Joker - McCLURE KEN

Szczegóły
Tytuł Joker - McCLURE KEN
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Joker - McCLURE KEN PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Joker - McCLURE KEN PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Joker - McCLURE KEN - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Ken McClure Joker Wildcard (Przelozyl: Maciej Pintara)Wydanie oryginalne: 2002 Wydanie polskie: 2002 Czlowiek jest w afrykanskiej wiosce, gdzie ludzie padaja jak muchy. Dwadziescia cztery godziny pozniej laduje w Los Angeles i nawet nie wie, ze ma wirusa Lassa czy Ebola . Joshua Lederberg, laureat Nagrody Nobla, profesor na Uniwersytecie Rockefellera w Nowym Jorku "Discover", grudzien 1990 Dopoki nasz dom nie stanie w plomieniach, nie zdajemy sobie sprawy, ze w miescie brakuje wozow strazackich. Uslyszymy jeszcze o Eboli. Liczba ludnosci w Afryce rosnie, ingerencja wirusa w srodowisko nasila sie. Predzej czy pozniej ktos znowu przywlecze go z dzungli. Anthony Sanchez, badacz wirusa Ebola z Centrum Chorob Zakaznych w Atlancie "Discover", styczen 1996 Wytepienie ospy to wspanialy przyklad wspolpracy miedzynarodowej, ale jest wiele innych przykladow niedokonczonych spraw, jak walka z polio, gruzlica i malaria. Wszystkie choroby zakazne sa wspolnym zagrozeniem, zwlaszcza w czasach gdy ludzi zblizaja miedzynarodowe podroze i interesy. Choroby zakazne nie uznaja granic. Do ich zwalczania potrzebna jest globalna kooperacja. Hiroshi Nakajima, dyrektor generalny Swiatowej Organizacji Zdrowia kwiecien 1997 Prolog Edynburg, Szkocja Paul Grossart, dyrektor Lehman Genomics UK, byl zdenerwowany. Szef amerykanskiej centrali firmy przyjezdzal do niego, zamiast wezwac go do Bostonu, i Grossart czul sie niepewnie. Jego kierownicy sekcji przygotowali sie do prezentacji, mieli slajdy i diagramy pokazujace osiagniecia swoich grup badawczych. Personel techniczny posprzatal laboratoria i staral sie, zeby praca wrzala w nich jak w ulu, na wypadek gdyby goscie chcieli tam zajrzec. Sekretarki dopilnowaly, zeby biura pachnialy jak stoiska kosmetyczne. Na gorze w ksiegowosci przygotowano otwarte dokumenty finansowe do kontroli. Ich autorzy byli pelni optymizmu i gotowi do przedstawienia wizji swietlanej przyszlosci. Porzadek dnia nakazywal kazdemu usmiechac sie do wszystkiego, co sie rusza. Mimo to Grossart czul, ze ma spocone dlonie, gdy stal z rekami z tylu przy oknie w swoim gabinecie i czekal na przyjazd gosci. Wydawaloby sie, ze nie ma sie czego obawiac. Dla wszystkich firm biotechnicznych w Zjednoczonym Krolestwie przyszly ciezkie czasy, bo srodowisko biznesmenow uwazalo, ze obiecuja wiecej, niz daja, ale Lehman przetrwal burze topniejacego kapitalu inwestycyjnego lepiej niz wiekszosc. W ciagu dwoch ostatnich lat wprowadzil na rynek kilka udanych zestawow diagnostycznych. Proby z dwoma nowymi srodkami chemioterapeutycznymi szly dobrze. Docelowe terminy uzyskania obu licencji zaczynaly wygladac realistycznie. Ale Grossart wciaz podejrzewal, ze cos jest nie tak. Czul to przez skore. Wizyta Amerykanow byla zapowiadana jako rutynowa, ale wiedzial, ze chodzi o cos wiecej. Na parking wjechal czarny mercedes sedan klasy S. Grossart podszedl do biurka i nacisnal guzik interkomu. -Juz sa, Jean. Daj nam piec minut, potem przynies kawe i ciasteczka. Dopilnuj, zeby reszta wiedziala, ze przyjechali. -Zalatwione. Grossart poprawil krawat i zbiegl po schodach ze swojego gabinetu na pierwszym pietrze do holu. Usmiechnal sie do wysokiego, szczuplego mezczyzny, ktory wszedl pierwszy. -Milo cie znow zobaczyc, Hiram - powiedzial i wyciagnal reke; najpierw wytarl ja w garsc chusteczek higienicznych w kieszeni. - Dawno sie nie widzielismy. -I ciebie tez, Paul. - Hiram Vance, wiceprezes Lehman International, wskazal mezczyzne za soba. - To doktor Jerry Klein z naszego laboratorium w Bostonie. Jest szefem dzialu medycyny molekularnej. Grossart uscisnal dlon niskiemu mezczyznie z czarna broda i w zle dopasowanym ciemnym ubraniu. Klein przypominal mu troche rabina. Grossart mial wrazenie, ze facet jest zdenerwowany jak on. Weszli na gore do holu, gdzie powiesili plaszcze, potem do gabinetu Grossarta. Porozmawiali chwile o pogodzie i "urokach" listopadowego lotu nad Atlantykiem. Sekretarka Grossarta przyniosla kawe i zostala przedstawiona gosciom. Przywitala ich i usmiechnela sie uprzejmie. -Moge panom jeszcze cos podac? - zapytala. -Na razie dziekujemy, Jean - odparl Grossart. - Wiec od czego chcecie zaczac? - zagadnal, kiedy drzwi sie zamknely. - Myslalem o obchodzie laboratoriow, krotkich prezentacjach przygotowanych przez personel naukowy, wizycie na produkcji, a potem moze w biurach? Vance spojrzal na drzwi. -Czy ona moze nas tu podsluchac? -Mam do Jean pelne zaufanie - odpowiedzial zaskoczony Grossart. -Nie o to pytalem - odrzekl Vance. W odpowiedzi Grossart wylaczyl interkom. -Nie, nie moze. Vance byl przerazliwie chudy, mial niezdrowa cere i podkrazone czarne oczy. -Jestesmy w duzych tarapatach - oznajmil. -Wiec to nie rutynowa wizyta? Vance pokrecil glowa. -Rezygnujemy z projektu "Snowball". Musimy to przerwac. -Co?! - wykrzyknal Grossart. - Przeciez wszystko idzie dobrze! I co z umowa? -Wiem, wiem - przytaknal Vance. - Ale Jerry znalazl powazna przeszkode. Pokaz mu, Jerry. Klein otworzyl neseser, wyjal cienkie akta w niebieskiej okladce i wreczyl je Grossartowi, nie patrzac mu w oczy. Grossart zaczal czytac. Kiedy skonczyl, przelknal z trudem. -Jestescie calkiem pewni? - wychrypial. Klein przytaknal. -Niestety - mial akcent nowojorskiego Zyda. - Sekwencja wyglada na czesc genomu gospodarza, ale tak nie jest. Niech pan spojrzy na homologie. -Jezu Chryste - wymamrotal Grossart. - Powinienem byl wiedziec, ze to zbyt piekne, zeby moglo byc prawdziwe. Juz za pozno, zeby to odkrecic. Co my teraz zrobimy, do cholery? -Musimy natychmiast przerwac produkcje - powiedzial Vance. - Ale... Grossart wciaz wpatrywal sie w dokumenty Kleina. W glowie mial metlik. -Ale co? -Moze na tym powinnismy skonczyc - odparl Vance, obserwujac uwaznie jego reakcje. Grossart podniosl wzrok znad dokumentow i spojrzal na niego pytajaco. -Chcesz powiedziec, ze powinnismy siedziec cicho? -Uwazam, ze musimy byc praktyczni - odrzekl Vance. - Za pozno, zeby cos zrobic z materialem, ktorego uzyto. Jesli zaczniemy sie spowiadac, ukrzyzuja nas. Firma padnie, a my bedziemy skonczeni. Prawnicy juz sie o to postaraja. O ile wiem, masz... zobowiazania, Paul? Grossart nie mogl sie z tym pogodzic. Z trudem skoncentrowal sie na pytaniu. Jasne, ze mial zobowiazania. Sto piecdziesiat tysiecy dlugu hipotecznego, dwoje dzieci w prywatnych szkolach i zone, ktora lubila wygodne zycie. Ale... -Ta firma o wiele lepiej przysluzy sie ludzkosci, jesli zostanie w branzy - powiedzial Vance. - Pomysl o tym, Paul. Grossart zlaczyl dlonie pod broda. Kolysal sie lekko w fotelu i zastanawial, co robic. Czul ucisk w zoladku. Tak bardzo wierzyl w projekt "Snowball", ze utopil w akcjach firmy cala gotowke, jaka tylko mogl zdobyc. Okay, szedl na skroty, zeby przyspieszyc sprawe. Ale taki jest biznes. To wyscig. Nie bylo w tym nic nieuczciwego. To po prostu... interes. A teraz wszystko szlag trafil. Nagle i bez ostrzezenia znalazl sie w tej sytuacji i bal sie. -Chryste, nie wiem! - wykrzyknal. - Mam ochote posypac glowe popiolem i przepraszac... ale... jak mowisz... na dluzsza mete nic dobrego z tego nie wyjdzie, do cholery, skoro jest juz za pozno. -Wierz mi, ze wszyscy mamy takie mysli - pocieszyl go Vance. - Gdyby mozna bylo cofnac czas, zrobilibysmy to. Ale nie mozna, Paul. Po prostu sie nie da. -Kto o tym wie? - zapytal Grossart. -Tylko my trzej. Jerry przyszedl ze swoim odkryciem najpierw do mnie i uzgodnilismy, ze zatrzymamy to dla siebie, dopoki nie pogadamy z toba. Wielka Brytania to jedyne miejsce, gdzie rzucilismy ten towar, ze sie tak wyraze. Grossart nerwowo zlaczal i rozlaczal konce palcow. Jego mozg pracowal na pelnych obrotach, ale nie mogl jasno myslec; za duzo bylo do ogarniecia. Postanowil nie byc mieczakiem i nie wahac sie. Tamci dwaj mieli czas wszystko przemyslec, wiec musieli dojsc do slusznego wniosku. Bedzie z nimi trzymal. -W porzadku - zgodzil sie. - Siedzimy cicho. -Rozsadny z ciebie facet - pochwalil Vance. - Firma nie zapomni o twojej lojalnosci przy corocznym podziale premii. Grossart nagle poczul sie jak szmata. Spojrzal na Vance'a i zrobilo mu sie niedobrze. Nie cierpial samego siebie, ale nie mial juz odwrotu. Przelknal sline i odwrocil wzrok. -Wiec po sprawie - powiedzial. Vance odchrzaknal. -Obawiam sie, ze nie calkiem. Jest jeszcze jeden problem. Grossart czul, ze dluzej nie wytrzyma; musi pojsc do lazienki. -Jaki problem? - wychrypial. -Probki krwi pobrane rutynowo od ludzi pracujacych nad projektem "Snowball", ktore przyslales... -Co z nimi? -Jerry jeszcze raz je zbadal w zwiazku z naszym drobnym klopotem, kiedy tylko go odkryl. Dwie mialy wynik dodatni. -Chcesz powiedziec, ze dwojgu moim ludziom zagraza to dranstwo? -Jest taka mozliwosc - przyznal Klein. -I co teraz zrobimy, do cholery? -Nie mozemy ryzykowac, ze sie tu rozchoruja i ludzie dodadza dwa do dwoch - odrzekl Vance. - Przy twojej wspolpracy natychmiast ich przeniesiemy. Na wszelki wypadek, rozumiesz. Jesli bedzie trzeba, dostana najlepsza opieke. Obiecuje. -A co powiedza rodzinom? - zapytal Grossart. -Ze projekt, nad ktorym pracuja, wymaga wyjazdu do jednej z naszych stacji doswiadczalnych, powiedzmy w polnocnej Walii. Wymyslimy im tam jakies zajecie. Potrzymamy ich na uboczu, dopoki sie nie upewnimy, czy nic im nie grozi. Dla oslody podwoimy im pensje. Co ty na to? Przynajmniej tyle mozemy zrobic. -Co najmniej - odparl Grossart. - O kogo chodzi? Klein zajrzal do swoich notatek. -O Amy Patterson i Petera Doiga. -Znasz ich? - zapytal Vance. Grossart byl zazwyczaj uprzejmy, ale teraz zaczely mu puszczac nerwy. -Jasne, ze ich znam - warknal. - Patterson przyszla tu po doktoracie. Jest u nas od blisko trzech lat. Doig to technik medyczny. Przeniosl sie do nas jakies dziewiec miesiecy temu z laboratorium jednego z miejscowych szpitali. Oboje sa w porzadku. - Wstal. - Przepraszam, ale naprawde musze... 1 Lot British Airways, Ndanga-Londyn Humphrey James Barclay od kilku dni nie czul sie dobrze i dlatego latwo wpadal w rozdraznienie. Nie mogl tego zrekompensowac nawet fakt, ze wraca do domu po nieskonczenie dlugiej wizycie sluzbowej w srodkowej Afryce.-Rany boskie! - mruknal, kiedy stewardesa odkryla, ze skonczyl sie jej tonik i przekazala to bezglosnie kolezance przesadnym ruchem warg, obdarzajac go firmowym usmiechem. -Chwileczke, prosze pana. Z lodem i cytryna? Barclay przytaknal i ugryzl sie w jezyk. Wewnatrz az sie gotowal. Jak moglo jej czegos zabraknac po obsluzeniu zaledwie trzech rzedow? Kolezanka poslusznie doniosla pol tuzina malych puszek toniku i stewardesa wreczyla Barclayowi drinka. Wzial go bez podziekowania, szybko otworzyl tonik i wlal troche do dzinu. Wypil koktajl dwoma duzymi lykami, polozyl glowe na oparciu fotela i zamknal oczy. Palacy smak alkoholu w gardle pomogl, ale nadal czul nieprzyjemne goraco i bol w calym ciele. Wyciagnal reke, zeby zwiekszyc doplyw powietrza z nawiewu nad glowa. Zabolaly go miesnie ramienia. Skrzywil sie, na czolo wystapily mu krople potu. Szarpnal ze zloscia kolnierzyk koszuli, ale zapiety guzik nie puscil. Barclay poczul nowa fale frustracji. Pociagnal tak mocno, ze guzik wystrzelil w oparcie fotela z przodu i gdzies upadl. Barclay nie zamierzal go szukac. Z powrotem polozyl glowe na oparciu. Elegancka kobieta na fotelu obok skupila sie na magazynie ilustrowanym i udawala, ze niczego nie zauwazyla. Barclay znow zamknal oczy i pomodlil sie w duchu, zeby to nie byla grypa. Tylko nie to. Jesli nie poloze raportu na biurku pieprzonego sir Bruce'a Collinsa najpozniej jutro po poludniu, moge sie pozegnac z moja pieprzona kariera. Nawet sie nie obejrze, a polece z Ministerstwa Spraw Zagranicznych prosto na zasilek dla bezrobotnych. Teraz mnie widzisz, a za chwile nie. Jezu Chryste, Marion bylaby po prostu zachwycona. Ona i ta jej zarozumiala rodzinka. Barclay rzucal glowa z boku na bok. Dostawal mdlosci, wirowalo mu w oczach. -Chryste, nie wytrzymam - jeknal. Wiercil sie, zeby znalezc wygodna pozycje. Bez skutku. Jeszcze kilka dni, a potem moge sie polozyc do lozka na tydzien. Albo na cholerny miesiac, jesli bedzie trzeba. Staral sie skoncentrowac na tym, co napisze w raporcie. Nic dobrego, stwierdzil kwasno. Nikt przy zdrowych zmyslach nie powinien jechac do tej pieprzonej dziury, jaka jest Ndanga. Tym cholernym krajem rzadzi banda drobnych cwaniaczkow. Bardziej interesuje ich zalozenie kont w szwajcarskich bankach niz zrobienie czegos dla narodu, ktory rzekomo reprezentuja. Zagraniczna pomoc pojdzie na mercedesy i garnitury od Armaniego, zanim czlowiek zdazy powiedziec: abrakadabra. Wlasnie to mial ochote napisac, ale oczywiscie wiedzial, ze tego nie zrobi. Nizszy urzednik Ministerstwa Spraw Zagranicznych nie jest od polityki. W sprawie Ndangi juz zapadla decyzja. Rzad Jej Krolewskiej Mosci wyciaga reke w gescie przyjazni i partnerstwa. Proponuje pomoc, choc Ndanga nie ma ropy czy innych waznych surowcow, ktorych potrzebujemy. Ale jest tam strategicznie polozone lotnisko z przyleglosciami. Ministerstwo Obrony uznalo, ze moze sie bardzo przydac Krolewskim Silom Zbrojnym, gdyby w krajach na poludniu sprawy wymknely sie spod kontroli. A na to sie zanosi. Uzgodniono wiec duze dofinansowanie Ndangi. Za kilka tygodni poleci tam minister spraw zagranicznych, zeby zapewnic nowy rezim o brytyjskim poparciu. Barclaya wyslano do Ndangi, aby przetarl szlak i upewnil sie, czy przygotowania do wizyty postepuja zadowalajaco. Ministrowi nie moze zabraknac papieru toaletowego w glebi Afryki. Rozpial szarpnieciem nastepny guzik koszuli i poczul struzke potu na policzku. -Zle sie pan czuje? - spytala zaniepokojona sasiadka. Barclay odwrocil glowe, zeby na nia spojrzec, ale niewyraznie widzial. Kobieta wydawala sie otoczona aureola jaskrawych, kolorowych swiatel. -Chyba zlapalem grype - odparl. -To pech - powiedziala. Wrocila do lektury, ale odsunela sie kawalek i zaslonila reka usta. - Powinien pan poprosic stewardese o aspiryne - zasugerowala. Barclay skinal glowa. -Moze poprosze. - Zerknal znaczaco przez ramie. - Jak bedzie wolna. Otworzyl z wielkim wysilkiem neseser i wyjal plik papierow. Czul, ze musi zanotowac punkty, ktore chce podkreslic w raporcie. Ochrona glownego portu lotniczego w Ndandze jest kiepska - zapisal. - Zalecane... Urwal, kiedy na kartke kapnela wielka kropla krwi z nosa. Przez moment wpatrywal sie w czerwona plame jak zahipnotyzowany. -Jasna cholera - mruknal. - Co jeszcze bedzie? Wyciagnal z kieszeni chusteczke higieniczna i przytknal do nosa. Zdazyl zatrzymac nastepna krople. Polozyl glowe na oparciu i tamowal krew. Boze, jestem ciezko chory. Pekala mu glowa, bolaly go oczy. Nagle poczul cos nowego... wilgoc... Mial mokre spodnie. Powoli wlozyl reke miedzy nogi. Tak. O, moj Boze, co za wstyd. O, moj Boze, wszystko, tylko nie to. Jak moglem sie zmoczyc i nie wiedziec o tym? - zastanawial sie z zazenowaniem. Sciagnal miesnie zwierajace i przekonal sie, ze nadal je kontroluje. Wiec jak to sie stalo? Boze! Nie przezyje tego. Zaczal planowac, jak wybrnie z niezrecznej sytuacji. Po wyladowaniu zostanie na miejscu, dopoki wszyscy pasazerowie nie wyjda... Tak, to wlasnie zrobi. Przy odrobinie szczescia zaloga nawet nie bedzie pamietala, kto siedzial na tym miejscu. Chaotyczne mysli znow przerwal potworny bol glowy. Byl niemal nie do zniesienia. Mimo to Barclay poczul cos nowego. Ma nie tylko mokro miedzy nogami; wilgoc jest... lepka! Cofnal reke, na wpol otworzyl jedno oko i spojrzal na dlon. Krew! Widok jego zakrwawionej reki popchnal sasiadke do dzialania. Wstrzymala oddech i siegnela do przycisku sygnalizacyjnego nad glowa. Wciskala go raz za razem, dopoki nie przybiegly dwie stewardesy. -Jego reka... - wyjakala i odsunela sie najdalej, jak mogla. - Jest zakrwawiona. Mowil, ze zlapal grype, ale spojrzcie na niego! Do Barclaya juz nie docieralo, co sie dzieje dookola. Wysoka goraczka wywolala delirium, nekaly go fale bolu i mdlosci. Jedna ze stewardes, Judy Mills, pochylila sie nad nim. -Slyszy mnie pan? Moze pan powiedziec, co panu jest? Barclay uniosl powieki. Otworzyl usta, ale nie mogl wymowic slowa. Zamiast tego zwymiotowal prosto na Judy, ktora skrzywila sie z obrzydzenia. Jej profesjonalizm zastapila na moment odraza i gniew. -Nie mozecie go gdzies zabrac? - zapytala kobieta na srodkowym siedzeniu. -Samolot jest pelny, prosze pani - odrzekla druga stewardesa, Carol Bain. -Musicie cos zrobic, na litosc boska! On jest zakrwawiony. Pasazerka miala racje. Krew z nosa splywala po twarzy Barclaya i plamila przod jego koszuli. -Sprobuj zatamowac krwotok - polecila kolezance Judy. Zrobila, co mogla, zeby wyczyscic uniform, i teraz wrocila. Carol oparla glowe Barclaya na zaglowku. Uwazala, zeby nie byc "na linii ognia". Przylozyla mu chusteczki higieniczne do nosa i spojrzala na Judy. -Co dalej? - szepnela. -Trzymaj go tak. Sprawdze, czy na pokladzie jest lekarz. Judy poszla do kokpitu i po chwili kapitan oglosil, ze jesli w samolocie jest lekarz, prosi go o zgloszenie sie do personelu. Carol ciagle przyciskala chusteczki do twarzy Barclaya. Poczula ulge, gdy w glebi samolotu odezwal sie sygnal. Usmiechnela sie. Zeby ukryc to przed pasazerami, spojrzala w dol. Na widok krwi na spodniach nieprzytomnego Barclaya przestala sie usmiechac. Byla pewna, ze to nie z nosa. Judy podeszla do niskiego, lysego mezczyzny, ktorego inna stewardesa prowadzila z glebi samolotu. Zatrzymali sie w laczniku miedzy przednia i tylna kabina pasazerska. -Jest pan lekarzem? - spytala Judy. -Tak. Nazywam sie Geoffrey Palmer. W czym problem? -Pasazer z przodu zemdlal. Krwawi z nosa i... zwymiotowal. Nie mogla sie powstrzymac od patrzenia w dol na swoja spodnice. Palmer domyslil sie, co zaszlo. Usmiechnal sie. -Uroki tej pracy... Prawdopodobnie choroba powietrzna i omdlenie na widok wlasnej krwi. Moge go obejrzec, jesli pani chce. -Bylybysmy bardzo wdzieczne. Judy ruszyla pierwsza w kierunku dziobu samolotu. Jej nadzieja, ze wszystko wroci do normy, wyparowala na widok spanikowanej miny Carol. -Co jest? - szepnela. -On mocno krwawi... z dolu. Carol podkreslila to ruchem glowy. -Zobaczmy, co sie dzieje - powiedzial Palmer. Nie slyszal cichej wymiany zdan i zamierzal opanowac sytuacje. Stewardesy odsunely sie i przepuscily go do nieprzytomnego mezczyzny. Palmer spojrzal na koszule Barclaya. -Rany, ale sie urzadziles, chlopie. Tak to jest z krwia. Wszedzie sie dostanie. Sprawdzil puls, potem uniosl kciukiem jedna powieke Barclaya. Jego zachowanie natychmiast sie zmienilo; stracil pewnosc siebie. Wyprostowal sie i bezwiednie wytarl reke o klape marynarki. -Doktorze, on krwawi gdzies z dolu - szepnela Carol. - Niech pan spojrzy na jego spodnie. Palmer popatrzyl na czerwona plame na ciemnym materiale. -O, moj Boze - wymamrotal i cofnal sie o krok. Stewardesy wymienily zaniepokojone spojrzenia. -Co pan o tym mysli, doktorze? - zapytala Judy, bardziej z obawa niz nadzieja. Palmer wytrzeszczal oczy na Barclaya. -Musimy sie umyc. Glowa Barclaya opadla na bok i pasazerka na srodkowym fotelu wstrzymala oddech. -Jego oczy... - wykrztusila. - Zobaczcie, krwawia mu oczy! Zrobcie cos, na litosc boska! -Chryste, wiec to prawda - jeknal Palmer. - Musimy sie umyc. Judy dala znak Carol, zeby zostala z Barclayem. Zaprowadzila Palmera do kuchni z przodu samolotu i zaciagnela zaslone. -O co chodzi, doktorze? - spytala. - Co mu jest? -Uwazam, ze to goraczka krwotoczna - wyjasnil wstrzasniety Palmer. Spojrzala na niego. -Nic mi to nie mowi. A dokladniej? -To moze byc Ebola. -Ebola? O, moj Boze. -Musimy sie umyc i trzymac od niego z daleka. -Przeciez jest pan lekarzem. Nie zamierza mu pan pomoc? -Jestem radiologiem, na litosc boska - parsknal Palmer. - Co moge wiedziec o Eboli, do cholery? Poza tym, nikt tu nic nie zrobi. Niech pani powie kapitanowi, zeby zawiadomil przez radio ziemie, ze prawdopodobnie mamy na pokladzie przypadek wirusowej goraczki krwotocznej. Ide sie umyc. Radze pani i kolezance zrobic to samo. Palmer zniknal w lazience. Oszolomiona Judy popatrzyla za nim. -Wielkie dzieki - mruknela i wrocila do Carol, ktora stala przy siedzeniu Barclaya. -Co sie dzieje? - zapytal pasazer z nastepnego rzedu. -Mamy chorego - odrzekla Judy. - Ale nie ma powodu do obaw. -Bez jaj - rzucil drwiaco mezczyzna. - Co z nim jest, do cholery? -Na razie nie wiadomo. Ale lekarz podejrzewa, ze to moze byc... malaria, -Biedny facet - skomentowal pasazer. - Paskudna sprawa. -Czy to zarazliwe? - zapytala jego zona. -Nie, kochanie. Przynajmniej tak slyszalem... Ale moze lepiej zapytac lekarza. Palmer wyszedl z lazienki i ruszyl przejsciem miedzy siedzeniami. Nadal wygladal na wstrzasnietego. Judy przejela inicjatywe. -Doktorze, wlasnie mowilam zaniepokojonemu pasazerowi, ze podejrzewa pan u naszego chorego malarie. Popatrzyla na niego znaczaco. -To nie jest zarazliwe, prawda, doktorze? - upewnil sie mezczyzna. -Nie - odparl Palmer z wahaniem i powtorzyl bardziej zdecydowanie: - Nie jest. Przecisnal sie za stewardesami, zeby nie zblizac sie do Barclaya, i poszedl dalej. Pasazerowie byli zaskoczeni. -Nic pan nie moze zrobic dla tego biednego goscia? - zdziwil sie zaniepokojony pasazer. Palmer nie zatrzymal sie. -Nie... nic - odpowiedzial. - Zajma sie nim na lotnisku. -Co sie stalo z czuwaniem przy chorym? - odezwal sie pasazer. -Czasy sie zmienily - wtracila sie jakas kobieta. -Musze porozmawiac z kapitanem - powiedziala Judy do Carol. - Wszystko gra? Carol skinela glowa i usmiechnela sie slabo. Wciaz przykladala chusteczki do twarzy Barclaya. Na cienkich plastikowych rekawiczkach miala czerwone plamy. -Nie sa dziurawe? - zapytala Judy. -Chyba nie. Dlaczego pytasz? Mina Judy mowila sama za siebie. -Sprawdzaj je co jakis czas. Niedlugo wroce. -Czesc, Judy. Jak nasza ofiara? - zagadnal kapitan, kiedy weszla do kokpitu i zamknela za soba drzwi. Przykucnela miedzy dwoma fotelami. -Nasz doktorek... - zaczela z niesmakiem - podejrzewa Ebole. Nie jest ekspertem, bo to radiolog, ale wydaje sie pewien, ze to rodzaj wirusowej goraczki krwotocznej. Prosi o zawiadomienie przez radio Londynu. Kapitan zmarkotnial. -Cholera, tylko tego nam brakowalo. Tym sie chyba latwo zarazic? -Wcale nie - wtracil sie pierwszy oficer. - Wszyscy tak mysla, ale w rzeczywistosci to mniej grozne niz niektore bardziej pospolite choroby. Mozna to zlapac przez kontakt z plynami ustrojowymi. -Dobrze wiedziec, John. Skad masz takie wiadomosci? -Kilka miesiecy temu bylem na szkoleniu. Wystraszylem sie jak cholera, ale zapamietalem, co mowili o Eboli. Kapitan odzyskal dobry humor. -Chyba nie wymienialas z tym gosciem plynow ustrojowych, Judy? -Obrzygal mnie od gory do dolu. -Cholera! Umylas sie? -Niezbyt dokladnie. -Zrob to teraz. Zmien cale ubranie. Wloz wszystko, co masz na sobie, do plastikowego worka i zapieczetuj. -Dobrze. -Czy nasz doktorek zajmuje sie nim? -Nie. Carol sie nim opiekuje. Facet krwawi z nosa, oczu i gdzies z dolu. -Wiec co robi ten lekarz? -Sra ze strachu. -Az tak? Posluchaj, jesli Carol sie ubrudzi, niech tez sie przebierze. Jak skonczycie, przykryjcie tego goscia plastikowymi workami i kocami. -Ma wysoka goraczke - zaprotestowala Judy. - Ugotuje sie. -Trudno. Musicie odseparowac jego plyny ustrojowe. Rozumiesz? Judy przytaknela. -Idz sie umyc. Przekaze na Heathrow dobra wiadomosc. -Za ile ladujemy? -Za siedemdziesiat piec minut. Judy wyszla z kokpitu i zamknela sie w lazience. Przebrala sie i wlozyla brudny uniform do foliowego worka. Po wyjsciu zalozyla swiezy fartuch i nowe plastikowe rekawiczki. Upewniwszy sie, ze nie sa dziurawe, wziela gleboki oddech i z usmiechem odsunela zaslone. Z promienna mina dolaczyla do Carol przy siedzeniu Barclaya. -Co z nim? - spytala szeptem. -Spi albo jest nieprzytomny. Nie jestem pewna. -Idz sie przebrac. Stare ubranie wloz do worka i zapieczetuj go. Co robisz ze zuzytymi chusteczkami? Carol spojrzala pod nogi, gdzie lezal worek na smiecie. -Wrzucam tam, ale juz sie koncza. Ten facet sie wykrwawi. Nie mozemy tego powstrzymac? -Nie w tych okolicznosciach - odparla Judy. - Musimy po prostu odseparowac jego krew. Jasne? Carol skinela glowa. Przekazala kolezance tampon z chusteczek, wziela z podlogi worek i poszla na dziob samolotu. Judy zostala sama z Barclayem. Patrzyla, jak czerwona struzka przesiaka przez chusteczki na jej palce osloniete cienkim plastikiem. Wzdrygnela sie ze strachu na mysl, ze razem z krwia moze wyplywac wirus Ebola. Jej troske o pasazera na moment zastapilo pragnienie, zeby umarl i przestal krwawic. Kiedy Barclay poruszyl glowa, tetno skoczylo jej powyzej stu piecdziesieciu. Boze, nie pozwol mu sie ocknac i wiercic, modlila sie. Sasiadka Barclaya byla tak samo zaniepokojona. Podniosla wzrok i ich spojrzenia sie spotkaly. Jedna wiedziala, co mysli druga. Ale pasazerka martwila sie z przyczyn estetycznych - po prostu nie chciala miec obok siebie rzucajacego sie, wymiotujacego, krwawiacego mezczyzny. Judy chodzilo o zycie swoje i innych. Barclay nie odzyskiwal przytomnosci, byl na to zbyt chory. Ale gdzies w jego umysle odzywal sie alarm funkcjonujacy od dziecinstwa: musi isc do toalety. Rzucal glowa z boku na bok i probowal wstac. Judy powstrzymywala go jedna reka, druga przyciskala chusteczki do jego twarzy. Barclay stawal sie coraz bardziej pobudzony, a Judy przerazona. Obejrzala sie niecierpliwie, czy nie wraca Carol, ale nie zobaczyla kolezanki. Pasazer siedzacy za Barclayem zauwazyl, co sie dzieje. -Moze powinna pani zapiac mu pas? No jasne, pomyslala Judy, usmiechajac sie do siebie. Ze tez na to nie wpadlam. Sprobowala zapiac klamre, ale Barclay wiercil sie. Sasiadka nachylila sie, chcac pomoc. W koncu zalezalo jej na tym, zeby Barclay siedzial spokojnie. -Dziekuje - powiedziala Judy i unieruchomila mu ramie. Kobieta zapiela klamre i mocnym szarpnieciem zlikwidowala luz pasa. Spojrzala na swoje rece; byly czerwone od krwi przesiakajacej przez koc na brzuchu Barclaya. Judy byla przerazona, ale wziela sie w garsc. Kobieta nie mogla wyjsc bez odpiecia pasow i przesuniecia Barclaya. Musiala zostac na swoim miejscu. -Dam pani chusteczki - powiedziala spokojnie Judy. Carol wrocila z lazienki. -Przynies tej pani chusteczki i butelke wody mineralnej - poprosila ja Judy. - Tylko szybko. Carol przyniosla rowniez plastikowy worek. Wreczyla wszystko pasazerce. -Prosze dokladnie umyc rece - polecila Judy - i wrzucic wszystko do worka. -Ale przeciez malaria nie jest zarazliwa? -Nie jest, prosze pani, to tylko srodki ostroznosci. -Srodki ostroznosci? - powtorzyla z niepokojem kobieta i po chwili zrozumiala. - A tak, krew. Moj Boze, mysli pani, ze on moze miec AIDS? -AIDS? - zirytowal sie ktos w nastepnym rzedzie. - Kto ma AIDS? Myslalem, ze to malaria. -Nikt nie ma AIDS, prosze pana. Prosze sie uspokoic. To nieporozumienie. W tym momencie Barclay zrezygnowal z polprzytomnej walki o pojscie do toalety i wyproznil zoladek. Fetor wywolal glosne protesty najblizszych sasiadow. Judy i Carol byly u kresu wytrzymalosci. -Prosze panstwa - powiedziala Judy - wiem, ze to bardzo nieprzyjemne, ale za niecale czterdziesci minut bedziemy na Heathrow. Mamy ciezko chorego pasazera, ktorym musimy sie zajmowac. Prosze o spokoj i cierpliwosc. Otworzcie panstwo nawiewy, a Carol rozda pachnace chusteczki. Trzymajcie je przy twarzach. Carol rzucila kolezance pytajace spojrzenie. -Wez perfumy wolnoclowe - polecila Judy. 2 -Panie i panowie, mowi kapitan, Jak niektorzy z panstwa juz wiedza, mamy na pokladzie chorego pasazera. Dlatego nie bedziemy mogli od razu wyjsc z samolotu. Wiem, ze to niewygodne, ale dostalismy polecenie, zeby podkolowac na stanowisko nieco oddalone od budynku terminalu i czekac na dalsze instrukcje. Bede panstwa informowal na biezaco. Na razie prosze o cierpliwosc i wyrozumialosc.Judy czula sie tak, jakby ktos wlasnie podpalil lont i zaraz miala nastapic eksplozja. Nie czekala dlugo. W samolocie wybuchlo ogolne niezadowolenie. Rozlegly sie gniewne oskarzenia. -Mowiliscie, ze to malaria! - zawolal facet na siedzeniu za Barclayem. - Oklamaliscie nas! Co jest grane, do cholery? Co mu jest? -Mamy ciezko chorego pasazera, prosze pana. W tej chwili nie moge powiedziec wiecej, ale prosze o cierpliwosc. -Do diabla z cierpliwoscia! Cos tu jest nie tak. Mamy prawo wiedziec. Co przed nami ukrywacie? Co mu jest? -Nie jestem lekarzem, prosze pana... -Ale on jest - parsknal facet i wskazal kciukiem za siebie. - Co powiedzial? -Przykro mi - odparla Judy - ale naprawde nie moge dyskutowac... -Wszystko jasne - przerwal jej pasazer. - Doktorek nie chce miec z tym nic wspolnego, tak? O ile pamietam, olal to i wycofal sie sprytnie na swoje miejsce. Co jest z tym gosciem, do cholery? Pieprze to... Pojde do tylu i sam go zapytam. Zaczal odpinac pas. Judy chciala go powstrzymac, ale zona mezczyzny oszczedzila jej klotni. -O, moj Boze, Frank! - wykrzyknela na widok blyskajacych niebieskich swiatel na zewnatrz. - Tam sa kosmonauci! Zamieszanie ucichlo, gdy pasazerowie wyjrzeli przez okna i zobaczyli, ze samolot otaczaja pojazdy ratownicze. Na tle nocnego nieba migaly lampy. Z przodu na plycie lotniska stal rzad ludzi w pomaranczowych skafandrach ochronnych, ktore oslanialy ich od stop do glow. W szybach helmow odbijaly sie swiatla. -Witam wszystkich, tu znow kapitan - odezwal sie w interkomie przyjazny, spokojny glos. - Za chwile podjada autobusy i przewioza nas do centrum recepcyjnego. Tam dowiemy sie wiecej o sytuacji i mozliwosci skontaktowania sie z krewnymi i przyjaciolmi. Dziekuje za cierpliwosc. Mam nadzieje, ze to wszystko nie potrwa dlugo. Prosze zostac na miejscach i czekac na instrukcje naszego personelu. W glosnikach rozlegly sie Cztery pory roku Vivaldiego. Widok na plycie lotniska najwyrazniej otrzezwil pasazerow. Wojownicze nastawienie zastapila obawa i ogolna akceptacja sytuacji. Agresywne protesty i mrukliwe grozby z zadaniami odszkodowan ucichly. Zapanowal strach przed nieznanym. Barclay zostal zabrany z samolotu jako pierwszy. Dwaj ludzie w pomaranczowych skafandrach nakryli go plastikowa kopula, zniesli po stopniach na plyte lotniska i wsuneli do czekajacej karetki. Potem wyprowadzono pasazerow z czterech rzedow za Barclayem i z rzedow przed nim. Skierowano ich przednimi schodami do autobusu z kierowca w pomaranczowym skafandrze. Wszedzie unosila sie won srodkow odkazajacych; rozpylono je na podlodze pojazdu. Na poklad samolotu weszla ekipa dezynfekcyjna. Zwolniona czesc kabiny odgrodzono plastikowa folia i dokladnie spryskano ten rejon. Pozostalych pasazerow wyprowadzono tylnymi drzwiami do nastepnych autobusow. Czlonkowie zalogi wyszli ostatni. Umieszczono ich w oddzielnym autobusie, ktory mial pojechac za innymi do awaryjnego centrum recepcyjnego. Kiedy autobus ruszyl, obejrzeli sie. Ekipa dezynfekcyjna spryskiwala samolot wewnatrz i na zewnatrz. -Ciekawe, co bedzie dalej - powiedzial kapitan. -Przychodzi mi na mysl slowo "kwarantanna" - odrzekl pierwszy oficer. -Cholera. -Ostroznosci nigdy za wiele. -Chyba tak. -Ile to moze potrwac? - zapytala Judy. Pierwszy oficer pokrecil glowa. -Moze zatrzymaja tylko tych, ktorzy byli najblizej tego goscia albo mieli z nim kontakt. -Swietnie - mruknela ponuro. -Nie pekaj, Judy. Nie bedzie tak zle. Pomysl, ile sie naogladasz telewizji w ciagu dnia - odparl pierwszy oficer z usmiechem. -Chyba wolalabym zachorowac - odparowala. -Dobrze sie spisalyscie - pochwalil kapitan Judy i Carol. - Sytuacja nie byla latwa. -Chetnie powiedzialabym, ze nie ma sprawy - odparla Judy - ale to byla chyba najgorsza przygoda w moim zyciu. Ten facet krwawil chyba z kazdego miejsca na ciele. -Wlasnie - przytaknela Carol. - Kiedys zastanawialam sie, czy nie zostac pielegniarka. Teraz dziekuje Bogu, ze tak sie nie stalo. Praca stewardesy to moze nic wielkiego, ale zajmowac sie takimi rzeczami na co dzien? Dziekuje bardzo. Pasazerowie, ktorzy nie mieli kontaktu z Barclayem w czasie lotu lub wczesniej, zostali zwolnieni do domu. Zostawili tylko adresy. Poinstruowano ich, zeby zglosili sie do swoich lekarzy ogolnych, gdyby zle sie poczuli. Ci, ktorzy siedzieli kolo niego, trafili do szpitala na kwarantanne. Wladze nazwaly to rozsadnym srodkiem ostroznosci. Do tej grupy dolaczyly dwie stewardesy i doktor Palmer; w sumie dwadziescia szesc osob. Humphrey Barclay zmarl cztery dni pozniej. Goraczka nie ustapila, wiec nie zobaczyl plastikowej kopuly, pod ktora lezal na oddziale specjalnym, ani pielegniarek w "kosmicznych" skafandrach, ktore staraly sie przyniesc mu ulge w ostatnich godzinach zycia. Nie zobaczyl tez zony, dwoch corek, swoich rodzicow i tesciow, bo na oddziale specjalnym obowiazywal zakaz odwiedzin. Nie zdazyl dostarczyc raportu z Ndangi swoim szefom w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, ale jego smierc mowila sama za siebie. Starsza stewardesa Judith Mills zmarla osiem dni po Barclayu, jeden dzien przed pania Sally Morton - pasazerka z fotela tuz obok niego - i dwa dni przed doktorem Geoffreyem Palmerem. Obawiano sie o Carol Bain, bo po pieciu dniach zle sie poczula. Ale okazalo sie, ze to tylko przeziebienie. Geoffrey Palmer byl ostatnim zmarlym z samolotu, ale nie ostatnia ofiara wirusa. Jedna z pielegniarek opiekujacych sie Barclayem zarazila sie mimo stroju ochronnego i tez zmarla. Zabojczy wirus afrykanski powstrzymany - informowal "The Times". Przedstawiciele sluzby zdrowia zapewniali, ze nie zanotowano dalszych zachorowan i nie nalezy sie ich obawiac; sytuacja zostala opanowana. Mimo to prasa nie porzucila tego tematu. Jedne dzienniki przepowiadaly w stolicy zaraze podobna do epidemii dzumy z siedemnastego wieku, inne pisaly o tym, jak latwo w dzisiejszych czasach przeniesc wirusy czajace sie w sercu afrykanskiej dzungli na Zachod, co jest "zasluga" szybkiego transportu lotniczego. Stosunkowo niska liczba zgonow i szybkie powstrzymanie wirusa osmieszylo gazety, ktore przewidywaly czarny scenariusz. Jedna z nich sprytnie przeszla do ofensywy, zadajac wyjasnien, jaki to dokladnie wirus. Twierdzila, ze jej czytelnicy "maja prawo wiedziec". Inne przegapily te linie ataku, gdyz nie bylo oficjalnego oswiadczenia o zidentyfikowaniu wirusa ani wrzawy, ze ktos cos wie. "Nowe choroby afrykanskie", jak je nazywalo wiele gazet, uznano za problem, ktory nie musi obchodzic czytelnikow z Chingford czy Surbiton. Ministerstwo Spraw Zagranicznych, Londyn - Maja racje. - Bruce Collins odlozyl gazete. - Nadal nie wiemy, jaki wirus dopadl biednego starego Barclaya i reszte. -Myslalem, ze sa pewni, ze to goraczka Ebola, sir - odparl jeden z osmiu mezczyzn siedzacych wokol stolu. -Takie bylo i jest przypuszczenie - powiedzial Collins. - Zapewne sluszne, biorac pod uwage wszystkie symptomy. Ale nie mamy jeszcze oficjalnego raportu laboratoryjnego. -Nie spiesza sie. -Widocznie naukowcy potrafia pracowac nad takimi wirusami tylko w warunkach BL4, jak to nazywaja. Wszystkie probki musialy pojechac do rzadowego osrodka obrony biologicznej w Porton Down do analizy. Tak czy inaczej, musimy szybko zdecydowac, czy minister moze leciec do Ndangi, czy nie. -W tej sytuacji nie widze takiej mozliwosci - odezwal sie jeden z mezczyzn. Pozostali mrukneli potakujaco. -Musze wam przypomniec, panowie, ze ta wizyta jest wazna dla nas i dla Ndangi. Oni potrzebuja naszego poparcia, a my dostepu do ich lotniska na poludniu. Jesli odwolamy te podroz, moga zerwac umowe. -Chyba zrozumieja, ze w czasie wybuchu choroby taka wizyta nie ma sensu? -W tym problem - odpowiedzial Collins. - Wedlug nich nie ma zadnego wybuchu choroby. Wladze ndangijskie twierdza, ze od dwoch lat w ich kraju nie bylo przypadku Eboli ani innej goraczki krwotocznej. -Musial byc. Jak inaczej Barclay zlapalby wirusa? Tym sie mozna zarazic od innej osoby, zgadza sie? -Albo od zarazonej malpy, o ile mi wiadomo. -Nie podejrzewam Barclaya o kontakty z szympansami. -Wiec jestesmy w impasie - skwitowal Collins. -Wladze ndangijskie po prostu klamia. -Musze przyznac, ze przyszlo mi to do glowy - powiedzial Collins. - Zrobilem wiec dyskretne rozeznanie w Swiatowej Organizacji Zdrowia. Od roku nie zarejestrowali w Ndandze przypadku goraczki krwotocznej. -Moze Barclay podrozowal po Afryce? - zasugerowal ktos. -O tym tez pomyslalem - odparl Collins. - Ale widzialem jego dziennik. Nie mial czasu bawic sie w turyste. Poza tym w zadnym z krajow graniczacych z Ndanga od pol roku nie bylo Eboli. -A kontakt z nosicielem? -Lekarze wypowiadaja sie dosc mgliscie o statusie nosiciela tych chorob. Niektorzy uwazaja, ze taki stan naprawde nie istnieje. Ale sa zgodni, ze rekonwalescent moze przenosic na innych wirusa przez plyny ustrojowe. -Wiec gdyby stary Humphrey przespal sie z jakas "krolowa nocy", ktora ostatnio na to chorowala, moglby sie zarazic? -Barclay byl raczej milosnikiem "National Geographic" i szklaneczki przed snem - odrzekl Collins. - Ale gdyby mial jakas przygode, co z innymi klientami tej kobiety? Do tej pory powinni juz nie zyc. -Nawet jesli zlapal to w ten sposob, nie widze powodu do odwolywania wyjazdu ministra. -Slusznie - zgodzil sie Collins. - Dopoki wierzymy, ze w Ndandze rzeczywiscie nie wybuchla ta choroba. -Moge cos zasugerowac, sir? -Oczywiscie - zachecil Collins. -Warto porozmawiac z ludzmi z Inspektoratu Naukowo-Medycznego w Ministerstwie Spraw Wewnetrznych. Sa czyms w rodzaju detektywow medycznych, prawda? -Dobry pomysl - przyznal Collins. - Powiem Jean, zeby umowila mnie z ich szefem. Jak on sie nazywa? -Macmillan, sir. John Macmillan. Inspektorat Naukowo-Medyczny, nazywany w skrocie Sci-Med, byl niezalezna komorka Ministerstwa Spraw Wewnetrznych. Kierowal nia John Macmillan. Podlegajacy mu inspektorzy dochodzeniowi o wysokich kwalifikacjach naukowych i medycznych zajmowali sie problemami, wobec ktorych policja okazywala sie bezradna. Policjanci nie mieli sie czego wstydzic. Trudno bylo od nich oczekiwac, by wpadli na to, ze w pewnym szpitalu liczba udanych zabiegow chirurgicznych jest duzo nizsza niz w innych, stosujacych niemal identyczne procedury. A nawet gdyby to dostrzegli, nie byliby w stanie znalezc ewentualnych przyczyn. Nie mogli tez zauwazyc, ze pewne substancje zamawiane przez uniwersytecki Wydzial Chemii sa w rzeczywistosci uzywane do produkcji narkotykow. Sci-Med spotkal sie w przeszlosci z tymi sprawami i rozwiazal je. W pierwszym przypadku starzejacy sie chirurg zostal zmuszony do rezygnacji, w drugim laboranci staneli przed sadem. Po wizycie sir Bruce'a Collinsa Macmillan poprosil swoja sekretarke, zeby zadzwonila do doktora Stevena Dunbara. Dunbar byl inspektorem dochodzeniowym Sci-Medu od ponad pieciu lat. Teraz mial urlop po ostatnim sledztwie. -Jest na urlopie dopiero od tygodnia - przypomniala Rose Roberts. -Dziekuje, wiem o tym - warknal Macmillan. - I o tym, ze przy ostatniej robocie dostal zdrowo w kosc. Ale to zajmie mu tylko kilka dni. Prosze go wezwac. Steven Dunbar odebral telefon, kiedy sie pakowal. -Wlasnie mialem wyjechac na Polnoc do corki - odpowiedzial pannie Roberts. -Przykro mi. Przypomnialam szefowi, ze ma pan wolne dopiero od tygodnia, a urlop pooperacyjny zawsze trwa miesiac. Mimo to kazal pana wezwac. Jesli to pana pocieszy, ta sprawa podobno nie potrwa dlugo. -W porzadku. Do zobaczenia o trzeciej - odparl Steven. Szanowal Johna Macmillana. Szef dbal o swoich ludzi i stale walczyl o zachowanie niezaleznosci i swobody dzialania Sci-Medu. Inspektorat, ktory byl jego pomyslem, wielokrotnie udowadnial swoja przydatnosc. Sci-Med wykrywal przestepstwa, ktore inaczej nigdy nie zostalyby ujawnione, i mogl byc przykladem, jak powinna funkcjonowac instytucja rzadowa. Jego administracja, ograniczona do minimum, sluzyla przede wszystkim personelowi z pierwszej linii frontu. Steven wiedzial od znajomych lekarzy ze spolecznej sluzby zdrowia, ze wiecej czasu zajmuje im wypelnianie papierkow niz leczenie chorych. Nikt nie szedl prosto do Sci-Medu. Sila inspektoratu bylo to, ze przyjmowani do pracy inspektorzy dochodzeniowi wnosili szeroka wiedze i doswiadczenie. Jako detektyw medyczny Dunbar mial oczywiscie odpowiednie kwalifikacje, ale nie pociagala go praca lekarza. Po studiach i dwoch rezydenturach szpitalnych odkryl, ze po prostu nie ma do tego serca. Byl mlody i pelen energii, wychowal sie w Gorach Kumbryjskich i potrzebowal zajecia umozliwiajacego wykazanie sie sprawnoscia fizyczna. Po odbyciu rocznej praktyki klinicznej wstapil do wojska. Trafil do pulku spadochronowego, gdzie znalazl duzo wiecej niz tylko okazje do wykazania sie sprawnoscia fizyczna. Przeszedl odpowiednie szkolenie i stal sie ekspertem w dziedzinie medycyny wojskowej, co wykorzystal kilkakrotnie podczas pozniejszych przydzialow do sil specjalnych. Sluzyl w roznych punktach swiata, a ceniono nie tylko jego wiedze medyczna, ale rowniez inicjatywe i energie przy wprowadzaniu innowacji. Bardzo chcial zostac w SAS, lecz natura tej sluzby narzucala limit wieku. Kiedy ukonczyl trzydziesci trzy lata musial odejsc. Byl juz za stary na komandosa. Na szczescie w pore pojawila sie mozliwosc pracy w Sci-Medzie. Bylo to zajecie w sam raz dla niego. Wprawdzie nadal musial wykorzystywac swoje kwalifikacje medyczne, ale nie przy ponurych zabiegach chirurgicznych, usuwaniu kurzajek i przepisywaniu tabletek przeciwdepresyjnych. Jako inspektor dochodzeniowy dostawal zadania odpowiednie do jego wiedzy i mogl je wykonywac po swojemu. Sci-Med zapewnial wszystko, co bylo mu potrzebne, od fachowych ekspertyz po bron. Z punktu widzenia inspektoratu Steven idealnie nadawal sie do tej roboty. Byl lekarzem i zarazem dysponowal umiejetnoscia przetrwania i radzenia sobie w ekstremalnie trudnych warunkach. Co istotne, umiejetnosci te nabyl w prawdziwych sytuacjach, a nie podczas teoretycznych kursow, na ktorych odpowiada sie na pytania w stylu: "Jak przekroczylby pan wyimaginowana rzeke?" Szybko robil postepy i po kilku latach stal sie bardzo cenionym czlonkiem personelu Sci-Medu, sam czerpal tez niemala satysfakcje z pracy. Steven wyszedl ze swojego mieszkania na piatym pietrze w Docklands i pojechal taksowka do Ministerstwa Spraw Wewnetrznych. W granatowym garniturze, jasnoniebieskiej koszuli i krawacie pulku spadochronowego wygladal bardzo elegancko. Wszedl do budynku i pokazal legitymacje. John Macmillan prezentowal sie nie gorzej. Pod wieloma wzgledami byli podobni. Obaj wysocy, szczupli, dobrze zbudowani. Dzielila ich natomiast spora roznica wieku. Macmillan, starszy o ladnych pare lat, mial siwe wlosy gladko zaczesane do tylu, a Steven ciemna czupryne. -Milo cie widziec, Dunbar. Siadaj. Steven usiadl i wysluchal przeprosin Macmillana za odwolanie go z urlopu. -Jamieson i Dewar sa zajeci. Mialem do wyboru: dac to ktoremus z naukowcow albo tobie. Wybralem ciebie. -Czuje sie zaszczycony - odrzekl Steven z lekkim usmiechem. Macmillan przygladal mu sie przez chwile. Szukal oznak sarkazmu, ale nie znalazl. -W kazdym razie, na pewno wiesz o przypadku Eboli w samolocie z Afryki? -Czytalem o tym w gazetach - przytaknal Steven. - Paskudna sprawa. -Moglo byc duzo gorzej, ale procedury przewidziane na takie sytuacje sprawdzily sie. Skonczylo sie "tylko" na pieciu zgonach, choc to zadna pociecha dla rodzin ofiar. -Wiec w czym problem? - zapytal Steven. -Samolot przylecial z Ndangi. Pasazer, ktory zachorowal i zarazil innych, byl urzednikiem Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Przygotowywal w Afryce wizyte ministra. Ludzie z ministerstwa sa zaniepokojeni. -W czasie wybuchu choroby taka wizyta bylaby glupota - powiedzial Steven. -Wladze ndangijskie twierdza, ze nie ma zadnego wybuchu choroby. -Wiec jak ten facet ja zlapal? -Dobre pytanie. -Rany boskie, chyba nie zamierza pan wyslac mnie do Ndangi? - przerazil sie Steven. -Nic z tych rzeczy - usmiechnal sie Macmillan. - Ministerstwo Spraw Zagranicznych chce sie po prostu upewnic, czy tamtejsze wladze nie klamia. Kontaktowalem sie juz ze Swiatowa Organizacja Zdrowia w Genewie. Nic nie slyszeli o wybuchu choroby. Ale pomyslalem, ze moglbys pogadac ze swoimi przyjaciolmi i znajomymi z medycznych organizacji charytatywnych i sprobowac sie czegos dowiedziec. -Zalatwione - odrzekl Steven. - Sa juz pewni, ze to Ebola? -Z Porton nie ma jeszcze odpowiedzi, ale wszystko wskazuje na jeden z rodzajow goraczki krwotocznej. -Wiec to moze nie byc Ebola, tylko Lassa albo choroba marburska. To zreszta niewielka roznica. I tak nikt nie potrafi nic zrobic z tym dranstwem. -Dzis wieczorem w Ministerstwie Spraw Zagranicznych jest briefing dla zainteresowanych stron - powiedzial Macmillan. - Moze wyjdzie cos nowego. Powinienes tam wpasc. Steven skinal glowa. -Panna Roberts wprowadzi cie w szczegoly. Reszte popoludnia Steven spedzil na telefonowaniu do przyjaciol i kolegow. Chcial ustalic, jakie misje medyczne i organizacje charytatywne dzialaja aktualnie w Ndandze. Dowiedzial sie, ze trzy. Miedzy innymi duza francuska organizacja Lekarze bez Granic. Mial znajoma koordynatorke w ich paryskim biurze. Zadzwonil do niej. -Simone? Tu Steven Dunbar z Londynu. -Steven! Milo cie slyszec. Nie odzywales sie od wiekow. Co u ciebie? Po wymianie uprzejmosci Steven zapytal o goraczke krwotoczna w Ndandze. -Nic o tym nie wiem - odparla Simone. - Ale zaczekaj chwile. Czekajac, wygladal przez okno swojego mieszkania. Bylo slonecznie, ale z zachodu nadciagaly czarne chmury. Simone wrocila na linie. -W tej chwili nie mamy zadnych meldunkow o goraczce krwotocznej w Ndandze ani w sasiednich krajach. -Dzieki, Simone. Jestem zobowiazany. -Wiec kiedy zobaczymy cie w Paryzu? -Mam nadzieje, ze wkrotce. Zjemy razem kolacje. 3 Briefing w Ministerstwie Spraw Zagranicznych zaczynal sie o wpol do osmej. Steven przyjechal dziesiec minut wczesniej. Zastal juz ponad piecdziesiat osob. Niektore znal, innych nie. Wsrod znajomych byl Fred Cummings, konsultant mikrobiolog przydzielony do spolecznej sluzby zdrowia w Londynie. Wyroznial sie w tlumie przerzedzona jaskraworuda czupryna i jedna ze swoich ulubionych krzykliwych marynarek sportowych.Steven podszedl do niego. -Duza impreza - zauwazyl. -Porton chcialo rozmawiac ze wszystkimi zainteresowanymi naraz, zamiast organizowac serie spotkan z szefami wydzialow zdrowia i lokalnymi wladzami - odrzekl Cummings. -Wiec zidentyfikowali to? -Miejmy nadzieje. Bawili sie z tym wystarczajaco dlugo. Stawiam piatke na Ebole. Steven zignorowal zaklad. -Goraczka Ebola na Old Kent Road... Sztuczka magiczna. Cummings usmiechnal sie. -Ty mi to mowisz? Odkad wyladowal ten cholerny samolot, nie daje mi to spokoju. Dystyngowany mezczyzna poprosil o cisze. Steven domyslil sie, ze to ktos z Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Tlum zamilkl. Na podium weszly cztery osoby. Przedstawiono je jako zespol badawczy z Porton Down. Szefem zespolu byl doktor Clive Phelps, wysoki, niezdarny mezczyzna z gesta siwa czupryna i rzadka broda. Zajal miejsce poprzednika i bez potrzeby stuknal dwa razy w mikrofon. Steven zastanawial sie, jak ten gosc miesci brode pod maska chirurgiczna. -Dobry wieczor - zaczal Phelps. - Domyslam sie, ze wszyscy obecni sa z branzy medycznej. Oczywiscie z wyjatkiem personelu Ministerstwa Spraw Zagranicznych, ktory ma wlasne powody, aby zadac informacji. Nie bede niczego owijal w bawelne. To filowirus. -A to niespodzianka - mruknal Cummings. - "Daily Mail" twierdzi tak od tygodni. -Ale wbrew rozpowszechnianym domyslom i pogloskom, to nie Ebola - ciagnal Phelps. -Wiec to musi byc choroba marburska - szepnal Cummings. - Sa tylko dwa filowirusy. -I nie choroba marburska. -Jasna cholera - zaklal pod nosem Cummings. Poczul sie jak podwojnie wykolowany frajer w komedii filmowej. Sala zawrzala. -Wiec jakim sposobem to moze byc filowirus? - zapytal glosno Cummings. -Pod mikroskopem elektronowym okazuje sie byc wloknisty i tworzy wlokniste odgalezienia o dlugosci do czternastu tysiecy nanometrow. Innymi slowy, wyglada jak filowirus. I oczywiscie wywoluje goraczke krwotoczna, bardzo podobna do Eboli, jesli nie identyczna. Chorzy dostaja wysokiej goraczki, skurczow zoladka i mdlosci. Krwawia obficie z niemal wszystkich czesci ciala. -Wiec dlaczego mowi pan, ze to nie Ebola? -Cztery znane nam podtypy Eboli, ktore scharakteryzowalismy w przeszlosci, maja srednice osiemdziesieciu nanometrow. Ten wirus ma sto dwadziescia nanometrow srednicy. -Moze to nowy podtyp? - zasugerowal Cummings. Phelps niepewnie wzruszyl ramionami. -Mozliwe - przyznal. - Ale malo prawdopodobne. Zbadalismy kwas nukleinowy wirusa; dlatego to tyle trwalo. Sa znaczace roznice, uwazamy wiec, ze to nowy wirus. -Tylko tego nam potrzeba - szepnal Cummings do Stevena. - Jeszcze jeden cholerny wirus afrykanski. -Sa jakies domysly co do jego pochodzenia? - zapytal ktos. -Zadnych - odrzekl Phelps. - Ale prawde mowiac, nadal nie wiemy, skad sie bierze Ebola. A znamy te chorobe od ponad trzydziestu lat. Jej naturalne zrodlo jest wciaz taka sama zagadka, jak w momencie pojawienia sie pierwszego przypadku zarazenia. -Nowy wirus zostal latwo powstrzymany. Czy na tej podstawie mozna powiedziec, ze jest mniej grozny od Eboli? Pamietam, ze kilka lat temu podczas wybuchu Eboli w Zairze ludzie padali jak muchy. -Nie, to calkowicie falszywy wniosek - zaprzeczyl Phelps. - Musze to wyraznie podkreslic. Skutki zdarzenia na Heathrow zostaly ograniczone, bo zaangazowani w to ludzie mieli potrzebna wiedze. Wspomniany przez pana wybuch choroby w Afryce okazal sie gorszy, niz byl