na ten sam pomysl. -Wielkie umysly zawsze sie spotkaja - powiedziala. -Mam wspaniale wiadomosci. - Usmiechnelam sie promiennie. - Chodz! Zastukalysmy do drzwi i znalazlysmy Jill przy biurku. Byla jeszcze troche blada. Stosy dokumentow i akt mogly sugerowac, ze JiU nie opuscila ani jednego dnia. Na nasz widok jej blekitne oczy sie ozywily, ale kiedy wstawala, zeby nas uscisnac, wydawalo sie, ze brakuje jej polowy dawnej ruchliwosci. -Nie ruszaj sie - powiedzialam. Podeszlam do niej i objelam na dzien dobry. - Masz sie niczym nie przejmowac. -Juz w porzadku - odpowiedziala z pospiechem. - Brzuch jeszcze troche sztywnawy, serce odrobine boli, ale jestem tutaj. I to dla mnie najlepsze lekarstwo. -Jestes pewna, ze to rozsadne? - zapytala Claire. -Dla mnie tak - odparla natychmiast. - Daje slowo, doktorku. Wszystko w porzadku. Nie probujcie mnie przekonywac, ze jest inaczej. Jesli chcecie, zebym szybko wyzdrowiala, opowiedzcie mi lepiej, co nowego sie zdarzylo. Spojrzalysmy na siebie z lekkim sceptycyzmem. Zaraz potem podzielilam sie z nia tym, co najwazniejsze. -Mysle, ze go znalezlismy. -Kogo? - pytala Jill. -Chimere - promienialam duma. Claire gapila sie na mnie bez slowa. Na moment zamknela oczy jak do modlitwy, a potem otworzyla je, wzdychajac gleboko. Jill byla pod wrazeniem. -Jezu, wy lobuzy, naprawde odwaliliscie kawal roboty, kiedy mnie nie bylo! Potem zasypaly mnie masa pytan, na ktore cierpliwie odpowiadalam. Kiedy wymienilam nazwisko, Jill wymamrotala: -Coombs... pamietam to nazwisko ze studiow... W jej oczach zaplonely iskierki. -Frank Coombs. Zamordowal jakiegos nastolatka. -Jestes pewna, ze to on? - zapytala Claire. Na szyi ciagle nosila bandaze. -Mam nadzieje - powiedzialam, a potem dodalam juz bez zadnych watpliwosci: - Tak, jestem pewna, ze to on. -Aresztowalas go juz? Moge go odwiedzic w celi? Hmm? Chetnie wyprobowalabym na nim moj najwiekszy kij baseballowy. -Na razie nie; Zakopal sie w norze w Tenderloin. Pilnujemy go przez dwadziescia cztery godziny na dobe. -Co moze pani mi poradzic, pani doradco? Chce go tu sprowadzic. Jill podeszla ostroznie i pochylila sie nad naroznikiem swojego biurka. -W porzadku, powiedz mi dokladnie, co macie. Przeprowadzilam ja przez wszystkie ustalenia: luzne powiazania z trzema sposrod ofiar, kwalifikacje Coombsa jako strzelca wyborowego, jego udokumentowana niechec do czarnych, i to, jak Oficerowie dla Sprawiedliwosci przypieczetowali jego los. Ale wciaz widzialam, ze nie udalo mi sie jej przekonac. Wreszcie podnioslam rece. -Jill, posluchaj: On wzial policyjna trzydziestkeosemke od emerytowanego policjanta, a Mercer zostal zastrzelony wlasnie z takiego pistoletu. Trzy sposrod ofiar wiaza sie scisle z jego przeszloscia. Znalazlam faceta w San Quentin, ktory twierdzi, ze Coombs zaklinal sie, ze chce sie zemscic, jak tylko wyjdzie na wolnosc... -Trzydziestekosemek mozna znalezc na kopy, Lindsay. Masz cos, co mozna skojarzyc z konkretnym egzemplarzem? -Nie, ale Tasha Catchings zostala zastrzelona w tej samej okolicy, w ktorej rozegral sie dramat sprzed dwudziestu laty. Przerwala mi. -Moze masz swiadka, ktory widzial go na miejscu zbrodni? Chociaz jednego swiadka? Potrzasnelam glowa. -Odcisk, jakis fragment ubrania. Cokolwiek, co wiazaloby go bezposrednio przynajmniej z jednym morderstwem? ~ Nie! - parsknelam z irytacja. -Podejrzanego mozna skazac na podstawie poszlak -wtracila Claire. - Coombs jest potworem. Nie mozemy pozwolic, zeby tak zwyczajnie chodzil po ulicy. Jill patrzyla na nas zdecydowanym wzrokiem. Tak, teraz prawie przypominala dawna Jill. -Czy wam sie wydaje, ze nie chce go dopasc tak samo jak wy? Patrze na ciebie, Claire, i mysle o tym, jak blisko bylysmy... Ale nie mamy broni, z ktorej strzelano, mamy zaledwie motyw. Nawet nikt go nie widzial w okolicach miejsc zbrodni. Jesli rozdmuchasz te sprawe i nie uda ci sie niczego znalezc, stracisz go na dobre. -Coombs jest Chimera, Jill - upieralam sie. - Wiem, ze na razie go nie przycisnelam, ale mam motyw i nici laczace go z trzema ofiarami. Potwierdzaja jego zamiary rownie dobrze jak zeznania swiadkow. -Zeznanie wspolwieznia - poprawila mnie Jill. - W dzisiejszych czasach sedziowie wysmiewaja takie swiadectwa. - Wstala, podeszla do nas i polozyla rece na ramieniu moim i Claire. - Zrozumcie, wiem, jak bardzo zalezy wam na zamknieciu tej sprawy. Jestem wasza przyjaciolka, ale jestem takze prawnikiem. Przyniescie mi cos, moze zeznanie kogos, kto go widzial, albo odcisk palca pozostawiony na drzwiach. Daj mi cokolwiek, Lindsay, i wtedy zadam mu cios tak samo jak ty. Odwroce go glowa w dol i potrzasne tak, zeby powypadaly mu drobne z kieszeni. Stalam tam, wsciekla i nieszczesliwa, ale wiedzialam doskonale, ze Jill ma racje. Pokrecilam glowa i ruszylam ku drzwiom. -Dokad sie wybierasz? - zawolala Claire. -Potrzasnac skurwielem. Wywrocic mu zycie do gory nogami. ROZDZIAL 84 Pietnascie minut pozniej zajechalismy z Jacobim przed Williama Simona. Zgarnelismy Cappy'ego z punktu obserwacyjnego i we trojke weszlismy do hotelowego holu. W recepcji zaspany sikh przegladal gazete wydawana w jego ojczystym jezyku. Jacobi polozyl mu przed nosem zdjecie CoombSa i wlasna odznake. -W ktorym pokoju? Rzucenie okiem na fotografie i przewertowanie czarnego skoroszytu zajelo recepcjoniscie w turbanie okolo trzech sekund. -Try-ziro-siedym - powiedzial kiepska angielszczyzna. - On zameldowac sie jako Burns. Wi-inda po prawo. Kilka chwil pozniej stanelismy przed zniszczonymi, pokrytymi oblazaca farba drzwiami pokoju Coombsa na trzecim pietrze. Odbezpieczylismy pistolety. -Pamietajcie, mamy z nim tylko porozmawiac! - przestrzeglam. - Miejcie oczy otwarte, moze zauwazymy cos, co sie nam przyda. Jacobi i Cappy skineli glowami i zajeli miejsca po obu stronach drzwi. Cappy zastukal. Nikt sie nie odezwal. Zastukal ponownie. -Pan Frank Burns? Wreszcie uslyszelismy gruby, pelen niezadowolenia glos. -Idz do diabla. Zjezdzaj, mam zaplacone do piatku. -Policja San Francisco, panie Burns! - zawolal Jacobi. - Przynieslismy panu poranna kawe! Nastala dluga chwila ciszy. Potem uslyszelismy jakies zamieszanie, hurgot ciagnietego po podlodze krzesla i trzask zamykanej szuflady. W koncu dobiegl nas odglos zblizajacych sie krokow i warkliwy glos zapytal: -Czego, kurwa, chcecie? -Zadac kilka pytan. Czy zechcialby pan otworzyc drzwi? Musielismy poczekac jeszcze okolo minuty z palcami zacisnietymi na spustach pistoletow, zanim uslyszelismy chrobot otwieranego zatrzasku. Drzwi otworzyly sie, odslaniajac kipiacego z wscieklosci Coombsa. Chimere. Mial okragla twarz o grubych rysach; gleboko osadzone, podkrazone oczy; krotkie, Siwiejace wlosy; duzy, splaszczony nos; na skorze mnostwo niezdrowych plam. Ubrany byl w bialy podkoszulek z krotkimi rekawami, naciagniety na szare, zmiete spodnie. Jego oczy plonely pogarda i nienawiscia. -Prosze... - wykrzyknal Jacobi, uderzajac go w piers zwinietym w rolke wydaniem "Chronicie". - Panska poranna gazeta. Mialby pan cos przeciw temu, zebysmy weszli do srodka? -Owszem, tak. - Coombs patrzyl na nas wilkiem. Cappy sie usmiechnal. -Czy mowiono panu kiedykolwiek, ze jest pan uderzajaco podobny do pewnego goscia, ktory kiedys sluzyl w policji? Jak, u diabla, on sie nazywal...? Juz wiem, Coombs, Frank Coombs. Moze kiedys pan o nim slyszal? Coombs zamrugal nieprzytomnie, a potem na jego ustach pojawil sie krzywy usmieszek. -Tak, juz sobie przypominam. Przez cale zycie latam samolotami na jego konto. Jesli nawet rozpoznal Cappy'ego badz Jacobiego z lat sluzby, nie dal tego po sobie poznac, natomiast zauwazylam pewna poufalosc, kiedy jego spojrzenie spoczelo na mnie. -Nie mowcie mi tylko, kolesie, ze po tylu latach to was wyslali z departamentu jako komitet powitalny? -Wiec jak, zaprosi nas pan do srodka? - zapytal Jacobi. -Przyszliscie tu z nakazem? - odpowiedzial ze zlosliwym usmiechem. -Mowilem juz, bardzo grzecznie, ze przynieslismy ci tylko poranna prase. -No wiec robcie, co do was nalezy. Do dziela! - wycedzil przez zacisniete zeby. Wyraz jego oczu sie zmienil. Teraz to spojrzenie przewiercalo mi czaszke na przestrzal. ' Cappy pchnal z calej sily drzwi i obaj z Jacobim wdarli sie do pokoju. -Skoro juz tu jestesmy, mozemy rownie dobrze zadac ci pare pytan. Coombs podrapal sie po nieogolonym policzku, rzucajac na nas pelne jadu spojrzenia. W koncu odsunal drewniane krzeslo od malenkiego stolika i usiadl, splatajac rece z tylu. -Durnie - wymamrotal. - Cholerne gowno. Podloga niewielkiego pokoiku byla zaslana gazetami* na parapecie stal rzad butelek po budweiserze, a w puszkach po coli tkwily niedopalki papierosow. Mialam przeczucie, ze gdybym tylko mogla tu pomyszkowac, cos bym znalazla. -To jest porucznik Lindsay Boxer z wydzialu zabojstw -przedstawil mnie Jacobi. - Ja jestem inspektor Jacobi, a to J inspektor McNeil.] -Moje gratulacje. - Coombs usmiechnal sie szeroko. - j Od razu czuje sie bezpieczniej. Czego wiec chca ode mnie I trzej pajace? | -Jak juz wspomnialem - odpowiedzial Jacobi - powinie- j nes czytac gazety. Sledzic krok po kroku, co jest grane. Wiesz, j co pojawia sie ostatnio na pierwszych stronach? S -Jak masz cos do gadania, to gadaj - warknal Coombs. 1 -Moze zacznijmy od tego, gdzie byles cztery dni temu? - 1 zapytalam. - W piatek, okolo jedenastej wieczorem? 1 -Mozesz pocalowac mnie w dupe.-Usmiechnal sie drwia- I co. - Jak chcecie sie bawic, prosze bardzo. Bylem na balecie,: a moze na otwarciu tej nowej wystawy malarstwa. Nie pamie- ?tam. Moj rozklad dnia jest ostatnio bardzo napiety. "J -Moze go dla nas uproscisz? - warknal Jacobi. i -Oczywiscie. Taak. Spotkalem sie z przyjaciolmi. 1 -Ci przyjaciele - przerwal mu Jacobi - maja jakies na- \ zwiska, numery telefonow? Na pewno beda szczesliwi, ze;- moga za ciebie poreczyc. 1 -Po co? - Coombs wydal wargi. - Czy macie kogos, kto 1 twierdzi, ze bylem gdzie indziej? I Spojrzal na mnie wyzywajaco, ale ja nie odwrocilam wzroku. -Zastanawiam sie wlasnie, kiedy ostatnio udalo ci sie, \ zajrzec do Bay View? W twoje dawne ulubione miejsce? \ Moze powinnam powiedziec: w zabojcze dla ciebie miejsce?! Coombs spojrzal na mnie z nienawiscia. Moglabym przy-] siac, ze z rozkosza zacisnalby dlonie dookola mojej szyi. | -Wiec jednak on czyta gazety - zachichotal Cappy, | -| Co, do cholery, inspektorze, myslisz, ze jestem jakims | zoltodziobem, ktoremu zaczynaja sie trzasc kolana, jak tylko 1 zamacha pan na niego fiutem? Jasne, ze czytam prase. Wy, i gnoje, nie mozecie rozwiazac tej sprawy, wiec przychodzicie i tutaj i zawracacie mi dupe z powodu dawnych czasow? Nic I na mnie nie macie, inaczej nie skakalibyscie tu przede mna,] tylko prowadzilibysmy te konwersacje w Palacu. Wymyslili- i scie sobie, ze to ja pozabijalem to tchorzliwe bydlo, i chcie- J libyscie z tej okazji znowu mnie zapuszkowac. W przeciwnym razie... och, a ktora to godzina?! Moja taksowka czeka. Czy juz skonczylismy? Mialam ochote zlapac go za gardlo i zetrzec o sciane ten pelny samozadowolenia usmiech. Ale Coombs mial racje. Nie moglismy go zatrzymac. Nie z tym, co udalo nam sie dotychczas zebrac. -Jeszcze pare pytan, panie Coombs. Chce wiedziec, dlaczego zginelo troje ludzi, ktorzy mieli cos wspolnego z oskarzeniem pana o morderstwo przed dwudziestoma laty? Bedzie pan musial opowiedziec, co pan robil wtedy, kiedy doszlo do tych zbrodni. Zyly na skroniach Coombsa zaczely pulsowac, ale zdolal pohamowac sie i na jego ustach pojawilo sie cos na ksztalt usmiechu. -Chyba ma pani, pani porucznik, jakichs swiadkow, ktorzy potwierdza moja obecnosc na miejscu chociaz jednej zbrodni, skoro fatygowala sie pani tutaj. Patrzylam na niego bez slowa. -A moze znalazla pani odciski moich palcow na broni? Albo wlokna z tego dywanika, a moze z mojego ubrania? I przyjechala pani tutaj, zeby pozwolic mi z godnoscia oddac sie w rece sprawiedliwosci? Stalam tam, kilkadziesiat centymetrow od Chimery, i patrzylam, jak bezczelnie sie usmiecha. -Sadzi pani, ze poniewaz te dwa policyjne asy przyszly i spojrzaly na mnie ciezkim wzrokiem, to dam sie dobrowolnie wyslac do piekla? Naprawde mialem duza frajde, kiedy te dupki padaly jak muchy, raz za razem. To wy zniszczyliscie mi zycie. Chce pani, pani porucznik, zebym sie spocil ze strachu, wiec niechze pani chociaz udaje, ze jest pani gliniarzem z krwi i kosci. Niech pani znajdzie cos, co bedzie pasowac. Spogladalam bez ruchu w te zimne, wyniosle oczy. Tak bardzo chcialam go dostac. -Niech sie pan uwaza za podejrzanego o morderstwo, panie Coombs. Zna pan zasady postepowania. Prosze nie opuszczac miasta. Wkrotce sie zobaczymy. Skinelam na Jacobiego i Cappy'ego i ruszylam w kierunku drzwi., -Jeszcze jedna rzecz. - Odwrocilam sie z promiennym i usmiechem. - Po to, zeby pan wiedzial... Od Claire Wash-. burn... Pochyl sie troche w lewo, dupku.! ROZDZIAL 85 Po pracy czulam sie potwornie spieta. Nie bylo mozliwosci, zebym mogla wrocic do domu i odpbczac.Jechalam ulica Brannan w strone Potrero, caly czas przezuwajac rozmowe z Coombsem. Na mysl o niej robilo mi sie I niedobrze. Szydzil z nas, smial sie nam prosto w twarz, bo zdawal sobie sprawe, ze nie moglismy go aresztowac. Wiedzialam, kim jest Chimera... ale nic nie moglam mu zrobic. Zatrzymalam sie na swiatlach. Nie chcialam wracac do domu, ale nie mialam pojecia, dokad jechac. Cindy umowila sie dzis na randke; Jill i Claire byly w domu z mezami; prawdopodobnie ja tez moglabym wyskoczyc z kims na randke, gdybym byla choc odrobine bardziej przystepna. Myslalam o tym, zeby zadzwonic do Claire, ale moja komorka odmowila posluszenstwa - zapomnialam naladowac te?' przekleta baterie. Musialam jednak cos zrobic - ta nagla potrzeba nie dawala mi spokoju. Gdybym tylko mogla sie dostac do pokoju Coombsa... Czulam sie rozdarta pomiedzy perspektywa powrotu do domu a mozliwoscia popelnienia najwiekszego bledu w mojej zawodowej karierze. Glos rozsadku mowil: Wracaj do domu, Lindsay, jutro na pewno go dopadniesz... Wkrotce z pewnoscia popelni jakis blad. Emocje radzily co innego: Hej, dziecinko... nie spuszczaj go z oka. Potrzasnij skurwielem. Zawrocilam w Seventh i skierowalam samochod w strone dzielnicy Tenderloin. Dochodzila dziewiata. Moj explorer sam zajechal przed hotel. W piersi czulam ucisk i rosnace napiecie. Pete Worth i Ted Morelli mieli dzis nocna zmiane, i kiedy zatrzymalam sie, zauwazylam ich siedzacych w niebieskiej acurze. Mieli sledzic Coombsa, gdyby ten ruszyl sie z Williama Simona, i przekazywac informacje przez radio. Wczesniej tego dnia Coombs wyszedl z hotelu i spacerkiem okrazyl go w promieniu kilku ulic tak, aby zwrocic na siebie uwage. Wreszcie zajrzal do pobliskiej kawiarni, gdzie zajal sie przegladaniem prasy. Dobrze wiedzial, ze jest obserwowany. Wygramolilam sie z samochodu i podeszlam do Wortha i Morellego. -Cos zauwazyliscie? Morelli wychylil sie przez otwarte okno po strome kierowcy. -Nic, poruczniku. Pewnie oglada mecz Kingsow. Ten gnoj wie, ze tu sterczymy. Czemu pani nie jedzie do domu? Bedziemy go pilnowac przez noc. Mial racje. Niewiele moglam im pomoc. Wlaczylam silnik i zamrugalam do chlopcow swiatlami, kiedy mijalam ich woz. Ale za rogiem, gdy juz skrecilam w Eddy, jakis impuls powstrzymal mnie przed dodaniem gazu. Zupelnie, jakby wewnetrzny glos zawolal: To, czego szukasz, jest tutaj. On wie, ze go sledzimy... I co?... Chce wystawic do wiatru jednostke specjalna. Zawrocilam w strone hotelu. Minelam pare lombardow, calodobowy sklep z alkoholem, chinska restauracje z daniami na wynos. Na skrzyzowaniu zauwazylam woz patrolowy. Minelam zaplecze hotelu. Na zewnatrz stalo kilka pojemnikow na smieci. Nic wiecej. Ulica byla pusta. Wylaczylam swiatla. Nie wiedzialam sama, na co wlasciwie czekam. Czulam sie jak wariatka. W koncu wygramolilam sie z samochodu i weszlam przez tylne wejscie do hotelu. Potrzasnij skurwielem. Zastanawialam sie, czy pojsc do Coombsa i probowac znow z nim porozmawiac. Tak, moglibysmy nawet razem obejrzec mecz. Do glownego holu przylegal waski, obskurny bar. Rzucilam okiem do srodka, zobaczylam kilku pijaczkow, ale ani sladu Goombsa, Niech to czort, morderca byl w tym hotelu, w dodatku morderca policjantow, a my nie moglismy nic zrobic. Zauwazylam katem oka ruch w poblizu tylnych schodow. Szybko dalam nura do zaciemnionego baru. Z szafy grajacej dobiegaly dzwieki starego przeboju Sama i Davesa Soul Man. Obserwowalam czlowieka, ktory schodzil ze schodow, rozgladajac sie ostroznie dokola jak na obrazie pod tytulem Zbieg. Co to mialo znaczyc, do diabla? Rozpoznalam wojskowa kurtke i miekki kapelusz nasuniety na oczy. Wytezylam wzrok, zeby sie upewnic. To byl Frank Coombs, | -; Chimera ruszal do akcji. ROZDZIAL 86 Coombs zniknal w kuchennych drzwiach kiepskiej jadlodajniprzylegajacej do hotelu. Odczekalam kilka sekund i poszlam w slad za nim. Teraz to ja trzymalam nisko opuszczona glowe, sciagajac rzucane ukradkiem spojrzenia. Zobaczylam Coombsa, ale wygladal juz calkiem inaczej. Mial na sobie bialy fartuch i wytluszczona czapke kucharza. Przypomnialam sobie o moim telefonie komorkowym - i o tym, ze nie dzialal. Coombs wyszedl tylnymi drzwiami i skierowal sie w prawo. Zanim zdazylam zaalarmowac, oczywiscie dyskretnie, policyjny patrol, zniknal w waskim przejsciu miedzy domami. Spojrzalam w slad za nim i zobaczylam, ze alejka, ktora poszedl, zakreca w kierunku ulicy, gdzie zaparkowalam ex-plorera. Pobieglam po samochod. Dzieki Bogu, caly czas widzialam, co robi Coombs. Pospiesznie przeszedl w poprzek ulicy, nie wiecej niz szesc metrow od mojego wozu. Mialam nadzieje, ze uda mi sie zwrocic uwage patrolu, ale tak sie nie stalo. Coombs dotarl do pustego parkingu i skierowal sie w strone Van Ness. Bylam wsciekla na naszych ludzi - pozwolili mu sie wymknac. Spieprzyli robote. Poczekalam, az zniknie na placu parkingowym, a potem zawrocilam explorera i pospieszylam w strone skrzyzowania. Na swiatlach skrecilam w prawo, wlaczajac sie w ruch. Na ulicy panowal tlok. Kinko, Circuit City, masa przechodniow. Obserwowalam uwaznie miejsce, gdzie powinien znajdowac sie wyjazd z parkingu. Siedzialam; przeczesujac spojrzeniem okolice skrzyzowania. Czy udalo mu sie mnie przechytrzyc? Czy zdolal wtopic sie w tlum? Cholera! Nagle gdzies przede mna zauwazylam wojskowa kurtke wynurzajaca sie z przejscia pomiedzy Kinko a sklepem obuwniczym Favor. Zdazyl juz zrzucic fartuch i czapke kucharza. Bylam zupelnie pewna, ze mnie nie zauwazyl. Rozejrzal sie uwaznie w obu kierunkach, potem schowal rece do kieszeni i ruszyl na poludnie, w strone Market Street. Mialam ochote go przejechac. Na nastepnym skrzyzowaniu zawrocilam explorera i pojechalam w przeciwna strone wzdluz kraweznika, mniej wiecej dwadziescia metrow za Coombsem. Byl niezly w podchodach. Umial sie zwinnie poruszac i widac bylo, ze jest w dobrej formie. Najwyrazniej uznal, ze udalo mu sie wymknac. No i prawie mu sie udalo. Na Market Street dotarl mniej wiecej do polowy ulicy i tam wskoczyl do trolejbusu jadacego na poludnie. Pojechalam zar nim do Mission. Za kazdym razem, gdy trolejbus zatrzymywal sie na przystanku, wciskalam hamulec i wyciagalam szyje, usilujac dostrzec, czy Coombs przypadkiem nie wysiadl. Nie wysiadl. Najwyrazniej mial zamiar dostac sie do centrum. W poblizu Bernard Heights, na przystanku Glen Park, trolejbus zatrzymal sie na kilka sekund. Kiedy kierowca juz ruszal, Coombs wyskoczyl. Bylo za pozno, zebym mogla sie wycofac. Nie mialam wyboru, musialam go minac. Pochylilam sie nisko, nerwy mialam napiete jak postronki. Spedzilam juz wiele godzin na czujkach, sledzilam dziesiatki samochodow, ale nigdy dotad nie mialam tak wiele do stracenia. Coombs przystanal na podescie i rozejrzal sie na wszystkie strony. Nie moglam zrobic nic innego* jak tylko spokojnie kontynuowac jazde. Obserwowalam jego poczynania we wstecznym lusterku. Wydawalo mi sie, ze patrzy w slad za mna, az samochod zniknal mu z oczu. Niech to diabli... Wszystko, co mi pozostalo, to jechac dalej. Bylam nieprawdopodobnie zla, po prostu wsciekla. Kiedy upewnilam sie, ze Coombs mnie nie widzi, dodalam gazu, dojechalam na szczyt najblizszego wzgorza na willowym osiedlu i gwaltownie zawrocilam na czyims podjezdzie. Modlilam sie w duchu, zeby nie odszedl za daleko. Pedzilam w dol ulicy i w krotkim czasie dotarlam z przeciwnej strony do przystanku Glen Park. Skurwiel zdazyl sie ulotnic! W poplochu rozgladalam sie we wszystkie strony, ale nigdzie nie zauwazylam najmniejszego sladu Coombsa. Z wsciekloscia uderzylam w kierownice. -Cholera! - zawylam. A potem, mniej wiecej trzydziesci metrow dalej, dostrzeglam brazowego pontiaca bonneville, ktory wyjechal z bocznej uliczki i zatrzymal sie na poboczu. Zwrocilam na niego uwage tylko dlatego, ze byl jedynym poruszajacym sie obiektem w najblizszej okolicy. Nagle zobaczylam Coombsa. Wynurzyl sie ze sklepu i wskoczyl do pontiaca od strony pasazera. Mam cie, bratku! - powiedzialam w duchu. A potem bonneville przyspieszyl. Ja tez. ROZDZIAL 87 Jechalam za nimi w odleglosci mniej wiecej dziesieciu samochodow.Bonneville skrecil na estakade prowadzaca na droge 280 i pojechal na poludnie. Caly czas staralam sie utrzymac dystans. Puls wyraznie mi przyspieszyl, a w zylach zaczela krazyc adrenalina. Po kilkunastu kilometrach kierowca bonneville'a wlaczyl kierunkowskaz i skierowal sie w strone zjazdu na poludnie San Francisco. Przemknal przez dzielnice robotnicza i skrecil w stroma ulice, ktora znalam jako South Hill. Zaczelo sie juz na dobre sciemniac, a ja nie moglam wlaczyc reflektorow. Bonneville zakrecil w ciemna, odosobniona uliczke. Stojace wzdluz niej domy, zamieszkane przez klase srednia, wymagaly gruntownego remontu. Na koncu uliczki bonneville wjechal na podjazd domu obudowanego bialym sidingiem, stojacego na szczycie wzgorza, skad roztaczal sie widok na cala doline. Miejsce wydawalo sie atrakcyjne, ale sam budy-, nek robil wrazenie zaniedbanego. Coombs i jego towarzysz wysiedli z samochodu i rozmawiajac, weszli do domu. Zaparkowalam na nieoswietlonym podjezdzie trzy posesje dalej. Ogarnelo mnie nieprzyjemne uczucie osamotnienia. Wiedzialam tylko, ze nie moge pozwolic, by Coombs nam sie wymknal. Ze schowka na rekawiczki wyciagnelam mojego glocka i sprawdzilam zawartosc magazynka. Pelny. Jezu Chryste, Lindsay. Nie masz kamizelki, nie masz wsparcia i w dodatku twoja komorka nie dziala. Zaczelam sie skradac ocienionym chodnikiem w strone bialego domu, trzymajac w pogotowiu bron. Bylam dobra w strzelaniu, ale czy az tak dobra? Na szczycie podjazdu stalo kilka poobijanych samochodow osobowych i pikapow. Swiatla na parterze byly wlaczone. Slyszalam szmer glosow. Dobra, podejde jeszcze blizej. Ostroznie posunelam sie wzdluz waskiej sciezki w strone garazu. Byly to dwa stanowiska parkingowe, oddzielone od reszty domu chodnikiem o czarnej nawierzchni. Glosy przybraly na sile. Usilowalam odroznic slowa, ale rozmawiajacy wciaz byli za daleko. Wzielam gleboki oddech i podkradlam sie jeszcze blizej. Przywarlam do sciany domu i zajrzalam przez okno do srodka. Gdyby udalo mi sie stwierdzic, ze Coombs ma zamiar zostac tu przez jakis czas, moglabym wezwac posilki. Szesciu typow spod ciemnej gwiazdy, popijajac piwo i palac papierosy, tloczylo sie dookola stolu. Coombs byl jednym z nich. Na ramieniu ktoregos z obecnych spostrzeglam tatuaz, ktory wszystko wyjasnil. Glowa lwa, glowa kozla, ogon weza... To bylo spotkanie czlonkow Chimery. Sprobowalam podsunac sie jeszcze pare centymetrow, aby zrozumiec slowa. Nagle uslyszalam warkot silnika nastepnego samochodu podjezdzajacego w gore South Hill. Zamarlam. Przywarlam do sciany, obejmujac wzrokiem przestrzen pomiedzy domem a garazem. Trzasnely zamykane drzwi samochodu, a potem rozlegl sie szmer rozmowy i odglos krokow zmierzajacych w moja strone. ROZDZIAL 88 Zobaczylam dwoch mezczyzn: jeden z nich mial blond brode i wlosy zwiazane w konski ogon, drugi nosil dzinsowy bezrekawnik, a jego potezne ramiona pokrywaly tatuaze. Nie mialam dokad uciekac. Zauwazyli mnie natychmiast. r- Kim ty, do diabla, jestes? Mialam dwie mozliwosci: skierowac w ich strone bron i probowac uciekac albo stawic opor i zatrzymac Goombsa. To drugie rozwiazanie wydawalo mi sie o wiele lepsze. -Policja! - wrzasnelam, a nowo przybyli staneli jak wryci. Trzymalam pistolet w wyciagnietych rekach. - Wydzial zabojstw San Francisco. Rece do gory! Nie przestraszyli sie zbytnio. Popatrzyli na siebie, wazac cos w myslach, a potem znow na mnie. Bylam przekonana, ze sa uzbrojeni, a wewnatrz domu znajdowali sie przeciez ich kumple. W mojej glowie eksplodowala przerazajaca mysl -oni moga mnie zabic! Nagle dookola zrobilo sie glosno. Od ulicy nadchodzili jeszcze dwaj mezczyzni. Odwrocilam sie, gwaltownym ruchem kierujac bron w ich strone. W pewnym momencie ktos wylaczyl swiatla wewnatrz domu. Na sciezce takze zapadla ciemnosc. Gdzie podzial sie Coombs? Co teraz robil? Szybko przykucnelam w pozycji strzeleckiej. Nie chodzilo mi juz o Coombsa. Za plecami slyszalam jakis halas. Ktos nadchodzil szybkim krokiem. Odwrocilam sie w tamtym kierunku - i w tej samej chwili zostalam zaatakowana z innej strony. Ktos chwycil mnie i pociagnal w dol. Uderzylam mocno o ziemie pod ciezarem ponad stu kilogramow. Potem zobaczylam nad soba twarz, ktorej wolalabym nie widziec. Ktorej nienawidzilam. -Patrzcie, kogo my tu mamy! - Frank Coombs usmiechnal sie szeroko. - Ukochana coreczke Marty'ego Boxera. ROZDZIAL 89 Coombs przykucnal obok mnie i patrzyl mi w oczy z tym bezczelnym, aroganckim usmiechem, ktory juz zdazylam znienawidzic. Chimera mial racje.-Odnosze wrazenie, ze teraz to ty pochylasz sie troche w lewo - powiedzial. Zachowalam wystarczajaco duzo przytomnosci umyslu, zeby uswiadomic sobie, w jakich tarapatach sie znalazlam. Kompletna klapa. Wpadlam po szyje. -To jest Sledztwo w sprawie morderstwa - powiedzialam do otaczajacych mnie mezczyzn. - Frank Coombs jest poszukiwany w zwiazku z podejrzeniem o udzial w czterech morderstwach, w tym dwoch policjantow. Chyba nie chcecie maczac w tym palcow? Coombs ciagle Sie usmiechal. -Niepotrzebnie strzepisz sobie jezyk. Myslisz, ze te bzdury kogos tu interesuja? Slyszalem, ze rozmawialas z Weis-czem. Mily chlopak, prawda? Moj przyjaciel. Wytezylam wszystkie sily, ale w koncu udalo mi sie usiasc. Skad on sie, do diabla, dowiedzial, ze bylam w Pe-lican Bay? -Ludzie wiedza, ze jestem tutaj. Nagle jak blyskawica mignela mi przed oczami zacisnieta piesc Coombsa. Z calej sily rabnal mnie w szczeke. Poczulam, jak lepka, ciepla ciecz wypelnia mi usta. Krew. Moj mozg pracowal intensywnie, rozwazajac mozliwosci, ucieczki. Coombs nie przestawal sie usmiechac, patrzac na mnie. -Mam zamiar zrobic dokladnie to, co wy, bydlaki, zrobiliscie mnie. Zabrac ci cos cennego. Cos, czego nigdy nie uda ci sie odzyskac. Na razie niczego nie rozumiesz. -Zrozumialam juz dosyc. Zabiles czworo niewinnych ludzi. Znowu sie rozesmial. Jego szorstka dlon poglaskala mnie f po policzku. To spojrzenie pelne jadu, ten chlod jego dotyku sprawily, ze zrobilo mi sie niedobrze. Wtedy uslyszalam odglos wystrzalu z pistoletu, glosny i bliski. Coombs zawyl z bolu i zlapal sie za ramie. Pozostali rozpierzchli sie we wszystkie strony. W ciemnosci zapanowal chaos, a ja bylam tak samo zaskoczona, jak reszta. Gwizd nastepnego pocisku rozdarl powietrze. Wygolony na lyso bandzior z tatuazem zaskamlal, lapiac sie za udo. Nastepne dwa pociski ugrzezly z hukiem w scianie garazu. -Co sie dzieje, do kurwy nedzy? - wrzasnal Coombs. - Kto strzela?! Rozlegly sie nastepne strzaly. Padaly z zacienionego konca podjazdu. Poderwalam sie na nogi i nie prostujac sie, usilowalam odbiec jak najdalej. Nikt nawet nie probowal mnie zatrzymac. -Tutaj! - Uslyszalam z przodu czyjs krzyk. Mechanicznie skierowalam sie w tamta strone. Strzelec przycupnal za brazowym bonneville'em. -W nogi! - wrzasnal. Wtedy go zobaczylam, ale nie wierzylam wlasnym oczom. Wyciagnelam rece i wpadlam w ramiona ojca. ROZDZIAL 90 Uciekalismy stamtad najszybciej, jak sie dalo. Wieksza czesc drogi do San Francisco pokonalismy w calkowitym milczeniu. W koncu ojciec wjechal na zatloczony parking przy barze 7-Eleven. Spojrzalam na niego, ciezko dyszac, z bijacym mocno sercem. -Nic ci sie nie stalo? - zapytal najlagodniejszym tonem, jaki moglam sobie wyobrazic. Skinelam glowa, niezbyt pewna. Przeprowadzilam pospieszna inwentaryzacje obolalych miejsc. Moja szczeka... Tyl glowy... Moja duma... Powoli zamroczenie ustepowalo, a w glowie pojawilo sie pytanie, na ktore koniecznie musialam znac odpowiedz. -Co tam robiles? - zapytalam. -Martwilem sie o ciebie. Zwlaszcza po tym, jak ktos napadl na twoja przyjaciolke, Claire. Nastepna mysl uderzyla mnie nieprzyjemnie. -Sledziles mnie? Potarl kciukiem kacik moich ust, usuwajac resztki zaschnietej krwi. -Bylem glina przez dwadziescia lat. Jechalem za toba od chwili, kiedy wyszlas z pracy wczoraj wieczorem. Nie chcialo mi sie w to wierzyc, ale nie mialo to teraz znaczenia. Gdy tak patrzylam na ojca, do glowy przyszla mi nagle inna mysl. Cos mi sie tutaj nie zgadzalo. Przypomnial mi sie moment, kiedy Coombs pochylal sie nade mna. -Tato, On wiedzial, kim jestem! -Oczywiscie, ze wiedzial. Spotkaliscie sie przeciez twarza w twarz. Prowadzisz sledztwo w jego sprawie. -Nie chodzi mi o sledztwo - powiedzialam. - On wiedzial o tobie. W oczach ojca pojawilo sie zaklopotanie. -Co masz na mysli? -Wiedzial, ze jestem twoja corka. Nazwal mnie "ukochana coreczka Marty'ego Boxera". W reklamie piwa w oknie 7-Eleven zamigotala zarowka. Swiatlo padlo prosto na twarz mojego ojca. -Juz ci mowilem - odezwal sie wreszcie - ze Coombs znal mnie z czasow sluzby. Wszyscy mnie wtedy znali. -On nie to mial na mysli. - Potrzasnelam glowa. - Nazwal mnie "ukochana coreczka Marty'ego Boxera". To bylo o tobie. Przemknela mi przed oczami scena naszego tete-a-tete w hotelu tamtego poranka. Mialam wtedy to samo niejasne wrazenie, ze Coombs mnie zna. Cos zaiskrzylo miedzy nami. Odsunelam sie od ojca i powiedzialam z napieciem w glosie: -Dlaczego pojechales za mna? Chce znad prawde. -Zeby cie chronic. Przysiegam. Zeby choc raz w zyciu postapic, jak nalezy. '- Tato, ja jestem policjantka, nie twoja mala Maskotka. Cos przede mna ukrywasz. Masz cos wspolnego z ta sprawa. Jesli naprawde chcesz postapic, jak nalezy, to wlasnie nadarza sie okazja. Ojciec oparl sie o zaglowek i patrzyl prosto przed siebie. Wciagnal gleboko powietrze. -Coombs zadzwonil do mnie, kiedy wyszedl z wiezienia. Jakos mu sie udalo mnie znalezc. -Coombs zadzwonil do ciebie?! - Powtorzylam z szeroko otwartymi oczyma, kompletnie zaskoczona. - Po co mialby to robic? -Zapytal, jak mi sie zylo przez ostatnie dwadziescia lat, kiedy on siedzial. Czy zrobilem z soba cos sensownego. Powiedzial, ze czas wyrownac rachunki. -Wyrownac rachunki?! Za co?! W chwili, kiedy zadalam to pytanie, odpowiedz przyszla sama. Twardo spojrzalam w oczy mojego ojca. -.Byles.tam tamtego wieczoru, prawda? Dwadziescia lat temu? ROZDZIAL 91 Ojciec odwrocil wzrok. Widzialam ten zawstydzony i pelen winy wyraz jego oczu wiele razy - zbyt wiele razy -kiedy bylam mala dziewczynka. Zaczaj sie tlumaczyc. Znowu do tego doszlismy, tato? -Na miejsce zbrodni przyjechalo nas szesciu. Ja znalazlem sie tam przypadkiem. Zastepowalem mojego kumpla, Eda Dooleya. Przyjechalismy na koncu. Nie widzialem tego gowna. Jak dotarlem na miejsce, bylo juz po wszystkim. Ale od tamtej chwili on nas gnebil, nas wszystkich. Nie mialem pojecia, ze nalezy do Chimery. Musisz mi uwierzyc. Nigdy nie slyszalem o tym policjancie, Chipmanie, dopoki mi nie powiedzialas. Myslalem, ze on po prostu chce mnie wystraszyc. -Wystraszyc, tato? - Zamrugalam z powatpiewaniem. Na moim sercu powstalo niewielkie pekniecie. - Czym mialby cie wystraszyc? Prosze, wytlumacz mi. Naprawde chce to zrozumiec. -Oswiadczyl mi, ze chce, bym poczul sie tak, jak on przez te wszystkie lata, kiedy widzial, jak wszystko traci. Powiedzial, ze odszuka c i e b i e. -Dlatego wrociles, prawda? - powiedzialam z westchnieniem. - I po co byla ta cala gadanina o uporzadkowaniu spraw? O wynagrodzeniu mi przeszlosci? Wcale nie o to chodzilo. -Nie. - Potrzasnal glowa. - Stracilem juz tak wiele przez wlasna glupote. Nie moglem pozwolic, zeby odebral mi reszte, to, co jeszcze zostalo wartosciowego. Dlatego tu jestem, Lindsay. Przysiegam. Tym razem nie klamie. Glowa mi pekala od nadmiaru przezyc. Podejrzany o morderstwo byl na wolnosci. Padly strzaly. Nie mialam pojecia, co z tym zrobic. Co poczac z moim ojcem? Ile naprawde wiedzial? Jak postapic teraz z Coombsem? Z Chimera? -Czy tym razem mowisz prawde? Po raz pierwszy? To jest moje sledztwo, moja wielka, wazna sprawa. Musze znac prawde. Prosze, nie oklamuj mnie, tato. -Przysiegam - powiedzial, a w jego oczach pojawil sie wstyd. - Co masz zamiar zrobic? Spojrzalam na niego ze zloscia. -Z czym? Z Coombsem czy z nami...? -Z tym calym balaganem. Z tym, co zdarzylo sie dzisiejszej nocy. -Nie wiem. - Przelknelam sline. - Ale jedno jest pewne... Jesli tylko dam rade, zamierzam zlapac Coombsa. ROZDZIAL 92 Okolo dziesiatej nastepnego ranka mialam w reku nakaz rewizji. Oznaczalo to bezproblemowy dostep do pokoju Coombsa w Williamie Simonie. Pojechalismy w szostke dwoma samochodami. Coombs zniknal. Bylo pare rzeczy, wystarczyloby, zeby go przyszpilic: usilowanie zabojstwa policjanta albo stawianie oporu podczas proby zatrzymania. Wyslalismy za nim list gonczy, a specjalna grupa pojechala, aby przeszukac dom, w ktorym poprzedniej nocy odbywalo sie spotkanie, i okolice, gdzie rozbiegli sie jego uczestnicy. Poprosilam Jill, zeby spotkala sie ze mna i z Jacobim w hotelu William Simon. Wbrew zdrowemu rozsadkowi mialam nadzieje, ze w pokoju Coombsa znajdziemy cos, co pozwoli powiazac go z ktoryms z morderstw. Gdyby tak sie stalo, natychmiast zazadalabym wydania nakazu aresztowania. Ten sam sikhijski recepcjonista wpuscil nas do pokoju. Panowal w nim straszny balagan. Na parapecie staly potluczone butelki po piwie i walaly sie puste puszki po coli. Cale umeblowanie skladalo sie z metalowego lozka z Cieniutkim materacem, komody zastawionej przyborami toaletowymi, biurka, stolika i dwoch krzesel. - A czego sie spodziewaliscie? - mruknal Jacobi. - Holi-day Inn? Na podlodze lezaly rozrzucone gazety. "Chronicie" i "Exa-miners". Nic odbiegajacego od normy. Na poleczce nad lozkiem zauwazylam male trofeum strzelca wyborowego - posazek mezczyzny w pozycji strzeleckiej z wycelowana bronia - na ktorym widnial napis: Za zdobycie I miejsca w strzelaniu na 50 metrow w okregowych zawodach strzeleckich, i nazwisko Coombsa. Poczulam ucisk w zoladku. Podeszlam do biurka. Pod aparatem telefonicznym lezalo kilka rachunkow i karteczki z numerami, ktore nic mi nie mowily. Znalazlam tez mape San Francisco i okolicy. Wysunelam szuflade biurka. Stara ksiazka telefoniczna, kilka reklamowek pobliskich restauracji oferujacych dania na wynos, nieaktualny przewodnik po miescie. Nic... Jill spojrzala na mnie. Skrzywila sie i pokrecila glowa. Nie ustawalam w poszukiwaniach. Cos tu musialo byc. Coombs byl Chimera... Kopnelam szuflade biurka, lampa zachwiala sie i spadla na podloge. W odruchu desperacji zlapalam materac i zerwalam go z lozka. -Na pewno cos tutaj jest, Jill! Musi byc! Ku mojemu zdumieniu spod materaca wypadla na podloge jasnobrazowa koperta i pudelko. Podnioslam je i wysypalam zawartosc na lozko Coombsa. Nie byl to pistolet ani zadna rzecz nalezaca do ktorejs z ofiar... ale przede mna lezala prawie cala historia sprawy Chimery. Artykuly z gazet i magazynow,.niektore dotyczace procesu sprzed dwudziestu dwoch lat; wycinek z "Time'a" ze szczegolami sprawy sadowej. Jeden, zatytulowany "Policyjne lobby domaga sie aresztowania Coombsa", zawieral zdjecie z wiecu Oficerow dla Sprawiedliwosci na placu przed Palacem. Przejrzalam go pobieznie. Moj wzrok przyciagnelo zdanie, zakreslone przez Coombsa czerwonym flamastrem. Byl to cytat z wypowiedzi rzecznika prasowego Oficerow, sierzanta Edwarda Chipmana. Jacobi gwizdnal z podziwem. -Bingo! Przegladajac dalej zawartosc pudelka, trafilismy na sprawozdania z procesu i na kopie listow Coombsa do sadu z zadaniem wszczecia nowego postepowania. Byla tez wyblakla kopia raportu policyjnej komisji, badajacej okolicznosci incydentu w Bay View. Na marginesach widnialo mnostwo pelnych wscieklosci komentarzy napisanych reka Coombsa. "Lgarz" podkreslone gruba kreska albo "Pieprzony tchorz". Czerwony, gruby nawias wyroznial zeznanie porucznika Ear-la Mercera. Potem nastepowala seria wycinkow z aktualnej prasy, dotyczaca ostatnich zbrodni: Tasha Catchings, Davidson, Mer-cer... wzmianka w "Oakland Times" o Estelle Chipman z na-skrobanym niedbale komentarzem: "Zhanbiony czlowiek hanbi wszystko dokola". Popatrzylam na Jill. To nie bylo doskonale odkrycie; to nie bylo cos, co moglibysmy powiazac bezposrednio ze sprawa morderstwa. Ale teraz nie mielismy juz watpliwosci, ze znalezlismy wlasciwego czlowieka. -To wszystko, co tutaj jest - powiedzialam. - Przynajmniej mozemy to dolaczyc do sprawy Chipman i Mercera. Jill zastanawiala sie przez chwile, a potem zasznurowala usta i skinela glowa, co zupelnie mnie usatysfakcjonowalo. Kiedy skladalam z powrotem wszystko do kupy, machinalnie przerzucajac wycinki, nagle cos przykulo moj wzrok. Poczulam, jak zaciskaja mi sie szczeki. Byl to fragment reportazu z pierwszej konferencji prasowej po zabojstwie Tashy Catchings. Zdjecie przedstawialo Mercera stojacego za kilkoma mikrofonami. Jill zauwazyla zmiane na mojej twarzy. Podeszla i wyjela mi z rak gazete. -O Boze, Lindsay... Na drugim planie, za plecami Mercera, stalo kilka osob zwiazanych ze sledztwem. Burmistrz, szef grupy detektywow Ryan, Gabe Carr. Coombs nakreslil grube czerwone kolko dookola jednej twarzy. Mojej. ROZDZIAL 93 Pod koniec dnia kazdy policjant w miescie ii rysopis Franka Coombsa. To byla sprawa osobista. Vsjq dalismy go schwytac.Coombs nie mial zadnych dobr materialnydiaipe^ nie mial tez zadnego wsparcia, o ktorym tyfoj m;zti Wedlug wszelkiego prawdopodobienstwa wkfes parki wpasc w nasze rece. Poprosilam dziewczeta, zebysmy sie spotkaj \ bkrs R;], gdy wszyscy juz sobie pojda. Kiedy tam dottfri, powij mnie radosnie. Prawdopodobnie mialy zamiaritonowac - w kazdej gazecie na pierwszej stronie vtnto zd*ci<