§ Johnson Denis - Drzewo dymu

Szczegóły
Tytuł § Johnson Denis - Drzewo dymu
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

§ Johnson Denis - Drzewo dymu PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie § Johnson Denis - Drzewo dymu PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

§ Johnson Denis - Drzewo dymu - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 DENIS JOHNSON DRZEWO DYMU Z języka angielskiego przełożyła Alina Siewior-Kuś Strona 3 Tytuł oryginału: TREE OF SMOKE Copyright © 2007 by Denis Johnson Published by arrangement with Farrar, Straus and Giroux, LLC, New York Copyright © 2009 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga Copyright © 2009 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga Projekt okładki: Wydawnictwo Sonia Draga Zdjęcie na okładce: CORBIS Redakcja: Ewa Penksyk-Kluczkowska Korekta: Anna Rzędowska, Iwona Wyrwisz ISBN: 978-83-7508-139-8 Sprzedaż wysyłkowa: www.merlin.com.pl www.empik.com www.soniadraga.pl WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp, z o, o. PI. Grunwaldzki 8-10, 40-950 Katowice tel. (32) 782 64 77, fax (32) 253 77 28 e-mail: [email protected] www.soniadraga.pl Skład i łamanie: DT Studio s.c, tel. 032 720 28 78, fax 032 209 82 25 Katowice 2009. Wydanie I Drukarnia: Perfekt S.A. Strona 4 PODZIĘKOWANIA Mam wielką przyjemność złożyć podziękowania osobom i organizacjom, których zachęty oraz uprzejma pomoc umożliwiły napisanie tej książki. Są to: Fundacje Lannana, Whittinga i Guggenheima; Ośrodek Bellagio Fundacji Rockefellera; Texas State University - San Marco's Department of English; Bob Cornfield, Robert Jones i Will Blythe; Rob Hollister, Ida Mil- ler, Nick Hoover, Margaret, Michael i French Fry, William F. X. Band III; piękna Cindy Lee. Szczegóły początków kariery wojskowej pułkownika Sandsa autor za- wdzięcza pamiętnikom Williama F. X. Banda Warriors Who Ride the Wind (Castle Books Inc., 1993). Raz jeszcze dla H. P, i... Strona 5 1963 Wczoraj o trzeciej nad ranem zamordowano prezydenta Kennedy'ego. Mary- narz Houston i dwaj inni rekruci spali, kiedy pierwsze relacje obiegały świat. Dowiedzieli się o tym od dwóch marines, którzy prowadzili jedyny nocny lokal na wyspie, zrujnowany bar z wielkimi kręcącymi się pod sufitem wen- tylatorami i flipperem. Marines obudzili Houstona i jego kolegów, żeby im powiedzieć, co się stało z prezydentem. Siedzieli potem w piątkę na pryczach w baraku dla przerzucanych żołnierzy, patrzyli, jak woda z klimatyzatora kapie do puszki z kawą, i pili piwo. Wojskowe służby łącznościowe dla ob- szaru zatoki Subie pracowały całą noc, nadając wiadomości o niewiarygodnej zbrodni. Teraz był późny ranek i starszy marynarz William Houston Junior zaczy- nał trzeźwieć, chodząc po dżungli na Grande Island z pożyczonym karabinem kaliber 22. Podobno dziki grasowały na terenie ośrodka wojskowego, jedynej na razie części Filipin, którą Houston widział. Nie miał pojęcia, co myśleć o tym kraju, chciał tylko urządzić sobie polowanie w dżungli. Podobno były tu dziki. Stawiał ostrożnie kroki, pamiętając o wężach i starając się zachowywać cicho, żeby usłyszeć dziki, zanim go zaatakują. Zdawał sobie sprawę, że jest strasznie niespokojny. Dobiegało go dziesięć tysięcy odgłosów dżungli oraz wołania mew i szum odległych fal. Jeśli na minutę nieruchomiał, słyszał także pulsowanie krwi we własnym ciele i spływające krople potu. Po kilku dalszych sekundach odnajdywały go owady i rojem wirowały mu wokół głowy. Oparł karabin o bananowiec karłowaty, zdjął z włosów opaskę, wykręcił ją i wytarł sobie twarz. Stał przez chwilę, odganiając moskity i z roztargnie- niem drapiąc się w krocze. W pobliżu mewa zdawała się kłócić sama ze sobą; 7 Strona 6 serii protestujących pisków sprzeciwiały się niższe pohukiwania, które brzmiały jak „Hu! Hu! Hu!”. Uwagę marynarza Houstona zwróciło coś prze- skakującego z drzewa na drzewo. Nie odrywając wzroku od miejsca, w którym to zobaczył, ujął broń w rę- kę. Znowu dostrzegł ruch. Teraz widział, że to jakaś małpa, niewiele większa od psa chihuahua. Nie był to co prawda dzik, ale małpa stanowiła przynajm- niej obiekt, któremu można się było przyglądać: czepiając się lewą ręką i obiema nogami pnia drzewa, szarpała cienką korę z jakimś rozpaczliwym pośpiechem. Marynarz Houston wziął drobne plecy małpki na cel. Uniósł lufę i w jego polu widzenia pojawiła się głowa zwierzęcia. Nie myśląc wła- ściwie o niczym, nacisnął spust. Małpa rozpłaszczyła się na pniu, entuzjastycznie rozkładając kończyny, a potem uniosła ręce, jakby chciała podrapać się w głowę, i bezwładnie spadła na ziemię. Marynarz Houston z przerażeniem patrzył, jak zwierzę zwija się w konwulsjach. Podpierając się na jednej ręce, podniosło się z ziemi i usiadło oparte o drzewo z rozrzuconymi nogami, jak ktoś odpoczywający po ciężkiej harówce. Marynarz Houston zrobił kilka kroków i z odległości metra zobaczył, że błyszczące futro małpki wraz z poruszeniami liści mieni się, w cieniu przy- bierając kolor henny, w świetle barwę złota. Małpka wodziła oczami na boki i gwałtownie łykała powietrze. Przy każdym oddechu jej brzuch nadymał się jak balon. Kula trafiła nisko, w żołądek. Houston miał wrażenie, że jego brzuch rozrywa się na dwoje. - Jezu Chryste! - krzyknął na małpkę, jakby mogła coś poradzić na swój kłopotliwy i okropny stan. Myślał, że głowa mu pęknie, jeśli przedpołudnio- we słońce nadal będzie zmieniało dżunglę w piec, mewy nie zaprzestaną swoich krzyków, a małpka wciąż będzie się rozglądać, kręcąc ostrożnie łeb- kiem i wodząc czarnymi oczami z boku na bok, jak ktoś, kto śledzi rozwój rozmowy, debaty, walki, którą dżungla - poranek - chwila - prowadzi sama ze sobą. Marynarz Houston podszedł do małpki. Odłożył karabin i uniósł zwie- rzątko, jedną ręką chwytając za tyłek, drugą za głowę. Z fascynacją, a potem z odrazą uświadomił sobie, że małpka płacze. Szlochała gwałtownie, a kiedy mrugała, z kącików jej oczu płynęły łzy. Rozglądała się na boki i sprawiała wrażenie, że mężczyzna nie budzi w niej większego zainteresowania niż reszta otoczenia. - Hej - powiedział Houston, ale małpka nie zareagowała. 8 Strona 7 Serce przestało jej bić. Houston potrząsnął małpką, choć wiedział, że nic to nie da. Ogarnęło go poczucie, że sam wszystkiemu jest winien, a ponieważ nikogo wokół nie było, rozpłakał się jak dziecko. Miał osiemnaście lat. Kiedy Houston wrócił do klubu nad wodą, zobaczył, że fala wyrzuciła na szarą plażę ławicę fioletowo zabarwionych meduz. Były ich setki, każda wielkości ludzkiej głowy, przezroczysta i kurcząca się w promieniach słońca. Mały port był pusty. Nie przybijały tu żadne statki poza promem z bazy mor- skiej po drugiej stronie zatoki Subie. Kilka metrów dalej nad pasem piasku pod okazałymi drzewami, które ob- sypywały dachy purpurowymi kwiatami, stało kilka bambusowych chat. Z jednej dobiegły krzyki pary uprawiającej seks; marynarz Houston uznał, że to kurwa i żołnierz. Przykucnął w cieniu i słuchał, wreszcie głosy ucichły, uci- chły oddechy, a pod okapem odezwała się jaszczurka: obwieściła swoją obecność krótkim świergotem, po którym nastąpiły ostre, krótkie chichoty - ge-ko, ge-ko, ge-ko... Po chwili z chaty wyszedł mężczyzna, krótko ostrzyżony, po czterdziest- ce, z białym ręcznikiem pod brzuchem i papierosem w zębach. Stanął na rozstawionych nogach, jedną ręką przytrzymywał ręcznik na biodrach i koły- sał się na boki, wpatrzony w jakiś bliski, acz niewidzialny obiekt. Prawdopo- dobnie oficer. Ujął papierosa kciukiem i palcem wskazującym, zaciągnął się i wypuścił kłąb dymu. - Kolejna misja zakończona. Drzwi sąsiedniej chaty otworzyły się i naga Filipinka, ręką zasłaniając krocze, powiedziała: - On nie lubić tego robić. - Hej, Lucky! - krzyknął oficer. W progu stanął drobny Azjata w mundurze polowym. - Nie sprawiłeś jej przyjemności? - To mogłoby przynieść pecha - odparł Azjata. - Karma - powiedział oficer. - Niewykluczone. - Szukasz piwa? - zapytał oficer. Houston zamierzał się stąd zwinąć. Dopiero teraz uświadomił sobie, że o tym zapomniał i że oficer mówi do niego. Oficer wolną dłonią wyrzucił nie- dopałek i odsunął ręcznik. Ulżył sobie, kierując pieniący się strumień moczu prosto na niedopałek, który rozpadał się w kałuży, i dodał: 9 Strona 8 - Jak zobaczysz coś wartego oglądania, daj mi znać. Czując się jak głupiec, Houston wszedł do klubu, gdzie dwie młode Fili- pinki w jaskrawych kwiecistych sukniach grały na flipperze i pod wirującymi wentylatorami terkotały z taką szybkością, że marynarzowi Houstonowi zakręciło się w głowie. Sam, jeden z marines, stał za barem. - Zamknij się, zamknij się - powiedział. Podniósł rękę, w której trzymał chochlę. - Coś powiedziałem? - zapytał Houston. - Przepraszam. - Sam nachylił się ku radiu, jak ślepiec skupiając na płynącym z niego głosie. - Złapali tego faceta. - Mówili o tym przed śniadaniem. Już to wiemy. - Teraz podają więcej szczegółów. - Okay - powiedział Houston. Napił się lodowatej wody i słuchał radia, ale głowa tak go bolała, że nie był w stanie rozróżnić słów. Po chwili do klubu wszedł tamten oficer, teraz ubrany w gigantyczną ha- wajską koszulę. Towarzyszył mu młody Azjata. - Pułkowniku, złapali go - powiedział Sam. - Nazywa się Oswald. - A cóż to za nazwisko? - Najwyraźniej pułkownika w równej mierze oburzało nazwisko mordercy, jak potworność jego zbrodni. - Pierdolony skurwysyn - dodał Sam. - Skurwysyn - zgodził się pułkownik. - Mam nadzieję, że odstrzelą mu jaja. Mam nadzieję, że odstrzelą mu dupę. - Bez śladu zakłopotania wytarł łzy. - Oswald to jego imię czy nazwisko? Houston pomyślał, że najpierw widział, jak ten oficer sika na ziemię, a te- raz widzi go płaczącego. - Sir, jesteśmy diabelnie gościnni, ale z zasady nie obsługujemy filipiń- skich wojskowych - powiedział Sam do młodego Azjaty. - Lucky jest z Wietnamu - poprawił pułkownik. - Z Wietnamu. Zgubił się pan? - Nie, nie zgubiłem. - Ten facet jest już pilotem odrzutowca. To kapitan sił powietrznych Wietnamu Południowego. - No to jak, jest tam wojna czy nie? - zapytał Sam młodego kapitana. - Wojna? Trach, trach, trach. - Złożył dłonie w kształt karabinu maszynowego, równocześnie je podrywając. - Tak? Nie? 10 Strona 9 Kapitan odwrócił się od Amerykanina, ułożył w myślach zdania i prze- ćwiczył je, po czym spojrzał na Sama i powiedział: - Nie wiem, czy wojna. Mnóstwo ludzi nie żyje. - To wystarczy - zgodził się pułkownik. - To się liczy. - Co tutaj robisz? - Jestem na szkoleniu pilotów śmigłowców. - Wyglądasz ledwo na trójkołowiec - powiedział Sam. - Ile masz lat? - Dwadzieścia dwa roki. - Dam temu małemu żółtkowi piwo. Lubisz san miguel? Nie masz nic przeciwko, że nazywam cię żółtkiem? To złe przyzwyczajenie. - Mów do niego Lucky - powiedział pułkownik. - Facet stawia, Lucky. Czym lubisz się truć? Chłopak zmarszczył czoło, przybrał tajemniczą minę i odparł: - Lubię lucky lager. - A jakie papierosy palisz? - zapytał pułkownik. - Lubię lucky strike. Wszyscy się roześmiali. Nagle Sam spojrzał na młodego marynarza Houstona, jakby dopiero teraz go rozpoznał. - Gdzie mój karabin? Przez ułamek sekundy Houston nie miał pojęcia, o czym Sam mówi, po- tem zaklął: - Cholera. Zaraz przyniosę. Musiał wracać do dżungli. Panował ten sam wilgotny żar, te same zwie- rzęta wydawały te same odgłosy, sytuacja była tak samo okropna, Houston znajdował się daleko od miejsc, które pamiętał, marynarka miała nad nim władzę jeszcze przez dwa lata, a prezydent, prezydent jego kraju wciąż był martwy - za to małpka zniknęła. Karabin Sama leżał w krzakach, gdzie Hou- ston go zostawił, a małpki nie było. Zabrało ją jakieś inne zwierzę. Houston przygotowany był, że znowu ją zobaczy, więc wracał do klubu ogarnięty ulgą, że nie musiał patrzeć na to, co zrobił. Bez większego strachu czy niepokoju rozumiał jednak, że ten widok nie będzie mu oszczędzony na zawsze. Marynarz Houston raz dostał awans, a potem go zdegradowano. Odwiedził niektóre z wielkich stolic Azji Południowo-Wschodniej, w duszne noce wę- drował ulicami, gdzie latarnie chwiały się od powiewów stęchłego wiatru, 11 Strona 10 nigdy jednak nie spędził na lądzie dość czasu, by pozbyć się marynarskiego kroku, zawsze wystarczało go tylko na zamęt w myślach, widok rozkołysa- nych twarzy, odgłos udręczonego śmiechu. Kiedy dwuletnia tura dobiegła końca, zaciągnął się po raz drugi, zauroczony nade wszystko mocą budowa- nia swego losu samym tylko podpisem. Houston miał dwóch młodszych braci. Bliższy mu wiekiem James zacią- gnął się do piechoty i wysłano go do Wietnamu; niedługo przed zakończe- niem drugiej tury Houston pojechał pociągiem z bazy marynarki wojennej w Yokosuka do Yokohamy, gdzie umówił się z Jamesem w Peanut Bar. Był rok 1967, od zamordowania Johna F. Kennedy'ego minęły ponad trzy lata. W wagonie Houston czuł się olbrzymem, kiedy spoglądał ponad czarny- mi jak sadza głowami. Mali Japończycy patrzyli na niego bez rozbawienia, bez współczucia, bez wstydu, i w końcu miał wrażenie, że gardło mu się skręca. Wysiadł i przez wieczorną mżawkę mokrymi torami tramwajowymi szedł do Peanut Bar. Nie mógł się doczekać, kiedy powie coś po angielsku. Peanut Bar był wielkim lokalem, zatłoczonym marynarzami i schludnie wyszorowanymi chłopcami ze statków handlowych, głosy dudniły Housto- nowi w głowie, dym wypełniał płuca. Znalazł Jamesa pod sceną. Podszedł do niego z wyciągniętą do uścisku dłonią. - Wypływam z Yokosuka, stary! Wracam na okręt! - powiedział na po- witanie. Jego słowa zagłuszył zespół, kwartet japońskich naśladowców Beatlesów w oślepiająco białych strojach zdobionych frędzlami. Ubrany po cywilnemu James siedział przy stoliku i gapił się na nich, nieświadom niczego poza przedstawieniem. Bill strzelił orzeszkiem w jego otwarte usta. James wskazał muzyków. - To idiotyczne! - Musiał krzyczeć, żeby jego głos wybił się ponad mu- zykę. - Co mogę powiedzieć? To nie jest Phoenix. - Prawie tak idiotyczne jak ty w marynarskim mundurze. - Zwolnili mnie dwa lata temu i znowu się zaciągnąłem. Nie wiem, po prostu to zrobiłem. - Byłeś nawalony? - Porządnie nawalony. Bill Houston ze zdziwieniem stwierdził, że jego brat nie jest już małym chłopcem. James miał krótko ostrzyżone włosy, które nadawały jego szczęce 12 Strona 11 wygląd mocnej i szerokiej, siedział wyprostowany, nie wiercił się. Nawet w cywilnym ubraniu wyglądał na żołnierza. Zamówili dzban piwa i uzgodnili, że poza kilkoma dziwnymi rzeczami w rodzaju Peanut Bar obaj lubią Japonię - chociaż James na razie spędził w tym kraju sześć godzin, a rano wsiadał w samolot do Wietnamu - i tak czy owak mają uznanie dla Japończyków. - Muszę ci powiedzieć - odezwał się Bill, kiedy zespół ogłosił przerwę i znowu wzajemnie się słyszeli - że u Japońców jest porządek pierwsza klasa, za to w tropikach, stary, jest jedno wielkie gówno. Wszyscy mają mózgi rozgotowane na miękko. - Tak mi mówili. Chyba niedługo sam się przekonam. - A co z walką? - Co z walką? - Co mówią? - Zazwyczaj mówią, że strzelasz do drzew, a drzewa strzelają do ciebie. - Nie, serio. Jest źle? - Dopiero się dowiem. - Boisz się? - Podczas szkolenia widziałem, jak facet przypadkiem zastrzelił innego. - Taa? - Trafił mu w dupę, uwierzysz? To był przypadek. - W Honolulu widziałem, jak jeden facet zamordował drugiego - po- wiedział Bill. - Jak, w bójce? - No, ten skurwysyn był winien tamtemu skurwysynowi pieniądze. - Gdzie to było, w barze? - Nie, nie w barze. Gość obszedł blok, w którym tamten mieszkał, i za- wołał go do okna. Mijaliśmy ten dom i gość mówi: „Poczekaj, muszę poga- dać z nim o długu”. Rozmawiali minutę, a potem gość, z którym byłem, zastrzelił tamtego. Wsadził lufę w siatkę na oknie i strzelił raz. Miał automa- tyczną czterdziestkę piątkę. Tamten przewrócił się na plecy. - Żartujesz. - Nie, nie żartuję. - Poważnie? Byłeś tam? - Chodziliśmy po mieście. Nie miałem pojęcia, że on chce kogoś zabić. - I co zrobiłeś? 13 Strona 12 - O mało się nie zesrałem. On się odwraca, wsuwa broń pod koszulę i mówi: „Hej, chodźmy na piwo”. Jakby nic się nie stało. - Powiedziałeś coś? - Wiesz, jakoś nie miałem ochoty o tym wspominać. - Wiem, cholera, bo co powiedzieć? - No i zastanawiałem się, co on myśli o mnie jako o świadku. Dlatego spóźniłem się na okręt. Był na naszym okręcie. Gdybym z nim wypłynął, przez osiem tygodni nie mógłbym zmrużyć oka. Bracia równocześnie napili się piwa, potem każdy z osobna poszukał w myślach tematu do rozmowy. - Kiedy tamten facet dostał w dupę - odezwał się James - natychmiast doznał szoku. - Cholera. Ile masz lat? - Ja? - Taa. - Prawie osiemnaście. - Przyjęli cię do wojska, choć masz dopiero siedemnaście lat? - Nie. Skłamałem. - Boisz się? - Taa. Ale nie ciągle. - Nie ciągle? - Nie widziałem walki. Chcę zobaczyć prawdziwą walkę, prawdziwe gówno. Po prostu chcę. - Mały pierdolec. Zespół zaczął znowu grać. Tym razem piosenkę Kinksów pod tytułem You Really Got Me: Naprawdę masz mnie Naprawdę masz mnie Naprawdę masz mnie Nie minęło wiele czasu i bracia pokłócili się o nic, a Bill Houston wylał dzban piwa na kolana siedzącej przy sąsiednim stoliku japońskiej dziewczy- ny, która ze zgarbionymi ramionami wyglądała na smutną i upokorzoną. Była z koleżanką i dwoma Amerykanami, smarkaczami niemającymi pojęcia, jak zareagować. Piwo kapało ze stołu, James niezgrabnie postawił pusty dzban. 14 Strona 13 - Czasami tak się dzieje - powiedział. - Po prostu tak się dzieje. Młoda dziewczyna nie wykonała żadnego ruchu. Wpatrywała się w swoje kolana. - Co z nami nie tak? - zapytał James brata. - Jesteśmy popierdoleni czy co? Za każdym razem, kiedy się spotykamy, dzieje się coś złego. - Wiem. - Coś popierdolonego. - Popierdolonego, gównianego, wiem. Bo jesteśmy rodziną. - Łączą nas więzy krwi. - Te bzdury nie mają już dla mnie znaczenia. - Jakieś muszą mieć - upierał się James - bo w przeciwnym wypadku po co byś się wlókł tak daleko, żeby spotkać się ze mną w Yokohamie. - Taa - potwierdził Bill. - W Peanut Bar. - W Peanut Bar! - I dlaczego spóźniłem się na okręt? - Spóźniłeś się na okręt? - powtórzył James. - Powinienem być na pokładzie o czwartej po południu. - I nie poszedłeś? - Okręt może jeszcze stoi w porcie, choć myślę, że teraz już wypłynęli. Bill Houston czuł, jak oczy zalewają mu łzy i gardło ściska się od nagłych emocji dotyczących jego życia i tego miejsca, gdzie wszyscy jeżdżą po lewej stronie. - Nigdy cię nie lubiłem - powiedział James. - Wiem. Ja też. - Ja też. - Zawsze uważałem, że jesteś skurwysynem z małym kutasem - powie- dział Bill. - Zawsze cię nienawidziłem - odparł jego brat. - Boże, przepraszam - powiedział Bill Houston do Japonki. Wyjął pie- niądze z portfela i rzucił na mokry stół, sto jenów albo tysiąc, nie widział wyraźnie. - To mój ostatni rok w marynarce - wyjaśnił dziewczynie. Rzuciłby więcej pieniędzy, ale portfel miał pusty. - Przepłynąłem przez ten ocean i umarłem. Równie dobrze mogli przywieźć moje kości. Zupełnie się zmieni- łem. W tamto popołudnie listopadowego dnia roku 1963, nazajutrz po zamachu na Johna F. Kennedy'ego, kapitan Nguyen Minh, młody pilot sił powietrznych 15 Strona 14 Wietnamu, nurkował z maską i rurką niedaleko brzegu Grande Island. To była nowo odkryta namiętność. Doświadczenie musiało przypominać dozna- nia ptaków unoszących się nad ziemią dzięki pracy własnych mięśni, na- prawdę latających, w przeciwieństwie do lotnika prowadzącego samolot. Dzięki płetwom przymocowanym do stóp przecinał wodę mocnymi ruchami, pływając pod wielką ławicą papugoryb żerujących na rafie. Ich małe dziobki bębniły o koral niczym ulewny deszcz. Amerykańscy marynarze lubili nur- kować, zdążyli rozedrzeć koral i nastraszyć ryby; gdy podpłynął bliżej, cała ławica w mgnieniu oka zniknęła. Minh nie należał do dobrych pływaków, a ponieważ był sam, mógł sobie pozwolić na strach. Poprzednią noc spędził z prostytutką, za którą zapłacił pułkownik. Dziewczyna spała na podłodze, on w łóżku. Nie chciał jej. Nie był pewien Filipińczyków. Rano przed południem poszli do klubu i tam usłyszeli, że prezydent Sta- nów Zjednoczonych, prezydent John Fitzgerald Kennedy, został zamordowa- ny. Były z nimi dwie Filipinki, każda ujęła pułkownika pod solidne ramię, jakby kotwicząc go na ziemi, podczas gdy on zmagał się z zaskoczeniem i żalem. Całe rano siedzieli przy stole i słuchali wiadomości. - Na litość boską - mówił pułkownik. - Na litość boską. Po południu pułkownik poweselał, na stole raz po raz lądowało piwo. Minh starał się pić mało, ale że nie chciał być niegrzeczny, solidnie się za- mroczył. Dziewczęta zniknęły, potem znowu się pojawiły, pod sufitem wi- rował wentylator. Przyłączył się do nich bardzo młody marynarz i ktoś zapy- tał Minha, czy gdzieś w Wietnamie naprawdę toczy się wojna. Wieczorem pułkownik zaproponował, żeby wymienili się dziewczynami, i Minh postanowił, że tak jak poprzedniej nocy dostosuje się do życzeń puł- kownika, przez co wprawi go w dobry humor i okaże mu szczerą wdzięcz- ność. Zresztą i tak ta druga bardziej mu się podobała i lepiej mówiła po an- gielsku. Ale ona chciała włączyć klimatyzację, on zaś nie. Nic nie słyszał przy pracującej klimatyzacji. Wolał otwarte okna, lubił odgłos owadów odbi- jających się od siatki. W jego rodzinnym domu w delcie Mekongu ani nawet w domu wuja w Sajgonie nie było takich siatek. - Czego chcesz? - zapytała dziewczyna. Nie kryła pogardy. - Nie wiem. Rozbierz się. Nadzy, w mroku położyli się obok siebie na podwójnym łóżku i nic nie robili. Minh słyszał, jak w którejś z sąsiednich chat amerykański marynarz 16 Strona 15 głośno rozmawia z przyjacielem, może opowiada mu jakąś historię. Nie ro- zumiał ani słowa, choć swoją angielszczyznę uważał za niezłą. - Pułkownik ma wielkiego. - Dziewczyna pieściła jego penis. - To twój przyjaciel? - Nie wiem - odparł Minh. - Nie wiesz, czy to twój przyjaciel? Więc dlaczego z nim jesteś? - Nie wiem. - Jak dawno go znasz? - Tydzień albo dwa. - Nie chciał, żeby dotykała jego lędźwi, więc przy- ciągnął ją do siebie. - Wolisz ciało do ciała? - Co to znaczy? - zapytał Minh. - Ciało do ciała. - Dziewczyna wstała i zamknęła okno. Położyła dłoń na klimatyzatorze, ale nie nacisnęła klawiszy. - Daj mi papierosa. - Nie mam papierosów. Włożyła suknię przez głowę, wsunęła stopy w sandały. Nie nosiła bieli- zny. - Daj mi kilka ćwiartek. - Co to znaczy? - Co to znaczy? - powtórzyła. - Co to znaczy? Daj mi kilka ćwiartek. Daj mi kilka ćwiartek. - To pieniądze? - zapytał Minh. - Ile pieniędzy? - Daj mi kilka ćwiartek. Chcę zobaczyć, czy on sprzeda mi papierosy. Chcę parę paczek, jedną dla mnie, drugą dla kuzynki. Dwie paczki. - Pułkownik może ci kupić. - Jedna winstony. Jedna lucky strike. - Wybacz, noc jest chłodna. - Minh wstał i ubrał się. Wyszedł przed chatę. Za plecami słyszał, jak dziewczyna grzebie w to- rebce, stawia ją na stole. Klasnęła dłońmi i potarła nimi o siebie. Obłok per- fum wypłynął przez okno. Minh wciągnął w nozdrza aromat. W uszach mu dzwoniło, łzy przesłaniały widok. Odchrząknął, zwiesił głowę, splunął mię- dzy stopy. Tęsknił za ojczyzną. Kiedy wstąpił do lotnictwa i przeniesiono go do Da Nang na szkolenie oficerskie, miał siedemnaście lat i przez kilka tygodni co noc płakał. Zaczął pilotować odrzutowce w wieku dziewiętnastu lat, czyli prawie trzy lata temu. Dwa miesiące temu skończył dwadzieścia dwa lata i mógł się spodziewać przydziału na misje lotnicze, aż w którejś spotka go śmierć. 17 Strona 16 Usiadł na płóciennym krześle na ganku, łokciami oparty o kolana, i palił - miał jednak paczkę lucky strike'ów - kiedy z klubu wrócił pułkownik, obej- mując obie dziewczyny. Dziewczyna Minha niosła paczkę papierosów i ma- chała nią z radością. - Więc zbadałeś dzisiaj morską toń. Minh nie był pewien, co to znaczy. - Tak - powiedział. - Byłeś kiedyś w którymś z tych tuneli? - zapytał pułkownik. - Co to są tunele? - Tunele - powtórzył pułkownik. - Tunele pod całym Wietnamem. By- łeś w którymś z nich? - Jeszcze nie. Nie sądzę. - Ja też nie byłem, synu - powiedział pułkownik. - Ciekawe, co tam jest. - Nie wiem. - Nikt nie wie. - Kadra korzysta z tuneli - powiedział Minh. - Viet Minh. Pułkownik chyba znowu opłakiwał prezydenta, bo stwierdził: - Ten świat wypluwa pięknych ludzi, jakby byli trucizną. Minh już wcześniej zauważył, że można długo rozmawiać z pułkowni- kiem i nie zorientować się, że jest pijany. Poznał pułkownika kilka dni temu, przed hangarem remontowym heli- kopterów w bazie Subie, i od tamtej chwili obaj szukali swojego towarzy- stwa. Nie przedstawiono mu pułkownika - pułkownik sam się przedstawił - i nic nie wskazywało na to, że łączy ich jakaś służbowa zależność. Mieszkali z innymi żołnierzami w koszarach, które według pułkownika zostały zbudo- wane, a potem szybko porzucone przez CIA. Minh wiedział, że pułkownik to człowiek, którego należy się trzymać. Minh miał zwyczaj oceniania ludzi i sytuacji w kategoriach szczęścia i pecha. Pił piwo lucky lager, palił lucky strike. Pułkownik nazywał go „Lucky”. - John F. Kennedy był pięknym człowiekiem - powiedział pułkownik. - I to go zabiło. Strona 17 1964 Nguyen Hao, ubrany w spodnie od garnituru i koszulę, z pomadą topniejącą mu na włosach, w okularach przeciwsłonecznych na nosie, dojechał bez- piecznie do świątyni Nowej Gwiazdy na swoim japońskim motocyklu honda 300. Miał do spełnienia smutny obowiązek: jako jedyny reprezentował rodzi- nę na pogrzebie siostrzeńca jego żony. Żona Hao była przeziębiona, rodzice chłopca nie żyli, a jego jedyny brat brał udział w wojskowych misjach lotni- czych. Hao obejrzał się na miejsce, gdzie podrzucił przyjaciela z młodości imie- niem Trung Than, którego wszyscy nazywali Mnichem i który po podziale kraju wyjechał na północ. Dzisiaj po południu Hao zobaczył Mnicha po raz pierwszy od dziesięciu lat, a teraz znowu nigdzie go nie widział. Zeskoczył z motocykla, zdjął sandały i boso ruszył ścieżką. Przez całą drogę Hao pilnował, by wolno przejeżdżać przez wszystko, co wyglądało jak kałuża, przy ryżowych tarasach z niezwykłą ostrożnością pro- wadził motor wzdłuż rowów. Musiał mieć czyste ubranie; spędzi tu noc, przypuszczalnie w sali klasowej przyległej do świątyni. Wieś położona była blisko Sajgonu i w lepszych czasach Hao mógłby po zmroku wrócić do do- mu, ale niebezpieczne strefy ostatnimi czasy bardzo się poszerzyły i po trze- ciej po południu jazda bocznymi drogami do trasy dwadzieścia dwa wiązała się ze sporym ryzykiem. Położył słomiany siennik na klepisku tuż za drzwiami klasy, tak by wie- czorem móc bez trudu odnaleźć posłanie. W otaczających świątynię chatach jedyne przejawy życia stanowiły kury poszukujące ziarenek na podwórzach i nieruchome staruszki widoczne przez otwarte drzwi. Hao odsunął drewniane wieko cementowej studni i spuścił wiadro, żeby z mrocznego wnętrza zaczerpnąć wody. Studnia była głęboka, 19 Strona 18 wydrążona przez maszynę. Nabrawszy w dłonie przejrzystej, chłodnej wody, spryskał sobie twarz. W świątyni panowała cisza, mistrz zapewne drzemał. Hao wprowadził motocykl do środka: ściany z surowego drewna, dach pokryty dachówką ceramiczną, podłoga z ubitej ziemi mniej więcej piętnaście na piętnaście metrów, czyli pomieszczenie niewiele większe niż parter domu Hao w Saj- gonie. Nie chcąc przeszkadzać mistrzowi, Hao wyszedł, zanim jeszcze oczy przywykły mu do mroku, choć stęchlizna podłogi i aromat kadzidełek obu- dziły wspomnienia z dzieciństwa, kiedy przez kilka lat służył w tutejszej świątyni. Ogarnęła go nostalgia za tamtymi czasami, nić łącząca się ze smut- kiem, który zasadniczo pozostawał w uśpieniu i szybko pozwalał o sobie zapomnieć. Tak wiele spraw zdarzyło się później. Dręczyła go także dziwna śmierć siostrzeńca. Nie do wiary. Kiedy się o tym dowiedział, założył, że chłopak zginął w przypadkowym pożarze. Tym- czasem sam spalił się żywcem, tak jak ostatnio zrobiło to kilku mnichów. Tylko że tamci popełnili spektakularne samobójstwa na ulicach Sajgonu, żeby zaprotestować przeciwko powszechnemu chaosowi. I byli starzy. Thu miał dopiero dwadzieścia lat. W samotności podpalił się w zaroślach za wsią. Nie do pojęcia, szalone. Kiedy mistrz obudził się i wyszedł, nie miał na sobie odświętnych szat, ale ubranie robocze. Hao wstał i skłonił się. Mistrz odpowiedział mu głębo- kim ukłonem. Był to drobny człowieczek o szerokiej klatce piersiowej i cien- kich jak patyki kończynach, z głową pokrytą szczeciną; Hao pomyślał, że pewnie golił go Thu. Biedny martwy Thu. - Miałem zamiar pracować w polu - powiedział mistrz. - Cieszę się, że mnie powstrzymałeś. Usiedli na ganku, prowadząc uprzejmą rozmowę. Kiedy lunął deszcz, we- szli do środka. Mistrz najwyraźniej uznał, że szum deszczu sprzyja luźnej pogawędce, bo gdy przestało padać, natychmiast zaczął mówić o śmierci Thu. Przyznał, że jej nie rozumie. - Ale sprowadziła cię do nas. Każdy uścisk dłoni to dar. - Atmosfera świątyni jest bardzo silna - powiedział Hao. - Zawsze wydawałeś się tu niepewny. - Ale robię to, co mi zaproponowałeś. Przekształciłem zwątpienie w powołanie. - Nie tak należy to ujmować. 20 Strona 19 - Takich słów użyłeś. - Nie. Powiedziałem, że musisz pozwolić, by zwątpienie stało się twoim powołaniem, musisz się na to zgodzić. Nie mówiłem, żebyś sam do tego dążył, tylko żebyś na to pozwolił. Niechaj zwątpienie będzie twoim powoła- niem, bo wówczas stanie się niewidzialne. Będziesz w nim żył jak w powie- trzu. Mistrz poczęstował go kawałkiem champooy, ale Hao odmówił. Starzec wrzucił do ust pikantny suszony owoc i zaczął energicznie ssać, krzywiąc się przy tym. - Na ceremonię przyjdzie pewien Amerykanin - dodał. - Znam go. To pułkownik Sands - powiedział Hao. Ponieważ mistrz milczał, poczuł się zmuszony mówić dalej: - Pułkownik zna mojego sio- strzeńca Minha. Poznali się na Filipinach. - Tak mi powiedział. - A ty poznałeś go osobiście? - Przychodził kilka razy - odparł mistrz. - Utrzymywał znajomość z Thu. Myślę, że dobry z niego człowiek, a przynajmniej ostrożny. - Interesują go praktyki. Chce studiować oddech. - Jego oddech cuchnie mięsem bydła, cygarami i alkoholem. A ty? Ćwiczysz oddech? Hao nie odpowiedział. - Ćwiczysz oddech? - Nie. Mistrz wypluł pestkę. Chudy jak szkielet szczeniak wyskoczył spod gan- ku i trzęsąc się na całym ciele, szybko ją połknął, po czym zniknął. - W swoich snach - rzekł starzec - psy przenoszą się z tego świata na tamten i z powrotem. We śnie odwiedzają życie przed i życie po. - Amerykanie planują coś u nas, jakieś niebezpieczne akcje. - Skąd wiesz? - Pytanie było niedyskretne i chociaż Hao milczał, mistrz nalegał: - Od tego Amerykanina? - Od brata Thu. - Minha? - Nasze lotnictwo będzie brało w tym udział. - Młody Minh zbombarduje własny kraj? - Minh nie lata na bombowcu. - Ale lotnictwo nas zniszczy? 21 Strona 20 - Minh powiedział mi, żeby cię stąd zabrać. Nic więcej nie mogę po- wiedzieć, bo sam nic więcej nie wiem. - Ponieważ przekazanie informacji bardziej szczegółowych przerażało go. Każdego by przeraziło. Przeraziłoby pewnie mistrza. Hao podniósł inną kwestię. - Niedawno widziałem Mnicha. Przyszedł do mnie do domu i poprosił o pieniądze. Przywiozłem go tutaj na swoim motorze. Mistrz bacznie mu się przyglądał. Hao domyślał się, że mistrz musiał mieć wiadomości od Trunga. - Kiedy ostatnio go widziałeś? - Niedawno - przyznał mistrz. - Dawno wrócił? - A kto to wie? A ty? Kiedy ostatnio go widziałeś? - Wiele lat temu. Teraz ma północny akcent. - Hao powstrzymał się od powiedzenia czegoś jeszcze, spuścił wzrok na stopy. - Jego widok cię zaniepokoił. - Przyszedł do mojego domu. Chciał pieniędzy dla sprawy. - Dla Viet Minhu? W mieście nie pobierają podatków. - Jeśli prosił, to znaczy, że mu kazali. To wymuszenie. A potem uparł się, żebym przywiózł go tutaj na motorze. - Wie, że jest bezpieczny - powiedział mistrz. - Wie, że nie wydasz go jego wrogom. - Może powinienem. Jeśli stanie się tak, jak chce Viet Minh, nasz ro- dzinny interes przestanie istnieć. - I przypuszczalnie nasza świątynia. Ale ci obcy niszczą cały kraj. - Nie mogę dawać pieniędzy komunistom. - Może przekażę Trungowi, że nie masz pieniędzy, bo je na coś wyda- łeś. - Na co? - Jakiś cel, za który nie będzie można cię potępić. - Zrób to, proszę. - Powiem mu po prostu, że uczyniłeś wszystko, co w twojej mocy. - Jestem twoim dłużnikiem. Hao czuł, jak jutrzejsza poranna mgła zaczyna się tworzyć niemal w tej samej chwili, gdy słońce schowało się za najbliższe wzgórze na zachodzie, zwane Górą Szczęśliwego Trafu. Jednakże losy góry uległy zmianie. Oddzia- ły amerykańskiej armii budowały tam obóz, ludzie podejrzewali, że będzie to stałe lądowisko dla helikopterów. Do Hao dotarła wiadomość, że planują 22