Ken McClure Joker Wildcard (Przelozyl: Maciej Pintara)Wydanie oryginalne: 2002 Wydanie polskie: 2002 Czlowiek jest w afrykanskiej wiosce, gdzie ludzie padaja jak muchy. Dwadziescia cztery godziny pozniej laduje w Los Angeles i nawet nie wie, ze ma wirusa Lassa czy Ebola . Joshua Lederberg, laureat Nagrody Nobla, profesor na Uniwersytecie Rockefellera w Nowym Jorku "Discover", grudzien 1990 Dopoki nasz dom nie stanie w plomieniach, nie zdajemy sobie sprawy, ze w miescie brakuje wozow strazackich. Uslyszymy jeszcze o Eboli. Liczba ludnosci w Afryce rosnie, ingerencja wirusa w srodowisko nasila sie. Predzej czy pozniej ktos znowu przywlecze go z dzungli. Anthony Sanchez, badacz wirusa Ebola z Centrum Chorob Zakaznych w Atlancie "Discover", styczen 1996 Wytepienie ospy to wspanialy przyklad wspolpracy miedzynarodowej, ale jest wiele innych przykladow niedokonczonych spraw, jak walka z polio, gruzlica i malaria. Wszystkie choroby zakazne sa wspolnym zagrozeniem, zwlaszcza w czasach gdy ludzi zblizaja miedzynarodowe podroze i interesy. Choroby zakazne nie uznaja granic. Do ich zwalczania potrzebna jest globalna kooperacja. Hiroshi Nakajima, dyrektor generalny Swiatowej Organizacji Zdrowia kwiecien 1997 Prolog Edynburg, Szkocja Paul Grossart, dyrektor Lehman Genomics UK, byl zdenerwowany. Szef amerykanskiej centrali firmy przyjezdzal do niego, zamiast wezwac go do Bostonu, i Grossart czul sie niepewnie. Jego kierownicy sekcji przygotowali sie do prezentacji, mieli slajdy i diagramy pokazujace osiagniecia swoich grup badawczych. Personel techniczny posprzatal laboratoria i staral sie, zeby praca wrzala w nich jak w ulu, na wypadek gdyby goscie chcieli tam zajrzec. Sekretarki dopilnowaly, zeby biura pachnialy jak stoiska kosmetyczne. Na gorze w ksiegowosci przygotowano otwarte dokumenty finansowe do kontroli. Ich autorzy byli pelni optymizmu i gotowi do przedstawienia wizji swietlanej przyszlosci. Porzadek dnia nakazywal kazdemu usmiechac sie do wszystkiego, co sie rusza. Mimo to Grossart czul, ze ma spocone dlonie, gdy stal z rekami z tylu przy oknie w swoim gabinecie i czekal na przyjazd gosci. Wydawaloby sie, ze nie ma sie czego obawiac. Dla wszystkich firm biotechnicznych w Zjednoczonym Krolestwie przyszly ciezkie czasy, bo srodowisko biznesmenow uwazalo, ze obiecuja wiecej, niz daja, ale Lehman przetrwal burze topniejacego kapitalu inwestycyjnego lepiej niz wiekszosc. W ciagu dwoch ostatnich lat wprowadzil na rynek kilka udanych zestawow diagnostycznych. Proby z dwoma nowymi srodkami chemioterapeutycznymi szly dobrze. Docelowe terminy uzyskania obu licencji zaczynaly wygladac realistycznie. Ale Grossart wciaz podejrzewal, ze cos jest nie tak. Czul to przez skore. Wizyta Amerykanow byla zapowiadana jako rutynowa, ale wiedzial, ze chodzi o cos wiecej. Na parking wjechal czarny mercedes sedan klasy S. Grossart podszedl do biurka i nacisnal guzik interkomu. -Juz sa, Jean. Daj nam piec minut, potem przynies kawe i ciasteczka. Dopilnuj, zeby reszta wiedziala, ze przyjechali. -Zalatwione. Grossart poprawil krawat i zbiegl po schodach ze swojego gabinetu na pierwszym pietrze do holu. Usmiechnal sie do wysokiego, szczuplego mezczyzny, ktory wszedl pierwszy. -Milo cie znow zobaczyc, Hiram - powiedzial i wyciagnal reke; najpierw wytarl ja w garsc chusteczek higienicznych w kieszeni. - Dawno sie nie widzielismy. -I ciebie tez, Paul. - Hiram Vance, wiceprezes Lehman International, wskazal mezczyzne za soba. - To doktor Jerry Klein z naszego laboratorium w Bostonie. Jest szefem dzialu medycyny molekularnej. Grossart uscisnal dlon niskiemu mezczyznie z czarna broda i w zle dopasowanym ciemnym ubraniu. Klein przypominal mu troche rabina. Grossart mial wrazenie, ze facet jest zdenerwowany jak on. Weszli na gore do holu, gdzie powiesili plaszcze, potem do gabinetu Grossarta. Porozmawiali chwile o pogodzie i "urokach" listopadowego lotu nad Atlantykiem. Sekretarka Grossarta przyniosla kawe i zostala przedstawiona gosciom. Przywitala ich i usmiechnela sie uprzejmie. -Moge panom jeszcze cos podac? - zapytala. -Na razie dziekujemy, Jean - odparl Grossart. - Wiec od czego chcecie zaczac? - zagadnal, kiedy drzwi sie zamknely. - Myslalem o obchodzie laboratoriow, krotkich prezentacjach przygotowanych przez personel naukowy, wizycie na produkcji, a potem moze w biurach? Vance spojrzal na drzwi. -Czy ona moze nas tu podsluchac? -Mam do Jean pelne zaufanie - odpowiedzial zaskoczony Grossart. -Nie o to pytalem - odrzekl Vance. W odpowiedzi Grossart wylaczyl interkom. -Nie, nie moze. Vance byl przerazliwie chudy, mial niezdrowa cere i podkrazone czarne oczy. -Jestesmy w duzych tarapatach - oznajmil. -Wiec to nie rutynowa wizyta? Vance pokrecil glowa. -Rezygnujemy z projektu "Snowball". Musimy to przerwac. -Co?! - wykrzyknal Grossart. - Przeciez wszystko idzie dobrze! I co z umowa? -Wiem, wiem - przytaknal Vance. - Ale Jerry znalazl powazna przeszkode. Pokaz mu, Jerry. Klein otworzyl neseser, wyjal cienkie akta w niebieskiej okladce i wreczyl je Grossartowi, nie patrzac mu w oczy. Grossart zaczal czytac. Kiedy skonczyl, przelknal z trudem. -Jestescie calkiem pewni? - wychrypial. Klein przytaknal. -Niestety - mial akcent nowojorskiego Zyda. - Sekwencja wyglada na czesc genomu gospodarza, ale tak nie jest. Niech pan spojrzy na homologie. -Jezu Chryste - wymamrotal Grossart. - Powinienem byl wiedziec, ze to zbyt piekne, zeby moglo byc prawdziwe. Juz za pozno, zeby to odkrecic. Co my teraz zrobimy, do cholery? -Musimy natychmiast przerwac produkcje - powiedzial Vance. - Ale... Grossart wciaz wpatrywal sie w dokumenty Kleina. W glowie mial metlik. -Ale co? -Moze na tym powinnismy skonczyc - odparl Vance, obserwujac uwaznie jego reakcje. Grossart podniosl wzrok znad dokumentow i spojrzal na niego pytajaco. -Chcesz powiedziec, ze powinnismy siedziec cicho? -Uwazam, ze musimy byc praktyczni - odrzekl Vance. - Za pozno, zeby cos zrobic z materialem, ktorego uzyto. Jesli zaczniemy sie spowiadac, ukrzyzuja nas. Firma padnie, a my bedziemy skonczeni. Prawnicy juz sie o to postaraja. O ile wiem, masz... zobowiazania, Paul? Grossart nie mogl sie z tym pogodzic. Z trudem skoncentrowal sie na pytaniu. Jasne, ze mial zobowiazania. Sto piecdziesiat tysiecy dlugu hipotecznego, dwoje dzieci w prywatnych szkolach i zone, ktora lubila wygodne zycie. Ale... -Ta firma o wiele lepiej przysluzy sie ludzkosci, jesli zostanie w branzy - powiedzial Vance. - Pomysl o tym, Paul. Grossart zlaczyl dlonie pod broda. Kolysal sie lekko w fotelu i zastanawial, co robic. Czul ucisk w zoladku. Tak bardzo wierzyl w projekt "Snowball", ze utopil w akcjach firmy cala gotowke, jaka tylko mogl zdobyc. Okay, szedl na skroty, zeby przyspieszyc sprawe. Ale taki jest biznes. To wyscig. Nie bylo w tym nic nieuczciwego. To po prostu... interes. A teraz wszystko szlag trafil. Nagle i bez ostrzezenia znalazl sie w tej sytuacji i bal sie. -Chryste, nie wiem! - wykrzyknal. - Mam ochote posypac glowe popiolem i przepraszac... ale... jak mowisz... na dluzsza mete nic dobrego z tego nie wyjdzie, do cholery, skoro jest juz za pozno. -Wierz mi, ze wszyscy mamy takie mysli - pocieszyl go Vance. - Gdyby mozna bylo cofnac czas, zrobilibysmy to. Ale nie mozna, Paul. Po prostu sie nie da. -Kto o tym wie? - zapytal Grossart. -Tylko my trzej. Jerry przyszedl ze swoim odkryciem najpierw do mnie i uzgodnilismy, ze zatrzymamy to dla siebie, dopoki nie pogadamy z toba. Wielka Brytania to jedyne miejsce, gdzie rzucilismy ten towar, ze sie tak wyraze. Grossart nerwowo zlaczal i rozlaczal konce palcow. Jego mozg pracowal na pelnych obrotach, ale nie mogl jasno myslec; za duzo bylo do ogarniecia. Postanowil nie byc mieczakiem i nie wahac sie. Tamci dwaj mieli czas wszystko przemyslec, wiec musieli dojsc do slusznego wniosku. Bedzie z nimi trzymal. -W porzadku - zgodzil sie. - Siedzimy cicho. -Rozsadny z ciebie facet - pochwalil Vance. - Firma nie zapomni o twojej lojalnosci przy corocznym podziale premii. Grossart nagle poczul sie jak szmata. Spojrzal na Vance'a i zrobilo mu sie niedobrze. Nie cierpial samego siebie, ale nie mial juz odwrotu. Przelknal sline i odwrocil wzrok. -Wiec po sprawie - powiedzial. Vance odchrzaknal. -Obawiam sie, ze nie calkiem. Jest jeszcze jeden problem. Grossart czul, ze dluzej nie wytrzyma; musi pojsc do lazienki. -Jaki problem? - wychrypial. -Probki krwi pobrane rutynowo od ludzi pracujacych nad projektem "Snowball", ktore przyslales... -Co z nimi? -Jerry jeszcze raz je zbadal w zwiazku z naszym drobnym klopotem, kiedy tylko go odkryl. Dwie mialy wynik dodatni. -Chcesz powiedziec, ze dwojgu moim ludziom zagraza to dranstwo? -Jest taka mozliwosc - przyznal Klein. -I co teraz zrobimy, do cholery? -Nie mozemy ryzykowac, ze sie tu rozchoruja i ludzie dodadza dwa do dwoch - odrzekl Vance. - Przy twojej wspolpracy natychmiast ich przeniesiemy. Na wszelki wypadek, rozumiesz. Jesli bedzie trzeba, dostana najlepsza opieke. Obiecuje. -A co powiedza rodzinom? - zapytal Grossart. -Ze projekt, nad ktorym pracuja, wymaga wyjazdu do jednej z naszych stacji doswiadczalnych, powiedzmy w polnocnej Walii. Wymyslimy im tam jakies zajecie. Potrzymamy ich na uboczu, dopoki sie nie upewnimy, czy nic im nie grozi. Dla oslody podwoimy im pensje. Co ty na to? Przynajmniej tyle mozemy zrobic. -Co najmniej - odparl Grossart. - O kogo chodzi? Klein zajrzal do swoich notatek. -O Amy Patterson i Petera Doiga. -Znasz ich? - zapytal Vance. Grossart byl zazwyczaj uprzejmy, ale teraz zaczely mu puszczac nerwy. -Jasne, ze ich znam - warknal. - Patterson przyszla tu po doktoracie. Jest u nas od blisko trzech lat. Doig to technik medyczny. Przeniosl sie do nas jakies dziewiec miesiecy temu z laboratorium jednego z miejscowych szpitali. Oboje sa w porzadku. - Wstal. - Przepraszam, ale naprawde musze... 1 Lot British Airways, Ndanga-Londyn Humphrey James Barclay od kilku dni nie czul sie dobrze i dlatego latwo wpadal w rozdraznienie. Nie mogl tego zrekompensowac nawet fakt, ze wraca do domu po nieskonczenie dlugiej wizycie sluzbowej w srodkowej Afryce.-Rany boskie! - mruknal, kiedy stewardesa odkryla, ze skonczyl sie jej tonik i przekazala to bezglosnie kolezance przesadnym ruchem warg, obdarzajac go firmowym usmiechem. -Chwileczke, prosze pana. Z lodem i cytryna? Barclay przytaknal i ugryzl sie w jezyk. Wewnatrz az sie gotowal. Jak moglo jej czegos zabraknac po obsluzeniu zaledwie trzech rzedow? Kolezanka poslusznie doniosla pol tuzina malych puszek toniku i stewardesa wreczyla Barclayowi drinka. Wzial go bez podziekowania, szybko otworzyl tonik i wlal troche do dzinu. Wypil koktajl dwoma duzymi lykami, polozyl glowe na oparciu fotela i zamknal oczy. Palacy smak alkoholu w gardle pomogl, ale nadal czul nieprzyjemne goraco i bol w calym ciele. Wyciagnal reke, zeby zwiekszyc doplyw powietrza z nawiewu nad glowa. Zabolaly go miesnie ramienia. Skrzywil sie, na czolo wystapily mu krople potu. Szarpnal ze zloscia kolnierzyk koszuli, ale zapiety guzik nie puscil. Barclay poczul nowa fale frustracji. Pociagnal tak mocno, ze guzik wystrzelil w oparcie fotela z przodu i gdzies upadl. Barclay nie zamierzal go szukac. Z powrotem polozyl glowe na oparciu. Elegancka kobieta na fotelu obok skupila sie na magazynie ilustrowanym i udawala, ze niczego nie zauwazyla. Barclay znow zamknal oczy i pomodlil sie w duchu, zeby to nie byla grypa. Tylko nie to. Jesli nie poloze raportu na biurku pieprzonego sir Bruce'a Collinsa najpozniej jutro po poludniu, moge sie pozegnac z moja pieprzona kariera. Nawet sie nie obejrze, a polece z Ministerstwa Spraw Zagranicznych prosto na zasilek dla bezrobotnych. Teraz mnie widzisz, a za chwile nie. Jezu Chryste, Marion bylaby po prostu zachwycona. Ona i ta jej zarozumiala rodzinka. Barclay rzucal glowa z boku na bok. Dostawal mdlosci, wirowalo mu w oczach. -Chryste, nie wytrzymam - jeknal. Wiercil sie, zeby znalezc wygodna pozycje. Bez skutku. Jeszcze kilka dni, a potem moge sie polozyc do lozka na tydzien. Albo na cholerny miesiac, jesli bedzie trzeba. Staral sie skoncentrowac na tym, co napisze w raporcie. Nic dobrego, stwierdzil kwasno. Nikt przy zdrowych zmyslach nie powinien jechac do tej pieprzonej dziury, jaka jest Ndanga. Tym cholernym krajem rzadzi banda drobnych cwaniaczkow. Bardziej interesuje ich zalozenie kont w szwajcarskich bankach niz zrobienie czegos dla narodu, ktory rzekomo reprezentuja. Zagraniczna pomoc pojdzie na mercedesy i garnitury od Armaniego, zanim czlowiek zdazy powiedziec: abrakadabra. Wlasnie to mial ochote napisac, ale oczywiscie wiedzial, ze tego nie zrobi. Nizszy urzednik Ministerstwa Spraw Zagranicznych nie jest od polityki. W sprawie Ndangi juz zapadla decyzja. Rzad Jej Krolewskiej Mosci wyciaga reke w gescie przyjazni i partnerstwa. Proponuje pomoc, choc Ndanga nie ma ropy czy innych waznych surowcow, ktorych potrzebujemy. Ale jest tam strategicznie polozone lotnisko z przyleglosciami. Ministerstwo Obrony uznalo, ze moze sie bardzo przydac Krolewskim Silom Zbrojnym, gdyby w krajach na poludniu sprawy wymknely sie spod kontroli. A na to sie zanosi. Uzgodniono wiec duze dofinansowanie Ndangi. Za kilka tygodni poleci tam minister spraw zagranicznych, zeby zapewnic nowy rezim o brytyjskim poparciu. Barclaya wyslano do Ndangi, aby przetarl szlak i upewnil sie, czy przygotowania do wizyty postepuja zadowalajaco. Ministrowi nie moze zabraknac papieru toaletowego w glebi Afryki. Rozpial szarpnieciem nastepny guzik koszuli i poczul struzke potu na policzku. -Zle sie pan czuje? - spytala zaniepokojona sasiadka. Barclay odwrocil glowe, zeby na nia spojrzec, ale niewyraznie widzial. Kobieta wydawala sie otoczona aureola jaskrawych, kolorowych swiatel. -Chyba zlapalem grype - odparl. -To pech - powiedziala. Wrocila do lektury, ale odsunela sie kawalek i zaslonila reka usta. - Powinien pan poprosic stewardese o aspiryne - zasugerowala. Barclay skinal glowa. -Moze poprosze. - Zerknal znaczaco przez ramie. - Jak bedzie wolna. Otworzyl z wielkim wysilkiem neseser i wyjal plik papierow. Czul, ze musi zanotowac punkty, ktore chce podkreslic w raporcie. Ochrona glownego portu lotniczego w Ndandze jest kiepska - zapisal. - Zalecane... Urwal, kiedy na kartke kapnela wielka kropla krwi z nosa. Przez moment wpatrywal sie w czerwona plame jak zahipnotyzowany. -Jasna cholera - mruknal. - Co jeszcze bedzie? Wyciagnal z kieszeni chusteczke higieniczna i przytknal do nosa. Zdazyl zatrzymac nastepna krople. Polozyl glowe na oparciu i tamowal krew. Boze, jestem ciezko chory. Pekala mu glowa, bolaly go oczy. Nagle poczul cos nowego... wilgoc... Mial mokre spodnie. Powoli wlozyl reke miedzy nogi. Tak. O, moj Boze, co za wstyd. O, moj Boze, wszystko, tylko nie to. Jak moglem sie zmoczyc i nie wiedziec o tym? - zastanawial sie z zazenowaniem. Sciagnal miesnie zwierajace i przekonal sie, ze nadal je kontroluje. Wiec jak to sie stalo? Boze! Nie przezyje tego. Zaczal planowac, jak wybrnie z niezrecznej sytuacji. Po wyladowaniu zostanie na miejscu, dopoki wszyscy pasazerowie nie wyjda... Tak, to wlasnie zrobi. Przy odrobinie szczescia zaloga nawet nie bedzie pamietala, kto siedzial na tym miejscu. Chaotyczne mysli znow przerwal potworny bol glowy. Byl niemal nie do zniesienia. Mimo to Barclay poczul cos nowego. Ma nie tylko mokro miedzy nogami; wilgoc jest... lepka! Cofnal reke, na wpol otworzyl jedno oko i spojrzal na dlon. Krew! Widok jego zakrwawionej reki popchnal sasiadke do dzialania. Wstrzymala oddech i siegnela do przycisku sygnalizacyjnego nad glowa. Wciskala go raz za razem, dopoki nie przybiegly dwie stewardesy. -Jego reka... - wyjakala i odsunela sie najdalej, jak mogla. - Jest zakrwawiona. Mowil, ze zlapal grype, ale spojrzcie na niego! Do Barclaya juz nie docieralo, co sie dzieje dookola. Wysoka goraczka wywolala delirium, nekaly go fale bolu i mdlosci. Jedna ze stewardes, Judy Mills, pochylila sie nad nim. -Slyszy mnie pan? Moze pan powiedziec, co panu jest? Barclay uniosl powieki. Otworzyl usta, ale nie mogl wymowic slowa. Zamiast tego zwymiotowal prosto na Judy, ktora skrzywila sie z obrzydzenia. Jej profesjonalizm zastapila na moment odraza i gniew. -Nie mozecie go gdzies zabrac? - zapytala kobieta na srodkowym siedzeniu. -Samolot jest pelny, prosze pani - odrzekla druga stewardesa, Carol Bain. -Musicie cos zrobic, na litosc boska! On jest zakrwawiony. Pasazerka miala racje. Krew z nosa splywala po twarzy Barclaya i plamila przod jego koszuli. -Sprobuj zatamowac krwotok - polecila kolezance Judy. Zrobila, co mogla, zeby wyczyscic uniform, i teraz wrocila. Carol oparla glowe Barclaya na zaglowku. Uwazala, zeby nie byc "na linii ognia". Przylozyla mu chusteczki higieniczne do nosa i spojrzala na Judy. -Co dalej? - szepnela. -Trzymaj go tak. Sprawdze, czy na pokladzie jest lekarz. Judy poszla do kokpitu i po chwili kapitan oglosil, ze jesli w samolocie jest lekarz, prosi go o zgloszenie sie do personelu. Carol ciagle przyciskala chusteczki do twarzy Barclaya. Poczula ulge, gdy w glebi samolotu odezwal sie sygnal. Usmiechnela sie. Zeby ukryc to przed pasazerami, spojrzala w dol. Na widok krwi na spodniach nieprzytomnego Barclaya przestala sie usmiechac. Byla pewna, ze to nie z nosa. Judy podeszla do niskiego, lysego mezczyzny, ktorego inna stewardesa prowadzila z glebi samolotu. Zatrzymali sie w laczniku miedzy przednia i tylna kabina pasazerska. -Jest pan lekarzem? - spytala Judy. -Tak. Nazywam sie Geoffrey Palmer. W czym problem? -Pasazer z przodu zemdlal. Krwawi z nosa i... zwymiotowal. Nie mogla sie powstrzymac od patrzenia w dol na swoja spodnice. Palmer domyslil sie, co zaszlo. Usmiechnal sie. -Uroki tej pracy... Prawdopodobnie choroba powietrzna i omdlenie na widok wlasnej krwi. Moge go obejrzec, jesli pani chce. -Bylybysmy bardzo wdzieczne. Judy ruszyla pierwsza w kierunku dziobu samolotu. Jej nadzieja, ze wszystko wroci do normy, wyparowala na widok spanikowanej miny Carol. -Co jest? - szepnela. -On mocno krwawi... z dolu. Carol podkreslila to ruchem glowy. -Zobaczmy, co sie dzieje - powiedzial Palmer. Nie slyszal cichej wymiany zdan i zamierzal opanowac sytuacje. Stewardesy odsunely sie i przepuscily go do nieprzytomnego mezczyzny. Palmer spojrzal na koszule Barclaya. -Rany, ale sie urzadziles, chlopie. Tak to jest z krwia. Wszedzie sie dostanie. Sprawdzil puls, potem uniosl kciukiem jedna powieke Barclaya. Jego zachowanie natychmiast sie zmienilo; stracil pewnosc siebie. Wyprostowal sie i bezwiednie wytarl reke o klape marynarki. -Doktorze, on krwawi gdzies z dolu - szepnela Carol. - Niech pan spojrzy na jego spodnie. Palmer popatrzyl na czerwona plame na ciemnym materiale. -O, moj Boze - wymamrotal i cofnal sie o krok. Stewardesy wymienily zaniepokojone spojrzenia. -Co pan o tym mysli, doktorze? - zapytala Judy, bardziej z obawa niz nadzieja. Palmer wytrzeszczal oczy na Barclaya. -Musimy sie umyc. Glowa Barclaya opadla na bok i pasazerka na srodkowym fotelu wstrzymala oddech. -Jego oczy... - wykrztusila. - Zobaczcie, krwawia mu oczy! Zrobcie cos, na litosc boska! -Chryste, wiec to prawda - jeknal Palmer. - Musimy sie umyc. Judy dala znak Carol, zeby zostala z Barclayem. Zaprowadzila Palmera do kuchni z przodu samolotu i zaciagnela zaslone. -O co chodzi, doktorze? - spytala. - Co mu jest? -Uwazam, ze to goraczka krwotoczna - wyjasnil wstrzasniety Palmer. Spojrzala na niego. -Nic mi to nie mowi. A dokladniej? -To moze byc Ebola. -Ebola? O, moj Boze. -Musimy sie umyc i trzymac od niego z daleka. -Przeciez jest pan lekarzem. Nie zamierza mu pan pomoc? -Jestem radiologiem, na litosc boska - parsknal Palmer. - Co moge wiedziec o Eboli, do cholery? Poza tym, nikt tu nic nie zrobi. Niech pani powie kapitanowi, zeby zawiadomil przez radio ziemie, ze prawdopodobnie mamy na pokladzie przypadek wirusowej goraczki krwotocznej. Ide sie umyc. Radze pani i kolezance zrobic to samo. Palmer zniknal w lazience. Oszolomiona Judy popatrzyla za nim. -Wielkie dzieki - mruknela i wrocila do Carol, ktora stala przy siedzeniu Barclaya. -Co sie dzieje? - zapytal pasazer z nastepnego rzedu. -Mamy chorego - odrzekla Judy. - Ale nie ma powodu do obaw. -Bez jaj - rzucil drwiaco mezczyzna. - Co z nim jest, do cholery? -Na razie nie wiadomo. Ale lekarz podejrzewa, ze to moze byc... malaria, -Biedny facet - skomentowal pasazer. - Paskudna sprawa. -Czy to zarazliwe? - zapytala jego zona. -Nie, kochanie. Przynajmniej tak slyszalem... Ale moze lepiej zapytac lekarza. Palmer wyszedl z lazienki i ruszyl przejsciem miedzy siedzeniami. Nadal wygladal na wstrzasnietego. Judy przejela inicjatywe. -Doktorze, wlasnie mowilam zaniepokojonemu pasazerowi, ze podejrzewa pan u naszego chorego malarie. Popatrzyla na niego znaczaco. -To nie jest zarazliwe, prawda, doktorze? - upewnil sie mezczyzna. -Nie - odparl Palmer z wahaniem i powtorzyl bardziej zdecydowanie: - Nie jest. Przecisnal sie za stewardesami, zeby nie zblizac sie do Barclaya, i poszedl dalej. Pasazerowie byli zaskoczeni. -Nic pan nie moze zrobic dla tego biednego goscia? - zdziwil sie zaniepokojony pasazer. Palmer nie zatrzymal sie. -Nie... nic - odpowiedzial. - Zajma sie nim na lotnisku. -Co sie stalo z czuwaniem przy chorym? - odezwal sie pasazer. -Czasy sie zmienily - wtracila sie jakas kobieta. -Musze porozmawiac z kapitanem - powiedziala Judy do Carol. - Wszystko gra? Carol skinela glowa i usmiechnela sie slabo. Wciaz przykladala chusteczki do twarzy Barclaya. Na cienkich plastikowych rekawiczkach miala czerwone plamy. -Nie sa dziurawe? - zapytala Judy. -Chyba nie. Dlaczego pytasz? Mina Judy mowila sama za siebie. -Sprawdzaj je co jakis czas. Niedlugo wroce. -Czesc, Judy. Jak nasza ofiara? - zagadnal kapitan, kiedy weszla do kokpitu i zamknela za soba drzwi. Przykucnela miedzy dwoma fotelami. -Nasz doktorek... - zaczela z niesmakiem - podejrzewa Ebole. Nie jest ekspertem, bo to radiolog, ale wydaje sie pewien, ze to rodzaj wirusowej goraczki krwotocznej. Prosi o zawiadomienie przez radio Londynu. Kapitan zmarkotnial. -Cholera, tylko tego nam brakowalo. Tym sie chyba latwo zarazic? -Wcale nie - wtracil sie pierwszy oficer. - Wszyscy tak mysla, ale w rzeczywistosci to mniej grozne niz niektore bardziej pospolite choroby. Mozna to zlapac przez kontakt z plynami ustrojowymi. -Dobrze wiedziec, John. Skad masz takie wiadomosci? -Kilka miesiecy temu bylem na szkoleniu. Wystraszylem sie jak cholera, ale zapamietalem, co mowili o Eboli. Kapitan odzyskal dobry humor. -Chyba nie wymienialas z tym gosciem plynow ustrojowych, Judy? -Obrzygal mnie od gory do dolu. -Cholera! Umylas sie? -Niezbyt dokladnie. -Zrob to teraz. Zmien cale ubranie. Wloz wszystko, co masz na sobie, do plastikowego worka i zapieczetuj. -Dobrze. -Czy nasz doktorek zajmuje sie nim? -Nie. Carol sie nim opiekuje. Facet krwawi z nosa, oczu i gdzies z dolu. -Wiec co robi ten lekarz? -Sra ze strachu. -Az tak? Posluchaj, jesli Carol sie ubrudzi, niech tez sie przebierze. Jak skonczycie, przykryjcie tego goscia plastikowymi workami i kocami. -Ma wysoka goraczke - zaprotestowala Judy. - Ugotuje sie. -Trudno. Musicie odseparowac jego plyny ustrojowe. Rozumiesz? Judy przytaknela. -Idz sie umyc. Przekaze na Heathrow dobra wiadomosc. -Za ile ladujemy? -Za siedemdziesiat piec minut. Judy wyszla z kokpitu i zamknela sie w lazience. Przebrala sie i wlozyla brudny uniform do foliowego worka. Po wyjsciu zalozyla swiezy fartuch i nowe plastikowe rekawiczki. Upewniwszy sie, ze nie sa dziurawe, wziela gleboki oddech i z usmiechem odsunela zaslone. Z promienna mina dolaczyla do Carol przy siedzeniu Barclaya. -Co z nim? - spytala szeptem. -Spi albo jest nieprzytomny. Nie jestem pewna. -Idz sie przebrac. Stare ubranie wloz do worka i zapieczetuj go. Co robisz ze zuzytymi chusteczkami? Carol spojrzala pod nogi, gdzie lezal worek na smiecie. -Wrzucam tam, ale juz sie koncza. Ten facet sie wykrwawi. Nie mozemy tego powstrzymac? -Nie w tych okolicznosciach - odparla Judy. - Musimy po prostu odseparowac jego krew. Jasne? Carol skinela glowa. Przekazala kolezance tampon z chusteczek, wziela z podlogi worek i poszla na dziob samolotu. Judy zostala sama z Barclayem. Patrzyla, jak czerwona struzka przesiaka przez chusteczki na jej palce osloniete cienkim plastikiem. Wzdrygnela sie ze strachu na mysl, ze razem z krwia moze wyplywac wirus Ebola. Jej troske o pasazera na moment zastapilo pragnienie, zeby umarl i przestal krwawic. Kiedy Barclay poruszyl glowa, tetno skoczylo jej powyzej stu piecdziesieciu. Boze, nie pozwol mu sie ocknac i wiercic, modlila sie. Sasiadka Barclaya byla tak samo zaniepokojona. Podniosla wzrok i ich spojrzenia sie spotkaly. Jedna wiedziala, co mysli druga. Ale pasazerka martwila sie z przyczyn estetycznych - po prostu nie chciala miec obok siebie rzucajacego sie, wymiotujacego, krwawiacego mezczyzny. Judy chodzilo o zycie swoje i innych. Barclay nie odzyskiwal przytomnosci, byl na to zbyt chory. Ale gdzies w jego umysle odzywal sie alarm funkcjonujacy od dziecinstwa: musi isc do toalety. Rzucal glowa z boku na bok i probowal wstac. Judy powstrzymywala go jedna reka, druga przyciskala chusteczki do jego twarzy. Barclay stawal sie coraz bardziej pobudzony, a Judy przerazona. Obejrzala sie niecierpliwie, czy nie wraca Carol, ale nie zobaczyla kolezanki. Pasazer siedzacy za Barclayem zauwazyl, co sie dzieje. -Moze powinna pani zapiac mu pas? No jasne, pomyslala Judy, usmiechajac sie do siebie. Ze tez na to nie wpadlam. Sprobowala zapiac klamre, ale Barclay wiercil sie. Sasiadka nachylila sie, chcac pomoc. W koncu zalezalo jej na tym, zeby Barclay siedzial spokojnie. -Dziekuje - powiedziala Judy i unieruchomila mu ramie. Kobieta zapiela klamre i mocnym szarpnieciem zlikwidowala luz pasa. Spojrzala na swoje rece; byly czerwone od krwi przesiakajacej przez koc na brzuchu Barclaya. Judy byla przerazona, ale wziela sie w garsc. Kobieta nie mogla wyjsc bez odpiecia pasow i przesuniecia Barclaya. Musiala zostac na swoim miejscu. -Dam pani chusteczki - powiedziala spokojnie Judy. Carol wrocila z lazienki. -Przynies tej pani chusteczki i butelke wody mineralnej - poprosila ja Judy. - Tylko szybko. Carol przyniosla rowniez plastikowy worek. Wreczyla wszystko pasazerce. -Prosze dokladnie umyc rece - polecila Judy - i wrzucic wszystko do worka. -Ale przeciez malaria nie jest zarazliwa? -Nie jest, prosze pani, to tylko srodki ostroznosci. -Srodki ostroznosci? - powtorzyla z niepokojem kobieta i po chwili zrozumiala. - A tak, krew. Moj Boze, mysli pani, ze on moze miec AIDS? -AIDS? - zirytowal sie ktos w nastepnym rzedzie. - Kto ma AIDS? Myslalem, ze to malaria. -Nikt nie ma AIDS, prosze pana. Prosze sie uspokoic. To nieporozumienie. W tym momencie Barclay zrezygnowal z polprzytomnej walki o pojscie do toalety i wyproznil zoladek. Fetor wywolal glosne protesty najblizszych sasiadow. Judy i Carol byly u kresu wytrzymalosci. -Prosze panstwa - powiedziala Judy - wiem, ze to bardzo nieprzyjemne, ale za niecale czterdziesci minut bedziemy na Heathrow. Mamy ciezko chorego pasazera, ktorym musimy sie zajmowac. Prosze o spokoj i cierpliwosc. Otworzcie panstwo nawiewy, a Carol rozda pachnace chusteczki. Trzymajcie je przy twarzach. Carol rzucila kolezance pytajace spojrzenie. -Wez perfumy wolnoclowe - polecila Judy. 2 -Panie i panowie, mowi kapitan, Jak niektorzy z panstwa juz wiedza, mamy na pokladzie chorego pasazera. Dlatego nie bedziemy mogli od razu wyjsc z samolotu. Wiem, ze to niewygodne, ale dostalismy polecenie, zeby podkolowac na stanowisko nieco oddalone od budynku terminalu i czekac na dalsze instrukcje. Bede panstwa informowal na biezaco. Na razie prosze o cierpliwosc i wyrozumialosc.Judy czula sie tak, jakby ktos wlasnie podpalil lont i zaraz miala nastapic eksplozja. Nie czekala dlugo. W samolocie wybuchlo ogolne niezadowolenie. Rozlegly sie gniewne oskarzenia. -Mowiliscie, ze to malaria! - zawolal facet na siedzeniu za Barclayem. - Oklamaliscie nas! Co jest grane, do cholery? Co mu jest? -Mamy ciezko chorego pasazera, prosze pana. W tej chwili nie moge powiedziec wiecej, ale prosze o cierpliwosc. -Do diabla z cierpliwoscia! Cos tu jest nie tak. Mamy prawo wiedziec. Co przed nami ukrywacie? Co mu jest? -Nie jestem lekarzem, prosze pana... -Ale on jest - parsknal facet i wskazal kciukiem za siebie. - Co powiedzial? -Przykro mi - odparla Judy - ale naprawde nie moge dyskutowac... -Wszystko jasne - przerwal jej pasazer. - Doktorek nie chce miec z tym nic wspolnego, tak? O ile pamietam, olal to i wycofal sie sprytnie na swoje miejsce. Co jest z tym gosciem, do cholery? Pieprze to... Pojde do tylu i sam go zapytam. Zaczal odpinac pas. Judy chciala go powstrzymac, ale zona mezczyzny oszczedzila jej klotni. -O, moj Boze, Frank! - wykrzyknela na widok blyskajacych niebieskich swiatel na zewnatrz. - Tam sa kosmonauci! Zamieszanie ucichlo, gdy pasazerowie wyjrzeli przez okna i zobaczyli, ze samolot otaczaja pojazdy ratownicze. Na tle nocnego nieba migaly lampy. Z przodu na plycie lotniska stal rzad ludzi w pomaranczowych skafandrach ochronnych, ktore oslanialy ich od stop do glow. W szybach helmow odbijaly sie swiatla. -Witam wszystkich, tu znow kapitan - odezwal sie w interkomie przyjazny, spokojny glos. - Za chwile podjada autobusy i przewioza nas do centrum recepcyjnego. Tam dowiemy sie wiecej o sytuacji i mozliwosci skontaktowania sie z krewnymi i przyjaciolmi. Dziekuje za cierpliwosc. Mam nadzieje, ze to wszystko nie potrwa dlugo. Prosze zostac na miejscach i czekac na instrukcje naszego personelu. W glosnikach rozlegly sie Cztery pory roku Vivaldiego. Widok na plycie lotniska najwyrazniej otrzezwil pasazerow. Wojownicze nastawienie zastapila obawa i ogolna akceptacja sytuacji. Agresywne protesty i mrukliwe grozby z zadaniami odszkodowan ucichly. Zapanowal strach przed nieznanym. Barclay zostal zabrany z samolotu jako pierwszy. Dwaj ludzie w pomaranczowych skafandrach nakryli go plastikowa kopula, zniesli po stopniach na plyte lotniska i wsuneli do czekajacej karetki. Potem wyprowadzono pasazerow z czterech rzedow za Barclayem i z rzedow przed nim. Skierowano ich przednimi schodami do autobusu z kierowca w pomaranczowym skafandrze. Wszedzie unosila sie won srodkow odkazajacych; rozpylono je na podlodze pojazdu. Na poklad samolotu weszla ekipa dezynfekcyjna. Zwolniona czesc kabiny odgrodzono plastikowa folia i dokladnie spryskano ten rejon. Pozostalych pasazerow wyprowadzono tylnymi drzwiami do nastepnych autobusow. Czlonkowie zalogi wyszli ostatni. Umieszczono ich w oddzielnym autobusie, ktory mial pojechac za innymi do awaryjnego centrum recepcyjnego. Kiedy autobus ruszyl, obejrzeli sie. Ekipa dezynfekcyjna spryskiwala samolot wewnatrz i na zewnatrz. -Ciekawe, co bedzie dalej - powiedzial kapitan. -Przychodzi mi na mysl slowo "kwarantanna" - odrzekl pierwszy oficer. -Cholera. -Ostroznosci nigdy za wiele. -Chyba tak. -Ile to moze potrwac? - zapytala Judy. Pierwszy oficer pokrecil glowa. -Moze zatrzymaja tylko tych, ktorzy byli najblizej tego goscia albo mieli z nim kontakt. -Swietnie - mruknela ponuro. -Nie pekaj, Judy. Nie bedzie tak zle. Pomysl, ile sie naogladasz telewizji w ciagu dnia - odparl pierwszy oficer z usmiechem. -Chyba wolalabym zachorowac - odparowala. -Dobrze sie spisalyscie - pochwalil kapitan Judy i Carol. - Sytuacja nie byla latwa. -Chetnie powiedzialabym, ze nie ma sprawy - odparla Judy - ale to byla chyba najgorsza przygoda w moim zyciu. Ten facet krwawil chyba z kazdego miejsca na ciele. -Wlasnie - przytaknela Carol. - Kiedys zastanawialam sie, czy nie zostac pielegniarka. Teraz dziekuje Bogu, ze tak sie nie stalo. Praca stewardesy to moze nic wielkiego, ale zajmowac sie takimi rzeczami na co dzien? Dziekuje bardzo. Pasazerowie, ktorzy nie mieli kontaktu z Barclayem w czasie lotu lub wczesniej, zostali zwolnieni do domu. Zostawili tylko adresy. Poinstruowano ich, zeby zglosili sie do swoich lekarzy ogolnych, gdyby zle sie poczuli. Ci, ktorzy siedzieli kolo niego, trafili do szpitala na kwarantanne. Wladze nazwaly to rozsadnym srodkiem ostroznosci. Do tej grupy dolaczyly dwie stewardesy i doktor Palmer; w sumie dwadziescia szesc osob. Humphrey Barclay zmarl cztery dni pozniej. Goraczka nie ustapila, wiec nie zobaczyl plastikowej kopuly, pod ktora lezal na oddziale specjalnym, ani pielegniarek w "kosmicznych" skafandrach, ktore staraly sie przyniesc mu ulge w ostatnich godzinach zycia. Nie zobaczyl tez zony, dwoch corek, swoich rodzicow i tesciow, bo na oddziale specjalnym obowiazywal zakaz odwiedzin. Nie zdazyl dostarczyc raportu z Ndangi swoim szefom w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, ale jego smierc mowila sama za siebie. Starsza stewardesa Judith Mills zmarla osiem dni po Barclayu, jeden dzien przed pania Sally Morton - pasazerka z fotela tuz obok niego - i dwa dni przed doktorem Geoffreyem Palmerem. Obawiano sie o Carol Bain, bo po pieciu dniach zle sie poczula. Ale okazalo sie, ze to tylko przeziebienie. Geoffrey Palmer byl ostatnim zmarlym z samolotu, ale nie ostatnia ofiara wirusa. Jedna z pielegniarek opiekujacych sie Barclayem zarazila sie mimo stroju ochronnego i tez zmarla. Zabojczy wirus afrykanski powstrzymany - informowal "The Times". Przedstawiciele sluzby zdrowia zapewniali, ze nie zanotowano dalszych zachorowan i nie nalezy sie ich obawiac; sytuacja zostala opanowana. Mimo to prasa nie porzucila tego tematu. Jedne dzienniki przepowiadaly w stolicy zaraze podobna do epidemii dzumy z siedemnastego wieku, inne pisaly o tym, jak latwo w dzisiejszych czasach przeniesc wirusy czajace sie w sercu afrykanskiej dzungli na Zachod, co jest "zasluga" szybkiego transportu lotniczego. Stosunkowo niska liczba zgonow i szybkie powstrzymanie wirusa osmieszylo gazety, ktore przewidywaly czarny scenariusz. Jedna z nich sprytnie przeszla do ofensywy, zadajac wyjasnien, jaki to dokladnie wirus. Twierdzila, ze jej czytelnicy "maja prawo wiedziec". Inne przegapily te linie ataku, gdyz nie bylo oficjalnego oswiadczenia o zidentyfikowaniu wirusa ani wrzawy, ze ktos cos wie. "Nowe choroby afrykanskie", jak je nazywalo wiele gazet, uznano za problem, ktory nie musi obchodzic czytelnikow z Chingford czy Surbiton. Ministerstwo Spraw Zagranicznych, Londyn - Maja racje. - Bruce Collins odlozyl gazete. - Nadal nie wiemy, jaki wirus dopadl biednego starego Barclaya i reszte. -Myslalem, ze sa pewni, ze to goraczka Ebola, sir - odparl jeden z osmiu mezczyzn siedzacych wokol stolu. -Takie bylo i jest przypuszczenie - powiedzial Collins. - Zapewne sluszne, biorac pod uwage wszystkie symptomy. Ale nie mamy jeszcze oficjalnego raportu laboratoryjnego. -Nie spiesza sie. -Widocznie naukowcy potrafia pracowac nad takimi wirusami tylko w warunkach BL4, jak to nazywaja. Wszystkie probki musialy pojechac do rzadowego osrodka obrony biologicznej w Porton Down do analizy. Tak czy inaczej, musimy szybko zdecydowac, czy minister moze leciec do Ndangi, czy nie. -W tej sytuacji nie widze takiej mozliwosci - odezwal sie jeden z mezczyzn. Pozostali mrukneli potakujaco. -Musze wam przypomniec, panowie, ze ta wizyta jest wazna dla nas i dla Ndangi. Oni potrzebuja naszego poparcia, a my dostepu do ich lotniska na poludniu. Jesli odwolamy te podroz, moga zerwac umowe. -Chyba zrozumieja, ze w czasie wybuchu choroby taka wizyta nie ma sensu? -W tym problem - odpowiedzial Collins. - Wedlug nich nie ma zadnego wybuchu choroby. Wladze ndangijskie twierdza, ze od dwoch lat w ich kraju nie bylo przypadku Eboli ani innej goraczki krwotocznej. -Musial byc. Jak inaczej Barclay zlapalby wirusa? Tym sie mozna zarazic od innej osoby, zgadza sie? -Albo od zarazonej malpy, o ile mi wiadomo. -Nie podejrzewam Barclaya o kontakty z szympansami. -Wiec jestesmy w impasie - skwitowal Collins. -Wladze ndangijskie po prostu klamia. -Musze przyznac, ze przyszlo mi to do glowy - powiedzial Collins. - Zrobilem wiec dyskretne rozeznanie w Swiatowej Organizacji Zdrowia. Od roku nie zarejestrowali w Ndandze przypadku goraczki krwotocznej. -Moze Barclay podrozowal po Afryce? - zasugerowal ktos. -O tym tez pomyslalem - odparl Collins. - Ale widzialem jego dziennik. Nie mial czasu bawic sie w turyste. Poza tym w zadnym z krajow graniczacych z Ndanga od pol roku nie bylo Eboli. -A kontakt z nosicielem? -Lekarze wypowiadaja sie dosc mgliscie o statusie nosiciela tych chorob. Niektorzy uwazaja, ze taki stan naprawde nie istnieje. Ale sa zgodni, ze rekonwalescent moze przenosic na innych wirusa przez plyny ustrojowe. -Wiec gdyby stary Humphrey przespal sie z jakas "krolowa nocy", ktora ostatnio na to chorowala, moglby sie zarazic? -Barclay byl raczej milosnikiem "National Geographic" i szklaneczki przed snem - odrzekl Collins. - Ale gdyby mial jakas przygode, co z innymi klientami tej kobiety? Do tej pory powinni juz nie zyc. -Nawet jesli zlapal to w ten sposob, nie widze powodu do odwolywania wyjazdu ministra. -Slusznie - zgodzil sie Collins. - Dopoki wierzymy, ze w Ndandze rzeczywiscie nie wybuchla ta choroba. -Moge cos zasugerowac, sir? -Oczywiscie - zachecil Collins. -Warto porozmawiac z ludzmi z Inspektoratu Naukowo-Medycznego w Ministerstwie Spraw Wewnetrznych. Sa czyms w rodzaju detektywow medycznych, prawda? -Dobry pomysl - przyznal Collins. - Powiem Jean, zeby umowila mnie z ich szefem. Jak on sie nazywa? -Macmillan, sir. John Macmillan. Inspektorat Naukowo-Medyczny, nazywany w skrocie Sci-Med, byl niezalezna komorka Ministerstwa Spraw Wewnetrznych. Kierowal nia John Macmillan. Podlegajacy mu inspektorzy dochodzeniowi o wysokich kwalifikacjach naukowych i medycznych zajmowali sie problemami, wobec ktorych policja okazywala sie bezradna. Policjanci nie mieli sie czego wstydzic. Trudno bylo od nich oczekiwac, by wpadli na to, ze w pewnym szpitalu liczba udanych zabiegow chirurgicznych jest duzo nizsza niz w innych, stosujacych niemal identyczne procedury. A nawet gdyby to dostrzegli, nie byliby w stanie znalezc ewentualnych przyczyn. Nie mogli tez zauwazyc, ze pewne substancje zamawiane przez uniwersytecki Wydzial Chemii sa w rzeczywistosci uzywane do produkcji narkotykow. Sci-Med spotkal sie w przeszlosci z tymi sprawami i rozwiazal je. W pierwszym przypadku starzejacy sie chirurg zostal zmuszony do rezygnacji, w drugim laboranci staneli przed sadem. Po wizycie sir Bruce'a Collinsa Macmillan poprosil swoja sekretarke, zeby zadzwonila do doktora Stevena Dunbara. Dunbar byl inspektorem dochodzeniowym Sci-Medu od ponad pieciu lat. Teraz mial urlop po ostatnim sledztwie. -Jest na urlopie dopiero od tygodnia - przypomniala Rose Roberts. -Dziekuje, wiem o tym - warknal Macmillan. - I o tym, ze przy ostatniej robocie dostal zdrowo w kosc. Ale to zajmie mu tylko kilka dni. Prosze go wezwac. Steven Dunbar odebral telefon, kiedy sie pakowal. -Wlasnie mialem wyjechac na Polnoc do corki - odpowiedzial pannie Roberts. -Przykro mi. Przypomnialam szefowi, ze ma pan wolne dopiero od tygodnia, a urlop pooperacyjny zawsze trwa miesiac. Mimo to kazal pana wezwac. Jesli to pana pocieszy, ta sprawa podobno nie potrwa dlugo. -W porzadku. Do zobaczenia o trzeciej - odparl Steven. Szanowal Johna Macmillana. Szef dbal o swoich ludzi i stale walczyl o zachowanie niezaleznosci i swobody dzialania Sci-Medu. Inspektorat, ktory byl jego pomyslem, wielokrotnie udowadnial swoja przydatnosc. Sci-Med wykrywal przestepstwa, ktore inaczej nigdy nie zostalyby ujawnione, i mogl byc przykladem, jak powinna funkcjonowac instytucja rzadowa. Jego administracja, ograniczona do minimum, sluzyla przede wszystkim personelowi z pierwszej linii frontu. Steven wiedzial od znajomych lekarzy ze spolecznej sluzby zdrowia, ze wiecej czasu zajmuje im wypelnianie papierkow niz leczenie chorych. Nikt nie szedl prosto do Sci-Medu. Sila inspektoratu bylo to, ze przyjmowani do pracy inspektorzy dochodzeniowi wnosili szeroka wiedze i doswiadczenie. Jako detektyw medyczny Dunbar mial oczywiscie odpowiednie kwalifikacje, ale nie pociagala go praca lekarza. Po studiach i dwoch rezydenturach szpitalnych odkryl, ze po prostu nie ma do tego serca. Byl mlody i pelen energii, wychowal sie w Gorach Kumbryjskich i potrzebowal zajecia umozliwiajacego wykazanie sie sprawnoscia fizyczna. Po odbyciu rocznej praktyki klinicznej wstapil do wojska. Trafil do pulku spadochronowego, gdzie znalazl duzo wiecej niz tylko okazje do wykazania sie sprawnoscia fizyczna. Przeszedl odpowiednie szkolenie i stal sie ekspertem w dziedzinie medycyny wojskowej, co wykorzystal kilkakrotnie podczas pozniejszych przydzialow do sil specjalnych. Sluzyl w roznych punktach swiata, a ceniono nie tylko jego wiedze medyczna, ale rowniez inicjatywe i energie przy wprowadzaniu innowacji. Bardzo chcial zostac w SAS, lecz natura tej sluzby narzucala limit wieku. Kiedy ukonczyl trzydziesci trzy lata musial odejsc. Byl juz za stary na komandosa. Na szczescie w pore pojawila sie mozliwosc pracy w Sci-Medzie. Bylo to zajecie w sam raz dla niego. Wprawdzie nadal musial wykorzystywac swoje kwalifikacje medyczne, ale nie przy ponurych zabiegach chirurgicznych, usuwaniu kurzajek i przepisywaniu tabletek przeciwdepresyjnych. Jako inspektor dochodzeniowy dostawal zadania odpowiednie do jego wiedzy i mogl je wykonywac po swojemu. Sci-Med zapewnial wszystko, co bylo mu potrzebne, od fachowych ekspertyz po bron. Z punktu widzenia inspektoratu Steven idealnie nadawal sie do tej roboty. Byl lekarzem i zarazem dysponowal umiejetnoscia przetrwania i radzenia sobie w ekstremalnie trudnych warunkach. Co istotne, umiejetnosci te nabyl w prawdziwych sytuacjach, a nie podczas teoretycznych kursow, na ktorych odpowiada sie na pytania w stylu: "Jak przekroczylby pan wyimaginowana rzeke?" Szybko robil postepy i po kilku latach stal sie bardzo cenionym czlonkiem personelu Sci-Medu, sam czerpal tez niemala satysfakcje z pracy. Steven wyszedl ze swojego mieszkania na piatym pietrze w Docklands i pojechal taksowka do Ministerstwa Spraw Wewnetrznych. W granatowym garniturze, jasnoniebieskiej koszuli i krawacie pulku spadochronowego wygladal bardzo elegancko. Wszedl do budynku i pokazal legitymacje. John Macmillan prezentowal sie nie gorzej. Pod wieloma wzgledami byli podobni. Obaj wysocy, szczupli, dobrze zbudowani. Dzielila ich natomiast spora roznica wieku. Macmillan, starszy o ladnych pare lat, mial siwe wlosy gladko zaczesane do tylu, a Steven ciemna czupryne. -Milo cie widziec, Dunbar. Siadaj. Steven usiadl i wysluchal przeprosin Macmillana za odwolanie go z urlopu. -Jamieson i Dewar sa zajeci. Mialem do wyboru: dac to ktoremus z naukowcow albo tobie. Wybralem ciebie. -Czuje sie zaszczycony - odrzekl Steven z lekkim usmiechem. Macmillan przygladal mu sie przez chwile. Szukal oznak sarkazmu, ale nie znalazl. -W kazdym razie, na pewno wiesz o przypadku Eboli w samolocie z Afryki? -Czytalem o tym w gazetach - przytaknal Steven. - Paskudna sprawa. -Moglo byc duzo gorzej, ale procedury przewidziane na takie sytuacje sprawdzily sie. Skonczylo sie "tylko" na pieciu zgonach, choc to zadna pociecha dla rodzin ofiar. -Wiec w czym problem? - zapytal Steven. -Samolot przylecial z Ndangi. Pasazer, ktory zachorowal i zarazil innych, byl urzednikiem Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Przygotowywal w Afryce wizyte ministra. Ludzie z ministerstwa sa zaniepokojeni. -W czasie wybuchu choroby taka wizyta bylaby glupota - powiedzial Steven. -Wladze ndangijskie twierdza, ze nie ma zadnego wybuchu choroby. -Wiec jak ten facet ja zlapal? -Dobre pytanie. -Rany boskie, chyba nie zamierza pan wyslac mnie do Ndangi? - przerazil sie Steven. -Nic z tych rzeczy - usmiechnal sie Macmillan. - Ministerstwo Spraw Zagranicznych chce sie po prostu upewnic, czy tamtejsze wladze nie klamia. Kontaktowalem sie juz ze Swiatowa Organizacja Zdrowia w Genewie. Nic nie slyszeli o wybuchu choroby. Ale pomyslalem, ze moglbys pogadac ze swoimi przyjaciolmi i znajomymi z medycznych organizacji charytatywnych i sprobowac sie czegos dowiedziec. -Zalatwione - odrzekl Steven. - Sa juz pewni, ze to Ebola? -Z Porton nie ma jeszcze odpowiedzi, ale wszystko wskazuje na jeden z rodzajow goraczki krwotocznej. -Wiec to moze nie byc Ebola, tylko Lassa albo choroba marburska. To zreszta niewielka roznica. I tak nikt nie potrafi nic zrobic z tym dranstwem. -Dzis wieczorem w Ministerstwie Spraw Zagranicznych jest briefing dla zainteresowanych stron - powiedzial Macmillan. - Moze wyjdzie cos nowego. Powinienes tam wpasc. Steven skinal glowa. -Panna Roberts wprowadzi cie w szczegoly. Reszte popoludnia Steven spedzil na telefonowaniu do przyjaciol i kolegow. Chcial ustalic, jakie misje medyczne i organizacje charytatywne dzialaja aktualnie w Ndandze. Dowiedzial sie, ze trzy. Miedzy innymi duza francuska organizacja Lekarze bez Granic. Mial znajoma koordynatorke w ich paryskim biurze. Zadzwonil do niej. -Simone? Tu Steven Dunbar z Londynu. -Steven! Milo cie slyszec. Nie odzywales sie od wiekow. Co u ciebie? Po wymianie uprzejmosci Steven zapytal o goraczke krwotoczna w Ndandze. -Nic o tym nie wiem - odparla Simone. - Ale zaczekaj chwile. Czekajac, wygladal przez okno swojego mieszkania. Bylo slonecznie, ale z zachodu nadciagaly czarne chmury. Simone wrocila na linie. -W tej chwili nie mamy zadnych meldunkow o goraczce krwotocznej w Ndandze ani w sasiednich krajach. -Dzieki, Simone. Jestem zobowiazany. -Wiec kiedy zobaczymy cie w Paryzu? -Mam nadzieje, ze wkrotce. Zjemy razem kolacje. 3 Briefing w Ministerstwie Spraw Zagranicznych zaczynal sie o wpol do osmej. Steven przyjechal dziesiec minut wczesniej. Zastal juz ponad piecdziesiat osob. Niektore znal, innych nie. Wsrod znajomych byl Fred Cummings, konsultant mikrobiolog przydzielony do spolecznej sluzby zdrowia w Londynie. Wyroznial sie w tlumie przerzedzona jaskraworuda czupryna i jedna ze swoich ulubionych krzykliwych marynarek sportowych.Steven podszedl do niego. -Duza impreza - zauwazyl. -Porton chcialo rozmawiac ze wszystkimi zainteresowanymi naraz, zamiast organizowac serie spotkan z szefami wydzialow zdrowia i lokalnymi wladzami - odrzekl Cummings. -Wiec zidentyfikowali to? -Miejmy nadzieje. Bawili sie z tym wystarczajaco dlugo. Stawiam piatke na Ebole. Steven zignorowal zaklad. -Goraczka Ebola na Old Kent Road... Sztuczka magiczna. Cummings usmiechnal sie. -Ty mi to mowisz? Odkad wyladowal ten cholerny samolot, nie daje mi to spokoju. Dystyngowany mezczyzna poprosil o cisze. Steven domyslil sie, ze to ktos z Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Tlum zamilkl. Na podium weszly cztery osoby. Przedstawiono je jako zespol badawczy z Porton Down. Szefem zespolu byl doktor Clive Phelps, wysoki, niezdarny mezczyzna z gesta siwa czupryna i rzadka broda. Zajal miejsce poprzednika i bez potrzeby stuknal dwa razy w mikrofon. Steven zastanawial sie, jak ten gosc miesci brode pod maska chirurgiczna. -Dobry wieczor - zaczal Phelps. - Domyslam sie, ze wszyscy obecni sa z branzy medycznej. Oczywiscie z wyjatkiem personelu Ministerstwa Spraw Zagranicznych, ktory ma wlasne powody, aby zadac informacji. Nie bede niczego owijal w bawelne. To filowirus. -A to niespodzianka - mruknal Cummings. - "Daily Mail" twierdzi tak od tygodni. -Ale wbrew rozpowszechnianym domyslom i pogloskom, to nie Ebola - ciagnal Phelps. -Wiec to musi byc choroba marburska - szepnal Cummings. - Sa tylko dwa filowirusy. -I nie choroba marburska. -Jasna cholera - zaklal pod nosem Cummings. Poczul sie jak podwojnie wykolowany frajer w komedii filmowej. Sala zawrzala. -Wiec jakim sposobem to moze byc filowirus? - zapytal glosno Cummings. -Pod mikroskopem elektronowym okazuje sie byc wloknisty i tworzy wlokniste odgalezienia o dlugosci do czternastu tysiecy nanometrow. Innymi slowy, wyglada jak filowirus. I oczywiscie wywoluje goraczke krwotoczna, bardzo podobna do Eboli, jesli nie identyczna. Chorzy dostaja wysokiej goraczki, skurczow zoladka i mdlosci. Krwawia obficie z niemal wszystkich czesci ciala. -Wiec dlaczego mowi pan, ze to nie Ebola? -Cztery znane nam podtypy Eboli, ktore scharakteryzowalismy w przeszlosci, maja srednice osiemdziesieciu nanometrow. Ten wirus ma sto dwadziescia nanometrow srednicy. -Moze to nowy podtyp? - zasugerowal Cummings. Phelps niepewnie wzruszyl ramionami. -Mozliwe - przyznal. - Ale malo prawdopodobne. Zbadalismy kwas nukleinowy wirusa; dlatego to tyle trwalo. Sa znaczace roznice, uwazamy wiec, ze to nowy wirus. -Tylko tego nam potrzeba - szepnal Cummings do Stevena. - Jeszcze jeden cholerny wirus afrykanski. -Sa jakies domysly co do jego pochodzenia? - zapytal ktos. -Zadnych - odrzekl Phelps. - Ale prawde mowiac, nadal nie wiemy, skad sie bierze Ebola. A znamy te chorobe od ponad trzydziestu lat. Jej naturalne zrodlo jest wciaz taka sama zagadka, jak w momencie pojawienia sie pierwszego przypadku zarazenia. -Nowy wirus zostal latwo powstrzymany. Czy na tej podstawie mozna powiedziec, ze jest mniej grozny od Eboli? Pamietam, ze kilka lat temu podczas wybuchu Eboli w Zairze ludzie padali jak muchy. -Nie, to calkowicie falszywy wniosek - zaprzeczyl Phelps. - Musze to wyraznie podkreslic. Skutki zdarzenia na Heathrow zostaly ograniczone, bo zaangazowani w to ludzie mieli potrzebna wiedze. Wspomniany przez pana wybuch choroby w Afryce okazal sie gorszy, niz byl w rzeczywistosci, z powodu malego doswiadczenia miejscowych szpitali i niewiedzy personelu, jak rozprzestrzenia sie choroba. Robienie jedna igla zastrzykow kilku pacjentom bylo wtedy powszechna praktyka w szpitalach afrykanskich. I w wielu nadal jest. Latwo sobie wyobrazic, co sie dzieje, jesli zdarzy sie tam przypadek Eboli. Choroba rozprzestrzenia sie szybciej niz zla wiadomosc. Innym czynnikiem sprzyjajacym wybuchowi choroby w Zairze byla tamtejsza opieka pielegniarska. W szpitalach afrykanskich pacjentami zajmuja sie najczesciej krewni. Rzecz jasna, nie mozna od nich oczekiwac jakiegokolwiek pojecia o technice aseptycznej. Wchodza w kontakt z zakazonymi plynami ustrojowymi i sami lapia chorobe. Dlatego wypadki afrykanskie sugerowaly, ze wirus jest przenoszony droga powietrzna i zaraza mogla sie szerzyc jak pozar lasu. -Czy mozemy byc pewni, ze zdarzenie na Heathrow nie grozi wybuchem epidemii? - zapytala jakas kobieta. -Calkowicie. Jesli mozna tak powiedziec, zrodlem choroby byl pacjent nazwiskiem Barclay. Inni zarazili sie przez wejscie w kontakt z jego plynami ustrojowymi. Cialo Barclaya i innych ofiar skremowano. Dlatego uwazamy, ze wirus zniknal wraz z nimi. -A pozostali pasazerowie? - zapytal mezczyzna, ktory przedstawil sie jako Chisholm, profesor wirusologii na Wydziale Higieny i Medycyny Tropikalnej Uniwersytetu Londynskiego. -Nie rozumiem... -Nie istnieje niebezpieczenstwo, ze sa jeszcze w okresie inkubacji choroby? -Nie. W tym wypadku okres inkubacji to cztery do dziesieciu dni. Ten czas minal i wszyscy nadal sa zdrowi. -Cztery do dziesieciu dni dla Eboli - przypomnial profesor. -Slusznie - przyznal Phelps. - Nie wykluczam, ze ten wirus moze miec dluzszy okres inkubacji niz Ebola, ale szybki rozwoj choroby u stewardesy i innych zarazonych przez Barclaya swiadczy o czyms przeciwnym. Profesor nie dawal za wygrana. -Ale oni mieli bezposredni kontakt z Barclayem. -O co panu wlasciwie chodzi, profesorze? - zniecierpliwil sie Phelps. -O to, ze niektorzy z zyjacych pasazerow mogli wchlonac mniejsze dawki poczatkowe wirusa i dlatego jeszcze nie zachorowali. -Co pan ma na mysli? -Kaszlniecie lub kichniecie Barclaya moglo rozpylic male kropelki plynow ustrojowych. -Rozwazalismy te mozliwosc. Ale zyjaca stewardesa powiedziala nam, ze Barclay nie kaszlal ani nie kichal, choc raz zwymiotowal. Milczenie profesora mowilo samo za siebie. Phelps dostal tiku nerwowego pod lewym okiem. -Dzis rano wszyscy zyjacy pasazerowie czuli sie doskonale - oswiadczyl w nadziei, ze to zakonczy wszelkie spekulacje. -Czy mam racje, sadzac, ze ten nowy wirus ma stuprocentowy wskaznik smiertelnosci?- zapytal szef sluzb medycznych na Heathrow. - Nikt z zarazonych nie przezyl, prawda? -Zgadza sie - potwierdzil Phelps. - Ale szczesliwie liczba pacjentow byla tak mala, ze w sensie statystycznym to raczej bez znaczenia. Jest jednak faktem, ze wszyscy zmarli. -Wiec mozna powiedziec, ze pod tym wzgledem ta choroba jest nawet grozniejsza od Eboli? -Tak, na podstawie zaledwie pieciu przypadkow - zgodzil sie Phelps. - Ebola ma wskaznik smiertelnosci siedemdziesiat do osiemdziesieciu procent. Trudno byloby znalezc cos bardziej zabojczego. Miejmy nadzieje, ze wiecej nie spotkamy sie z tym nowym wirusem i nie bedziemy mieli okazji do porownan. -Oby - mruknal ktos za plecami Stevena i Cummingsa. -Domyslam sie, ze nie wiadomo, jak zarazil sie Barclay? - odezwal sie Fred Cummings. -Niestety, nie. Podobno w Ndandze nie ma obecnie zachorowan na goraczke krwotoczna. W sasiednich krajach tez nie. To wszystko jest troche zagadkowe. Steven wyszedl ze spotkania z Fredem Cummingsem. Wstapili na drinka. -Dlaczego interesuje cie ta sprawa? - zapytal Cummings, gdy usiedli przy piwie. -Za kilka tygodni do Ndangi ma poleciec minister spraw zagranicznych. Jego ludzie chca byc pewni, ze nie ma tam Eboli lub czegos podobnego. Wiec poprosili Sci-Med, zeby troche poweszyc, wybadac sytuacje nieoficjalnymi kanalami. -I...? -Wszystko wydaje sie w porzadku, ale jak powiedzial tamten facet, przypadek Barclaya jest troche zagadkowy. -Na szczescie to nie moja zagadka - odparl Cummings. - Wystarczy mi salmonella z podlych restauracji, pojedyncze przypadki gruzlicy i sezonowe zapalenia opon mozgowych. Na mysl o afrykanskim wirusie w Londynie przechodza mi ciarki po plecach. -Pewnie nie tylko po plecach - rzekl Steven. -Problem w tym, ze kiedys to sie zdarzy. Moge sie zalozyc. -Myslisz, ze nie jestesmy przygotowani? Cummings pociagnal lyk piwa i zastanowil sie. -Boje sie, ze mozemy wpasc w samozadowolenie. Ludzie na Heathrow odwalili kawal dobrej roboty, ale chodzilo tylko o wnetrze samolotu. Mieli kupe czasu na opanowanie sytuacji i poradzili sobie. Naleza im sie brawa. Ale obawiam sie, ze ludzie z mojej branzy moga pomyslec, ze zawsze bedzie tak latwo albo ze wirus wcale nie jest taki straszny. Prawdziwa lekcja z tego incydentu to fakt, ze doskonale wyszkolona pielegniarka w najlepszym skafandrze ochronnym tez sie zarazila. Wbrew slowom Phelpsa, cholernie trudno uniknac kontaktu z plynami ustrojowymi. Zwlaszcza w warunkach domowych. Zwykli ludzie nie trzymaja w szafach skafandrow ochronnych z zamknietym obiegiem powietrza ani pudelek z rekawiczkami chirurgicznymi w kuchni obok zlewu. Zabezpieczenie sie jest prawie niemozliwe. Podejrzewam, ze zobaczylibysmy zupelnie inny obraz, gdyby Ebola, czy choroba marburska, wybuchla w duzym osiedlu zamiast w samolocie na wysokosci dziesieciu tysiecy metrow. -Lepiej nie myslec, co by sie stalo - powiedzial Steven. -A wiesz, co byloby najgorsze? Cala branza medyczna razem wzieta nie moglaby nic zrobic. Bylibysmy kompletnie bezradni. Mielibysmy powtorke z wielkiej zarazy w sredniowieczu. Zostalyby nam wiazanki kwiatow i modlitewniki. -Wiec jedynym wyjsciem jest zduszenie problemu w zarodku - odrzekl Steven. - Znalezienie naturalnych zrodel tych wirusow i zniszczenie ich, zanim sie rozprzestrzenia. -Niestety, ich zrodla, czymkolwiek sa, leza w Afryce. A tam nic nie jest latwe. Osrodek Zwalczania Chorob w Atlancie od dziesiatek lat probuje ustalic pochodzenie Eboli. Bez powodzenia. Instytut Pasteura w Paryzu bada wszystkie dane o tej chorobie, jakie kiedykolwiek zebrano, ale niewiele tego jest. -Wyobrazam sobie. Po powrocie do domu Steven nalal sobie dzin z tonikiem i wlozyl CD do stereo. Pokoj wypelnil sentymentalny tenor saksofonu Stana Getza. W korytku faksu lezaly dwie wiadomosci. Steven usiadl z nimi w swoim ulubionym fotelu przy oknie. Obie byly od jego kontaktow w medycznych organizacjach charytatywnych. Jedna przyszla z Czerwonego Krzyza, druga z ochotniczej organizacji o nazwie Medic Outreach. Obie informowaly, ze w Ndandze od jakiegos czasu nie stwierdzono przypadkow goraczki krwotocznej. Przefaksowal podziekowania. Zgasil swiatlo i polozyl glowe na oparciu fotela. Przez chwile patrzyl w niebo. Noc byla pogodna i widzial gwiazdy - dlatego lubil siedziec w tym fotelu. Uswiadomil sobie, ze dowiedzenie sie tego, czego chcial, poszlo mu zaskakujaco latwo. Nikt nie odpowiedzial, ze nie wiedza albo nie sa pewni. Kazdy twierdzil, ze w Ndandze nie ma goraczki krwotocznej. Nieszczesliwe zachorowanie Barclaya to po prostu jedna z tych rzeczy, ktore sie zdarzaja; cokolwiek to znaczy. Zamyslil sie. Po prostu jedna z tych rzeczy... Ogolnie przyjete tlumaczenie; wszedzie, poza swiatem nauki. Jedna z tych "zwariowanych" rzeczy, jak mowi piosenka. Albo jedna z tych "niewyjasnionych" rzeczy, jakich pelno w nocnych programach telewizyjnych, ktore nigdy nie koncza sie zadnymi wnioskami. Jedna z tych "glupich" rzeczy - dodal do listy, gdy z krzywym usmiechem zdal sobie sprawe, ze wlasnie leci utwor Getza pod takim tytulem. Ale bez wzgledu na przyczyne pecha Barclaya nie widzial powodu do odwolywania wizyty ministra spraw zagranicznych. Zamierzal powiedziec to rano Macmillanowi. Przy odrobinie szczescia zlapie popoludniowy samolot do Szkocji i wieczorem bedzie w hrabstwie Dumfries ze swoim dzieckiem. Piecioletnia coreczka Stevena, Jenny, mieszkala w miasteczku Glenvane w hrabstwie Dumfries u jego szwagierki Sue i jej meza Richarda, ktory byl doradca prawnym. Wychowywala sie razem z ich dziecmi, osmioletnia Mary i szescioletnim Robinem. Tak bylo od prawie dwoch lat, od smierci zony Stevena i siostry Sue, Lisy. Umarla na raka mozgu. Steven jezdzil do Szkocji co dwa, trzy tygodnie na caly weekend, zeby Jenny nie zapomniala, kto jest jej prawdziwym ojcem. Mala bardzo przypominala Lise. Cieszylo go to. Podobal mu sie zwlaszcza wyraz jej oczu, kiedy podejrzewala, ze cos przed nia ukrywa. Zupelnie jak matka. Zawsze sie wtedy rozklejal. Stwierdzenie, ze Steven zle zniosl smierc Lisy, byloby eufemizmem. Wprawdzie w ciagu siedmiu miesiecy od pierwszej diagnozy mial czas przygotowac sie na nieuniknione, ale kiedy nadeszlo, zalamal sie. Po smierci zony nie pracowal przez ponad dziewiec miesiecy. Szukal pocieszenia w alkoholu. Rozpaczliwie probowal trzymac sie przeszlosci, odcial sie od terazniejszosci i nie obchodzila go przyszlosc. Ale jak wiekszosc ludzi przezywajacych pieklo osamotnienia przetrwal i wygrzebal sie z tego. Nauczyl sie wiele o sobie samym i potrafil teraz patrzec na swoj zaledwie czteroletni zwiazek z Lisa z wielka czuloscia. Nadal za nia tesknil, lecz nie czul juz tego strasznego bolu. Sytuacja z Jenny nie byla idealna, ale jego praca wykluczala wynajecie dziennej opiekunki. Od czasu do czasu myslal o znalezieniu zajecia, ktore umozliwialoby mu mieszkanie z corka. Jednak w chwilach calkowitej szczerosci z samym soba przyznawal, ze za bardzo lubi prace w Sci-Medzie, by z niej zrezygnowac. Wszelkie wyrzuty sumienia tlumil fakt, ze Jenny wydawala sie bardzo zadowolona z mieszkania z Sue, Richardem i ich dziecmi. A oni traktowali ja jak wlasna corke. Utwor Getza zmienil sie w cos bardziej sentymentalnego. Steven zaczal sie podswiadomie rozgladac po pokoju. Zdjecie Lisy w uniformie pielegniarskim - byla kiedys pielegniarka w Glasgow. Tam ja poznal podczas pewnego dochodzenia. Ich wspolna fotografia z wakacji w Skye. Pamietal, ze lalo przez tydzien, zanim trafil sie jeden pogodny dzien, kiedy mogli pojsc na spacer po Cuillins i docenic piekno wyspy. Zdjecie Jenny z dziecmi Sue na plazy w hrabstwie Dumfries. Trzymaja sie za rece i taplaja w wodzie. Na twarzach pelnia szczescia. Jego fotografia w mundurze i druga w cywilu z Mickiem Fieldingiem z czasow ich wspolnej sluzby w silach specjalnych. Fielding prowadzil teraz pub w Kencie - przynajmniej tak bylo, kiedy ostatnio Steven o nim slyszal; Mick nie utrzymywal kontaktow ze starymi kumplami. Steven pomyslal z usmiechem, ze nie zazdrosci tamtejszym rozrabiakom. Po smierci rodzicow zabral z domu rodzinnego troche rzeczy. Glownie ksiazki, ale rowniez hiszpanska gitare. Kupil ja, kiedy mial siedemnascie lat. Czasem jeszcze na niej brzdakal, gdy naszla go ochota. Niewielki majatek jak na faceta, ktory skonczyl trzydziesci piec lat, stwierdzil. Muzyka zamilkla; wstal, zeby nalac sobie drugiego drinka. Wlaczyl telewizor na wiadomosci. -Wirusa, ktory ostatnio zabil troje pasazerow samolotu, stewardese i pielegniarke w szpitalu, gdzie byli leczeni - oznajmil spiker - uwaza sie za nowa odmiane, nieznana wczesniej medycynie. -Jak oni sie tak szybko dowiedzieli, do cholery?! - wykrzyknal Steven. -Do takiego wniosku doszli naukowcy, ktorzy zbadali probki pobrane od ofiar w pracowni maksymalnego bezpieczenstwa brytyjskiego osrodka obrony biologicznej w Porton Down. Zrodlo wirusa nadal jest nieznane. Jednak przedstawiciele sluzby zdrowia zapewnili przed godzina Sky News, ze nie groza nam dalsze zachorowania. Jasna cholera, zaklal w duchu Steven. Czy w dzisiejszych czasach wszedzie musza byc przecieki? Informacje byly dokladne i najwyrazniej pochodzily od kogos obecnego na briefingu. Mimo to wszelkie zapewnienia rzadu, ze nic nam nie grozi, kojarza sie z falszywymi zapewnieniami z okresu choroby szalonych krow, pomyslal. Redaktor wydania postanowil pojsc za ciosem i znalazl mikrobiologa do wywiadu. -Doktor Marie Rosen jest lekarzem mikrobiologiem w jednym z glownych szpitali londynskich. Skad, pani zdaniem, wzial sie ten wirus? - zapytal reporter. -Nie widzialam jeszcze raportu - zastrzegla kobieta. Byla w "praktycznym" ubraniu i nosila okulary zsuniete na czubek nosa. Jej skora wygladala, jakby rozpaczliwie potrzebowala nawilzenia. Zmierzwione siwe wlosy sugerowaly, ze przed chwila stala w porywistym wietrze. - Ale o ile mi wiadomo - ciagnela - tamten samolot przylecial z Afryki. Stamtad prawdopodobnie pochodzi wirus. Nie bylby pierwszym... "z afrykanskiego buszu". Wydawala sie zadowolona z aluzji. Reporter nawet sie nie usmiechnal. -Dlaczego pani tak sadzi? Dlaczego nowe wirusy zawsze pojawiaja sie w Afryce, a nie w innych czesciach swiata? -Watpie, aby byly to nowe wirusy - odparla Rosen. - Uwazam za wysoce prawdopodobne, ze byly tam zawsze. Ale wnetrze Afryki otwiera sie coraz bardziej, ludzie podrozuja duzo czesciej niz kiedys i widzimy, co sie dzieje, gdy bezbronne spoleczenstwo styka sie nagle z czynnikami, z ktorymi wczesniej nie mialo kontaktu. -To troche jak sytuacja Indian, ktorzy po przybyciu Europejczykow zetkneli sie z odra? - zasugerowal reporter. -Wlasnie. -Ale to moze byc tylko kwestia czasu, zeby wirusy przedostaly sie tutaj i zagrozily nam wszystkim? -Uwazam, ze sposob, w jaki wladze zajely sie problemem na Heathrow, pokazuje, iz mozemy ufac naszym obecnym srodkom obrony - odpowiedziala Rosen. -Powinnas pogadac z Fredem Cummingsem - mruknal Steven. Obejrzal wiadomosci do konca i wylaczyl telewizor. Postanowil spakowac torbe na jutrzejszy wyjazd do Szkocji. Zanotowal sobie w pamieci, zeby po porannej rozmowie z Macmillanem kupic prezenty dla Jenny i dzieci Sue. 4 Manchester, Anglia Panna Warren spojrzala na swiecace cyfry na budziku przy lozku: druga trzydziesci piec. Jeszcze raz sprobowala zasnac. Przewrocila sie na drugi bok, wcisnela ucho w poduszke, drugie zakryla koldra. Nic z tego, muzyka byla za glosna. Nie wiedziala, ze to The River Bruce'a Springsteena, ale od dwoch godzin non stop lecialo to samo. Spojrzala w sufit i westchnela. Byla bardziej zdumiona niz zirytowana. To cos nowego, przedtem nigdy sie nie zdarzylo. Takie rzeczy nie mialy miejsca w mieszkaniach w Palmer Court.Kiedy zaczela sie muzyka, pomyslala, ze jej sasiadka z gory, Ann Danby, urzadza przyjecie. Juz samo to byloby niezwykle, ale moze to jakas specjalna okazja, urodziny albo awans w pracy? Ale po jakims czasie panna Warren zdala sobie sprawe, ze nie slyszy ludzi na gorze, brzeku szkla, glosow, wybuchow smiechu. Tylko bez przerwy ta glosna muzyka. Panna Danby byla mlodsza od wiekszosci mieszkancow Pabner Court - panna Warren oceniala ja na jakies trzydziesci piec lat - ale doskonale pasowala do tego domu. Dobrze sie ubierala i miala kierownicze stanowisko, choc panna Warren nie wiedziala dokladnie, jakie. Zawsze byla bardzo uprzejma, kiedy spotykaly sie w holu. Malo tego, zwykle pierwsza placila swoja czesc rachunkow za koszenie trawy i konserwacje windy. I zawsze zjawiala sie na zebraniach mieszkancow, czego nie dalo sie powiedziec o innych. Panna Warren stwierdzila, ze dluzej nie wytrzyma tego halasu. Musi pojsc na gore i powiedziec sasiadce pare slow. Wstala z lozka, wlozyla kapcie i szlafrok i mocnym szarpnieciem zaciagnela duzy wezel paska. Zatrzymala sie w przedpokoju, obejrzala w lustrze i poprawila wlosy. Wyszla z mieszkania i poczlapala korytarzem do drzwi prowadzacych na schody przeciwpozarowe. Gdy uslyszala glosy, niemal zawrocila. To chyba jednak przyjecie i goscie wlasnie wychodza. Ale potem rozpoznala meski glos George'a Dale'a, sasiada panny Danby. Wdrapala sie po schodach i pchnela drzwi na korytarz. George i Lucy Dale'owie odwrocili sie. Mieli jednakowe morskie szlafroki z zielonymi lamowkami. -Co sie dzieje? - zapytala panna Warren. -Nie otwiera drzwi - odrzekla Lucy Dale. - George puka od pieciu minut. Mozna oszalec od tego halasu. -To do niej niepodobne - powiedziala panna Warren. - Probowaliscie cos zobaczyc przez skrzynke na listy? George przykleknal, przytrzymal sie prawego kolana i schylil wolno. -W sypialni pali sie swiatlo - zameldowal. - Boze, czuje sie jak podgladacz... Choc nie widze zadnego ruchu. Panno Danby! Jest pani tam? Po kilku probach wciaz nie bylo odpowiedzi. -Zle sie czula - powiedziala Lucy. - Rozmawialam z nia ktoregos dnia. Mowila, ze chyba zlapala grype. -Moze wezwac policje? - podsunela panna Warren. Lucy nie wygladala na przekonana. -Nie podoba mi sie ten pomysl. Policjanci wszystko podepcza swoimi wielkimi buciorami. Mogla po prostu wziac proszek nasenny i zapomniala wylaczyc muzyke. -Chyba tylko ona moze spac w tym halasie! - warknal jej maz. - Panna Warren ma racje. Trzeba wezwac policje. -O, Boze - westchnela Lucy - mam nadzieje, ze sie nie obrazi. Slyszy sie takie straszne rzeczy o klotniach sasiedzkich. -Mamy jak najlepsze intencje - uspokoila ja panna Warren. - Martwimy sie o nia. Wrocila na dol i wezwala policje. Zrobila to bardzo przepraszajaco, jak wiekszosc rzeczy w zyciu. Powiedziano jej, ze wkrotce przyjedzie radiowoz. Podala dyspozytorowi numer swojego domofonu, zeby moc wpuscic policjantow, kiedy sie zjawia. Usiadla przy oknie i czekala. Na widok blyskajacych niebieskich lamp zamarlo jej serce. Dramat byl ostatnia rzecza, jakiej zyczylaby sobie ona i reszta mieszkancow Palmer Court. Ale radiowoz nie robil przynajmniej tego strasznego halasu. Panna Warren wpuscila dwoch policjantow i wyjasnila im, co sie dzieje. -I mowi pani, ze w ogole nie odpowiada? - zapytal starszy posterunkowy Lennon. -Nie. Pan Dale probowal kilka razy. -W porzadku, panno Warren. Prosze to zostawic nam. Policjanci poszli na gore. Ich radia trzeszczaly, bo stalowa klatka schodow przeciwpozarowych powodowala zaklocenia. -Ladne miejsce - zauwazyl posterunkowy Clark. -Trzeba miec troche forsy, zeby tu mieszkac - odparl Lennon. - Jak zostaniesz nadinspektorem, bedziesz sie mogl wprowadzic. Powtorzyli to, co wczesniej robil George Dale, potem postanowili uzyc sily. Lennon, lepiej zbudowany od kolegi, zaatakowal drzwi ramieniem. Po trzech uderzeniach zamek puscil i na podloge wokol ich stop posypaly sie drzazgi. Drzwi otworzyly sie i halas stal sie jeszcze glosniejszy. Dwaj policjanci weszli i uslyszeli, jak Bruce Springsteen idzie ponuro "w dol do rzeki". Przeszli wolno przez przedpokoj, ale nie wolali. Wiedzieli, ze nie moga konkurowac z Bruce'em. Lennon pokazal gestem Clarkowi, zeby wylaczyl muzyke. Patrzyl, jak mlodszy kolega probuje znalezc odpowiedni guzik. W koncu stracil cierpliwosc i wyciagnal wtyczke z gniazdka. Do Palmer Court powrocila szacowna cisza. -Panno Danby? Jest pani tam? Policjanci weszli do sypialni i zobaczyli kobiete lezaca na lozku. Byla w koszuli nocnej i miala zamkniete oczy. Poduszka byla poplamiona wymiotami, koszula mokra od potu. -Panno Danby? Podeszli blizej i zobaczyli przy lozku pusta butelke po whisky. Obok lezala pusta buteleczka po proszkach. -Az tak znudzilo ci sie zycie, kochana? - mruknal Lennon i sprawdzil na szyi tetno kobiety. -Nie zyje, Tom? -Niestety. Biedaczka. Sam widzisz, ze pieniadze nie daja szczescia. Obaj mezczyzni rozejrzeli sie po elegancko umeblowanej sypialni. -To moje pierwsze. - Clark spojrzal na cialo. - Wyglada, jakby spala. -Umarla niedawno. Jest jeszcze ciepla. Zaczekaj, az zobaczysz trupy wyciagniete po tygodniu z kanalu albo lezace przez miesiac na podlodze w upale, bo nikt sie nimi nie zainteresowal. W tym momencie "zwloki" poruszyly glowa. Clark odskoczyl do tylu. -Jezu, ona zyje! -Chryste! - wykrzyknal Lennon. - Nie wyczulem pulsu. Wezwij karetke. Panno Danby! Panno Danby, slyszy mnie pani? Kobieta jeknela cicho. -Niech pani sie obudzi, slyszy pani? Panno Danby, niech pani sie obudzi! -Faceci... -Ze co? Jacy faceci? -Wszyscy faceci... to skurwiele. -Niech pani sie obudzi, panno Danby. Niech pani znow nie zasypia. Glowa opadla jej z powrotem na poduszke. -Cholera! Moze miec zablokowane drogi oddechowe. Tak sie zdarza, kiedy pijani rzygaja. Chodz tu, mlody, pomozesz mi. Lennon siegnal do jej ust, zeby usunac ewentualny zator, Clark trzymal ja na boku. -Niech pani to wykaszle, kochana. Niech pani to wykaszle. Starali sie przywrocic jej oddychanie, ale znow opadla na lozko i znieruchomiala. -Mam sprobowac usta-usta, Tom? -To moze byc wielka noc "pierwszych razow". Clark robil podrecznikowa reanimacje, dopoki Lennon nie kazal mu przestac. -Odpusc sobie, mlody. Ona nie zyje. Dales z siebie wszystko, ale i tak by ci nie podziekowala. Ma, czego chciala. Chodz sie umyc, zanim przyjedzie kawaleria. Cialo Ann Danby zabrano z Palmer Court tuz po czwartej pietnascie nad ranem. Panna Warren nadal nie spala. Stala przy oknie i patrzyla, jak plastikowy worek na suwak jest ladowany do karetki czekajacej na podworzu. Przelknela, gdy drzwi sie zatrzasnely i samochod odjechal. -Zegnaj, panno Danby - szepnela. - Niech Bog cie blogoslawi. Cialo Ann Danby zawieziono cichymi, pustymi ulicami do miejscowego szpitala. Lekarz dyzurny oficjalnie stwierdzil zgon. Nocny portier przewiozl zwloki do kostnicy, przelozyl je do metalowej szuflady i wsunal do przegrody trzeciej, rzad czwarty w szafie chlodniczej. Na duzym palcu lewej nogi zmarlej przyczepiono tabliczke z nazwiskiem oraz data i godzina przywiezienia. Wedlug policji nie bylo zadnych podejrzanych okolicznosci smierci: typowy przypadek samobojstwa. Ale jak przy wszystkich naglych zejsciach do wystawienia aktu zgonu konieczna byla sekcja zwlok. Bez aktu nie moglo byc pogrzebu. Ustalenie przyczyny smierci nalezalo do patologa sadowego. Pogrzebem mieli sie zajac rodzice Ann Danby. O czwartej trzydziesci nad ranem nie wiedzieli jeszcze, ze corka nie zyje. Zadanie zawiadomienia ich spadlo na dwoch posterunkowych, ktorzy znalezli cialo. -Jeszcze jeden pierwszy raz - powiedzial Lennon, gdy skrecili w ulice Danbych na przyjemnym, zadrzewionym przedmiesciu. - Pobudka, pobudka, wasza corka nie zyje. Jezu, ale numer. Clark zerknal na niego z ukosa. -Chyba miales od cholery takich przypadkow. -Wiecej niz ty panienek, mlody. Pani maz mial wypadek samochodowy... Panska zona uczestniczyla w karambolu... Panstwa syn przewrocil sie na motorze... Znalezlismy cialo w rzece i przypuszczamy, ze to moze byc... -Powiesz im? -Jasne. Ty mozesz to zrobic nastepnym razem. -Kto tam? - zapytal kobiecy glos zza drzwi pod numerem 28. -Policja. Moze pani otworzyc? -Ma pan legitymacje? Lennon wsunal ja przez skrzynke na listy i drzwi sie otworzyly. Niska siwa kobieta byla w szlafroku i miala na glowie siatke do wlosow. -Chodzi o Johnny'ego - powiedziala. - Mial wypadek, prawda? O moj Boze... Czy on...? -Nie chodzi o Johnny'ego, prosze pani. Moglibysmy wejsc? Czy pani maz spi? Malzenstwo usiadlo na sofie w salonie, policjanci naprzeciwko. Wiadomosc, ze corka popelnila samobojstwo, zaszokowala Danbych nawet bardziej niz sam fakt jej smierci. -Po prostu nie moge w to uwierzyc - powiedzial pan Danby. - Ann miala wszystko. W pracy dobrze jej szlo, niedawno dostala kolejny awans. Dlaczego to zrobila, na Boga? -Kiedy pan ja ostatnio widzial? Danby spojrzal na zone. Siedziala ze spuszczona glowa i chusteczka przy twarzy. -Jakies dwa tygodnie temu. Przyszla na lunch. Nie wygladalo na to, zeby miala problemy. Ale ty rozmawialas z nia ktoregos dnia przez telefon, Alison. Zona przytaknela bez slowa. -Mowila, ze chyba zlapala grype - odezwala sie po chwili - i pewnie nie bedzie mogla isc do pracy. Nie lubila tego, zawsze byla bardzo obowiazkowa. -Byla mezatka? -Nie - odpowiedzial pan Danby. - Interesowala ja tylko kariera. -Nie miala przyjaciela? -A co to ma do rzeczy? - parsknela pani Danby. Lennon przepraszajaco uniosl rece. -Prosze wybaczyc, nie chcialem byc wscibski. Probuje sie tylko dowiedziec, czy jest ktos, kto mogl ja widziec w ciagu ostatnich dwoch, trzech dni; ktos, kto moglby rzucic wiecej swiatla na to, dlaczego odebrala sobie zycie. -Nie ma nikogo takiego. -Moze jakas bliska przyjaciolka? Przez twarz pani Danby przemknal cien gniewu. Wydawalo jej sie, ze pytanie cos sugeruje. Ale tylko przez moment. Krotko pokrecila glowa i znow zakryla twarz chusteczka. Jej ramiona zaczely sie trzasc od bezglosnego lkania. Pan Danby odchrzaknal dwa razy. -Bede musial ja zidentyfikowac? - wyszeptal z trudem. -Prosilibysmy. Kiedy bedzie pan na silach. -Nie bardzo znam procedure w takich sprawach... -Musza zrobic jej sekcje. Potem wydadza panstwu cialo. Moze pan juz zaczac to zalatwiac w oczekiwaniu na wystawienie aktu zgonu. -Dziekuje. -Nie chce, zeby wypatroszyli Ann - zaszlochala pani Danby. - Zostawcie moje dziecko w spokoju! Maz otoczyl ja ramieniem i probowal uspokoic. -Powiedz im... Charles... zeby dali jej spokoj - lkala. - Nie chce... zeby to robili... Policjanci poruszyli sie niespokojnie. Dotarla do nich rozpacz rodzicow. -Przykro mi - powiedzial Lennon. - Ale takie sa przepisy. Pan Danby ze zrozumieniem skinal glowa i zasugerowal im wzrokiem, zeby juz poszli. -Chryste, to bylo straszne - odezwal sie Clark w drodze powrotnej. -Inne nie moglo byc - odparl Lennon. -Co za noc. Co za cholerna noc. -Przezyjesz gorsze. -Biedna kobieta... Jakbysmy zniszczyli jej zycie. -Nie my. Przekazalismy tylko wiadomosc, bylismy strona niezainteresowana. Wchodzimy na palcach w czyjes zycie, a potem wychodzimy. I zapominamy. -Zapominamy? Jak mozna zapom... -Mozna, bo nie jestesmy w to osobiscie zaangazowani. I nie ma alternatywy. Albo nauczysz sie zapominac, albo wylecisz z tej roboty. Kapujesz? -Kapuje. -Chodz, postawie ci kanapke z bekonem. Nastepnego ranka cialo Ann Danby bylo trzecie na liscie patologa sadowego Petera Saxby'ego. -Co my tu mamy? - zapytal wladczym tonem, gdy technik przywiozl zwloki z chlodni i przelozyl z wozka na stol sekcyjny. Glowa kobiety uderzyla glosno o metalowy blat. -Musisz byc taki cholernie niezdarny, czlowieku? - warknal Saxby. Technik wymamrotal przeprosiny i wtopil sie w tlo. -Ann Danby - odczytal patolog z akt - biala kobieta, trzydziesci trzy lata, prawdopodobne przedawkowanie whisky i barbituranow. Wedlug naszych chlopcow w niebieskim, brak podejrzanych okolicznosci. Niezupelnie Milczacy swiadek, co? Chyba ze znajdziemy w jej tylku malezyjski kris, a w jamie otrzewnej dwa kilo heroiny, no nie? Technik usmiechnal sie poslusznie. Nie lubil patologa. Uwazal go za nieczulego chama, ale probowal usprawiedliwiac. Sam byl zolnierzem Armii Zbawienia, o czym Saxby nie wiedzial. Czekal, az patolog dokona zewnetrznych ogledzin zwlok i powie swoje spostrzezenia do mikrofonu wiszacego nad stolem. Kiedy Saxby skonczyl, technik ustawil u szczytu stolu tace z instrumentami i stanal z boku. Patolog wykonal pierwsze ciecie dlugim pociagnieciem od krtani do krocza. -No i nie ma heroiny - mruknal po otwarciu ciala i odslonieciu narzadow wewnetrznych. - Za to od cholery krwi. Krwawienie wewnetrzne... - urwal i przyjrzal sie blizej. - Prawie z kazdego pieprzonego miejsca. Chryste... To na pewno to cialo? -Na tabliczce przy palcu jej nogi jest napisane ANN DANBY i to byla jedyna kobieta w szafie chlodniczej - odpowiedzial technik. - Wiek tez sie na oko zgadza. -Dzieki za fachowy komentarz - warknal Saxby. Technik nie odezwal sie. Wpatrywal sie w stol. -Jezu, ona ciekla jak sito. To nie od whisky ani zadnych zasranych pigulek. Pokaz jeszcze raz wpisy z izby przyjec... Saxby zlapal papiery i przy okazji usmarowal je krwawa mazia z rekawiczek chirurgicznych. -Ani slowa o chorobie. Cholera, nie podoba mi sie to... -Jak pan mysli, co jej bylo? - zapytal technik. Saxby wydawal sie zahipnotyzowany wnetrzem zwlok. -Nie wiem - mruknal. - Czytalem o tym, ale jeszcze na to nie trafilem. Podejrzewam, ze mogla miec goraczke krwotoczna. -Co sie wtedy dzieje? Saxby odpowiedzial dopiero do dlugim milczeniu. -Powiem ci tyle: sekcja jest najgorsza rzecza, jaka mozna zrobic w takim wypadku. -Wiec to niebezpieczne, tak? -Zabojcze - szepnal Saxby i zbladl. - Co ja najlepszego zrobilem? -Jest pan pewien? - zapytal technik. Saxby wolno pokrecil glowa. -Nie, ale nic innego nie przychodzi mi na mysl. -Wiec co teraz? Wbrew temu, co uslyszal, technik byl spokojny. Mogl za to podziekowac swojej wierze. Wiedzial, ze Bog jest z nim. Saxby otrzasnal sie z transu i zaczal opryskliwie wydawac polecenia: -Dawaj worek na zwloki. Pomoge ci je zapakowac. Potem zrob tu dezynfekcje. Jak skonczysz, wladuj swoje ciuchy do kosza sterylizatora. Wlez pod prysznic i stoj tam co najmniej dziesiec minut. -A pan? -Najpierw pogadam z policja, potem ze sluzba zdrowia. - Zaryglowal drzwi, zeby nikt nie wszedl, i poszedl zadzwonic. - Musze porozmawiac z policjantami, ktorzy dzis w nocy odkryli cialo Ann Danby... Nawet jesli maja wolne... Wiec ich obudzcie... Tak, to pilne. Wylaczyl sie i czekal. Szesc minut pozniej zadzwieczal telefon. Chwycil sluchawke. -Przepraszam, ze przeszkadzam, panie Lennon, ale to bardzo wazne. Czy dzis w nocy nie zauwazyl pan nic, co by wskazywalo, ze Ann Danby byla ostatnio chora? Zaspany posterunkowy Tom Lennon przetarl oczy i skoncentrowal sie. -Matka rozmawiala z nia kilka dni wczesniej. Corka podobno zlapala grype. Ktos z sasiadow powiedzial, ze od paru dni nie chodzila do pracy. -Dziekuje - odrzekl Saxby tonem sugerujacym, ze to zla wiadomosc. - Czy nikt nie wspominal, ze byla ostatnio za granica? -Nie, ale nie pytalismy o to. -Ma pan numer telefonu jej matki? -Moment, wezme notes. Saxby czekal, niecierpliwie bebniac palcami w sluchawke. Zapisal numer na bloczku i natychmiast zadzwonil. Technik splukiwal stol sekcyjny i sluchal, jak Saxby jest "mily" dla rodzicow Ann Danby. Przynajmniej nie powiedzial, ze jest patologiem i co wlasnie zrobil. Ale jego serdeczne przeprosiny za "zaklocanie spokoju w chwili zaloby" i "najszczersze kondolencje" brzmialy nienaturalnie. -Czy Ann byla ostatnio za granica?... Nie byla... Sa panstwo absolutnie pewni?... Tak, rozumiem... Na Majorce w dziewiecdziesiatym osmym. Saxby odlozyl sluchawke i stal zamyslony. Technik machal szczotka na kiju i popychal powodz srodkow dezynfekujacych na podlodze coraz blizej jego stop. -Jakis postep? - zapytal. -Moze za wczesnie spanikowalem - odrzekl Saxby. - Od dwoch lat nie byla za granica. Ostatnio tylko na pieprzonej Majorce. To chyba nie jest to, co myslalem. Ale to cholernie dziwne. -Wiec to wszystko jest niepotrzebne? -Lepiej dmuchac na zimne. -A co z probkami, ktore pan pobral? -Wyslij je do laboratorium w normalnym trybie. -A prysznic? -Nie zaszkodzi ci. 5 Edynburg - O co chodzi, Jean? - warknal Paul Grossart.Jego ton zaskoczyl sekretarke. Cofnela sie odruchowo od interkomu. Nie poznawala swojego szefa. Od wizyty Amerykanow byl stale rozdrazniony. -Mam na linii niejakiego pana Brannana. -Kto to taki? - zapytal Grossart. -Dziennikarz ze "Scotsmana". Pyta, czy moglby z panem porozmawiac. Grossart milczal przez chwile. -Przelacz go - odparl wreszcie. -Pan Grossart? - zapytal przyjazny glos. - Jim Brannan, korespondent naukowy "Scotsmana". -Czym moge sluzyc, panie Brannan? -Chodza sluchy, ze Lehman ogranicza program badan transgenicznych. -Skad taki pomysl? - zapytal defensywnie Grossart. -W koncu zeszlego tygodnia wyplaciliscie odprawe niektorym waszym pracownikom. Grossart musial szybko myslec. Nie zdawal sobie sprawy, ze ten fakt moze zainteresowac media. Lehman oczywiscie zwolnil czesc personelu pomocniczego zaangazowanego w projekt "Snowball". Ci ludzie przestali byc potrzebni. Zajmowali stosunkowo niskie stanowiska i nie byli wtajemniczeni w calosc projektu. Ale kilku lepiej wykwalifikowanych technikow moglo sie czegos domyslac. -Jestesmy wiodaca firma badawcza, panie Brannan - odrzekl Grossart. - Nasze priorytety musza sie ciagle zmieniac wraz z postepem naukowym. Te zwolnienia byly po prostu smutna konsekwencja korekty kursu, ktorej musielismy dokonac. -Wiec Lehman nie przestaje pracowac nad zwierzetami transgenicznymi? -Czujemy sie zobowiazani do prowadzenia wszelkich badan naukowych w dziedzinie medycyny, ktore moga przyniesc korzysc ludzkosci - oswiadczyl Grossart. -Mam nadzieje, ze moge pana zacytowac - odparl kwasno Brannan. Pomyslal, ze lepszy cytat moglby znalezc w petardzie gwiazdkowej z niespodzianka. -Oczywiscie. -Ale ta "korekta kursu" byla dosc nagla, prawda? -Nic podobnego. Rozwazalismy ja od kilku miesiecy. -Rozumiem... - odrzekl Brannan bez przekonania. - Wiec wszystko idzie dobrze? -Jak najbardziej - zapewnil Grossart. Po zakonczeniu rozmowy wzial kilka glebokich oddechow, spojrzal na zegarek i zrobil w pamieci kalkulacje. Wcisnal guzik interkomu. -Polacz mnie z Hiramem Vance'em w Bostonie. Czekajac, nerwowo bebnil palcami w blat biurka. -Czym moge ci sluzyc, Paul? -Oni wiedza - wychrypial Grossart. - Na litosc boska, Hiram, oni wiedza. Przed chwila dzwonil do mnie dziennikarz i pytal, dlaczego zrezygnowalismy z projektu "Snowball". -Powoli, Paul - odparl spokojnie Vance. - Wyluzuj sie i opowiedz mi dokladnie, co sie stalo. Grossart powtorzyl mu rozmowe z Brannanem. -Czym sie martwisz, do cholery? - zapytal Vance. - Powiedziales dokladnie to, co trzeba. Dam glowe, ze na tym sie skonczy. -Nie jestem taki pewien. -Zaufaj mi. Artykul o zwolnieniu z pracy kilku facetow to jeszcze nie Watergate. Jutro to bedzie wczorajsza wiadomosc. -Brannan wie, ze pracowali przy zwierzetach transgenicznych. -A kto dzis przy nich nie pracuje w naszej branzy? Odprez sie, Paul. -Skoro tak mowisz... -Jedno mnie niepokoi - powiedzial Vance. - Obserwuje ostry spadek cen naszych brytyjskich akcji. Grossartowi zaschlo w gardle. -Tutejszy rynek jest w tej chwili troche niestabilny. -Mam nadzieje, ze tylko to - odrzekl Vance. - Wolalbym nie podejrzewac, ze ktos uplynnia duza czesc swoich udzialow. -Na pewno tak nie jest - sklamal Grossart. -Ciesze sie - powiedzial Vance. - Milego dnia. Grossart chcial mu zyczyc tego samego, ale w sluchawce zapadla cisza. Glenvane, hrabstwo Dumfries To byl przyjemny dzien i Steven nalegal, zeby Sue i Richard poszli gdzies na kolacje, a on zostanie z dziecmi. Nieczesto mieli taka okazje; zwykle jeden wieczor w czasie jego wizyt. Wczesniej on i Sue zabrali dzieci do Edynburga, gdzie byli w zoo, zjedli lody i ogolnie dobrze sie bawili. Dzieci chodzily jak pingwiny, ryczaly jak lwy i przez cala droge do domu udawaly szympansy. Steven w dobrym nastroju ogladal nocny film w telewizji, skubal chipsy i popijal piwo Stella Artois. W Glenvane zawsze latwo sie odprezal. Wydawalo mu sie, ze jest miliony kilometrow od londynskiej wrzawy. Ziemi grozilo uderzenie gigantycznej asteroidy, ale pociski rakietowe wystrzelone przez Stany Zjednoczone byly juz w drodze. Ludzie w mundurach wojskowych obserwowali ich lot na wielkim ekranie. Zamiast eksplozji jadrowej Steven uslyszal swoj telefon komorkowy. Wylaczyl pilotem dzwiek w telewizorze. -Dunbar. -Tu Sci-Med, oficer dyzurny. Pan Macmillan chcialby pana widziec jak najszybciej w Londynie, doktorze Dunbar. -Jestem na urlopie. -Moze sam pan mu to powie? -W czym problem? -Nie wiem, ale zna pan powiedzenie, ze gowno zawsze wyplywa na wierzch. -Jasne. Zlapie pierwszy poranny samolot. Podczas rozmowy Steven uslyszal terkot diesla na zewnatrz. Zobaczyl, ze z taksowki wysiadaja Sue i Richard. Chichotali jak niegrzeczne dzieci. Usmiechnal sie. -Zle wiadomosci? - zapytala Sue na widok telefonu w jego dloni. -Rano musze leciec do Londynu. -Masz pecha, stary - powiedzial Richard. - Ale ciesze sie, ze nie wezwali cie wczesniej, bo cholernie dobrze sie bawilismy. Osunal sie na fotel i glupkowato wyszczerzyl zeby. -Jestesmy ci naprawde bardzo wdzieczni. -Na pewno nie tak bardzo, jak ja wam - usmiechnal sie Steven. - Nawet nie wiedzialbym, od czego zaczac podziekowania. Sue tez sie usmiechnela i polozyla palec na ustach. -Mam ochote na kawe. -Juz robie - odrzekl Steven. Wymknal sie z domu przed piata rano. Staral sie jak najmniej halasowac. Bylo jeszcze ciemno, w stojacym powietrzu wisiala wilgotna mgla. Spojrzal w gore w okno sypialni Jenny i wyobrazil sobie, jak tam spi cieplo i wygodnie wazna czastka kochajacej sie rodziny. Przeslal jej pocalunek, wsiadl do samochodu i pojechal na polnoc do Glasgow, zeby zlapac pierwszy poranny samolot British Airways ladujacy na londynskim Heathrow. -Chyba sie uparli, zeby zepsuc panu urlop - przywitala go Rose Roberts, kiedy wszedl do jej biura. -Nastepnym razem znikne bez opowiadania sie, dokad jade - odrzekl Steven. -Obawiam sie, ze pan Macmillan i tak pana znajdzie. Ma jakas tajemnicza metode dowiadywania sie, gdzie ktos jest w danym momencie. -Podejrzewalbym raczej, ze to mikronadajniki. Po powrocie do domu musze dokladnie obejrzec buty. Co sie urodzilo? -Nie wiem wszystkiego, ale jest teraz u niego doradca rzadu do spraw medycznych, kilka osob ze spolecznej sluzby zdrowia i dwie figury z Ministerstwa Zdrowia. Steven spojrzal na zegarek. -Wiec mam zaczekac? -Chyba tak. Wie, ze pan tu jest. -Wpadne obok na kawe. Saczyl druga kawe i czytal hasla krzyzowki w "The Times" - nigdy nie zaczynal wpisywac hasel, dopoki nie odgadl przynajmniej czterech, gdy uslyszal, ze z sasiedniego pokoju wychodza ludzie. Po chwili zajrzala do niego panna Roberts i oznajmila, ze Macmillan go prosi. John Macmillan stal tylem i wygladal przez okno. Steven cicho zamknal za soba drzwi. Wiedzial z doswiadczenia, ze taka poza szefa nie wrozy dobrych wiadomosci. -Domyslasz sie, dlaczego znow cie wezwalem? - zapytal Macmillan. -Chce mi pan powiedziec, ze mamy nastepny przypadek goraczki krwotocznej - odparl Steven. Zaskoczyl Macmillana. -Zgadles czy dostales cynk? -Zgadlem. Macmillan odwrocil sie. -Mamy siedem nowych przypadkow. W Manchesterze. Jedna kobieta juz zmarla. -Jezu Chryste! - wykrzyknal Steven. - Siedem?! Macmillan podszedl do biurka i wzial jakas kartke. -Ofiara jest Ann Danby, trzydziesci trzy lata, dyplomowana informatyczka, samotna. Pozornie popelnila samobojstwo, ale okazalo sie, ze byla na to chora. Steven nie bardzo rozumial. -Sasiadom przeszkadzal halas w jej mieszkaniu, wiec wezwali policje. Patrol odkryl, ze polknela potezna porcje proszkow nasennych i popila gorzala. Nie wiadomo, dlaczego. Moze to mialo cos wspolnego z jej choroba. W kazdym razie, rutynowa sekcja zwlok wykazala, ze miala goraczke krwotoczna. Zarazili sie dwaj policjanci, patolog, lekarz szpitalny, zalogant karetki i laborant. Sa w ciezkim stanie. Wszyscy mieli jakis kontakt z ta kobieta. Sluzba zdrowia spodziewa sie nastepnej fali, kiedy zachoruja ci, ktorzy mieli kontakt z zarazonymi. Pogodzili sie z tym, ze to sie rozprzestrzeni dalej. -Klasyczna kinetyka rozprzestrzeniania sie choroby - stwierdzil Steven. - Jeden przypadek daje szesc, szesc daje trzydziesci szesc i tak dalej. Jak fale na jeziorze. Domyslam sie, ze ta kobieta tez byla w samolocie z Ndangi? Macmillan pokrecil glowa. -Niestety nie. -Wiec jak to zlapala? -Dlatego cie wezwalem. Ta Danby nie leciala tamtym samolotem, od dwoch lat nie wyjezdzala z kraju, a ostatni raz byla za granica wiosna dziewiecdziesiatego osmego roku. Wakacje na Majorce. -Musiala miec kontakt z kims z tamtego samolotu. Macmillan znow pokrecil glowa. -Sluzba zdrowia wziela pod lupe liste pasazerow. Nie znalezli zadnego zwiazku tej kobiety z kimkolwiek z nich. -Jakis musi byc. -Na to by wygladalo. Patolog policyjny najwyrazniej zaczal miec watpliwosci podczas sekcji. Myslal, ze kroi samobojczynie, ktora przedawkowala proszki i alkohol. Ale kiedy ja otworzyl, stwierdzil silne krwawienie. Przyszla mu na mysl goraczka krwotoczna. Jednak po rozmowie z rodzicami kobiety nie znalazl zadnego powiazania z Afryka, wiec nie podniosl alarmu, zeby sie nie wyglupic. -Wszyscy to znamy - odrzekl Steven. -Sluzba zdrowia pracuje na okraglo, zeby wyizolowac kontakty, ale jesli szybko nie ustalimy pochodzenia choroby, bedziemy w bardzo kiepskiej sytuacji. Co o tym myslisz? -No, coz... Zakladajac, ze mowimy o tej samej chorobie, co tutaj... A mowimy? -Porton nie zakonczylo jeszcze analizy probek z Manchesteru, ale to bylby cholernie malo prawdopodobny zbieg okolicznosci, gdyby bylo inaczej. -Wiec w tej sprawie zrodlami sa Barclay i Danby. Wiemy, jak zarazili sie wszyscy inni. Musimy ustalic, jak to zlapalo tych dwoje. -I tu zaczyna sie twoja rola - powiedzial Macmillan. - Wladze w Manchesterze beda pracowaly do upadlego, zeby powstrzymac wybuch choroby. Wprawdzie sprawe bedzie badal zespol epidemiologiczny, ale chce, zebys ty tez sie tym zajal. Musimy jak najszybciej ustalic pochodzenie choroby. Dostalem zgode z samej gory, zeby dac ci wolna reke. W razie potrzeby pomoze ci policja i spoleczna sluzba zdrowia. Oczywiscie, bedziesz mial dostep do wszelkich zrodel naukowych i medycznych. Co ty na to? -A mam jakis wybor? -Nie. -Wiec odpowiem, ze lepiej wezme sie do roboty. -Panna Roberts przygotuje ci materialy pomocnicze. Jak zwykle. Potem bedziesz zdany na siebie. -Prasa jeszcze nie wie? - upewnil sie Steven. -Tylko dlatego, ze to choroba bez nazwy i nie ma wyraznych powiazan z Afryka. Inaczej juz by panikowali. Ale nie da sie dlugo ukrywac faktu, ze pieciu pracownikow jednego szpitala zlapalo cos brzydkiego. Steven poszedl na lunch do srodmiejskiego pubu. Lokal w starym stylu mial wysokie sufity i skromny wiktorianski wystroj. Steven zajal stolik w rogu i zamowil kanapke z serem i piwo. Jedzac, rozmyslal o sytuacji. Najbardziej niepokoilo go to, ze sluzbie zdrowia nie udalo sie znalezc zwiazku miedzy kobieta z Manchesteru i samolotem z Ndangi. Brak takiego powiazania sugerowal, ze pierwotne zrodlo wirusowej goraczki krwotocznej moze byc w Manchesterze. Niewesola perspektywa. I malo prawdopodobna, uznal po namysle. Mimo bezowocnych poszukiwan musi byc jakies powiazanie. Moze trzeba podejsc do tego inaczej. Wiedzial, ze wprawdzie nie ustalono jeszcze naturalnego zrodla Eboli i drugiego zakazenia filowirusowego, czyli choroby marburskiej, ale naukowcy mocno sugeruja udzial zwierzat - zwlaszcza malp - w lancuchu zdarzen. O ile dobrze pamietal, pierwszy przypadek choroby marburskiej zanotowano w niemieckim miescie Marburg pod koniec lat szescdziesiatych: robotnik zarazil sie od afrykanskiej malpy doswiadczalnej. Jesli kobieta z Manchesteru miala kontakt ze zwierzetami - na przyklad jako "przyjaciolka zoo", wolontariuszka lub ktos w tym rodzaju - mogla w ten sposob zlapac chorobe. To byloby najlepsze z mozliwych rozwiazan, pomyslal. I kolejny cholernie malo prawdopodobny zbieg okolicznosci. Steven wrocil do Ministerstwa Spraw Wewnetrznych po akta. Powiedziano mu wczesniej, ze beda gotowe na czternasta trzydziesci, jesli panna Roberts zrezygnuje z przerwy na lunch i skompletuje informacje dostarczone przez wladze Manchesteru. Najwyrazniej tak zrobila, bo kiedy wszedl do jej gabinetu, na biurku czekala na niego czerwona teczka. Rose Roberts wyszla na spozniona przekaske, ale zostawila mu kartke z zyczeniami powodzenia przyklejona do teczki. Skreslil kilka slow podziekowania. Wyszedlszy z gmachu ministerstwa, Steven przystanal na chodniku i zastanowil sie, czy wziac akta do domu. W koncu zdecydowal, ze przeczyta je w bibliotece Wydzialu Higieny i Medycyny Tropikalnej Uniwersytetu Londynskiego. Mial tam stala karte wstepu i mogl w razie potrzeby skorzystac z fachowych ksiazek i czasopism. Akta Sci-Medu zawieraly dokladne informacje o ofiarach choroby. Steven zaczal od pierwszej czesci zatytulowanej Ofiary pierwotne. Humphrey Barclay byl urzednikiem sredniego szczebla w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Pracowal tam przez ostatnie czternascie lat, przedtem krocej w resortach rolnictwa oraz zdrowia i opieki spolecznej. Kariere w sluzbie publicznej rozpoczal bezposrednio po ukonczeniu geografii na uniwersytecie w Durham. Dwa lata pozniej ozenil sie z Marion Court-Brown, corka maklera gieldowego z Surrey. Poznal ja na uniwersytecie. Mieli dwie corki, Tamsin i Carle. Roczne oceny pracy Barclaya sugerowaly, ze od dwoch lat niczym szczegolnym sie nie wykazal, a przez ostatnie cztery pracowal ledwie "zadowalajaco". Przyczynila sie do tego choroba, mial bowiem powazne problemy z sercem, choc jego zdrowie poprawilo sie po udanej operacji w 1999 roku. Wyslano go do Ndangi, aby sprawdzic, czy mimo wszystko zasluguje na awans. Barclay wiedzial o tym i staral sie, jak mogl. Tak stwierdzil jego szef, sir Bruce Collins. Z poufnych raportow wydzialu specjalnego wynikalo, ze w zyciu Barclaya nie bylo zadnych skandali. Byl rzetelny, uczciwy i godny zaufania, wrecz nudny. Steven westchnal i przeszedl do nastepnej osoby. Ann Danby miala w chwili smierci trzydziesci trzy lata. Byla panna i mieszkala samotnie w Palmer Court, drogim apartamentowcu na West Side w Manchesterze. Skonczyla informatyke na tamtejszym uniwersytecie i pracowala w Tyne Brookman, duzym wydawnictwie naukowym. Jej rodzice rowniez mieszkali w Manchesterze. Miala brata Johna, ktory przeniosl sie do Londynu i pracowal w firmie public relations. Wszystko wskazywalo na to, ze Ann byla dobrze ustawiona i zadowolona z zycia. Sasiedzi uwazali ja wprawdzie za samotniczke, ale jej dzialalnosc w roznych towarzystwach uniwersyteckich sugerowala co innego. Nikt z przesluchiwanych nie potrafil powiedziec, dlaczego mialaby popelnic samobojstwo. To, ze moglo miec zwiazek z jej choroba, wydawalo sie wiec calkiem mozliwe. Nie wyjezdzala z Wielkiej Brytanii od czasu wakacji na Majorce w 1998 roku, ktore najwyrazniej spedzila samotnie. Nigdy nie byla w Afryce i podobno nie znala nikogo, kto byl. Steven pokrecil glowa i znow westchnal. W obu zyciorysach nie znalazl nic, od czego moglby zaczac dochodzenie. Nie mial pomyslu na pierwszy krok, a pierwszy krok byl zawsze wazny, tak jak pierwszy etap podrozy czy pierwszy ruch w szachach. Gdy popelni sie blad, odzyskanie utraconego terenu moze byc trudne. Przeczytal dane o ofiarach wtornych, ale i tu nie znalazl zadnej podpowiedzi. Wiedzial, jak te osoby zachorowaly. Tragiczne, ze tyle mlodych ludzi stracilo zycie. Stewardesa i pielegniarka nie mialy jeszcze trzydziestki. Steven zanotowal glowne punkty planu dzialania. Bardzo liczyl na raport z Porton, ktory powinien rozstrzygnac, czy oba wybuchy choroby wywolal ten sam wirus. Gdyby okazalo sie, ze nie - a wbrew wszystkiemu mial taka nadzieje - skoncentrowalby sie na poszukiwaniu zrodla zakazenia Ann Danby, poczynajac od jej ewentualnych kontaktow ze zwierzetami. Gdyby zas okazalo sie, ze w obu przypadkach chodzi o ten wirus - co bylo bardziej prawdopodobne - musialby szukac zwiazku Ann Danby z samolotem z Ndangi, mimo ze wladze go nie znalazly. Tak czy inaczej, miejscem startu byl Manchester. Postanowil pojechac tam rano. Na razie zamierzal poczytac o infekcjach filowirusowych, zwlaszcza o ostatnich wybuchach choroby. Zaczal od epidemii Eboli w Kikwit w Zairze w roku 1995. Zmarlo wowczas osiemdziesiat procent z trzystu szescdziesieciu chorych. Przyjazd Stevena do Manchesteru zbiegl sie z pierwszymi artykulami prasowymi o zachorowaniach. ZABOJCZA CHOROBA W SZPITALU W MANCHESTERZE, przeczytal na billboardzie dworcowym. Kupil kilka gazet i przejrzal je przy slabej, chlodnej kawie w dworcowym bufecie. Prasa nie znala szczegolow; podawano tylko glowne fakty: kilku pracownikow szpitala zlapalo niezidentyfikowana chorobe. Ani slowa o Ann Danby, przyczynie tego wszystkiego. Jeden z brukowcow spekulowal, ze zrodlem zakazen mogla byc prostytutka, ktora przedawkowala narkotyk i zostala zgarnieta przez policje, a potem przywieziona do wspomnianego szpitala. Autor artykulu powolywal sie na ostatnie problemy w Glasgow, gdzie zabojcza choroba atakowala narkomanow. Zachorowania powodowala toksyczna bakteria o nazwie Cloatridium. Czy to ta sama? - pytala gazeta. -Chcialbym - mruknal Steven. Dopil kawe, zlapal taksowke i pojechal do miejskiego szpitala ogolnego. Przyjal go dyrektor medyczny, doktor George Byars, niepozorny mezczyzna w prazkowanym garniturze, ktory uwydatnial jego niski wzrost i waskie ramiona. -Podobno bedzie pan pracowal do upadlego, zeby znalezc zrodlo tego dranstwa - powiedzial Byars. -Postaram sie - odparl Steven. - Jak wyglada sytuacja? -Zle. Dzis rano zmarl ten patolog, Saxby. Dwaj inni, laborant i policjant nazwiskiem Lennon, sa w ciezkim stanie, Jestesmy zupelnie bezradni, mozemy zapewnic im tylko opieke pielegniarska. Wyjda z tego albo nie. -Nie ma wiecej przypadkow? -Na razie nie, ale sluzba zdrowia jest daleka od optymizmu. Mozemy byc naprawde w powaznych tarapatach. Ten szpital nie jest przygotowany na duzy wybuch takiej choroby. Mamy wprawdzie wydzielony oddzial specjalny, lecz nadaje sie raczej do leczenia przypadkowego obcokrajowca, ktory zlapal cos brzydkiego. Ale... epidemia? - slowo "epidemia" wymowil z wyrazna niechecia. - Nie ma mowy. -Podejrzewam, ze tak jest w wiekszosci szpitali. -Zgadza sie. Taka jest polityka rzadu. Od jakiegos czasu zamyka sie stare szpitale zakazne. -Wiec jak sobie poradzicie? -Mam nadzieje, ze sluzba zdrowia szybko ustali kontakty pacjentow. Spodziewam sie, ze przybedzie nam wtedy okolo dziesieciu do dwudziestu nowych przypadkow. Planujemy ponownie otworzyc sale, ktore zamknelismy w zeszlym roku, i zrobic tam oddzial izolacyjny. Mamy juz skafandry ochronne dla pielegniarek i prowadzimy specjalistyczne kursy doszkalajace dla ochotniczek, ktore zglaszaja sie na nasz apel. Steven skinal glowa, ale na widok jego miny Byars dodal: -Wiem, ze to wszystko pachnie duchem wojny i przyparciem do muru, ale tak to niestety wyglada. Po prostu nie jestesmy przygotowani na takie rzeczy. -Millennium Dome* wreszcie sie na cos przyda - mruknal Steven. Po tej uwadze Byars troche sie wyluzowal. -Mysle, ze jesli w tej talii nie bedzie wiecej takich zagadkowych kart, jak Ann Danby, damy sobie rade. Ale jesli beda, Bog raczy wiedziec, co nas czeka. -Ta kobieta to moj problem - odrzekl Steven. Byars pokazal mu oddzial specjalny. Przed wejsciem Steven musial wlozyc skafander ochronny i ogladal pacjentow przez szybe. Widok nie byl przyjemny. -Biedny gosc - szepnal Byars, kiedy patrzyli na Lennona. Policjant nie mial szans; wydawalo sie, ze krwawi na calym ciele. -Wie pan, to zabawne - powiedzial Byars. - Mimo takiego krwawienia ofiary goraczki krwotocznej rzadko umieraja z uplywu krwi. -Zetknal sie pan juz z tym? -Nie - wyznal Byars - tylko czytalem. Steven przyjal zaproszenie na pozniejsze spotkanie z przedstawicielami spolecznej sluzby zdrowia i innymi zainteresowanymi, potem pojechal do komendy policji, gdzie pracowali Lennon i Clark. Skontaktowano go z nadinspektorem, ktory skorzystal z okazji i zrobil mu krotki wyklad o niebezpieczenstwach, na jakie sa narazeni jego ludzie na ulicach. Nie zdazyl sie rozgadac, bo Steven przerwal mu prosba o rozmowe z szefem zmiany, na ktorej mieli sluzbe dwaj chorzy posterunkowi, gdy dostali wezwanie do mieszkania Ann Danby. -Znam Toma Lennona od pietnastu lat - powiedzial sierzant John Fearman. - Sol ziemi. Dlatego przydzielilem mu mlodego Clarka. Pomyslalem, ze chlopak duzo sie od niego nauczy o policyjnej robocie. -Co sie zdarzylo tamtej nocy? - zapytal Steven. -Wszystko jest w raporcie - odrzekl Fearman. - Dostalismy telefon od jednej z sasiadek ze skarga na glosna muzyke. Tom i Clark pojechali na miejsce i musieli wywazyc drzwi u tej Danby. Reszta to juz historia. -Chce znac szczegoly. -Co mam powiedziec? Tom myslal, ze kobitka nie zyje. Nie wyczul pulsu. Ale poruszyla sie, wiec wezwal karetke. Clark robil jej usta-usta. Biedny facet, chyba tak to zlapal. Ale zanim przyjechala karetka, bylo po wszystkim. -Mowi pan, ze sie poruszyla? -Clark to widzial. To byl jego pierwszy denat. Kiedy sie poruszyla, wystraszyl sie jak cholera. -Co dalej? -Tom natychmiast wezwal karetke i probowal udroznic jej drogi oddechowe. Na poduszce byly wymioty, wiec myslal, ze sa zablokowane. Ale mowil mi, ze w gardle nic nie bylo, kiedy wlozyl... jej palce do ust. Steven i Fearman wymienili spojrzenia, gdy zrozumieli znaczenie tej akcji ratowniczej. -Tom probowal ja obudzic, bo myslal, ze przedawkowala proszki. I tak bylo. Potem pomyslal, ze sie udalo, bo ocknela sie i cos powiedziala. Ale nic z tego. Umarla. -Co powiedziala? - zapytal Steven. Fearman wzruszyl ramionami. -Tom mowil, ze powiedziala: "Wszyscy faceci to skurwiele". 6 Steven chcial obejrzec mieszkanie Ann Danby. Nie mial konkretnego powodu, ale musial dowiedziec sie jak najwiecej o zmarlej, bo do czasu ustalenia zrodla zakazenia ona byla jedynym sprawca wybuchu choroby w Manchesterze. Policja i sluzba zdrowia juz sie wyniosly z mieszkania, wiec bez problemu dostal klucze, ktore nastepnego dnia mieli odebrac rodzice Ann. Pojechal na miejsce radiowozem i powiedzial kierowcy, zeby na niego nie czekal, bo to moze potrwac.-Tylko niech pan nie przepadnie - zazartowal kierowca. -Bez obaw - odparl Steven. Palmer Court nie byl architektonicznym cudem. Betonowy blok mial cztery pietra, otynkowane sciany i plaski dach. Ale wygladal na dobrze utrzymany. Trawniki o rownych krawedziach byly wypielegnowane; miejsca parkingowe dla mieszkancow oddzielone bialymi liniami i ponumerowane; smietniki tez ponumerowane i schowane dyskretnie w malym budyneczku obok domu, zamaskowanym roslinami pnacymi. Typowy apartamentowiec klasy sredniej, pomyslal Steven. Miejsce na wszystko i wszystko na swoim miejscu. Do budynku wpuscil go przygarbiony mezczyzna w niebieskim garniturze z serzy, koszuli z wymietym kolnierzykiem i czarnym, waskim krawacie z niewiarygodnie ciasnym wezlem. Duzy pek kluczy na metalowym kolku dzierzyl niczym symbol wladzy i szural nogami, jakby mial za duze buty. Jego cera zdradzala dluga przyjazn z alkoholem, ale oddech pachnial mieta. Wydawal sie dosc mily. Zapytal Stevena, kim jest, i w odpowiedzi zobaczyl jego legitymacje. -Jeszcze jeden - mruknal. - Biedna kobieta ma wiecej gosci po smierci, niz miala za zycia. -Tak czesto bywa - odrzekl sentencjonalnie Steven, zeby wciagnac mezczyzne do rozmowy i wydobyc z niego jak najwiecej. - Ludzie zjawiaja sie na twoim pogrzebie, a wczesniej nie przeszliby przez ulice, zeby sie z toba przywitac. -Racja - przyznal mezczyzna i westchnal. - Wie pan, wciaz nie moge sie z tym pogodzic. Biedna panna Danby. Rozmawialem z nia w ubiegly weekend. Wygladala na zadowolona z zycia. Pytala mnie o dobry warsztat samochodowy. Skierowalem ja do Dixona na Minto Street. Moj brat tam pracuje. -Nie spodziewal sie pan, ze moglaby popelnic samobojstwo? - sprobowal Steven. -Kto to moze wiedziec? - odparl filozoficznie dozorca, przekrzywil glowe na bok zalozyl rece do tylu, zeby wyglosic nastepna madrosc. - Ludzie czesto nadrabiaja mina. Ukrywaja prawde przed swiatem, jesli wie pan, co mam na mysli. -Jasne - odrzekl Steven, majac nadzieje, ze nie jest jednym z przykladow. - Sugerowal pan chyba, ze nie miala wielu znajomych? -Jesli miala, to bardzo niewielu tu przychodzilo - odpowiedzial mezczyzna. - Czesto wyjezdzala na weekendy. Ale moze taka miala prace. -Nie mowila, jaka? -Nie byla zbyt rozmowna, a ja nie jestem wscibski - odparl dozorca. -Oczywiscie, ze nie - zgodzil sie Steven. Zapytal, jak trafic do mieszkania. -Trzecie pietro, drugie drzwi. Smierdzi tam jeszcze po dezynfekcji. Bog raczy wiedziec, po co ja zrobili. Steven przemilczal fakt, ze sluzba zdrowia dokladnie zdezynfekowala mieszkanie po odkryciu patologa. Poczul dlugotrwala skutecznosc tej operacji, gdy otworzyl drzwi i wszedl do przedpokoju. Najwyrazniej uzyto "bomby" formaldehydowej, aby miec pewnosc, ze srodek wszedzie dotrze i zabije wszystkie czasteczki wirusa. Sposob byl dobry, ale Steven nie cierpial zapachu formaldehydu. Znienawidzil go juz na pierwszych zajeciach w prosektorium akademii medycznej, gdzie zwloki do cwiczen przechowywano w roztworze tego srodka. Trzymal chusteczke przy nosie, dopoki nie otworzyl okna w salonie. Stal tam i czekal, az mieszkanie troche sie przewietrzy. Potem sie rozejrzal. Umeblowanie bylo drogie i zarazem gustowne. Wszystko wysokiej jakosci, ale ograniczone do minimum, co stwarzalo wrazenie lekkosci i przestrzeni. Steven zauwazyl kolekcje plyt kompaktowych w przegrodkach obok zestawu stereo Bang and Olafson. Przejrzal je; byly ulozone w porzadku alfabetycznym. Przeszedl do kaset. Ta sama metoda. Staranna i zorganizowana kobieta. Ksiazki, na trzech czarnych metalowych polkach na scianie naprzeciw okna, byly pogrupowane tematycznie. Wiele pozycji dotyczylo komputerow, zapelnialy niemal cala gorna polke. Lewa strone srodkowej zajmowala poezja. Ulubionym autorem Ann Danby byl najwyrazniej Keats, ale znalazl rowniez tomiki Audena, Ruperta Brooke'a i Wordswortha. Na koncu stalo kilka tomow poezji milosnej. Steven dostrzegl teraz pewna zgryzliwosc w slowach dozorcy o samotnej kobiecie. Zdjal z polki niewielki tomik poezji Elizabeth Barret Browning. Przerzucil kartki i znalazl zaznaczony zakladka ulubiony wiersz Lisy: "Jak cie kocham? Pozwol, ze policze sposoby". Czytal dalej: "A jesli Bog tak zechce, po smierci bede cie kochac jeszcze bardziej". Scisnelo go w gardle. Odlozyl ksiazke i zobaczyl nieco dalej trojkatna luke. Czegos brakowalo. Rozejrzal sie po pokoju i zauwazyl maly tomik w niebieskiej okladce. Lezal pod lampa na stoliku przy fotelu. Sadzac po stojakach z gazetami i listami obok fotela, Ann Danby tam najczesciej siedziala. Steven podszedl do stojaka i podniosl ksiazke. Ostatnia lektura Ann byly sonety Williama Szekspira. Nie znalazl zakladki, dostrzegl za to, ze czysta kartka przed strona tytulowa zostala wyrwana. Nie wycieta, bo pozostaly strzepy papieru, jakby ktos wyszarpnal ja w zlosci. Dlaczego taka skrupulatna kobieta zrobila cos takiego? Poszukal brakujacej kartki w koszu na smieci, ale nie znalazl. Potem zauwazyl na parapecie okiennym kawalek papieru. Najwyrazniej ktos go najpierw zgniotl, a potem wygladzil, zeby obejrzec. Podejrzewal, ze policja znalazla go na podlodze i uznala za niewazny. Papier okazal sie brakujaca kartka ksiazki. Bylo na niej krotkie zdanie napisane jasnoniebieskim atramentem: Moja milosc na zawsze. I podpis V. Inicjal mial ozdobny zawijas, co moglo oznaczac ekstrawertyka. Steven zastanawial sie, dlaczego w aktach nie bylo zadnej wzmianki o przyjacielu. Przeoczenie czy... tajemnica? Potajemny kochanek moglby wiele wyjasnic, ale dlaczego Ann ukrywala jego istnienie? Czy V to kobieta? Nie kazdy przyznaje sie otwarcie do milosci homoseksualnej, nawet w dzisiejszych swiatlych czasach. Steven przypomnial sobie ostatnie slowa Ann. "Wszyscy faceci to skurwiele". Nic oryginalnego, lecz sugerowalo, ze V to mezczyzna. Utrzymanie tego zwiazku moglo oznaczac, ze jest zonaty. Ale bez wzgledu na sytuacje osobista tajemniczego V znalezienie go bylo teraz priorytetem. Zwlaszcza gdyby mialo sie okazac, ze byl w samolocie z Ndangi. Steven wsunal ksiazke w luke na polce i zerknal na pozostale tytuly. Kilka biografii, glownie politykow, pol tuzina pozycji tematycznych, pare albumow impresjonistow francuskich, Wladca Pierscieni Tolkiena i Wyspa dnia poprzedniego Umberto Eco. W prawym rogu najnizszej polki staly ksiazki o turystyce pieszej po angielskim pojezierzu, Snowdonii i szkockich gorach, a takze przewodnik po Nepalu. Dlaczego w aktach Ann Danby nie ma wzmianki o jej zamilowaniu do wedrowek gorskich? Czy to tez trzymala w tajemnicy? Moze miala wspolne zainteresowania z V i jezdzili razem na weekendy? Ale z drugiej strony, mogla byc tylko "fotelowa" entuzjastka czynnego wypoczynku. Sprawa wyjasnila sie, gdy zajrzal do sciennej szafy w sypialni. Znalazl tam dwie drogie kurtki turystyczne z goreteksu - jedna czerwona, druga niebieska, dwa polary w takich samych kolorach oraz buty gorskie Scarpa ze skarpetami w srodku, a takze plecak i dwa czekany. Mniejszy pokoj obok sypialni sluzyl Ann do pracy. Stalo tu sosnowe biurko, sprzet komputerowy, dwie male metalowe szafki na akta, obrotowe krzeslo obite jasnokremowa skora i taki sam podnozek. Steven niechetnie grzebal w cudzych szufladach, ale musial dowiedziec sie jak najwiecej o Ann Danby i ewentualnie o tajemniczym V. Jej niemal obsesyjne zamilowanie do porzadku okazalo sie bardzo pomocne. W jednym segregatorze byly wszystkie wyciagi z kont bankowych i kart kredytowych, w drugim rachunki domowe, w trzecim dokumenty hipoteczne i ubezpieczeniowe. Ann Danby nie miala klopotow finansowych. Pensje wplacano jej ostatniego dnia kazdego miesiaca na rachunek czekowy. Zarabiala duzo wiecej, niz wydawala. Co miesiac przelewala piecset funtow na rachunek oszczednosciowy w Halifax Building Society. Zdazyla odlozyc ponad pietnascie tysiecy. Co miesiac wyrownywala tez saldo na trzech kartach kredytowych. Steven pamietal, co powiedzial dozorca o weekendowych wyjazdach, zwrocil wiec szczegolna uwage na wyciagi z kart kredytowych. Ale nie znalazl zadnej podpowiedzi, za co placila i dokad jezdzila. Czyzby podroze sluzbowe na koszt firmy? A moze placil ktos inny, na przyklad V? W dolnej szufladzie biurka lezal notes w skorzanej oprawie. Pamietnik? Okazalo sie, ze sa tam tylko terminy spotkan. Lepsze to niz nic, pomyslal Steven. Zaczal przerzucac kartki i sprawdzac weekendy. Byly przy nich wpisy, ale bez szczegolow. Inicjal V pojawial sie mniej wiecej co trzy, cztery tygodnie, a potem, po szesciotygodniowej przerwie w czwartkowe popoludnie przed smiercia Ann. Wokol inicjalu byly trzy kolka. Spotkanie tego dnia moglo oznaczac, ze Ann zarazila sie wirusem od V. Okres inkubacji pasowal. Ale co sie stalo z samym V? Dlaczego on tez nie zachorowal? Steven uznal, ze szkoda czasu na domysly; najpierw trzeba sprawdzic, czy w samolocie z Ndangi byl pasazer o imieniu zaczynajacym sie na V. Sci-Med nie dolaczyl do akt listy pasazerow, wiec Steven poprosil przez telefon komorkowy o jak najszybsze przeslanie jej e-mailem. Rozproszyl go dzwiek klucza w zamku. Myslal, ze policja i sluzba zdrowia nie interesuja sie juz tym mieszkaniem. Chcial wstac zza biurka i sprawdzic, kto przyszedl, gdy w drzwiach pokoju pojawila sie para starszych ludzi. -Kim pan jest, do diabla?! - wykrzyknal mezczyzna. Byl wyraznie przestraszony obecnoscia obcego. Kobieta uniosla rece do ust i wytrzeszczyla oczy z przerazenia. Steven domyslil sie, ze to rodzice Ann Danby. Poczul sie jak intruz. -Jestem doktor Steven Dunbar z Inspektoratu Naukowo-Medycznego - przedstawil sie. - Naleze do zespolu dochodzeniowego. Policja dala mi klucze. Zrozumialem, ze maja je panstwo odebrac dopiero jutro. Nie mialem pojecia, ze przyjda panstwo dzisiaj. -Policja oddala nam klucze wczoraj - odparl pan Danby ze skarga w glosie. - Jutro mielismy odebrac zapasowe. Z wami sa same nieporozumienia, do cholery. Czego tu jeszcze dochodzic, na litosc boska? Czy moja zona i ja za malo cierpimy? -Na pewno nie - przyznal wspolczujaco Steven - ale trzeba jeszcze ustalic kilka waznych rzeczy. Jesli panstwo pozwola, chcialbym skorzystac z okazji i zadac kilka pytan. -Pytania, pytania, pytania... - westchnal Danby. - Co pan chce wiedziec? -Czy Ann miala przyjaciela? -Rany boskie! - parsknal Danby. - Policja juz nas o to maglowala. Ann nie miala przyjaciela. Czy to jakies przestepstwo, ze w kolko o to pytacie? -Oczywiscie, ze nie - odrzekl Steven, ale zauwazyl, ze pani Danby odwrocila wzrok przy odpowiedzi meza, jakby cos ukrywala. - Jest pan pewien? -Jasne, ze jestem, do cholery - warknal Danby. -A pani? Ann nigdy nie wspominala pani o kims... bliskim? -Slyszal pan, co powiedzial moj maz. Steven skinal glowa, ale nie spuszczal oka z kobiety. Najwyrazniej niepokoilo ja przesluchanie na ten temat i jego upor. Byl pewien, ze cos ukrywa. -To bardzo wazne, pani Danby. Obiecuje, ze cokolwiek od pani uslysze, bedzie potraktowane z najwyzsza dyskrecja. -Nie miala zadnych facetow - natarl Danby. - Moze pan wreszcie wyjsc? Powiedzielismy wam wszystko, co wiemy. Prosze nas teraz zostawic, mamy tu cos do zrobienia. -To znaczy? - zapytal uprzejmie Steven. -Chcemy zabrac rzeczy osobiste corki. Steven nie mial serca powiedziec im, ze nie moga tego robic, dopoki nie skonczy wtykac nosa w jej zycie. Czul sie bardzo niezrecznie i postanowil wyjsc. Staral sie przekonac siebie, ze jest bardzo mala szansa, by pedantyczna Ann Danby zostawila cos, co by go naprowadzilo na slad V. Pocieszal sie nadzieja na znalezienie V na liscie pasazerow. -Oczywiscie - odrzekl. - Juz wychodze. W holu budynku pomyslal, ze zawsze moze przycisnac pania Danby. Zapewne zdradzi mu, kim jest V. Wrocil taksowka do hotelu i wlaczyl modem laptopa do gniazdka telefonicznego w swoim pokoju. Polaczyl sie ze Sci-Medem w Londynie i odebral e-mail z lista pasazerow samolotu z Ndangi. Przejrzal ja niecierpliwie, ale znalazl tylko jednego mezczyzne o imieniu zaczynajacym sie na V. Niejaki Vincent Bell mial miejsce 31 D. -Pasuje - mruknal, lecz po chwili pomyslal, ze rzad trzydziesty pierwszy byl daleko od rzedu piatego, gdzie siedzial pechowiec Barclay. Obaj mezczyzni raczej nie mieli okazji do kontaktu na pokladzie samolotu. Ale mogli sie spotkac w innym momencie podrozy. Moze w kolejce na lotnisku albo w poczekalni? O ile takie miejsca jak Ndanga maja poczekalnie odlotowe. W tej chwili to nie bylo wazne. Musial jak najszybciej wytropic Vincenta Bella. Zadzwonil do Sci-Medu i poprosil o znalezienie jego danych osobowych. Zareagowali szybko, juz po godzinie dostal podstawowe informacje. Inspektorat zdobyl je w specjalnym centrum recepcyjnym na Heathrow, gdzie zajeto sie pasazerami samolotu z Ndangi. Uznano, ze Bell nie byl narazony podczas lotu na wysokie ryzyko zakazenia, wiec poproszono go tylko o nazwisko, adres i dane jego lekarza. Ale to wystarczylo. Steven wiedzial teraz, ze Bell mieszka w Canterbury na Mulberry Lane 21. Niezbyt wygodny uklad do romansowania z kims w Manchesterze. Ale moze Bell duzo podrozuje sluzbowo albo po prostu jest przykladem tego, ze milosc nie zna granic? Przeciez w wielu ogloszeniach matrymonialnych mozna przeczytac, ze "odleglosc bez znaczenia". Coz, niedlugo sie okaze, pomyslal Steven. Postanowil, ze rano pojedzie do Kentu. Spojrzal na zegarek. Musial sie pospieszyc, zeby zdazyc na spotkanie w miejskim szpitalu ogolnym. Zadzwonil do recepcji po taksowke, wzial szybki prysznic i przebral sie. Kierowca nie byl zachwycony czekaniem, ale suty napiwek poprawil mu humor. Po drodze wyglaszal swoja opinie o ostatnim wybuchu choroby w szpitalu. -Cholerne cpuny. Powinni ich powystrzelac. Kto raz zacznie brac, juz sie nie wyleczy. To cale pieprzenie o rehabilitacji jest gowno warte. Szkoda forsy. A teraz zarazaja niewinnych ludzi. Zasrane gnoje... -Nie wiedzialem, ze ta choroba to przez narkotyki - powiedzial Steven, kiedy wreszcie zdolal dojsc do slowa. -Teraz wiekszosc problemow jest przez prochy, panie kolego. Moze mi pan wierzyc na slowo. Dziewiecdziesiat dziewiec procent przestepstw w tym miescie popelniaja cpuny. -Ale nie widze zwiazku z sytuacja w szpitalu - odrzekl Steven. -Wszystkie cpuny sa zarazone, panie kolego. AIDS, zapalenie watroby, salmonella... Jak laduja w szpitalu, zarazaja pielegniarki. I tak to wyglada, panie kolego. A te biedne dziewczyny maja dosyc problemow i bez tych smieci. Powystrzelac ich. To jedyne wyjscie. Wysiadajac z taksowki, Steven pomyslal, ze bezludne wyspy moga sie zapelnic. Przygotowal sie do przeprosin za spoznienie, ale po wejsciu do sali stwierdzil z ulga, ze spotkanie jeszcze sie nie zaczelo. Brakowalo dwoch osob. Dyrektor medyczny George Byars przedstawil go obecnym. Do zapamietania bylo zbyt duzo nazwisk, wiec Steven ograniczyl sie do liderow poszczegolnych grup. Trojce pracownikow socjalnych przewodzil krepy Alan Morely z wyraznym upodobaniem do dzinsow. Na czele piatki epidemiologow stal siwy brodacz z kwasna mina, profesor Jack Cane. Prawdziwi naukowcy, pomyslal Steven. Waskie ramiona, kiepski wzrok i ledwo maskowana pogarda dla reszty swiata glupszej od nich. Trzy starsze pielegniarki szpitalne przyszly w towarzystwie swojej szefowej, panny Christie, ktorej imienia nie podano. Z Londynu przyjechala delegacja Ministerstwa Zdrowia. Dowodzil nia wytworny facet nazwiskiem Sinclair. Ciagle sie usmiechal, ale wygladal na dobrego pokerzyste. Steven przyjal kubek kawy. Pijac ja, czul na sobie wrogie spojrzenia epidemiologow. Podejrzewal, ze nie podoba sie im jego obecnosc. Znal takie sytuacje, zdarzaly mu sie juz wczesniej. Miejscowi rzadko przyjmowali dochodzeniowcow z zewnatrz z otwartymi ramionami. Nauczyl sie wiec byc na tyle samowystarczalny, na ile to mozliwe. Jesli ktos oferowal pomoc, tym lepiej. Twierdzenie Johna Donne'a, ze zaden czlowiek nie jest wyspa, moglo byc prawdziwe, ale Steven przez lata stal sie polwyspem. Uwazal, ze gra zespolowa polega na poruszaniu sie w tempie najwolniejszego czlonka druzyny. To, ze Ziemia krazy wokol Slonca, odkryl Galileusz, nie zespol czy grupa, ktora kierowal. Zjawily sie dwie brakujace osoby, starsi lekarze z oddzialu specjalnego. -Stracilismy nastepnych dwoch - powiedzial jeden tonem wyjasnienia. -Tych, o ktorych rozmawialismy rano? - zapytal Byars. -Tak. -Sa nowe przypadki? -Nie, ale przyjmujac dziesieciodniowy okres inkubacji dla ludzi z zewnatrz - bo dla tych z Heathrow byl krotszy - zostaly jeszcze cztery. Odpukac, w tej chwili nie jest zle. -Wiec chyba mamy powod do optymizmu - odrzekl Byars. - Jak ida kursy dla pielegniarek, panno Christie? -Bardzo dobrze. Zglosilo sie duzo ochotniczek. Mozna wiec smialo powiedziec, ze jestesmy przygotowane. -Dobra robota - pochwalil Byars i zwrocil sie do Morely'ego. - A co z kontaktami? Sa jakies problemy? -Wszyscy krewni i znajomi, z ktorymi rozmawialismy, rozumieja powage sytuacji - powiedzial Morely. - Zgodzili sie zostac w domach przez dziesiec dni. Nikt nie protestowal. Przypuszczam, ze pielegniarki spoleczne spotkaly sie z tym samym? Jedna z nich przytaknela. -Doskonale - ucieszyl sie Byars. - A nasi naukowcy? Jest jakis postep w ustalaniu zrodla choroby, profesorze? -Jeszcze nie - przyznal Cane. - Ale dzis po poludniu dostalismy interesujaca wiadomosc. Porton twierdzi, ze wirus w Manchesterze jest identyczny jak ten z Heathrow. 7 Steven wrocil do hotelu w dobrym nastroju. Gdyby nie odkrycie w mieszkaniu Ann Danby, nie bylby taki zadowolony z wiadomosci, ze wirusy w Manchesterze i na Heathrow okazaly sie identyczne. Teraz wygladalo na to, ze wspolnym ogniwem jest Vincent Bell. Gdyby mu sie udalo ustalic to ponad wszelka watpliwosc, a zespoly medyczne w Manchesterze nadal panowalyby nad sytuacja, do konca przyszlego tygodnia mogloby byc po sprawie.Zostaloby tylko jedno pytanie: jak zarazil sie Humphrey Barclay? Po zlikwidowaniu zagrozenia odpowiedz przestalaby miec znaczenie w sensie praktycznym, ale Steven podejrzewal, ze nurtowaloby go to przez jakis czas. Wyjasnienia trzeba byloby prawdopodobnie szukac w Afryce, zapewne bez powodzenia. Jeszcze jedna tajemnica Czarnego Ladu. Steven wyladowal rano w Londynie i odebral wynajety samochod w stanowisku Hertza na Heathrow. Ruch na autostradzie A2 byl tak gesty, jak sie spodziewal, ale zdazyl dojechac do Canterbury w porze lunchu. Zostawil samochod na jednym z duzych parkingow za murami miasta i poszedl w zimowym sloncu glowna ulica. Szukal drogi do Mulberry Lane i z przyjemnoscia znow patrzyl na stare mury. Nie byl tu jakis czas i mial slabosc do Canterbury. W mlodosci wiele razy spedzal wakacje letnie na farmie owocowej wuja w Kencie. Uwazal te okolice za kwintesencje angielskosci, bardziej mozg niz muskulature kraju. Roznila sie od polnocnej Anglii, do ktorej byl bardziej przyzwyczajony. Nad miastem wznosila sie potezna katedra. Zdawalo sie, ze ma wplyw na wszystko dookola, od nazw waskich uliczek po tytuly w ksiegarniach. Jej znaczenie historyczne tworzylo niemal namacalny pomost miedzy przeszloscia i terazniejszoscia. Mijane grupki rozgadanych chorzystow ze szkoly katedralnej przypominaly Stevenowi, ze do Gwiazdki zostalo niewiele ponad miesiac. Niedlugo beda spiewac koledy. W koncu znalazl Mulberry Lane. Wzdluz rzeki Stour ciagnal sie rzad malowniczych domkow. Uliczka pasowalaby do sceny z O czym szumia wierzby. Steven prawie spodziewal sie, ze lada chwila zobaczy Szczurka i Kreta klocacych sie o jakis drobiazg. Znalazl wlasciwy adres, podszedl kreta zwirowa sciezka do ciezkich drewnianych drzwi i zapukal. Dopiero po dluzszej chwili w progu ukazal sie krepy mezczyzna. Mial farbowane kasztanowe wlosy zaczesane z pozyczka na lysiejaca plamista czaszke. Byl w fartuchu w zabytkowe samochody i wycieral rece scierka kuchenna. Obejrzal goscia od gory do dolu. -Pan Bell? - spytal Steven. -Nie, a kto go szuka? - zaszczebiotal mezczyzna. -Nazywam sie Dunbar. Jestem detektywem z Inspektoratu Naukowo-Medycznego. Czy moglbym rozmawiac z panem Bellem? -Vincent! - zawolal mezczyzna w glab mieszkania. - Duzy, przystojny policjant do ciebie. Lepiej, zebys umial to wytlumaczyc, kochanie, mowie ci. Odwrocil sie z powrotem do Stevena. -Niech pan wejdzie. Steven wszedl. Podejrzewal, ze lada moment jego piekna teoria rozsypie sie w proch. W pokoju zjawil sie Vincent Bell i jednym slowem "Witam" rozwial resztki nadziei. Byl jawnym homoseksualista, na pewno nie potajemnym kochankiem Ann Danby. -Czym moge panu sluzyc? - zapytal, akcentujac z podziwem slowo "pan". Steven nie bardzo wiedzial, co robic. -O ile wiem, byl pan ostatnio pasazerem pechowego samolotu z Ndangi, panie Bell. -Owszem. I powiem panu, ze do tej pory budze sie spocony na mysl o tym, prawda, Simon? Laska boska. -Nic panu nie jest? -Nie, kochanie, jestem zdrow jak ryba. Skusi sie pan na lunch z nami? Wlasnie mielismy siadac do stolu. Propozycja zaskoczyla Stevena. Jego teoria legla w gruzach, nie wiedzial, co powiedziec, i zareagowal niemal automatycznie. -Dziekuje, Chetnie. Usiadl przy stole i zostal poczestowany zupa z marchwi z kolendra oraz salatka z wedzonej makreli. Jedzenie przyrzadzil Simon. Podal tez schlodzone biale wino australijskie. -Chcialby pan jeszcze cos wiedziec? - zapytal Bell. Steven nie chcial, ale przez grzecznosc zadal kilka pytan. -Mial pan jakikolwiek kontakt z tamtym chorym pasazerem, Humphreyem Barclayem? -Dzieki Bogu, nie. Ludzie mowili, ze byl w strasznym stanie. -A z kobieta nazwiskiem Ann Danby? Bell najwyrazniej nie wiedzial, o kogo chodzi. -Ona tez byla w samolocie? -Nie, mieszka w Manchesterze. -Biedna kobieta. Co ona ma z tym wspolnego? -Niestety, juz nic - odrzekl z rezygnacja Steven. - Byl pan ostatnio w Manchesterze, panie Bell? -Ani ostatnio, ani nigdy, prawde mowiac. I niech tak zostanie - odparl Bell, a jego partner przytaknal. - Podobno tam bez przerwy pada. Steven usmiechnal sie. -Nie chce byc wscibski, ale czy moge wiedziec, po co byl pan w Ndandze? -Interesy, kochanie. Afrykanska sztuka i rzemioslo. Simon i ja sprzedajemy takie rzeczy w ogrodach zoologicznych i parkach przyrody. Potrzebowalismy nowego towaru, wiec pojechalem go zdobyc. Przywiozlem super wyrzezbione nosorozce. Chce pan zobaczyc? Steven odpowiedzial, ze naprawde musi juz isc, bo ma mase pracy. Niezupelnie tak bylo, ale zmarnowal czas na niepotrzebna podroz, wpadal w przygnebienie i chcial byc sam. Pomylil sie. Bell na pewno nie byl tajemniczym V. Podczas lunchu niebo pociemnialo. Kiedy wracal do samochodu, zaczelo padac. Pogoda pasowala do jego nastroju. Siedzial przez chwile na parkingu, dumal nad zmiennoscia losu i zastanawial sie, co dalej robic. Bell byl jedynym pasazerem o imieniu zaczynajacym sie na V. Ale samolotem lecialo tez kilka pasazerek. Steven je pominal, bo zasugerowal sie ostatnimi slowami Ann Danby o mezczyznach. Moze to byl blad? Moze jej uwaga nie miala zwiazku z koncem romansu? Musiala miec, pomyslal. To juz bylby za duzy zbieg okolicznosci, gdyby nie chodzilo o faceta. Postanowil nie odwiedzac na razie kobiet z listy pasazerow. Zdecydowal, ze zamiast tego przycisnie matke Ann Danby. Cos mu mowilo, ze starsza pani wie, kim jest tajemniczy V. Steven spedzil noc w swoim mieszkaniu w Londynie. Rano znow polecial do Manchesteru. Wsiadal do samolotu w kiepskim nastroju. Po otwarciu gazety, ktora dostal od stewardesy, zalamal sie. CZY TO EBOLA? - pytal tytul. Artykul o wybuchu choroby w Manchesterze wskazywal jako zrodlo zarazy Ann Danby. Okazalo sie, ze do redakcji zadzwonila jej matka. Byla oburzona, ze czesc prasy nazywa jej corke prostytutka i narkomanka, co nie jest prawda. Opowiedziala, o co wladze pytaly ja i meza. Gazeta uczepila sie watku afrykanskiego i samolotu z Ndangi. Piec ofiar w Londynie, cztery w Manchesterze. Ile jeszcze bedzie? Oskarzala wladze o ukrywanie prawdy i porownywala sytuacje do kryzysu z okresu choroby szalonych krow: Niczego sie nie nauczyli? -Jasna cholera - mruknal Steven. Mezczyzna obok uslyszal i odwrocil sie. -Paskudna sprawa - powiedzial. - Czy mi sie zdaje, czy rzeczywiscie tak jest, ze ilekroc medycyna upora sie z jakas choroba, pojawia sie nastepna? -Na to wyglada - zgodzil sie Steven, ale myslal o tym, ze szansa na rozmowe z pania Danby przepadla. Dziennikarze z wszystkich innych gazet juz pewnie koczuja przed jej domem. Po wyladowaniu pojechal prosto do szpitala ogolnego. Brame blokowala prasa i ekipy telewizyjne. Steven musial zaczekac, az rzecznik szpitala wykorzysta swoje piec minut slawy i zlozy oswiadczenie niczym polityk, ktory wygral wybory uzupelniajace. -W tej chwili mozemy zapewnic, ze to nie Ebola. Dziekuje panstwu za przybycie - zakonczyl. -Skad ta pewnosc na tym etapie?! - zawolal ktos z tlumu. Rzecznik usmiechnal sie z wyzszoscia. -Bo naukowcy z Porton zapewniaja nas, ze... -Z Porton? Z Porton Down? Z osrodka broni biologicznej? Chce pan powiedziec, ze zajmuje sie tym Porton Down?! - zawolal jakis reporter. Rzecznik zbladl. -To tylko rutynowe... -Jezu! - wykrzyknal dziennikarz i zaczal goraczkowo notowac. Na nieszczesnego rzecznika spadl grad pytan. Facet uniosl rece z takim samym skutkiem, jak krol Kanut probujacy powstrzymac fale. Wszyscy chcieli wiedziec, dlaczego wirusem interesuje sie Porton Down. Steven przecisnal sie obok tlumu i pokazal legitymacje policjantowi w bramie. Gliniarz przepuscil go z krzywym usmiechem. -Niezly obled - zauwazyl. - Przy tej bandzie rekiny to kijanki. George Byars byl u siebie. Mial spotkanie z szefowa zespolu sluzby zdrowia, doktor Caroline Andersen, i jej zastepca Kinsella, mlodym mezczyzna z kreconymi wlosami. Zaprosil Stevena do gabinetu. -Jakies problemy? - zapytal Steven. -Myslelismy, ze wychodzimy na prosta - odrzekl Byars - ale bylismy w bledzie. Jeden z kontaktow wybral sie wczoraj wieczorem na miasto. -To jeszcze nie koniec swiata - odparl Steven. -Ta osoba to osiemnastoletnia siostra zaloganta karetki, ktory lezy na oddziale specjalnym - wyjasnila Caroline Andersen. - Wymknela sie z domu i poszla do dyskoteki w srodmiesciu. -Skoro czula sie na tyle dobrze, zeby tanczyc... - zaczal Steven. -Dzis od rana jest chora - przerwal mu Kinsella. - Ma bole glowy. Podejrzewa, ze zlapala grype. -Rozumiem - mruknal Steven. Wiedzial, co to moze znaczyc. -Myslalam, ze przekonalismy wszystkie kontakty do przeczekania okresu inkubacji - powiedziala Caroline. -Nie mozna przekonac nastolatkow do tego, czego nie chca - stwierdzil Byars, jakby na podstawie wlasnego smutnego doswiadczenia. -Wlasnie dyskutowalismy - ciagnela Caroline - czy zaapelowac do wszystkich dzieciakow, ktore byly w tamtej dyskotece, o zglaszanie sie do nas, czy jeszcze zaczekac. Steven wspomnial o tym, co uslyszal w bramie od rzecznika. -Niech to szlag - zaklal Byars. - Mial tam wyjsc i uspokoic wszystkich, ze to nie Ebola. Teraz pomysla, ze to cos gorszego; wirus z czarnej dziury. Tylko pogorszyl sprawe. -Gdybym miala zrobic po ksiazkowemu - mowila dalej Caroline - powinnam wezwac te dzieciaki. Ale czy uda nam sie przekonac tylu nastolatkow, zeby przez dwa tygodnie nie wychodzili z domu? Boje sie, ze tylko wzniecimy panike. -No, coz - odrzekl Byars - ty decydujesz, Caroline. -Wiem - odpowiedziala z krzywym usmiechem. - Nie probuje tego na nikogo zwalic. W tamtej dyskotece bawilo sie dwiescie mlodych osob. Mam zaapelowac do nich o zglaszanie sie do nas tylko po to, zeby uslyszeli ode mnie, ze zapewne zarazili sie zabojczym wirusem, z ktorym nie mozemy nic zrobic? Czy tez zaczekac, az bedziemy wiedzieli wiecej? Nie liczyla na odpowiedz i nikt sie nie wyrywal. -Jak powiedzialem, to twoja dzialka - umyl rece Byars. -Uwazam, ze taki apel tylko wywola panike wsrod dzieciakow - ciagnela Caroline. - Zaryzykuje i wstrzymam sie, dopoki sie nie upewnimy, czy rzeczywiscie jest problem. -W koncu jeszcze nie wiadomo, czy ta dziewczyna to zlapala - odezwal sie Kinsella. - Moze sie okazac, ze to jednak grypa albo po prostu kac. -Wiec postanowione? - zapytal Byars. - Nie bedzie apelu? -Nie - odrzekla Caroline. - Wole zaczekac. Moze jutro dowiemy sie wiecej o stanie tej dziewczyny. Byars przypomnial im, ze nazajutrz o pietnastej jest zebranie w pelnym skladzie. Caroline i Kinsella wstali. Kiedy wyszli, Byars zapytal Stevena o postepy w tropieniu zrodla choroby. -Myslalem, ze znalazlem ogniwo laczace oba wybuchy choroby, ale mylilem sie - wyznal Steven. -Profesor Cane tez nie ma szczescia. Ten cholerny wirus pojawil sie jakby znikad. -Na pewno nie - zaprzeczyl Steven. - Skads musial sie wziac. W drodze powrotnej do hotelu poprosil taksowkarza, zeby pojechal okrezna droga obok domu Danbych. Przed bungalowem istotnie koczowali reporterzy wiadomosci telewizyjnych i kamerzysci. Taksowka musiala zwolnic, zeby przecisnac sie miedzy zaparkowanymi bezladnie samochodami. -Jaki pan ma tu interes? - zapytal poirytowany kierowca. -Zwykla ciekawosc - odrzekl Steven. -Ci biedni ludzie maja dosyc zmartwien bez takich gapiow jak pan. -Pewnie ma pan racje - zgodzil sie Steven. -Jesli chce pan znac moje zdanie... -Nie chce - warknal Steven i dojechali na miejsce w krepujacej ciszy. W hotelu zamowil do pokoju kawe i kanapki i znow usiadl do akt Sci-Medu. Chcial sprawdzic, czy czegos nie przeoczyl. Podejrzewal, ze bedzie mogl porozmawiac z pania Danby dopiero za kilka dni, kiedy zainteresowanie prasy rodzina oslabnie. Na razie musial sie czyms zajac. W koncu skoncentrowal uwage na firmie, w ktorej pracowala Ann Danby - wydawnictwie naukowym Tyne Brookman na Lloyd Street. Pomyslal, ze powinien byl wpasc na to wczesniej. Ann mogla miec wsrod personelu kogos zaufanego, komu sie zwierzala. Warto bylo to sprawdzic, ale najpierw musial wypozyczyc samochod. Zanosilo sie na to, ze troche tu zostanie. Poprosil recepcje hotelowa o zalatwienie sprawy i po godzinie na parkingu czekal rover 75. Steven przestudiowal w recepcji plan miasta i wyjechal z parkingu. Chcial okrazyc od poludnia ratusz na Fountain Street i skrecic w Lloyd Street. W ostatniej chwili zobaczyl zakazu wjazdu - ulica byla jednokierunkowa. Musial okrazyc blok na Albert Cross Street i wjechac od zachodu, z Deansgate. Wydawnictwo Tyne Brookman miescilo sie w trzypietrowym wiktorianskim budynku z murami poczernialymi przez stulecie od ulicznego brudu. Slabe oswietlenie nie nadawalo sie do wysokich sufitow, w holu wejsciowym panowal zoltawy polmrok i miejsce dzialalo przygnebiajaco. Na drzwiach z mrozonego szkla byl naklejony czarny napis RECEPCJA. Steven nacisnal klamke, ale drzwi zaklinowaly sie. Pchnal je mocniej. Zatrzesly sie i puscily. -Zacinaja sie - wyjasnila mloda dziewczyna za lada. Steven pokazal jej legitymacje i poprosil o rozmowe z jakims szefem. -Pan Finlay wyjechal, a pan Taylor jest na pogrzebie brata - odparla. -A ktos inny? - zaryzykowal Steven, zastanawiajac sie, dlaczego w recepcjach tylu firm urzeduja idiotki. -A mozna wiedziec, o co chodzi? - zapytala dziewczyna. -Pracowala tutaj panna Danby. Znala ja pani? -Slabo. Pracowala przy komputerach. -Wiec moze jest ktos od komputerow? - spytal Steven. -Moge sprobowac poprosic pania Black z tamtego dzialu - zaproponowala dziewczyna. Steven skinal glowa. Kiedy dzwonila, rozejrzal sie. Na zoltych scianach wisialy w metrowych odstepach dekoracyjne pionowe pasy. Pod wyszczerzonym galopujacym reniferem byly plakaty reklamujace najnowsze ksiazki: Molekularne rozumienie interakcji proteinowych i Europejskie spojrzenie na amerykanskie prawo korporacyjne. -Widze tu kilka przebojow - powiedzial Steven, gdy dziewczyna skonczyla telefonowac. Nie zaskoczyla. -Pani Black czeka na pana. Pietro wyzej, pokoj 112. Pani Black okazala sie wyjatkowo atrakcyjna blondynka po trzydziestce. Miala na sobie biala bluzke i waska niebieska spodniczke. Na widok Stevena wstala zza biurka i wyciagnela reke, -Hilary Black. Czym moge sluzyc, panie Dunbar? - zapytala przyjaznym, kulturalnym tonem. -Nie jestem pewien - odparl Steven. - Probuje poznac zycie Ann Danby, wiec chodze po ludziach, ktorzy ja znali, i rozmawiam z nimi. Chyba dobrze trafilem? -Byla szefowa naszych systemow. -A pani jest...? -Teraz ja jestem szefowa naszych systemow. Bylam jej asystentka. -Rozumiem. Dobrze ja pani znala? -Byla swietna w swojej robocie. -Nie calkiem o to pytalem. -Czasem po pracy wstepowalysmy razem na drinka czy pizze. Bylysmy raczej kolezankami niz przyjaciolkami. Steven skinal glowa. -Jak by ja pani opisala? Hilary Black wyciagnela sie na krzesle i wziela gleboki oddech. -Uprzejma, odpowiedzialna, solidna, inteligentna, dyskretna... -Samotna? -Samotna? Raczej nie. Samotnosc sugeruje sytuacje wymuszona na kims. Z Ann tak nie bylo. Ludzie ja lubili. Trzymala ich na dystans z wlasnego wyboru. -Jak pani przyjela wiadomosc o jej samobojstwie? -Bylam zaszokowana. Wszyscy bylismy. -Zaskoczona rowniez? -Tak... to tez - zgodzila sie niepewnie Hilary. -Zawahala sie pani. -Ann cos gryzlo. Co najmniej przez miesiac przed smiercia chodzila przybita. Ukrywala to przed ludzmi po prostu dlatego, ze ukrywala przed wszystkimi wiekszosc rzeczy. Ale w koncu pracowalysmy razem, wiec widzialam, ze jest czyms zmartwiona czy przygnebiona, choc nie mowila, o co chodzi. -Pytala ja pani? -Tak. Chcialam jakos pomoc, ale nic mi nie zdradzila. Taka byla, niestety. Ale teraz sobie przypominam, ze w pewnym momencie pomyslalam, ze jej przeszlo. Kilka dni przed smiercia przyszla znow cala usmiechnieta. Ale to trwalo tylko jeden dzien. -Pewnie pani nie pamieta, kiedy to dokladnie bylo? - zapytal Steven. -Chwileczke... Hilary otworzyla kalendarz na biurku i przerzucila kartki. Zatrzymala sie na ktorejs stronie i wolno przesunela po niej palcem. -W czwartek. Osiemnastego listopada. -Dziekuje - powiedzial Steven. W notesie Ann Danby w czwartek osiemnastego listopada bylo zaznaczone spotkanie z V. Jak sie okazalo, ostatnie. -Mowi to panu cos? - zapytala Hilary. -Samo w sobie, nie - usmiechnal sie Steven. - Ale poszczegolne kawalki zaczynaja pasowac. Czy Ann miala przyjaciela? -Nigdy sie do tego nie przyznawala. -Dziwna odpowiedz. -No, wiec dobrze... Nie miala - odparla Hilary. -A moze jednak? - zaryzykowal Steven. -Chyba miala - przyznala Hilary z usmiechem. - Cos podejrzewalam. Mysle, ze byl zonaty. -Ale pewnie nigdy nie wymknelo sie jej zadne imie? -Raz, ale tak zgrabnie sie wykrecila, ze moglo mi sie tylko wydawac. -Pamieta pani te rozmowe? -Opowiadalam jej o wywiadzie z Michaelem Heseltinem, ktory widzialam w telewizji. John Humphrys pytal go o Millennium Dome. Ann powiedziala cos w rodzaju: "Jakistam mowi, ze gada sie kupe bzdur o odrodzeniu urbanistycznym". Zapytalam, kto to jest ten Jakistam. Zaczerwienila sie i odpowiedziala: "Och, po prostu ktos, z kim rozmawialam". Wiem, ze zaraz spyta pan o imie, ale chyba sobie nie przypomne. -A jesli podpowiem pani, ze zaczyna sie na V? Oczy Hilary zablysly. -Tak, teraz sobie przypominam. Victor. 8 -Dlaczego chce pan poznac zycie Ann? - zapytala Hilary. - Domyslam sie, ze bardziej interesuje pana jej choroba niz samobojstwo?Steven przytaknal. -Nie do wiary. Gazety twierdza, ze to byla Ebola. -Nie. -Ale cos rownie groznego? Steven skinal glowa. -Mozliwe. -Ale jak ktos taki jak Ann mogl to zlapac? Nie podrozowala. O ile wiem, tylko raz wyjechala za granice, kilka lat temu. -Wlasnie to chce ustalic - odrzekl Steven. -I mysli pan, ze ten Victor mogl miec z tym cos wspolnego? -Jak to sie mowi, musze zbadac kazdy trop - odparl Steven. - Wiedziala pani, ze Ann chodzila po gorach? Hilary zrobila wielkie oczy. -Nie. A chodzila? To cos nowego. Nie wygladala mi na taka. Steven czul, ze robi postepy. Jesli Ann trzymala w tajemnicy swoje hobby, prawdopodobnie wyruszala w plener z Victorem. -Moglbym zobaczyc, gdzie pracowala? -Oczywiscie. Nic tam nie ruszalam, wiec ma pan szczescie. Jej gabinet stoi nietkniety. Hilary zaprowadzila Stevena do pokoju troje drzwi dalej. Bylo tu chlodno i nieprzyjemnie, jak w nieuzywanej piwnicy. -Brrr... - wzdrygnela sie i zapalila swiatlo. - Dozorca wylaczyl tu ogrzewanie. Moze zostawie pana samego? Steven zostal sam w dawnym gabinecie Ann Danby. Pokoj byl duzy, kwadratowy i wysoki jak wszystkie tutaj. Przypominal mu klase w starej szkole podstawowej. Dwa wysokie okna wychodzily na ceglany mur wznoszacy sie okolo szesciu metrow dalej. Steven spojrzal w dol na brukowany zaulek. Wiatr unosil smiecie, z glownej ulicy dochodzily swiatla wieczornego ruchu. Westchnal na mysl o pracy w takim miejscu. Usiadl przy biurku i zapalil lampe na pulpicie. Zolty krag swiatla byl przyjazna wyspa w morzu mroku. Steven zauwazyl w gabinecie Ann taka sama dbalosc o porzadek, jak w jej mieszkaniu. Kazdy projekt, nad ktorym pracowala, mial osobna przegrodke na polce nad komputerem. Na pierwszej stronie kazdej teczki byly informacje o odpowiednich plikach w komputerze - glownych i dodatkowych. Ann opracowywala ostatnio nowy system plac dla firmy. Liczba informacji w teczce sugerowala, ze Hilary Black nie powinna miec problemow z dokonczeniem projektu. Drugi projekt dotyczyl grafiki komputerowej do ilustracji w ksiazce o wloskiej architekturze renesansowej, ktora miala sie ukazac pozna wiosna. Rzeczy osobistych bylo bardzo malo: zadnych prywatnych listow czy pocztowek. W notesie na biurku byly wylacznie terminy spotkan sluzbowych. Z jednym wyjatkiem. Ann zapisala termin wizyty u fryzjera: sroda siedemnasty listopada, godzina siedemnasta trzydziesci, salon Marie Claire. Data byla interesujaca. Nastepnego dnia Ann miala sie spotkac z Victorem. Na scianach wisialy reprodukcje slynnych obrazow, glownie Canaletta i Moneta, ale rowniez mniej znanej akwareli Rory'ego McEwana przedstawiajacej fiolki afrykanskie. Steven przypuszczal, ze nalezala do Ann. Przyjrzal sie obrazowi. Dbalosc o drobiazgi byla bardzo inspirujaca. Teraz rozumial, dlaczego Ann podobal sie ten obraz. Na gablocie z ksiazkami stalo kilka fotografii w ramkach: Ann na roznych uroczystosciach firmowych. Jedno z tych zdjec Steven widzial w jej mieszkaniu. Miala na sobie rozowy kostium i sciskala reke mezczyznie w urzedowym lancuchu na szyi. W tle stali usmiechnieci mezczyzni w garniturach. Na innej fotografii Ann byla w grupie ludzi. Patrzyli, jak kobieta w wielkim kapeluszu przecina wstege. Jakies otwarcie, choc nie wiadomo czego. -Skryta dziewczyna - mruknal Steven, kiedy skonczyl. Zgasil swiatlo i wrocil do pokoju Hilary Black, zeby oddac klucz. -Znalazl pan cos? - zapytala. Steven pokrecil glowa. -Nic waznego. Widzialem kilka zdjec... -Z zeszlorocznych obchodow stulecia firmy - weszla mu w slowo Hilary. - W duzej sali na parterze urzadzilismy wystawe naszych ksiazek. Wie pan, jak to jest. Chcielismy pokazac wszystkie tytuly, ktore wydalismy. Przyjechali miejscowi dygnitarze, a otwarcia dokonala ksiezna czegos tam. Steven usmiechnal sie na ten brak szacunku. -Malo kto przyszedl - poskarzyla sie Hilary. - Same typy z uniwersytetu. Ale podejrzewam, ze tylko oni czytaja nasze tytuly. -Nie widuje waszych ksiazek na polkach w WHSmith - przyznal Steven. Hilary wziela z biurka ksiazke w twardej okladce. Bron starozytnego Rzymu, glosil tytul. -Nie jest to wzruszajaca opowiesc o chlopcu i jego psie. Steven usmiechnal sie i podziekowal za pomoc. -Nie ma sprawy - odrzekla Hilary. -Jeszcze jedno. Moze mi pani powiedziec, jak trafic do salonu fryzjerskiego Marie Claire? -To niezupelnie dla pana, ale niedaleko stad. Po wyjsciu od nas prosze skrecic w lewo, a potem w druga przecznice w prawo. Na dworze bylo zimno i mzylo. Wokol zapalonych lamp ulicznych tworzyly sie mgliste aureole, zmienil sie dzwiek opon na mokrym asfalcie. Zaczal sie wieczorny szczyt. Steyen postanowil zostawic samochod i poszukac salonu pieszo. Trafil bez wiekszego klopotu. Uderzenie goraca w wejsciu bylo przyjemne, zapach plynu do trwalej i lakieru troche mniej. Strzasnal deszcz z wlosow, opuscil kolnierz i zamknal za soba drzwi. -Niestety, zaraz zamykamy - uprzedzila kobieta za polkolista lada recepcyjna. - Chce sie pan umowic? Steven wylozyl, o co mu chodzi, pokazal legitymacje i zostal przedstawiony wlascicielce. Blondyna z duzym biustem toczyla przegrana bitwe z nieublaganym czasem i maskowala swoj wiek gruba warstwa makijazu. Zaprosila go na zaplecze. -W czym moge panu pomoc? - zapytala ochryplym glosem nalogowej palaczki. -Mowi pani cos nazwisko Ann Danby? - zaczal Steven. -Przez caly dzien nie rozmawiamy o niczym innym! - wykrzyknela kobieta. - W dzisiejszych gazetach pisza, ze ta choroba w szpitalu to przez nia. Czesala sie u nas zaledwie pare tygodni temu. Mam nadzieje, ze nic nam nie bedzie. Podobno to jakas afrykanska zaraza. Moj Boze... Osobiscie ja czesalam. -Bez obaw - uspokoil ja Steven. - Pamieta pani cos z jej wizyty? -Co pan ma na mysli? Steven poszedl na calosc. -Pewnie nie mowila, dlaczego robi sie na bostwo? Kobieta zastanowila sie. -O ile pamietam, w ogole malo mowila. Byla bardzo skryta. Albo dyskretna. Zalezy, jak na to spojrzec. Trudno bylo z niej wyciagnac chocby slowo. Ale w koncu chyba powiedziala, ze idzie na kolacje. Tak, na pewno, bo zapytalam ja odruchowo, dokad sie wybiera. Odpowiedziala, ze do Magnolii. Tak, na pewno. -Jestem tu obcy - wyznal Steven. -To modny lokal przy hali koncertowej Bridgewater. Ceny nieziemskie, ale zarcie super. Chcialabym, zeby ktos mnie tam zabral. Steven zauwazyl w jej oczach niezbyt subtelna propozycje. -Kiedys na pewno zabierze - odrzekl dyplomatycznie. Podziekowal za pomoc i wyszedl. Hale koncertowa znalazl bez trudu, ale dluzszy czas szukal miejsca do zaparkowania. Magnolia byla jeszcze zamknieta; minela dopiero osiemnasta trzydziesci. Ale w srodku palilo sie swiatlo, wiec Steven zapukal. Dopiero po trzecim razie listewki zaluzji na drzwiach rozsunely sie i czyjas reka wskazala wywieszke z godzinami otwarcia. Steven pokazal legitymacje, potem wymownym gestem klamke. -Troche nie w pore - powiedzial tegi mezczyzna, ktory otworzyl drzwi. - Spodziewamy sie dzis kompletu gosci i jestesmy bardzo zajeci. Czy to nie moze zaczekac? Oliwkowa cera sugerowala, ze pochodzi znad Morza Srodziemnego, ale dosc dobrze mowil po angielsku. -Niestety, nie - odparl Steven i wszedl. - Ale to nie powinno dlugo potrwac. Chce tylko zadac kilka pytan. Pan jest...? Mezczyzna zamknal drzwi na klucz i zasunal zaluzje. -Anthony Pelota. Wlasciciel tego lokalu. Prosze sie streszczac. -Znal pan kobiete o nazwisku Ann Danby? -Pierwsze slysze. -Jadla tu kolacje osiemnastego listopada. -Mnostwo osob jada tu kolacje, ale nie znam ich osobiscie - warknal Pelota. Steven opisal Ann. Pelota usmiechnal sie protekcjonalnie. -Tak wyglada osiemdziesiat procent kobiet, ktore tu przychodza. Steven musial przyznac, ze taki lokal jak Magnolia z pewnoscia przyciaga sporo kobiet po trzydziestce na kierowniczych stanowiskach i ich partnerow. -Moge zobaczyc liste rezerwacji na osiemnastego listopada? - zapytal. Pelota pokrecil glowa. -Nie moze pan. To poufne. Steven sie wkurzyl. -Cos mi umknelo? - spytal z irytacja. - Jest pan lekarzem? A moze ksiedzem? Pelota przestal sie usmiechac. -Nie, ale Magnolia jest znana z dyskrecji. Tego oczekuje nasza klientela. -Jestem cholernie dyskretny - zapewnil Steven. - Nie obchodzi mnie, kto sie z kim pieprzy w Manchesterze. Mimo to chcialbym zobaczyc te rezerwacje. -A jesli odmowie? -Przeszkodzi mi pan w wykonywaniu obowiazkow. -I co? -Moze byc wszczete postepowanie przeciwko panu. -Taka reklama chyba mi nie zaszkodzi - usmiechnal sie Pelota. -Jak pan chce - odparl Steven z mina pokerzysty. Pelota wzruszyl ramionami, przyniosl z kata koktajlbaru ksiazke rezerwacji i przerzucil kartki. Steven patrzyl, jak przy osiemnastym listopada zmienia mu sie wyraz twarzy. Zmarszczyl czolo, jakby uswiadomil sobie cos nieprzyjemnego. -Przykro mi - powiedzial. - Nie moge panu pomoc. Steven wyczul, ze dalsze naciskanie nic nie da, Pelota najwyrazniej podjal decyzje. -Wiec musi pan poniesc konsekwencje, panie Pelota. Odwrocil sie, zeby wyjsc, ale uslyszal odglos darcia papieru i obejrzal sie. Pelota wyrwal kartke z ksiazki rezerwacji. -Chyba troche pan przesadza z ta dyskrecja, panie Pelota - zauwazyl Steven. - Wyglada na to, ze cos pan ukrywa. Wrocil do samochodu. Doszedl do wniosku, ze mimo zagrywki Peloty wizyta nie byla strata czasu. Dowiedzial sie czegos waznego. Victor nie tylko jest zonaty, ale ma wplywy w tym miescie. To nie byle kto. W drodze powrotnej do hotelu zastanawial sie, czy podjac jakies kroki przeciwko Pelocie. Facet zatarl jakis slad. Mozna go oczywiscie oskarzyc o utrudnianie sledztwa, ale co to da, poza zaspokojeniem checi zemsty? W tej pracy nie ma miejsca na bezsensowne odgrywanie sie na kims. To dobre dla dzieci albo dla amatorow. Zawodowcy kieruja sie logika i rozsadkiem, nie zlosliwoscia. Skoro Pelota zniszczyl kartke, bedzie musial powiedziec, co na niej bylo. Proste. Teraz trzeba wymyslic sposob, jak wyciagnac z faceta nazwiska z listy rezerwacji. O trzeciej nad ranem Stevena obudzil telefon. Dzwonila Caroline Andersen. -Dziewczyne, o ktorej rozmawialismy wczesniej, zabrali do szpitala ogolnego - powiedziala. - Obawiam sie, ze tez to ma. -Niech to szlag. -To nie wszystko. Jej brat, ten zalogant karetki, zmarl poltorej godziny temu. Cztery nastepne kontakty zglosily, ze zle sie czuja. -Akurat wtedy, kiedy chowasz parasol... - westchnal Steven. - ...zaczyna lac - dokonczyla Caroline. - W kazdym razie zebranie zostalo przesuniete na dziewiata rano. Obecnosc obowiazkowa. -Dzieki za wiadomosc - odrzekl Steven. O piatej rano jego komorka zasygnalizowala przyjscie SMS-a. Sci-Med napisal: Przeczytaj e-mail. Kod 5. Steven wlaczyl laptop i zaladowal tekst. Przetarl oczy, kiedy program dekodujacy nadal sens zaszyfrowanej tresci. Byla krotka: Nowy przypadek goraczki krwotocznej potwierdzony w Perth w Szkocji. Nie znaleziono zwiazku z zachorowaniami na Heathrow i w Manchesterze. Szczegoly wkrotce. Steven wpatrywal sie w ekran i czytal w kolko slowa "nie znaleziono zwiazku..." - Jeszcze jedna cholerna zagadka - szepnal. Epidemia bez zrodla to najgorszy koszmar kazdego epidemiologa. Probowal sie uspokoic mysla, ze sprawy zawsze wygladaja gorzej nad ranem. Ale filowirus bez ustalonego pochodzenia mogl zabic tysiace ludzi. Szczegoly szkockiego przypadku nadeszly, zanim wyszedl do szpitala. Ofiara byl czterdziestoletni zastepca dyrektora banku Frank McDougal. Juz nie zyl. Zmarl w Lecznicy Krolewskiej w Perth. Zabrano go tam po telefonie zony pod 999. Jego zona, osiemnastoletnia corka, pielegniarka z oddzialu wypadkow i pomocy doraznej, oraz portier szpitalny zarazili sie i lezeli na oddziale izolacyjnym w tym samym szpitalu. Sluzba zdrowia starala sie zlokalizowac i odizolowac kontakty. McDougal nie wyjezdzal za granice od ostatnich wakacji na Cyprze w lipcu zeszlego roku. Nie mial kontaktu z nikim w samolocie z Ndangi ani w Manchesterze. Jego stan zostal zdiagnozowany trzy dni po przyjeciu do szpitala jako wirusowe zapalenie pluc. -Jasna cholera - mruknal Steven. Zaalarmowalo go, ze szkoccy lekarze dopiero po trzech dniach zorientowali sie, co jest nie tak z McDougalem. Cos trzeba z tym zrobic, pomyslal. Ostrzec wszystkie oddzialy wypadkow i pomocy doraznej. Uczulic personel na mogace sie zdarzac przypadki zakazen filowinisera. Uprzedzic lekarzy ogolnych. W sali szpitala ogolnego przywitaly go ponure twarze. On tez nie mial wesolej miny. Wszyscy mysleli o nowym przypadku. Niektorzy dowiedzieli sie o nim dopiero po przyjsciu na zebranie. Steven zaproponowal rozeslanie ostrzezen. -W Szkocji zajelo im to az trzy dni - podkreslil. - Tyle czasu wystarczy, zeby wirus sie rozprzestrzenil. Zgodzili sie wszyscy z wyjatkiem delegacji Ministerstwa Zdrowia pod wodza Sinclaira. -Moze poufny okolnik dla szefow oddzialow wypadkowych - rzekl Sinclair - ale nic wiecej. Musimy bardzo uwazac, zeby nie wywolac ogolnej paniki. -Woli pan epidemie? - natarl Steven. - Ostrzezenie musi trafic do calego personelu z pierwszej linii. Do wszystkich pracownikow oddzialow wypadkowych i lekarzy ogolnych, -Z calym szacunkiem, doktorze Dunbar, to nie panski bol glowy - odrzekl Sinclair z usmiechem, ktory przypominal Stevenowi Kota z Cheshire z Alicji w Krainie Czarow. -Ale moj tak - wtracila sie Caroline Andersen. - I zgadzam sie z doktorem Dunbarem. Trzeba ostrzec caly personel kliniczny. -Oczywiscie przekaze te sugestie wlasciwym osobom - obiecal Sinclair - ale to decyzja wagi panstwowej i musi byc podjeta na szczeblu ministerialnym. -I pewnie w obu parlamentach - mruknal Steven. -Slucham? - usmiechnal sie Sinclair. -Szkoci maja wlasny parlament - przypomnial mu Steven. - Przypuszczam, ze Ministerstwo Zdrowia w Londynie informuje na biezaco szkockiego ministra zdrowia? -Wszystkie zainteresowane strony na pewno znaja aktualna sytuacje - odparl Sinclair, ale jego mina sugerowala, ze wbrew tej odpowiedzi strzal byl celny. -Szkoda, ze "zainteresowana strona" nie byl ani personel dyzurny Lecznicy Krolewskiej w Perth, dokad trafil McDougal, ani jego lekarz ogolny - zauwazyl Steven. Profesor Cane zerknal na niego z drwiacym usmiechem. -Coz za wnikliwe spojrzenie wstecz. Nie sadze, bysmy mogli winic naszego londynskiego kolege za to, ze chce uniknac ogolnej paniki. Spoleczenstwo wciaz slyszy rozne przerazajace historie, a nie mowimy tu o epidemii. -Wlasnie dokladnie o tym mowimy - odparowal Steven. - I nie patrze wstecz, tylko w przyszlosc. Domyslam sie, profesorze, ze pan i panski zespol nie zrobiliscie wiekszego postepu w szukaniu przyczyny zachorowan niz ja? -Kazdy trop badamy na podstawie gromadzonych danych. Jestem przekonany o wyzszosci rygorystycznego stosowania metodologii epidemiologicznej nad uzywaniem jakichs... niekonwencjonalnych sposobow. Steven zignorowal te uwage. -Rozumiem, ze odpowiedz brzmi "nie" - rzekl. - Wiec mamy trzy ogniska smiertelnej choroby i zadnego pomyslu, skad sie wziela. Jak tak dalej pojdzie, za kilka tygodni bedziemy miec do czynienia z ogolnokrajowa epidemia. -Bez przesady - odparl Cane. - To nie Trzeci Swiat. Mamy po swojej stronie naukowa wiedze medyczna. Panika bylaby wiekszym wrogiem niz wirus. -Brawo, brawo - poparl go Sinclair. -Trzeba wiec znalezc zloty srodek - powiedzial Steven. - Samo "zaufajcie nam" nie wystarczy. Musimy byc pewni, ze szpitale czuwaja. To bezwzgledna koniecznosc. -Czy nie zapewnia tego obowiazek zglaszania takich chorob? - zapytal szef delegacji pracownikow socjalnych Alan Morley. -Tej choroby nie ma na liscie - odrzekl z lekkim zaklopotaniem Byars. Widzac zdumione spojrzenia, dodal: - Po prostu dlatego, ze to nowy wirus. Przypuszczam, ze wladze nie wiedza, jak go nazwac. -Czy moge zaproponowac, zeby "wladze" mimo wszystko wciagnely go na liste? - zapytal Steven. - Nawet gdyby na razie mialy go nazwac Mary Jane? -We wlasciwym czasie - odparl Sinclair. Zapadla cisza i jego slowa zawisly w powietrzu. -Panowie - przerwala milczenie Caroline Anderson - naprawde musimy sie zajac pilniejszymi sprawami. Mamy jeden nowy przypadek i cztery ewentualne. -Wszystkie w tym szpitalu - podkreslil George Byars. - Ale jestesmy ograniczeni iloscia miejsca i odpowiednio wyszkolonych pielegniarek. Nie wiem, jak sobie dalej poradzimy. -Jest wiecej niz prawdopodobne, ze na tym sie skonczy - uspokoil go Cane. - Do Gwiazdki bedzie po wszystkim. Rozesmial sie z wlasnego dowcipu i jego zespol poslusznie mu zawtorowal. Steven nie mogl sie pozbyc mysli, ze kiedy ostatni raz ktos wazny tak powiedzial, wojna swiatowa trwala piec lat. -Uwazam, ze mimo to powinnismy przynajmniej ulozyc plan awaryjny na wypadek, gdyby nieszczesliwym trafem to wszystko trwalo dluzej, niz sie spodziewamy - zaryzykowal Byars, brnac na palcach przez pole minowe wybujalych ego. -Zgadzam sie z tym - odezwala sie przelozona pielegniarek panna Christie. - Moim zdaniem, dobrze byloby powiekszyc nasza baze pielegniarska poprzez szkolenie ochotniczek z innych szpitali. -Moglibysmy tez porozmawiac z gmina o udostepnieniu nam wolnych lokali w sytuacji, gdyby nieszczesliwie zaistniala taka potrzeba - dodal Byars. Cane wzruszyl ramionami, jakby nie chcial miec z tym nic wspolnego, i zerknal na zegarek. -Za dziesiec minut mam rozmawiac z moimi szkockimi kolegami o wybuchu choroby w Perth - oznajmil. - Liczymy, ze uda nam sie znalezc wspolne ogniwo. -Zycze szczescia - powiedzial Steven. -My wszyscy rowniez - dorzucil Byars. - Proponuje, zebysmy spotkali sie jutro rano w tym samym gronie i ocenili sytuacje. Panno Christie, prosze skontaktowac sie z kolezankami w innych szpitalach i przedstawic im swoj pomysl. A pan Morely moglby porozmawiac z odpowiednimi osobami w gminie o lokalach. Oczywiscie tylko na wszelki wypadek. Steyen wyszedl z zebrania z Caroline Andersen. -Wyglada pani jak kobieta, ktorej przydalaby sie filizanka kawy - powiedzial, kiedy odlaczyli sie od innych. -W tej chwili oddalabym za to dusze - przyznala. -Nie bedzie takiej potrzeby - usmiechnal sie Steven. Znalezli miejscowy hotel i usiedli przy oknie w jadalni sniadaniowej. Zamowili kawe i tosty. Steven zauwazyl, ze Caroline jest czyms zaabsorbowana. -O co chodzi? - zapytal. -O te cholerna dyskoteke - odparla. - Ta dziewczyna jednak zachorowala i mam zle przeczucia. Zaczynam zalowac, ze wczoraj nie oglosilam apelu. -Wczoraj bylo inaczej i uwazam, ze dobrze pani zrobila. Apel nic by nie zmienil. Nie mogla pani zgarnac z ulicy dwustu osob i zamknac ich na dwa czy trzy tygodnie. Moglaby ich pani co najwyzej przekonywac, zeby zostali w domu przez okres, kiedy moga zarazic innych. Ale najprawdopodobniej i tak juz zarazili swoje rodziny. Caroline popatrzyla na niego i usmiechnela sie. -Dzieki za wsparcie. Ale paskudnie sie czuje, bo... bo nie... -Bo nie zalatwila pani tego dokladnie po ksiazkowemu i bedzie pani bezbronna, gdyby sytuacja zrobila sie gowniana? -Mowi pan tak, jakby znal pan to uczucie. -To moj zyciowy problem - przyznal Steven. - Robienie tego, co trzeba, nie jest nawet w przyblizeniu takie latwe, jak ludzie sobie wyobrazaja. W pani wypadku ksiazka moze mowic, ze wystraszenie na smierc dwustu dzieciakow to dobry pomysl, ale oboje wiemy, iz jest inaczej. Zwlaszcza kiedy mamy do czynienia z choroba, z ktora nie mozemy nic zrobic. -Dzieki. Doceniam panskie wsparcie. -Wlasciwie chcialbym pania poprosic o zrobienie jeszcze jednej rzeczy nie wedlug ksiazki. -Stad ta kawa - usmiechnela sie Caroline. -Kawa nie ma z tym nic wspolnego - zapewnil. - Moglaby mi pani wypozyczyc kogos ze swoich ludzi do inspekcji w pewnej restauracji? -Chyba tak... - odrzekla ostroznie. -Dzien w dzien, dopoki nie powiem stop? Caroline wytrzeszczyla oczy. -Pan zartuje? -Nigdy nie mowilem bardziej serio. 9 Edynburg Paul Grossart podciagnal spodnie i podszedl do recepcji hotelu George. Ostatnio tracil na wadze i ubrania zaczynaly na nim wisiec.-Jestem tu umowiony na kolacje z panem Vance'em - powiedzial do recepcjonistki i pomyslal, ze kolacja to ostatnia rzecz, na ktora ma ochote. Od jakiegos czasu jedzenie ledwo przechodzilo mu przez gardlo. Dziewczyna w sluzbowym uniformie z wyraznym szkockim motywem odgarnela do tylu wlosy i zajrzala do malego liniowanego notesu. -Pan Vance wynajal na dzisiejszy wieczor prywatna sale, panie...? -Grossart. -Panie Grossart - usmiechnela sie. - William zaprowadzi pana na gore. Przywolala krepego portiera czajacego sie przy schodach. Grossart wszedl do malej sali, gdzie zastal Vance'a pograzonego w rozmowie z dwoma mezczyznami. Nie wygladali na naukowcow; byli za dobrze ubrani. Vance wstal. -Chodz, Paul. Pomyslalem, ze tym razem lepiej bedzie spotkac sie na neutralnym gruncie. Napijesz sie? Grossart poprosil o dzin z tonikiem. Vance zamowil dla niego drinka, potem przedstawil mu swoich towarzyszy. -To Clyde Miller, spec od sytuacji kryzysowych. A to doktor Lee Chambers, jeden z naszych firmowych lekarzy i specjalista od chorob zakaznych. Grossart uscisnal dlonie obu mezczyznom i usiadl. -Jak wyglada sytuacja? - zapytal Vance. Grossart spojrzal na niego, jakby uslyszal sprosna propozycje. -Przeciez wiesz - odparl ostro. - Oboje moich ludzi w stacji doswiadczalnej zachorowalo. Dlatego tu jestes, do cholery. Posluchaj, Hiram. To zaszlo za daleko. Trzeba z tym skonczyc, wycofac sie. Vance przyjrzal mu sie chlodno. -Obawiam sie, ze nie da rady. Siedzimy w tym razem i nie ma odwrotu. Zabrzmialo to tak nieodwolalnie, ze Grossarta na moment zatkalo. -A co, do cholery, zrobie z moimi ludzmi w Walii? - zapytal, gdy odzyskal mowe. -Nic - odrzekl Vance. - Zupelnie nic. Dlatego sa tu Clyde i Lee. Jutro rano pojada do Walii i zajma sie wszystkim. Dopilnuja, zeby w razie potrzeby twoi ludzie dostali najlepsza opieke. Obiecuje, ze niczego im nie zabraknie. Musisz tylko... Grossart patrzyl na niego wyczekujaco. -Musisz tylko splawic rodziny, kiedy zaczna zadawac niewygodne pytania. Bedziemy musieli przerwac bezposrednia lacznosc ze stacja doswiadczalna, dopoki sytuacja nie wyklaruje sie w ten czy inny sposob, wiec na pewno zaczna sie czepiac. -A co im powiem, do cholery? - natarl Grossart. Vance pochylil sie do przodu. Z jego twarzy zniknely wszelkie slady dobrego humoru. -Wykaz sie inicjatywa, Paul. Za to ci, kurwa, place! Manchester W Manchesterze spadl pierwszy snieg. Na ulicach szybko zamienil sie w brunatna breje, ale w parkach i ogrodach lezal dluzej. Co za ironia, myslal Steven, ze taki czarny dzien otula biala powloka. Do miejskiego szpitala ogolnego przyjeto dwanascie nowych przypadkow. Na szczescie wszystkie byly znanymi kontaktami. W Perth zachorowaly trzy nowe osoby, tez znane kontakty zmarlego Franka McDougala. Jack Cane unikal wzroku innych, gdy na porannym zebraniu oznajmil cicho, ze nie udalo sie ustalic zwiazku miedzy zachorowaniami w Manchesterze i w Szkocji i prawdopodobnie nic z tego nie bedzie. Jego zespol pracowal niemal cala dobe wspolnie ze szkockimi kolegami i do niczego nie doszli. -To dranstwo jakby spadalo z nieba - powiedzial ze zmeczona mina. Steven nie czul satysfakcji, ze Cane stracil cala pewnosc siebie i wyglada na zalamanego. Po slowach Cane'a zapadla trzydziestosekundowa cisza. Pierwszy odezwal sie George Byars: -Wiec sytuacja nie jest dobra. -Jedna z moich pielegniarek na oddziale specjalnym zglosila dzis rano, ze jest chora - zameldowala panna Christie. - To chyba cos powaznego. W zeszlym tygodniu skaleczyla sie igla przy zmianie kroplowki. Pacjent byl polprzytomny, poruszyl sie gwaltownie i igla weszla jej przez skafander prosto w ramie. -Przykro mi - odrzekl cicho Byars. Inni tez wymruczeli wyrazy wspolczucia. Nagle uswiadomili sobie bolesnie, ze sa zupelnie bezradni w walce z wirusem. -To na pewno zle wplynie na morale pielegniarek - uprzedzila panna Christie. - Ubiory ochronne sa dobre w laboratorium, gdzie wirus jest pod kontrola w probowce. Ale kiedy jego zrodlem jest nieprzytomny pacjent, ktory wymachuje rekami, wymiotuje i krwawi, sytuacja jest zupelnie inna. -Brak mi slow uznania dla pani personelu, panno Christie - powiedzial Byars. - Doskonale zdaje sobie sprawe, ze na tym etapie lekarze niewiele moga zrobic. Pacjentom pozostaja jedynie pielegniarki. Prosze je zapewnic, ze doceniamy ich ofiarnosc, i przekazac nasze podziekowania. Panna Christie skinela glowa i obiecala, ze przekaze. -Co do morale, gazety tez nam nie pomagaja - zauwazyl ktos z zespolu Cane'a. - Widzieli panstwo ostatni tytul? To straszenie ludzi. Podniosl do gory pierwsza strone z naglowkiem: ZABOJCZY WIRUS ATAKUJE MIASTO. -Ludzie zaczynaja panikowac - przytaknal Morely. - To sie czuje. Strach zrodzi gniew i beda szukac winnego. -Moze zaapelowac o spokoj? - podsunela jedna ze starszych pielegniarek. - W lokalnym radiu i telewizji. -Rownie dobrze moglaby pani pokazac wielki napis PANIKA! - odparla Caroline Andersen. - Ludzie juz nie zwracaja uwagi na takie apele. W przeszlosci za czesto ich oszukiwano. -A jakie postepy poczynil poczciwy doktor Dunbar, jesli wolno spytac? - zagadnal Cane. -Niewiele wieksze niz pan i panski zespol, profesorze - odparl Steven, choc byl zadowolony, ze naukowiec nie stracil jeszcze woli walki. - Ale mam przynajmniej slad prowadzacy do zachorowan w Manchesterze i ide tym tropem. Cane przelknal. Wydawal sie zaklopotany ta wiadomoscia. -Podzieli sie pan tym z nami czy detektywi Sci-Medu wola grac samotnych szeryfow? -Dla dobra sprawy wszystko, profesorze - odpowiedzial spokojnie Steven. - Ann Danby miala przyjaciela. Staram sie ustalic jego tozsamosc. Cane spojrzal na swoich ludzi, ktorzy pokrecili glowami jak na komende. -Moj zespol nie zgadza sie z tym - oswiadczyl. - Juz to dokladnie sprawdzilismy. -Trzymala to w scislej tajemnicy, ale miala kogos - nie ustepowal Steven. - Znam juz jego imie: Victor. Prawie na pewno jest zonaty i ma w tym miescie wysoka pozycje. -Ale tylko pan wie o tym Victorze - odparl Cane z ledwo maskowana drwina w glosie. -Nie - zaprzeczyl spokojnie Steven. - Kilka innych osob tez. Musze je tylko naklonic do zwierzen. Caroline Andersen popatrzyla na niego wielkimi oczami jakby nagle zdala sobie sprawe, ze poprosil ja o wywarcie nacisku na Pelote. Steven zbyl jej spojrzenie lekkim wzruszeniem ramion i uniesieniem brwi. -I sugeruje pan, ze ten czlowiek zarazil panne Danby? - zapytal Cane. -Uwazam to za calkiem mozliwe. Wiecej nie moge na razie powiedziec. -Wiec z zapartym tchem bedziemy czekac na dalszy ciag - odrzekl Cane. -To chyba nasz jedyny trop, wiec zycze panu powodzenia, doktorze - dodal Byars. Wszyscy zamruczeli potakujaco, z wyjatkiem zespolu Cane'a. Jego ludzie zbili sie w grupke i zaczeli szeptac miedzy soba. -Chcialbym panstwu przypomniec - ciagnal Byars - ze to nasza wspolna sprawa. Tu nie ma miejsca na osobiste ambicje i akademicka zawisc. -Brawo, brawo - rzekl Cane, choc wiedzial, ze ta uwaga dotyczy wlasnie jego. -Jesli mamy pokonac tego wirusa - mowil dalej Byars - musimy trzymac nerwy na wodzy i wspolpracowac. Po raz pierwszy tego ranka odezwal sie Sinclair. -Obawiam sie, ze za kilka dni ktos inny moze wziac sprawy w swoje rece. Wiem od moich przelozonych, ze kiedy tu rozmawiamy, zbiera sie rzadowy sztab kryzysowy. Jesli do konca tygodnia przybedzie zachorowan, wkrocza do akcji. Mowi sie tez o skorzystaniu z pomocy Osrodka Zwalczania Chorob w Atlancie w Georgii. -Chcecie sciagnac Amerykanow? - zachnal sie Cane. - Czy to nie przesada? Sinclair usmiechnal sie swoim wycwiczonym usmiechem dyplomaty. -Chyba nie musze panu mowic, ze rzad Jej Krolewskiej Mosci nie moze sobie pozwolic na zarzut przygladania sie tej sprawie z zalozonymi rekami? -Wiec robi wielki gest, tak? - zadrwil Cane. -Osrodek w Atlancie ma najwieksze doswiadczenie w zwalczaniu wirusow afrykanskich - odparowal Sinclair. Po zebraniu Caroline Anderson zaatakowala Stevena. -Wiec to dlatego prosil mnie pan, zebym gnebila praworzadnego obywatela. -Tydzien przed smiercia Ann Danby jadla w jego restauracji kolacje z tajemniczym Victorem - wyjasnil Steven. - Pelota wie, kto to jest, ale nie chce mi powiedziec. Czy pani ludzie juz u niego byli? Caroline przytaknela. -Nie byl zachwycony. -To dobrze - odrzekl Steven. - Teraz najbardziej martwi mnie, ze ten Victor moze byc zdrowym nosicielem choroby i nawet o tym nie wie. -To bylby koszmar - zgodzila sie Caroline - ale jeszcze nie zdarzyl sie przypadek nosiciela filowirusa. -Trzymam sie tego jak ostatniej deski ratunku - wyznal Steven. - Ale to by znaczylo, ze albo zarazil Ann, bedac w okresie inkubacji choroby i sam powinien zachorowac, albo ze wyzdrowial i nawet nie wiedzial, ze to mial, co brzmi rownie nieprawdopodobnie. -Wiec co robic? - spytala Caroline. -Trzeba mocniej potrzasnac Pelota - odpowiedzial Steven. Do konca tygodnia sytuacja jeszcze sie pogorszyla. Miedzy czwartkiem a niedziela do miejskiego szpitala ogolnego przyjeto trzydziesci nowych przypadkow. Mozliwosci personelu pielegniarskiego i urzadzen na oddziale doszly do punktu krytycznego. Jedyna pocieche stanowil fakt, ze nowi chorzy byli znanymi kontaktami wczesniejszych pacjentow; nie wyskoczyla zadna nowa "zagadkowa karta". Troje nowych chorych kontaktowalo sie z dziewczyna, ktora przerwala kwarantanne i poszla do dyskoteki. W sobote przyjechala delegacja sztabu kryzysowego i doradcy z Osrodka Zwalczania Chorob w Atlancie - dwaj wirusolodzy i epidemiolog. Steven podejrzewal, ze sytuacja moze byc konfliktowa, wiec postanowil trzymac sie z daleka. Ale byl zadowolony, kiedy jednym z delegatow sztabu kryzysowego okazal sie Fred Cummings. Umowili sie na sobotni wieczor w hotelu Stevena. W niedziele gazety zdecydowaly sie nadac wybuchowi choroby status epidemii. Zignorowaly oficjalne dane przeczace temu okresleniu, ale nikt zbytnio nie protestowal. Umierali ludzie, wiec nazwa nie byla wazna. W ciagu ostatnich dwoch dni zmarlo piec osob, jedenascie walczylo ze smiercia. Politycy uznali, ze warto wykorzystac zainteresowanie prasy Manchesterem i pokazac sie w miescie. Zlatywali sie na polnoc jak cmy do plomienia i wyglaszali swoje opinie przerazonemu spoleczenstwu. Urzedujacy ministrowie chwalili odpowiednie wladze lokalne, rzecznicy opozycji oskarzali je o nieudolnosc i zatajanie prawdy. Przed zejsciem na spotkanie z Fredem Cummingsem Steven ogladal w swoim pokoju hotelowym regionalne wiadomosci. Debata miedzy labourzystowskim ministrem zdrowia a miejscowym konserwatywnym parlamentarzysta - przedstawionym jako "rzecznik gabinetu cieni do spraw zdrowia" - zaostrzala sie. Labourzysta utrzymywal, ze wybuchem choroby od poczatku zajeto sie w podrecznikowy sposob. Konserwatysta twierdzil, ze ma "niezbity dowod", iz bylo inaczej i choroba rozprzestrzenila sie z winy spolecznej sluzby zdrowia w Manchesterze. Poproszony o konkrety, zaczal opowiadac o dziewczynie z dyskoteki. -Jak mozna bylo pozwolic, zeby dziewczyna we wczesnym stadium zabojczej choroby, figurujaca juz na liscie sluzby zdrowia jako znany kontakt i bardzo prawdopodobna ofiara zakazenia, poszla do zatloczonej dyskoteki srodmiejskiej? - pytal retorycznie parlamentarzysta. - I jakie kroki pozniej podjeto, zeby ostrzec ludzi o zagrozeniu w tej dyskotece? Zadnych. Absolutnie zadnych. Minister zostal zepchniety do defensywy. Bronil sie slabo, mowiac ze "nie jest w stanie rozmawiac o indywidualnych przypadkach". Stevena ogarnely zle przeczucia. Ostra polemika byla doskonalym tematem dla prasy porannej. Obawial sie, ze jesli gazety to wykorzystaja, Caroline Anderson bedzie zupelnie bezbronna. Fred Cummings czekal w zatloczonym barze hotelowym. Byl w jednej ze swoich krzykliwych marynarek sportowych, mial tez jasnoniebieski krawat w poziome zolte paski. Steven zastanawial sie przez moment, czy facet nie jest daltonista. Potem pomyslal, ze przynajmniej latwo go znalezc w tlumie. -Wiec Manchester, nie Londyn - powiedzial na powitanie. Cummings wstal i uscisnal mu reke. -Zadna pociecha - odrzekl. - Myslalem, ze twoj udzial w tej sprawie juz sie skonczyl. Steven wyjasnil, ze dostal zadanie wytropienia tutejszego zrodla wybuchu choroby. -Niektorzy zawsze dostaja najlepsza robote - zauwazyl Cummings. - Heathrow, Manchester, a teraz Szkocja. I ani sladu zwiazku, o ile wiem. -Mniej wiecej - zgodzil sie Steven. -Odpowiedz sama sie nasuwa - mruknal w zamysleniu Cummings. -Jaka? -Terrorysci. -Mowisz powaznie? -Trzy wybuchy choroby w roznych miejscach. Nieznany wczesniej wirus. Wysoka smiertelnosc. Nie uwazasz, ze to mozliwe? -Szczerze mowiac, nie przyszlo mi to do glowy - odparl Steven. - Ale masz racje, to mozliwe. Choc malo prawdopodobne. Trzy indywidualne cele? Urzednik panstwowy z Londynu, programistka z Manchesteru i dyrektor banku ze Szkocji? -Dobrze myslisz, Dunbar - pochwalil Cummings. - To tylko spekulacje. Mow, co tu jest grane i kto tu rzadzi. Steven wprowadzil go w sytuacje i szczerze ocenil ludzi zajmujacych sie problemem. Powiedzial, ze jego zdaniem znaja sie na rzeczy. -Kto jest od epidemiologii? - zapytal Cummings. -Profesor Jack Cane. -Skrzywiony Cane?! Ciagle ma taka mine, jakby ktos dolal mu octu do herbaty? -Fakt, rzadko sie usmiecha - przyznal Steven. - Ale nie ma powodu. Wkurza go moja obecnosc. -Caly on. Wszystko wedlug ksiazki. Jack i wyobraznia to jak Tony Blair i socjalizm; dwie sprzecznosci. Steven rozesmial sie. -Nie oceniasz go zbyt wysoko. -Facet, ktory w akademii medycznej byl najgorszy na roku, musi gdzies pracowac. -Ma niezle stanowisko - zauwazyl Steven. -Bo ozenil sie z corka wiceministra - wyjasnil Cummings. - O ile pamietam, fatalnie sie ubierala. Steven omal nie zakrztusil sie drinkiem. -Ale nie wolno zle mowic o bezmozgowcach - powiedzial Cummings i wstal, zeby przyniesc nastepna kolejke. - A ta babka z miejscowej sluzby zdrowia, Anderson? - zapytal po powrocie. -Jest bardzo dobra, ale boje sie o nia - odrzekl Steven. - W przeciwienstwie do twojego przyjaciela Cane'a nie zawsze trzyma sie ksiazki. W pewnym momencie odwazyla sie uzyc zdrowego rozsadku i obawiam sie, ze drogo za to zaplaci. Opowiedzial o decyzji Caroline, zeby nie naglasniac wypadu dziewczyny do dyskoteki, i o debacie telewizyjnej. -Kiepska sprawa - przyznal Cummings. - Bogowie moga zazadac ofiary. I tak sie stalo. Poniedzialkowa prasa zrobila z Caroline Andersen kozla ofiarnego. Obwinila ja o dopuszczenie do rozprzestrzenienia sie choroby w miescie przez "brak zdecydowanego dzialania we wlasciwym momencie", jak to ujela jedna z gazet. Inna krakala, ze "blad szefowej sluzby zdrowia zagraza miastu". O pietnastej Caroline musiala zlozyc rezygnacje. Steven zadzwonil do niej, zeby powiedziec, jak mu jest przykro. Byla najwyrazniej oszolomiona tempem wypadkow. -Nawet nie sluchali, co mowie - poskarzyla sie. - Podjeli decyzje, zanim mnie zobaczyli. -Teraz to pewnie mala pociecha, ale postapila pani slusznie - zapewnil Steven. -Dzieki, ale mam wrazenie, ze ludzie mnie unikaja, -Bo jest im glupio - odrzekl Steven. - Nie wiedza, co powiedziec. Ledwo odlozyl sluchawke, zadzwonil telefon. -W porzadku, Dunbar, wygrales - uslyszal glos, ktorego nie rozpoznal. -Przepraszam, ale kto mowi? -Zdejmij ze mnie tych skurwieli ze sluzby zdrowia, to powiem ci, co chcesz wiedziec. Psuja mi interes. Wszystko stalo sie jasne. Anthony Pelota. -Dzis zamykamy o polnocy. O ile ktos przyjdzie do lokalu po tym, co mi zrobili ci twoi skurwiele. Wpadnij, to ci powiem. -Dobra, mamy randke - zgodzil sie Steven. Ucieszyla go perspektywa postepu w sledztwie. Nareszcie. Moze juz nie bedzie musial przyciskac matki Ann Danby. Panstwo Danby wydawali sie porzadnymi ludzmi, ktorych zycie wywrocilo sie do gory nogami po smierci corki. Podejrzewal, ze zawsze byli szanowani, a teraz musieli sobie poradzic nie tylko z faktem samobojstwa Ann, ale rowniez z zarzutami, ze byla zrodlem zabojczej choroby. W dodatku kilka brukowcow zrobilo z niej narkomanke i dziwke. Starsi panstwo na pewno nie zaslugiwali na to, zeby dreczyc ich pytaniami o zycie seksualne corki. O szostej po poludniu Steven zadzwonil do wlasnej corki. Chcial przeprosic Jenny, ze nie przyjechal na weekend. Najpierw porozmawial z Sue, zeby wybadac, jak stoja sprawy. -Zero problemow - uspokoila go. - Jenny byla oczywiscie zawiedziona, ale szkola organizuje jarmark swiateczny i dzieciaki robia dekoracje. Wszyscy troje sa strasznie zajeci. Dzialka Jenny to zielone gwiazdy. -Duza odpowiedzialnosc - stwierdzil Steven. -Zebys wiedzial - odparla Sue. - Dam ci ja. Jenny podeszla do telefonu. Steven uslyszal wesole "czesc, tatusiu" i jak zwykle poczul ucisk w gardle. -Czesc, skarbie. Co u ciebie? -Jestem bardzo, bardzo, bardzo zajeta. Robie gwiazdy do sali w szkole. Piekne, zielone. -To beda na pewno najpiekniejsze zielone gwiazdy, jakie ktokolwiek kiedykolwiek widzial - odrzekl Steven. - Nie moge sie doczekac, kiedy je zobacze. Przepraszam, ze nie moglem przyjechac w ten weekend, Jenny. -Nie szkodzi tatusiu. Ciocia Sue mowila, ze musiales pomagac chorym ludziom, zeby wyzdrowieli. Dzis rano modlilismy sie za nich w szkole. Panna Jackson mowila, ze sa bardzo chorzy. -Sa, skarbie. Im predzej sie dowiem, skad pochodza zarazki, tym predzej ludzie przestana chorowac. -Wiec lepiej bierz sie do tego. Czesc, tatusiu. -Czesc, skarbie. Kocham cie. -Ja tez cie kocham, tatusiu. Na linie wrocila Sue. -Ile moze potrwac ta epidemia? - zapytala. - Podawali, ze w Perth byly dzis trzy nowe przypadki. -Cos mi mowi, ze bedzie jeszcze gorzej, zanim bedzie lepiej - odparl Steven. - Prawda jest taka, ze w tropieniu zrodla choroby jestesmy w punkcie wyjscia. -To niewesolo. Steven przytaknal. Zanim sie rozlaczyl, zamienil kilka slow z dziecmi Sue, Mary i Robinem. Zapytali, czy beda mogli znow pojechac do zoo w czasie jego nastepnej wizyty w Szkocji. Odpowiedz "moze" uznaly za wiazaca obietnice. Ulice wokol Magnolii byly ciemne i prawie puste, gdy Steven przyjechal tam tuz po polnocy. Snieg stopnial, a zamarzniete chodniki lsnily od lodu. W restauracji palilo sie swiatlo, ale zaluzje byly zasuniete i na drzwiach wisiala tabliczka NIECZYNNE. Steven zapukal w szybe. Nikt nie odpowiedzial. Sprobowal jeszcze kilka razy, w koncu uznal, ze Pelota zmienil zdanie. -Jasna cholera! - mruknal ze zloscia. Gwaltownie nacisnal klamke i ku jego zaskoczeniu drzwi sie otworzyly. Wszedl i zawolal Pelote. Nikt nie odpowiedzial. Rozejrzal sie. W restauracji bylo cieplo, na wszystkich stolikach palily sie lampki, w tle leciala cicha muzyka Mozarta. Poszedl na zaplecze i pchnal drzwi do kuchni. Pelota lezal na podlodze w kaluzy krwi. -Jezu Chryste! - wykrzyknal Steven. Pochylil sie, zeby obejrzec cialo skulone w pozycji embrionalnej tylem do niego. Pelota jeszcze zyl. Chwycil Stevena za reke i odwrocil sie twarza do niego. Mial wytrzeszczone oczy, wargi sciagniete w agonii odslanialy zeby. Chcial cos powiedziec, alez ust wyplynela krwawa piana. Steven zobaczyl noz kuchenny wbity w jego brzuch. -Nic nie mow, stary - powiedzial. Oswobodzil sie z uscisku Peloty i siegnal do kieszeni po komorke. Wystukal trzy dziewiatki i poprosil o karetke i policje. Podal tylko niezbedne informacje. Wiedzial, ze jesli sie pospieszy, jego umiejetnosci lekarskie moga uratowac Pelocie zycie. Zdjal kurtke, podwinal rekawy i wlozyl plastikowe rekawiczki kuchenne. Zlapal czysty obrus i zabral sie do tamowania krwi. Rany brzucha zawsze sa grozne; Peloty byla szczegolnie paskudna. Mial uszkodzone jelita i zawartosc wyciekala do otrzewnej, zwiekszajac niebezpieczenstwo infekcji. Steven udzielal pierwszej pomocy, caly czas zapewniajac rannego, ze pomoc jest w drodze i wszystko bedzie dobrze. Pelota zemdlal, wiec sprawdzil tetno na szyi. Wyczul je, ale bylo slabe. Ostatni raz opatrywal taka rane w pustynnej niecce podczas operacji na Bliskim Wschodzie. Pacjentem byl zolnierz z jego oddzialu, ktory wpadl w pulapke i granat rozerwal mu wnetrznosci. Nie udalo sie go uratowac, bo specjalistyczna pomoc przybyla za pozno. Pelota mial tylko minimalnie wieksze szanse, i to pod warunkiem, ze w pore znajdzie sie w szpitalu. Stracil juz mnostwo krwi. Eine kleine Nachtmusik Mozarta zagluszyl jeszcze piekniejszy dzwiek nadjezdzajacej karetki. Do choru dolaczylo wycie radiowozu. Przyjazd policji sklonil Stevena do zastanowienia sie nad kryminalnym aspektem tego, co zaszlo. Pelota mial w brzuchu noz kuchenny z kosciana rekojescia. Raczej nie wbil go sobie sam. Czy proba zabojstwa miala cos wspolnego z jego decyzja wyjawienia, kim jest kochanek Ann Danby? Przerazajaca mysl. Dlaczego utrzymanie tego romansu w tajemnicy jest takie wazne? Co od tego zalezy? Malzenstwo? Kariera? Reputacja? Wszystko razem? Karetka zatrzymala sie przed drzwiami i do restauracji weszli dwaj ratownicy medyczni ze sprzetem lekarskim. Na widok mezczyzny na podlodze zamarli. -Rany boskie! - krzyknal jeden. -Co to, kurwa, jest?! - zawolal drugi. -Dostal nozem w brzuch. Ma uszkodzone jelita. Trzeba mu szybko dac kroplowke. -A pan to kto? - zapytal podejrzliwie pierwszy ratownik. -Jestem lekarzem. Ten czlowiek potrzebuje natychmiastowej pomocy. -Nikt nic nie mowil o takim krwotoku. Trzeba zaczekac na zespol specjalny. Steven nie wierzyl wlasnym uszom. -Co?! - wrzasnal. Facet popatrzyl na Pelote. -Przypadkami wysokiego ryzyka zakazenia wirusem zajmuje sie specjalny zespol - odparl. -To nie ma nie wspolnego z wirusem! - krzyknal Steven. - Dzgnieto go nozem, na litosc boska! Jesli zaraz nie trafi do szpitala, bedzie po nim. -Wezwiemy zespol specjalny - odrzekl ratownik. Skinal na kolege i wyszli. Zjawila sie zaloga radiowozu. -Jasna cholera - mruknal pierwszy gliniarz. - Nikt nie mowil, ze to krwawe zabojstwo. -Na razie proba zabojstwa - wycedzil Steven przez zacisniete zeby. - On jeszcze zyje, ale musi pojechac do szpitala. Przyjechal drugi woz policyjny. Weszli dwaj detektywi z CID - Sledczego Urzedu Kryminalnego. -Prosze odsunac sie od ofiary - polecil pierwszy. Steven podniosl wzrok znad prowizorycznego tamponu przy brzuchu Peloty. -Jesli to zostawie, on umrze - powiedzial. - Z waszej winy. -Zaloga karetki na pewno wie, co robi. Prosze sie cofnac... -Zaloga karetki wzywa druga karetke - przerwal mu Steven. - Jestem lekarzem i na razie tylko ja probuje go ratowac. Do restauracji wrocil jeden z ratownikow medycznych. -Przyjada za dziesiec minut - oznajmil. - W tej chwili wszystkie wozy specjalne sa na wezwaniach. Policjanci i ratownicy porozmawiali krotko miedzy soba. Steven nadal staral sie zatamowac krwotok. Zaloga karetki zdecydowanie odmowila dotkniecia rannego bez specjalnych antywirusowych skafandrow ochronnych. -Wiec dajcie mi swoj sprzet - zazadal Steven. Dwaj mezczyzni mieli niezdecydowane miny. -Ruszcie sie, na litosc boska. Musze go podlaczyc do kroplowki. Inaczej nie przezyje nastepnych dziesieciu minut. Ratownicy otworzyli torbe ze sprzetem specjalnym i Steven przetrzasnal zawartosc. -Potrzebna mi sol fizjologiczna - warknal. Jeden z mezczyzn poszedl do samochodu i przyniosl roztwor. Steven wzial od niego pojemnik i umocowal dozownik. Potem poprosil jednego z policjantow o potrzymanie plastikowego worka nad rannym i wklul igle w ramie Peloty. Minuty wlokly sie jak godziny. Steven pracowal, reszta sie przygladala. Przedstawienie skonczylo sie, kiedy glowa Peloty opadla na bok. Oczy otworzyly sie, ale juz nic nie widzialy. Steven rozpaczliwie probowal znalezc puls; bez skutku. Zwiesil na moment glowe, potem wolno podniosl wzrok. -Nie zyje - powiedzial. 10 Minela trzecia nad ranem, kiedy Steven skonczyl rozmawiac z policjantami. Nie potrafil powiedziec nic poza tym, ze Pelota mial mu pomoc w dochodzeniu, ale nie zdazyl, bo przeszkodzil w tym noz kuchenny. Teoretycznie nie musial nic mowic, ale Pelota zostal zamordowany i policja mialaby do niego zal o wykorzystywanie uprawnien do ukrywania faktow w sprawie zabojstwa. Nie chcial sie narazic tym, ktorzy mogli mu sie przydac w niedalekiej przyszlosci, wiec ujawnil tyle, ile mogl. Zatail swoje podejrzenie, ze ktos na zawsze uciszyl Pelote, zeby nie zdradzil tozsamosci tajemniczego V. Policjanci obiecali, ze beda go informowac na biezaco o postepach sledztwa, i podwiezli go tam, gdzie zostawil swoj samochod.Steven wrocil do hotelu. W pokoju natychmiast siegnal do minibaru. Nalal do szklanki porcje dzinu Bombay, uzupelnil taka sama porcja toniku i szybko wypil. Co za noc, pomyslal. Co za cholerna, pieprzona noc! Padl na lozko i wpatrzyl sie w sufit. Gdyby Pelota zdazyl mu cokolwiek powiedziec, sprawy moglyby wygladac inaczej. Moze juz by rozmawial z Victorem i dopasowywal duzy fragment ukladanki do reszty. Ale Pelota umarl. Przez opory tych cholernych sluzbistow i ich pieprzone przepisy zwiazkowe... Przestan, upomnial sie. Jestes wkurzony i dlatego sie ich czepiasz. To nie fair. Ratownicy medyczni sa tylko ludzmi, jak wszyscy. To prawdziwy swiat, nie serial telewizyjny, gdzie pielegniarki to anioly, lekarze to swieci, a sluzby ratownicze to sami bohaterowie gotowi do poswiecen. Prosta prawda jest taka, ze ludzie sa tylko ludzmi. W Manchesterze wszyscy teraz boja sie wirusa. Tamci faceci pewnie mieli racje, nie chcac ryzykowac. Moze to moja wina; trzeba bylo podac wiecej szczegolow przez telefon. Ale nie mialem czasu, Pelota byl umierajacy. Zamiast gadac, musialem sie nim zajac. Zreszta jakie to ma teraz, kurwa, znaczenie? Jestem z powrotem w punkcie wyjscia. Szukanie winnych nie pomoze, nigdy nic nie daje. Puscil wode do wanny i zrobil sobie nastepnego drinka. Tym razem bardziej rozcienczyl dzin. Lezac w pianie, zaczal miec watpliwosci, czy od poczatku dobrze podszedl do tego sledztwa. Uznal Victora za glowna postac w grze i skoncentrowal sie na szukaniu go. To mialo sens przy dwoch ogniskach choroby, ale moze po zachorowaniach w Szkocji powinien byl zmienic taktyke. Teraz, o czwartej nad ranem, wydawalo sie malo prawdopodobne, zeby Victor byl brakujacym ogniwem laczacym oba ogniska choroby. Musial spojrzec prawdzie w oczy: Victor moze byc falszywym tropem. Woda wystygla, wiec wyszedl z wanny i energicznie wytarl sie recznikiem. Wciaz zastanawial sie nad zmiana taktyki. Nawet jesli Victor to falszywy trop, trzeba go znalezc, zeby sie upewnic. Jesli zabil Pelote, policja moze dopasc go wczesniej. Ale na wszelki wypadek lepiej go nadal szukac. Mimo iz Steven nigdy nie spotkal Ann Danby, bylo w niej cos, co sprawialo, ze potrafil wczuc sie w jej polozenie. Moze dlatego, ze tak naprawde nikogo i niczego nie miala. Ludzie ja lubili, ale nikt jej nie znal. Jej mieszkanie przypominalo pokoj hotelowy. Bylo wygodne, lecz zupelnie bezosobowe. Tak samo jej biuro. Wszystkich trzymala na dystans. Z wyjatkiem Victora, oczywiscie. Ukrywala te znajomosc tak starannie, ze nie miala nawet zadnych pamiatek po wspolnie spedzonych chwilach. Ani listow, ani zdjec mezczyzny, do ktorego najwyrazniej cos czula. Tylko tomik sonetow z falszywa deklaracja wiecznej milosci. W jej mieszkaniu bylo w ogole malo fotografii. Zaledwie dwie, a jedna taka sama co zdjecie w biurze. Nagle cos go tknelo. Dlaczego - zastanawial sie - Ann, ktora nie zawracala sobie glowy zdjeciami, trzymala dwa jednakowe, jedno w domu, drugie w pracy? Na tej fotografii nie ma nic ciekawego; po prostu oficjalne otwarcie nudnej wystawy. Nic ciekawego, nic wyjatkowego... Chyba ze... jest tam Victor! Ta mysl podniecila Stevena. Postanowil pojechac rano do wydawnictwa Tyne Brookman i zapytac Hilary Black, kim sa ludzie na zdjeciu. -Widze - usmiechnela sie Hilary - ze Marie Claire nie zmienila zbytnio panskiej fryzury. Wyobrazalam sobie blond pasemka i moze zalotny loczek... W pierwszej chwili Steven nie wiedzial, o co jej chodzi. Potem przypomnial sobie, ze pytal ja, jak trafic do salonu fryzjerskiego, gdzie czesala sie Ann Danby. -Stchorzylem - odrzekl, odwzajemniajac usmiech. -Czym moge sluzyc tym razem? -Interesuja mnie zdjecia w gabinecie Ann. Chcialbym sie od pani dowiedziec, kto na nich jest. -Zaraz je przyniose - powiedziala Hilary. Wyszla z pokoju i wrocila po chwili z dwiema fotografiami Polozyla je na biurku i stanela obok Stevena. Wskazal zdjecie, na ktorym Ann sciskala reke burmistrzowi. -To. -Cedric Fanshaw, nasz dyrektor - wyjasnila Hilary i zaczela przesuwac palcem dalej. - Tom Brown, nasz redaktor naczelny; Martin Beale, ktory zorganizowal wystawe; William Spicer, nasz lokalny deputowany. A to burmistrz Jennings i oczywiscie Ann. Steven wskazal Spicera. -Juz go widzialem, i to calkiem niedawno. Byl w telewizji. -Wschodzaca gwiazda gabinetu cieni - odparla Hilary. - Chyba zajmuje sie zdrowiem. Steven przytaknal. -Zgadza sie. Dyskutowal z labourzystowskim ministrem o podejsciu do tutejszego wybuchu choroby. Oskarzyl wladze o niekompetencje i zniszczyl kariere dyrektorce waszej sluzby zdrowia. -Zasluzyla na to? -Nie. Ale Spicer uznal, ze czas wskazac kozla ofiarnego, i rzucil Caroline Andersen na pozarcie, zeby zrobic sobie reklame i przyspieszyc wlasna kariere. -Zupelnie nie jak polityk - zadrwila Hilary. -Wlasnie. Nie wie pani, czy jest zonaty? -Jest. Pamietam, ze na jego ulotkach wyborczych byly zdjecia jego zony, jak rozdaje drozdzowki biednym albo welniane skarpety ofiarom AIDS, cos w tym stylu. Nie pamietam jej imienia. -Jest pani pewna, ze Spicer ma na imie William? -Jestem. Nie glosowalam na niego, ale jest moim deputowanym. Mieszkam w okregu, gdzie milczaca wiekszosc wciaz jest w zalobie po Margaret Thatcher. Glosowaliby nawet na szympansice, gdyby nosila niebieska rozetke i obiecywala polityke silnej reki. Steven pomyslal o rodzicach Ann Danby. -Wiec jak to sie stalo, ze pani tam mieszka? - spytal. -Poznalam mojego meza na uniwersytecie. Mielismy te same idealy i wierzylismy w sprawiedliwosc spoleczna. Chcielismy zmieniac swiat. - Usmiechnela sie. - Potem mnie rzucil, zeby ozenic sie z corka swojego szefa i zostac dyrektorem firmy. Ale zostawil mi dom w tak zwanej dobrej dzielnicy. -Takie jest zycie - westchnal wspolczujaco Steven. -Nigdy bym nie uwierzyla, ze ludzie moga sie tak bardzo zmienic. -Dzisiejsi buntownicy to zwykle jutrzejsi menedzerowie. -I ta odkrywcza mysla... -Wlasnie, nie bede pani zabieral wiecej czasu. Dzieki za pomoc. -Ciagle sklada pan w calosc kawalki z zycia Ann? -Nadal probuje. -Choroba jakos nie ustepuje - zauwazyla Hilary. -Moze byc jeszcze gorzej - odparl Steven. -Przepraszam, ze to powiem, ale wyglada pan na wykonczonego. -Mialem ciezka noc. W drodze powrotnej do hotelu Steven myslal o mezczyznach na fotografii. Szkoda, ze Spicer ma na imie William, nie Victor. Wszystko by ladnie pasowalo. Facet moze sie podobac kobietom, ktore lubia typ torysowskiego parlamentarzysty - pelna twarz, falujace wlosy, usmiech od ucha do ucha. Zonaty, dobrze ustawiony, ambitny. Steven uznal, ze warto poprosic Sci-Med o wiecej informacji o nim. Czul, ze Ann musiala miec jakis powod, by trzymac wlasnie to zdjecie w domu i w pracy. Oprocz burmistrza i parlamentarzysty innych mogla codziennie widywac w firmie. Przypomnial sobie, ze nie zapytal o imie burmistrza. Moze Ann lubila kostycznych gosci po szescdziesiatce z wasikami a la Hitler i w ciezkich zlotych lancuchach? Typ niewolnicy? Nie, zostawmy burmistrza. Wyslal do Sci-Medu e-mail z prosba o informacje o Spicerze, potem zaladowal i rozkodowal raport o wybuchu choroby w Szkocji, o ktory prosil wczesniej. Przegladal tekst przez nastepna godzine, szukajac ewentualnego ogniwa laczacego tamtejsze zachorowania z poprzednimi, ale nic nie znalazl. Szykowal sie do wyjscia do szpitala ogolnego, gdy nadeszly informacje o Spicerze. Na widok pierwszego zdania pomyslal, ze warto zyc: William Victor Spicer byl od siedmiu lat konserwatywnym deputowanym z Manchesteru. -No, prosze - mruknal. - Mam cie, Victor! Czytal dalej. Obecny parlamentarzysta ukonczyl Ampleforth College, potem filologie klasyczna w Cambridge. Po studiach zaczal pracowac w firmie eksportowo-importowej swojego ojca i awansowal na dyrektora dzialu eksportu. W pewnym momencie Ministerstwo Handlu wszczelo przeciwko niemu dochodzenie w sprawie sprzedazy do krajow arabskich rzekomych czesci samochodowych, ale wywinal sie. Rok pozniej zostal kandydatem Partii Konserwatywnej na deputowanego z Manchesteru. Mial silna konkurencje, bo to miejsce w parlamencie uwazano powszechnie za bezpieczny mandat torysow. Mowiono, ze wybor zapewnil mu ojciec, Rupert. Spicer senior byl od dawna wplywowa osobistoscia w srodowisku lokalnych biznesmenow i w Stowarzyszeniu Partii Konserwatywnej. -Synek tez idzie w gore - mruknal Steven. Spicer ozenil sie z Matilda z domu Regan. Mial siedmioletnia corke Zoe. Dzialal teraz jako rzecznik do spraw zdrowia i typowano go na przyszlego ministra. Kibicowal Manchester City i lubil wedrowki po gorach. Steven nie mial juz watpliwosci, ze znalazl tajemniczego Victora. Spicer wrocil niedawno z wyprawy do Nepalu, gdzie zachorowal i omal nie umarl. Steven czul pulsowanie w skroniach, gdy czytal te historie. Spicer i jego trzej towarzysze - jeden Europejczyk i dwaj Nepalczycy - zapadli na chorobe wysokosciowa kilkaset kilometrow od najblizszej cywilizacji. Przezyl tylko Spicer. Przypadkiem znalazla go i uratowala jakas ekspedycja. -Choroba wysokosciowa... - szepnal drwiaco Steven. - Jak cholera... To byla goraczka krwotoczna, stary. I ty mi o tym opowiesz. Wszystko pasowalo idealnie. Spicer zachorowal w Nepalu na goraczke krwotoczna, ale przezyl. Wrocil i zarazil Ann Danby wirusem, ktory nadal mial w sobie. Mogla to zlapac od niego, kiedy kochali sie po raz ostatni w czwartek. Choc z drugiej strony, moglo byc i tak, ze Spicer ja rzucil i popelnila samobojstwo. Steven znalazl juz odpowiedz na pytanie, jak Ann zachorowala. Teraz musial sie dowiedziec, jak zarazil sie Spicer. Widzial jeden duzy plus w tej zmianie obiektu swoich zainteresowan. W przeciwienstwie do Barclaya z samolotu i Szkota McDougala Spicer zyl. To on byl zrodlem, ktore moglo udzielic wyjasnien. Ale Steven nie liczyl na latwy sukces. Wiedzial, ze do Spicera musi podejsc w rekawiczkach. Parlamentarzysta na pewno wyprze sie znajomosci z Ann Danby. Trzeba zdobyc jego zaufanie i zapewnic go o pelnej dyskrecji; bez wzgledu na osobisty stosunek do faceta. Naklonic go do wspolpracy, pomyslec razem z nim, jak zlapal wirusa, a nie rujnowac mu kariere czy malzenstwo. Jak skontaktowac sie ze Spicerem? Parlamentarzysta moze byc jeszcze w Manchesterze. Po debacie telewizyjnej z labourzysta zapewne zostal w miescie i probuje zarobic dalsze punkty na krytyce obecnych dzialan wladz. Jego miejscowy adres i telefon byl w raporcie Sci-Medu. Steven podniosl sluchawke i wybral numer. Odebrala kobieta. Mowila afektowanym kontraltem i Steven wyobrazil ja sobie, jak stoi w bramie swojej posiadlosci i zapewniala reporterow, ze wbrew wszystkiemu bedzie u boku meza. Pozbyl sie tego obrazu i zapytal, czy moglby zamienic kilka slow z panem Spicerem. -Przepraszam, a kto mowi? -Nazywam sie Steven Dunbar. -Moj maz w pierwsza sobote kazdego miesiaca odwiedza gabinety lekarskie, panie Dunbar. Moze chcialby pan spotkac sie z nim w ktoryms z nich? Zaraz sprawdze, kiedy jest nastepna... -Nie jestem wyborca, prosze pani - przerwal Steven. - Pani Spicer, prawda? -Tak. -Jestem detektywem z Inspektoratu Naukowo-Medycznego. Chodzi o obecny wybuch choroby wirusowej. -Prosze chwile zaczekac... -William Spicer - odezwal sie glos z programu telewizyjnego. Steven poprosil o spotkanie. Spicer byl zaskoczony. -Naprawde nie wiem, jak moge pomoc... -Bez obaw, panie Spicer, moze pan - odparl tajemniczo Steven. -W porzadku. Niech pan przyjdzie jutro o jedenastej przed poludniem. Poswiece panu pietnascie minut. Steven odlozyl sluchawke. O piatej po poludniu zadzwonil Fred Cummings i powiedzial, ze po piecdziesieciu siedmiu potwierdzonych przypadkach choroby i nastepnych jedenastu zgonach w miescie wprowadzono stan wyjatkowy. -To uzasadnione? - zapytal Steven. -Nie, to sprawa polityczna. Rzad Jej Krolewskiej Mosci chce sie zjawic na balu, wiec z pomoca specow z Atlanty zrobilismy ten numer, zeby odwrocic uwage od faktu, ze w ogolnym nie zmiesci sie juz wiecej pacjentow z wirusem. Nastepnych chorych bedziemy klasc w kilku nieczynnych kosciolach. -W kosciolach? - zdziwil sie Steven. -Wiem, ze to niefortunne rozwiazanie i nie spodoba sie ludziom, ale to ma sens. Po co upychac pacjentow z wirusem do innych szpitali, skoro poza opieka pielegniarska nigdzie nic wiecej nie dostana? Beda tylko zagrozeniem dla innych. Lepiej zebrac ich razem z daleka od pozostalych chorych i mieszkancow miasta; skoncentrowac ich w takim miejscu, gdzie zajmie sie nimi wyszkolony personel. -A macie ten wyszkolony personel? -Z tym jest problem - przyznal Cummings. - Brakuje nam ludzi, ale na nasz apel zglasza sie duzo ochotnikow. Pielegniarki, ktore w ostatnich latach odeszly z zawodu, oferuja swoje uslugi. Pomagaja tez emerytowani lekarze ogolni. W jednym z kosciolow juz dziala Caroline Andersen. -Dobrze jej to zrobi - odrzekl Steven. - Zastanawialem sie, co z nia dalej bedzie. W ktorym jest kosciele? -Swietego Judy na Cranston Street. -Moze ja tam odwiedze. Dostala porzadnie w kosc. -Uroki bycia osoba publiczna - odparl Cummings. -Jeszcze nie powiedziales, jakie ograniczenia wprowadziliscie - przypomnial Steven. -Przede wszystkim kazalismy zamknac kina, teatry, nocne kluby i restauracje. Zwrocilismy sie do ludzi, zeby nie wyjezdzali z miasta, jesli nie jest to naprawde konieczne. Rozpoczelismy kampanie ulotkowa o prostych sposobach unikania choroby. Bedziemy tez musieli nalegac na kremacje ofiar wirusa w ciagu dwudziestu czterech godzin. Zwloki sa zrodlem zarazy. -Wiec jednak uwazacie, ze choroba moze byc przenoszona droga powietrzna? -Nie mamy pewnosci - odrzekl Cummings. - Ale jesli nawet nie, to jest cholernie zakazna. Kontakty padaja jak muchy. Moze byc ponad dwiescie przypadkow, zanim to sie skonczy. O ile nie bedzie zadnych przykrych niespodzianek. -Wiec nowe przypadki to ciagle tylko kontakty? - zapytal Steven. -To jedno dobre - odpowiedzial Cummings. - Nie ma nowych zagadek. -Dzieki Bogu. -I jeszcze cos - dodal Cummings. - Trzy osoby wyzdrowialy, wiec przynajmniej wiemy, ze przy tej chorobie smiertelnosc nie jest stuprocentowa. -To dobrze - powiedzial Steven i pomyslal, ze zna czwarta osobe, ktora wyzdrowiala. - A co w Szkocji? -Osiem przypadkow, trzy zgony, ale niezle sobie radza z ograniczaniem zasiegu choroby. O ile wiem, nie narzekaja tam na przeludnienie. Miejscowi maja wiecej przestrzeni zyciowej. -Miejmy nadzieje, ze dalej beda miec szczescie. Steven pojechal do kosciola Swietego Judy i zobaczyl kordon policyjny. Wokol budowli staly pacholki zabraniajace parkowania i wisiala pasiasta tasma. Do drzwi mogly podjezdzac tylko karetki. Wejscia pilnowali dwaj posterunkowi. Pokazal legitymacje i przepuscili go. Przeszedl pod kamiennym lukiem i pomyslal, ze pierwszy raz w zyciu jest mu cieplo w kosciele. Przemyslowe dmuchawy grzewcze utrzymywaly tu taka temperature jak w szpitalu. Duze czerwone tablice ostrzegaly, ze dalej mozna wchodzic tylko w strojach ochronnych. W recepcji siedzialy dwie pielegniarki. Wygladaly na zmeczone. Pily herbate, a na stole przed nimi lezala otwarta paczka herbatnikow. Steven przedstawil sie i zapytal o Caroline Anderson. Starsza z kobiet spojrzala na zegarek. -Za dziesiec minut ma przerwe. Chce pan zaczekac? Steven powiedzial, ze tak, ale podziekowal za herbate. -Jak sobie radzicie? - zapytal. -Biegamy tylko po to, zeby stac w miejscu - odparla mlodsza pielegniarka. - Parszywe uczucie. -Wyobrazam sobie. A co powiecie o samym budynku? Pierwsza pielegniarka wskazala glowa nawe kosciola. -Za kazdym razem, kiedy tam wchodze, czuje sie jak w scenie z Piekla Dantego. Koszmar. Druga pielegniarka zerknela na zegarek. -Lepiej juz chodzmy - powiedziala do kolezanki, a potem zwrocila sie do Stevena. - Wkladanie tych skafandrow zajmuje nam dobre piec minut. Niech pan tu zaczeka. Caroline wezmie prysznic i przyjdzie do pana. Starsza pielegniarka wepchnela do ust ostatnie ciastko. -Jeszcze raz do boju... -Powodzenia - odrzekl Steven. Po pieciu minutach nadeszla Caroline Anderson. Towarzyszyla jej kobieta pod czterdziestke, ktora przedstawila jako siostre Kate Lineham. Obie mialy zarozowione od wysilku twarze, mokre od potu wlosy i swieze biale uniformy. -Co pan tu robi?! - wykrzyknela Caroline. Steven usmiechnal sie. -Wpadlem zobaczyc, co pani tu robi. -Zglosilam sie jako ochotniczka - odparla. - Nie pozwolili mi robic tego, co najlepiej umiem, ale nie moga mi zabronic przychodzic tutaj. Wiem wszystko o zakazeniu krzyzowym i moge wycierac krew z najlepszymi, wiec czemu nie? -Chyle przed pania czolo - powiedzial Steven. -Moglby sie pan caly schylic i pomoc tutaj. Brakuje nam ludzi. -Mowi pani powaznie? -Jest pan wykwalifikowanym lekarzem? -Oczywiscie. -Tutaj moze pan wyrzucic dyplom do kosza. Tym ludziom nie sa potrzebne panskie umiejetnosci lekarskie, tylko zwykla opieka pielegniarska i dobra technika aseptyczna. Poradzi pan sobie? -Moge sprobowac - odrzekl Steven. - Od czego mam zaczac? Teraz kobiety wygladaly na zaskoczone. -Naprawde?! - wykrzyknela Caroline. - Tylko zartowalam. -A ja nie - zapewnil ja Steven. -Dam panu skafander. Aha, jeszcze cos. Oboje mozemy byc lekarzami, ale w tym "szpitalu" rzadzi Kate. Jest pielegniarka specjalistka od chorob zakaznych. Pasuje to panu? -Zaden problem - odparl Steven. Caroline przyniosla mu skafander ochronny i pokazala, jak dziala respirator. -Korzystamy z przenosnego systemu wejscie/wyjscie - wyjasnila. - To szwedzki patent na takie okazje. Zasadniczo to po prostu system czysta strona/brudna strona z prysznicem w srodku. Cokolwiek pan tam wnosi, nie moze pan tego wyniesc z powrotem. Okay? Steven skinal glowa. -Chodzi o to, zeby pacjenci mieli tak czysto i wygodnie, jak to tylko mozliwe - dodala Kate. - Jedyna procedura medyczna, jaka stosujemy, jest uzupelnianie utraconych plynow. To najbardziej niebezpieczne. Wielu chorych majaczy, wiec jedna z nas trzyma pacjenta, a druga wkluwa igle. Niektorych musimy przywiazywac, zeby nie zerwali rurek. -Obroncy praw czlowieka nie byliby zachwyceni - zauwazyl kwasno Steven. -Moga nas tu zastapic i robic to po swojemu, a my bedziemy siedziec w domach i ogladac telewizje - odparla Kate. 11 Steven wyregulowal swoj respirator i sprawdzil, czy nie ma szpar miedzy mankietami i rekawiczkami. Zadowolony, ze wszystkie uszczelnienia sa na miejscu, wszedl za Caroline i Kate przez zaimprowizowana komore powietrzna do nawy kosciola. Pielegniarka, ktora wczesniej porownala to miejsce do piekla, nie mylila sie zbytnio. Mimo wysilkow ofiarnego personelu wokol bylo mnostwo krwi. Steven nie mogl uwierzyc, ze to dwudziesty pierwszy wiek w Wielkiej Brytanii. Widok kojarzyl sie ze skutkami krwawej sredniowiecznej bitwy, po, ktorej smiertelnie rannych zgromadzono w kosciele, by dokonac ostatnich obrzedow.Kate pokazala mu, gdzie jest roztwor soli, tampony i bezpieczne kubly na nieczystosci; wiele bylo juz przepelnionych. Potem zaprowadzila go do pierwszej grupy czterech lozek w rzedzie ciagnacym sie przez cala dlugosc kosciola. Lezeli tu mezczyzni: dwaj mlodzi, jeden w srednim wieku ze szpakowata broda i jeden po siedemdziesiatce. Wszyscy byli w ciezkim stanie i polprzytomni, choc jeden rzucal glowa z boku na bok, jakby dreczyly go koszmary. Kate zasygnalizowala Stevenowi, zeby zaczal od najstarszego. Zabral sie do pracy. Posuwal sie wzdluz rzedu pacjentow i robil, co mogl, zeby zlagodzic ich cierpienie, ale jednoczesnie czul niechec do tego. Krzyki chorych tlumil do pewnego stopnia helm z maska, lecz mimo to byly wyraznie slyszalne i odbijaly sie echem od belek sklepienia i kamiennych scian. Mieszaly sie z odglosem jego wlasnego ciezkiego oddechu w plastikowej bance. Odczuwal ulge, ze wiekszosc pacjentow jest polprzytomna lub w spiaczce, bo podejrzewal, ze nie znalazlby slow uspokojenia i pocieszenia. Bardzo im wspolczul, ale czul rowniez obrzydzenie. Bal sie, ze nie wytrzyma. Mdlilo go i mial ochote uciec stad. Ten odruch wywolal u niego poczucie winy. Zawsze wiedzial, ze nie jest Matka Teresa, ale to... to bylo cos innego. Przelaczyl sie na "autopilota", inaczej nie dotrwalby do konca dyzuru. Zmywal krew i wymioty, zmienial posciel i ubiory brudne od moczu i kalu, i staral sie nie myslec. Robil, co trzeba, i koniec. Czasem zerkal na Kate i inne pielegniarki. Mial wrazenie, ze okazuja duzo wiecej troski i wspolczucia. Caroline nie byla przyzwyczajona do takiej pracy, podobnie jak on, ale zachowywala sie jak profesjonalistka. On zapewne tez, ale niepokoilo go to, co sie dzialo w jego glowie. Podejrzewal, ze pielegniarki mysla inaczej. On dzialal jak robot zaprogramowany do badania jajek bez rozbijania ich. Przypuszczal, ze wspolczucie pielegniarek jest szczere. Pracowal przez piec godzin z jedna dwudziestominutowa przerwa, zanim na dyzur przyszla nocna zmiana. Byl tu jedynym pielegniarzem, wiec wyszedl jako ostatni, bo nie bylo oddzielnych prysznicow. Kiedy w koncu przyszla jego kolej, dlugo stal w plastikowej kabinie, oparty o przednia scianke z pochylona glowa, i szukal ukojenia w strumieniach czystej cieplej wody. Staral sie pogodzic z tym, co tu zobaczyl. -Dobrze sie spisales - pochwalila go Kate, gdy wreszcie wylonil sie po czystej stronie bariery. - Ty tez, Caroline, ale masz juz wprawe. -Dzieki - odrzekla Caroline. Wygladala na wykonczona. Pracowala dziesiec godzin. Kate wlozyla plaszcz, zebrala swoje rzeczy i usmiechnela sie. -Ide do domu zobaczyc sie z moimi starymi przyjaciolmi, dzinem i tonikiem. Widzimy sie jutro, Caroline? -Tak. -Milo bylo cie poznac, Steven. Dzieki za pomoc. -Mnie tez bylo milo cie poznac - odparl. Uscisneli sobie rece i Kate wyszla, nie ogladajac sie za siebie. -Jest sympatyczna - powiedziala Caroline. Steven przytaknal. Na zewnatrz zatrzymala sie karetka z nowym pacjentem. Steven i Caroline odsuneli sie na bok, zeby przepuscic "kosmonautow" z noszami. Caroline zawiadomila nocne pielegniarki o nowym chorym, potem wyszla za Stevenem w chlodna noc. -Dokad idziesz na kolacje? - zapytala. -Przekasze cos w hotelu - odrzekl. - Nie jestem glodny. -Po pierwszym dyzurze czulam sie tak samo. Musisz cos zjesc. Moglabym zrobic dla nas omlet. Co ty na to? -Brzmi zachecajaco - odparl, choc bardziej interesowalo go towarzystwo niz jedzenie; nie chcial zostac sam ze swoimi myslami. Pojechal przez miasto za samochodem Caroline do jej nowoczesnego domku w nowym tarasowym osiedlu. Dochodzilo do torow kolejowych. Po nasypie dziesiec metrow nad ulica przejechal pociag. -Moja wlasna kolejka - zazartowala Caroline i wyjela klucze. - Wchodz. Wewnatrz bylo cieplo, centralne ogrzewanie szumialo uspokajajaco. Po zapaleniu swiatla i zaciagnieciu zaslon salon stal sie przytulnym schronieniem przed swiatem zewnetrznym. -Czego sie napijesz? - zapytala Caroline. -Dzin bylby w sam raz - odpowiedzial Steven. -Dla mnie tez. Zrob drinki, a ja zajme sie jedzeniem - zaproponowala i wskazala barek. Steven wzial sie do pracy. -Mieszkasz sama? - spytal, gdy zaniosl jej drinka. -Teraz tak - odparla. - Mark i ja rozstalismy sie, kiedy sie okazalo, ze nie moge miec dzieci. Jestesmy rozwiedzeni od dwoch lat. W zeszlym miesiacu ozenil sie ponownie. Ze stewardesa. -Przykro mi - odrzekl cicho Steven. Byl zaskoczony szczeroscia Caroline i nie bardzo wiedzial, co powiedziec. Caroline przejela inicjatywe. -Co cie gryzie? - zapytala. -Nic - odparl wymijajaco. - Chyba po prostu troche mnie zaszokowalo to, co zobaczylem w kosciele. Spojrzala mu prosto w oczy. -Tylko troche? - zapytala z powatpiewaniem. - Obserwowalam cie. Wyszedles stamtad zupelnie odmieniony. Steven pociagnal lyk dzinu, zeby zyskac na czasie. Nie mial ochoty na potyczki slowne. -Dowiedzialem sie o sobie czegos, co mi sie nie podoba - wyznal. -Przestan o tym myslec, bo sie zadreczysz. Usmiechnal sie krzywo. -Przez lata wmawialem sobie, ze nie nadaje sie na lekarza, bo potrzebuje w zyciu czegos bardziej ekscytujacego. Fizycznego wyzwania, podrozy, przygod... Dzis przekonalem sie, ze to byl tylko pretekst. Oszukiwalem sie. Uciekalem od prawdy. -A jaka ona jest? Odpowiedz przyszla Stevenowi z trudem. -Chyba nie lubie ludzi na tyle, zeby praktykowac medycyne we wlasciwy sposob - powiedzial. - Nie umiem troszczyc sie o nich. -W kosciele spisywales sie bardzo dobrze. Widzialam. -Ale nie bylo w tym uczucia. -Myslisz, ze pacjenci zauwazyliby je, gdyby bylo? Steven wzruszyl ramionami. -Chyba nie. Wiekszosc i tak byla nieprzytomna. Ale caly czas mialem ochote uciec i wiecej nie wracac. -A jednak zostales. I tylko to sie liczy. Robiles dokladnie to, co reszta z nas. -Przebrnalem przez to. A to roznica. -Wszyscy przez to brniemy - nie ustepowala Caroline. -Pielegniarki raczej smialo krocza. -To ich zawod. Maja profesjonalne podejscie. -Ja tez powinienem. -Nie - zaprzeczyla. - Masz tytul doktora medycyny, ale jestes detektywem. I powiem ci, ze jesli uda ci sie ustalic, skad sie bierze ten cholerny wirus, zrobisz wiecej dobrego niz my wszyscy razem wzieci. Nie przekonala Stevena. Wzruszyl ramionami i dopil drinka. -Wierz mi - ciagnela Caroline - ze w mojej pracy spotkalam juz kilku lekarzy bez cienia ludzkich uczuc dla chorych, ale ty nie jestes taki. Moze troche za bardzo samokrytyczny, ale masz serce na wlasciwym miejscu. Steven po raz pierwszy sie usmiechnal i wzial od niej pusta szklanke. -Napijmy sie jeszcze - zaproponowala. Nie byl pewien, czy to zasluga dzinu czy Caroline, ale wyluzowal sie troche. Smakowal mu omlet i biale wino kalifornijskie, ktore pojawilo sie na stole. -Moge spytac, jakie masz teraz plany? - zagadnal, gdy przesiedli sie z kawa blizej kominka. -Nie mam pojecia. Wiem, ze nie powinnam sie dalej zajmowac wybuchem choroby, ale czuje sie w obowiazku, jesli wiesz, co mam na mysli. To moje miasto, odpowiadam za nie. Kiedy bedzie po wszystkim, moze postaram sie o prace w sluzbie zdrowia gdzie indziej. -Ten parlamentarzysta, ktory wymusil twoja rezygnacje... - zaczal Steven. -Spicer? -Tak. To on jest Victorem, ktorego szukalem. Caroline wytrzeszczyla oczy. -Zartujesz! -Nie. To ten facet. -Cos takiego! -Jutro bede sie z nim widzial. Zapytam go o znajomosc z Ann Danby. -Nadal myslisz, ze to on ja zarazil? -Jestem prawie pewien. - Opowiedzial jej o tragicznej wyprawie do Nepalu. - Watpie, zeby to mialo cos wspolnego z choroba wysokosciowa. -Ale nawet jesli to rzeczywiscie byla goraczka krwotoczna, jakim cudem mogl zlapac takiego samego filowirusa, jak ten gosc z Heathrow i tamten facet w Szkocji? -Wlasnie tego musze sie dowiedziec - odparl Steven. - A sklonienie Spicera do wspolpracy nie bedzie latwe. To polityk, wiec potrafi wybrnac z klopotow. Moge na ciebie liczyc, jesli bede potrzebowal pomocy przy dopasowaniu kawalkow ukladanki? -Oczywiscie - zapewnila. - Jesli nie zastaniesz mnie tutaj, znajdziesz mnie w kosciele Swietego Judy. Steven mial niespokojna noc. We snie nawiedzaly go sceny, ktore widzial. Z ulga powital nadejscie szarego grudniowego poranka. Mial mnostwo czasu do spotkania ze Spicerem, wiec przed wyjsciem zjadl sniadanie w hotelowej restauracji i przejrzal poranna prase. Jak przez kilka ostatnich dni, tematem numer jeden we wszystkich gazetach byl wybuch choroby w Manchesterze. Oznaczalo to, ze redaktorzy wynajduja nowe aspekty sprawy, by spojrzec na nia pod roznymi katami. Jedna z gazet sugerowala, ze to dopiero poczatek. Malowala obraz nowych afrykanskich plag pojawiajacych sie niemal co miesiac. Inna obszernie przedstawiala punkt widzenia hierarchow Kosciola, obwiniajacych jak zwykle ludzka niegodziwosc. Napisala, ze w najblizsza niedziele w kosciolach calego kraju beda odmawiane specjalne modlitwy. Bardziej ekstremalny punkt widzenia prezentowala tajemnicza sekta religijna. Obwieszczala, ze wybuch choroby zwiastuje koniec swiata, co mylnie przepowiedziala na przelom tysiaclecia. Bog wybral powolna zaglade zamiast gwaltownego konca. -W swej nieskonczonej lasce - dodal pod nosem Steven. Przyjechal do domu Spicera kilka minut przed jedenasta. Duza wiktorianska willa stala w ladnej okolicy. Z gornych pieter rozciagal sie widok na miasto. Steven przeszedl po zwirowym podjezdzie i zadzwonil. Czekajac, zauwazyl smukly nos zielonego jaguara XK wystajacy z podwojnego garazu z boku domu. Drzwi otworzyla mloda blondynka o nordyckiej urodzie. -Dobry dzien - powiedziala, pokazujac w usmiechu piekne biale zeby. - Co pan sobie zyczy? -Dzien dobry - odrzekl Steven. - Jestem umowiony z panem Spicerem. Nazywam sie Dunbar. -W porzadku, Trudi - odezwala sie zza plecow dziewczyny jakas kobieta. - Ja sie tym zajme. Jestem Matilda Spicer, panie Dunbar. Prosze wejsc. -Trudi to nasza skandynawska pomoc domowa - wyjasnila Matilda Spicer i wprowadzila Stevena do jednego z pokoi frontowych. - Victor zaraz do pana przyjdzie. -Myslalem, ze pani maz ma na imie William - powiedzial Steven. -Owszem, ale woli, zeby rodzina i przyjaciele uzywali jego drugiego imienia. Kiedy zajal sie polityka, szef jego sztabu wyborczego uznal, ze Vic Spicer brzmi jak sprzedawca uzywanych samochodow. Dlatego publicznie jest Williamem. Steven usmiechnal sie i kobieta zostawila go samego. W pokoju stalo stare pianino z orzechowymi wykonczeniami i mosieznymi swiecznikami na przedniej sciance. Pokrywa byla otwarta. Steven spojrzal na nuty nad pozolklymi klawiszami: Swiatlo ksiezyca Debussy'ego. Domyslil sie, ze corka Spicerow uczy sie grac. Na pianinie staly fotografie w ramkach. Na najwiekszej byla rodzina; Matilda siedziala z przodu i obejmowala corke, Spicer stal z tylu z reka na ramieniu zony i dumnie wysunieta szczeka. Drzwi otworzyly sie i wszedl Spicer. Mial na sobie granatowy garnitur, koszule w czerwone prazki i jedwabny kasztanowy krawat. Falujace jasne wlosy byly zaczesane do tylu i opieraly sie na kolnierzu. Nie wygladal na swoje czterdziesci dwa lata. Zachowywal sie jak energiczny biznesmen. -Moge panu poswiecic tylko kilka minut - oswiadczyl. - W poludnie musze byc w telewizji. Ma pan chyba jakas legitymacje? Steven pokazal. -Jest pan lekarzem? - zapytal Spicer. -Przede wszystkim detektywem - odparl Steven. -Porozmawiajmy w moim gabinecie - zaproponowal Spicer. - Ale jak powiedzialem przez telefon, nie mam pojecia, w czym moge panu pomoc. Spicer zaprowadzil Stevena do swojego gabinetu, usiadl za biurkiem i wskazal jedno z krzesel naprzeciwko. Steven zauwazyl to, co wczesniej podejrzewal - facet przyjal dobrze wycwiczona poze: wyciagnal sie w skorzanym fotelu, zalozyl noge na noge, oparl lokcie na poreczach, zaplotl palce i zaczal stukac kciukiem o kciuk. Fotografie na biurku sugerowaly, ze Spicer kazal dekoratorowi wnetrz uwydatnic "wartosci rodzinne". -Zapewne zna pan lancuch zdarzen, ktore doprowadzily do obecnego problemu z wirusem w Manchesterze? - zapytal Steven. -O ile rozumiem, wszystko zaczelo sie od tej Danby - odrzekl Spicer. - To, co powinno byc drobnym wybuchem choroby, przekracza teraz wszelkie proporcje z powodu nieudolnosci odpowiedzialnych za to osob. -Pan, oczywiscie, zalatwilby to inaczej - powiedzial Steven. Omal nie potknal sie na pierwszej przeszkodzie, bo dal sie wyprowadzic z rownowagi sformulowaniem "ta Danby" pod adresem Ann, bylej kochanki Spicera. Spicer wydawal sie zaskoczony. -Nie osobiscie. Nie jestem specjalista od takich spraw. Ale to nie powod, zeby tolerowac niekompetencje. Steven ugryzl sie w jezyk. Przeciez potrzebuje wspolpracy tego faceta. -Wiem, ze byl pan niedawno w Nepalu i zachorowal pan tam. -A co to ma do rzeczy! - zdziwil sie Spicer. -Czy moge spytac, kto zdiagnozowal panska chorobe? Spicer wzruszyl ramionami. -Nie bylo diagnozy jako takiej, bo nie mielismy ze soba lekarza. Ja przezylem, moi trzej towarzysze nie. Tak sie to skonczylo. Kiedy wrocilem do cywilizacji i opisalem symptomy, a zapamietam je na cale zycie, wszyscy byli zgodni, ze nabawilem sie choroby wysokosciowej. - Zerknal na zegarek. - Naprawde mam bardzo malo czasu. Moglby pan przejsc do rzeczy? -Nie sadze, zeby to byla choroba wysokosciowa, panie Spicer. Uwazam, ze mial pan wirusowa goraczka krwotoczna. Spicer wygladal, jakby nie wierzyl wlasnym uszom. -Krwotoczna...? - wykrztusil. - Ma pan na mysli chorobe, ktora panuje w miescie? To jakis nonsens. Oszalal pan? -Mysle, ze zachorowal pan na goraczke krwotoczna i przezyl - ciagnal Steven. - Jako jeden z nielicznych. Potem wrocil pan do domu i zarazil swoja kochanke Ann Danby. Spicer zbladl. Przez moment przypominal zaszczute zwierze, potem przeszedl do ofensywy. -Juz rozumiem - warknal. - Jestes jednym z tych zasranych labourzystowskich lewicowcow, ktorzy ulozyli plan ataku na mnie, zeby oszczedzic swojemu ministrowi dalszego zazenowania. -Nie jestem ani lewicowcem, ani prawicowcem - odparl lodowato Steven. - Ani liberalem, ani innym bredzacym kretynem. Nie spotka mnie pan w lokalu wyborczym, dopoki na kartach do glosowania nie bedzie rubryki: "Nikt z wymienionych wyzej". Przez lata nauczylem sie nie wierzyc politykom wszystkich ugrupowan, panie Spicer. Mozemy kontynuowac? -Posluchaj, Dunbar. Osobiscie dopilnuje, zebys... -Daruj to sobie - przerwal Steven. - Pogrozki na mnie nie dzialaja. Szkoda czasu. Twojego i mojego. Lepiej powiedz mi prawde, o ile po siedmiu latach w parlamencie jeszcze wiesz, co to takiego. -Jak smiesz?! - ryknal Spicer. -Smiem, bo wiem doskonale, ze miales romans z "ta Danby", jak ja przed chwila nazwales. Byla porzadna kobieta i popelnila samobojstwo przez takie gowno jak ty. Spicer staral sie opanowac. -Nie znalem jej - nie ustepowal. -Dales jej tomik sonetow Szekspira z wpisem na pierwszej stronie: Moja milosc na zawsze, V. -Mam na imie William. -Ale lubisz, jak nazywaja cie Victor. Spicer poczerwienial. -Nie znalem jej - powtorzyl. -To bylo twoje pismo; dalem je do analizy - sklamal Steven, czujac, ze wygrywa. Spicerowi odplynela krew z twarzy. Przez moment siedzial bez ruchu, potem wolno pochylil sie do przodu i oparl rece na biurku. W koncu zwiesil glowe. -Okay, znalem Ann. Takie rzeczy sie zdarzaja. Jestem tylko czlowiekiem, do cholery. Steven nie zamierzal przyznawac mu racji. -Poznalem ja na jakiejs cholernie nudnej wystawie zorganizowanej przez jej szefow i tak sie zaczelo. Wiem, ze to bylo glupie, ale jak powiedzialem, takie rzeczy sie zdarzaja. Chyba nie zaprzeczysz? -Ani mi sie sni - odrzekl spokojnie Steven. Ktos cicho zapukal i natychmiast otworzyl drzwi. Do pokoju zajrzala Matilda Spicer. -Nie chce wam przerywac, ale spoznisz sie, kochanie. Spicer nie podniosl wzroku. -Zadzwon do telewizji, Matildo - wychrypial z wysilkiem. - Przepros w moim imieniu i powiedz, ze dzis nie bede mogl przyjechac. -Cos sie stalo? - zapytala z niepokojem. -Nic, wszystko w porzadku. Pozniej ci wytlumacze. - Drzwi sie zamknely. - Zdajesz sobie sprawe, co sie stanie z moja zona? To ja wykonczy. Steven spojrzal na niego jak na wyjatkowo nieciekawa forme zycia w sadzawce. -Obchodzi mnie tylko to, skad sie wzial ten wirus. Umiera mnostwo ludzi. Musisz mi powiedziec wszystko, co wiesz. -Co moge powiedziec, skoro nawet nie wiedzialem, ze to mam? - wykrztusil Spicer. -Po pierwsze, potrzebuje probki twojej krwi. Trzeba zbadac, czy sa w niej przeciwciala na ten wirus. To wykaze ponad wszelka watpliwosc... -...ze ja jestem sprawca wybuchu choroby? - dokonczyl Spicer. Byl wyraznie wstrzasniety, jakby po raz pierwszy uswiadomil sobie wszystkie implikacje. -Tu, w Manchesterze, tak - potwierdzil Steven. -A jesli odmowie? -Nie ma takiej mozliwosci. -Ale chyba jeszcze nic nie jest przesadzone? Wynik moze byc negatywny. Moze sie okazac, ze nie mialem nic wspolnego z wybuchem tej choroby czy zarazeniem Ann. -Teoretycznie - zgodzil sie Steven. - Ale ta szansa jest taka jak to, ze szesc milionow ludzi odwiedzi Millennium Dome w ciagu najblizszych czterech tygodni. Chodziles z Ann po gorach? -Zaczalem dopiero w zeszlym roku. Dla niej to tez byla nowosc. Spodobalo nam sie. -Spedziles z nia kilka weekendow, potem w jej notesie jest dluga przerwa. Wyjechales do Nepalu? Spicer przytaknal. -Po powrocie jadles z nia kolacje w czwartek osiemnastego. Wtedy widziales ja po raz ostami? Spicer zawahal sie, jakby szukal slow. -Kiedy w Nepalu bylem bliski smierci, zdalem sobie sprawe, ile dla mnie znacza zona i corka. Postanowilem, ze po powrocie zerwe z Ann. Chyba to rozumiesz? Steven skinal glowa. -Jak Ann to przyjela? - zapytal. -Bardzo zle. -A mimo to kochales sie z nia tamtej nocy - zauwazyl Steven. Spicer przelknal; -Nie moglo byc inaczej. Tak na mnie dzialala. Jestem tylko czlowiekiem, na Boga. I tym razem Steven nie przyznal mu racji. -Tamtej nocy zaraziles ja wirusem - powiedzial. -Chryste, nie wiedzialem - odrzekl Spicer. - Skad moglem wiedziec, do cholery? -Kochales sie z nia, potem ja zostawiles i kilka dni pozniej odebrala sobie zycie. Zgadza sie? -Skad mialem wiedziec, ze ta glupia krowa zrobi cos takiego? Prawa dlon Stevena zacisnela sie w piesc, ale opanowal sie. -Chyba masz racje, Spicer. - Odczekal chwile i nagle zapytal: - Wiec dlaczego zabiles Anthony'ego Pelote? -O czym ty gadasz, do cholery?! - wybuchnal Spicer. Steven patrzyl na niego twardo, zeby pokazac calkowita odpornosc na takie wybuchy. Po kilku sekundach ciszy zauwazyl z satysfakcja, ze wyraz twarzy Spicera sie zmienia; pewnosc siebie zastapil wyrazny niepokoj. -Wiem, ze w tamten czwartek Ann jadla kolacje w Magnolii - ciagnal. - Pelota mial mi powiedziec, z kim. To byles ty, prawda? -I co z tego? - odparowal Spicer. - Tamtego wieczoru bylo tam co najmniej dwadziescia innych osob. -Ale nie one zabily Pelote, tylko ty, Spicer. I nie wlozyles rekawiczek, zanim wbiles mu noz - zaryzykowal Steven i poznal po minie Spicera, ze trafil. - Szantazowal cie? O to chodzilo? Victor Spicer stracil cala chec do walki. Opadly mu ramiona. -Ten zasrany makaroniarz zadzwonil do mnie i powiedzial, ze ktos prowadzi sledztwo - wyjasnil niemal szeptem. - Odstawil cala szopke, jaki to byl dyskretny. Potem zasugerowal, ze pewnie chcialbym mu sie odwdzieczyc. Steven obojetnie skinal glowa. -Dogadalismy sie na piecset funtow, ale kiedy tam przyjechalem, podniosl cene do tysiaca. Nie wytrzymalem. Wiedzialem, ze to sie nigdy nie skonczy. Dostalem szalu. Doszlo do awantury i bojki. Zlapalem za noz. Reszte juz wiesz. Co teraz bedzie? -Jesli odpowiesz mi na wszystkie pozostale pytania, dam ci troche czasu na przygotowanie zony do tego, co ja czeka, a potem wezwe policje - odrzekl Steven. - Zdajesz sobie sprawe, ze mogles zarazic takze zone? Spicer wytrzeszczyl oczy. -Jak to? - wyjakal. -Wirus przez jakis czas pozostaje w plynach ustrojowych tego, kto wyleczyl sie z infekcji filowirusowej. W ten sposob zlapala go Ann. Jesli po powrocie kochales sie z zona... sam wiesz. Spicer wzial kilka glebokich oddechow. -Nie kochalem sie z nia... przez moja chorobe... -Wiec nie ma powodu do obaw - powiedzial Steven, ale ku swemu zdumieniu nie zauwazyl ulgi na twarzy Spicera. 12 Edynburg Karen Doig opuscila gabinet Paula Grossarta z takim uczuciem, jakby stracila grunt pod nogami. Oszolomiona zeszla wolno po schodach i wyszla drzwiami frontowymi. Nie dostrzegala nikogo ani niczego. Na dworze lalo, ale nie zwracala na to uwagi, gdy szla niepewnie przez parking do samochodu. Nie zauwazyla nawet, ze otwierajac drzwi, stoi w glebokiej kaluzy. Wsiadla i przez pelne piec minut patrzyla niewidzacym wzrokiem przez przednia szybe, zanim odjechala.Jej matka, Ethel Lodge, ktora wczesniej przyjechala zajac sie wnuczka imieniem Kelly, otworzyla drzwi, kiedy Karen zahamowala przed swoim eleganckim domkiem blizniakiem w nowym osiedlu willowym Pines na obrzezach Edynburga. -Cala przemoklas, kochanie - zganila corke. - Daj mi plaszcz, bo wszystko zachlapiesz. Powiesze go w kuchni. Ogrzej sie przy kominku. Woda wlasnie sie zagotowala. Zrobie herbate. Przyniosla dwa kubki i wreczyla jeden corce. -I co powiedzial pan Grossart? - zapytala. - Cos ci wyjasnil? Karen spojrzala na nia przez lzy. -Tak - odrzekla cicho. - Ze Peter mnie zostawil. Uciekl z Amy Patterson. -Kto to, do diabla, jest Amy Patterson?! - zawolala Ethel i osunela sie wolno na fotel. -Naukowiec. Peter pojechal z nia do Walii. -Nie wierze w to. -Tego sie dowiedzialam od pana Grossarta - odparla Karen. - Powiedzial, ze jest mu przykro, ale nie moze nic zrobic. Jesli Peter nie chce ze mna rozmawiac o tym, co sie dzieje, to ma prawo. Firma nie moze ingerowac w sprawy rodzinne. -To jakies szalenstwo! - wykrzyknela Ethel. - Jestescie ze soba tacy szczesliwi. -Ja tez tak myslalam - odrzekla Karen w zamysleniu. - Nie moge uwierzyc, ze zrobil cos takiego. Ukryla twarz w dloniach i jej ramiona zaczely sie trzasc. Szlochala bezglosnie. -Och, kochanie, to musi byc jakas pomylka. Peter nie zrobilby czegos takiego. Jest wam dobrze razem i wiesz, jak kocha Kelly. Co ten Grossart dokladnie powiedzial? -Zapytalam go, czy nie wie, dlaczego Peter przestal do mnie dzwonic i dlaczego telefon w stacji doswiadczalnej w Walii nie odpowiada. Bylam zaniepokojona i zla... zazadalam wyjasnien... i dostalam je. Grossart powiedzial, ze oboje uciekli, ale nie ma pojecia, dokad. Sam dopiero sie o tym dowiedzial. Ethel Lodge patrzyla na corke i dzielila z nia rozpacz, jak potrafi tylko matka. -Nie wierze w to - powtorzyla. - Ludzie po prostu nie robia takich rzeczy bez wczesniejszych planow. Peter nie dal ci zadnego powodu do podejrzen, ze cos jest nie tak? Karen pokrecila glowa. -Nie - szepnela. - Zadnego. -Wbrew slowom piosenek nie mozna zyc sama miloscia. Trzeba miec pieniadze, ubrania, jedzenie i dach nad glowa. Zajrzyj do szafy i zobacz, co ze soba zabral. Potem zadzwon do banku i sprawdz, czy wyjal cos z konta. Karem spojrzala na matke i dostrzegla w niej wewnetrzna sile, z ktorej istnienia nie zdawala sobie sprawy. -Kochasz go, prawda? - zapytala Ethel. -Tak - Wiec zacznij walczyc, dziewczyno. Karen sprawdzila szafe meza. Wiekszosc jego ubran byla na swoim miejscu. Wzial tylko to, co zapowiedzial. "Niezbedne minimum, jak to okreslil, bo w stacji doswiadczalnej nie ma na kim robic wrazenia poza zwierzetami". Kiedy Karen przypomniala to sobie, natychmiast sie zaniepokoila. Moze samotnosc na polnocnowalijskiej wsi, gdzie dni sa krotkie, a noce dlugie, popchnela Petera w ramiona tej jak jej tam? Ale jesli nawet, to chyba chodzi tylko o sprawy fizyczne? Peter przeciez nie zostawilby jej i Kelly... -Brakuje czegos? - zapytala matka, kiedy Karen wrocila na dol. -Nie. -To dobrze. Dzwon do banku. Karen zapytala przez telefon o stan kont. -Nic nie wyjal - zameldowala. -Wypij herbate - polecila Ethel. - Wystygnie. Karen zaczela saczyc herbate. Ethel popatrzyla na ogrod w deszczu. -Znasz te Patterson? - zapytala, -Spotkalam ja w lecie na firmowym grillu. -Wygladala na ten typ? -Na jaki typ? -Wiesz, o co mi chodzi. -Prawde mowiac, pomyslalam, ze jest troche niesmiala. Typowa intelektualistka. Dluga spodnica i okulary. Zupelnie nie w typie Petera. Jezdzila z mezem obserwowac ptaki. Peter nie odroznia drozda od strusia. -Wiec jest mezatka? -Otoz to. Moze powinnam skontaktowac sie z jej mezem? -Oczywiscie - zgodzila sie Ethel. - Ciekawe, czy jest tak samo zaskoczony jak ty? Z gory dobiegl placz. -Och, Kelly... - mruknela Karen przy przegladaniu ksiazki telefonicznej. - Daj mi chwile spokoju. -Zajrze do niej - powiedziala Ethel. - Wyglada na to, ze popoludniowa drzemka skonczyla sie. Karen zaczela dzwonic do miejscowych Pattersonow. Za kazdym razem pytala, czy ma dobry numer. Przy osmym telefonie trafila. -Amy niestety nie ma - odrzekl meski glos. Brzmial nerwowo. -Jest pan jej mezem? -A kto mowi? -Karen Doig, zona Petera. Pewnie juz pan slyszal? -Wprost nie moge w to uwierzyc - odparl Patterson. -Nic pan nie podejrzewal? -Nie, nic. Telefon od Paula Grossarta zupelnie mnie zaskoczyl. A pania? -Tez. Wie pan co? Moze firma sie myli? - podsunela Karen z rosnaca nadzieja. - Peter nie wzial zadnych dodatkowych ubran i nie wyjal nic z naszego konta bankowego. -Wiec co pani sugeruje? -To, ze oboje znikneli, nie musi oznaczac, ze uciekli razem. Moze firma tylko tak przypuszcza? -Nie pomyslalem o tym - przyznal Patterson. -Do tej chwili ja tez nie. -Moj Boze, wiec mogli miec wypadek albo zgubili sie gdzies w gorach... czy cokolwiek! -Uwazam, ze powinnismy isc na policje - powiedziala Karen. - Natychmiast. Odwrocila sie i spojrzala pytajaco na matke. Ethel skinela glowa. Karen i Patterson umowili sie za pietnascie minut przed komenda. -Dzieki, mamo - powiedziala Karen po odlozeniu sluchawki i zaczela sie w pospiechu zbierac. -Twojemu ojcu nic sie nie stanie, jesli raz sam zrobi sobie herbate - odrzekla Ethel. - Lec. Karen rozpoznala Iana Pattersona, gdy tylko go zobaczyla. Pamietala szczuplego, powaznego mezczyzne, ktory w lecie na grillu byl w T-shircie z napisem CHRONMY ZIEMIE. Dzis mial na sobie bawelniana kurtke, sweter szetlandzki, ciemnozielone sztruksowe spodnie i buty z niewyprawionej skory na grubej podeszwie. Nie podali sobie rak; Karen tylko usmiechnela sie slabo, -Wchodzimy? - zapytala. Musieli stac w kolejce. W komendzie pachnialo lekko srodkiem dezynfekujacym. Na zielonych scianach wisialy rozne ostrzezenia i plakaty obiecujace nagrody za informacje. Obcy swiat, pomyslala Karen i cierpliwie czekala, az mezczyzna z przodu wyjasni, dlaczego nie moze pokazac prawa jazdy. Musiala sie cofnac, kiedy facet dostal nastepne dwadziescia cztery godziny czasu, odwrocil sie gwaltownie i przepchnal do wyjscia. Podeszla do pulpitu i zaczela tlumaczyc sierzantowi w srednim wieku, po co przyszla. -Nie mozemy nic zrobic - uslyszala, zanim zdazyla skonczyc. Policjant zatrzasnal glosno rejestr zgloszen, jakby chcial podkreslic nieodwolalnosc decyzji. -Jak to?! - wykrzyknela z oburzeniem Karen. - Musicie cos zrobic. To wasz obowiazek. Zaginelo dwoje ludzi! -Oboje sa dorosli. Jesli postanowili razem uciec, to nie jest wbrew prawu. Przykro mi, ale nie mozemy sie angazowac w sprawy rodzinne - odrzekl sierzant. -Ale oni nie postanowili razem uciec! - upierala sie Karen. - Znikneli i moga gdzies lezec ranni. Chyba nie chce pan miec ich na sumieniu? Moze sie pan skontaktowac z policja walijska i poprosic o sprawdzenie? Kolejka rosla. Sierzant poczul sie niepewnie. Podniosl sluchawke telefonu i zamienil z kims kilka slow. -Przyjmie pania inspektor Grant - oznajmil. - Wyjasni pani nasza polityke w takich sprawach. Karen i Patterson zostali wprowadzeni do ciasnego, kiepsko oswietlonego pokoju. Poproszono ich, zeby usiedli na dwoch twardych krzeslach, i Karen poczula sie jak uczennica wezwana za kare do dyrektora szkoly. Tym razem mowil Patterson, ona tylko czasem cos dodawala. Kiedy skonczyli, Grant pokiwal glowa i powiedzial mniej wiecej to samo, co sierzant. -Policja naprawde nie moze sie angazowac w sprawy rodzinne. -Czy pan nie rozumie, ze to tylko przypuszczenie szefa firmy, ze Peter i zona Iana uciekli razem? Rownie dobrze mogli miec wypadek albo leza ranni gdzies w gorach. Grant popatrzyl na nia w zamysleniu. -Mowi pani, ze czlowiek, od ktorego dowiedziala sie pani o ich ucieczce, nazywa sie Grossart? -Paul Grossart, dyrektor firmy Lehman Genomics. -Numer telefonu? Karen podala i Grant zapisal. Wstal i wyszedl do pokoju obok. -Przykro mi - oswiadczyl po powrocie - ale naprawde nie mozemy nic zrobic. -Co powiedzial Grossart? - zapytala Karen. - Dal panu jakis dowod, ze Peter i Amy uciekli razem? Grant mial niepewna mine. -No... nie - przyznal. - Ale szefowie zwykle wyczuwaja takie sprawy. Wiem, ze to przykre i wspolczuje pani, ale takie rzeczy zdarzaja sie czesciej, niz pani sobie wyobraza. -Wiec nie pomoze nam pan? -Po prostu nie moge - odparl Grant. - Wedlug prawa, oboje sa dorosli. Zyjemy w wolnym kraju. Adrenalina skonczyla sie. Karen ogarnelo uczucie bezradnosci. Po jej twarzy splynely lzy i zwiesila glowe. Ten widok podzialal na Granta. -Pojechali do Walii swoimi samochodami? - zapytal. Karen pokrecila glowa. -Nie, firma zapewnila transport. -Panskiej zonie tez? -Wyjechali razem - odparl Patterson. -Grossart nie zglosil zaginiecia samochodu firmowego - powiedzial w zamysleniu Grant. - Gdzie jest ta stacja doswiadczalna? Karen spojrzala pytajaco na Pattersona, ale on tylko wzruszyl ramionami. -Zadne z panstwa nie wie? -Peter sam chyba dokladnie nie wiedzial - odpowiedziala z zazenowaniem Karen. -Amy tez nic nie mowila - dodal Patterson. -Wiec nie mogliby panstwo do nich napisac ani nic im wyslac? -Chyba nie - zgodzila sie Karen. - Choc nie bylo takiej potrzeby. Przypuszczam, ze moglibysmy wyslac im cos przez firme. Ale dostalismy numer telefonu. Na poczatku rozmawialam z Peterem co wieczor. -A ja z Amy - dodal Patterson. -To juz cos - powiedzial Grant. - Maja panstwo ten numer? Karen pogrzebala w torebce i wreczyla mu kawalek papieru. Grant przeprosil i zniknal na kilka minut. -Zapytalem Grossarta o ich transport - wyjasnil po powrocie. - Podobno pojechali do Walii firmowym land-roverem, ale nie jest pewien. -Nie jest pewien?! - wykrzykneli chorem Karen i Patterson. Mina Granta sugerowala, ze tez jest zaskoczony. -Ma oddzwonic i podac numer rejestracyjny samochodu oraz powiedziec, czy chce zglosic zaginiecie pojazdu. Karen i Patterson milczeli. -Musze jeszcze raz podkreslic, ze w takiej sytuacji nie mozemy nic zrobic. Chyba ze zostanie zgloszona kradziez pojazdu. Ale w celach... nazwijmy to, "prewencyjnych", moge przekazac numer rejestracyjny naszym walijskim kolegom. Jesli samochod jest jeszcze w polnocnej Walii, beda mogli zatrzymac kierowce i zapytac o wlasciciela i cel podrozy. -Dziekuje - odrzekla Karen. Ian Patterson tez podziekowal. -To naprawde zagadkowe - dodal. -Co do telefonu, ktory dostali panstwo z firmy - ciagnal Grant - numer jest zastrzezony, wiec nie moge panstwu nic zdradzic. Pchnal przez biurko kawalek papieru z adresem. -Oczywiscie, ze nie - odparla Karen i wsunela swistek do torebki. - Dziekuje, ze pan nas przyjal, panie inspektorze. -Przykro mi, ze nie moglem pomoc. - Grant wstal i odprowadzil ich do drzwi. Na ulicy Karen wyjela kartke. -Eksperymentalna Stacja Badawcza w Plas-y-Brenin, niedaleko Capel Curig, Gwynedd, polnocna Walia - przeczytala glosno i spojrzala na Pattersona. - Jade tam. Musze sie upewnic. Co ty na to? Przylaczasz sie? -Jasne - odrzekl. - Wezmiemy moj samochod. Ma naped na cztery kola. Nastepnego ranka Karen podrzucila Kelly do matki razem z torba pelna rzeczy niezbednych do opieki nad siedmiomiesiecznym dzieckiem. Usciskala mocno Ethel. -Nie wiem, jak ci dziekowac, mamo. Ethel usmiechnela sie i przytulila wnuczke. -Po to sa babcie. Nie wiedzialas? -Zadzwonie, jak tylko tam dojedziemy. -Nie spiesz sie. I uwazaj na siebie! Karen skinela glowa i pobiegla z powrotem do samochodu. Byla juz siodma trzydziesci, a umowila sie z Pattersonem o osmej. Bala sie, ze nie zdazy wrocic. Ale mimo ciaglego zatrzymywania sie w porannych korkach spoznila sie tylko kilka minut. Zaparkowala na malym podjezdzie przed garazem, zamknela samochod i wpadla na gore do domu po spakowana torbe podrozna, ktora wczesniej zostawila za drzwiami frontowymi. Patterson czekal w ciemnozielonej toyocie land cruiser ozdobionej nalepkami informujacymi, ze jest czlonkiem Krolewskiego Towarzystwa Ochrony Ptakow. Fakt, ze "ratuje wieloryby i delfiny", z jakiegos powodu utkwil Karen w pamieci, gdy wdrapywala sie na siedzenie pasazera. -Przepraszam za spoznienie - powiedziala. - Mialam problemy z Kelly. -Nie ma sprawy - odrzekl Patterson. Odbil od kraweznika i pojechal na poludnie. -Jak myslisz, ile nam to zajmie? - zapytala Karen. -Z mapy wynika, ze to jakies piecset kilometrow. Normalnie piec godzin jazdy. Ale nie znam drog w tamtych gorach; nigdy tam nie bylem. A ty? -Bylam kiedys na obozie harcerskim w Llandudno - powiedziala Karen. - Jechalismy tam pociagiem. Pamietam, ze czesto lalo. -Bedziemy improwizowac - odrzekl Patterson. Na granicy Szkocji zatrzymali sie na kawe. Potem na lunch przy stacji obslugi na autostradzie M6, choc zadne z nich nie bylo specjalnie glodne. Postoj wydawal sie po prostu pozadanym gestem normalnosci. Patterson jadl kanapke z bekonem, Karen przesuwala na talerzu salatke, zeby porcja wygladala na mniejsza niz na poczatku. -Co myslisz o tym wszystkim? - zapytal Patterson. -Boje sie - wyznala Karen. - Nie wiem, jak sobie poradze, jesli sie okaze, ze naprawde uciekli razem. A ty? Patterson wzruszyl ramionami. -Ja chyba tez. Nie wyobrazam sobie zycia bez niej. Zaledwie tydzien przed jej wyjazdem do Walii rozmawialismy o tym, zeby miec dziecko. To wszystko jest po prostu bez sensu. Karen pocieszyla jeszcze jedna informacja niepasujaca do tego, ze Peter ja zostawil. -Martwi mnie co innego - ciagnal Patterson. - Jesli rzeczywiscie mieli wypadek albo wpadli w jakies klopoty... To juz piec dni od mojej ostatniej rozmowy z Amy. W walijskich gorach jest teraz zima. Uznali to za sygnal, ze czas wstac i wrocic do samochodu. Przez wiekszosc drogi nad M6 zbieraly sie ciemne chmury. Kiedy skrecili na zachod do Walii, zaczelo lac. Wycieraczki ledwo nadazaly na trasie do skrzyzowania z nadbrzezna polnocnowalijska szosa A55. Po godzinie Patterson mial dosyc prowadzenia samochodu w takich warunkach i zjechal na parking przydroznego baru. -Napijmy sie goracej kawy i popatrzmy na mape - zaproponowal. W barze unosil sie ciezki zapach gotowania i mokrych ubran. Para z bufetu osiadala na szybach, skraplala sie i splywala w dol. Usiedli przy czerwonym plastikowym stoliku i otworzyli atlas samochodowy. -Najlepiej bedzie odbic na poludnie przy skrecie do Llandudno i pojechac przez Vale of Convy - powiedzial Patterson. - Potem na zachod przez Betws-y-coed do A5 i jestesmy w Capel Curig. Dalej zapytamy o droge. Karen zgodzila sie. Minela piata po poludniu i bylo juz ciemno, gdy Patterson zatrzymal land cruisera przed hotelem w Capel Curig w sercu walijskich gor. Nadal lalo. Pobiegli przez parking, zeby schronic sie w holu wejsciowym. Bylo tu sucho i cieplo, ale pusto. Rozejrzeli sie za dzwonkiem, ale na prozno. Karen wsunela glowe do okienka recepcji. -Halo! - zawolala z nadzieja. Cisza. Patterson otworzyl jakies drzwi i zajrzal do srodka. -Jadalnia - powiedzial i zamknal je z powrotem. Zobaczyli znak wskazujacy koktajlbar, ale tam tez nikogo nie zastali. -Spadla tu bomba? - zdziwila sie Karen. -Sadzac po wygladzie czesci mebli, calkiem mozliwe - odrzekl Patterson. Sluszna uwaga, pomyslala Karen. Czarna plastikowa lawa wzdluz koslawych stolikow byla miejscami pokiereszowana, popielniczki pelne. Na barowym kontuarze stalo pol szklanki stechlego piwa. Gdzies z gory dobiegl kaszel i na schodach rozlegly sie powolne, ciezkie kroki. W barze zjawil sie niski, lysy grubas z papierosem w kaciku ust. Zagadal cos po walijsku. -Nie jestesmy stad - wyjasnil Patterson. Barman wyjal papierosa z ust. -Co ma byc? Karen pokazala mu kartke z adresem stacji doswiadczalnej. -Szukamy tego miejsca. Moze pan nam pomoc? Barman wzial swistek w krotkie, grube paluchy i zmruzyl oczy. -Jestescie z prasy? -Nie, dlaczego? - zdziwil sie Patterson. -Bo w nocy byl tam cholerny pozar - odparl mezczyzna. - Podobno zostala tylko kupa popiolu. Patterson i Karen spojrzeli na siebie z niedowierzaniem. -Czy ktos ucierpial? - zapytala drzacym glosem Karen. -Nie, nikogo tam nie bylo - odrzekl barman. - Moim zdaniem to jakas cholerna zagadka. Przy takiej pogodzie budynek raczej nie mogl sie sam zapalic, no nie? -Czesto widywal pan ludzi, ktorzy tam pracowali? - zapytal Patterson. Barman pokrecil glowa i uniosl blizej oczu kartke z adresem stacji doswiadczalnej. -Tu jest napisane "niedaleko" Capel Curig, ale to cholerny kawal drogi przez gory. -Kiedy ostatnio widzial pan kogos stamtad? - zapytal Patterson. -Chyba latem. -Wiec nic pan nie wie o parze naukowcow, ktorzy przyjechali tam do pracy jakies cztery tygodnie temu? -Pierwsze slysze - odrzekl grubas. -Moze pan nam powiedziec, jak tam trafic? - zapytala Karen. -Ale tam nic nie zostalo - odparl barman. -Mimo to chcielibysmy zobaczyc tamto miejsce. Barman wytlumaczyl im, jak jechac. Wrocili do samochodu. Karen zaproponowala, ze ona usiadzie za kierownica. -Jak chcesz - zgodzil sie Patterson. Jak na jeden dzien, mial dosyc prowadzenia w ciezkich warunkach. Kiedy dotarli do skrzyzowania, o ktorym uprzedzil ich barman, Karen wyciagnela szyje, zeby widziec przez przednia szybe. -Mowil, ze to gdzies tutaj... W lewo... Jest. Skrecila w wyboista gorska droge i toyota zaczela podskakiwac na wertepach. Trasa byla coraz bardziej stroma. Woda deszczowa szybko zamieniala trakt w rwaca rzeke. -Nawet nie wiem, po co to robimy - odezwal sie Patterson. Karen zastanawiala sie przez chwile. -Jedziemy do miejsca, gdzie ostatnio byly osoby, ktore kochamy - odpowiedziala. - Tam sie wszystko zaczelo. Pokonanie gorskiego szlaku i dotarcie do zweglonych ruin stacji doswiadczalnej zajelo im prawie piecdziesiat minut. Karen zostawila silnik na chodzie i wlaczone reflektory. Patrzyli w milczeniu na pogorzelisko. -Masz latarke? - zapytala w koncu. Patterson siegnal do tylu i wzial duza latarke z gumowym chwytem. Karen zgasila silnik i reflektory, ale zostawila swiatla pozycyjne, zeby w ciemnosci miec punkt orientacyjny. -Ale bajzel! - wykrzyknal Patterson. - Pewnie nie mogl tu dojechac woz strazacki. -Nawet jesli straz wiedziala o pozarze - dodala Karen. -Wszystko jedno, ogien zrobil swoje - odrzekl w zamysleniu Patterson. - Ciekawe, co tu trzymali? Chyba paliwo lotnicze. Karen zrozumiala, do czego zmierza. W szkielecie budynku trudno bylo cokolwiek rozpoznac. Przesunela sie w bok. -Poswiec tutaj - poprosila. Patterson oswietlil wrak samochodu. Mimo deszczu szczatki jeszcze mocno smierdzialy spalona guma. -Wyglada na land-rovera - powiedzial Patterson. -Myslisz, ze to ten, ktorym przyjechali Peter i Amy? -Wiec dlaczego tu stoi? - zapytal Patterson. - Do ucieczki potrzebowaliby transportu. -Fakt - zgodzila sie Karen. - Ta okolica raczej nie nadaje sie do autostopu. Nagle uslyszeli odglos silnika. -Co za cholera?! - wykrzyknal Patterson. Odwrocili sie w kierunku drogi. Po chwili pojawily sie dwa reflektory, a nad nimi niebieska lampa blyskowa. Policyjny land-rover zatrzymal sie i wysiedli z niego dwaj polnocnowalijscy gliniarze w zoltych kurtkach. -Co panstwo tu robia? - zapytal agresywnie jeden z nich i oswietlil ich latarka. Karen oslonila reka oczy. -Moj maz tu pracowal. -I moja zona - dodal Patterson. Policjant spuscil z tonu. -Wiec musicie byc ta para ze Szkocji - domyslil sie. -Skad pan wie? -Mielismy telefon z tamtejszej policji, zeby uwazac na land-rovera z firmy Lehman Genomics. Okazalo sie, ze to ten - wyjasnil i wskazal wrak. - Zidentyfikowalismy go po numerze VIN na karoserii. -I co nam to mowi? - zapytal Patterson. -Niewiele - przyznal policjant. - Moge was tylko pocieszyc, ze w czasie pozaru w budynku nikogo nie bylo. Przejechaliscie kawal drogi. Pogadam z miejscowymi firmami taksowkowymi, jesli chcecie. -Dzieki - odrzekla Karen, wciaz patrzac na zgliszcza. 13 Wczesnym popoludniem William Victor Spicer zostal aresztowany i oskarzony o zabojstwo Anthony'ego Peloty. Stevenowi zabraklo pomyslu na ustalenie, jak zarazil sie Spicer. Przez ostatnie piec lat parlamentarzysta nie byl nawet w poblizu Afryki i nie przypominal sobie kontaktu z nikim, kto byl. W czasie ich dlugiej rozmowy nie podsunal Stevenowi zadnego nowego kierunku sledztwa.Wygladalo na to, ze najgorsze obawy Stevena sie sprawdzily: Spicer to nie ogniwo laczace wybuchy choroby, lecz falszywy trop. Humphrey Barclay, Victor Spicer i Frank McDougal wciaz pozostawali niezaleznymi, niezwiazanymi ze soba zrodlami zakazen filowirusowych. Steven zadzwonil do Freda Cummingsa i umowil sie z nim na spotkanie w szpitalu ogolnym. Musial z kims pogadac, a Caroline pracowala w kosciele Swietego Judy; dowiedzial sie tego z jej automatycznej sekretarki. -Sprytnie dotarles do Spicera - odrzekl Cummings po wysluchaniu relacji Stevena. - Ludzie Cane'a nawet nie wiedzieli o jego istnieniu. -Ale nic mi to nie dalo. Spicer po prostu zastapil Ann Danby jako zagadkowa karta w tej talii. Zostalismy z wirusem, ktory atakuje jakby na chybil trafil. -Obaj wiemy, ze tak nie jest. Steven pokrecil glowa. -Zaczynam w to watpic. -Znajdziesz wspolne ogniwo - pocieszyl go Cummings. - Ono musi gdzies byc. -Wielkie dzieki - usmiechnal sie Steven. - A co sie dzieje w realnym swiecie? -Przybywa chorych. To sie roznosi poza miasto, ale wiedzielismy, ze tak bedzie. Ludzie podrozuja i mimo najlepszych checi nie da sie tego powstrzymac w dwuipolmilionowej aglomeracji. W calym kraju ogloszono alarm dla wszystkich sluzb medycznych, wiec szansa na opanowanie sytuacji jest wieksza, niz byla na poczatku tutaj, w Manchesterze. O ile nam wiadomo, nie ma nowych "zagadkowych kart", ale w kilku przypadkach musimy jeszcze ustalic kontakty. -Co mowia spece z Osrodka Zwalczania Chorob? -Zastanawiaja sie, czy ten szczegolny filowirus nie jest jednak przenoszony droga powietrzna. -Cholera - zaklal Steven. -Doszli do tego samego wniosku co my: jest po prostu za duzo zachorowan jak na zakazenie przenoszone tylko przez plyny ustrojowe. -I co teraz bedzie? -Ogrodzimy miasto i spalimy wszystkie domy - odparl Cummings i widzac mine Stevena, dodal: - Wlasnie tak robia w Afryce. Bardzo skuteczna metoda. -Ale to nie jest wyjscie. -Mozemy co najwyzej wprowadzic godzine policyjna, zeby ludzie nie bywali w miejscach publicznych. Zamknelismy kina i boiska pilkarskie, ale zrobiono wyjatki dla tylu malych punktow, ze to niewiele dalo. Choc ludzie sa wystraszeni i to pracuje na nasza korzysc. -Strach jest naszym przyjacielem - zauwazyl Steven. -Dobrze powiedziane - pochwalil Cummings. - Musze to sobie zapisac. -Co ze srodkami? -Ze sprzetem nie ma problemu. Amerykanie i Szwedzi przywiezli najnowsze urzadzenia. Spece z Osrodka Zwalczania Chorob w Atlancie traktuja nas troche jak poligon doswiadczalny. Maja u nas to, do czego przygotowuja sie od lat w wielkich miastach amerykanskich. Szwedzi sa dumni ze swoich pojazdow specjalnych. Od czasu Linkoping, czyli od roku 1990, uwazaja sie za ekspertow. Brakuje nam tylko pielegniarek, co chyba sam widziales. Steven przytaknal. -W calym kraju apelujemy o zglaszanie sie ochotniczek, najlepiej z doswiadczeniem przy chorobach zakaznych, ale to wymierajacy gatunek. Wiekszosc dawnych szpitali zakaznych zamknieto dziesiec do pietnastu lat temu. -Przy tylu pustych kosciolach pewnie przestaly byc potrzebne - zauwazyl kwasno Steven. - Stare koscioly sa idealne. Wystarczy dobudowac z tylu krematoria i beda w sam raz. Cummings zerknal na niego z ukosa. -To nie twoj problem - powiedzial lagodnie. - Nie przejmuj sie takimi sprawami, skoncentruj sie na szukaniu zrodla choroby. Jakies musi byc. -Trudno sie nie przejmowac, kiedy dookola umieraja ludzie i nie wiadomo, gdzie szukac - odparl Steven. -To przyjdzie samo. Czasem wiecej odwagi wymaga nieangazowanie sie. -Co u skrzywionego Cane'a? -Chyba sie podda - odrzekl Cummings. - Dzialanie po ksiazkowemu, jak to robil przez cale zycie, zaprowadzilo go donikad. To ty odkryles, ze Ann Danby miala faceta, nie on i jego zespol. A wezwanie przez rzad specow z Osrodka Zwalczania Chorob mocno urazilo jego dume. Podejrzewam, ze bedzie chcial "spedzac wiecej czasu z rodzina" i zlozy rezygnacje. -Nastepna rezygnacja? To zle wplynie na morale. Kto wskoczyl na miejsce Caroline w sluzbie zdrowia? -Jej zastepca, Kinsella. Jest okay, ale Caroline porzadnie prowadzila swoj wydzial. Przyszedl na gotowe. Szkoda, ze Spicer tak ja zalatwil. Byla bardzo dobra. -Owszem. Steven wrocil do hotelu, usiadl przy komputerze i jeszcze raz zabral sie do przegladania zgromadzonych informacji o osobach, ktore sklasyfikowal jako "zagadkowe karty". Znow szukal wspolnego elementu. Moze wczesniej cos przeoczyl? Ale i tym razem nic nie znalazl. -Wiecej danych - mruknal. - Musze miec wiecej danych. Zadzwonil do Sci-Medu i poprosil o wiecej informacji o ludziach, ktorzy go interesowali. Powiedzial, ze nie potrafi sprecyzowac, czego potrzebuje; niech przysla wszystko, co moga. Lepiej miec za duzo niz za malo. Dlugo myslal o slowach Cummingsa, zeby za bardzo sie nie angazowal. Wiedzial, ze to sensowne, ale przeczucie mowilo mu co innego: na natchnie nie moze czekac wszedzie. Rownie dobrze w kosciele Swietego Judy. Przypuszczal, ze Caroline i Kate beda mialy przerwe mniej wiecej o tej samej porze co poprzedniego wieczoru. Pojechal do kosciola i czekal, az sie pojawia. Wyszly po pietnastu minutach. Mialy wlosy mokre od prysznica i oczy podkrazone ze zmeczenia. -Nie spodziewalam sie, ze jeszcze cie tu zobacze - przywitala go cicho Caroline. -Okazalo sie, ze znow mam wolny wieczor - odparl Steven, maskujac brawura to, co naprawde czul. -Szczesciarz - powiedziala Kate. Caroline powtorzyla to samo, ale jej oczy mowily, ze rozumie, jakie to dla niego trudne. Kiedy po przerwie obie wrocily do pracy, Steven przylaczyl sie do nich. Warunki w starym kosciele pogorszyly sie od wczoraj. Liczba pacjentow gwaltownie wzrosla. Do dwoch rzedow lozek przybyl trzeci. W nawie lezalo teraz okolo szescdziesieciu ciezko chorych. -W dawnej zakrystii musialysmy zrobic kostnice - wyjasnila Kate Lineham. - Krematoria ledwo nadazaja. Robi sie zator. Steven przelknal i lekko skinal glowa. -Do roboty, kochani - przynaglila Kate. Steven pracowal piec godzin, jak poprzedniego wieczoru. Znow wyszedl razem z Caroline. Byl wykonczony, ale wiedzial, ze jej dyzur trwal dwa razy dluzej. -Chyba mam w domu puszke wolowiny - oznajmila. - I moze jakas fasole. Co ty na to? Usmiechnal sie. Znow potrzebowal towarzystwa. -Kusicielka z ciebie. Ale moze zjedlibysmy kolacje w moim hotelu? Caroline pokrecila glowa. -Nie. Jestem wypompowana i na pewno tak wygladam. Jedzmy do mnie. Zaprosisz mnie na kolacje, kiedy to wszystko sie skonczy. -Wiec mamy randke. -Dlaczego, do diabla, wrociles do tego kosciola? - zapytala Caroline, gdy czekali, az fasola sie zagrzeje. - Przeciez wiem, co czujesz. -Mimo wszystko jestem lekarzem - odparl Steven. - Nie moge stac z boku, kiedy brakuje personelu. Moje drogocenne uczucia to luksus, na ktory nie pozwala sytuacja. Caroline przytaknela ze zrozumieniem, moze nawet z pewnym podziwem. -Dzis bylo ci latwiej? - zapytala. -Wlasnie zwymiotowalem w twojej lazience, jesli to ci wystarczy za odpowiedz. Ty robisz duzo wiecej niz ja. Jak sobie z tym radzisz? Po raz pierwszy zobaczyl w oczach Caroline zupelna bezradnosc. Cos scisnelo go za gardlo. -Mialysmy dzisiaj dziewietnascie zgonow - powiedziala cicho. - Kladlysmy ciala w zakrystii... jedno na drugim... jak worki kartofli. Czyjas corke, czyjegos syna... Czekali na stosie na zabranie... i spalenie. Nigdy nie myslalam, ze zobacze cos takiego we wspolczesnej Anglii. -Kiedy ostatnio mialas wolne? - zapytal lagodnie. -Te z nas, ktore nie maja rodzin, nie biora wolnego, dopoki nie dostaniemy dodatkowych pielegniarek. -Wykonczysz sie. -Moze na to zasluguje. Moze powinnam byla oglosic alarm po tym, jak tamta dziewczyna poszla do dyskoteki. Teraz byloby inaczej. -Bzdura - odparl Steven. - Juz to przerabialismy. W tamtych okolicznosciach podjelas sluszna decyzje. Nie masz sobie nic do zarzucenia. Ten cwany skurwiel z parlamentu po prostu wykorzystal sytuacje, zeby zwrocic na siebie uwage. -Dzieki... ale nie do konca mnie przekonales. Zapewnienia Stevena przerwal sygnal komorki w kieszeni jego kurtki. Wyszedl do holu, zeby odebrac. Kiedy wrocil, Caroline poznala po jego minie, ze cos sie stalo. -Cos nie tak? - zapytala. -Zdaje sie, ze w Hull jest nowe zagadkowe zachorowanie - odrzekl Steven, wciaz przybity wiadomoscia. - Sci-Med przesyla szczegoly, ale sluzba zdrowia nie potrafi ustalic zadnych kontaktow. Chyba uwazaja, ze to najlepszy przyklad samoistnego przypadku. -Cholera - westchnela Caroline. - Kiedy to wszystko sie skonczy? Steven przez moment patrzyl na nia ponuro. -Kiedy zlikwidujemy zrodlo, odizolujemy wszystkie kontakty i powstrzymamy rozprzestrzenianie sie tej choroby, jak kazdej innej. Musimy w to wierzyc. Caroline skinela glowa, ale wygladala na nieobecna. -Dobrze mowie? - zapytal Steven. -Oczywiscie - odpowiedziala. - Przepraszam. Jestem cholernie zmeczona. Nie moge jasno myslec. -Nic dziwnego. -Opowiedz jakis kawal, Steven. Mam uczucie, jakbym nie usmiechala sie od tygodni. -Znam to. -Opowiedz, nie daj sie prosic. Steven zastanowil sie, potem zaczal: -Malutki mis polarny siedzial na lodowcu i patrzyl na przeplywajaca kre. Nagle spojrzal w gore na swoja matke i zapytal: "Mamusiu, czy ja jestem niedzwiedziem polarnym?" "Oczywiscie, synku" - odpowiedziala niedzwiedzica i poklepala go po lebku. Po chwili mis powtorzyl pytanie i dostal taka sama odpowiedz. Za moment znow o to zapytal. Tym razem matka stracila cierpliwosc. "Oczywiscie, ze jestes niedzwiedziem polarnym - warknela. - Ja jestem niedzwiedziem polarnym, twoj ojciec jest niedzwiedziem polarnym, twoj brat jest niedzwiedziem polarnym. Wszyscy jestesmy niedzwiedziami polarnymi. O co ci chodzi?" Malutki mis westchnal: "O to, ze kurewsko marzne!" Caroline powoli wyszczerzyla zeby, potem wybuchnela smiechem. Rechotala tak, ze Steven zaczal sie obawiac czy to nie atak histerii. Ale kawal zadzialal tylko jako zawor bezpieczenstwa, dal ujscie nagromadzonym emocjom. -O, kurcze - powiedziala w koncu, ocierajac lzy. - Super, Dunbar. Genialne. -Ciesze sie, ze moglem sie na cos przydac - odrzekl. - Moge jeszcze czyms sluzyc? -Mozesz zrobic nam drinki i postarac sie, zeby swiat zniknal na kilka godzin. Choc Steven pozno wrocil do hotelu, zaladowal do laptopa nowa wiadomosc ze Sci-Medu i zabral sie do pracy. Odsunal na bok dodatkowe informacje, o ktore prosil, i skoncentrowal sie na nowej "zagadkowej karcie". Natychmiast zrozumial, dlaczego sluzba zdrowia wyciagnela taki, a nie inny wniosek. Pacjentka byla siostra Mary Xavier, benedyktynka mieszkajaca w zamknietym klasztorze kontemplacyjnym. Tamtejsze zakonnice mialy maly albo wrecz zaden kontakt ze swiatem zewnetrznym. Sluzba zdrowia ustalila, ze siostra Mary od kilku miesiecy nie opuszczala klasztoru ani nie kontaktowala sie z nikim z zewnatrz. Poczatkowe przygnebienie Stevena ustapilo miejsca podekscytowaniu. Mary Xavier musi byc kluczem do tajemnicy. Jest zakonnica, nie bedzie wiec zadnych potajemnych kochankow, luznych zwiazkow z obcymi, zagranicznych podrozy ani kontaktow ze zwierzetami. Wystarczy ustalic, jak siostra Mary Xavier zlapala wirusa, i zagadka wybuchow choroby zostanie rozwiazana. Przeczytal, ze chora zakonnica urodzila sie jako Helen Frances Dooley w irlandzkim miescie Enniscorthy. W wieku czterech lat stracila rodzicow, teraz miala lat trzydziesci szesc, a w klasztorze byla od jedenastu. Zachorowala osiem dni temu. Kiedy jej stan sie pogorszyl, wezwano lekarza ogolnego opiekujacego sie zakonnicami. Natychmiast rozpoznal tajemnicza chorobe, bo ostatnio bylo o niej glosno, i podniosl alarm. Sluzba zdrowia rzadko miala takie latwe zadanie odizolowania pacjenta od kontaktow ze swiatem zewnetrznym. Wladze wezwaly jedno z ruchomych szwedzkich laboratoriow. Zespol specjalistow zbadal skazony material diagnostyczny i ustalil, ze siostra Mary zarazila sie nowa odmiana filowirusa. Steven wyruszyl zaraz po sniadaniu. Stuczterdziestokilometrowa trase do Hull pokonal w dobrym czasie, ale niemal drugie tyle zajely mu poszukiwania klasztoru polozonego w malej, zalesionej dolinie okolo trzynastu kilometrow na polnocny zachod od miasta. Miejsca nie wskazywal zaden znak, bo zakonnice niechetnie widzialy tu gosci. Stary budynek przypominal raczej szlachecka rezydencje niz klasztor. Policja ogrodzila teren zolta tasma. Dwaj gliniarze siedzieli w radiowozie, zeby nie moknac na deszczu. Steven pokazal im legitymacje i zapytal, co sie dzieje. Wyjasnili, ze pacjentka jest w zachodnim skrzydle na parterze, w odizolowanej czesci budynku. Szwedzka ekipa zrobila tam oddzielne wejscie przez dawne drzwi balkonowe i zainstalowala w nich tunel bezpieczenstwa. Oprocz zakonnic, ktore opiekuja sie siostra Mary, pozostale prowadza swoj zwykly tryb zycia i prosza, zeby mozliwie jak najmniej zaklocac im spokoj. Steven skierowal sie do glownego wejscia pod kamiennym lukiem i zapukal do ciezkich, drewnianych drzwi. Nikt nie otworzyl. Przekrecil mosiezna klamke i wszedl do ciemnego holu. Podloge pokrywal wytarty dywan, a w powietrzu unosil sie zapach stechlizny. Tylko krzyz na scianie wskazywal, ze to nie zamek ksiecia Drakuli. Bocznym korytarzem przemknela starsza zakonnica. Miala spuszczona glowe, a dlonie schowane w rekawach habitu. Nie zauwazyla Stevena i zniknela, zanim zdazyl sie odezwac. Doszedl do rozgalezienia korytarzy i przystanal. Nie chcial zapuszczac sie dalej, czekal, az ktos sie pojawi. Po dluzszej chwili podeszla do niego mloda zakonnica w okularach z grubymi szklami. Mimo obszernego habitu wygladala na przerazliwie chuda. -Kim pan jest? - zapytala z niezadowoleniem. - Tu nie wolno wchodzic. -Przepraszam, ale nikt nie odpowiadal na pukanie. Nazywam sie Steven Dunbar. Chcialbym porozmawiac z matka przelozona, jesli to mozliwe. Pokazal zakonnicy legitymacje. Wziela ja i przysunela do oczu. -Niech pan tu zaczeka - odparla. - Zapytam matke przelozona. Przeszla jakies dwadziescia metrow w glab korytarza i zapukala do drzwi po prawej stronie. Na chwile zniknela w srodku, potem znow sie pojawila i przywolala go szerokim ruchem ramienia. Steven domyslil sie, ze nie widzi go z daleka. Wprowadzila go do malego kwadratowego pokoju z lukowym sklepieniem. Matka przelozona siedziala za rzezbionym biurkiem z rozanego drewna. Wieksza czesc prawej strony jej twarzy pokrywalo purpurowe znamie, lewa szpecila wielka torbiel. Na widok Stevena wstala, choc przy jej niskim wzroscie nie zrobilo to wielkiej roznicy. -Czym moge sluzyc, doktorze Dunbar? - spytala melodyjnym, cieplym glosem. -Probuje ustalic, jak siostra Mary Xavier zarazila sie choroba. Chcialbym sie dowiedziec, gdzie ostatnio bywala i z kim sie kontaktowala. -Jak juz mowilam tym, ktorzy byli tu przed panem, mlody czlowieku, siostra Mary nigdzie sie stad nie ruszala, a jej jedynym towarzystwem byly tutejsze siostry. -Z calym szacunkiem, matko przelozona, to niemozliwe - nie ustepowal Steven. - Musiala miec jakis kontakt ze swiatem zewnetrznym. Jesli bowiem nie, oznaczaloby to, ze wirus wzial sie stad, pochodzil z klasztoru. -Niezbadane sa wyroki Pana, doktorze. -Czy sugeruje siostra, ze Bog stworzyl wirusa specjalnie po to, zeby zabil siostre Mary Xavier? - zapytal Steven, lekko poirytowany beztroska matki przelozonej. -Moze niekoniecznie tak go skonstruowal. -A jak mogl go "skonstruowac", matko przelozona? Takie wirusy nie moga egzystowac poza organizmem gospodarza. Ich jedyna funkcja jest zabijanie. -Moze jedyna znana nam, doktorze. Steven wycofal sie zrecznie. -Mowila matka przelozona, ze juz ja pytano, gdzie bywala siostra Mary. -Ludzie ze sluzby zdrowia upierali sie tak samo jak pan, ze nasza siostra musiala miec ostatnio kontakt ze swiatem zewnetrznym. Ale prawda jest taka ze od dawna nie opuszczala tych murow. Miala stycznosc tylko z innymi siostrami i moze z naszym ksiedzem spowiednikiem. Recze za to. -Mam nadzieje, ze wielebnemu nic nie jest, matko przelozona? -Poza tym, ze martwi sie o zdrowie siostry Mary Xavier, ojciec O'Donnell ma sie na tyle dobrze, na ile mozna sie spodziewac po siedemdziesieciolatku. Steven zastanawial sie, czy matka przelozona czyta w jego myslach. Inteligentne spojrzenie jej oczu mowilo, ze to mozliwe; dlatego wymienila wiek ksiedza. Zrezygnowal z prosby o zrobienie duchownemu testu na przeciwciala. -Czy moge wiedziec, kiedy siostra Mary Xavier po raz ostami byla poza klasztorem? - zapytal. -Jestesmy zakonem kontemplacyjnym, doktorze. Staramy sie w ogole stad nie wychodzic. Modlimy sie tylko za swiat zewnetrzny. -Rozumiem - rzekl Steven. - Wiec siostra Mary nie opuszczala tych murow od ponad dziesieciu lat? -Niezupelnie - odpowiedziala zakonnica. - Siostra Mary nie cieszyla sie dobrym zdrowiem. W zeszlym roku lekarze zdecydowali, ze musi przejsc operacje. Jakies dziewiec miesiecy temu pojechala na kilka dni do Szpitala Swietego Tomasza w Hull. Bog sprawil, ze wrocila do nas wyleczona. -To dobrze - odparl Steven. - A co jej dokladnie bylo? -Brakowalo jej energii i latwo sie meczyla - wyjasnila zakonnica. - Czesto z trudem lapala oddech. Nieraz napedzila nam strachu i omal nie zemdlala. Ale, chwalic Pana, po operacji byla zdrowa jak ryba. -Energia przyda jej sie teraz do zwalczania wirusa - zauwazyl Steven. Rozleglo sie pukanie i weszla jedna z siostr. Powiedziala, ze matka przelozona jest pilnie potrzebna, prosi ja siostra Mary Xavier. -Oczywiscie - odrzekl Steven, kiedy go przeprosila. Patrzyl, jak dwie kobiety biegna korytarzem do zachodniego skrzydla, potem wyszedl z budynku. Siedzac w samochodzie, zastanawial sie, jakim cudem ktos, kto nie wychodzil z klasztoru od dziewieciu miesiecy, mogl sie zarazic wirusowa goraczka krwotoczna. Kiedy w koncu sie poddal, zaczal bic dzwon. Wiedzial instynktownie, ze to podzwonne dla siostry Mary Xavier. 14 Steven sluchal ponurego bicia dzwonu i zastanawial sie, czy to rowniez nie podzwonne dla wszystkiego, czego go uczono o mechanizmach infekcji wirusowych. Wirusy potrzebuja zywego gospodarza, zeby moc sie replikowac. Nie maja srodkow do samodzielnej egzystencji, nawet uspionych zarodkow, jak niektore bakterie. Siostra Mary Xavier musiala sie zarazic od zywego zrodla, w przeciwnym razie trzeba by od nowa napisac podreczniki medycyny. Na mysl o tym usmiechnal sie krzywo. Podreczniki ciagle pisze sie od nowa - ilekroc jakis nowy fakt obala opinie ekspertow.Jeszcze raz przeanalizowal sytuacje. Zadna z pozostalych zakonnic nie zachorowala, wiec Mary Xavier musiala zlapac wirusa poza klasztorem, uznal. Tyle ze od dziewieciu miesiecy nie byla na zewnatrz. Zaklal ze zlosci i oparl czolo o kierownice. Pod wplywem impulsu postanowil pojechac do Hull i zapytac w Szpitalu Swietego Tomasza o chorobe i operacje siostry Mary. Nie wiedzial, czy to mu cos wyjasni, ale przynajmniej bedzie mial wiecej informacji o nowej "zagadkowej karcie". Dopoki nie zna odpowiedzi, trudno orzec, co jest wazne, a co nie. Lepiej robic cokolwiek niz nic. Doktor Clifford Sykes-Taylor, czlonek Krolewskiego Kolegium Chirurgii, nie byl przekonany, czy powinien ujawniac cokolwiek o swojej pacjentce. Uraczyl Stevena monologiem o coraz powszechniejszym lekcewazeniu tajemnicy lekarskiej i erozji stosunkow pacjent-lekarz. Byl bardzo niski i mial spora nadwage, ale pewnosc siebie i tubalny glos jakby dodawaly mu wzrostu. Muszka w grochy zapewne pomagala mu zaspokoic potrzebe bycia widocznym. Steven pomyslal, ze przy stole operacyjnym facet chyba stoi na skrzynce, lecz bez watpienia kazdy go slyszy. -Mam upowaznienie do zadania takich informacji - powiedzial chlodno. Sykes-Taylor westchnal. -Upowaznienie, tak, oczywiscie, zawsze upowaznienie... Powiem panu, ze wcale mi sie to nie podoba. Odbieram to jako naduzycie zaufania mojej pacjentki, a pacjenci zawsze sa dla mnie na pierwszym miejscu. Jak dotad, nie podal mi pan ani jednego powodu, dla ktorego powinienem powiedziec panu cokolwiek. -Podam panu nawet trzy, jesli pan sobie zyczy - odparl Steven. - Po pierwsze, jestem lekarzem, tak jak pan, i zachowam te informacje dla siebie. Po drugie, mam prawo zmusic pana do ujawnienia mi wszystkiego, jesli zajdzie taka potrzeba. Po trzecie, panska pacjentka juz nie zyje; zmarla godzine temu. Sykes-Taylor wygladal na zaskoczonego. Przeszedl do defensywy. -Mam nadzieje, ze nie sugeruje pan, iz przeprowadzony przeze mnie zabieg odegral w tym jakas role? - zapytal podejrzliwie. Epitafium chirurga dla pacjenta, pomyslal Steven. -Nie, panie Sykes-Taylor - odrzekl. - Niczego takiego nie sugeruje. Ale chcialbym wiedziec, dlaczego siostra Mary Xavier potrzebowala panskiej pomocy. Na twarzy lekarza pojawil sie wyraz ulgi. Po raz pierwszy usmiechnal sie lekko. -W dzisiejszych czasach ludzie moga podac czlowieka do sadu tylko za to, ze krzywo na kogos spojrzal. A to cholerne ustawowe ubezpieczenie poszlo w tym roku strasznie w gore. Czasami zastanawiam sie, po co w ogole zawracam sobie glowe operowaniem za te wszystkie podziekowania, ktore dostaje. Steven zastanawial sie, gdzie zniknela troska o interesy pacjentow, ale wolal nie pytac, bo chirurg wstal i podszedl do szafki z aktami. Wyjal pekata tekturowa teczke i wrocil za biurko. Otworzyl teczke, wlozyl polowki okularow i zaczal czytac. -No tak, nasza poczciwa siostra miala problemy z sercem. Typowe objawy: brak energii, trudnosci z oddychaniem, takie rzeczy. Zgodnie ze wstepna diagnoza chodzilo o oslabienie zastawki dwudzielnej, ktorej sprawnosc spadla do okolo siedemdziesieciu procent. Do konca ubieglego roku pacjentki nie sklasyfikowano jako przypadku priorytetowego, ale badania przeprowadzone w grudniu wykazaly, ze zastawka jest coraz slabsza i stenoza pogarsza sie. Balismy sie, ze calkiem wysiadzie, wiec skierowalismy siostre na zabieg korekcyjny. Przyjelismy ja w lutym. Lezala krotko, operacja byla prosta i powiodla sie. Siostra wyszla ze szpitala zdrowa jak ryba. O ile wiem, nie miala potem zadnych problemow, pomijajac oczywiscie jej dzisiejsza smierc. -To nie mialo nic wspolnego z sercem - powiedzial Steven. -Dzieki Bogu - odrzekl Sykes-Taylor. "Mleko dobroci ludzkiej nie jest wyssane z piersi matki - pomyslal Steven slowami Szekspira. - Ono opada z nieba jako delikatna rosa..." Wracal z Hull mocno przygnebiony. Kiedy rano wyruszal w te podroz, byl pewien, ze zrobi znaczacy postep. Teraz jechal w deszczu z najwyrazniej nierozwiazywalna zagadka zamiast odpowiedzi. Gdy minal przedmiescie Manchesteru i skrecil w strone centrum miasta, na tablicach reklamowych przy kioskach z prasa zauwazyl wyeksponowane slowo "katastrofa". Zatrzymal sie zaintrygowany i kupil gazete. Okazalo sie, ze chodzi o gwiazdkowa katastrofe handlowa. Obroty sklepow w Manchesterze spadly w porownaniu z ubieglym rokiem o ponad szescdziesiat procent. Strach powstrzymywal ludzi przed robieniem zakupow. No i dobrze, pomyslal Steven. Czas wrocic do swiat w starym stylu, kochani. Takich, jakie znalismy kiedys. Poprzedniego wieczoru nie zdazyl przejrzec wszystkich nowych informacji ze Sci-Medu o "zagadkowych kartach". Zabral sie do tego teraz. Materialow o Humphreyu Barclayu bylo duzo - od swiadectw szkolnych po kartoteki dentystyczne. W ciagu ostatnich dziesieciu lat facet dwa razy zaplacil mandat za przekroczenie predkosci. W roku 1997 spedzil trzy dni w szpitalu, gdzie usunieto mu zab madrosci. To przypomnialo Stevenowi informacje o slabym zdrowiu Barclaya jako przyczynie kiepskich ocen rocznych wystawianych mu przez szefow. Odszukal ja w aktach i ponownie przeczytal. Na poczatku roku Barclay przeszedl operacje serca. Podobnie jak w wypadku siostry Mary, zabieg byl prosty i pacjent wrocil do zdrowia. Dalszych szczegolow nie bylo. Steven poczatkowo ucieszyl sie, ze wreszcie znalazl jakis wspolny element, ale zaraz zaczal miec watpliwosci, czy to ma jakiekolwiek znaczenie. Barclay i Mary Xavier przeszli udane operacje i wrocili do zdrowia. I co z tego? Pomyslal, ze warto sprawdzic akta Ann Danby. Nie zdziwil sie, gdy w jej kartotece medycznej nie znalazl wzmianki o operacji, choc dane wydawaly sie kompletne. Juz mial porzucic trop przebytych operacji, kiedy przypomnial sobie, ze Ann Danby nie byla juz "zagadkowa karta", lecz kontaktem, bo zarazila sie od Victora Spicera. Prawdziwa "zagadkowa karta" w talii manchesterskiej okazal sie Spicer. Trzeba sprawdzic jego kartoteke medyczna. Tyle ze jeszcze jej nie ma. To samo z Frankiem McDougalem. Steven skontaktowal sie ze Sci-Medem. Poprosil o wiecej szczegolow o chorobie Barclaya i o kartoteke medyczna McDougala. Spicerem postanowil zajac sie sam. Gdy jechal przez miasto, uderzyla go nietypowa pustka. Byla siodma wieczorem, a ulice wygladaly jak o trzeciej nad ranem. Wiele neonow wylaczono, bo rozne lokale publiczne zamknieto do odwolania lub "na czas obowiazywania stanu wyjatkowego", jak glosily wywieszki. Puby byly czynne wedlug uznania wlascicieli, sklepy monopolowe rowniez; wladze uwazaly bowiem, ze ich zamkniecie rownaloby sie wprowadzeniu prohibicji. Autobusy kursowaly wedlug ograniczonych rozkladow, a kursy nocne calkowicie zawieszono. W drodze do domu Spicera Steven minal trzy karetki. Mialy wlaczone lampy blyskowe, ale jechaly bez syren, co potegowalo atmosfere surrealizmu. Na ich widok Steven zaczal sie zastanawiac, czy Caroline pracuje tego wieczoru w kosciele Swietego Judy. Postanowil tam zajrzec po rozmowie z Matilda Spicer. Pani Spicer nie przypominala pewnej siebie, czarujacej zony polityka. Miala blada, wymizerowana twarz i zmeczone oczy. Na pewno kiepsko sypia, pomyslal Steven. -To pan?! - wykrzyknela na jego widok. - Czego pan jeszcze chce, do cholery?! -Przepraszam za najscie, ale potrzebuje kilku dodatkowych informacji o pani mezu - odrzekl Steven. -Ode mnie? A co ja o nim wiem, do diabla? Zdaje sie, ze dowiedzialam sie ostatnia, do czego jest zdolny. -Przykro mi. Wiem, ze to dla pani trudne. -Trudne? Dobre sobie! Zdaje pan sobie sprawe, w jakiej sytuacji jestesmy z moja corka? Stracilysmy wszystko, absolutnie wszystko. Zjawil sie pan tutaj i nasze zycie zniknelo w obloku dymu. Nie mam juz meza, a Zoe ojca. Organizacje charytatywne, w ktorych dzialalam, nie chca mnie znac. Agencja zabrala nasza zagraniczna pomoc domowa. Najwyrazniej nie jestesmy dla niej odpowiednim towarzystwem. -Przykro mi - powtorzyl Steven. - Myslalem, ze w takiej chwili mozna liczyc na rodzine i przyjaciol. -O, tak - zadrwila Matilda. - On moze. Ojciec Victora oznajmil mi, ze to wszystko moja wina. Gdybym byla lepsza zona, jego ukochany synalek nie potrzebowalby patrzec na inne. Mniej wiecej tak to ujal. -Jaki ojciec, taki syn - powiedzial z niesmakiem Steven. -No, dobrze. O co chcial mnie pan zapytac? -Czy w ciagu ostatniego roku pani maz przeszedl jakas operacje? -Tak. W lutym mial operacje serca. -Udana? -Niestety, tak. -Moge wiedziec, gdzie? -W Londynie. -W ktorym szpitalu? Matilda wymienila nazwe znanej prywatnej lecznicy. -Mamy ubezpieczenie - dodala. -Oczywiscie. -Jesli to wszystko, naprawde musze wracac do swoich zajec. Przygotowuje sie do swiat - powiedziala to takim tonem, jakby chciala mu uzmyslowic, ze to jego wina, iz bedzie miala koszmarne swieta. Podziekowal za pomoc i zlozyl jej zyczenia swiateczne, choc w tych okolicznosciach zabrzmialy jak puste slowa. Matilda nie zapytala, dlaczego interesuje go zdrowie jej meza. Usmiechnela sie ponuro i zamknela drzwi. W drodze do samochodu Steven uslyszal pierwsze takty Swiatla ksiezyca. Odwrocil sie i spojrzal na dom. Przez galezie czesciowo ubranej choinki zobaczyl w oknie Zoe Spicer siedzaca na brzezku stolka przy pianinie. Za nia stala matka i wpatrywala sie w klawiature. Na widok tej sceny naszla go refleksja, jak nieoczekiwanie ludzi spotyka nieszczescie. Matilda Spicer musiala czuc sie pewnie i bezpiecznie. Moze widziala sie w roli zony ministra ktoregos z przyszlych rzadow. I nagle wszystko runelo. Pilka sie odbija, ciasteczko sie kruszy, wpadasz w gowno i zostajesz z niczym. Trzy "zagadkowe karty" i trzy operacje serca, myslal w drodze powrotnej do hotelu. Zbieg okolicznosci rozszerzyl sie wprawdzie na trzy osoby, ale wciaz wydawalo sie to nieistotne przy ustalaniu, jak zlapaly wirusa. Wszyscy troje przeszli taki sam zabieg, lecz w roznych szpitalach w roznych czesciach kraju, przeprowadzony przez roznych chirurgow i w roznym czasie. To moglo sugerowac, ze ludzie po operacjach serca stali sie bardziej podatni na infekcje, nie wyjasnialo jednak, skad ona sie wziela. Musial byc inny wspolny element. Po powrocie do hotelu Steven poprosil, zeby kuchnia przygotowala dla niego zestaw piknikowy na dwie osoby i kilka butelek dobrego wina. Watpil, zeby po kolejnym dziesieciogodzinnym dyzurze w kosciele Caroline miala ochote pojsc na kolacje, wiec postanowil, ze kolacja przyjdzie do niej. Umowil sie, ze odbierze jedzenie tuz po dziesiatej wieczorem, kiedy bedzie wychodzil. Tymczasem poszedl na gore sprawdzic, czy jest cos nowego ze Sci-Medu. Pierwsza wiadomoscia byl raport laboratoryjny o probce krwi Victora Spicera. Stwierdzono wysoki poziom przeciwcial na nowego filowirusa, co wskazywalo, ze zarazil sie ta odmiana niedawno. Steven mruknal z satysfakcja. Nareszcie cos. Nie bylo juz watpliwosci, ze sprawca wybuchu choroby w Manchesterze jest Spicer. Nadeszly tez dalsze informacje o zdrowiu Humphreya Barclaya. W dziecinstwie cierpial na goraczke reumatyczna, co spowodowalo oslabienie zastawki pnia plucnego. W ciagu ostatnich dwoch lat jego stan sie pogorszyl i konieczna byla operacja serca. Przeszedl ja w marcu tego roku. Zabieg sie udal i do chwili zlapania filowirusa Barclay cieszyl sie lepszym zdrowiem niz przez wiele poprzednich lat. -Zupelnie jak siostra Mary Xavier - mruknal Steven. - Przechodzisz udana operacje serca, czujesz sie jak nowo narodzony i nagle umierasz. Matilda Spicer nie sprecyzowala, jakiego typu zabieg przeszedl Victor, a Steven nie chcial jej znow niepokoic. Zapamietal jednak nazwe szpitala, wiec poprosil Sci-Med o zasiegniecie tam informacji. Szykowal sie do wyjscia, gdy nadeszla kartoteka medyczna Franka McDougala. Z nadzieja wpatrzyl sie w ekran i znalazl to, czego szukal. McDougal tez mial problemy z sercem. W grudniu 1999 roku stwierdzono u niego zwyrodnienie zastawki aorty zwiazane z wiekiem. Zabieg korekcyjny przeprowadzony w kwietniu tego roku powiodl sie na tyle, ze McDougal zaliczyl latem czternascie Munro (szkockich szczytow gorskich powyzej dziewieciuset metrow). -Bingo - mruknal Steven. Wreszcie znalazl powiazanie miedzy "zagadkowymi kartami". Cztery osoby, cztery problemy z sercem i cztery operacje - to nie mogl byc zwykly zbieg okolicznosci. Gdy Caroline wyszla z przebieralni z Kate Lineham, wygladala na wykonczona. Schudla, pomyslal Steven. Ma zapadniete policzki. Kate probowala ja namowic, zeby wziela dzien wolny. -Zajmij sie czyms innym - doradzala. - Niewazne czym, byle byla to odmiana. -Nie - odparla Caroline. - Ty nigdy nie bierzesz wolnego. -Jestem przyzwyczajona do takiej pracy. Caroline popatrzyla na nia przeciagle. -Nikt nie jest przyzwyczajony do takiej pracy. -Masz racje - przyznala Kate. - Ale nie ma sensu tak sie wykanczac. - Odwrocila sie do Stevena. - Spadam. Dopilnuj, zeby poszla wczesnie do lozka. Caroline nie przyjechala tego dnia swoim samochodem, bo nie chcial zapalic, wiec Steven odwiozl ja do domu. -Ciezki dzien? - zapytal, choc odpowiedz byla wypisana na jej twarzy. -Jak dotad, najgorszy. Wiesz, zaczynam sie zastanawiac, po co to wszystko. Od kiedy zaczelam pracowac w kosciele, mialysmy tylko trzy osoby z oznakami powrotu do zdrowia. Reszta umarla. Wycieramy tylko krew, wymioty, mocz i sraczke. Od rana do wieczora, dzien po dniu. W kolko to samo. A potem umieraja. Zerknal na nia katem oka. Po jej policzkach splywaly lzy, choc nie plakala i miala obojetna mine. -Kate ma racje - powiedzial lagodnie. - Powinnas wziac troche wolnego. -Nie ma mowy. Dopoki nie przyjda nowe ochotniczki, nic z tego. -Jestes pewna, ze nie robisz tego z poczucia winy? - zapytal najdelikatniej, jak umial. -Moze na poczatku tak bylo - przyznala ku zaskoczeniu Stevena. - Ale teraz juz nie. -Wiec dlaczego? -Chyba po prostu w nadziei, ze ktos zrobilby to samo dla mnie, gdybym kiedys tego potrzebowala - odpowiedziala. - To najlepszy powod, jaki przychodzi mi do glowy. -Uwazam, ze jestes niesprawiedliwa wobec siebie. Ale nie bede wprawial cie w zaklopotanie stwierdzeniem, ze jestes wyjatkowa osoba. Po prostu dam ci kolacje. -Mowisz powaznie? -Tak. Jechali dalej w milczeniu. Caroline oparla glowe na zaglowku i zamknela oczy. Hotelowa kuchnia przygotowala obfita, choc z koniecznosci zimna kolacje. Oboje byli bardzo glodni, wiec zjedli wszystko z apetytem. -Nie mowiles jeszcze, jaki ty miales dzien? - przypomniala Caroline, gdy usiedli przy kominku z resztka pierwszej butelki wina. Steven opowiedzial jej, co odkryl. -Operacje serca? - zdziwila sie. - A co to, na Boga, moze miec wspolnego z wirusem? -Wiem, ze to dziwne - zgodzil sie Steven - ale takie sa fakty i uwazam, ze to nie moze byc zwykly zbieg okolicznosci. Caroline nie wygladala na przekonana. -Gdyby operowano ich w tym samym szpitalu i w tym samym czasie, moglabym sie zgodzic, ze to podejrzane. Ale tak nie bylo. Poza tym, mieli te operacje wiele miesiecy temu. Okres inkubacji wirusa to okolo siedmiu do dziesieciu dni, wiec co wlasciwie sugerujesz? -Sam nie wiem - wyznal Steven. - Chyba musze pogadac z jakims chirurgiem, zeby sie w tym polapac. -A na razie mozemy otworzyc druga butelke wina? -Woda zapomnienia nadchodzi. Po chwili Caroline zsunela sie z fotela i usiadla na dywanie przed kominkiem u stop Stevena. Oparla glowe na jego kolanie. -Ile zostalo do Gwiazdki? - spytala. - Stracilam rachube czasu. -Dziesiec dni - odrzekl. Pytanie przypomnialo mu o Jenny. Nie zanosilo sie na to, ze spedzi z nia swieta. Bedzie musial porozmawiac z Sue i dowiedziec sie, jak mala to przyjmie. -Gdzie spedzisz swieta? - zapytala Caroline, jakby czytala w jego myslach. -Chyba tutaj. A ty? -W kosciele Swietego Judy - odpowiedziala. - Szykujac ciala do zabrania. Ciekawe, jak Bog to rozwiaze. Pogladzil ja po wlosach. -Boze, od wiekow nikt mi tego nie robil - zamruczala z zadowoleniem. Wino i cieplo z kominka zadzialaly. Zamknela oczy i wkrotce zasnela. Steven powoli przesunal sie na bok i wstal. Wzial Caroline na rece i zaniosl na gore do sypialni. Zdjal jej buty, rozluznil ubranie, polozyl do lozka i opatulil koldra. Centralne ogrzewanie wylaczylo sie samo, wiec w pokoju bylo chlodno. Caroline poruszyla sie. -Kladziesz mnie do lozka? - zapytala sennie, nie otwierajac oczu. -Obiecalem Kate Lineham, ze to zrobie - szepnal Steven i zgasil swiatlo. Wypil za duzo, zeby wracac samochodem do hotelu, wiec ulozyl sie na sofie w salonie. Obudzil sie po jakichs czterech godzinach z bolem w karku. Roztarl go energicznie, poczlapal do okna, odsunal zaslone i przetarl zaparowana szybe. W swietle lamp ulicznych zobaczyl wielkie platki sniegu. Na ulicy i w ogrodzie bylo juz bialo. Wzdrygnal sie i zerknal na zegarek. Czwarta rano. Nie najlepsza pora na optymizm. Ale snieg przykrywajacy miasto dziwnie kojarzyl mu sie z wirusem i sklonil do rozmyslan o naturze dobra i zla. -Na pewno marzniesz - uslyszal za plecami glos Caroline. - Nie dalam ci koca. Steven odwrocil sie. Stala w drzwiach. -Wszystko w porzadku - odrzekl. - Nie mozesz spac? -Za duzo zlych snow. Napilabym sie kawy, a ty? Skinal glowa i z powrotem zasunal zaslone. Caroline zrobila kawe i rozpalila kominek. Usiedli z kubkami na sofie i wpatrzyli sie w ogien. -Mam zle przeczucia - odezwala sie Caroline. - To wszystko kiepsko wyglada. -Zawsze najciemniej jest przed switem. -Moze juz nie bedzie switu. Wiesz, ze w ubieglym tygodniu w miescie bylo osiem samobojstw? -Nie wiedzialem. -Podobno z poczucia winy. Rodziny zarazonych czuja sie bezradne, bo nie potrafia pomoc. Nie moga nawet normalnie pochowac bliskich, bo przepisy tego zabraniaja. Wzdrygnela sie i Steven objal ja. -Pomyslisz o mnie zle, jesli zaproponuje, zebysmy poszli razem do lozka? - zapytala, wciaz patrzac w ogien. -Nie - odpowiedzial szczerze. -Cos mi sie zdaje, ze czas nie jest po naszej stronie - mruknela. 15 -Myslalam, ze bede zazenowana, ale nie jestem - wyznala Caroline, kiedy wkladala chleb do tostera.Steven objal ja z tylu i pocalowal w kark. -To dobrze. Ja tez nie. -To chyba ten stary, dobry brytyjski duch czasu wojny, o ktorym tyle sie slyszy - powiedziala w zamysleniu. - W obliczu zagrozenia zwykle zasady przestaja obowiazywac. -Moj pulk wyrusza o swicie - rzekl Steven. - Tyle ze tym razem wojna przyszla do nas. Pocalowal jej wlosy, lecz nie odpowiedzial. Po sniadaniu sprobowal odpalic samochod Caroline, ale siadl akumulator. Nie udalo mu sie jej namowic, zeby wziela dzien wolny, wiec uparl sie, zeby przynajmniej pojechala do kosciola Swietego Judy jego samochodem, a on zrobi porzadek z jej autem. -Zobaczymy sie pozniej? - zapytala. -Jesli chcesz. -Wiec do zobaczenia pozniej. Sasiad zauwazyl wysilki Stevena i wyszedl w szlafroku z propozycja, ze pozyczy mu prostownik do ladowania akumulatora. Steven skorzystal i pol godziny pozniej odjechal. W drodze do szpitala ogolnego wstapil do serwisu, aby sprawdzic akumulator. Elektryk stwierdzil, ze to szmelc. -Nie bedzie trzymal, panie kolego - oswiadczyl, wiec Steven kupil nowy i poprosil o zamontowanie. Kiedy w koncu dotarl do szpitala, zastal George'a Byarsa w jego gabinecie. Dyrektor byl sam. -Nie widzielismy sie jakis czas - powiedzial na powitanie. -Probowalem skoncentrowac sie na wlasnej robocie - odparl Steven. -Z tego, co slyszalem, nie calkiem sie panu udalo. Steven wzruszyl ramionami. -Od pewnych rzeczy po prostu nie mozna uciec. -Ciesze sie, ze pan tak uwaza - rzekl Byars. - Czasami zastanawia mnie postawa niektorych kolegow z branzy. Steven nie podjal tematu. -Jak sytuacja? - zapytal. -Gorsza, nizbysmy chcieli. Chwilami mam wrazenie, ze stoje na mostku "Titanica" i czuje, jak spada temperatura. Same problemy. Brakuje pielegniarek i miejsca dla chorych. Zajelismy juz trzy koscioly i dwie szkoly podstawowe. Sa prawie pelne. Nastepny krok to zamkniecie i wykorzystanie szkol srednich. -Dlaczego akurat szkol srednich? - zapytal Steven. -Dzisiaj z reguly oboje rodzice pracuja - wyjasnil Byars. - Zatrzymanie setek dzieci w domach stworzyloby wielkie problemy. Mlodziez ze szkol srednich jest juz w takim wieku, ze sama potrafi o siebie zadbac, dopoki dorosli nie wroca z pracy. Steven skinal glowa. -A co z ochotniczkami, ktore mialy sie zglaszac? Byars wzruszyl ramionami. -Kiepsko to wyglada. Ale nie mozna ich winic. Bezradne przygladanie sie umierajacym ludziom nie jest przyjemne. Poza tym dwie pielegniarki zarazily sie wirusem i stracilismy je. -Dwie?! - wykrzyknal Steven. -Malo kto o tym wie, jak o wielu innych rzeczach w miescie. -Wiec udaje sie wam trzymac prase na dystans? -Nie nam - sprostowal Byars. - Niech pan nie pyta, komu, ale podejrzewam, ze to robota rzadu. -Watpie, zeby zaapelowal do lepszej natury pismakow - zauwazyl Steven. -A co u pana? Jakis postep? -Powiedzmy, ze jestem wiekszym optymista niz kilka dni temu, ale mam jeszcze duzo do wyjasnienia. Dlatego do pana wpadlem. Musze porozmawiac z kardiochirurgiem. Prosze nie pytac, dlaczego. Moze pan to zalatwic? Byars siegnal do telefonu i wybral numer wewnetrzny. Po krotkiej wymianie zdan odlozyl sluchawke. -Doktor Giles chetnie panu pomoze - powiedzial i wyjasnil Stevenowi, jak trafic na kardiochirurgie. Steven usmiechnal sie i podziekowal. Polubil Byarsa i mial dla niego duzo uznania. Byl zadowolony, ze sztab kryzysowy docenil jego umiejetnosci i zatrzymal na stanowisku koordynatora dzialan. Na oddziale kardiochirurgii przywitala go piekna kobieta, ktora przedstawila sie jako sekretarka Martina Gilesa. -Czeka na pana - oznajmila. - Niech pan wchodzi. Giles wygladal bardziej na boksera wagi ciezkiej niz na chirurga, ale byl bardzo uprzejmy. -Czym moge sluzyc? - zapytal. Skrzyzowal muskularne rece i oparl je na biurku. Szyja zniknela miedzy poteznymi ramionami, glowa przypominala kule armatnia na murze fortecy. -Interesuje mnie nowoczesna chirurgia serca - wyjasnil Steven. - Jakie zabiegi pan wykonuje? -Wszystkie - odparl Giles. - Od zalozenia kilku szwow we wlasciwym miejscu do transplantacji serce-pluca. -Przepraszam, ze nie jestem bardziej konkretny - powiedzial Steven - ale nie mam pojecia, jak powszechne sa dzis operacje serca i ilu ludzi ratuja. -Kazdy oddzial kardiochirurgii w kraju ma kilometrowa liste oczekujacych. To popularne zabiegi. -Powiedzmy, ze zglasza sie do pana pacjent, ktory w dziecinstwie cierpial na goraczke reumatyczna, co doprowadzilo do obecnych problemow z sercem. -Goraczka reumatyczna nie jest juz tak powszechna jak kiedys - wyjasnil Giles. - Ale czesto wywoluje bakteriemie, ktora powoduje nagromadzenie bakterii w zastawce serca i w rezultacie prowadzi do stenozy. Musielibysmy rozwazyc kilka opcji. W wypadku nieduzego uszkodzenia moglibysmy sprobowac mechanicznej naprawy zniszczonej tkanki, czyli zszycia uszkodzonych czesci, o ile byloby to mozliwe. Gdyby zastawka nie nadawala sie do tego, trzeba byloby pomyslec o jej wymianie na plastikowa lub naturalna, jesli taka bylaby dostepna. -Przypuscmy, ze uszkodzenie serca jest zwiazane z wiekiem - podsunal Steven, przypominajac sobie kartoteke medyczna Franka McDougala. -Zrobilibysmy to samo. Defekty zwiazane z wiekiem dotycza zazwyczaj lewej czesci serca, zastawki dwudzielnej i zastawki aorty. Infekcja atakuje zwykle te z prawej strony. Ale w obu wypadkach naprawilibysmy lub wymienili te wlasciwa, przy czym wolelibysmy wariant naprawy. -I mowi pan, ze to popularny zabieg? -Czytalem ostatnio w jednym z magazynow medycznych, ze w krajach rozwinietych wykonuje sie rocznie ponad dwiescie tysiecy operacji zastawek serca, a szescdziesiat tysiecy pacjentow otrzymuje zastawki zastepcze. -A co z powiklaniami pooperacyjnymi? -Wszystkie zabiegi chirurgiczne sa ryzykowne, ale operacje zastawek serca udaja sie wyjatkowo dobrze. Wiekszosc pacjentow w pelni wraca do zdrowia. -A reszta? - zapytal Steven. -Zawsze istnieje pewne ryzyko apopleksji, krwawienia, infekcji, uszkodzenia nerek czy nawet ataku serca i smierci, ale to wyjatki. -Pacjenci po operacjach serca nie sa chyba podatni na choroby wtorne? - zapytal ostroznie Steven. -Choroby wtorne? - zdziwil sie Giles. -Na przyklad infekcje wirusowe. -Nie zetknalem sie z tym - odrzekl Giles - choc pacjenci po transplantacjach moga miec oslabiona odpornosc z powodu stosowania srodkow przeciwko odrzutom przeszczepow. Ale u pacjentow po operacjach zastawek serca nie zauwazylem zwiekszonej podatnosci ani nie slyszalem o czyms takim od nikogo z branzy. W latach osiemdziesiatych mielismy duzy problem z awaryjnoscia jednej ze sztucznych zastawek, BjorkShiley CCHC, ale wycofano ten model w roku osiemdziesiatym szostym, o ile dobrze pamietam. -Niezupelnie o to mi chodzilo. -Wobec tego przykro mi, ale nie moge panu pomoc. Steven skinal glowa i wstal. -Dziekuje, ze tak szybko pan mnie przyjal. -Zawsze do uslug - odparl Giles. Steven usmiechnal sie. -Mialem nadzieje, ze pan to powie. Moze bede musial jeszcze do pana wpasc. Po powrocie do hotelu Steven zadzwonil do Sue, zeby uprzedzic, ze najprawdopodobniej nie przyjedzie na swieta. -Spodziewalam sie tego - odrzekla. - Slyszalam, ze sytuacja sie pogarsza, i juz powiedzialam Jenny, ze biedni chorzy ludzie moga potrzebowac jej taty na troche dluzej. -Dzieki, Sue. Jak ona to przyjela? -Twoja corka jest wyjatkowo dojrzala jak na swoj wiek, ale kiedy bedziesz pewien, ze nie przyjedziesz, lepiej sam jej to powiedz. -Masz racje - zgodzil sie Steven. Ledwo odlozyl sluchawke, zadzwonil telefon. -Doktor Dunbar? Mowi oficer dyzurny Sci-Medu. Pan Macmillan chcialby pana widziec, gdy tylko bedzie pan mogl przyjechac. Eufemizm oznaczajacy "natychmiast", pomyslal Steven. Odprowadzil samochod Caroline pod jej dom, zostawil kartke, ze musial wyjechac do Londynu i pojechal na lotnisko taksowka. Cztery godziny pozniej byl w Londynie. Za pietnascie piata zameldowal sie w gabinecie szefa. Macmillan usmiechnal sie i powiedzial: -Nie docenilem cie. Myslalem, ze zjawisz sie najwczesniej za dwie godziny. Zwolalem zebranie na siodma. Moze chcialbys... - zawiesil glos, jakby chcial dac Stevenowi do zrozumienia, ze nie powinien zadawac zadnych pytan. Steven odwzajemnil usmiech i powiedzial, ze wroci na siodma. Spacerowal po miescie, z przyjemnoscia obserwujac popoludniowy tlum i chlonac swiateczna atmosfere. Znalazl winiarnie, gdzie grano koledy, i zamowil kieliszek chardonnay. Wolalby duzy dzin, ale na zebraniu musial miec jasna glowe. Macmillan nie powiedzial, ze oczekuje raportu, ale mogl go zazadac. Po powrocie do Sci-Medu zastal szefa samego. -Zebranie odbedzie sie nie u mnie, ale w gabinecie ministra spraw wewnetrznych - wyjasnil Macmillan, widzac pytajaca mine Stevena. Kiedy tam weszli, Stevena zaskoczyla obecnosc dwoch innych ministrow. Gospodarz wygladal na przygnebionego. W pokoju bylo w sumie osmiu mezczyzn. Macmillan dokonal prezentacji i zaczal bez zadnych wstepow. -Prawda jest taka, Dunbar, ze nie bylismy z toba calkiem szczerzy. Steven zachowal kamienna twarz, ale skoczylo mu tetno. -W przeszlosci - ciagnal Macmillan - Sci-Med zawsze przekazywal swoim ludziom kazda wazna informacje, kiedy tylko byla dostepna. Ale tym razem musielismy cos zataic. -Podobno spowiedz przynosi ulge duszy - zauwazyl sucho Steven. -Ta decyzja nie byla latwa - mowil dalej Macmillan. - Zapadla na najwyzszym szczeblu i zostala uzgodniona z osobami obecnymi w tym pokoju. Kiedy zachorowala siostra Mary Xavier, zakonnica prowadzaca bezpieczne zycie w zamknietym klasztorze, uznalismy, ze nie uda ci sie znalezc wspolnego ogniwa. Nie trzeba epidemiologa, aby stwierdzic, ze po prostu nie moze istniec. Implikacje tej konkluzji byly bardzo powazne: nasz kraj zostal zaatakowany przez zabojczy wirus, ktory w kazdej chwili moze sie pojawic w dowolnym miejscu bez lancucha wczesniejszych zakazen. -Wiec czego nie wiem? - zapytal Steven. -Powiedzielismy ci o siostrze Mary, ale zatailismy, ze w calym kraju bylo jeszcze czternascie innych zagadkowych zachorowan i nic ich nie laczylo - odparl Macmillan. - Dzieki czujnosci wladz medycznych tych ludzi szybko odizolowano. Ale jesli to tylko czubek gory lodowej, stoimy w obliczu katastrofy narodowej na niespotykana skale. -I musimy zastosowac drakonskie srodki - dodal minister spraw wewnetrznych. - Jestesmy bliscy wprowadzenia stanu wyjatkowego w calym kraju ze wszystkimi tego konsekwencjami. -No, coz - rzekl Steven. - Widze, panowie, ze juz macie wyrobione zdanie na temat wirusa. -Powiedzielismy ci o siostrze Mary, bo uznalismy, ze zbadasz ten przypadek i dojdziesz do takiego samego wniosku, zanim zameldujesz o swoich odkryciach - odparl Macmillan. - Dlatego cie wezwalem. Chyba zgodzisz sie, ze nie mozna wytropic pochodzenia tego wirusa? -Nie, nie zgodze sie - zaprzeczyl Steven, ku zaskoczeniu obecnych. - On nie wzial sie znikad. -Ale ta zakonnica nigdy nie wychodzila z klasztoru. -Raz wyszla - sprostowal Steven. - Dziewiec miesiecy temu miala operacje serca w miejscowym szpitalu. -Czyli nie byla poza klasztorem od dziewieciu miesiecy - powiedzial z rozdraznieniem przedstawiciel Brytyjskiego Stowarzyszenia Medycznego. - W wypadku infekcji wirusowej to zadna roznica. Steven zerknal na Macmillana. -Inni zagadkowi pacjenci, przynajmniej ci, o ktorych wiedzialem, tez mieli niedawno operacje serca. -I uwaza pan, ze to wazne? - zapytal minister spraw wewnetrznych. -Tak, choc jeszcze nie wiem, na ile wazne. Wszyscy eksperci medyczni zgodnie uznali, ze nie moze istniec zaden logiczny zwiazek miedzy przebytymi operacjami serca a zlapaniem zabojczego wirusa. Steven sluchal ich cierpliwie i kiwal glowa, kiedy wskazywali na to, co juz wiedzial: rozne miasta, rozne szpitale, rozni chirurdzy, rozne miesiace i rozne przyczyny zabiegow. -Ale faktem jest, ze cala czworka przeszla te operacje - powiedzial, gdy umilkly protesty. - I tylko to ich laczy. -Co o tym sadzisz, Macmillan? - zapytal minister spraw wewnetrznych. -Sadze, ze powinnismy sprawdzic kartoteki medyczne tych zagadkowych pacjentow, o ktorych nie poinformowalismy doktora Dunbara. -Wiec wstrzymujemy sie z wprowadzeniem nowych srodkow bezpieczenstwa? - spytal minister i powiodl wzrokiem po zebranych. Wszyscy zgodzili sie z Macmillanem, lecz niechetnie, bo wiekszosc nadal nie byla przekonana. -O ile wiem - powiedzial minister zdrowia - sprawdzono kartoteki medyczne tych pacjentow, ale uwzgledniajac tylko ostatnie szesc tygodni, czyli czas dwukrotnie dluzszy niz prawdopodobny okres inkubacji tego wirusa. -Zasugeruje wiec premierowi - zdecydowal szef resortu spraw wewnetrznych - zeby zawiesic wprowadzenie stanu wyjatkowego w calym kraju na... jak dlugo? -Na tydzien - podsuneli najwieksi sceptycy. Propozycje dwoch tygodni i miesiaca upadly. W koncu zgodzono sie na dziesiec dni. -Co pan na to, doktorze Dunbar? - zapytal minister spraw wewnetrznych. - W ciagu dziesieciu dni ustali pan pochodzenie tej cholernej zarazy? -Moge tylko probowac - odparl Steven. -Dostanie pan wszystko, od sekretarki do lotniskowca. Wystarczy poprosic. Po zebraniu Steven na poczatek poprosil o cos do jedzenia. Od sniadania nie mial nic w ustach, a zamierzal pracowac cala noc. Chcial wykorzystac srodki i komputery Sci-Medu do zgromadzenia informacji o nieujawnionych zagadkowych zachorowaniach. Przydzielono mu do pomocy maly zespol urzednikow panstwowych kierowniczego szczebla, dysponujacych faksami i telefonami. O dziewiatej wieczorem, kiedy dostarczono chinskie jedzenie, lacznosc juz dzialala. Gdy jadl, siedzac przy komputerze i tworzac baze danych z nadchodzacych informacji o nowych pacjentach, przyszedl Macmillan i spytal, czy Steven ma wszystko, czego potrzebuje. Kiedy Steven przytaknal, oswiadczyl, ze w takim razie nie ma sensu, aby sie tu krecil, lecz dziwnie ociagal sie z wyjsciem. Po chwili krepujacego milczenia odchrzaknal i powiedzial: -Jestem ci winien przeprosiny za ukrywanie informacji. Gdy pojawila sie perspektywa wprowadzenia stanu wyjatkowego, wszyscy uznali, ze zadne dalsze informacje o kryzysie nie moga wyjsc poza te mury. Nie moglismy ryzykowac, ze sie rozejda i wywolaja panike na gieldzie i Bog wie, gdzie jeszcze. -Rozumiem - odrzekl Steven. -Zawiadom mnie, jak bedziesz cos mial. O polnocy nie bylo juz watpliwosci, ze wspolny element to operacja serca. Dziewiec z czternastu "zagadkowych kart" przeszlo taki zabieg w ciagu ostatniego roku; informacji o pozostalej piatce nadal szukano. Steven zadzwonil do Manchesteru. Chcial przeprosic Caroline za nagle znikniecie i pochwalic sie, ze w koncu zrobil jakis postep. Nikt nie odpowiadal. Mial nadzieje, ze Caroline nie odbiera, bo juz spi. -Jaki stad wniosek? - zapytal Macmillan, gdy Steven powiedzial mu przez telefon o swoim odkryciu. -Moim zdaniem przyczyna zakazen byly same operacje. -Sugerujesz, ze zlapali nowego filowirusa jako infekcje pooperacyjna? - zdziwil sie Macmillan. -Nie w sensie konwencjonalnym, ale mozna tak powiedziec - odparl Steven. - Teraz musimy znalezc wspolny element wyrozniajacy tych pacjentow sposrod setek, jesli nie tysiecy innych, ktorzy przeszli operacje serca w ostatnim roku. O trzeciej nad ranem Steven i jego zespol mieli juz dokladne informacje o pieciu operowanych. Steven zadzwonil do Macmillana, gdy tylko przeanalizowal dane. -Wyglada na to, ze wspolnym elementem jest protezowa zastawka serca - oznajmil. - Wymieniono je pieciu pacjentom, nikomu nie naprawiono ich chirurgicznie. -Moj Boze - westchnal Macmillan. - Zakazone zastawki serca. Kto by pomyslal? Dobra robota, Dunbar. -Jeszcze nie wyszlismy na prosta - zastrzegl Steven. - Musimy ustalic, dlaczego minelo tyle miesiecy, zanim wdala sie infekcja. A przede wszystkim, jak zastawki ulegly zakazeniu. -I do tego wirusem, na ktorego wczesniej nikt sie nie natknal - dodal Macmillan. -Wlasnie. -Zostawiam to tobie, jestes w tym dobry - powiedzial Macmillan. - Na razie obudze premiera ta wiadomoscia. Steven poprosil swoj zespol o ustalenie typu i producenta zastawek wykorzystanych przy operacjach. W miedzyczasie nadeszly informacje o trzech dalszych pacjentach: tej trojce rowniez wymieniono uszkodzone zastawki serca. -Niezle nam idzie, kochani - oswiadczyl Steven, przyjmujac od jednego z urzednikow kubek bardzo pozadanej kawy. - Moze do sniadania wypijemy szampana. Tuz przed switem przyszedl pierwszy faks z informacjami o zastawce uzytej do zabiegu. Humphreyowi Barclayowi wszczepiono zastawke z ludzkiej tkanki. Byla niemal idealnie dobrana immunologicznie i obylo sie bez srodkow przeciwko odrzutowi przeszczepu. Steven zaklal pod nosem. O szostej trzydziesci zadzwonil do Macmillana. -Zaczely sie schody - oznajmil z przygnebieniem. - Mamy piec pierwszych wynikow. Wszyscy dostali zastawki z ludzkiej tkanki. -Ale jak to mozliwe? - zapytal Macmillan. -Nie wiem - wyznal Steven. -Mogl sie zdarzyc jakis zarazony dawca serca, ale nie ma mowy, zeby ci wszyscy ludzie dostali zastawki od tej samej osoby. -Otoz to - zgodzil sie Steven zmeczonym glosem. Byl wykonczony. -Przespij sie troche. Potem pogadamy. 16 Steven pojechal do domu taksowka. Mieszkanie, ktore od jakiegos czasu stalo puste, bylo tak wyziebione, ze czul w powietrzu wilgoc. Wlaczyl ogrzewanie i czajnik elektryczny. Czekajac, az woda sie zagotuje, zerknal na zegarek. Minela siodma trzydziesci. Postanowil zadzwonic do Caroline. I tym razem nie odbierala. Steven bebnil palcami w sluchawke i zastanawial sie, gdzie moze byc. Kiedy skulony przy kominku elektrycznym saczyl kawe, zdziwienie przerodzilo sie w niepokoj, potem w obawe. Zadzwonil do miejskiego szpitala ogolnego, ale George Byars jeszcze nie przyszedl. Postanowil zaczekac i sprobowac pozniej. Przy trzecim telefonie, o osmej czterdziesci piec, udalo sie.Powiedzial Byarsowi, ze nie moze sie dodzwonic do Caroline Andersen. -Nie wie pan, czy zmienila godziny dyzurow? - zapytal. Cisza w sluchawce byla bardziej wymowna niz jakakolwiek odpowiedz. Steven poczul, jak zoladek podchodzi mu do gardla. -Wczoraj wieczorem probowalem zlapac pana w hotelu - powiedzial cicho Byars. - Caroline zachorowala na to dranstwo. -Jezu, nie - mruknal Steven. -Przykro mi - odparl Byars. -To na pewno ten wirus? -Raczej nie ma watpliwosci. -Gdzie ona jest? -W kosciele Swietego Judy. Siostra Lineham uparla sie, ze bedzie ja osobiscie pielegnowac. Steven bez slowa odlozyl sluchawke. Mial wrazenie, ze wszystko sprzysieglo sie przeciwko niemu i toczy walke z niewyobrazalnymi przeciwnosciami losu. Zazdroscil ludziom, ktorzy wierza w Boga, obojetnie jakiego; przynajmniej maja w kims oparcie, w ciezkich chwilach maja sie do kogo zwrocic i prosic o pomoc. On czul sie zupelnie samotny, az do granic rozpaczy. Poza wszystkim innym musial brac pod uwage mozliwosc, ze sam jest zarazony wirusem, bo spal z Caroline. Ciarki przeszly mu po plecach. Nie mogl juz nic zrobic, musial zaczekac, zeby sie przekonac. "Co ci jest pisane, to cie nie minie", mawiala jego babcia. Pijac drugi kubek kawy, zastanawial sie, jak najszybciej dotrzec do Manchesteru. Przypomnial sobie obietnice ministra spraw wewnetrznych, ze dostanie wszystko, czego bedzie potrzebowal. Zadzwonil do Sci-Medu i poprosil o laptop przystosowany do transmisji danych przez telefon komorkowy, bo swoj komputer zostawil w Manchesterze. Zazadal tez samochodu z kierowca. Natychmiast. Dwadziescia minut pozniej przed jego blokiem czekal potezny jaguar. Obok stal kierowca w szarym garniturze. Steven usiadl z tylu. Kiedy pedzili autostrada, zaladowal ostatnie informacje ze Sci-Medu. Byly juz dane dziewieciu pacjentow. Wszyscy dostali zastawki z ludzkiej tkanki. -Cholera! - zaklal glosno. Kierowca spojrzal na niego w lusterku. -Problemy? - zapytal. -Czlowiek spedza tygodnie na rozgryzaniu zagadki, a kiedy wreszcie znajduje rozwiazanie, okazuje sie, ze to niemozliwe - poskarzyl sie Steven. -Moze tylko sie panu wydaje, ze to niemozliwe? -Ja to wiem - odparl Steven. -Wyeliminowal pan wszystkie inne mozliwosci? -Tak. -Wiec to, co zostalo, musi byc prawda, chocby wygladalo nieprawdopodobnie - orzekl kierowca. - Tak mawial Sherlock. -Jest pan fanem Holmesa? - zapytal Steven. -Byl detektywem z prawdziwego zdarzenia - odrzekl kierowca. - Nie to, co te dzisiejsze typy w telewizji, ktore prosza ludzi, zeby odwalali za nich cala robote. Stary Sherlock moglby ich nauczyc paru rzeczy. Lord Lucan bylby za kratkami, zanim zdazylby pan powiedziec: "Prosze podac herbate, pani Hudson". Mnie tez moglby nauczyc paru rzeczy, pomyslal Steven, wystukujac na klawiaturze prosbe o szczegolowe dane dawcow tkanki. Podejrzewal, ze to robota glupiego, lecz nie mial innego pomyslu. Pewnie zostanie z lista nazwisk zmarlych ludzi, ale przynajmniej dokumentacja bedzie kompletna. Na obrzezach Manchesteru kierowca spytal, dokad go zawiezc. Steven powiedzial, ze do kosciola Swietego Judy, i pomogl mu tam trafic. -Mam czekac na pana? - zapytal szofer. Steven odparl, ze nie. -To dobrze - ucieszyl sie kierowca. - To miejsce przyprawia, mnie o gesia skorke. Steven nie dziwil mu sie. Ulice wokol srodmiescia byly upiornie puste. -Teraz w lewo. Kierowca zatrzymal samochod tuz przy barierze policyjnej przed kosciolem. -Zycze powodzenia i niech pan pamieta, co mawial stary Sherlock: to, co zostalo, musi byc prawda. Steven podziekowal z usmiechem, ale twarz mu stezala, gdy zobaczyl swoj wynajety samochod wciaz zaparkowany tam, gdzie zostawila go Caroline. Wyjasniwszy pielegniarkom w dyzurce, kim jest i po co przyszedl, przebral sie w stroj ochronny i wszedl do czesci dla pacjentow. Znow ten krwawy koszmar, pomyslal. Chorych nie przybylo, ale pewnie tylko dlatego, ze nie bylo ich juz gdzie zmiescic. Nie od razu zorientowal sie, ktora z trzech pielegniarek w pomaranczowych skafandrach, kapturach i maskach to Kate Lineham. Poznal ja po chodzie, kiedy poszla do pojemnika wyrzucic zakrwawione tampony. Stanal przodem do niej, zeby mogla go rozpoznac. Natychmiast zrozumiala, dlaczego przyszedl. -Tam - powiedziala. - Zrobilysmy jej wlasny kat. -To dobrze - odrzekl. Zaprowadzila go do rogu w glebi nawy, za jedna z dwoch glownych kolumn nosnych. Caroline lezala pod tylna sciana na lozku polowym. Nad nia bylo witrazowe okno ze scena rezurekcji i tablica z nazwiskami parafian poleglych w obu wojnach swiatowych. Miala zamkniete oczy, ale nie spala. Poruszala wargami, jakby zaschly. Steven przykleknal i polozyl reke na jej ramieniu. Otworzyla oczy. -Jak leci? - zapytal, usmiechajac sie do niej przez maske. -Swietnie - odpowiedziala. - Milo znow cie widziec. Poklepal ja po ramieniu. -Musialem poleciec do Londynu. Pewnie nie widzialas kartki, ktora zostawilem w twoim samochodzie? Pokrecila glowa. -Nie, myslalam, ze uciekles. -Wrocilem, jak tylko sie dowiedzialem. Wyjdziesz z tego. Wiem, ze dasz rade. Usmiechnela sie slabo i lekko scisnela jego reke. Steven odgarnal jej wlosy z czola. -Odpoczywaj. Przyjde pozniej. Wstal i odszukal Kate Lineham. -Co o tym myslisz? - spytal. -Trudno powiedziec. Statystyki sa przeciwko niej, ale pod czula opieka kochajacej osoby moze jej sie uda. Steven skinal glowa. Byl wdzieczny za szczera odpowiedz. Poszedl do wyjscia i wzial prysznic. Kiedy byl juz na zewnatrz, uslyszal swoj telefon komorkowy. -Gdzie jestes, do cholery? - zapytal John Macmillan. -W Manchesterze. -Moge wiedziec, dlaczego? -Bo tu jest wiecej chorych niz gdziekolwiek indziej - odparl Steven. - Poza tym znajoma wlasnie zlapala wirusa. -Bardzo mi przykro. - Macmillan spuscil z tonu. - Zdobycie informacji o dawcach okazalo sie trudne. Dystrybucja narzadow i tkanek zajmuje sie rejestr centralny. Odpowiada na komputerowe zapotrzebowania szpitali i klinik. Szpitale zwykle nie dostaja danych osobowych dawcow. -Nazwiska nie zrobia wielkiej roznicy. Ale interesuja mnie dane z rejestru. Moglibyscie przyslac mi e-mail z tym, co macie? -Oczywiscie. Co planujesz? -Chce jeszcze raz porozmawiac z kardiochirurgiem - odparl Steven. - Czuje, ze czegos w tym wszystkim nie dostrzegam. Rozpaczliwie potrzebowal snu, ale umowil sie z Martinem Gilesem na dwunasta. Trzymal sie na nogach dzieki kolejnym kubkom kawy i gdy dotarl do szpitala ogolnego, myslal, ze niezle wyglada, dopoki chirurg nie powital go slowami: -Jezu, ale pan zmarnowany. Steven pominal milczeniem te uwage i poprosil o wiecej szczegolow o wymianie zastawek serca. Chcial wiedziec, jak sie wybiera rozne opcje. -Zasadniczo najlepsze sa zastawki tkankowe - odparl Giles. - Ludzkie, jesli sa osiagalne i oczywiscie tylko w wypadku odpowiedniej zgodnosci tkanki. Idealem jest naprawa zastawek pacjentow przy uzyciu ich wlasnej tkanki. Nie ma wtedy problemow z odrzutem przeszczepu, wiec nie jest potrzebna terapia immunosupresyjna, ktora prawie zawsze prowadzi do klopotow. Zastawki mechaniczne - metalowe, plastikowe, z wlokna weglowego czy z czegokolwiek - tez sa niezle, ale nawet w przyblizeniu nie zapewniaja tak dobrego przeplywu jak zastawki tkankowe, bo maja ograniczone katy otwarcia. Pacjenci zwykle musza byc do konca zycia na srodkach przeciwskrzepowych. Wazny jest rowniez wiek. Pacjentowi w srednim wieku dalibysmy zastawke tkankowa, ale starszemu wstawilibysmy zapewne mechaniczna. -Powiedzial pan, ze najlepsze sa zastawki tkankowe. Ludzkie, jesli to mozliwe. -Tak. -Czy to znaczy, ze jest jakas alternatywa? -Uzywa sie rowniez przystosowanych zastawek swinskich. -Swinskich? A co z odrzutem obcej tkanki? - zapytal Steven. -Powiedzialem przeciez, ze chodzi o zastawki "przystosowane". Przystosowuje sie je srodkiem chemicznym o nazwie gluteraldehyd, zeby byly lepiej przyswajalne. Bywaja slabe i czesto trzeba je wzmocnic, dac im dodatkowy "szkielet", jak to nazywamy. Nie sa nawet w przyblizeniu tak dobre, jak kompatybilne zastawki ludzkie, ale uzywa sie ich dosc czesto i z dosc dobrym skutkiem. Problem moze byc wtedy, gdy pacjentem jest Zyd. Steven usmiechnal sie. -Domyslam sie, ze zastawki tkankowe sa badane, zeby wykryc ewentualne zapalenie watroby, AIDS, chorobe Creutzfeldta-Jakoba i tak dalej. -Oczywiscie - przytaknal Giles. - Bez tego ani rusz. Steven podziekowal mu za pomoc i wrocil do hotelu. Ledwie polozyl sie na lozku, ogarnela go sennosc, lecz w glowie wciaz klebily sie sprzeczne mysli. Logika wskazywala, ze wybuch choroby spowodowaly zastepcze zastawki serca, bo tylko ich wymiana laczyla pacjentow nazwanych "zagadkowymi kartami". Ale osiemnascie wymienionych zastawek nie moglo pochodzic z jednego zarazonego serca ludzkiego. Kiedy zapadal w sen, przypomnial sobie slowa kierowcy: "Moze tylko sie panu wydaje, ze to niemozliwe?" Zaledwie cztery godziny pozniej obudzil go halas na korytarzu, zupelnie, jakby pokojowka upuscila metalowa tace ze sztuccami. Przez chwile lezal nieruchomo, patrzac w sufit, potem zdal sobie sprawe, ze juz nie zasnie. Wstal, wzial prysznic i zamowil do pokoju omlet i salatke. Czekajac na jedzenie, wlaczyl laptop i odczytal kolejny e-mail. Nie znalazl w nim nazwisk dawcow, byly za to informacje o metodach pozyskiwania narzadow i tkanek do transplantacji oraz kryteriach ich rozdzielania przez rejestr centralny. Przyszlo mu do glowy, ze wspolnym ogniwem jest wlasnie rejestr. Poprosil Sci-Med o sprawdzenie rejestru. Moze uda sie znalezc jakies elementy laczace interesujacych go pacjentow. Poltorej godziny pozniej dostal odpowiedz. Nadal nie bylo nazwisk dawcow, bo, jak wyjasniono, pracownik rejestru centralnego, do ktorego zwrocono sie z prosba o te dane, zachorowal i zostal odeslany do domu. Niestety, zabral ze soba dyskietke z kartoteka dawcow. Koledzy wlasnie probuja sie z nim skontaktowac. Co do elementow laczacych "zagadkowe karty", jeden juz sie pojawil. Wszyscy ci pacjenci dostali zastawki serca dzieki staraniom tego samego koordynatora, niejakiego Grega Allana. Dziwnym zbiegiem okolicznosci, to wlasnie on nagle zachorowal. -No, no - mruknal Steven. - Chyba bede musial pogadac z panem Allanem. Zadzwonil do Sci-Medu z pilna prosba o adres faceta. Oficer dyzurny oddzwonil juz po czterech minutach. -Mam ten adres, ale niewiele to panu da - oznajmil. - Nie ma go w domu. -Jak to? Podobno jest chory. -Tak mysleli jego koledzy. Wygladal na chorego i zwolnil sie do domu. Ale kiedy probowali skontaktowac sie z nim w sprawie dyskietki, nie zastali go. Zona nie widziala go od rana. -Mimo to wezme ten adres - odrzekl Steven. Allen mieszkal w Leeds. Z Manchesteru mozna tam bylo dojechac w godzine. Uprzedzil oficera dyzurnego o swoich planach i poprosil, zeby Sci-Med zlecil miejscowej policji znalezienie samochodu Allana. -Podajcie im numer mojej komorki. Niech mnie zawiadomia, gdy tylko go znajda. -Maja go aresztowac? -Nie, tylko znalezc. Wie o tych zastawkach cos, czego my nie wiemy. Chce, zeby mi to powiedzial osobiscie. Steven dotarl do Leeds tuz po siodmej trzydziesci. W oknie bungalowu Allana palilo sie swiatlo. Zapukal do drzwi. Otworzyla mu kobieta po trzydziestce. Wygladala na przybita. Na widok obcego mezczyzny uniosla rece do ust. -Chodzi o Grega, prawda? Znalezliscie go. Co sie stalo? Gdzie on jest? Steven wyjasnil, ze nie potrafi odpowiedziec na te pytania i jest po prostu jednym z ludzi, ktorzy szukaja jej meza. Pokazal legitymacje i zapytal, czy moze na chwile wejsc. Wprowadzila go do salonu. -O co chodzi, na Boga? Gdzie jest Greg? - dopytywala sie nerwowo. - Najpierw jego koledzy mowia, ze zachorowal i mial wrocic w domu. Potem pyta o niego policja, a teraz pan. Co sie dzieje? Steven wyjasnil jej, na czym polega jego praca. -Ale co choroba wirusowa ma wspolnego z Gregiem? On jest administratorem. Zalatwia zapotrzebowania na transplanty. Dobiera potencjalnych dawcow do biorcow. -Od kiedy sie tym zajmuje? -Mniej wiecej od szesciu lat. Ale nie odpowiedzial mi pan na pytanie. -Bo nie znam odpowiedzi - wyznal Steven. - Wiem tylko, ze pani maz skoordynowal czternascie zabiegow wymiany zastawek serca, po ktorych biorcy zarazili sie nowym wirusem. Kobieta wytrzeszczyla oczy i zamarla. -To... jakas bzdura - wyjakala. - Jak to mozliwe? -Mialem nadzieje, ze pani maz to wyjasni - odrzekl Steven. - Ale nie ma go. Pani Allan zerknela przez okno. Steven podazyl wzrokiem za jej spojrzeniem. Na podjezdzie stal nowy ford focus. Steven nie mial pojecia, w co jest zamieszany Greg Allan - jesli w ogole jest - ale wiedzial z doswiadczenia, ze zwykle chodzi o pieniadze. Byl ciekaw, czy poziom zycia Allanow podniosl sie ostatnio. -Jakim samochodem jezdzi pani maz? - zapytal niewinnie. -Bmw. A dlaczego pan pyta? Steven obserwowal wyraz jej oczu. -Na wypadek, gdyby wyjechal zza rogu, kiedy bede wychodzil - odrzekl uprzejmie. - Stary? Nowy? -Nowy - odpowiedziala tepo. - Srebrna piatka. -Dobre auto - stwierdzil Steven. Czul, ze kobieta chce mu cos powiedziec, ale nagle odezwala sie jego komorka i szansa przepadla. Przeprosil i odebral. Dzwonila miejscowa policja. -Prosil pan o znalezienie Gregory'ego Allana. -Tak - potwierdzil Steven i szczelnie oslonil dlonia telefon. -Lepiej niech pan tu przyjedzie. Jestesmy przy zagajniku na wschodnim krancu Gaylen Park. Mamy samochod. Jego chyba tez. Steven poczul sie nieswojo. Meldunek sugerowal, ze Allan nie zyje, a on siedzial dwa metry od jego zony. Staral sie zachowac kamienna twarz. -Zrozumialem, juz jade. -Jakas wiadomosc o Gregu? - zapytala pani Allan. -Nie - sklamal Steven. - Ale musze juz isc. Przy pozegnaniu nie patrzyl jej w oczy. Wolal, zeby ktos inny przekazal jej zla wiadomosc. Pietnascie minut pozniej zobaczyl kilka wozow policyjnych zaparkowanych obok srebrnego bmw przy lasku na skraju niewielkiego parku. Gliniarze stali kolo samochodow i rozmawiali. Steven przedstawil sie. -Czekalismy na pana - wyjasnil inspektor dowodzacy akcja. - Niczego nie dotykalismy. Steven domyslil sie, ze Sci-Med poruszyl odpowiednie sprezyny w Ministerstwie Spraw Wewnetrznych. -Bardzo dobrze - pochwalil. - Co macie? Inspektor zaprowadzil go na mala polanke oswietlona policyjnymi lampami lukowymi. Wskazal w gore. -To chyba panski facet? Na nagiej galezi buka wisial mezczyzna. -Najwyrazniej postanowil, ze w tym roku udekoruje soba gwiazdkowe drzewko - mruknal policjant. Steven nie odezwal sie. Patrzyl na martwego mezczyzne. Allan mial purpurowa twarz i wysuniety nabrzmialy jezyk. Przypominal odrazajaca chimere na sredniowiecznym kosciele. Ale powiesil sie na wspolczesnej jaskrawoczerwonej lince holowniczej w zolte pasy, co w pewien sposob umniejszalo groze tej sceny. Stad makabryczny zart policjanta. -Biedny facet - powiedzial Steven. -Mozemy go zdjac? Steven skinal glowa. -Jasne. Patrzyl z ponura mina, jak gliniarze odcinaja cialo i klada na ziemi. Policyjni specjalisci od medycyny sadowej zabrali sie do pracy. Wygladali jak robotnicy zaczynajacy zmiane: swobodni, spokojni, wyluzowani. Jeszcze jedno cialo, jeszcze jeden zwykly dzien. Lekarz policyjny oficjalnie stwierdzil zgon i inspektor zapytal, czy Steven moze potwierdzic, ze denat to Gregory Allan. -Niestety, nie. Nigdy go nie widzialem. Ukucneli obaj przy zwlokach. -Mozna spytac, co on zrobil? - zagadnal inspektor. Steven byl niemal zahipnotyzowany twarza Allana. Zastanawial sie, dlaczego facet tak marnie skonczyl. -Spytac mozna - odrzekl. - Ale nie mam bladego pojecia. A szkoda. Oprozniono kieszenie Allana. -Jest jakas kartka - oznajmil jeden z policjantow. Inspektor wciagnal rekawiczki, wzial kartke i ostroznie rozlozyl. -List do zony. Napisal: "Przepraszam". Niewiele mial jej do powiedzenia. Papier jest mokry, bo facet zlal sie w spodnie, kiedy puscil mu zwieracz. -Nie znalezliscie przy nim dyskietki? - zapytal Steven. Policjanci pokrecili glowami. - A w samochodzie? -Sprawdz jeszcze raz, Edwards - polecil inspektor. Wysoki rudzielec w plastikowej pelerynie o dwa numery za malej poszedl do bmw i zaczal je dokladnie przeszukiwac. Wrocil, kiedy zapinano worek z cialem Allana. Podal inspektorowi dyskietke. -Byla z boku siedzenia pasazera - wyjasnil. Inspektor przekazal dyskietke Stevenowi. -Mam cos podpisac? - zapytal Steven. -Miedzy kolegami nie ma potrzeby - odparl inspektor. - Moze chce pan swiateczne opakowanie? Steven wsunal dyskietke do kieszeni. -Nie, nie trzeba. Dzieki za pomoc. 17 Capel Curig Varen Doig i Ian Patterson wyszli z posterunku policji w Capel Curig bardzo przygnebieni. Wlasnie dowiedzieli sie od inspektora, ze w ostatnich tygodniach zadna z miejscowych firm taksowkowych nie miala wezwania do stacji doswiadczalnej. Nadal nie wiedzieli, jak i dlaczego Amy i Peter znikneli. Policja walijska nie mogla zrobic nic wiecej. Nie wtracala sie do spraw rodzinnych, podobnie jak szkocka.Karen pokrecila glowa. -Nie wierze, zeby zeszli z gor. Patterson mruknieciem przyznal jej racje. -Pomijajac fakt, ze nie mieli ekwipunku do chodzenia zima po walijskich gorach. Przynajmniej Peter nie mial. -Amy tez nie. -Dlaczego to zrobili? - zastanawiala sie Karen. - Jesli rzeczywiscie chcieli razem uciec, dlaczego nie wzieli land-rovera i nie zostawili go potem na przyklad na lotnisku? -No wlasnie, to po prostu bez sensu - zgodzil sie Patterson. -Wciaz nie moge uwierzyc, ze to zrobili. -Wiec gdzie sa? Karen spojrzala na Pattersona. Lzy naplynely jej do oczu. -Nie wiem - zaszlochala. - Po prostu nie wiem. Otoczyl ja ramieniem i przez chwile oboje milczeli. -Moze wstapimy na drinka i zastanowimy sie, co dalej? - zaproponowal. Karen wytarla oczy i bez slowa skinela glowa. Weszli do hotelu, w ktorym byli zaraz po przyjezdzie. Nie zatrzymali sie w nim, woleli nocowac w pobliskim pensjonacie. -Znalezli panstwo miejsce? - zagadnal barman, ktory poprzednio wyjasnil im, jak trafic do stacji doswiadczalnej. Patterson przytaknal i zamowil dwie brandy. Barman zauwazyl, ze Karen ma zaczerwienione oczy, wiec powstrzymal sie od dalszych pytan. Podal brandy i wrocil do czytania gazety. -Nie wiem, co jeszcze mozemy zrobic - powiedzial Patterson. - Jesli nikt ich nie widzial, a policja nie moze pomoc... Karen sie uspokoila. -Nie uwierze, ze Peter mnie zostawil, dopoki nie bede miala dowodu. W tej cholernej dziurze ktos musi cos wiedziec. Przepraszam... - Zerwala sie i wybiegla. Barman spojrzal znad gazety. -Cos nie tak? - spytal. -Jest zdenerwowana - wyjasnil Patterson. - Jej maz zniknal bez sladu. -Ach tak. Przykro mi. -On i moja zona pracowali w stacji doswiadczalnej, o ktora pytalismy pana wczoraj - ciagnal Patterson. - Ale najwyrazniej nikt z miejscowych nie widzial ich tutaj, a potem nagle oboje przepadli. Land-rover, ktorym przyjechali do Walii, spalil sie w czasie pozaru stacji doswiadczalnej, nie zamawiali tez taksowki, wiec nie wiemy, jak sie stad wydostali. -Moze moglbym pomoc - zaproponowal barman. -Ale przeciez pan tez ich nie widzial - zdziwil sie Patterson. -Nie, ale nie tylko panstwo pytali o droge do stacji. Wrocila Karen. Wygladala znacznie lepiej; umyla twarz i poprawila makijaz. -Niech pan mowi - przynaglil Patterson. -Jakies dziesiec dni temu przyjechaly tu cztery osoby. Dwaj faceci i dwie babki. Pytali, jak trafic do stacji. Pamietam ich, bo narzekali na kawe. Karen zorientowala sie, o czym mowa. Wyjela z torebki zdjecie meza i podala je barmanowi. -Czy to jeden z tamtych mezczyzn? - zapytala. Barman ledwo rzucil okiem na fotografie. -Nie. To byli Amerykanie. -Amerykanie - powtorzyl mechanicznie Patterson. - Turysci? -Nie sadze. Faceci byli Amerykanami, kobiety Walijkami. Mowily jak tutejsze. -Ale nie znal ich pan? -Nie widzialem ich nigdy przedtem ani potem. -Ale pytali o stacje doswiadczalna? - upewnila sie Karen. -Owszem. Pomyslalem nawet, ze to troche dziwne. Nie wygladali na naukowcow, jesli wie pani, co mam na mysli? Byli calkiem zwyczajni. -A moze mowili, po co jada do stacji doswiadczalnej? - zapytal z nadzieja Patterson. -Niestety, nie. Karen spytala barmana, czy pamieta dokladna date. -Ubiegly poniedzialek albo wtorek, nie jestem pewien - odparl. Karen spojrzala na Pattersona. -Czyli mniej wiecej dziesiec dni po przyjezdzie Petera i Amy. Patterson skinal glowa i dodal: -I mniej wiecej w tym samym czasie, kiedy oboje przestali telefonowac. Karen odwrocila sie z powrotem do barmana. -To naprawde wazne - powiedziala. - Pamieta pan cos jeszcze? -Niewiele - odparl. - Widywalem sympatyczniejszych ludzi. Zjedli, skrytykowali kawe i wyniesli sie. Zdaje sie, ze nie zostawili zadnego napiwku. Komentarz barmana podsunal Karen pewien pomysl. -Jak placili? - zapytala. -Chyba karta kredytowa - odparl po chwili namyslu. - W dzisiejszych czasach dziewiecdziesiat procent ludzi tak robi. W Karen wstapila nadzieja. -Wiec powinien pan miec potwierdzenie. Barman wzruszyl ramionami. -Pewnie tak. Moja zona zajmuje sie takimi rzeczami. -Moglby pan ja zapytac? To naprawde wazne. Mezczyzna wytoczyl sie zza baru i zniknal na pare minut. Wrocil z niska siwa kobieta, do ktorej zwracal sie: Megan. Klocili sie. Megan przyciskala do piersi prostokatna metalowa kasetke. -Ona mysli, ze jestescie z urzedu skarbowego - wyjasnil. - Ale chyba nie jestescie? - Usmiechnal sie niepewnie, pokazujac zepsute zeby. -Nie jestesmy - uspokoila go Karen. -Oczywiscie, ze nie - dodal Patterson. Megan otworzyla kasetke i polozyla na kontuarze plik kwitow. Jej maz wlozyl okulary w czarnych oprawkach, zwilzyl palce i zaczal przegladac rachunki. Karen miala wrazenie, ze obserwuje na zwolnionym filmie, jak rosnie trawa. Korcilo ja, zeby zlapac kwity i samej je przejrzec, ale powstrzymala sie. -Jest - oznajmil w koncu barman. - To ten. - Podniosl kwit do oczu i odczytal z trudem: - American Express. J. Clyde Miller. Mowi wam to cos? Karen i Patterson pokrecili przeczaco glowami. -Moge zobaczyc? - zapytala Karen. Spojrzala na kwit i wyraz jej twarzy zmienil sie. -Zobacz! - podala kwit Pattersonowi. - Placil karta kredytowa firmy. Spojrz na nazwe. -Lehman Genomics - przeczytal glosno. -Bardzo nam panstwo pomogli - powiedziala Karen do pary za barem. -Jestesmy naprawde wdzieczni - dodal Patterson. -Wiec uda wam sie znalezc tych ludzi? - spytal barman. -Byli z tej samej firmy co moj maz - odparla Karen. - Przynajmniej ten gosc, ktory placil. Musza cos wiedziec. Powiedzial pan, ze kobiety byly tutejsze? -Mowily jak miejscowe. Karen spojrzala na Pattersona. -Chyba jeszcze nie wrocimy do domu. -To moze podac kolacje? - zaproponowala Megan. Karen pomyslala, ze powinni przynajmniej zjesc w hotelu. -Czemu nie? - zgodzila sie z usmiechem. Podczas kolacji ukladali plan na nastepny dzien. -Rano zadzwonimy do Paula Grossarta - zaproponowala Karen - i poprosimy o adresy tamtych kobiet. -Jak dotad, Grossart nie byl zbyt pomocny - odparl Patterson. -Myslisz, ze odmowi? -To mozliwe. Mialem wrazenie, ze chce umyc rece od sprawy Petera i Amy. -Jezu! - wykrzyknal barman, ktory znow czytal gazete. Zawolal cos po walijsku i zjawila sie Megan. Pokazal jej cos w gazecie i po chwili oboje zgodnie pokiwali glowami. Karen i Patterson zdali sobie sprawe, ze para patrzy na nich. -O co chodzi? - zapytala Karen. -To ona! - odparl barman. - Jedna z tych kobiet od Amerykanow. Karen i Patterson podeszli do kontuaru. Barman pokazal im zdjecie kobiety w srednim wieku. -Jest w szpitalu w Caernarfon - powiedzial. - Pisza, ze moze byc pierwsza walijska ofiara wirusa z Manchesteru. Manchester Znalazlszy sie w pokoju hotelowym, Steven wsunal dyskietke do laptopa i poczul przyjemny dreszcz podniecenia. Mial nadzieje, ze teraz zdola rozwiazac zagadke zachorowan. Dyskietka musiala byc bardzo wazna, skoro z jej powodu Greg Allan zdecydowal sie zakonczyc zycie w zimnym, ciemnym parku na tydzien przed Gwiazdka. Na dyskietce byl pojedynczy plik bez nazwy zapisany w Wordzie. Steven otworzyl go i pojawila sie pierwsza strona z naglowkiem SNOW-BALL 2000. Ponizej widniala pionowa lista nazwisk. Prawa kolumne zajmowaly adresy szpitali i klinik z calego kraju. Przy kazdej pozycji byla data jej wprowadzenia. Szybko przelecial liste w poszukiwaniu dalszych informacji, ale nie znalazl nic wiecej. Rozpoznal niektore nazwiska, wiec nabral pewnosci, ze to wlasciwa dyskietka. Po blizszym przestudiowaniu listy odszukal wszystkich czternastu pacjentow, zdumial go natomiast brak korelacji miedzy dawcami i biorcami. Jesli to byla kartoteka dawcow i biorcow zastawek serca - a tak przypuszczal - dlaczego dawcom nie przypisano konkretnych biorcow? Piecdziesiat szesc nazwisk, pomyslal. Dwudziestu osmiu dawcow i dwudziestu osmiu biorcow. Ale jak ustalic, kto jest kim? Byl rozczarowany. Nie znalazl niczego, co wskazywaloby na przyczyne zachorowan, ani zadnej sugestii, dlaczego Greg Allan popelnil samobojstwo. Wylogowal sie; na razie mial dosyc zagadek. Postanowil odwiedzic Caroline. W kosciele Swietego Judy nie zastal Kate Lineham. Skonczyla juz dyzur i poszla do domu. Musial od poczatku tlumaczyc nocnej zmianie, kim jest i po co przyjechal. -Niestety, z doktor Andersen nie jest dobrze - powiedziala jedna z pielegniarek. - Miala ciezkie popoludnie. Teraz spi. Kate prosila o telefon, gdyby cos sie zmienilo. -Moze nie powinienem jej niepokoic? - zapytal Steven. -Panska wizyta na pewno jej nie zaszkodzi - odparla pielegniarka. - Moze nawet poczuje sie troche lepiej, gdy po przebudzeniu zobaczy obok siebie bliska osobe. Steven przebral sie w skafander ochronny i wszedl przez komore powietrzna do nawy. Zaszokowala go zmiana w wygladzie Caroline od jego poprzedniej wizyty. Miala zoltawa cere i sciagniete, spekane wargi. Przykucnal, zmoczyl gabke w miednicy i zaczal wycierac pot z jej twarzy. Poruszyla sie, wiec przerwal na chwile. -Spij, kochanie - szepnal. - Odpoczywaj. Wszystko bedzie dobrze. Znow sie poruszyla, jakby bylo jej niewygodnie. -Mysl o sloncu... o zlocistym zbozu, o bialych zaglach na blekitnej wodzie... i o piknikach, na ktore pojedziemy latem... Podeszla jedna z pielegniarek i polozyla mu reke na ramieniu. -Wszystko w porzadku? - zapytala cicho. Steven skinal glowa, bo Caroline uspokoila sie; uslyszal jej gleboki, regularny oddech. Spojrzal w gore na tablice pamiatkowa. Czytajac nazwiska ofiar "krwawych rzezi wojennych", nie mogl sie pozbyc mysli, ze tamci mieli przynajmniej namacalnego przeciwnika. Mogli go zobaczyc i walczyc z nim. Tych nieszczesnikow w kosciele atakowal bezbarwny, bezwonny, niewidzialny wrog, ktorego jedyna funkcja byla samoreplikacja i tym samym zabijanie ciala, w ktorym zyl. Wszystkie rzeczy jasne i piekne, wszystkie stworzenia duze i male... Mijaly minuty. Steven siedzial przy Caroline i trzymal ja za reke. Nagle znow zaczela sie wiercic, jakby meczyl ja zly sen. Probowal ja uspokoic, ale tym razem bez skutku. Wstrzasnely nia konwulsje. Zdazyl podstawic jej miske pod brode, zanim zwymiotowala krwia. -Spokojnie, kochanie - szepnal. Wymiotowala, dopoki calkiem nie oproznila zoladka. Jej twarz wykrzywil spazm bolu. W koncu glowa opadla jej na poduszke, z nosa pociekla krew. Steven wytarl krew i wyplukal gabke. Caroline otworzyla oczy. -To ty - powiedziala slabym glosem. - Fatalnie sie czuje. -Ale wygrywasz - odparl z calym przekonaniem, na jakie mogl sie zdobyc. - Tak trzymaj. Zaczela cos mowic, ale znow zlapaly ja torsje. Miesnie brzucha kurczyly sie tak gwaltownie, ze cala sie trzesla, ale z ust wyplynela tylko krwawa piana. -O Boze - jeknela. Znow zaczela krwawic z nosa, tym razem bardzo obficie. Kiedy otworzyla oczy, Steven zobaczyl, ze nabiegly krwia. Przywolal gestem jedna z pielegniarek i poprosil, zeby zostala z Caroline. Sam poszedl oproznic miske i wyplukac w zlewie zakrwawione gabki. Kiedy wrocil, pielegniarka powiedziala: -Zadzwonie po Kate. Steven wiedzial, ze nadszedl kryzys. Ukleknal przy Caroline i staral sie podtrzymac ja na duchu. Nic wiecej nie mogl zrobic. Gdy torsje na chwile ustaly, wyszeptala z trudem: -Mowilam ci kiedys o mojej nadziei, ze ktos sie mna zajmie, gdybym tego potrzebowala... Nie myslalam, ze to bedziesz ty. -Chyba wyciagnelas krotsza zapalke - odrzekl. Probowala sie usmiechnac, ale przeszkodzil jej kolejny napad konwulsji. -Musze w ciebie wpompowac troche plynu, moja pani - mruknal Steven i siegnal po roztwor soli. - Za duzo wydalasz. -Badz... ostrozny - ostrzegla. - W tej chwili... nie odpowiadam... za swoje ruchy. -Postaraj sie odprezyc. Caroline skrzywila sie z bolu i odruchowo podciagnela kolana. -Nie masz pojecia... jak to idiotycznie brzmi - jeknela. Obok Stevena wyrosla pielegniarka. -Kate juz jedzie - szepnela. - Moge w czyms pomoc? Steven poprosil, zeby przytrzymala ramie Caroline, i wklul igle. Potem rozejrzal sie za czyms do powieszenia pojemnika z roztworem soli. Zdecydowal sie na rog tablicy pamiatkowej. Przymocowal kroplowke obok nazwiska sierzanta Morrisa Holmesa, ktory polegl "za krola i ojczyzne" w bitwie pod Ypres. -Musisz to potrzymac, Morris - powiedzial. Odetchnal z ulga, gdy Caroline zapadla w spokojny stan miedzy snem i jawa. Niestety, nie trwalo to dlugo. Ogarnela ja nowa fala mdlosci i znow zaczela wymiotowac. -Chyba cos we mnie peklo - wymamrotala. - Czuje, jak puszcza. -Co peklo? - zapytal Steven. -Jakby... gumka w majtkach - odpowiedziala z bladym usmiechem. Stevena zmrozil ten zart. Zrozumial, ze Caroline umiera. -Wszystko bedzie dobrze - wykrztusil z trudem. - Najgorsze juz minelo. Musisz odpoczac i nabrac sil. Przyjechala Kate Lineham. Stala z jedna z pielegniarek poza zasiegiem wzroku Caroline i nie odzywala sie. Caroline spojrzala na Stevena. Widywal juz taki wyraz w oczach smiertelnie rannych zolnierzy. Oznaczal pogodzenie sie z losem. Wzial ja za reke. -Nie poddawaj sie - prosil. - Walcz. -Ten kawal, Steven. Popatrzyl na nia pytajaco. -Opowiedz mi... ten kawal. Teraz zrozumial. Zdjal kaptur i maske, polozyl sie obok Caroline, przysunal policzek do jej policzka, wzial ja za reke i zaczal: -Malutki mis polarny siedzial na lodowcu i patrzyl na przeplywajaca kre... Kiedy skonczyl, poczul, ze Caroline lekko sciska jego dlon. Bal sie na nia spojrzec, bo po twarzy splywaly mu lzy. Odwzajemnil tylko uscisk. Lezal bez ruchu i nienawidzil calego swiata za filozofie "wszystkich rzeczy jasnych i pieknych". Dlaczego nikt nie rozumie, ze to straszne miejsce? Zaden pieprzony Disneyland, jak wszyscy udaja! Pies pozera psa. Zabij albo zostaniesz zabity. Krew na klach i pazurach. Pieprzony koszmar! Wscieklosc i rozpacz powoli mijaly. Wzial kilka glebokich oddechow, zeby dojsc do siebie. Kate zrobila pierwszy ruch: pochylila sie i delikatnie polozyla mu reke na ramieniu. -Ona odeszla, Steven - powiedziala miekko. - Caroline odeszla. Skinal glowa i wstal. Wlozyl z powrotem kaptur i maske, spojrzal na Kate, a potem odwrocil sie i poszedl do tunelu wyjsciowego. Wypil prawie cala butelke dzinu, zanim sen - czy moze zamroczenie - uwolnil go od dalszych zmartwien. Obudzil sie dopiero o dziesiatej, gdy weszla pokojowa i spytala, czy moze posprzatac. -Okay - odpowiedzial, nie otwierajac oczu, bo razilo go swiatlo. - Tylko bez lazienki. Nagle uswiadomil sobie, ze zaraz uslyszy odkurzacz. Nie cierpial tego dzwieku nawet bez kaca. Byl pewien, ze pieklo jest pelne halasujacych odkurzaczy. Gdy zobaczyl, ze pokojowa ciagnie po podlodze kabel, zerwal sie z lozka i pobiegl boso do lazienki, by schronic sie pod prysznicem. Stal tam, dopoki sie nie upewnil, ze pokojowki i jej piekielnej maszyny juz nie ma. Potem zamowil do pokoju sok pomaranczowy, kawe i aspiryne, ubral sie i czekal. Wiedzial, ze to bedzie dla niego decydujacy dzien. Chcial oplakiwac Caroline, pograzyc sie w smutku i rozpaczy, ale nie mogl sobie na to pozwolic. Przezyl juz osobista tragedie, kiedy stracil Lise. Bal sie przechodzic przez to jeszcze raz, bo moglby skonczyc w domu bez klamek. Postanowil rzucic sie w wir pracy. To pomoze. Trzeba zdecydowac, co zrobic z lista Grega Allana. Watpil, zeby szpitale udzielily mu potrzebnych informacji, wiec poprosil o pomoc Sci-Med. Mial nadzieje, ze kiedy ustali dawcow, zdola dostrzec jakis wspolny element, ktory ich laczy. Po otrzymaniu danych az zaniemowil. -Jestescie pewni? - spytal w koncu. -Tak, to sami biorcy. Na liscie nie ma ani jednego dawcy. -Wiec co im wszczepiono, do cholery? -Zastawki serca - odparl oficer dyzurny. -Nie o to mi chodzi. - Steven nagle zrozumial. - Jezu Chryste! Jest tam Macmillan? -Na liscie Grega Allana sa sami biorcy - powiedzial, gdy polaczono go z szefem. -Wiem - odrzekl Macmillan. -Nie rozumie pan? Osiemnascie osob z tej listy wirus juz zaatakowal. Pozostale... - Steven przerwal na moment, bo na kacu mial trudnosci z liczeniem w pamieci -...trzydziesci osiem dopiero zaatakuje. Nie widzi pan tego? Sa potencjalnymi zrodlami infekcji! Przeszli takie same operacje jak reszta, ale jeszcze sa zdrowi. Trzeba ich odizolowac. Kiedy to zrobimy, skoncza sie tajemnicze wybuchy choroby w calym kraju. -Oczywiscie, ze rozumiem - zapewnil Macmillan. - Jesli masz racje, rzad Jej Krolewskiej Mosci bedzie mogl zapomniec o wprowadzeniu stanu wyjatkowego. -Jasne. Bedzie mogl wrocic do problemow z polowaniami na lisy i wprowadzeniem euro. -I moze z kosztami podrozy do Manchesteru sluzbowymi samochodami - odparowal Macmillan. - A przy okazji, co z twoja znajoma? -Umarla dzis rano - odrzekl tepo Steven. -O, Boze, przepraszam. Palnalem to bez zastanowienia - usprawiedliwil sie Macmillan. -Nie mogl pan wiedziec. Zapadla dluga cisza. -Zmienmy temat - odezwal sie w koncu Macmillan. - Pewnie nie wiesz, jaki jest zwiazek miedzy osobami z listy i filowirusem? -Jeszcze nie - przyznal Steven. - Ale Greg Allan wiedzial. Jestem pewien, ze dlatego sie zabil. -Szkoda, ze przedtem nas nie oswiecil - powiedzial ponuro Macmillan i wylaczyl sie. Steven wrocil do rozmyslan o piecdziesieciu szesciu osobach z listy. Wszyscy dostali ludzkie zastawki serca, co wywolalo u nich zabojcza infekcje, choc nie od razu. To opoznienie bylo zagadkowe. Podobnie jak to, ze skoro piecdziesiat szesc osob dostalo ludzkie zastawki, musialo byc co najmniej czternastu dawcow, ktorych teoretycznie nic nie powinno laczyc, a jednak wszyscy mieli w sobie te sama, zupelnie nowa odmiane filowirusa. Kompletny nonsens, pomyslal Steven. Nie ma na to innego okreslenia. 18 Ulzylo mu, ze tak zwane logiczne rozumowanie ma juz za soba. Teraz powinien rozwazyc, co bylo nie tak z zastawkami serca, ktore dostali tamci pacjenci. Po chwili zastanowienia doszedl do wniosku, ze jest tylko jeden sposob, by to sprawdzic. Trzeba wyjac jedna z przeszczepionych zastawek z ciala ktorejs ofiary i poddac wszechstronnym badaniom.Zadanie bylo nie tylko ryzykowne - sekcja zwlok ofiary filowirusa to niebezpieczna procedura - ale rowniez trudne, bo zmarlych kremowano mozliwie jak najszybciej. Musial sie pospieszyc. Znow zadzwonil do Sci-Medu i spytal o aktualna sytuacje z pacjentami zarazonymi filowirusem. -Oprocz dwoch osob reszta zmarla i zostala skremowana - odrzekl oficer dyzurny. -A te dwa wyjatki? - zapytal Steven. -Pierwszy to kobieta, ktora prawdopodobnie wyjdzie z tego. Jako jedna z bardzo niewielu. Steven zamknal oczy. Dlaczego to nie Caroline? Zmusil sie, zeby o tym nie myslec. -Drugi to ta zakonnica, siostra Mary Xavier. Jej nie skremowano. -Co?! - wykrzyknal Steven. -Zakon sie nie zgodzil na kremacje. Z powodow religijnych. A klasztor jest tak odizolowany od swiata, ze siostry dostaly specjalne pozwolenie, zeby ja tam pochowac. -W wypadku filowirusa nie powinno sie isc na takie ustepstwa - zauwazyl kwasno Steven. -Decyzja zapadla w Hull - odparl dyzurny. - Pewnie postawiono ostre warunki. Zapieczetowany worek na zwloki, zaspawana trumna i tak dalej. To chyba mozliwe? -Owszem - przyznal Steven. Podziekowal za pomoc, odlozyl sluchawke i zamyslil sie. Uzyskanie zgody na ekshumacje siostry Mary Xavier nie zapowiadalo sie latwo, ale jedyna alternatywa bylo czekanie na nastepne zachorowanie i zgon. To moglo potrwac tydzien lub dwa, moze nawet dluzej, a on musial jak najszybciej zbadac jedna z zastawek serca. Postanowil zazadac ekshumacji i zostawic Sci-Medowi zalatwienie zgody. Jesli ja dostanie, reszte wezmie na siebie. Musial poprosic Sci-Med o jeszcze jedno: dokladne sprawdzenie stanu finansow Grega Allana w chwili jego smierci. Interesowalo go przede wszystkim, czy na konto Allana wplywaly nieudokumentowane sumy. Jesli tak, trzeba bedzie przycisnac jego zone i wydobyc z niej, co wie o dodatkowych dochodach meza. O piatej po poludniu uzyskano zgode na ekshumacje. Nie obylo sie bez ostrych protestow wladz lokalnych i wysokich przedstawicieli Kosciola rzymskokatolickiego, ktorzy uznali to za swietokradztwo. Protesty Kosciola wzmogly sie na wiadomosc, ze sekcja odbedzie sie na terenie klasztoru w sprowadzonym ponownie ruchomym szwedzkim laboratorium. Brakowalo tylko patologa sklonnego dokonac autopsji. -Jest z tym duzy problem - oznajmil Macmillan. -Nie ma sprawy, sam to zrobie - odparl Steven. -Nie jestes patologiem - przypomnial mu Macmillan. -Nie musze byc. Trzeba tylko otworzyc cialo i wyjac zastawke dwudzielna. Jestem lekarzem, wiec doskonale sobie poradze. W tych okolicznosciach byloby nawet nie fair prosic o to kogos innego. -Skoro tak uwazasz... - odpowiedzial bez przekonania Macmillan. -Mam nadzieje, ze Porton zechce przeprowadzic analize zastawki? -Z tym nie bedzie problemu. A Szwedzi wezma na siebie jej transport. -Wiec wszystko zalatwione - podsumowal Steven. - Lepiej zaczne sie zbierac. -Kiedy to zrobisz? -Dzis w nocy - odparl Steven. - Jesli zdazycie podstawic na miejsce laboratorium. -Zdazymy - zapewnil Macmillan. - Aha, jeszcze jedno. Pol godziny temu dostalismy wyniki sekcji zwlok Grega Allana. Uduszenie petla na szyi. -A wiec samobojstwo - stwierdzil Steven. - Musial w cos wdepnac. -Policja przesluchala jego zone. Podobno nie miala pojecia, ze jej maz byl zamieszany w cos nielegalnego. Zdawala sobie sprawe, ze od roku mieli wiecej pieniedzy, ale mowil jej, ze zwyzkuja akcje, w ktore zainwestowal. -Chyba jako jedyne - zauwazyl kwasno Steven. -Wlasnie. Steven zdecydowal sie na jeszcze jeden telefon przed wyjazdem do Hull. Zadzwonil do Freda Cummingsa i spytal, czy mogliby chwile pogadac. -Jasne - odparl Cummings. - O co chodzi? -Juz o tym rozmawialismy, ale musze cie zapytac jeszcze raz. Czy wirus moze byc przez jakis czas w uspieniu, zanim spowoduje infekcje? -Normalnie, nie. Wirusy musza sie replikowac, zeby zyc. Jesli zabierzesz im gospodarza, zgina. -A w jego komorkach? -Chodzi ci o to, czy moga przetrwac w uspieniu bez replikacji wewnatrz komorek? -Tak. -U bakterii jest stan nazywany lizogenia - odpowiedzial w zamysleniu Cummings. - Niektore wirusy potrafia przenikac do komorki bakterii i interpolowac sie do DNA gospodarza. W ten sposob podczas replikacji DNA bakterii wirus tez sie replikuje, tyle ze w sposob kontrolowany, wiec bez zadnej szkody. Ale czasami, gdy dzieje sie cos nienormalnego, co stymuluje wirusa, dochodzi do jego niekontrolowanej replikacji i zabija gospodarza. -Wlasnie o taka sytuacje mi chodzilo - powiedzial Steven. - Jak to sie nazywa? -Lizogenia - powtorzyl Cummings. - Ale to dotyczy tylko bakterii i tylko niektorych wirusow bakteryjnych. -Moze wkrotce dowiemy sie czegos nowego - rzekl Steven. -Jesli sie dobrze zastanowic - odparl Cummings - podobna sytuacja moze wystepowac u ludzi. Mysle o wirusie Herpessimplex. Wiesz, tym, ktory powoduje opryszczke. Trwa w uspieniu w blonie sluzowej wokol warg, dopoki cos go nie pobudzi, na przyklad slonce lub stres. Nikt tego jeszcze dokladnie nie wyjasnil. -Dobry temat do przemyslen - podsumowal Steven. W drodze do Hull ogarnely go watpliwosci. Moze zbyt pochopnie zglosil sie do przeprowadzenia sekcji zwlok Mary Xavier. Nie po raz pierwszy przypomnial sobie poniewczasie, ze nie jest kawalerem bez zobowiazan, lecz samotnym ojcem, ktory musi miec na uwadze dobro corki. Jenny potrzebuje zywego ojca, nie martwego bohatera. Ale znow skusilo go niebezpieczenstwo, chcial poczuc dreszcz emocji. Gonil za tym przez cale zycie. Mial wykonac zadanie, od ktorego woleli sie wymigac nawet doswiadczeni patolodzy z wieloletnia praktyka. -Och, Jenny, kochanie - mruknal. - Masz ojca idiote. Ale nie mogl sie juz wycofac, wiec zaczal rozwazac, jak maksymalnie ograniczyc ryzyko. Teoretycznie to proste: unikac bezposredniego kontaktu ze zrodlem czasteczek filowirusa, czyli z cialem Mary Xavier. Prawdziwe zagrozenie to mikroskopijne rozmiary wirusa. Nie mozna go zobaczyc nie tylko golym okiem, ale nawet pod zwyklym mikroskopem o tysiackrotnym powiekszeniu. Zeby stwierdzic obecnosc czasteczki wirusa, trzeba uzyc mikroskopu elektronowego. Nie maja postac i fizycznej, wiec ledwo podlegaja prawom grawitacji i tarcia. Cale miliony moga godzinami unosic sie w jednej kropelce wilgoci. Najlzejszy ruch powietrza moze rozproszyc ich chmary we wszystkich kierunkach. Steven wiedzial, jak zabojczy potrafi byc filowirus i ze nie wolno go lekcewazyc. Musi sie ubrac w pelny stroj ochronny z kapturem, maska i respiratorem i dokladnie sprawdzic, czy wszystko jest szczelne. Wlozyc dwie pary rekawiczek, a na lewa dlon dodatkowo rekawice kolczugowa chroniaca przed przypadkowym skaleczeniem skalpelem. Przesledzil w myslach cala czekajaca go procedure. Najpierw centralne naciecie, zeby otworzyc klatke piersiowa. Potem resekcja zeber, zeby uzyskac dostep do narzadu, nastepnie uwolnienie serca od polaczonych z nim tkanek i w koncu wyjecie samego organu. Umiesci go w metalowym naczyniu, splucze czystym, sterylnym roztworem soli i usunie zastawke dwudzielna swiezymi narzedziami. Wlozy zastawke do hermetycznego pojemnika, ktory szczelnie zamknie i przekaze ludziom z Porton. Latwizna. Zeby tylko jego zoladek dal sie o tym przekonac. Zanim dojechal na miejsce, powtorzyl sobie cala procedure kilka razy. Przy klasztorze staly dwa wozy policyjne, koparka i ruchome szwedzkie laboratorium polaczone z dwoma transporterami. Podszedl do grupy mezczyzn czekajacych obok samochodow. -Inspektor Jordan - przedstawil sie jeden z policjantow. - Jest pan patologiem? -Tak - potwierdzil Steven. - Wszystko gotowe? -Siostry postanowily zademonstrowac swoja dezaprobate, odcinajac sie od calej sprawy. -To zrozumiale. I chyba w niczym nam nie przeszkodzi. -Poza tym, ze nikt nie poczestuje nas herbata, raczej nie - przyznal Jordan. - Wazne, zebysmy zawczasu uzgodnili, kto co robi. Plan jest taki. Pan Frost z tutejszego urzedu gminnego obsluguje koparke. Rozkopie grob i odsloni trumne. Jej wydobyciem zajmie sie doktor Laarsen i jego koledzy. Oczywiscie pomoze im koparka, bo podniesienie olowianej trumny nie jest latwe. Ludzie doktora Laarsena dopilnuja jej transportu do ruchomego laboratorium, gdzie zostanie otwarta pod nadzorem pana Grieve'a z zakladu pogrzebowego, eksperta od uszczelnien trumien wysokiego ryzyka. Potem pan Grieve wycofa sie, a ludzie doktora Laarsena wyjma cialo. Doktor Dunbar przeprowadzi sekcje zwlok. Kiedy skonczy, powtorzymy wszystko w odwrotnej kolejnosci. Zadowoleni panowie? "Zadowoleni" to niefortunne okreslenie, pomyslal Steven, ale skinal glowa jak wszyscy. -W porzadku. Prosze zaczynac, panie Frost. Operator odpalil diesla i w nocnym powietrzu rozeszly sie spaliny. Mala zolta koparka potoczyla sie na metalowych gasienicach w kierunku mogily za klasztorem. Lampy lukowe oswietlaly ekrany ustawione wokol grobu siostry Mary Xavier. Jeden z ludzi Laarsena przyniosl stroj ochronny dla patologa. Steven ubral sie obok ruchomego laboratorium. Inni szli za koparka niczym chor katedralny w drodze na msze. Zakonnic nie bylo widac, ale Steven czul na sobie wzrok matki Augustine, kiedy szedl przez cmentarz, by dolaczyc do reszty. Mial wrazenie, ze przelozona stoi przy ktoryms z gornych okien klasztoru, boleje nad tym, do czego podjudzil innych Steven, i potepia go za to. Niemal z ulga wszedl za ekrany. Koparka juz pracowala. Frost poruszal dwiema dzwigniami w kabinie niczym bohater kreskowek telewizyjnych. Obok wykopu rosla sterta ziemi. Nagle ostrze zazgrzytalo przerazliwie o wieko trumny. Po chwili silnik koparki zamilkl. Dwaj ludzie Laarsena opuscili sie do dolu, zeby oczyscic trumne z resztek ziemi i opasac ja linami. Mijaly minuty. Wreszcie Laarsen pochylil sie nad grobem i zapytal, w czym problem. Jeden z ludzi w dole wyjasnil, ze ma trudnosci z wlozeniem liny pod trumne. Boi sie, ze petla sie zsunie. -Jak daleko ja wepchnales? - zapytal niecierpliwie Laarsen. -Najwyzej dziesiec centymetrow. -Tyle wystarczy - uspokoil go Laarsen. - Wylazcie. Mezczyzni wygramolili sie z grobu i przywiazali gorne konce lin do czerpaka koparki. -Tylko delikatnie, panie Frost - powiedzial inspektor Jordan, ale nie bylo sposobu, zeby silowniki hydrauliczne malej koparki zadzialaly bez szarpniecia. Wszyscy wstrzymali oddech, gdy czerpak poderwal trumne z dna dolu. -Ostroznie, ostroznie! - zawolal Jordan, kiedy trumna wolno podjechala do gory. Polozyl rece na wieku, zeby zminimalizowac kolysanie. Ludzie Laarsena podeszli i przytrzymali trumne z obu koncow. -Wyszla - powiedzial Jordan. Operator koparki uznal to za sygnal do obrocenia ramienia czerpaka i postawienia trumny obok dolu. Nagle szarpniecie silownikow spowodowalo zsuniecie sie liny z gorzej umocowanego konca. Trumna wysunela sie z petli i spadla na noge jednego z ludzi Laarsena. Mezczyzna krzyknal z bolu. Minelo kilka minut, zanim zdenerwowani pomocnicy ponownie przeciagneli petle pod trumna. W koncu udalo im sie zawiazac line, operator uniosl czerpak i uwolnil rannego. Steven udzielil mu pierwszej pomocy, a inspektor wezwal karetke. Wszyscy byli podenerwowani. Laarsen czul sie winny, ze zlekcewazyl zle umocowanie trumny. Jordan wyrzucal sobie, ze to on jest odpowiedzialny za wypadek. Operator koparki nie mogl sobie darowac blednego manewru. Wszyscy odetchneli z ulga, kiedy wreszcie przyjechala karetka i zabrala rannego. Trumne przywiazano do czerpaka koparki i przetransportowano powoli do ruchomego laboratorium. Steven postanowil nie asystowac przy otwieraniu wieka i wyjmowaniu ciala. Spacerowal na zewnatrz i jeszcze raz powtarzal sobie w myslach, co bedzie robil. Z laboratorium wylonil sie Laarsen. -Jest panska - oznajmil. - Polozylismy ja na stole, ale nie wyjelismy z worka. Moze pan tez nie bedzie chcial? -Moze nie - zgodzil sie Steven. Nie bylo potrzeby odslaniac ciala jak do pelnej sekcji, powinna wystarczyc klatka piersiowa. Im mniejszy kontakt z siedliskiem filowirusa, tym lepiej. Zapial uszczelnienia skafandra, opuscil kaptur i maske. Laarsen sprawdzil zabezpieczenia i klepnal go w ramie, dajac znak, ze wszystko gra. Steven wszedl do laboratorium przez plastikowa komore powietrzna i zaryglowal sie w srodku. Z zewnatrz nie dochodzil zaden dzwiek, nie bylo slychac nawet generatora lamp lukowych. Cialo Mary Xavier lezalo w zapieczetowanym worku na stole sekcyjnym. Zaczal otwierac worek, ale po zaledwie dwoch centymetrach suwak sie zacial. Steven zaklal w duchu. Pomyslal, ze cale przedsiewziecie od poczatku jest pechowe. Po chwili uswiadomil sobie, ze takie negatywne myslenie jest niebezpieczne. Uspokoil sie i rozejrzal za jakims narzedziem. Znalazl szczypce, wsunal je w kolko przy suwaku i mocno pociagnal obiema rekami. Suwak przesunal sie o kilka nastepnych centymetrow worka. Kolejne szarpniecie i jeszcze jedno. Wreszcie odciagnal suwak do konca. Sprawdzil rekawiczki i mankiety, zeby sie upewnic, czy ich nie uszkodzil podczas zmagan z suwakiem. Potem wlozyl rekawice kolczugowa, rozchylil worek i odslonil cialo. Szarosina skora wokol klatki piersiowej byla wzdeta. W glowie Stevena odezwal sie dzwonek alarmowy. Wzdecie prawie na pewno spowodowaly nagromadzone gazy, ktore nie mogly sie wydostac. Uwolnilyby sie przy pierwszym nacieciu wraz z chmura czasteczek filowirusa. -Jasna cholera - mruknal. Zastanawial sie goraczkowo, co robic, czul pulsowanie w skroniach. Zdjal rekawice kolczugowa i przejrzal szafki ze sprzetem. Znalazl butelke srodka dezynfekujacego i wpadl na pomysl, jak usunac gazy. Umocowal dwudrozna plastikowa strzykawke na jednym koncu przezroczystej plastikowej rurki, a drugi koniec zanurzyl w butelce. Nalozyl na strzykawke gruba igle i sprawdzil wszystkie polaczenia. Zamierzal wkluc igle w klatke piersiowa Mary Xavier i odprowadzic gazy. Przeplyna rurka do srodka odkazajacego, ktory zabije wirusa. Ale co sie stanie, jesli skora okaze sie tak slaba, ze igla rozerwie ja jak napompowany balon? Mimo wszystko musial sprobowac. Zebral sie na odwage i wklul igle w poszarzala skore. Ku jego ogromnej uldze punkt naklucia nie rozdarl sie. Srodek dezynfekujacy zaczal gwaltownie bulgotac, kiedy gazy wplynely rurka do butelki. Steven przerazil sie, ze nie wystarczy w niej miejsca, plyn sie przeleje i gazy ujda bezposrednio w powietrze. Ale po chwili przeplyw zmalal i w koncu pecherze zniknely. Wyciagnal igle, wlozyl rekawice kolczugowa i wybral odpowiedni skalpel do pierwszego naciecia. Wymruczawszy przeprosiny pod adresem siostry Mary, otworzyl klatke piersiowa i zabral sie do wyjmowania serca. Usunal zastawke dwudzielna, umiescil w pojemniku hermetycznym, zaszyl klatke piersiowa i przed zamknieciem worka splukal obficie odslonieta czesc ciala srodkiem odkazajacym. Znow mial problem z suwakiem i spocil sie z wysilku, zanim zapieczetowal worek i mogl go zmyc od zewnatrz nastepna porcja srodka dezynfekujacego. Wlozywszy uzyte narzedzia do stalowych pojemnikow, zdezynfekowal laboratorium. Gdy wyszedl na zewnatrz, zaczekal, az jeden z ludzi Laarsena spryska mu skafander srodkiem odkazajacym. Potem zdjal kaptur i maske i kilka razy odetchnal gleboko nocnym powietrzem. Niewazne, ze bylo zimne i wilgotne; smakowalo wspaniale. -Jak poszlo? - zapytal Laarsen. -Wszystko w porzadku. -Mozemy ja z powrotem pochowac? - spytal Jordan. -Tak - odpowiedzial Steven. Nie byl rozmowny, myslal tylko o liscie do Jenny. Napisze, ze o niej mysli i ma nadzieje, ze bedzie miala wspaniala Gwiazdke. 19 Steven wrocil do Manchesteru o czwartej nad ranem, ale od razu usiadl do listu. Napisal corce, jak bardzo za nia teskni i jak jest mu przykro, ze nie moze przyjechac na swieta. Ale zadzwoni i dowie sie, co Swiety Mikolaj przyniosl jej i pozostalej dwojce. Obiecal, ze kiedy skonczy prace, spedza razem duzo czasu, a latem beda robili mnostwo fajnych rzeczy. Na ich ulubionej plazy w Sandyhills zbuduja z Mary i Robinem najwiekszy zamek z piasku, jaki ktokolwiek kiedykolwiek widzial, otocza go fosa i beda sie w niej pluskac.Gdy skonczyl, sprawdzil jeszcze poczte elektroniczna. Znalazl wiadomosc ze Sci-Medu. Zachorowaly dwie kolejne osoby, jedna w Preston, a druga w Exeter. Oba nazwiska byly na liscie Grega Allana, wiec do wiadomosci dolaczono gratulacje od Johna Macmillana oraz przygotowane zawczasu akta nowych pacjentow. Steven byl jednak zbyt zmeczony by teraz do nich zagladac. Polozyl sie i ledwo zamknal oczy, zapadl w gleboki sen. Tym razem powiesil na drzwiach tabliczke z napisem NIE PRZESZKADZAC, wiec spal spokojnie niemal do poludnia. Obudzil sie wypoczety, ze swiezym umyslem. Dawno nie czul sie tak dobrze. Mial powody do satysfakcji: znalazl zrodlo infekcji, a to jest najwazniejsze przy kazdym wybuchu choroby zakaznej. Jeszcze nie wiedzial, dlaczego zrodlem sa osoby z listy Allana, ale "zagadkowe karty" przestaly byc zagadkowe. Wladze mogly odizolowac tych ludzi, zanim zaraza innych. Steven postanowil zrobic sobie dzien wolny; zasluzyl na to. Wstal, wzial prysznic, ubral sie i pomyslal o jedzeniu. Nie mial ochoty na sniadanie czy lunch w hotelu, wiec zdecydowal sie poszukac jakiegos przyjemnego lokalu. Dzien byl zimny, ale pogodny, doskonaly na spacer. Steven wedrowal blisko godzine, zanim znalazl pub, ktory przypadl mu do gustu. Kupil gazete, zeby poczytac w oczekiwaniu na jedzenie. Popijajac duzego guinnessa, zauwazyl, ze prasa podziela jego dobry nastroj. W ciagu ostatnich kilku dni liczba nowych zachorowan w Manchesterze spadla. Wprawdzie nadal przypominano ludziom o czujnosci, ale pojawila sie ostrozna nadzieja, ze najgorsze juz minelo. Wydzialy zdrowia w innych rejonach kraju z duzym powodzeniem izolowaly nowych pacjentow, jesli sie zdarzali. Rzad wydal oswiadczenie, ze zrodlo infekcji zostalo zidentyfikowane i podjeto kroki, aby je wyeliminowac, choc nie ujawniono szczegolow. Kelnerka przyniosla zamowienie. Steven zagadnal ja, ze w lokalu jest prawie pusto. Tylko on przyszedl na lunch, a dwaj faceci, ktorzy siedzieli na stolkach przy barze, wygladali na stalych klientow. -Tak jest od tygodni - poskarzyla sie. - To najgorszy okres swiateczny, jaki mielismy. Steven wspolczujaco pokiwal glowa, -Ale chyba juz po wszystkim - powiedzial i wskazal gazete. -Najwyzszy czas, do cholery. Gdyby na poczatku ta glupia suka z wydzialu zdrowia nie pozwolila tamtym dzieciakom z dyskoteki krecic sie po miescie, dawno byloby po sprawie. Steven poczul sie, jakby dostal kopniaka w brzuch. Chcial bronic dobrego imienia Caroline, ale uswiadomil sobie, ze cokolwiek powie, ta kobieta i mnostwo innych ludzi nadal beda ja winic za wybuch choroby w Manchesterze. Spicer ja tak zalatwil, a on nie mogl nic zrobic. Pocieszal sie tylko tym, ze Spicer dlugo posiedzi za kratkami. Zyczyl mu jak najgorzej. Dobry nastroj prysl. Odechcialo mu sie jesc. Zostawil dziesiec funtow pod nietknietym talerzem i wyszedl. Przez pare godzin wloczyl sie bez celu po ulicach. W koncu uspokoil sie i zglodnial. Znalazl mala herbaciarnie, gdzie zjadl tosta z serem, nie wdajac sie w rozmowy. Wczesnym wieczorem zadzwonil do Macmiilana i dowiedzial sie, ze zastawka serca Mary Xavier dotarla bezpiecznie do Porton. Analizy juz sie zaczely, ale nie nalezy liczyc na szybkie wyniki. Material badawczy zakwalifikowano do kategorii BL4, a ostroznosc oznacza powolnosc. -Moze wezmiesz pare dni wolnego? - zaproponowal Macmillan. - Zadzwonimy do ciebie na komorke, jesli cos sie urodzi. Jedz do corki. -Nie ma mowy - odparl Steven. - Bylem wystawiony na dzialanie wirusa. Nie moge ryzykowac. -Masz racje. Palnalem glupstwo. -Ale urlop moge wziac. Na pewno znajde sobie jakies zajecie. -W porzadku - zgodzil sie Macmillan i zmienil temat. - Dzis rano dostalem list od premiera. Przesyla podziekowania. Wszyscy odetchneli. Wprowadzenie stanu wyjatkowego to nie zarty. -Domyslam sie - odrzekl Steven. Zszedl do baru na drinka. Zastanawial sie, jak spedzic nastepny dzien. Wyjazd z Manchesteru wydawal sie dobrym pomyslem. Chcial sie oderwac od tego wszystkiego chocby na kilka godzin, byc z dala od ludzi, popatrzyc w niebo, pooddychac swiezym powietrzem. Przyszlo mu do glowy, ze jest niedaleko Okregu Jezior. Od wiekow nie byl w tej czesci kraju, a wlasnie tam sie wychowal. Moglby wyjechac z samego rana i caly dzien chodzic po gorach. Im dluzej o tym myslal, tym wieksza mial na to ochote. Kiedy byl mlodym chlopakiem, wyprawa w Gory Kumbryjskie zawsze pomagala mu spojrzec na sprawy z wlasciwej perspektywy. Wlasnie tego teraz potrzebowal: poczucia proporcji. Zamowil nastepnego drinka, usiadl przy stoliku w kacie sali i pograzyl sie w myslach. Mogl sobie zapisac na plus, ze zidentyfikowal zrodlo choroby i dostal podziekowania od premiera; pogarda dla politykow nie psula mu satysfakcji. Ale wciaz byl daleko od wyjasnienia tajemnicy, a nieznane zawsze jest niepokojace. Cierpial z powodu smierci Caroline i jeszcze nie czul sie na silach, zeby sie z tym zmierzyc. Udawalo mu sie o tym nie myslec, dopoki kelnerka nie przypomniala mu strasznej prawdy. Caroline nie tylko stracila zycie przez wirusa; oskarzano ja nieslusznie o dopuszczenie do wybuchu choroby. Victor Spicer zrujnowal jej kariere i posrednio doprowadzil do jej smierci. Zepsul jej opinie na zawsze. Stevena znow ogarnal gniew. Jedyna wina Caroline bylo to, ze kierowala sie zdrowym rozsadkiem, zamiast trzymac sie procedury jak bezmyslny automat. Swiadomosc, ze w tym kierunku zmierza caly kraj, nie byla pocieszajaca. Zdrowy rozsadek zastepowala poprawnosc polityczna; potulni, niedoinformowani durnie dziedziczyli swiat troche wczesniej, niz planowano. Na mysl o ofiarnosci Caroline i innych w kosciele Swietego Judy Steven poczul sie winny. To prawda, ze choroba ustepuje, ale zagrozenie jeszcze nie minelo. Kate i inne pielegniarki nadal daja z siebie wszystko, zeby ulzyc chorym. A on siedzi i popija dzin z tonikiem. Juz wiedzial, co bedzie robil przez reszte wieczoru. Kiedy przyjechal do kosciola Swietego Judy, Kate pila kawe z wyszczerbionego kubka z namalowanym misiem. Usmiechnela sie w odpowiedzi na jego "czesc". -Jak leci? - zapytala. -W porzadku. A co u was? -Duzo lepiej, odkad wiemy, ze zrodlo choroby zostalo zidentyfikowane. Dobra robota. Inne pielegniarki przylaczyly sie do gratulacji. -Znam prawdziwych bohaterow tej sprawy - odrzekl Steven. - A raczej bohaterki. Nie wiem, jak to wszystko wytrzymujecie. -Po prostu jestesmy za glupie, zeby sie nad tym zastanawiac - odparla z zabawnym, wiejskim akcentem jedna z pielegniarek. -To nie tak, Mavis - poprawila ja inna tym samym zartobliwym tonem. - Moim zdaniem wyrzucanie szufla gowien to sztuka, wiec jestesmy artystkami, jak... -Zamknijcie sie obie - przerwala im Kate. Wszystkie trzy wybuchnely smiechem. Steven tez. -Ten bezwartosciowy facet przyjechal zaproponowac swoje bezwartosciowe uslugi, jesli na cos sie przydadza - powiedzial. -Nie rezygnujemy z dodatkowej szufli - odrzekla Kate. Ucieszyl sie, ze kosciol jest zajety tylko w trzech czwartych; gazeta napisala prawde. Kate pokazala mu, skad ma zaczac i wzial sie do pracy. Posuwal sie wzdluz rzedu lozek i sprawdzal, czy pacjenci maja czysto i wygodnie. Gdy stanal przy przedostatnim lozku, ciarki przeszly mu po plecach. Rozpoznal Trudi, pomoc domowa Spicerow. Byla polprzytomna, miala wilgotne od potu wlosy i bardzo schudla, ale to ta dziewczyna otworzyla mu drzwi, kiedy pierwszy raz przyjechal do Spicerow. Przypomnial sobie dziwna mine Spicera na wiadomosc, ze mogl zarazic zone wirusem. Teraz zrozumial. Spicerowi wcale nie ulzylo, gdy odpowiedzial, ze ostatnio nie uprawial seksu z zona. Sypial z Trudi i wiedzial, ze to ja narazil na ryzyko. Moze dla niej porzucil Ann Danby; zmienil kochanke. -Skurwiel! - szepnal pod nosem Steven - Cholerny skurwiel! Po dyzurze wyszedl z kosciola razem z Kate. Zauwazyla, ze jest zamyslony, i zapytala, dlaczego. Powiedzial jej o Trudi. Zareagowala tak, jak sie spodziewal. -A to zasraniec! - mruknela z pogarda. - Wiesz, uwazam, ze jest osobiscie odpowiedzialny za to, co spotkalo Caroline. Pracowala bez porzadnego wypoczynku i przychodzila tutaj, bo ten facet zarzucil jej dopuszczenie do wybuchu choroby. Chciala odpokutowac za cos, co nie bylo jej wina. Steven skinal glowa. -Podobno postawiono mu lagodniejsze zarzuty - powiedziala Kate. Nie wierzyl wlasnym uszom. -Co?! - wykrzyknal. -Chodza sluchy, ze nie zostanie oskarzony o zabojstwo. -Alez to bylo zabojstwo! -Wiesz, jak to jest, gdy ktos zasiada w parlamencie, ma ustosunkowanego tatusia i kumpli na wysokich stolkach. Steven mial niespokojna noc, ale kiedy po przebudzeniu zobaczyl za oknem slonce, postanowil zrealizowac swoj plan i pojechac do Kumbrii. Ledwie znalazl sie w gorach, ogarnelo go poczucie wlasnej malosci. Wobec potegi majestatycznych szczytow, ktore wznosily sie tu od milionow lat, jego zycie wydawalo sie zaledwie tchnieniem. Wlasnie takiego uczucia potrzebowal. Zawsze przynosilo ukojenie. Wedrowal przez piec godzin z jednym tylko postojem. Wysoko ponad Windmere usiadl na skale i zjadl kanapki. Nie odpoczywal dlugo, bo bylo zimno i szybko zmarzl. Kiedy wrocil do samochodu, zapadal zmierzch. Wybral okrezna droge przez Glenridding, gdzie sie wychowal. Przejechal wolno przez wies, ale nie zatrzymal sie. Jego bliscy od dawna nie zyli i nie mial tu nikogo. Tylko rzeka Ullswater nie zmienila sie. Jadac wzdluz jej polnocnego brzegu, wspominal szczesliwe dziecinstwo i zabawy z przyjaciolmi w dlugie letnie dni. Potem przypomnial sobie slowa Kate o zlagodzeniu oskarzenia przeciwko Spicerowi. Myslal o tym przez cala droge powrotna do Manchesteru. Spicer zadzgal Pelote nozem kuchennym w jego wlasnej restauracji, jak wiec prokuratura moze w ogole rozwazac zmiane zarzutow? Steven domyslal sie, jaka linie obrony przyjma sprytni adwokaci Spicera. Przedstawia Pelote jako bezwzglednego szantazyste, a jego smierc jako skutek nieszczesliwego wypadku. Obronca Spicera powie, ze jego klient postanowil pojsc na policje, ale przedtem wstapil do Magnolii, aby uprzedzic o tym Pelote. Szantazysta poczul sie zagrozony i chwycil noz. Wywiazala sie bojka i Pelota zostal przypadkowo dzgniety. Jezu, pomyslal Steven, Spicer dostanie lagodny wyrok, zamiast dozywocia, a ludzie moga mu nawet wspolczuc! Mysli o Spicerze i jego roli w smierci Caroline przesladowaly go caly wieczor. W koncu postanowil odwiedzic Spicera w areszcie. Wiedzial, ze to nie najlepszy pomysl, ale tylko Spicer mogl naprawic szkode, jaka wyrzadzil reputacji Caroline. Zwlaszcza gdy sie dowie, co zrobil Trudi. Steven byl bardzo zmeczony, ale przed pojsciem do lozka wlaczyl laptop i sprawdzil poczte. Przyszedl pierwszy wynik z Porton: test na kompatybilnosc tkanki zastawki dwudzielnej pobranej od Mary Xavier wykazal niemal idealna zgodnosc. -Spicer moze zazadac obecnosci swojego adwokata - uprzedzil naczelnik wiezienia, gdy Steven przedstawil mu prosbe o widzenie. -To prywatna wizyta - zapewnil Steven. - Nie zamierzam go przesluchiwac, chce z nim po prostu pogadac. -Pogadac - powtorzyl naczelnik. - W takim razie moze odmowic rozmowy z panem. -Owszem. Ale przeciez mozna mu zasugerowac, ze moja wizyta ma pewne urzedowe podstawy... Naczelnik usmiechnal sie. -W porzadku. Ale jesli zazada adwokata, dostanie go. Jasne? -Jasne. Naczelnik pochylil sie nad biurkiem. -Choc watpie, zeby zazadal. Odzyskal pewnosc siebie, odkad zlagodzono oskarzenie. -Wiec to prawda? -Tak. Tak to wyglada, kiedy kumple na wysokich stolkach zalatwia najlepszego adwokata w kraju, a miejscowy oskarzyciel zaczyna dostawac sraczki ze strachu. -A podobno nie ma u nas systemu ugody - zauwazyl Steven. -Tak jak nie ma systemu klasowego - odparl naczelnik i siegnal po telefon. Kilka minut pozniej oddzwoniono z informacja, ze Spicer czeka w pokoju widzen. -Zaprowadze pana - zaproponowal naczelnik. Na widok Spicera Steven pomyslal, ze mimo wieziennych lachow facet ma mine zadowolonego z siebie cwaniaka. -Dziekuje, ze zgodziles sie ze mna spotkac - powiedzial. -Ze zwyklej ciekawosci - odrzekl Spicer z szerokim usmiechem. -Slyszalem, ze zlagodzono oskarzenie. -Wierzylem w brytyjski wymiar sprawiedliwosci i nie zawiodlem sie. -Zabiles Pelote, zeby go uciszyc, i masz na sumieniu smierc ponad stu ludzi w tym miescie. Spicer przestal sie usmiechac. Pochylil sie nad stolem, ktory ich rozdzielal. -Wyjasnijmy sobie cos - wycedzil. - Nie mialem bladego pojecia, ze zlapalem tego cholernego wirusa, i dobrze o tym wiesz. Moja kartoteka medyczna jest poufna, wiec jesli cokolwiek trafi do gazet, ty bedziesz za to odpowiedzialny i dobiore ci sie do tylka. -Zniszczyles reputacje doktor Caroline Andersen, zeby zarobic punkty polityczne - wyliczal dalej Steven. Spicer rozparl sie na krzesle i wyszczerzyl zeby w domyslnym usmiechu. -Wiec dlatego tu przyszedles. Przyslala cie, zebys uratowal jej kariere. -Ona nie zyje - odparl Steven. - Umarla, opiekujac sie ofiarami wirusa. Spicer popatrzyl na niego badawczo i spytal: -Miales do niej slabosc, tak? -Kochalem ja - wyznal Steven. Spicer milczal przez chwile. -Po co tu przyszedles? - zapytal z niepewna mina. -Chce, zebys odwolal to, co mowiles o Caroline. -Tyle dla ciebie znaczyla? - Spicer odzyskal pewnosc siebie. - Niczego nie odwolam. Caroline podjela bledna decyzje. Powinna byla wezwac tamte dzieciaki z dyskoteki. -To by niczego nie zmienilo. Kierowala sie zdrowym rozsadkiem i zapobiegla panice. Byla dobra, pelna poswiecenia lekarka. Zasluzyla na to, zeby taka ja pamietano. Spicer pokrecil glowa. -Nie ma mowy, Dunbar. Musze myslec o wlasnej karierze. Wyraz niedowierzania na twarzy Stevena wywolal u niego usmiech. -No, dobra. Przyznaje, mialem romans. Nie ja pierwszy i nie ostatni. Potem tamten palant probowal mnie szantazowac i przypadkowo nadzial sie na noz, kiedy chcial mi przeszkodzic w pojsciu na policje. Nikt nie bedzie mial przez to bezsennych nocy. Pewnie z czasem mi wybacza. Chodza sluchy, ze moj adwokat jest sponsorowany przez Kleenex, bo tylu sedziow doprowadza do lez. Steven z trudem panowal nad emocjami. -Trudi ma wirusa - powiedzial. - Jest w kosciele Swietego Judy. Spicer ani drgnal. -I..? - zapytal w koncu. -Obaj wiemy, jak go zlapala. -Nawet jesli, to co sugerujesz, jest prawda, a nie przyjmuje tego do wiadomosci, nie mozesz nic zrobic. Jak mowilem, moja kartoteka medyczna jest poufna. Steven spojrzal na Spicera z odraza, ale nie odezwal sie. Spicer znow pochylil sie nad stolem. -Nie mozesz nic zrobic, Dunbar - powtorzyl. -To prawda, ze nie moge ujawnic twojej kartoteki medycznej ani przeszkodzic cwanemu adwokatowi w wybronieniu cie z tej sprawy. Ale mam swoje wplywy. -To znaczy? -Nie badz naiwny. Chyba nie myslisz, ze nikt inny nie wie o twojej roli w wybuchu choroby. Predzej czy pozniej zaczna krazyc plotki. -I co z tego? Nie zaszkodza mi bardziej niz ty. -Chyba jednak posiedzisz. Nie tak dlugo, jak mialem nadzieje, ale bedziesz uziemiony. -Zaden problem. Nadrobie zaleglosci w lekturze. -Nie zapomnij o moich wplywach. -Do czego zmierzasz? - zapytal niespokojnie Spicer. Teraz Steven pochylil sie nad stolem. -Albo przyznasz sie publicznie, ze falszywie oskarzyles Caroline o niekompetencje i oczyscisz ja z zarzutow, albo zajme sie tym, gdzie odsiedzisz wyrok. Mozesz mi wierzyc, zasrancu, ze dopilnuje, zeby twoja dupa byla wieksza atrakcja niz park rozrywki w Blackpool. Spicer zbladl. Probowal cos wykrztusic, ale nie udalo mu sie. -Wybieraj - powiedzial Steven, wstajac. Zastukal w drzwi, ktore straznik natychmiast otworzyl, i zniknal, zanim Spicer zdazyl odzyskac mowe. Potrzebowal drinka, wiec wszedl do najblizszego pubu i zamowil duzy dzin. Byl na siebie zly, ze dal sie Spicerowi wyprowadzic z rownowagi. Malo brakowalo, a przylozylby facetowi. Mial zamowic drugiego drinka, gdy zadzwieczala jego komorka. Widzac drwiace spojrzenia innych klientow, wyszedl z pubu i dopiero wtedy odebral. -Jest nowe zachorowanie - uslyszal glos Macmillana. -Gdzie? - zapytal. -W polnocnej Walii. Kobieta. Nie ma jej na liscie. -O, cholera. -Zdajesz sobie sprawe, co to znaczy? -Ze jeszcze nie wyszlismy na prosta. -Mozna to tak nazwac, choc premier uzyl innego okreslenia, kiedy rozmawialem z nim pietnascie minut temu. Zwolal sztab stanu wyjatkowego. -Nie dziwie sie. -Masz jakis pomysl? -Moze jest druga lista - zasugerowal Steven. -Wiec dlaczego nie ma jej na dyskietce? Przeciez nie z braku miejsca. -Nie wiem, ale warto sprawdzic. -Poprosze kolegow Grega Allana, zeby dokladnie przeszukali jego rzeczy. Na wypadek, gdyby byla druga dyskietka. -Jest pan pewien, ze tej kobiety nie ma na liscie? Moze niedawno wyszla za maz i zmienila nazwisko. -Jest mezatka od dwudziestu lat. I nigdy nie miala operacji serca. Steven poczul na ramionach taki ciezar, jakby przygniotl go caly swiat. -Rozumiem, ze przysle mi pan dokladne dane? -Sa w drodze - odparl Macmillan i odlozyl sluchawke. Kiedy po powrocie do hotelu Steven wlaczyl laptopa, informacje juz czekaly. Chora kobieta, Maureen Williams, miala czterdziesci cztery lata i byla kiedys pielegniarka. Mieszkala z mezem - kierowca ciezarowki - w miasteczku Port Dinorwic nad ciesnina Menai. Lezala teraz w miejskim szpitalu ogolnym w Caernarfon. Lokalna sluzba zdrowia przygladala sie uwaznie jej sasiadom i krewnym. Steven wpadl w przygnebienie. Nic nie laczylo Maureen Williams z innymi ofiarami wirusa. Nigdy nie miala kontaktu z zadna z nich i nie chorowala na serce. -Wiec jak to zlapala, do cholery?! - wykrzyknal. - Jezu Chryste, mam tego dosyc! Usiadl na lozku i staral sie uspokoic. Mial ochote zlozyc rezygnacje, ale uznal, ze nie powinien tego robic przed zakonczeniem sprawy. A juz na pewno nie w punkcie wyjscia, do ktorego znow sie cofnal. Mimo nowego dowodu nadal nie wierzyl, ze jakikolwiek wirus moze pojawic sie znikad i atakowac na chybil trafil. Musi byc jakis zwiazek, tyle ze on nie potrafi go dostrzec. -Do czasu! - rzucil wyzywajaco i zaczal sie pakowac. Postanowil pojechac do polnocnej Walii. 20 Byla noc, kiedy Steven dotarl do Caernarfon. Jechal non stop i czul potrzebe rozprostowania kosci, zaparkowal wiec przy nabrzezu i poszedl z portu wzdluz murow miejscowego zamku strzegacego ciesniny Menai. Przystanal w polowie drogi, oparl sie o porecz i zapatrzyl w ciemna, zimna wode uderzajaca o brzeg. Syrena ostrzegawcza gdzies we mgle na wyspie Anglesey potegowala ponury nastroj. Wzdrygnal sie, rozmasowal ramiona, wrocil do samochodu i pojechal do szpitala ogolnego.O tej porze na dyzurze byl tylko nizszy personel medyczny. Steven porozmawial z mlodym lekarzem z oddzialu specjalnego, gdzie w izolatce lezala Maureen Williams. -Niewiele moge panu powiedziec - oznajmil lekarz. - Oprocz tego, ze pacjentka jest w ciezkim stanie. -Domyslam sie, ze w ciagu ostatnich dwudziestu czterech godzin nie ustalono zadnych kontaktow? -Nie. To bardzo tajemnicze zachorowanie. Od roku nie wyjezdzala z Walii, a w Y Felinheli nie krzyzuja sie miedzynarodowe trasy lotnicze. -Ee... Felin co? -Przepraszam, to walijska nazwa Port Dinorwic. Tam mieszka. -Czy chora jest przytomna? -Czasami. -Wie, co jej jest? -Nie od nas, ale oczywiscie powiedzielismy jej mezowi i gazety jakos sie dowiedzialy, wiec to zadna tajemnica. -Jak jej maz to przyjal? -Dziwnie - odparl w zamysleniu mlody lekarz, stukajac dlugopisem o przednie zeby. - Bylem przy rozmowie mojego szefa z tym gosciem. Zareagowal dosc nietypowo. Powiedzial: "A to skurwiele. Od poczatku wiedzieli". -Co wiedzieli? -Pytalismy go, rzecz jasna, ale nie moglismy z niego nic wyciagnac. Nabral wody w usta. -To ciekawe - zauwazyl Steven, podbudowany tym, ze Williams najwyrazniej cos wie o chorobie zony. - Ma pan jego adres? Lekarz zajrzal do akt i zapisal adres na kartce. -Sa jeszcze jacys krewni? - zapytal Steven. -W dniu przyjecia pani Williams dzwonila kobieta. Trzy razy. Ale to nie krewna, tylko przyjaciolka. Nazywa sie Mair Jones. Byla bardzo zaniepokojona. Potem jeszcze zadzwonila ktoregos dnia, ale prosila tylko o przekazanie pani Williams, ze na wszelki wypadek wyjezdza. -Jak to, na wszelki wypadek? -Nie mam pojecia. Powiedziala, ze pani Williams zrozumie. Steven skinal glowa. Byl zadowolony, ze przyjechal do Walii. Dowiedzial sie kilku rzeczy. Wstal i uprzedzil, ze prawdopodobnie wroci rano. -Dostane o tej porze pokoj w hotelu? - zapytal. -W polnocnej Walii?! - wykrzyknal lekarz z udawanym zaskoczeniem. - Gdzie o polnocy rygluje sie wszystkie drzwi? Niech pan sprobuje w Dworcowym, ale nie recze za skutek. Steven wyszedl. Zastanawial sie, czy zaczac dzialac od razu, czy zaczekac do rana. Jesli pan Williams cos wie, trzeba z nim pogadac. Im szybciej, tym lepiej. Jego uwaga o skurwielach, ktorzy od poczatku wiedzieli, wymaga wyjasnienia. Zerknal na zegarek: pietnascie po pierwszej. Ale jesli on pracuje w te zimna noc, nie ma powodu, zeby pan Williams spal sobie spokojnie. Mozna go odwiedzic. Steven sprawdzil na mapie, ze Port Dinorwic znajduje sie jakies pietnascie minut jazdy od Caernarfon. Liczyl, ze to male miasteczko, bo o tej godzinie nie mialby kogo spytac o droge. Pomysl odwiedzenia Williamsa wlasnie teraz coraz bardziej mu sie podobal. Policja na calym swiecie dobrze wie, ze najskuteczniejsze jest najscie w srodku nocy. Ludzie wyrwani ze snu sa zdezorientowani i nie potrafia przekonujaco klamac. Port Dinorwic okazalo sie nieduze. Lezalo na stromym zboczu. Steven zaparkowal na glownej ulicy i ruszyl w dol po spadzistym bruku. Schodzil ostroznie, zeby nie posliznac sie na oszronionych kamieniach. Na dole poszedl w strone portu. Po drodze sprawdzal nazwy innych uliczek biegnacych w tamtym kierunku. Trzeci zaulek byl tym, ktorego szukal. Dom Williamsa mial numer 12 i stal jako czwarty. Steven nie zauwazyl dzwonka, wiec zastukal trzy razy ciezka kolatka i czekal. Musial zastukac czwarty raz, zeby ktos odpowiedzial. -Ide, ide, do cholery. Kogo diabli przyniesli o tej porze? Steven przybral oficjalny ton. -Inspektorat Naukowo-Medyczny. -Ze co? -Prosze otworzyc. W drzwiach ukazal sie chudy, zylasty rudzielec owiniety niedbale szlafrokiem. Przecieral oczy. -Jak pan mowil? Skad pan jest? Steven pokazal legitymacje. -Musze zadac panu kilka pytan. -A o co chodzi? -O to, jak panska zona zarazila sie filowirusem - powiedzial Steven i wszedl, zanim facet zdazyl zagrodzic mu droge. Williams rozbudzil sie. -A skad mam wiedziec, do cholery? - odparl i zamknal drzwi. - Jestem kierowca ciezarowki, nie lekarzem. Wprowadzil goscia do malego, zagraconego salonu i zabral z foteli sterty gazet i czasopism. -Na wiadomosc o stanie zony odpowiedzial pan: "A to skurwiele. Od poczatku wiedzieli". Co pan mial na mysli, panie Williams? Co wiedzieli ci "skurwiele"? Williams zglupial. Przykleknal, zeby zapalic kominek gazowy i grzebal sie z tym, by zyskac na czasie. -Tak powiedzialem? - odezwal sie w koncu. - Bylem skolowany, nie pamietam. Steven patrzyl na niego twardo z oskarzeniem o klamstwo w ciemnych oczach. -Jak pan mowil? - powtorzyl Williams. - Gdzie pan pracuje? -W Inspektoracie Naukowo-Medycznym. Jestem detektywem. -Jakiego rodzaju? Steven wyciagnal pistolet z kabury pod pacha. Nie wycelowal w Williamsa, ale wazyl bron w dloni. -Uzbrojonym - odparl. Williams wytrzeszczyl oczy. -Jezu! - wykrzyknal. -W calym kraju lada chwila moze byc wprowadzony stan wyjatkowy. Wszystko dlatego, ze nie mozemy ustalic, skad wzial sie ten wirus. Wie pan wiecej, niz pan mowi, i to mnie wkurza, panie Williams. Gadaj pan. Grozba wywolala pozadany skutek. -Juz dobrze, powiem... - Williams nie odrywal oczu od pistoletu. - Tylko niech pan to schowa, na litosc boska. Musial odchrzaknac i dojsc do siebie, zanim zaczal. Steven cierpliwie czekal. -Przyjechali dwaj Amerykanie - powiedzial Williams. - Zaangazowali Maureen i jeszcze jedna babke. -Do czego? -Mowili, ze do opieki nad dwiema ciezko chorymi osobami. -Dlaczego akurat ja? Panska zona przestala byc pielegniarka. -Potrzebowali specjalistek od chorob zakaznych. Maureen i ta druga byly do tego przeszkolone. Widocznie takie pielegniarki sa dzis na wage zlota. Mowili, ze to wazna sprawa. -Powiedzieli pielegniarkom, co jest tym chorym? -Dokladnie nie. Ostrzegli je tylko, ze musza byc wyjatkowo ostrozne. -Wiec dlaczego wziely te prace? - zdziwil sie Steven. - Stracily rozum? Williams wbil wzrok w podloge. -Dostaly po trzy tysiace funtow - wyszeptal. Steven byl zaskoczony. Gwizdnal cicho. -I pewnie mialy trzymac jezyk za zebami? - domyslil sie. Williams przytaknal. -Kim byli ci Amerykanie? -Nie wiem. -Jak zaplacili? -Gotowka. Z gory. -Gdzie byli pacjenci? -Gdzies w gorach za Capel Curig. Mialy o tym nikomu nie mowic, ale Maureen mi powiedziala. - Zaslonil rekami oczy i zaczal szlochac. - Strace ja. Nigdy nie myslalem, ze stanie sie cos takiego. Za te pieniadze mielismy pojechac do Australii do Malcolma i jego zony. Nie widzielismy ich od dziesieciu lat. -Jest jeszcze nadzieja - pocieszyl go lagodnie Steven. Dowiedzial sie, czego chcial, nie bylo sensu dalej grac twardziela. Wspolczul Williamsowi. Zanosilo sie na to, ze dodatkowy zarobek jego zony pokryje koszty jej pogrzebu. -Czy Maureen opowiadala panu o tamtych pacjentach? - zapytal. Williams pokrecil glowa. -Prosila, zebym nie pytal. -A ta druga pielegniarka nie nazywa sie przypadkiem Mair Jones? - zagadnal Steven. -Zgadza sie. Pojechala na Majorke. Chyba ze strachu, ze tez mogla zlapac tego wirusa. Pewnie chciala po raz ostatni polezec na sloncu. Ma powody do obaw, pomyslal Steven. -Herbaty? - zaproponowal Williams. -Poprosze - odparl Steven. Gdy wrocil do samochodu, zadzwonil do dyzurnego w Sci-Medzie i powiedzial mu o Mair Jones. Poprosil o odnalezienie jej na Majorce i mozliwie jak najszybsze sciagniecie do kraju. -Na jakiej podstawie? - spytal dyzurny. -Ma wazne informacje o epidemii wirusa. Jesli beda jakies przeszkody, musicie je pokonac. Sprowadzcie ja pod dowolnym pretekstem. W razie potrzeby wyslijcie nawet wydzial specjalny, zeby ja porwal. -Chce pan porozmawiac z panem Macmillanem? -Jeszcze tam jest?! - wykrzyknal Steven i odruchowo spojrzal na zegarek. Minela druga trzydziesci. -Nocuje tutaj. Po chwili w sluchawce rozbrzmial glos Macmillana. -Gdzie jestes, Dunbar? -W Walii. Dlugo pan pracuje. -Przeciagnelo sie zebranie sztabu stanu wyjatkowego. Nie moglismy sie dogadac, wiec na razie wstrzymalismy sie z decyzja. -To dobrze - odparl Steven. - Maureen Williams nie jest zagadkowym przypadkiem, tylko kontaktem. -Juz wiesz, jak to zlapala? -Wiem tyle, ze od kogos. To wszystko jest troche skomplikowane. Powtorzyl Macmillanowi, czego sie dowiedzial, i oswiadczyl, ze jest mu pilnie potrzebna Mair Jones. -Minister spraw wewnetrznych chyba jeszcze nie wyszedl - odrzekl Macmillan. - Wytlumacze mu, jakie to wazne, zeby ja znalezc. Co zamierzasz? -Wrocic rano do szpitala i sprawdzic, czy pani Williams odzyskala przytomnosc. Pojechal do Bangor, zamiast wracac do Caernarfon. Podejrzewal, ze o tej porze w wiekszym miescie latwiej znajdzie otwarty hotel. Nie mylil sie. Nie bylo szans, zeby cos zjesc, ale przynajmniej mial lozko na reszte nocy i lazienke z biezaca woda. W pokoju znalazl czajnik elektryczny, herbate, kawe, cukier i smietanke oraz kilka herbatnikow. Wzial goraca kapiel, potem wypil kawe i zjadl herbatniki. Nie zaspokoil glodu, ale na szczescie byl tak zmeczony, ze szybko zasnal. Konsultant na oddziale specjalnym szpitala ogolnego w Caernarfon, doktor Charles Runcie, juz wiedzial o zainteresowaniu Stevena pacjentka. Usmiechnal sie i wyciagnal reke. -Watpie, zebym powiedzial panu wiecej niz moj mlodszy kolega Roger Morton. -Za to ja panu cos powiem - odparl Steven. Opowiedzial lekarzowi, co udalo mu sie ustalic: Maureen Williams nie jest zagadkowym przypadkiem, tylko kontaktem. -Zarazila sie od pacjentow?! - wykrzyknal Runcie. - Wiec co im bylo, na Boga? -Wlasnie tego musimy sie dowiedziec. W tej chwili probujemy znalezc Mair Jones. Czy przychodzila tu osobiscie? Konsultant pokrecil glowa. -Chyba nie. Nie mialaby po co. Informacji udzielamy tylko krewnym. -Jaka jest szansa, zeby porozmawiac z pania Williams? -Mala - odparl Runcie. - Szczerze mowiac, watpie, zeby dozyla... Na korytarzu wybuchlo zamieszanie. Drzwi otworzyly sie gwaltownie i do gabinetu wpadla zdenerwowana kobieta. Druga probowala ja powstrzymac. -Przepraszam, panie doktorze, ale ta pani upiera sie, ze musi porozmawiac z pania Williams. Podobno pacjentka wie cos o zniknieciu jej meza. -Niestety, stan pani Williams wyklucza wizyty - odrzekl spokojnie Runcie i wstal. - Pani...? -Doig, Karen Doig. Przepraszam, ze tak tu wtargnelam, ale nie mialam innego wyjscia. Od dwoch dni probujemy zobaczyc sie z pania Williams i juz nie wiem, co robic... oboje nie wiemy - dodala i wskazala na lekko zazenowanego mezczyzne, ktory stal za nia. - To Ian Patterson. Jego zona Amy i moj maz Peter znikneli ze stacji doswiadczalnej niedaleko Capel Curig, gdzie oboje pracowali. Pani Williams cos o tym wie. Runcie spojrzal na Stevena. -Przepraszam, ale ludzie chyba dzis poszaleli. Steven obserwowal te scene z niemym zdumieniem. Zareagowal dopiero na wzmianke o Capel Curig. Zignorowal przeprosiny lekarza i zapytal: -Z jakiej stacji doswiadczalnej? Teraz Runcie zrobil zdumiona mine. -Peter i Amy pracuja w firmie Lehman Genomics pod Edynburgiem - wyjasnila Karen. - Wyslano ich do tutejszej stacji doswiadczalnej i oboje przepadli. Firma twierdzi, ze uciekli razem, ale nie uwierzymy w to, dopoki sami sie nie przekonamy. Przyjechalismy tutaj, zeby to sprawdzic. -A co pani Williams ma z tym wspolnego? - zapytal Steven. -Jest jedna z czterech osob, ktore mniej wiecej dziesiec dni temu pytaly w Capel Curig o droge do stacji doswiadczalnej. To byli dwaj Amerykanie i dwie miejscowe kobiety. Udalo nam sie ustalic, ze przynajmniej jeden z tych mezczyzn pracuje w Lehmanie, ale kiedy zadzwonilismy tam dzis rano, firma zaprzeczyla. Steven poczul, ze jego zla passa konczy sie. -Pani Doig - powiedzial - przychodzac tutaj, oddala pani swojemu krajowi wielka przysluge. - Siegnal po telefon i wybral numer Sci-Medu. - Potrzebuje wszystkich mozliwych informacji o firmie Lehman Genomics. Runcie musial wyjsc, ale powiedzial, ze oddaje Stevenowi do dyspozycji swoj gabinet na tak dlugo, jak bedzie trzeba. Przez nastepne pol godziny Steven dokladnie wypytywal Karen i Pattersona. Probowal ustalic, czy jest jakis zwiazek miedzy firma a wybuchem choroby. Nie powiedzial tego, ale bylo jasne, ze Peter Doig i Amy Patterson to pacjenci, ktorymi opiekowaly sie Maureen Williams i Mair Jones. -Orientuja sie panstwo, nad czym pracowali Peter i Amy? - zapytal. -Nie wolno im bylo mowic o tym - odparl Patterson. - W takich firmach badawczych jak Lehman obowiazuje tajemnica sluzbowa. -Jaka jest specjalnosc panskiej zony? -Immunologia. -Nie jest wirusologiem? -Nie. Steven zwrocil sie do Karen. -A Peter? -Jest medycznym technikiem laboratoryjnym. Po dyplomie pracowal w Lecznicy Krolewskiej w Edynburgu, ale mial dosc niskich zarobkow. Okolo dziewieciu miesiecy temu przeniosl sie do Lehmana. -Domyslam sie, ze on tez nie mowil, nad czym pracuje? -Niestety nie, choc nazywal to projektem "Snowball". Moze wymyslil takie imie dla zwierzecia, ktorym sie zajmowal? Nie mam pojecia. Steven podziekowal im za pomoc. Wreszcie znalazl ogniwo, ktorego szukal. Na dyskietce z lista biorcow zastawek serca byl naglowek SNOW-BALL 2000. -Moglibyscie wskazac mi droge do tej stacji badawczej? -Spalila sie - odparl Patterson. -W nocy przed naszym przyjazdem tutaj - dodala Karen. - Nikogo tam nie bylo, choc na zewnatrz stal sluzbowy land-rover Petera i Amy. -A oni znikneli? -Tak, ale nie wiemy, w jaki sposob. Policja sprawdzila w miejscowych firmach taksowkowych, ze nie zamawiali kursu. Steven poczul ucisk w zoladku. Nie podobalo mu sie to, co uslyszal, ale staral sie tego nie okazywac. -Chcialbym jednak zobaczyc to miejsce - powiedzial. -Jak wczesniej my - odrzekla Karen. -Czy policja ustalila przyczyne pozaru? -Nie wiemy - odparl Patterson. - Ale chyba trzymali tam latwopalne chemikalia. Z budynku zostal tylko szkielet. Ucisk w zoladku Stevena nasilil sie. -Nie ma sensu, zebysmy jechali tam wszyscy - powiedzial. - Moze umowimy sie na pozniej... -Zaraz, zaraz - przerwala mu Karen. - Jeszcze nam pan nie wyjasnil kim pan wlasciwie jest, co pan wie o tej sprawie i o co tu chodzi. -Ma pani racje - przyznal Steven. - Ale musze panstwa prosic o cierpliwosc. Obiecuje, ze pozniej powiem wam wszystko, co bede mogl. Karen i Patterson zgodzili sie dopiero, gdy zapewnil, ze spotka sie z nimi wieczorem. Wytlumaczyli mu, jak trafic do stacji doswiadczalnej. Steven zadzwonil z samochodu do Sci-Medu i zapytal, czy sa juz informacje o Lehman Genomics. -Firma biotechniczna o dobrej reputacji, z centrala w Stanach, w zeszlym roku skok akcji o trzydziesci procent, licencja na kilka produktow, dobra pozycja na rynku, osrodek badawczy pracujacy nad zwierzecymi narzadami do transplantacji! Szef filii brytyjskiej to Paul Grossart, byly wykladowca biochemii na uniwersytecie w Leicester. -Zwierzece narzady do transplantacji - powtorzyl wolno Steven. - Jest cos wiecej na ten temat? -Chodza sluchy, ze ostatnio wycofali sie z prac nad glownym projektem w tej dziedzinie. -Moglem sie zalozyc, ze tak jest - mruknal Steven. - Nazywal sie "Snowball". Jest cos nowego z Porton o zastawce serca siostry Mary? -Nie. Twierdza, ze byla w porzadku. Dobrze funkcjonowala i miala doskonala zgodnosc tkankowa z pacjentka. -Poproscie ich, zeby zbadali DNA zastawki - polecil Steven. - Jak najszybciej. -Czego maja szukac? -Niech oni nam to powiedza. -Okay, pan decyduje. Cos jeszcze? -Na razie wystarczy. -Wydzial specjalny zlokalizowal Mair Jones na Majorce. Dzis wieczorem powinna byc z powrotem w kraju. 21 Steven pojechal zgodnie z otrzymanymi wskazowkami. Trzy godziny pozniej stal na walijskim zboczu, kulac sie od zimnego wiatru, i patrzyl na zweglone resztki stacji doswiadczalnej. Jego zle przeczucia potegowal widok spalonego land-rovera. Karen Doig i Ian Patterson uwazali obecnosc samochodu za zagadke, on za oczywisty dowod, ze Peter Doig i Amy Patterson nie wyjechali stad.Policjanci nie znalezli zadnych zwlok, ale podejrzewal, ze wlasnie tak mialo byc. Uznaja, ze nie ma tu nic podejrzanego, i przestana interesowac sie tym miejscem. Steven przyjrzal sie podlodze z kamiennych plyt. Szpary wypelnial popiol i pyl weglowy, wiec trudno bylo powiedziec, czy ktores plyty ruszano przed pozarem. Rozejrzal sie i zauwazyl lom, ktory nadawal sie na dzwignie. Zaczal na srodku pierwszej sali na parterze. Podwazywszy cztery ciezkie plyty, stwierdzil, ze to nie jest robota dla jednej osoby. Wezwal do pomocy miejscowa policje. Po dwoch godzinach kopania jeden z posterunkowych zawolal, ze cos ma i podniosl do gory ludzka kosc udowa. Rozmowy ucichly, przez moment slychac bylo tylko wycie wiatru w ruinach. -Jest tego wiecej - powiedzial niemal przepraszajaco policjant. Steven nie czul satysfakcji, ze sprawdzily sie jego najgorsze obawy. Jak podejrzewal, spalony budynek maskowal miejsce wczesniejszej kremacji. -Zbrodnia niemal doskonala - stwierdzil inspektor kierujacy akcja. Byl wyraznie zazenowany, ze policja nie wpadla na to, dlaczego land-rover zostal na miejscu. -To byla smierc z przyczyn naturalnych - powiedzial Steven. -Co?! Jak to? -To szczatki pary naukowcow przyslanych tutaj do pracy. Przypuszczam, ze zarazili sie ta sama choroba wirusowa, ktora wybuchla w Manchesterze. Tylko niech pan nie pyta, jak. Zapewniono im fachowa opieke pielegniarska, ale zmarli. Ich szefowie chcieli to ukryc, wiec skremowali zwloki i zakopali kosci pod podloga, a potem podpalili budynek. -Ale dlaczego to zrobili? - dopytywal sie inspektor. -Jutro panu powiem - obiecal Steven. Wracal do Caernarfon z ciezkim sercem. Musial przekazac zla wiadomosc Karen Doig i Ianowi Pattersonowi. Mieli sie spotkac w hotelu przy zamku, ale nie chcial rozmawiac z nimi w lokalu. Zadzwonil do szpitala ogolnego i zapytal Charlesa Runciego, czy moglby udostepnic bardziej odpowiednie miejsce. -Moze moj gabinet? - zaproponowal lekarz. -Doskonale - zgodzil sie Steven. - Chcialbym, zeby pan tez byl obecny, jesli to mozliwe. -Jak pan sobie zyczy - odrzekl Runcie. Spotkanie bylo tak smutne, jak Steven sobie wyobrazal. Wiedzial, ze dlugo nie zapomni wyrazu oczu Karen na wiadomosc o smierci meza. Potem wybuchnela placzem i Runcie probowal ja pocieszyc, Ian Patterson zareagowal spokojniej. Siedzial nieruchomo na krzesle i bez slowa wpatrywal sie w podloge. Ale gdy Steven zobaczyl lzy w jego oczach, poczul ucisk w gardle. Mimo rozpaczy Karen nie przestala trzezwo myslec. -Skad ma pan pewnosc, ze to oni, skoro zostaly tylko... kosci i popiol? - zapytala. -Niezbitym dowodem moze byc dopiero wynik badania DNA - przyznal Steven - ale wszystkie okolicznosci wskazuja, ze to oni. -Nic nie rozumiem. Jak zlapali tego wirusa? I dlaczego ktos chcial to ukryc? -Przypuszczam, ze dowiemy sie tego w Lehman Genomics - odrzekl lagodnie Steven. - Mysle, ze potrafia wyjasnic, skad wziela sie ta choroba. -To ten skurwiel Grossart! - wybuchnela Karen. - Od poczatku wiedzial, co im jest! A nam wmawial, ze... -Kiedys za to odpowie - zapewnil Steven. - Obiecuje. Karen i Ian dali sie przekonac, ze powinni przenocowac w Caernarfon i wrocic do Szkocji dopiero nastepnego dnia. Runcie wytlumaczyl im, ze nie nadaja sie do dlugiej podrozy samochodem, a poza tym policja pewnie bedzie chciala ich przesluchac. Steven wylaczyl swoj telefon na czas spotkania z Karen i Ianem. Gdy tylko znow go wlaczyl, zadzwonil Sci-Med z wiadomoscia, ze Mair Jones jest juz w samolocie z Palma de Mallorca do Manchesteru. Wyladuje o dwudziestej drugiej trzydziesci wieczorem, wiec jesli Steven chce, moze z nia porozmawiac jeszcze dzis. Nie mial na to ochoty, ale poniewaz mnostwo ludzi zadalo sobie wiele trudu, zeby sciagnac Mair Jones z powrotem, obiecal, ze bedzie na lotnisku. Przy okazji zapytal, czy Sci-Med przekazal do Porton jego prosbe dotyczaca zastawki serca. -Analiza juz trwa. Okazalo sie, ze postanowili zbadac DNA, zanim pan o to poprosil, wiec wynik bedzie szybciej, niz pan sie spodziewal. Powiedzieli, ze sprawdza homologie, gdy tylko beda mieli tyle danych o sekwencji, zeby wrzucic je do komputera. -Wlasnie o to mi chodzilo - odrzekl Steven. Samolot z Majorki wyladowal z kilkuminutowym opoznieniem. Mair Jones byla niska kobieta o bystrym spojrzeniu i czarnych farbowanych wlosach. Wprowadzono ja do pokoju recepcyjnego, jej bagazem zajela sie policja. -No, coz... Mialam swoje piec minut slawy - powiedziala z silnym walijskim akcentem. - Kim pan jest? Steven przedstawil sie i pokazal legitymacje. -Jak pani sie czuje? - spytal. Zle go zrozumiala. -Jestem wkurzona - odparla. - A pan by nie byl, gdyby dwoch brytyjskich gliniarzy zjawilo sie skoro swit w panskim hotelu i kazalo panu isc ze soba bez podania powodu? -Wiec nie wie pani, o co chodzi? - zapytal z niedowierzaniem Steven. -Pewnie o biedna Maureen i robote, ktora wzielysmy, tak? Steven skinal glowa. -Wczoraj jeszcze nie mielismy pojecia, jak Maureen Williams zlapala wirusa. Ale pozniej dowiedzialem sie od jej meza o tej pracy i o pani. Maureen jest w takim stanie, ze nie moze nam nie powiedziec, wiec zostala tylko pani. -Biedna Mo - westchnela Mair. - Chyba spanikowalam. Ucieklam, bo balam sie, ze tez moge to miec. -Moze pani miec - rzekl Steven. -Wiem. Ale po prostu musialam sie stad wyrwac. Co bedzie dalej? -Musze zadac pani kilka pytan. -Co pan chce wiedziec? -Kim byli pani pacjenci, co im bylo i kto zaplacil za opieke nad nimi. -Dostalysmy gotowke z gory - odpowiedziala Mair, potwierdzajac slowa Williamsa. - Pacjentami byli kobieta i mezczyzna, Amy i Peter. Oboje troche po trzydziestce. Nazwisk nie znalysmy. Powiedziano nam tylko, ze maja wyjatkowo rzadka, ale bardzo zarazliwa infekcje wirusowa. Kiedy przyjechalysmy do Capel Curig, byli juz w ciezkim stanie. -Co sie z nimi stalo? Mair westchnela i spuscila wzrok. -Umarli - odrzekla cicho. - Mo i ja robilysmy, co moglysmy, ale niestety to nic nie dalo. -A potem? -To znaczy? -Co z nimi zrobiono? -Z cialami, o to panu chodzi?! - wykrzyknela Mair, jakby pytanie bylo niewlasciwe. - Naprawde nie wiem. Nasza rola skonczyla sie, odwieziono nas z powrotem do Bangor i to wszystko. -Wczoraj poznalem zone Petera i meza Amy. Sporo sie dowiedzialem. Przyjechali do Walii w poszukiwaniu tamtych dwojga. -O, moj Boze! - przerazila sie Mair. - Nie mialysmy pojecia. Myslalysmy, ze Peter i Amy to malzenstwo. Jeden z tamtych Amerykanow powiedzial nam, ze to para naukowcow, ktora zarazila sie w czasie prac badawczych. Zabronil nam pytac o cokolwiek. -Peter zostawil mala coreczke - poinformowal ja Steven. -Biedne dziecko - mruknela Mair. - Nie przyszlo nam do glowy... Nie, zebysmy mogly wiele zdzialac, wie pan... Urwala i zamyslila sie. -Aresztuje mnie pan? - zapytala po chwili milczenia. Steven pokrecil glowa. -Nie. Prywatna opieka pielegniarska to nie przestepstwo. Nawet jesli zostalyscie wciagniete w cos nielegalnego. -To znaczy, ze moge isc? -Bedzie pani pod obserwacja sluzby zdrowia - uprzedzil Steven. -Nie musze zwracac pieniedzy? -Nie, zarobila je pani. Mair usmiechnela sie smutno. -Biorac pod uwage to, co spotkalo Mo, chyba mi sie naleza. Steven postanowil przenocowac w Manchesterze, a rano wyruszyc na polnoc zmierzyc sie z Lehman Genomics i dopasowac ostatni kawalek ukladanki. Kluczem do wyjasnienia wybuchu choroby byl projekt "Snowball", a pojawienie sie nowego wirusa bylo czescia tej sprawy. Przed wizyta w firmie potrzebowal jeszcze tylko informacji z Porton. Byl niemal pewien, ze raport wyjasni, w jaki sposob tyle ludzkich zastawek zostalo zarazonych tym samym wirusem. Lehman powinien wyleciec z branzy za to, co zrobil, a Paul Grossart wyladowac na dlugo za kratkami. Przy odrobinie szczescia mozna bedzie oskarzyc go nawet o zabojstwo. Steven golil sie, gdy zadzwonil telefon. Serce zabilo mu mocniej. Moze to wyniki z Porton? Ale w sluchawce rozlegl sie glos Charlesa Runciego. -Czy Karen Doig odzywala sie do pana? - zapytal lekarz. -Nie. A co sie stalo? -Wlasnie dzwonil do mnie Ian Patterson. Zniknela w nocy z hotelu i zabrala jego samochod. -Jasna cholera - jeknal Steven. - Tylko tego brakowalo. -Slucham? -Zaloze sie, ze pojechala na polnoc. Chce dopasc Grossarta, zanim dobierze sie do niego policja. -Wielki Boze, nie pomyslalem o tym! -Nie mogl pan tego przewidziec, doktorze. -Co pan zrobi? -Zlapie samolot i postaram sie ja ubiec. Patterson pewnie nie wie, o ktorej wyjechala? -Watpie. Powiedzial tylko, ze nie bylo jej, kiedy zszedl na sniadanie. Jego samochodu tez nie. Steven zadzwonil do Sci-Medu i zameldowal, co sie dzieje. -Mamy zawiadomic policje w Edynburgu? -Nie - odrzekl po chwili namyslu. Nie chcial, zeby wizyta policjantow wystraszyla Grossarta. - Jest tam Macmillan? Uslyszal, jak dyzurny wprowadza Macmillana w sprawe przed przelaczeniem rozmowy. -Nie ma jeszcze nic z Porton? - zapytal, kiedy szef sie zglosil. -Nie. Zdaje sie, ze masz problem? Steven powiedzial mu o zniknieciu Karen Doig. -Myslisz, ze to wazne? - spytal Macmillan. -Jest bojowo nastawiona i wini Grossarta za smierc meza. -Wiec moze zrobic cos glupiego? -Trudno zgadnac - odrzekl Steven. - Faktem jest, ze przyjechala do Walii, poradzila sobie ze znalezieniem stacji doswiadczalnej i ustalila powiazanie Maureen Williams z cala sprawa. To swiadczy, ze jest zdeterminowana i zaradna. -Cholera, moze byc niezly bajzel - zasepil sie Macmillan. - Na pewno nie chcesz, zebysmy uprzedzili tamtejsza policje? -Nie. Postaram sie dotrzec tam przed Karen. Chce sie zobaczyc z Grossartem i uslyszec, co ma do powiedzenia, zanim zajmie sie nim policja. -Bedziesz mial szczescie, jesli zdazysz. -Dlaczego pan tak mowi? -Jest Wigilia Bozego Narodzenia. -Niech to szlag. Stracilem rachube czasu. Lepiej zaczne sie zbierac. Mozecie przyslac mi e-mail z danymi Paula Grossarta i firmy Lehman? Odbiore w drodze. -Zalatwione. Powodzenia. Steven musial uzyc swojej legitymacji i dodatkowych pelnomocnictw obiecanych mu przez ministra spraw wewnetrznych, zeby dostac miejsce w samolocie do Edynburga. Dwadziescia minut po starcie wezwano go do kabiny pilotow. Kapitan podal mu radio. -Do pana - powiedzial. - Priorytet A1. -Dunbar - zglosil sie Steven. -Tu Clive Phelps z Porton Down. Mamy wynik badania DNA zastawki serca. Zaskakujace. Wszystkie testy immunologiczne sugerowaly, ze to ludzki narzad, w dodatku doskonale dobrany do pacjentki. Ale okazalo sie, ze ta cholerna tkanka wcale nie jest ludzka, tylko swinska. Steven pogratulowal sobie w duchu, bo wlasnie takich wynikow sie spodziewal. -Dziekuje - rzekl. - Bardzo dziekuje. -Dobra wiadomosc? - zapytal kapitan. Steven usmiechnal sie. -Znakomita. Wrocil do kabiny pasazerskiej z przekonaniem, ze ostatni kawalek ukladanki trafil na swoje miejsce. Nie bylo tajemnica, ze firmy biotechniczne eksperymentuja ze swiniami w nadziei przeszczepiania ich organow ludziom. Celem tych eksperymentow bylo wyhodowanie gatunku z genetycznie zmienionym systemem odpornosciowym, by organizm pacjenta nie odrzucal przeszczepu. Wygladalo na to, iz w przeciwienstwie do innych Lehman odniosl sukces. Przynajmniej czesciowy. Ale za jaka cene. Slusznie mowi sie, ze droga do piekla jest wybrukowana dobrymi checiami. Steven pomyslal, ze zacznie od laboratoriow Lehmana, bo mimo Wigilii Grossart powinien byc w biurze. Pojechal taksowka do Science Park w poludniowej czesci miasta. Na parkingu stal tylko jeden samochod, szescioletni ford escort z szachownica na tylnym zderzaku. Nalezal do ochroniarza. -Nikogo nie ma, panie kolego. Wigilia. -Myslalem, ze zastane pana Grossarta - odrzekl Steven. -Jesli chce pan wiedziec, ten gosc potrzebuje wypoczynku bardziej niz ktokolwiek - powiedzial ochroniarz. - Od tygodni wyglada jak kupa nieszczescia. -Dziekuje - rzekl Steven. - Sprobuje zlapac go w domu. Podal taksowkarzowi adres Grossarta. -Czy to gdzies w poblizu? - spytal. -Ravelston Gardens? To na drugim koncu tego cholernego miasta - odburknal kierowca, ktory nie odzywal sie przez cala droge z lotniska. Kiedy pol godziny pozniej skrecili w Ravelston Gardens, Steven zobaczyl zielona toyote land cruiser zaparkowana okolo trzydziestu metrow przed nimi. Kazal kierowcy stanac. -Ile place? -Taksometr wybil trzy dychy - odparl taksiarz i odwrocil sie z usmiechem sugerujacym napiwek. -Tu sa cztery - powiedzial Steven. - Niech pan sobie kupi cos na Gwiazdke. Wysiadl i zostawil kierowce w niepewnosci, czy powinien byc zadowolony czy obrazony. W kraju byly zapewne tysiace zielonych land cruiserow, a w takiej bogatej dzielnicy co najmniej kilka, ale cos mowilo Stevenowi, ze to samochod Iana Pattersona. Gdy podszedl blizej i zauwazyl nalepki obroncy srodowiska, ktore pamietal z parkingu szpitalnego w Caernarfon, byl juz pewien. A wiec Karen Doig dotarla tu pierwsza. Zerknal na dom po drugiej stronie ulicy w nadziei, ze zobaczy kogos przez ktores z okien od frontu. Ale w jednym oknie wisiala gesta firanka, a w drugim stala duza choinka. Mial problem. Nie byl pewien, w jakim stanie psychicznym jest Karen Doig i po co przyjechala do Grossarta. Jesli chciala sie zemscic, wolal jej nie wystraszyc i nie sprowokowac do dzialania. Minal wolno dom. Z boku zauwazyl podjazd do garazu oddzielony od budynku wysokim zywoplotem. Powinno mu sie udac przedostac ukradkiem na tyly. Uznal to za najbezpieczniejsza opcje. Obejrzal sie, czy nikt za nim nie idzie, przecial ulice, zawrocil i znow zerknal przez ramie. Pusto. Skrecil na podjazd do garazu i przekradl sie za zywoplotem. Przystanal na moment, potem przebiegl w polprzysiadzie wzdluz domu do tylnego naroznika. Przywarl do ziemi i wsliznal sie za rog. Bal sie, czy nie ma kogos w ogrodzie, ale nie bylo. W tylnej scianie zobaczyl okno. Mogl sie pod nim przedostac do tylnych drzwi. Mial nadzieje, ze beda otwarte. Znieruchomial pod oknem i nasluchiwal przez chwile. Cisza. Niedobrze. Wolalby podniesione glosy. Tylne drzwi mialy podwojna szybe. Mogl zajrzec przez nie do wnetrza, ale tylko pod katem. Inaczej musialby sie odsunac od muru i bylby widoczny z wszystkich tylnych okien. Odczekal pod drzwiami pelna minute, w koncu uznal, ze jest malo prawdopodobne, zeby po drugiej stronie stal cicho ktos niewidoczny. Siegnal do klamki i delikatnie nacisnal. Ku jego uldze drzwi nie byly zaryglowane. Wsunal sie do srodka i zamknal je. Natychmiast poczul silny zapach benzyny. Cos musialo byc nie tak. Skoczylo mu tetno. Ruszyl w kierunku holu. Podloga nagle skrzypnela pod jego stopa. Zamarl. Juz mial pojsc dalej, gdy cisze przerwal glos Karen Doig. -Nareszcie oprzytomniales? Steven myslal przez moment, ze Karen mowi do niego. Ale zorientowal sie, ze slowa dobiegly z frontowego pokoju na lewo. Przysunal sie ostroznie do uchylonych drzwi i zajrzal przez szpare. Na podlodze przed choinka lezal mezczyzna, zapewne Paul Grossart. Mial rece zwiazane na plecach i zakrzepla krew na czole. Steven domyslil sie ze slow Karen, ze Grossart wlasnie odzyskal przytomnosc po ciosie w glowe. Mial mokre ubranie, zapewne oblane benzyna z czerwonego plastikowego kanistra lezacego u jego stop. -Chcialam, zebys byl przytomny - ciagnela Karen. - Chcialam, zebys wiedzial, dlaczego to robie. Czy moj Peter byl przytomny, kiedy go paliles? -Nie, nie - wykrztusil Grossart. - Zabil go wirus... ich oboje. Ma pani na to moje slowo. Ratowalismy ich, jak moglismy. Do samego konca. -Twoje slowo? - zadrwila Karen. - Myslisz, ze jest cos warte, ty skurwielu? Wmawiales mi, ze moj maz uciekl z inna, choc od poczatku wiedziales... Wiedziales, ty cholerny zasrancu! -Nie, nie, prosze... Pani nie rozumie. To wszystko po prostu wymknelo sie spod kontroli... Nie chcialem, zeby to sie stalo. -Zaloze sie, ze nie chciales, bo teraz jestes dziesiec sekund od piekla. Steven uslyszal metaliczny trzask zapalniczki. Wpadl do pokoju. -Karen nie! - krzyknal. - Nie rob tego! Zaskoczona kobieta upuscila zapalniczke, ale zdazyla ja podniesc, zanim Steven znalazl sie przy niej. -Cofnij sie - ostrzegla. -Nie wiesz, co robisz, Karen - powiedzial Steven. - Stracilas Petera i szalejesz z rozpaczy, ale masz jeszcze coreczke. Ona cie potrzebuje. Nie wolno ci tego robic. Niech policja sie nim zajmie. -Chce, zeby sie spalil, tak jak spalil Petera - wycedzila Karen przez zacisniete zeby. - Chce, zeby jego dzieci mialy Gwiazdke bez ojca, jak Kelly. -Przez to nie poczujesz sie lepiej - odrzekl Steven. - Zemsta nie jest slodka. Smakuje jak trucizna. Bedziesz tego zalowala do konca zycia. Po raz pierwszy spojrzala na niego i zobaczyl w jej oczach wahanie. -Oddaj mi zapalniczke - poprosil lagodnie. -Cofnij sie - warknela z nowa determinacja. -Posluchajcie... - wykrztusil z podlogi Grossart. - Nie chcialem, zeby to sie stalo. Bog mi swiadkiem. Steven patrzyl, jak kciuk Karen dotyka kolka zapalniczki. -Przynajmniej go wysluchaj, Karen - poprosil. Palec znieruchomial. -Udalo nam sie wyhodowac gatunek swin z genetycznie zmienionym systemem odpornosciowym - zaczal Grossart. - Byly doskonalymi dawcami narzadow dla ludzi. -Projekt "Snowball"? - zapytal Steven. -Tak. Wszystkie testy laboratoryjne wskazywaly, ze odnieslismy sukces, wiec poszlismy na skroty, zeby ominac formalnosci. Dogadalismy sie z jednym z koordynatorow w centralnym rejestrze transplantow. -Po prostu dawaliscie mu w lape, zeby rejestrowal wasze zastawki serca jako ludzkie - powiedzial pogardliwie Steven. -Niech bedzie - zgodzil sie Grossart. - Chryste, przeprowadzalismy wszystkie mozliwe testy. Zastawki wydawaly sie calkiem bezpieczne. -Ale nie byly - zauwazyl Steven. -Nie - przyznal Grossart. - Jeden z naszych amerykanskich wirusologow znalazl w genomie naszych swin sekwencje DNA jakiegos wirusa. Byl cholernie podobny do Eboli, niemal identyczny. Swiniom nie szkodzil, ale mogl sie nagle uaktywnic w ciele czlowieka. Zastopowalismy cala sprawe, ale dla pacjentow z przeszczepionymi zastawkami serca bylo juz za pozno. -A Peter i Amy? - zapytala Karen. -Oboje pracowali przy tym projekcie. Rutynowe badanie krwi wykazalo u nich przeciwciala na nowego wirusa, co sugerowalo, ze sie nim zarazili. Postanowilismy wyslac ich na troche do stacji doswiadczalnej w Walii, zeby zobaczyc, co bedzie dalej. Niestety zachorowali. Kiedy tylko zglosili, ze zle sie czuja, do akcji wkroczyli nasi dwaj Amerykanie. Zapewnili im odpowiednia opieke pielegniarska i wszystko, co bylo potrzebne, ale... oboje zmarli. Przykro mi. -Przykro?! - wrzasnela Karen. - Nawet nie dales mi sie pozegnac z mezem! Grossart pokrecil glowa. -To byloby dla pani zbyt niebezpieczne. Jedna z pielegniarek tez sie zarazila. -I jest ciezko chora - dodal Steven. Grossart znow pokrecil glowa. -Kiedy sprawy zaczely isc zle, wszystko jakby potoczylo sie wlasna droga. Wygladalo na to, ze nie mozemy juz nic zmienic. Steven chcial zaprotestowac, ale ugryzl sie w jezyk, zeby nie sprowokowac Karen do rzucenia zapalniczki. -Strasznie mi przykro, ze Peter nie zyje - ciagnal Grossart. - Byl porzadnym facetem, wszyscy go lubili... Uprzejme slowa doprowadzily Karen do kresu wytrzymalosci psychicznej. Agresja zniknela, zastapily ja smutek i zal. Upuscila zapalniczke, ukryla twarz w dloniach i zaczela szlochac. Steven wzial ja w ramiona. -Jedz do domu, Karen - powiedzial, kiedy sie troche uspokoila. - Kelly cie potrzebuje. Zacznij odbudowywac swoje zycie. Skinela w milczeniu glowa i wyszla, nie ogladajac sie na Grossarta. Steven uwolnil mu rece, ale Grossart nadal siedzial na podlodze i rozcieral nadgarstki. -Chyba mi pan wierzy? - odezwal sie po chwili. - Naprawde nie moglismy nic zrobic, kiedy diabel wyskoczyl z pudelka. Nie chcielismy nikomu zaszkodzic, wrecz odwrotnie. W naszej branzy ratujemy ludziom zycie, nie usmiercamy ich. To byla po prostu... jedna z takich nieszczesliwych historii, jakie sie zdarzaja. Oczy Stevena pociemnialy z gniewu. -Nie - zaprzeczyl kategorycznie. - Nie wierze panu. Mogliscie zrobic mase rzeczy, zeby uratowac ludziom zycie, ale baliscie sie kary za wasza chciwosc i nieuczciwosc, wiec woleliscie siedziec cicho. Umarlo niepotrzebnie mnostwo osob, bo nie wiedzielismy, skad sie bierze ta choroba. Mogliscie nam powiedziec, ale nie zrobiliscie tego. Grossart wygladal jak zajac zlapany w reflektory samochodu. -Wiedzieliscie, co sie dzieje - ciagnal Steven. - Wiedzieliscie, ze beda ofiary, i pozwoliliscie na to. Dzialaliscie z premedytacja. Wykazaliscie zla wole. Zostaniecie oskarzeni o zabojstwo. Grossart zaczal wstawac. -Pan nie rozumie... -Niech pan sie doprowadzi do porzadku - przerwal mu Steven. - Dzwonie na policje. Gdzie panska zona i dzieci? -U matki June. Musialem jej wszystko powiedziec. -I pewnie tez nie zrozumiala? - zadrwil Steven. Grossart podniosl sie chwiejnie. Nagle stracil rownowage i upadl tylem na choinke. Zlapal sie galazek, ale zerwal tylko lampki i przewrocil drzewko. Steven uslyszal halas, odwrocil sie i ruszyl na pomoc. Kabel w rekach Grossarta przerwal sie, doszlo do zwarcia. Iskra zapalila opary benzyny i Grossart stanal w plomieniach. W Stevena uderzyla fala goraca. Zatoczyl sie do tylu i oslonil oczy. Kiedy po chwili opuscil rece, zobaczyl plonacego Grossarta. Wezwal straz pozarna i probowal stlumic ogien gasnica znaleziona w kuchni. Udalo mu sie ograniczyc pozar do okolicy okna, potem gasnica wyczerpala sie. Wylaczyl lampki choinkowe i przynosil z kuchni miski wody. Smierc Grossarta byla wypadkiem, ale nie obyloby sie bez niewygodnych pytan, dlaczego mial ubranie przesiakniete benzyna. Odpowiedzi moglyby doprowadzic do aresztowania Karen Doig. Steven postanowil temu zapobiec. Zostawil na chwile tlacy sie stos i poszedl do szopy w ogrodzie. Tak, jak sie spodziewal, znalazl tam kilka maszyn ogrodniczych napedzanych silnikami spalinowymi. Wybral duza pile lancuchowa, przyniosl ja do domu i polozyl na stole w kuchni razem z czerwonym kanistrem. Wyciagniecie wnioskow zostawil policji. Steven zadzwonil do Macmillana i zawiadomil go, co sie stalo. -Dobra robota - pochwalil szef. - Choc szkoda Grossarta. Wolalbym go ukrzyzowac. Ale beda inni. -Beda? W pytaniu Stevena byla aluzja do wyciszania przez politykow roznych spraw w tak zwanym interesie publicznym. -Obiecuje - odrzekl Macmillan. - Nie wycofamy sie. Sci-Med pojdzie na calosc. Masz na to moje slowo. -Nawet jesli nie spodoba sie to Wujowi Samowi? -Nawet wtedy - zapewnil Macmillan. -To dobrze. -I... Steven? -Tak? -Wesolych swiat. Steven wylaczyl sie i zastanowil, gdzie je spedzi. Nie mogl byc z Jenny, bo musial odczekac jeszcze okolo dziesieciu dni, zeby sie upewnic, czy nie zlapal wirusa. Postanowil zostac w Edynburgu. Znalezienie miejsca do spedzenia Wigilii nie bylo latwe. Dopiero po poltorej godzinie trafil na hotel, ktory zgodzil sie dac mu pokoj; pod warunkiem, ze nie zazada kolacji tego i nastepnego wieczoru. Steven zadowolil sie miejscem do spania i poszedl po jedzenie na wynos. Wrocil do pokoju z butelka dzinu i zapasem toniku na wypadek, gdyby bar hotelowy byl zarezerwowany na prywatne przyjecie. Wzial tez z holu kilka gazet, zeby wiedziec, co sie dzieje na swiecie. Mial zaleglosci. Na drugiej stronie "Timesa" byl artykul pod tytulem SPROSTOWANIE SKOMPROMITOWANEGO PARLAMENTARZYSTY. Napisano, ze William Victor Spicer, czekajacy obecnie na proces o zabojstwo mezczyzny, ktory go szantazowal, przyznal sie do rozmyslnego przedstawienia w falszywym swietle wkladu doktor Caroline Anderson, bylej szefowej sluzby zdrowia w Manchestrze, w zwalczanie choroby wirusowej. Uwaza, ze dzialania doktor Anderson w czasie kryzysu byly bez zarzutu i docenia jej poswiecenie dla mieszkancow miasta, ktore przyplacila zyciem. Przeprasza jej rodzine i przyjaciol. Steven usmiechnal sie po raz pierwszy od wielu dni. Polozyl glowe na oparciu fotela i spojrzal w sufit. -Niech cie Bog blogoslawi, Caroline - mruknal. - Wesolych swiat, kochanie. Epilog Downing Street, Londyn - Ambasador Stanow Zjednoczonych, sir.-Dziekuje, Ellen. Niech pan wejdzie, Charles. Szczesliwego Nowego Roku. -Wzajemnie, panie premierze - odrzekl Charles Greely, wysoki, dystyngowany ambasador Stanow Zjednoczonych w Zjednoczonym Krolestwie. Jego nieskazitelny jasnoszary garnitur podkreslal lekka opalenizne na twarzy. -Byl pan w domu na swieta? - zapytal premier. -Tak, sir. Kalifornia w koncu grudnia jest zbyt kuszaca, zeby sie jej oprzec. Premier wskazal mu fotel. -Rozumiem, ze chce pan przedyskutowac nasze postulaty skierowane do waszego rzadu w zwiazku z afera Lehmana? Amerykanin usiadl. Jego mowa ciala zdradzala pewien niepokoj. -W istocie, panie premierze. - Urwal na chwile, zeby odchrzaknac. - Podczas urlopu dlugo rozmawialem z prezydentem i jego doradcami. Prosze mi wierzyc, ze nie pozostawilem im cienia watpliwosci co do wagi, jaka rzad brytyjski przywiazuje do tej sprawy. -I...? -No, coz, sir... Prezydent doskonale zdaje sobie sprawe, jak powaznym problemem byl wybuch tej choroby. Nie chce umniejszac tego, co sie stalo, ale zastanawia sie, sir, czy... nie byloby mozliwe spojrzenie na to raczej jako na afere w sektorze prywatnym, gdzie zachlannosc kilku osob doprowadzila do tragedii. Jest oczywiscie jak najbardziej zrozumiale, ze chcielibyscie ukarac tych ludzi, ale postawienie obywateli amerykanskich przed sadem brytyjskim... pod zarzutem zabojstwa, bo chyba o takie oskarzenie chodzi? Premier przytaknal. -Prezydent zastanawia sie, sir, czy nie mozna byloby rozwazyc tego ponownie pod katem niepozadanego wydzwieku propagandowego dla rzadow obu krajow? Premier patrzyl na ambasadora dlugo i twardo. -A reszta naszych postulatow? - zapytal w koncu. Greely znow mial niepewna mine. -No, coz, sir... - zaczal z wahaniem - prezydent chcialby zauwazyc, ze cofniecie Lehmanowi wszystkich licencji naszego Departamentu Kontroli Zywnosci i Lekow zniszczy firme. Doskonale rozumie, ze macie prawo odebrac firmie licencje brytyjskie i nalezy oczekiwac zakonczenia jej dzialalnosci w Zjednoczonym Krolestwie, ale uprzejmie prosi o ponowne rozwazenie waszego stanowiska w sprawie dalszych losow Lehmana w Stanach Zjednoczonych. -Chodzi o duze pieniadze, co? -Z calym szacunkiem, sir, nie uwazam, ze to tylko kwestia pieniedzy. Sa inne wzgledy. -Jakie? - zapytal lodowato premier. -Lehman to jedna z najwiekszych firm biotechnicznych w Stanach Zjednoczonych, a wiec i na swiecie, sir. Jesli upadnie, kilka tysiecy ludzi w roznych krajach straci prace. Potencjal badawczy takiej organizacji wrecz trudno oszacowac, biorac pod uwage miliony dolarow kapitalu miedzynarodowego zainwestowanych w jej przyszlosc. Zamkniecie jej laboratoriow byloby ciosem dla medycyny, sir. Premier przez chwile patrzyl na ambasadora w milczeniu i przezuwal to, co uslyszal. Potem pochylil sie do przodu. -Panie ambasadorze, ta firma potraktowala moj kraj jak poligon; podobnie jak kilka firm farmaceutycznych potraktowalo kraje Trzeciego Swiata. W pogoni za zyskiem wykorzystala obywateli brytyjskich jako kroliki doswiadczalne. Greely przelknal, ale nie odpowiedzial. -Naukowcy mawiaja, ze jesli cos jest wykonalne, zostanie zrealizowane bez wzgledu na przepisy. Przyjmuje to do wiadomosci, ale chce glosno i wyraznie powiedziec, ze jesli zrobicie po swojemu, to samo bedzie dotyczylo was. Greely skinal glowa. -Prosze przekazac prezydentowi moje uwagi i wyrazy szacunku. Niech pan mu powie, ze chce, aby cofnieto Lehmanowi wszystkie licencje. Chce, aby pozostawiony majatek firmy zostal przeznaczony na odszkodowania dla rodzin ofiar. I chce, aby Vance i Klein staneli przed sadem tutaj, w Anglii. Czy wyrazam sie dostatecznie jasno? Greely znow przelknal i wstal wolno. -Tak, sir. Czy mimo roznicy zdan miedzy naszymi rzadami w kwestii, w ktorej z pewnoscia uda nam sie porozumiec, biorac pod uwage dotychczasowa wyjatkowa zgodnosc miedzy nami, jest miejsce na jakis kompromis, ktory moglbym przedstawic prezydentowi? -Nie ma - warknal premier. Greely byl zaskoczony. To nie byl jezyk dyplomacji. -Tak twarde stanowisko, sir, nasuwa pytanie... -Jest pan ciekaw klauzuli "w przeciwnym razie"? - przerwal premier. - Moze pan przekazac prezydentowi, ze ta kwestia jest dla rzadu Jej Krolewskiej Mosci sprawa najwyzszej wagi. Co najmniej tak wazna, jak dla niego proponowany przez Stany Zjednoczone system globalnej obrony antyrakietowej. Wydawalo sie, ze Greely na moment przestal oddychac. Potem skinal glowa i wycofal sie. Szesc godzin pozniej premier usmiechnal sie na widok otrzymanej wiadomosci. Zadzwonil do Sci-Medu. -Zgodzili sie - powiedzial do Johna Macmillana. - Dre panska rezygnacje. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2009-11-30 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/