Jones J. V. - Księga slow 03 - Pan i glupiec
Szczegóły |
Tytuł |
Jones J. V. - Księga slow 03 - Pan i glupiec |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Jones J. V. - Księga slow 03 - Pan i glupiec PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Jones J. V. - Księga slow 03 - Pan i glupiec PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Jones J. V. - Księga slow 03 - Pan i glupiec - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
J. V. Jones
PAN I GŁUPIEC
Master and Fool
Przełożył
Michał Jakuszewski
Strona 2
Dla Richarda
Strona 3
Podziękowania
Podczas pisania tej trylogii korzystałam z dzieł licznych uczonych. Szczególnie wiele
zawdzięczam pracom Philipa Warnera, Frances i Josepha Giesów, Elizabeth David oraz Reay
Tannahill.
Chciałabym też podziękować Betsy Mitchell za to, że podjęła ryzyko, zajmując się
debiutantką, a następnie pracowała nad moim tekstem z wielką dozą intuicji i dobrego
humoru. Jeśli chodzi o intrygę i postacie, jestem winna podziękowania Markowi Arnoldowi,
który skłonił mnie do jak najściślejszego zawiązania fabuły. Zgodnie z jego radą, w finalnej
scenie pojawia się postać, która jego zdaniem powinna się tam znaleźć (choć niestety nie
udało mi się wepchnąć hordy rozszalałych świń!). Zaciągnęłam ogromny dług u Wayne’a D.
Changa, któremu dziękuję zwłaszcza za moralne wsparcie, informacje na temat
średniowiecznego chleba oraz wskazówki dla graczy. Bardzo wiele zawdzięczam również
Nancy C. Hanger, Mari Okuda i wszystkim pracownikom Warner Books, którzy pomogli mi
uczynić tę trylogię najlepszą, jak to tylko możliwe. Dziękuję również Darrellowi K. Sweetowi
za piękne i sugestywne okładki do wszystkich tomów.
Na koniec chciałabym podziękować mojemu bratu Paulowi za pomoc daleko
wykraczającą poza zakres braterskich obowiązków, a zwłaszcza za obsługę stron sieciowych;
a także Richardowi, za wiele spraw, między innymi propozycję zmiany imienia Bogger na
Bodger.
Strona 4
Gdy ludzie honoru zapomną o swej sprawie
A krew trojga ludzi jednego dnia posmakowana będzie
Dwa bogate domy małżeństwem się połączą
A rozkład zrodzą ich lędźwie
Zjawi się człowiek nie mający ojca ni matki
Lecz siostrę za kochankę
I powstrzyma zarazę
Kamienie się rozstąpią, świątynia upadnie
Rozrost imperium mroku jego głos powstrzyma snadnie
A prawdę zna tylko głupiec.
Marod, Księga słów
Strona 5
Strona 6
Prolog
Kap, kap, kap. Zegar wodny wskazał koniec kolejnego cyklu. Pełen kubek wody
ściekł do miski. Jeszcze jeden i wybije godzina. O tej samej godzinie, tego samego dnia,
przed miesiącem zawarła ślub z diukiem.
Melli usadowiła się na najwygodniejszym z krzeseł w najbardziej komfortowej izbie
domu. Uniosła stopy z podłogi i bezwiednie wsunęła kciuk do ust. Drugą ręką objęła brzuch,
po czym zaczęła się kołysać. Była wdową lecz nie nosiła czarnych szat; nie było zwłok, które
mogłaby spowić całunem; nie zaznała nocy poślubnej, której wspomnienie pomogłoby jej
przetrwać żałobę. Mieszkańcy Brenu bynajmniej nie uważali jej za wdowę.
Och, ale byli w błędzie. Wszyscy: od lorda Baralisa po jej ojca, od Trafia po Tawla,
od diuszesy Catherine po najnędzniejszego z chłopców stajennych. Wszyscy oni rozpaczliwie
się mylili.
Melli nie przestawała się kołysać. W tył i wprzód, w tył i wprzód, w tył i w tył, i w tył.
Z powrotem do dnia ślubu. Do kaplicy. Do jedynej godziny, którą spędzili z diukiem
jako mąż i żona.
Kiedy odwrócili się i odeszli od ołtarza, towarzyszyła im woń kadzidła i kwiatów.
Mocno zaciśnięta dłoń diuka była chłodna. Drzwi kaplicy otwarto i gdzieś w oddali usłyszeli
dzwony. Na nowożeńcach skupiło się sto par oczu, Melli jednak nie widziała nikogo poza
Tawlem. W kościele pełnym ludzi, którzy udawali radość, mina rycerza wydawała się
zdecydowanie zbyt szczera. Pokłonił się, gdy przechodzili obok niego, lecz kiedy jego oblicze
skryło się w cieniu, zdradziło wszystko. W rysach zwróconej ku podłodze twarzy zaznaczał
się żal, gwałtowny i oczywisty.
Melli spojrzała pospiesznie na diuka. Nic nie zauważył. Wpatrywał się w dal.
W drodze przez pałacowe korytarze z obu ich stron towarzyszyli im odziani w
granatowe stroje gwardziści. Za plecami słyszeli kroki Tawla. Melli miała wrażenie, że śni.
Wszystko odbyło się bardzo szybko: zaloty, oświadczyny, małżeństwo. Za szybko. Od tempa
toczących się wydarzeń czuła się jak pijana; doznawała zawrotów głowy pojmując ich
znaczenie. To było coś więcej niż małżeństwo - to plan mający utrzymać pokój. Nie wątpiła,
że diuk ją kocha, lecz za jego miłością stał polityczny interes. Potrzebował dziedzica i żony,
która by mu go dała. Małżeństwo było swego rodzaju traktatem, a noc poślubna inkaustem,
Strona 7
którym zostanie on podpisany.
Melli była tego wszystkiego świadoma, lecz w miarę zbliżania się do komnaty diuka
miało to dla niej coraz mniejsze znaczenie. Gruba, atłasowa suknia drażniła jej piersi, a na
policzkach, języku i głęboko w brzuchu czuła skutki działania weselnego wina. Podczas
ceremonii podano bardzo mocny trunek. Kapłani z pewnością produkowali go sami. Melli
przesunęła palce w dłoni męża. Odwrócił się, by na nią spojrzeć.
- Już niedługo, kochanie - wyszeptał.
Dźwięczny ton jego głosu z nawiązką wynagradzał cienki zarys warg. Dłoń diuka
zrobiła się lekko wilgotna. Nie miało już znaczenia, czy był to jego, czy jej pot. To prawda, że
zawarli małżeństwo po części z powodów politycznych, lecz równie wielki udział przypadł w
nim miłości i namiętności. Dzisiejszej nocy jedynie one miały się liczyć.
Po paru minutach dotarli na miejsce. Ostatnie trzy czwarte mili przerodziły się
właściwie w wyścig. Diuk niemal biegł przez korytarze, a Tawl dotrzymywał mu kroku. Przy
wejściu do komnat czekało ośmiu ludzi, którzy oddając honory przez skrzyżowanie włóczni,
odwrócili uprzejmie spojrzenia. Dwuskrzydłowe drzwi otworzyły się i diuk wprowadził Melli
do środka. Gdy wchodzili do komnaty, spojrzała za siebie. Tawl zniknął. Serce zabiło jej
lekko z niepokoju, lecz bliskość diuka, silnego i pewnego siebie, odegnała owo uczucie. Gdy
drzwi zamknęły się za nimi, Melli nie pamiętała już, czego właściwie się bała. Wszystko
straciło dla niej znaczenie.
Znaleźli się w małym westybulu, w którym zaczynały się krótkie schody, prowadzące
do komnat. Na ich szczycie znajdowały się kolejne dwuskrzydłowe drzwi. Melli poczuła na
talii dłoń diuka, który stanowczym ruchem zwrócił ją w swoją stronę.
- Chcę pocałować żonę na progu - oznajmił tonem, którego nigdy dotąd nie słyszała.
Głosem nieznajomego, niskim i gardłowym. Pobrzmiewało w nim coś, czego Melli nie
potrafiła nazwać. Wpił wargi w jej usta tak mocno, że aż poczuła jego zęby. Potem w ruch
poszedł język, cienki, suchy i twardy, jak stara, wygarbowana skóra. Czuło się jeszcze na nim
smak ostatniego posiłku. Stopa Melli zawisła na chwilę nad stopniem. Potem dziewczyna
wsparła ją o stopę męża.
Wysunęła język, wygięła plecy do tyłu, uniosła ramiona, wpiła wargi w jego usta.
Oparła się o diuka, na wpół oszalała od świeżo odkrytej żądzy.
Odsunął się od niej.
- Chodź, kochanie. Powiodę cię do łoża.
Nim jednak słowa zdążyły się wydobyć z jego ust, wepchnęła je z powrotem
językiem. To, co się w niej przebudziło, było zbyt silne, by mogło czekać. Nawet krótka
Strona 8
chwila rozłąki z ciałem męża trwałaby zbyt długo. Z początku opierał się i wspierając dłoń na
jej krzyżu, popychał ją do przodu. Nowo zdobyta siła pozwoliła jej jednak podjąć walkę.
Melli gryzła jego uszy i owiewała szyję gorącym, wilgotnym oddechem.
- Niech cię licho, Melliandro - wyszeptał, przyciągając ją do siebie. - Potrafisz
doprowadzić mężczyznę do szaleństwa.
Te słowa podnieciły Melli bardziej niż pocałunki. Odrzuciła głowę do tyłu,
odsłaniając przed nim piersi. Zaczerpnęła gwałtownie tchu, po czym zorientowała się, że
spoczywa na schodach. Za plecami diuka płonęła jedyna lampa. Z początku zdziwiła się, że
tak dobrze zna tajemnice jej ubrania. Wydawało się nie w porządku, by mężczyzna tak
świetnie radził sobie z halkami i damską bielizną. Po chwili zaskoczenie ustąpiło miejsca
zadowoleniu. Lepszy dojrzały mężczyzna, który wie, co robi, niż nieudolni młodzieńcy z
dworu. Diuk nie trudził się z rozwiązywaniem sznurówek gorsetu, czy rozpinaniem haczyków
spódnicy. Uniósł wszystko do góry i zabrał się za ukryte pod spodem płótno.
Kamienne stopnie wpijały się Melli w plecy. Święcone wino buzowało w jej krwi,
niosąc ze sobą urywki wspomnień: pocałunki, pieszczoty i dotknięcia, których zaznała dotąd.
Jack, Edrad i - zesztywniała na moment - Baralis. Długi, zakrzywiony palec, przesuwający się
wzdłuż pokrytych pręgami pleców. Mimo woli wygięła się jeszcze bardziej.
Ból rozproszył jej myśli. Nogi bez świadomego udziału dawno już się rozsunęły.
Poczuła, że coś się między nimi rozdarło. Chciała krzyknąć, lecz usta wypełniał jej ostry
niczym bicz język diuka, a myśli bezlitosne jak miecz wspomnienie Baralisa. Miała wrażenie,
że ból zapadł się w sobie, pozostawiając próżnię, którą trzeba było wypełnić. Jej palce nie
zaciskały się już w pięści, lecz przerodziły się w szpony. Kant stopnia stał się dłonią,
ściskającą jej kręgosłup. Mężczyzna nad nią był jedynie niewyraźnie majaczącą w blasku
lampy sylwetką. Liczyło się wyłącznie pożądanie. Cała reszta - wino, ból i wspomnienia -
jedynie je wzmacniała.
Wszystko zaczęło się zbyt szybko i skończyło przedwcześnie. Całość nie
usprawiedliwiała użytych środków. Melli dyszała spazmatycznie. Chciała więcej.
Wzdłuż jej uda ściekało coś ciepłego i ciężkiego jak rtęć. Wbiła wzrok w sufit: kamień
wzmocniony mosiądzem. Diuk - gdyż znowu był sobą - stał nad nią, odrywając mankiet
bluzy.
- Masz - rzucił, wręczając jej kawałek ozdobionego gęstym haftem płótna. - Wytrzyj
się. Mocno krwawisz.
W jego głosie słychać było chłód, niemal dezaprobatę.
Melli odwróciła się i wykonała polecenie. Czuła się zawstydzona i zbita z tropu.
Strona 9
Sprowadzono ją gwałtownie na ziemię. Czyżby czymś go rozgniewała?
Krew trudno było dokładnie usunąć. Była ciemna i szybko krzepła. Melli musiała
spluwać na tkaninę, żeby ją zetrzeć.
- Szkoda, że nie zaczekaliśmy z tym do małżeńskiego łoża - odezwał się diuk za jej
plecami, gdy wreszcie skończyła. - Nie w takim miejscu chciałem cię zapoznać z rozkoszami
miłości.
Podniosła się. Nogi uginały się pod nią. Miała trudności ze skupieniem zmysłów.
Poczuła tępy ból w boku.
- Nie jesteś zadowolony? - zapytała.
Diuk podszedł bliżej i poprawił jej suknię.
- Wolałbym, żeby było ci wygodnie - odparł, nie patrząc na nią.
Wyciągnęła rękę, wyczuwając w jego głosie coś przypominającego zawstydzenie.
- No to spróbujmy jeszcze raz.
Uśmiechnął się, po raz pierwszy od zakończenia ceremonii.
- Rzucasz na mnie czar - rzekł.
Melli ruszyła w górę.
- Nikt jeszcze nie nazwał mnie czarownicą, choć powiedziano mi już kiedyś, że jestem
złodziejką.
- Kradniesz mężczyznom serca?
- Nie, przeznaczenie.
Wzdłuż jej kręgosłupa przebiegł dreszcz. Te słowa nie należały do niej, lecz do innej
kobiety. Kobiety z Dalekiego Południa, pomocnicy handlarza żywym towarem. „Tam, skąd
pochodzę, nazywamy takich jak ona złodziejami. Ich przeznaczenie jest tak mocne, że nagina
losy innych ludzi do swych wymagań. A te, których nie może nagiąć, kradnie”.
Dotknęła drzwi. Diuk podążał tuż za nią. Nacisnęła mosiężną płytę i weszła do
komnaty jako pierwsza. Drzwi wiodły do gabinetu. Melli dobrze go pamiętała. Blaty obu
biurek zastawiono jadłem. Zimna pieczona wołowina, szynka, dziczyzna, kandyzowane
owoce, wątle i ciasto. Herb Brenu rzeźbiony w cukrze.
Melli dopiero teraz zauważyła, że jej mąż nadal ma u boku miecz. Czy był tam
również wtedy, gdy się kochali? Z pewnością nie.
Podał jej kielich wina.
- Zjedzmy trochę, żeby odzyskać siły - zaproponował, uśmiechając się delikatnie.
Podeszła do niego natychmiast, wzięła kielich i odstawiła go. Drżącymi dłońmi
wymacała rękojeść miecza. Oczy diuka błysnęły ostrzegawczo. Zignorowała go i odpięła
Strona 10
oręż. Był ciężki, solidny i pasował do dłoni.
- Nie będzie ci potrzebny - powiedziała, kładąc go na biurku.
- Melli...
Zdusiła jego sprzeciw pocałunkiem.
- Możemy zjeść później. I tak wszystko jest na zimno. Nic się nie stanie, jeśli trochę
poczeka.
Musieli skończyć to, co zaczęli na schodach. Przynajmniej ona tego pragnęła. Jej mąż
sprawiał wrażenie zaspokojonego. Ścisnęła jego dłoń.
- Zaprowadź mnie do sypialni.
Spojrzenie diuka było równie ostre, jak jego miecz.
- Proszę bardzo - zgodził się. - Wygląda na to, że nie mogę pozwolić mej pani czekać.
Bez przesadnej delikatności pochwycił jej rękę za plecami i powiódł ją w stronę
sypialni.
Melli jako pierwsza zauważyła skrytobójcę. Stał z boku drzwi, z nożem uniesionym
do piersi. Krzyknęła. Diuk jedną ręką popchnął ją naprzód, drugą zaś sięgnął po miecz. Nie
miał go. Wahał się tylko pół sekundy, to jednak wystarczyło. Napastnik ciął go przez gardło.
Nóż był długi, a uderzenie błyskawiczne. Wszystko skończyło się w mgnieniu oka.
Melli nie przestawała krzyczeć, lecz nikt się nie zjawiał. Bluza diuka nasiąknęła
krwią, nim jeszcze ciało upadło na podłogę. Przypomniała sobie imię skrytobójcy: Traff,
najemnik Baralisa. Po tym ostatnim wysiłku jej umysł poddał się. Z wydarzeń, które
rozegrały się później, nie zapamiętała nic. Poza Tawlem. Rycerz przyszedł jej na ratunek i
choć nic nigdy nie miało już być tak jak należy, zdołał przynajmniej zapewnić jej
bezpieczeństwo. Zawsze będzie się nią opiekował. Nie potrzebowała pytać o to umysłu. Serce
dawno już jej to powiedziało.
Kołysała się w przód i w tył. W przód i w przód, i w przód.
Dobiegł końca kolejny cykl wodnego zegara. Upłynął miesiąc, z dokładnością do
minuty. Już od miesiąca była wdową, od miesiąca ukrywała się, od miesiąca nie krwawiła.
Owego dnia nie tylko zawarto małżeństwo, lecz również je skonsumowano, a ona była
jedyną osobą w Znanych Krainach, która o tym wiedziała. Niedługo jednak sytuacja się
zmieni. Położyła dłoń na brzuchu. Ostatni raz krew spłynęła między jej nogami na schodach
prowadzących do komnaty diuka i nie oznaczało to miesięcznego cyklu, lecz utratę
dziewictwa. Od tego czasu nie było już nic.
Wewnątrz niej rozwijało się dziecko. Dziecko diuka. Jego dziedzic, jeśli będzie to
chłopiec. Rozpostarła palce. Jak przyjmą tę wiadomość mieszkańcy Brenu? Nie musiała
Strona 11
zastanawiać się długo. Spróbują ją zdyskredytować, oznajmią, że diuk nie jest ojcem, a
dziecko jest nieślubne. Obsypią ją kłamstwami i potwarzami. Wielu już w tej chwili uważało
ją za wspólniczkę mordercy. Nie to było jednak ważne. Liczyło się wyłącznie zapewnienie
bezpieczeństwa nowemu życiu.
Za osiem miesięcy dziecko przyjdzie na świat i wszystko - swoje życie, siły, a nawet
duszę - musi poświęcić jego ochronie. Zabierając diukowi miecz, ukradła jego przeznaczenie,
a to była albo kara, albo zapłata.
Wstała i wyciągnęła rękę w stronę wodnego zegara, wylewając płyn ze stożka.
Następną godzinę wybił przedwcześnie. Chciałaby, żeby wszystkie godziny mijały równie
szybko. Z niecierpliwością oczekiwała narodzin dziecka.
Jeśli to będzie dziewczynka, w udziale przypadnie jej część bogactwa Catherine. Jeśli
chłopiec, całość.
Strona 12
1
- Dość już mam tego ciągłego łażenia po ulicach w poszukiwaniu roboty, Grift.
Nagniotki doskwierają mi jak wszyscy diabli.
- A ile właściwie masz tych nagniotków, Bodger?
- Jak ostatnio sprawdzałem, to cztery, Grift.
- To musisz jeszcze deczko połazić. To pięć nagniotków przynosi szczęście, nie
cztery.
- A to dlaczego, Grift?
- Mężczyzna z pięcioma nagniotkami nigdy nie będzie impotentem, Bodger.
- Impotentem!
- Ehe, Bodger. Impotencja. Przekleństwo tych, którzy uznają tylko krótkie spacery.
- Ale kapelan twierdzi, że jedyne lekarstwo na impotencję to noc spędzona na
modłach dziękczynnych.
- Nie, Bodger, kapelan nie powiedział, że noc spędzona na modłach dziękczynnych
leczy impotencję. Chodziło mu o noc z młodą dziewicą. No wiesz, to całkiem co innego.
Grift pokiwał głową z mądrą miną i Bodger odpowiedział mu tym samym.
Dwaj strażnicy szli powoli jedną z ulic południowej części Brenu. Był późny ranek i
przed chwilą rozpadała się lekka mżawka.
- Tak sobie myślę, że mieliśmy szczęście, Grift. Wyrzucenie ze straży jest znacznie
lepsze od chłosty i więzienia.
- Ehe, Bodger. Pijaństwo na służbie to poważne oskarżenie. Naprawdę się nam
upiekło. - Grift zatrzymał się na chwilę, by zdrapać z buta końskie łajno. - Oczywiście, lepiej
by było, gdyby przed wyrzuceniem na bruk wypłacili nam miesięczny żołd. Tego, co mamy,
ledwie starczy na następny posiłek, nie mówiąc już o kupieniu dwóch koni, na których
moglibyśmy wrócić do królestw.
- Wszystkie nasze pieniądze wydałeś na ale, Grift.
- Nie chrzań, Bodger. Ale jest niezbędne do życia. Bez niego równie dobrze
moglibyśmy od razu umrzeć. - Grift uśmiechnął się ujmująco. - Jeszcze mi za to
podziękujesz, Bodger. Poza tym, jest szansa, że znajdziemy robotę. Ślub Catherine z
Kylockiem ma się odbyć za dwa tygodnie. Z pewnością to szansa dla takich zdolnych ludzi,
Strona 13
jak my.
- Nikt nie da nam roboty, Grift. To lord Baralis włada całym miastem. Gdyby się
dowiedział, że ktoś nam pomógł, kazałby go wychłostać. - Bodger otulił się płaszczem. Nie
znosił deszczu i sterczących po nim włosów. - Powinniśmy zrobić tak, jak mówiłem: opuścić
miasto, przejść przez góry i dołączyć do armii Highwall. Odkąd Kylock zamordował
halcuskiego króla, przyjmują tam wszystkich chętnych. Każdemu, kto chce dla nich walczyć,
dają pięć miedziaków tygodniowo, nowy napierśnik i tyle koziego mięcha, ile tylko zdoła
wtrząchnąć.
- Gdybyśmy pojechali do Highwall, Bodger, znaleźlibyśmy się po przegranej stronie. -
Grift splunął z pewną siebie miną. - Północne miasta mogą być szalone jak paw w cieście,
lecz Bren i królestwa nigdy jeszcze nie były tak silne. Przez trzy ostatnie tygodnie Kylock
zdążył podbić znaczne tereny wschodniego Halcusu. Zawładnął niemal całym krajem. Nikt
nie wie, gdzie się zatrzyma.
- Słyszałem, że chce dać Catherine Halcus w prezencie ślubnym, Grift.
- Po tym, co spotkało króla Hirayusa, można powiedzieć, że osiągnął cel.
Bodger potrząsnął powoli głową.
- To naprawdę okropne, Grift. Namiot rokowań to poświęcona ziemia.
- Dla Kylocka nie ma nic świętego, Bodger.
Gdy młodszy z mężczyzn unosił głowę, by skinąć nią na znak zgody, ujrzał w tłumie
przed sobą znajomą postać.
- Hej, Grift, czy to nie młody Kosiarz? - Nie czekając na odpowiedź przyjaciela,
Bodger pognał przed siebie. - Kosiarzu! - krzyczał. - Kosiarzu! Tu jesteśmy!
Chłopiec rozejrzał się wokół. Wysłano go z ważną misją i otrzymał jednoznaczne
rozkazy, zabraniające mu wałęsać się po mieście, lecz czynność ta była dla niego potrzebą
duszy, a własny głos brzmiał dla jego uszu jak muzyka. Natychmiast rozpoznał kontrastujące
z sobą postacie Bodgera i Grifta. Obaj sprawiali wrażenie przemokniętych, nieszczęśliwych,
niezadowolonych i - co najbardziej zaniepokoiło Kosiarza - trzeźwych jak para wieprzków.
Ku czemu zmierzał ten świat?
Bodger potruchtał ku niemu z szerokim uśmiechem na twarzy.
- Jak się masz, przyjacielu? Cieszę się, że cię widzę. Obaj z Griftem piekielnie się o
ciebie martwiliśmy od chwili...
- Od chwili naszego rozstania - przerwał mu Grift, obrzucając przyjaciela
ostrzegawczym spojrzeniem.
Kosiarz uwolnił się delikatnie z pajęczego uścisku Bodgera. Poprawił bluzę i
Strona 14
wygładził włosy.
- Spotkać was to zawsze przyjemność, panowie - stwierdził, kłaniając się lekko.
- Czy ciągle cierpisz z powodu swej straty? - zapytał Bodger wyjątkowo wymownym
szeptem.
- Straty? Jakiej straty?
- No, twojej kochanej, zmarłej matki. Cały czas siedziałeś w kaplicy, modląc się za jej
duszę.
Wygląd Kosiarza uległ natychmiastowej metamorfozie. Chłopak opuścił barki,
przygarbił się i wydął wargi.
- Ani na chwilę nie zapominam o żałobie, Bodger - odparł tragicznym szeptem.
Mężczyźni pokiwali ze współczuciem głową. Kosiarz poczuł się zawstydzony. Szybcior nie
byłby zadowolony z tego, że nadaremno wzywa imienia matki. Kieszonkowcy słynęli z
sentymentalnego stosunku do rodzicielek. Sam Szybcior kochał swoją tak bardzo, że nazwał
na jej cześć jeden ze swych najsławniejszych postępków: Numer Diddley. Ten nadzwyczaj
pomysłowy i podstępny sposób pozwalał pozbawiać ludzi kosztowności ukrywanych w
pobliżu organów. Najwyraźniej nic nie mogło się ukryć przed mamą Diddley. Kosiarz nie
miał na razie ambicji opanowania aż tak trudnej sztuki. Szczerze mówiąc, nie był pewien, czy
kiedykolwiek będzie tego chciał.
Czuł się nieco winny z powodu tego, że okłamał obu strażników, znacznie bardziej zaś
ze względu na fakt, że znaleźli się na ulicy bez środków do życia. Ostatecznie, było w tym
trochę jego winy. Skłoniło go to do złożenia im pewnej propozycji.
- Jeśli chcecie znaleźć schronienie, ciepłe posiłki i pracę jako strażnicy pewnej
wysoko urodzonej damy, znam miejsce, w które moglibyście się udać.
Kosiarz powoli potrząsał głową. Na pewno będzie miał z tego powodu kłopoty z
Tawlem. Poczucie winy wpędzi go kiedyś do grobu.
- A gdzie to jest? - zapytał Grift nagle zainteresowany. Charakterystyczne było, że nie
zapytał, o którą damę chodzi.
Kosiarz przywołał palcem obu strażników do siebie, po czym najcichszym,
najbardziej tajemniczym szeptem zdradził im adres kryjówki.
- Zapukajcie trzy razy, a kiedy ktoś się zjawi, powiedzcie, że przynieśliście ślimaki, i
że przysyła was Kosiarz.
Stało się. Tawl będzie musiał wpuścić obu strażników. Albo ich zamordować.
- Muszę już lecieć - oznajmił, chcąc jak najszybciej zapomnieć o tej niepokojącej
myśli. - Kazano mi dostarczyć wiadomość do pałacu.
Strona 15
Chciał już się oddalić, lecz Grift złapał go za ramię.
- Nie bądź głupi, Kosiarzu. Nie chodź tam - ostrzegł go. - Jeśli dorwie cię Baralis,
tylko Borc zdoła cię uratować.
Kosiarz uwolnił się z uchwytu strażnika, wygładził tkaninę rękawa i pokłonił się
pospiesznie.
- Dzięki za radę, Grift. Wezmę to pod uwagę. Do zobaczenia.
Potem zniknął w tłumie, tak jak to tylko potrafią kieszonkowcy.
Nie oglądał się za siebie. Było już późno i Maybor z pewnością niecierpliwie
wyczekiwał jego powrotu. Kosiarz wzruszył ramionami - będzie mógł się wytłumaczyć
deszczem. Po ulicach pełnych spływających z wodą nieczystości trudno było poruszać się
szybko.
Wielka szkoda, że miał do wykonania misję, gdyż ulewa była najlepszym czasem dla
kieszonkowca. Ludzie wpadali na siebie, unosili płaszcze ponad głowy, spuszczali wzrok.
Znakomicie. Podczas deszczu można było zgromadzić mnóstwo gotówki. Może uda mu się
poświęcić trochę czasu swojej profesji później, kiedy już doręczy list. Z pewnością lepiej
będzie nie wchodzić Tawlowi w drogę. Kiedy przyjdą Bodger i Grift, rycerz się wścieknie, a
gdy dowie się o liście, wścieknie się jeszcze bardziej.
Pomacał bluzę. Pismo było na miejscu. Suche jak arcybiskup na pustyni. Kolejny
powód do wyrzutów sumienia. Problem polegał na tym, że Tawl nic nie wiedział o całym
planie. Wymyślili go we dwóch: on i Maybor. Kosiarz był pewien, że rycerzowi nie spodoba
się on w najmniejszym stopniu. Był ryzykowny - w gruncie rzeczy, właśnie dlatego Kosiarz
na niego przystał: nigdy nie potrafił oprzeć się pokusie ryzyka - i jedyną korzyścią, jaką miał
przynieść, była odrobina osobistej satysfakcji dla Maybora. Chłopak jednak rozumiał uczucia
grubasa. Ostatecznie dla Szybciora osobista satysfakcja była podstawowym motywem,
którym kierował się w życiu. Poza tym. Kosiarz lubił swobodę. Spędzanie całych dni w
kryjówce z Tawlem, Melli i Mayborem nie przypadło mu bynajmniej do gustu. Należało
dobijać targów, opróżniać kieszenie, wprowadzać gotówkę w obieg, i to on był odpowiednim
człowiekiem do tego typu zadań.
Nim zdążył się zorientować, znalazł się przy kanale burzowym. W Brenie nie było
godnej tej nazwy kanalizacji, mieli tu jednak system ścieków i tuneli, który nie pozwalał, by
miasto zalała woda podczas niezliczonych burz i ulew nadciągających przez cały rok z
okolicznych gór. Zdaniem Kosiarza problem polegał na tym, iż miasto leżało między
łańcuchem górskim a jeziorem. Spływająca na dół woda chciała, co dla niej naturalne,
połączyć się ze swą większą, ciekłą przyjaciółką, a Bren leżał akurat na linii najmniejszego
Strona 16
oporu. Dlatego właśnie konieczne stało się wybudowanie sieci kanałów burzowych i ścieków,
które pozwalały wodzie spływać wokół miasta, a także pod nim.
Pałac diuka - a może teraz był to pałac diuszesy? - wznosił się na samym brzegu
Wielkiego Jeziora, wskutek czego przebiegało pod nim mnóstwo podobnych tuneli. Kosiarz
skierował się właśnie do jednego z nich. Rzecz jasna, w swych planach nie uwzględnił
deszczu. Straszliwie przemoknie, może nawet rozchorować się i umrzeć. Pocieszała go jednak
myśl, że wszystkie pająki z pewnością się utopiły. Nie cierpiał tych stworzeń.
Spojrzał szybko w lewo, a potem w prawo. Chwilowo nikogo tu nie było. Można
unieść kratę. Wskoczył do kanału tak szybko i zręcznie, że Szybciorowi łza stanęłaby w oku
na ten widok. Wylądował z pluskiem w potoku zimnej, cuchnącej, szybko przybierającej
wody. Wspiął się prędko na mur i umieścił kratę z powrotem na miejscu, po czym ponownie
zeskoczył na dół. Woda sięgała mu już kolan. Trzeba się spieszyć. Wolałby, żeby nie dotarła
na wysokość szyi. Dziękuję bardzo. Nie chciał poczuć pod bluzą martwych pająków.
Smród był przerażający. Deszcz wypłukał z miasta wszystko, co najgorsze: dawno
wyschnięty koński nawóz i pomyje, krew z rzeźni, tłuszcz z wytwórni łoju, a także tyle
martwych zwierząt, że mogłyby wypełnić cyrk. Wyglądało na to, że wszystko ląduje w końcu
tutaj, pod pałacem. Kosiarz rozejrzał się wokół tęsknym wzrokiem - na wodzie unosiło się
wiele interesujących przedmiotów, które warto byłoby zbadać - po czym pogrążył się w
całkowitym mroku tuneli.
Znalazł się na znajomym terenie. Nikt nie kochał ciemności bardziej niż
kieszonkowcy. Jego stopy z łatwością wyszukiwały drogę, oczy zaś wypatrywały jaśniejszego
cienia. Szedł ciągle pod górę. Mijał po drodze wilgotne od szlamu, kamienne schody; każdy
jego ruch budził echa pod omszałym łukowym sklepieniem; woda wyprzedzała go, spływając
do jeziora, a za jego plecami czaiły się cienie i martwe pająki.
Wreszcie dotarł do wejścia, którego szukał. Prowadziło do komnat dla szlachty.
Kosiarz przysunął oko do szczeliny między kamieniami i ujrzał szeroki, cichy korytarz. Pod
ścianami stały stare zbroje. Dobrze znał to miejsce. Rankiem roiło się tu od służących
spieszących, by rozpalić ognie i przygotować ciepłe kąpiele, lecz około południa w korytarzu
było spokojnie jak w kaplicy. Straże przechodziły tędy tylko raz na godzinę, a większość
szlachetnie urodzonych już sobie poszła. Kosiarz zaczerpnął głęboko tchu, odwołał się szybko
do szczęścia Szybciora, uruchomił mechanizm otwierający i wkroczył na poświęcony grunt
pałacu.
Ze szczególną mieszaniną podniecenia i strachu, młody kieszonkowiec ruszył ku
komnatom Baralisa. Musiał doręczyć list, zaczekać na odpowiedź i za wszelką cenę uratować
Strona 17
własną skórę.
*
- Skup się, Jack. Skup się!
Głos Stillfoxa był bardzo cichy, niezmiernie odległy, jakby dobiegał spoza czasu.
Niemniej moc zawarta w ludzkim głosie była tak wielka, że Jack poddał się jej. Musiał się
skupić. Jego świadomość pomknęła w dół, w stronę brzucha, myśli zaś skoncentrowały się na
szklance.
- Ogrzej ją, Jack. Nie stłucz.
Chłopak napiął wszystkie mięśnie. Włosy stanęły mu dęba, a oczy piekły, gdyż od
dawna nie mrugał. Spróbował wykonać polecenie Stillfoxa. Wysłał siebie - nie było na to
innego określenia; wysłał to, co czyniło go tym, kim był, co trwało w jego umyśle i zawierało
w sobie myśli - na zewnątrz ciała, ku szklance. Był przerażony. Przebywając poza ciałem czuł
się straszliwie bezbronny i owo wrażenie łączyło się ze słodko-gorzką lekkością duszy. „Jak
ludzie mogą to robić?” - pomyślał. Jak Baralis, Stillfox i Borc wie, kto jeszcze, mogli się
przyzwyczaić do podobnego szoku?
- Ostrożnie, Jack. Słabniesz.
Miał ochotę krzyknąć: „No i co z tego?” Lepiej zostawić w ciele połowę siebie niż nie
zostawić nic. Mimo to skupił się bardziej. Ruszył między ruchliwymi, oddalonymi od siebie
cząsteczkami powietrza ku twardej, gładkiej powierzchni szklanki. Gdy jednak do niej dotarł,
nie była twarda. Zachowała gładkość, lecz stała się dziwnie miękka: plastyczna jak ołów,
płynna jak gęsty miód albo dobry, letni ser. Poczuł, że szklanka spływa w dół i pojął, jak
sztuczny i fałszywy jest jej obecny stan. Toczyła cichą walkę z nienaturalnym kształtem, jaki
nadał jej człowiek. Nim się od niego uwolni, miną stulecia, być może eony, lecz prędzej czy
później tak się stanie. Nic nie miało lepszej pamięci niż szkło.
Jack zrozumiał to wszystko bez pomocy artykułowanej myśli. Po prostu to wiedział i
tyle. Pojął również, raczej instynktownie niż intelektualnie, że szkło ucieszy się z ogrzania.
Nie będzie się mu opierać. W ten sposób znajdzie się bliżej celu.
Co dziwne, to właśnie świadomość tego faktu dodała mu sił. Nie trzymał już w dłoni
bicza, lecz klucz. Delikatnie, bardzo delikatnie, jakby jego dusza poruszała się na palcach,
połączył się ze składnikami szkła. Strach przemknął tuż obok, lecz chłopak nie zwracał na
niego uwagi. Nie liczyło się nic poza zjednoczeniem. Jeśli nawet Stillfox coś mówił, Jack go
nie słyszał.
Zdał sobie sprawę, że szklanka wibruje w silnym, pewnym, niemal hipnotycznym
rytmie. Poczuł, jak dostraja się do tego rytmu. Wydawał się właściwy, bardzo właściwy.
Strona 18
- Jack! Uważaj! Zatracasz się!
W słowach Stillfoxa było coś więcej niż sam dźwięk. Przesycała je moc czarów i Jack
ją czuł. Budziła w nim odrazę. Szklanka należała do niego i nikomu nie pozwoli się wtrącać.
Wtem jednak coś wsunęło się między niego a naczynie. Odprysk myśli przerodził się w
światło. Działając jak dźwignia, spróbował przerwać połączenie. Jack opierał się. Szklanka
swą wibracją wprowadziła go w letarg, teraz jednak stał się przebudzonym olbrzymem. Szkło
nie było już ciepłe, lecz gorące. Krawędź naczynia zalśniła pomarańczowym blaskiem.
- Jack, rozkazuję ci, cofnij się!
Chłopak poczuł gwałtowne szarpnięcie, ujrzał jasny błysk i stracił kontakt ze
szklanką. Gdy mknął z powrotem do ciała, naczynie eksplodowało. Kawałki stopionego szkła
przeszyły powietrze, uderzając go w tej samej chwili, w której jaźń wróciła na miejsce.
Skwierczące, palące odpryski trafiły go w pierś i ramiona z siłą bicza. Jack, któremu kręciło
się jeszcze w głowie z powodu szoku wywołanego powrotem, zerwał się gwałtownie z
krzesła. Jego bluza tliła się, a przykryta nią skóra była poparzona. Chłopak wrócił do ciała
dopiero przed chwilą i nie poczuł jeszcze bólu. Był tylko przerażony. Musiał się uwolnić od
szkła. Szarpnął za bluzę i zerwał ją z siebie. Drobiny krzepnącej substancji spadły z brzękiem
na podłogę.
W tej samej chwili, w której zaczął się ból, w Jacka uderzyła od tyłu fala zimna.
Odwrócił się błyskawicznie. Stillfox stał tuż obok z wielkim, pustym wiadrem w dłoni.
Woda. Zielarz oblał go wodą. Postąpił krok naprzód.
- Jack...
- Daj mi spokój, Stillfox - krzyknął chłopak, unosząc rękę w ostrzegawczym geście.
Czuł się zmęczony i zdezorientowany, a do tego dygotał od stóp do głowy. - Niepotrzebnie
się wtrącałeś. Dałbym sobie radę. Panowałem nad wszystkim.
- Nad niczym nie panowałeś, ty durniu - odparł Stillfox z równym gniewem w głosie.
- To szklanka panowała nad tobą. Mało brakowało, żebyś się w niej zatracił.
Piekące punkciki bólu sprowokowały Jacka do okazania gniewu.
- Mówiłem ci, że szklanka jest moja!
Uderzył się pięścią w bok.
Zielarz potrząsnął powoli głową. Wypuścił wiadro, które spadło na podłogę.
- Jeśli jeszcze raz popełnisz podobny błąd, Jack, przysięgam, że to będzie koniec -
oznajmił, dokładnie wymawiając każde słowo. - Drugi raz nie będę cię ratował. Nie jestem
twoją niańką.
Odwrócił się i ruszył ku drzwiom.
Strona 19
- Nad kominkiem, w zatkanym szmatką flakoniku jest maść - dodał, nie spoglądając
za siebie. - Posmaruj nią oparzenia.
Zatrzasnął za sobą drzwi.
Jack natychmiast osunął się na krzesło. Gniew, który przed chwilą wrzał mu we krwi,
opuścił ciało z następnym oddechem. Czuł się bez niego pusty... i zawstydzony. Opuścił
głowę na kolana i potarł twarz dłońmi. Jak mógł być tak głupi? Stillfox miał rację. Stracił
panowanie nad sytuacją, poddał się wibracji szklanki. Bardzo trudno byłoby się jej oprzeć.
Przypominała syrenę i jej pieśń. Przeszukawszy wspomnienia, odnalazł w nich kilka
odpowiednich piekarskich przekleństw, które wysyczał jadowitym tonem. Jak mógł okiełznać
moc, którą miał w swym wnętrzu?
Spędził ze Stillfoxem już dziesięć tygodni. Dziesięć tygodni minęło od chwili, gdy
starzejący się zielarz znalazł go w zaroślach przy zachodnim trakcie wiodącym do Annisu i
zabrał z sobą do domu. Dziesięć tygodni nauki, wysiłków i niepowodzeń. Każda próba
zaczerpnięcia mocy kończyła się niepowodzeniem. Stillfox z początku był cierpliwy.
Zwalniał tempo nauki, szeptał słowa zachęty i porady. Teraz jednak nawet on zaczynał mieć
tego dość.
Jack potarł skronie. Posuwał się naprzód bardzo powoli. Czasami zdawało się, że
potrafi czerpać moc jedynie wtedy, gdy grozi mu prawdziwe niebezpieczeństwo, gdy spotka
się z czymś, co wzbudzi jego gniew. Tutaj, w spokojnej chacie Stillfoxa, w sennej wiosce,
którą od Annisu dzieliło trzydzieści mil, a od Brenu całe góry, wszystkie groźby wydawały
się pozbawione znaczenia. Nikt nie czyhał na jego bezpieczeństwo, nie polował na niego, nie
wygrażał ani nie próbował oszukać. Nielicznym ludziom, którzy go obchodzili, nic nie
zagrażało, a sądząc z tego, co mówił Stillfox, sytuacja na północy stabilizowała się. Nie miał
żadnych przeciwników ani powodów do walki, trudno więc było mu rozbudzić w sobie gniew
i skierować go przeciw szklance, czy innym celom, które wyznaczał mu zielarz. Nie
przywiązywał wagi do podobnych spraw. Nie warto było się trudzić po to tylko, by opanować
sztukę magii. Potrzebny był czynnik emocjonalny: ktoś albo coś, co wzbudziłoby jego gniew.
Podczas pierwszego miesiąca pobytu tutaj w ogóle nie potrafił zaczerpnąć mocy, jeśli nie
pomyślał o Tarissie.
Tarissa. Kiedy jej imię przemknęło przez głowę Jacka, ból w jego ramionach i piersi
rozgorzał nowym płomieniem. Wstał i przewrócił kopniakiem krzesło. Nie będzie o niej
myślał. Należała do przeszłości. Dawno zostawił ją za sobą, zupełnie jakby nie żyła. Nie
chciał, by przetrwała w jego pamięci. Okłamała go i zdradziła. Żadne łzy ani błagania nie
mogły zmienić tego faktu. Magra, Rovas, Tarissa - dobrana trójka. A on okazał się tak głupi i
Strona 20
łatwowierny, że właściwie zasłużył na to, co go spotkało.
Podszedł do kominka i zdjął z jego obramowania zatkany szmatką flakonik. W ciągu
kilku ostatnich miesięcy zrozumiał, że musi być bezlitosny zarówno wobec Tarissy, jak i
wobec siebie. Tylko w ten sposób mógł się uwolnić od żalu. Był naiwny, a ona była podła i to
wszystko. Koniec, kropka.
Wyciągnął szmatkę i powąchał zawartość naczynka. Cokolwiek w nim było,
pachniało obrzydliwie. Z wielką ostrożnością wsunął palec do środka. Płyn okazał się zimny,
tłusty, w kolorze skrzepłej krwi. Jeden Borc wiedział, co to takiego! Gdy Stillfox robił użytek
z zawartości którejś ze swych buteleczek, najpierw skapywał sobie kroplę na język, by
sprawdzić, czy specyfik zachował moc. Jack jednak nie zamierzał go naśladować. Lepiej
niech tajemnicza substancja zabije go powoli, wnikając w głąb ciała przez rany, zamiast otruć
go na miejscu.
Zaczął wcierać maść w poparzenia, najpierw na ramionach, a potem na piersi. Trwało
to znacznie dłużej niż się spodziewał. Jego dłonie drżały, co bardzo utrudniało zadanie, a do
tego chłopakowi przeszkadzała wrodzona wrażliwość. Powtarzał sobie, że to tylko pieczenie i
odkąd opuścił Zamek Harvell przeżył rzeczy znacznie gorsze niż zwykłe poparzenie
odpryskami rozżarzonego szkła, niechęć budziła w nim jednak myśl, że ma sam sobie
zadawać ból. Do tej pory był on do zniesienia. Prawdziwa udręka jednak zaczęła się dopiero
wtedy, gdy posmarował oparzenia maścią. Było to tak, jakby potraktował otwarte rany
ługiem. Miał wrażenie, że mazidło wnika pod jego skórę niczym tysiąc maleńkich zadziorów,
a potem rozszarpuje tkanki, by wydostać się na powierzchnię. Czyżby to miała być zemsta
Stillfoxa?
- Jack. Nie smaruj... - Zielarz wpadł do chaty. Ujrzawszy chłopaka z naczynkiem w
dłoni, przerwał w pół zdania. Wzruszył ramionami z zażenowaną miną. - No trudno, nie
umrzesz od tego.
- A co mi się stanie?
- To miała być dla ciebie nauczka. - Zielarz mówił cicho, prawie mamrotał. - Ale to ja
czegoś się nauczyłem. Tego, że złośliwość nie przynosi satysfakcji. - Oderwał wzrok od
podłogi. - Trudno. Poboli cię przez kilka dni, ale nic ci się nie stanie.
Jack czuł się zbyt zaskoczony, by cokolwiek powiedzieć. Obrzucił Stillfoxa
oskarżycielskim spojrzeniem, lecz tak naprawdę, w głębi serca, wiedział, że zasłużył sobie na
to. Naraził na niebezpieczeństwo ich obu, a gdy zielarz próbował mu pomóc, odepchnął go od
siebie. Cisnął flakonik do ognia.
- Bądźmy kwita - zaproponował.