John le Carre - Szpieg doskonaly
Szczegóły |
Tytuł |
John le Carre - Szpieg doskonaly |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
John le Carre - Szpieg doskonaly PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie John le Carre - Szpieg doskonaly PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
John le Carre - Szpieg doskonaly - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
JOHN LE CARRE
SZPIEG DOSKONAŁY
Dla R.,
który wędrował ze mną, pożyczył mi psa i dorzucił parę
okruchów własnych przeżyć
Autor chciałby wyrazić wdzięczność wszystkim, którzy
pomogli mu przy pisaniu tej książki. Są to: Al Alvarez, który
dwukrotnie przeczytał rękopis i podzielił się swymi uwagami;
Susan Davidson, Philip Durban i Moritz Macazek, którzy brali
udział w gromadzeniu materiałów; Peter Baestrup i jego
pracownicy w waszyngtońskiej redakcji „Wilson Quarterly"; oraz
David i J.B. Greenway za esker.
„Kto ma dwie kobiety, traci duszę.
Kto ma dwa domy, traci głowę.”
przysłowie
Rozdział 1
Wczesnym rankiem pewnego wietrznego październikowego
dnia, w małym miasteczku w południowej części hrabstwa
Devon, które o tej porze sprawiało wrażenie całkowicie
opuszczonego przez mieszkańców, ze starej wiejskiej taksówki
wysiadł Magnus Pym. Zapłacił kierowcy, odczekał, by ten
odjechał, po czym ruszył stanowczym krokiem przez
przykościelny placyk ku rzędowi słabo oświetlonych
pensjonatów pamiętających jeszcze czasy królowej Wiktorii, a
noszących tak zachęcające nazwy jak Bel - a - Vista,
Commodore czy Eureka. Pan Pym był człowiekiem silnej
budowy, lecz pełnym godności. Kroczył pewnie, pochylając się
nieco do przodu, zgodnie z najlepszymi tradycjami anglosaskiej
klasy urzędniczej. Z taką samą dumną postawą, maszerując lub
stojąc, Anglicy wciągali na maszt swe sztandary, by łopotały nad
zamorskimi koloniami, odkrywali źródła wielkich rzek, trwali do
końca na pokładach tonących statków. Sam Magnus Pym
również podróżował już od szesnastu godzin, choć nie miał na
sobie ni płaszcza, ni kapelusza. W jednej dłoni dzierżył pękatą
Strona 3
czarną, oficjalnie wyglądającą aktówkę, w drugiej zieloną torbę
od Harrodsa. Silny wiatr od morza smagał jego wyjściowy
garnitur, sól wciskała się do oczu, drogę przecinały mu kłęby
niesionej wiatrem morskiej piany. Pym nie zwracał na to uwagi.
Doszedł do ganeczku domu z napisem: „Wolnych miejsc brak",
przycisnął guzik dzwonka i czekał. Wreszcie nad gankiem
zapaliło się światło; po chwili zachrzęścił łańcuch u drzwi.
Tymczasem zegar kościoła zaczął wybijać piątą. Jakby w
odpowiedzi na ten sygnał Pym obrócił się na pięcie i jeszcze raz
popatrzył na placyk. Na niezgrabną bryłę wieży kościoła
baptystów rysującą się na tle pędzących po niebie chmur. Na
skręcające się na wietrze araukarie, dumę ozdobnych
ogródków. Na puste podium dla orkiestry. Na przystanek
autobusowy. Na ciemne plamy bocznych uliczek. I po kolei na
każdą z bram.
- Ależ to pan, panie Canterbury - usłyszał za plecami
zrzędliwy głos starszej pani, gdy w końcu otworzyły się drzwi. -
Łobuz z pana. No tak, znowu uparł się pan, żeby jechać
slipingiem. I czemu pan nie zatelefonował, na miłość boską?
- Dzień dobry - powiedział Pym. - Jak się pani miewa?
- Mniejsza z tym, jak się miewam, proszę pana. Proszę
natychmiast wejść do środka, zaziębi się pan na śmierć.
Ale Pym najwyraźniej nie mógł oderwać oczu od brzydkiego,
smaganego wiatrem placyku.
- Wydawało mi się, że Sea View jest na sprzedaż -
zauważył, podczas gdy ona usiłowała wciągnąć go do środka. -
Mówiła mi pani, że pan Cook wyprowadził się po śmierci żony,
że nie chciał tam wejść za próg.
- No pewnie że nie. Był na coś uczulony. Proszę pana, niech
pan natychmiast wchodzi do środka. Tylko buty proszę dobrze
wytrzeć, a ja tymczasem zaparzę panu herbaty.
- To czemu w sypialni na górze się świeci? - pytał Pym,
pozwalając wreszcie starszej pani zaciągnąć się na schody.
Jak wiele osób o skłonnościach do tyranii, panna Dubber
była niewielkiego wzrostu. Była też stara, krucha i pokrzywiona;
szlafrok opinał się i załamywał na jej garbatych plecach.
- Pan Cook wynajął komuś górne piętro. Wiem, bo Celia
Venn mu je odmalowała. No proszę, cały pan Canterbury. -
Strona 4
Zamknęła drzwi na zasuwę. - Znika na trzy miesiące, wraca w
środku nocy, a potem martwi się światłem w czyimś domu. -
Jeszcze jedna zasuwka. - Nigdy się pan nie zmieni. Sama nie
wiem, skąd u mnie do pana tyle cierpliwości.
- A któż to jest Celia Venn?
- No przecież to córka doktora Venna. Zwykle maluje morze,
ale widocznie... - Głos panny Dubber zmienił się gwałtownie. -
Jak pan śmie? Proszę to natychmiast zdjąć.
Zamknąwszy ostatnią zasuwkę, panna Dubber
wyprostowała się, o ile mogła, i już miała z rezerwą uściskać
przybysza, gdy jej spiczasta twarzyczka, zamiast, jak zwykle,
przybrać marsowy wyraz - na który nikt nigdy nie dawał się
nabrać - wykrzywiła się w grymasie przestrachu.
- Co za okropny czarny krawat! Proszę mi śmierci do domu
nie wnosić! Kto umarł?
Pym był człowiekiem przystojnym, wyglądał młodo, choć
dystyngowanie. Wciąż jeszcze w sile wieku, ale nieco już po
pięćdziesiątce, różnił się od mieszkańców miasteczka mniej
flegmatycznym temperamentem. Panna Dubber lubiła go
głównie za cudowny uśmiech, pełen ciepła i szczerości, dzięki
któremu robiło się jej przy nim tak dobrze.
- Nikt taki, droga pani. Stary kolega z ministerstwa, z
Whitehall. Nikt z bliskich.
- W moim wieku każda śmierć to zły znak, proszę pana. Jak
się nazywał?
- Prawie go nie znałem - dodał Pym, chcąc zakończyć
sprawę. Zdjął jednak krawat i wsunął go do kieszeni. - I na
pewno nie powiem pani, jak się nazywał, bo zaraz zacznie pani
grzebać w nekrologach.
Gdy to mówił, wzrok jego padł na otwartą książkę
meldunkową leżącą na stoliku w holu, pod pomarańczowym
kinkietem, który sam tam zamontował podczas ostatniej
bytności.
- I co, ma pani teraz jakichś przyjezdnych? - zapytał,
rzucając okiem na listę. - Może jakaś uciekająca parka, jakieś
tajemnicze księżniczki? A co się stało z tymi dwoma kochasiami,
którzy tu byli na Wielkanoc?
- To nie byli żadni kochasie - poprawiła go surowo panna
Strona 5
Dubber, kuśtykając w stronę kuchni. - Każdy z nich miał osobny
pokój, a wieczorem zawsze oglądali piłkę w telewizji. Co to pan
mówił?
Ale Pym milczał. Czasem to, co mówił, urywało się nagle, jak
rozmowa kontrolowana przez jakiegoś wewnętrznego cenzora.
Przewrócił jeszcze kilka kartek.
- Zresztą ja już chyba nie będę wynajmować. - Panna
Dubber zapalała gaz i ciągnęła rozmowę przez otwarte drzwi
kuchni. - Czasami, jak słyszę dzwonek, siedzę sobie tu z Tobym
i mówię: „Toby, ty otwórz". No a on nie idzie, bo kot, nawet taki
jak on, nie umie otwierać drzwi. I siedzimy sobie tak, siedzimy,
póki nie usłyszymy, że ten ktoś sobie poszedł.
Spojrzała na niego szelmowsko, spod oka.
- Słuchaj no, Toby - zagadnęła figlarnie kota. - Czy ten nasz
pan Canterbury nie jest zakochany, co, jak myślisz? Coś
zanadto dziś żywy, i oczy mu się świecą. I tak jakby z dziesięć
lat mu ubyło.
Ponieważ kot nie miał na ten temat nic do powiedzenia,
zwróciła się do kanarka:
- Tylko że i tak nic by nam nie powiedział, no nie, ptasiu?
Zawsze o wszystkim dowiadujemy się ostatni, co? Ćwir, ćwir?
- John i Sylvia. Podpis Nieczytelny, z Wimbledonu - odczytał
Pym. Nadal wertował księgę meldunkową.
- Pan John robi komputery, pani Sylvia je programuje,
zresztą jutro wyjeżdżają - powiedziała, niby to lekko urażona.
Albowiem panna Dubber nie cierpiała, gdy jej przypominano, że
poza ukochanym panem Canterburym jest na świecie
ktokolwiek inny.
- A to co znowu?! - wykrzyknęła z gniewem. - Co pan...
Proszę to zabrać!
Ale gniew był tylko udawany i wcale nie chciała, żeby „to"
zabrał: gruby, biało - złoty szal z kaszmiru, jeszcze w pudelku z
Harrodsa, owinięty harrodsowskim papierem, który chyba
ucieszył ją bardziej od zawartości, bo najpierw zajęła się właśnie
zielonkawą bibułką, wygładzając ją i chowając do pudełka.
Potem odłożyła pudełko na półkę kredensu, tam gdzie trzymała
swe największe skarby, i dopiero wtedy pozwoliła mu narzucić
sobie szal na ramiona i uścisnąć ją - choć ani na chwilę nie
Strona 6
przestawała strofować go za taką rozrzutność.
Pym wypił z nią herbatę i w końcu ułagodził starszą panią.
Zjadł kawałek ciasta, wychwalając je pod niebiosa, wbrew
zapewnieniom, że jest przypalone; obiecał też naprawić
zatyczkę zlewozmywaka, przetkać kolanko i przy okazji zerknąć
na hydrofor na pierwszym piętrze. Gesty miał szybkie,
nadskakujące; dobry humor, który od razu w nim dostrzegła,
wciąż go nie opuszczał. Podniósł nawet Toby'ego i pogłaskał,
czego nigdy przedtem nie robił, i co zresztą nie uczyniło na
kocie najmniejszego wrażenia. I nawet wysłuchał najnowszych
wieści o stareńkiej ciotce panny Dubber, choć zwykle na
pierwszą wzmiankę natychmiast uciekał do łóżka. Wypytał ją
też, jak zwykle, co wydarzyło się ostatnio w miasteczku, i z
aprobatą wysłuchał całej listy skarg. Słuchając zaś odpowiedzi,
co chwila to uśmiechał się do siebie bez powodu, to znów robił
się senny i dyskretnie krył ziewnięcie za dłonią. Wreszcie
odstawił filiżankę tak nagle, jakby zaraz miał biec na następny
pociąg.
- Tym razem zostanę na dłużej, oczywiście jeżeli nie ma
pani nic przeciwko temu. Mam strasznie dużo pisania.
- Zawsze pan tak mówi. Ostatnim razem miał pan w ogóle
zostać tu na stale. A potem co? Już pana nie ma, zaraz do
Whitehall, i to bez śniadania.
- Może nawet na dwa tygodnie. Wziąłem urlop, żeby
popracować w spokoju.
Panna Dubber udała przerażenie.
- No a co będzie z naszym krajem? Co się stanie ze mną i z
Tobym, kiedy u steru zabraknie naszego pana Canterbury'ego?
- A pani jakie ma plany? - zapytał przymilnie, sięgając po
aktówkę. Podnosił ją z takim wysiłkiem, jakby była wypełniona
ołowiem.
- Plany? - powtórzyła panna Dubber, uśmiechając się z
takim zdumieniem, że aż rozkosznie. - W moim wieku nie robi
się planów, proszę pana. Planowanie zostawiam Bogu. W końcu
Jemu lepiej to idzie, prawda, Toby? I bardziej można na Niego
liczyć.
- A ten rejs, na który ciągle się pani wybiera? Dawno się
pani należy.
Strona 7
- Niech pan nie będzie śmieszny. To było dawniej. Teraz
nawet mi się nie chce.
- Jak mówiłem, zapłacę.
- Wiem, wiem, porządny z pana człowiek.
- Wszystko pani załatwię. Najpierw przez telefon, potem
zaprowadzę panią do biura podróży. Szczerze mówiąc, to już
coś dla pani mam. Za tydzień wypływa z Southampton „Orient
Explorer". Zwolniło im się jedno miejsce. Wiem, bo pytałem.
- Czy pan aby nie próbuje mnie się pozbyć? Pym śmiał się
przez chwilę.
- Proszę pani, to nie udałoby się ani mnie, ani nawet Panu
Bogu - powiedział wreszcie.
Panna Dubber patrzyła, jak wspina się po wąskich
schodach, podziwiając jego młodzieńczy krok, choć przecież
dźwigał ciężką teczkę. Na pewno wybiera się na ważną
konferencję. Teraz ten lekki krok dobiegał ją z pięterka, gdy
kroczył korytarzem do ósemki, pokoiku z widokiem na plac -
jeszcze się jej nie zdarzyło, żeby ktoś tak długo wynajmował
jeden i ten sam pokój. Usłyszała, że otwiera drzwi i cicho
zamyka je za sobą. Czyli to nikt bliski, pomyślała z ulgą, jakiś
tam kolega z ministerstwa. Całe szczęście. Nie chciałaby, żeby
się czymkolwiek martwił. Chciała, by wiecznie był taki, jakiego
poznała, gdy wiele lat temu pojawił się na progu jej domu:
prawdziwy dżentelmen szukający, jak to wtedy określił,
schronienia przed telefonami (telefon akurat miała, stoi przecież
w kuchni). Od tego czasu płacił regularnie co pól roku, z góry, i
to gotówką, nawet nie brał rachunków. I jeszcze ten murek
wzdłuż ścieżki w ogrodzie, który kazał postawić w jedno
popołudnie, po to tylko, żeby jej zrobić niespodziankę - a ile
musiał się pewnie naużerać z murarzem i tynkarzem! I sam,
własnoręcznie, wprawił nowe dachówki po tej burzy w marcu. A
te kwiaty, owoce i czekoladki, które przysyłał jej z
najdziwniejszych stron świata, nigdy zresztą nie tłumacząc się,
co tam robi! I pomagał jej przy śniadaniu, kiedy nabrała za dużo
gości. I tak cierpliwie wysłuchiwał o utrapionym siostrzeńcu,
który ciągle ma nowe pomysły i nigdy nic mu nie wychodzi; teraz
jest na tapecie salon bingo w Exeter, tylko że najpierw trzeba
spłacić wszystkie długi w banku... Z panem Canterburym (jak
Strona 8
się przedstawiał, powiedział, że nazywa się jak to miasto) za to
nie ma najmniejszych kłopotów, ani poczty nie trzeba odbierać,
ani nikt go nie odwiedza, nie gra na żadnym instrumencie, tyle
co w radiu posłucha czasem jakichś obcojęzycznych stacji, i z
telefonu też nie korzysta, chyba że dzwoni do któregoś sklepu,
ale to przecież tylko miejscowe... Zresztą w ogóle mało o sobie
mówi, nic właściwie, poza tym, że mieszka w Londynie, pracuje
w Whitehall i dużo podróżuje. Ani dzieci, ani żony, ani rodziców,
ani kochanek - byłby sam jak palec na świecie, gdyby nie jego
kochana panna Dubber.
- Wystarczy, że palcem kiwnie, a już będzie miał tytuł
szlachecki - powiedziała głośno do Toby'ego, unosząc szal do
nosa i napawając się jego wełnianym zapachem. - Albo zostanie
premierem i będziemy go widywać tylko w programach
telewizyjnych.
Mimo hałasującego na dworze wiatru usłyszała stłumiony
śpiew. Najpierw pomyślała, że ktoś śpiewa starą balladę w
ogródku, potem, że to na placu ni stąd, ni zowąd ktoś
postanowił odśpiewać psalm. Już była w połowie drogi do okna,
żeby się wydrzeć, gdy uświadomiła sobie, że to przecież pan
Canterbury. Tak ją to zdziwiło, że gdy otworzyła drzwi, by go
upomnieć, przystanęła na chwilę, nasłuchując. Śpiew urwał się,
panna Dubber uśmiechnęła się pod nosem. Teraz on słucha, co
zrobię, pomyślała. Cały pan Canterbury.
Trzy godziny wcześniej, w Wiedniu, w oknie swej sypialni
stała Mary Pym, żona Magnusa. Świat, na który spoglądała, w
odróżnieniu od tego, który wybrał właśnie jej mąż, był oazą
spokoju. Nie zasunęła kotar, nie włączyła światła. Ubrana była
„do gości", jak powiedziałaby jej matka, i już od godziny stała tak
w oknie w niebieskim bliźniaku, i czekała na samochód, na
dzwonek u drzwi, na cichy odgłos mężowskiego klucza
obracającego się w zamku. Teraz zaś wiedziała już, kto pojawi
się pierwszy: nie Magnus, tylko Jack Brotherhood. Szczyt
wzgórza wciąż pokrywał jeszcze wczesny jesienny śnieg;
unoszący się księżyc wypełniał pokój czarnobiałymi smugami. W
eleganckich willach wzdłuż alei gasły jeden po drugim światła
dyplomatycznych kolacji. U pani ministrowej Meierhofowej
skończył się już bal z okazji rozmów rozbrojeniowych (do tańca
Strona 9
grała czteroosobowa orkiestra), na którym miała też być Mary.
U van Leymanów był szwedzki stół dla starej paczki z Pragi, z
damami i bez zobowiązań. Tam też miała być, mieli tam pójść
oboje, potem zgarnęliby niedobitków do siebie na szkocką z
lodem - dla Magnusa wódka. Włączyliby gramofon, potańczyli
mniej więcej do teraz albo i dłużej. Państwo Pym czują się w
tych sferach jak ryby w wodzie, dokładnie tak jak w
Waszyngtonie, gdy Magnus był zastępcą szefa placówki i gdy
wszystko było w porządku. Mary smażyłaby jaja na bekonie,
Magnus żartowałby, podkradał ludziom ich pomysły, nawiązywał
nowe znajomości, w czym był zawsze tak dobry i tak
niestrudzony. Przecież teraz, w Wiedniu, sezon w pełni: ludzie,
którzy cały rok zamykają się w sobie, nagle zaczynają
ekscytować się Bożym Narodzeniem oraz operą, i wyrzucają z
siebie najróżniejsze niedyskretności.
To wszystko działo się jednak jakby tysiąc lat temu. A
konkretnie do ostatniej środy. Teraz liczyło się tylko jedno: by
Magnus zajechał przed dom swym pozostawionym na lotnisku
geo metro i zdążył jednak przed Jackiem.
Dzwonił telefon, ten przy łóżku, po jego stronie. Nie leć,
idiotko, wywalisz się. Magnus, kochanie, o Boże, żebyś to był ty,
powiedz, że cię zaćmiło, ale że już ci lepiej. Nie będę pytać, co
się stało, nigdy już nie będę w ciebie wątpiła. Podniosła
słuchawkę i, nie wiedząc czemu, opadła na kołdrę, porywając
notatnik i ołówek, na wypadek gdyby trzeba było zapisać
numery telefonów, adresy, terminy, wskazówki. Nie zapytała:
„Magnus?", bo wtedy zdradziłaby się, jak bardzo się o niego boi.
Nie powiedziała: „Halo?", bo nie była pewna, czy jej głos nie
zdradzi jej podekscytowania. Wyrecytowała cały numer po
niemiecku, by wiedział, że to ona, że wszystko jest w porządku,
że nie jest na niego zła i że wszystko jest świetnie, że może
wracać. Nie usłyszy jednego złego słowa: jestem, czekam, jak
zawsze.
- To ja - usłyszała męski głos.
Ale to wcale nie był „ja", tylko Jack Brotherhood.
- O przesyłce dalej nic nie wiadomo? - zapytał donośnym,
opanowanym głosem wojskowego.
- Nic. Gdzie jesteś?
Strona 10
- Będę za pół godziny, może nawet szybciej, jak się uda.
Poczekaj na mnie, dobrze?
Kominek, pomyślała nagle. Kominek, o Boże. Zbiegła na
dół, nie umiejąc już odróżnić małej katastrofy od wielkiej.
Pokojówka ma dziś wychodne, zapomniałam dołożyć do ognia.
Na pewno zgasł. Ale nie - palił się wesoło, wystarczyło dorzucić
jedno polano, by wczesny poranek zrobił się odrobinę mniej
ponury. Dołożyła więc drewna; potem pokręciła się po pokoju,
poprawiając kwiaty, popielniczki, tackę z whisky dla Jacka - by
wszystko przynajmniej wyglądało idealnie, skoro było tak źle.
Zapaliła papierosa, ale nie zaciągała się, tylko gniewnymi
cmoknięciami warg wyrzucała z siebie dym. Potem nalała sobie
bardzo dużo whisky, po to tu w końcu przyszła. Bo przecież
gdyby tańczyli jeszcze z gośćmi, zdążyłaby wypić nie raz i nie
dwa.
Mary była równie angielska jak jej mąż: włosy blond, silnie
zarysowana szczęka, pewność siebie. Po matce odziedziczyła
jedną jedyną, nieco komiczną manierę - zwracając się do
innych, szczególnie obcokrajowców, pochylała się, symbolicznie
zniżając do ich poziomu. W życiu była świadkiem bohaterskich
śmierci: dziadek padł pod Ypres, a jej jedyny brat, Sam, zginął,
oczywiście, znacznie później, w Belfaście. Przez następny
miesiąc wydawało się jej, że bomba, która rozniosła na kawałki
jeepa Sama, zabiła też w niej duszę, choć to nie Mary umarła ze
zgryzoty, ale jej ojciec. Wszyscy mężczyźni z jej rodziny byli
żołnierzami; w spadku po nich otrzymała spory kapitalik, zażarty
patriotyzm i mały dworek w hrabstwie Dorset. Była nie tylko
inteligentna, ale i ambitna. Umiała marzyć, pragnąć, pożądać.
Ale życie jej toczyło się według reguł nakreślonych jeszcze
przed jej urodzeniem, reguł potwierdzanych przez kolejną
ofiarę, złożoną przez rodzinę na ołtarzu ojczyzny: mężczyźni idą
na wojnę, kobiety leczą rany, noszą żałobę, żyją dalej. I według
tych samych reguł toczyło się jej życie z Pymem, jej wiara, jej
bankiety.
Aż do lipca poprzedniego roku, aż do wakacji na Lesbos.
Magnus, wróć. Przepraszam za tę awanturę, którą urządziłam
na lotnisku, kiedy się nie zjawiłeś. Przepraszam, że darłam się
na dziewczynę z British Airways moim, jak to nazywasz,
Strona 11
ogólnowojskowym głosem. Przepraszam, że machałam na lewo
i prawo paszportem dyplomatycznym. I przepraszam, tak
bardzo przepraszam, że teraz zatelefonowałam do Jacka z
pytaniem, gdzie, do diabła, jest mój mąż. Tak cię proszę, wróć i
powiedz mi, co mam robić. Nic innego się nie liczy, tylko to.
Wróć. Wróć jak najszybciej.
Ocknęła się z zamyślenia przed podwójnymi drzwiami do
jadalni, więc pchnęła je, weszła do środka, włączyła żyrandole i
trzymając w dłoni szklankę whisky, spojrzała na długi, pusty,
lśniący jak tafla wody stół. Mahoń, osiemnasty wiek, ale kopia.
Solidny mebel w domu kogoś na wysokim stanowisku, w sam
raz na czternaście osób, nawet na szesnaście, jeśli na każdym
z zaokrąglonych końców posadzić po dwie. Ten cholerny ślad
po niedopałku, wszystkiego już próbowałam. Pamiętaj,
powiedziała do siebie w duchu, skup się, przypomnij sobie. Ułóż
całą historię w tym twoim tępym łebku, zanim Jack Brotherhood
zadzwoni do drzwi. Wyjdź poza siebie i popatrz z zewnątrz. Ale
już. Noc była zupełnie taka jak ta dziś, chłodna, ekscytująca.
Jest środa, ich jour fixe. Księżyc też wygląda prawie tak samo,
tylko że trochę go mniej. W sypialni przed lustrem stoi ta idiotka
Mary Pym, która nie poszła na studia, bo oblała maturę.
Nakłada rodzinne perły, zbyt szeroko rozstawiając nogi, a jej
błyskotliwy mąż, Magnus, oksfordzki prymus, jest już we fraku i
całuje ją w kark, robiąc przy tym ten numer à la bałkański żigolo,
żeby wprawić ją w odpowiedni nastrój. Sam Magnus jest,
oczywiście, w odpowiednim nastroju.
- Na miłość boską! - Mary mówi to ostrzej, niżby chciała. -
Przestań się wygłupiać i zapnij mi tę cholerną sprzączkę.
Czasem wychodzi ze mnie rodzinny zawód żołnierza.
Magnus robi to, o co go poprosiła. Jak zawsze. Magnus
umie naprawić i przynieść wszystko lepiej niż lokaj.
A kiedy już to zrobi, ujmuje w dłonie moje piersi i dyszy
gorąco w mój nagi kark:
- Laleczko, może zdążymy jeszcze zgłębić tajemnicę bytu,
co? Co?
Ale Mary jest teraz - jak zwykle - zbyt spięta, by nawet się
uśmiechnąć, więc każe mu iść na dół sprawdzić, czy Herr
Wenzel, wynajęty służący, przyniósł lód od Webera. Magnus
Strona 12
idzie. Jak zawsze. Magnus idzie nawet wtedy, gdy znacznie
rozsądniej byłoby przyłożyć Mary w tyłek.
Wieczorny bankiet, raj dla dyplomaty. Jest tak świetnie, jak
w Stanach, w Georgetown, kiedy Magnus dopiero zaczynał piąć
się w górę jako zastępca szefa placówki - i nie zamierzał na tym
poprzestać. Między nim a Mary wszystko się ułożyło; i tylko ta
czarna chmura wisi dzień i noc nad Mary, nawet gdy o tym nie
myśli, a ta czarna chmura to Lesbos, grecka wyspa na Morzu
Egejskim, spowita mgłą przerażających wspomnień. Mary Pym,
żona Magnusa, attaché do pewnych supertajnych spraw w
angielskiej ambasadzie w Wiedniu, a nieoficjalnie szefa tutejszej
placówki - o czym wiedzą wszyscy supertajni - siedzi z
godnością naprzeciw niego przy stole oświetlonym srebrnymi
świeczkami (część jej posagu), podczas gdy służba roznosi
sarninę, duszoną dokładnie według przepisu jej mamy,
dwunastu supertajnym członkom miejscowego środowiska
wywiadowczego.
- O ile pamiętam, ma pan też córkę. - Mary z całą
stanowczością przypomina ten fakt swą świetnie wytrenowaną
niemczyzną jakiemuś nadradcy Dinkelowi z austriackiego
Ministerstwa Obrony. - Ma na imię Ursula, prawda? Ostatnim
razem, kiedy coś o niej słyszałam, studiowała pianistykę w
konserwatorium. Proszę mi o niej opowiedzieć. - A ciszej, do
przechodzącej właśnie służącej: - Frau Wenzel, pan Lederer,
drugi po lewej, nie ma czerwonego sosu. Ale już!
Słuchając opowieści o rodzinnych sprawach pana nadradcy,
Mary uznała, że wieczór jest przemiły. To właśnie starała się
osiągnąć, nad tym pracowała od początku małżeństwa, w
Pradze i w Waszyngtonie, gdy byli na dorobku, i teraz, gdy
czekali na ten najważniejszy awans. Była szczęśliwa, trwała na
posterunku, czarna chmura Lesbos prawie już się rozwiała.
Tomowi nawet dobrze idzie w szkole, wkrótce przyjedzie z
internatu na Boże Narodzenie. Magnus już wynajął domek w
Lech, pojadą na narty, Ledererowie mówili, że też się tam
wybierają. Ostatnio Magnus tak się stara, by się nie nudziła, i to
mimo choroby ojca. Jeszcze zanim pojadą do Lech, zabierze ją
do Salzburga na Parsifala, a jak go przycisnąć, to może nawet
na bal w operze; w rodzinie Mary mówiono, że „dziewczyna lubi
Strona 13
sobie poskakać". A jak się uda, to Ledererowie na bal też się z
nimi wybiorą, dzieci mogą spać razem, wezmą wspólną
opiekunkę. Ostatnio z Magnusem jest jakoś tak, że lepiej w
większym towarzystwie. Zobaczywszy jego twarz przez
płomienie świec, rzuciła mu uśmiech, gdy pochylał się do tej
idiotki po swej lewej ręce. Mówiła mu w ten sposób:
„Przepraszam, że byłam wcześniej taka drażliwa", on
odpowiadał: „Już się nie gniewam". Jak sobie pójdą, mówiła mu
dalej, będziemy się kochać, nie upijemy się, będziemy się
kochać, wszystko będzie w porządku.
I wtedy właśnie usłyszała dzwonek telefonu. Dokładnie
wtedy, gdy słała ku niemu te pełne miłości myśli, gdy tak
rozpaczliwie cieszyła się nimi. Dzwonek zabrzęczał raz, drugi,
trzeci, już zaczynała się złościć, gdy usłyszała z ulgą, że odebrał
Herr Wenzel. W duchu przepowiadała sobie jego słowa: Herr
Pym oddzwoni, chyba że to coś bardzo ważnego. Herr Pym
podejdzie do telefonu, tylko jeżeli to coś niecierpiącego zwłoki.
Herr Pym jest teraz o wiele zbyt zajęty opowiadaniem kawału.
Świetnie mówi po niemiecku, co bardzo irytuje wszystkich w
ambasadzie i przyjemnie zaskakuje Austriaków. Herr Pym umie
też naśladować akcent austriacki albo, i to jest jeszcze
śmieszniejsze, szwajcarski - to jeszcze z czasów gdy chodził
tam do szkoły. Herr Pym umie też ustawić rząd butelek i
stukając w nie nożem, dzwonić nimi tak, jak dzwoni stara
szwajcarska ciuchcia; on wtedy wywołuje po kolei nazwy stacji
kolejowych między Interlaken a Jungfraujoch, tak doskonale
parodiując glos zawiadowcy, że słuchacze zalewają się łzami
nostalgicznej radości.
Mary uniosła na chwilę wzrok ku drugiemu końcowi stołu. A
Magnus - jak mu idzie to co robi, oprócz flirtowania z własną
żoną?
A szło mu świetnie. Po jego prawej ręce posadzono okropną
panią nadradczynię, babę tak brzydką i źle wychowaną - nawet
w porównaniu z innymi dygnitarskimi żonami - że milkli przy niej
najtwardsi faceci z ambasady. Ale Magnus działał na nią jak
słońce na kwiatek; po prostu nie mogła się na niego dość
napatrzeć. Czasem, gdy Mary patrzyła, jak Magnus gra, robiło
się jej go żal, że tak do końca się poświęca. Pragnęła dla niego
Strona 14
odrobiny spokoju, choćby na chwilę. Chciała, by czuł, że już
sobie na ten spokój zasłużył, że nie musi ciągle dawać, dawać z
siebie wszystkiego. Pomyślała, że gdyby naprawdę był
dyplomatą, już dawno zostałby ambasadorem. Grant Lederer
powiedział jej kiedyś w zaufaniu, że w Waszyngtonie na
wszystko największy wpływ miał właśnie Magnus, a nie szef
placówki czy nawet ten okropny ambasador. Wiedeń -
oczywiście wszyscy go tu bardzo szanują, i też ma tu wiele do
powiedzenia - był jednak krokiem wstecz, co do tego nie ma
dwóch zdań. I zresztą tak miało być, ale niech tylko wszystko się
wyjaśni, Magnus jeszcze pokaże, co potrafi, trochę cierpliwości.
Mary czasem martwiła się, że jest dla niego za młoda, że go
hamuje w rozwoju. Po lewej ręce Magnusa siedziała równie jak
pani nadradczyni zauroczona pani pułkownikowa, której mąż,
Oberst Mohr, pracował w Dziale Szyfrów w Wiener Neustadt.
Jednak największą zdobyczą Magnusa był jak zwykle Grant
Lederer III, „czarna bródka, czarne myśli", jak mówił o nim
Magnus, który sześć miesięcy temu przejął dział prawny
ambasady amerykańskiej. Tak naprawdę to nie on przejął dział,
tylko dział jego, bo Grant, choć ich dawny znajomy z
Waszyngtonu, był w CIA człowiekiem nowym.
- Grant to męczykicha - narzekał na niego Magnus, jak
narzekał na wszystkich znajomych. - Raz na tydzień sadza nas
za stołem i wymyśla nowe określenia na coś, co robimy bez
problemu od dwudziestu lat.
- Ale jest taki zabawny - przypominała mu wtedy Mary. - A
Bee to taka laska.
- Grant to alpinista - powiedział przy innej okazji Magnus. -
Ustawia nas gęsiego, żeby potem po naszych plecach wleźć na
szczyt. Zobaczysz.
- Ale przynajmniej jest inteligentny, kochanie. Przynajmniej
potrafi dotrzymać ci kroku, no nie?
No bo, oczywiście, w światku dyplomatycznym tak trudno o
prawdziwych przyjaciół, że Pymowie i Ledererowie natychmiast
stali się zgranym kwartetem. Narzekania Magnusa wynikały z
tego, że tak właśnie okazywał sympatię: wtykając komuś szpilki i
zarzekając się, że już nigdy się do tego kogoś nie odezwie.
Córka Ledererów, Becky, była rówieśniczką Toma, i była to
Strona 15
wielka miłość od pierwszego wejrzenia; Bee i Mary też
natychmiast przypadły sobie do gustu. Jeśli zaś chodzi o Bee i
Magnusa, to, szczerze mówiąc, Mary zastanawiała się czasem,
czy nie są dla siebie odrobinę zbyt przyjacielscy. Z drugiej
strony, wiedziała już, że w tego typu „kwadratach" istnieje
zawsze silna więź „po przekątnej" i że wcale nie musi zaraz do
czegoś dojść. A nawet gdyby, to, mówiąc jeszcze szczerzej,
Mary nie miałaby nic przeciwko zemście z Grantem, którego
lekko zawoalowana uczuciowość coraz bardziej ją podniecała.
- Mary, na zdrowie! Wspaniałe przyjęcie. Jest cudownie! To
Bee; znowu wznosi toast na cześć swojej kochanej Mary.
Ma diamentowe kolczyki i suknię z dekoltem, na który Mary
gapiła się przez cały wieczór. Troje dzieci i taki biust - to wręcz
niesprawiedliwe. W odpowiedzi Mary podnosi kieliszek.
Zauważa, że Bee ma palce stenotypistki - lekko zakrzywione na
końcach.
- No nie, Grant, stary, daj spokój - mówił teraz Magnus na
wpół poważnym, na wpół kpiarskim tonem. - Jeżeli wszystko, co
ten wasz dzielny pan prezydent mówi o krajach
komunistycznych, to prawda, to jak, u diabla, można się z nimi
w ogóle dogadać w jakiejkolwiek sprawie?
Kątem oka Mary dostrzegła, że błazeński uśmiech Granta
rozciąga się tak, jakby miał zaraz pęknąć w podziwie dla
dowcipu Pyma.
- Magnus, gdyby to tylko ode mnie zależało, posadziłbym
cię na tym wielkim dywanie w ambasadzie z shakerem martini w
jednej ręce i amerykańskim paszportem w drugiej, i
przeniósłbym cię w magiczny sposób do Waszyngtonu, żebyś
kandydował na prezydenta z ramienia demokratów.
- Magnus na prezydenta? - zamruczała Bee, prostując się i
wypychając biust do przodu, jak gdyby ktoś częstował ją
czekoladką. - Pomysł wywrotowy, ale cudowny.
Wtedy właśnie pojawił się ostentacyjnie niezgrabny Herr
Wenzel. Składając nad Magnusem wyszukany ukłon, szepnął
mu do ucha, że - stokrotnie przepraszam, Ekscelencjo - ważny
telefon z Londynu - proszę o wybaczenie, panie radco.
Magnus wybaczył. Magnus zawsze wszystkim wybacza.
Magnus zręcznie wyminął nieistniejące przeszkody na drodze
Strona 16
do drzwi, uśmiechając się i przepraszając na lewo i prawo,
podczas gdy Mary podniosła na jeszcze wyższy poziom
rozmowę, by go osłonić. Ale gdy zamknęły się za nim drzwi,
nastąpiło coś nieprzewidzianego: Grant Lederer spojrzał na
Bee, a Bee spojrzała na Granta. Mary dostrzegła to i aż
zamarła.
O co chodzi? Co znaczyło to jedno, nieostrożne spojrzenie?
Czy Magnus naprawdę sypia z Bee? Czy Bee przyznała się
Grantowi? Czy też po prostu w tej jednej chwili połączył ich
niepohamowany podziw dla gospodarza? Mimo wszystko, co
się potem wydarzyło, Mary miała własną odpowiedź na te
pytania: nie chodziło o seks, miłość, zazdrość czy przyjaźń. To
był spisek. Mary wiedziała, że jej się nie przywidziało. Tamci
dwoje byli jak para morderców umawiająca się, że swego czynu
dokonają „wkrótce" i że to „wkrótce" dotyczy Magnusa. Wkrótce
go dopadniemy, wkrótce skończy się jego tupet, wkrótce
odzyskamy twarz. Mary pomyślała: Widzę, jak go nienawidzą.
Tak pomyślała wtedy, ale myślała tak nadal.
- Grant to Kasjusz, który tylko szuka swego Cezara -
powiedział kiedyś Magnus. - Jeśli szybko nie znajdzie kogoś,
kogo mógłby zasztyletować, Agencja da sztylet komu innemu.
Ale w dyplomacji nic nie trwa wiecznie, wszystko jest
względne, więc morderczy spisek też nie jest powodem, by
zaburzać tok rozmowy. Zawzięcie konwersując o dzieciach i
zakupach, nie przestając doszukiwać się wytłumaczenia „złego
oka" Ledererów - i przede wszystkim wyczekując na powrót
Magnusa, by znów czarował swój koniec stołu w dwóch
językach naraz - Mary znalazła również czas, by zastanawiać
się, czy ten ważny telefon z Londynu to ten, na który jej mąż
czekał od kilku tygodni. Wiedziała od jakiegoś czasu, że ma na
tapecie coś ważnego, i miała nadzieję, że chodzi o obiecany
powrót do łask.
I dokładnie w chwili, gdy prowadziła rozmowę i
równocześnie modliła się bezgłośnie o powodzenie męża,
poczuła na swych nagich plecach pewny dotyk jego palców,
którymi musnął ją, powracając na miejsce. Nawet nie usłyszała,
że wchodzi, choć cały czas tego właśnie nasłuchiwała.
- Wszystko w porządku, kochanie? - zawołała za nim,
Strona 17
całkiem otwarcie, bo przecież Pymowie to tak przerażająco
szczęśliwe małżeństwo.
- Jejmość dobrze się czuje? - usłyszała pełen podtekstów
głos Granta. - Nie kicha, nie kaszle?
Uśmiech Pyma był promienny i spokojny, ale, o czym Mary
wiedziała doskonale, to akurat nic jeszcze nie oznaczało.
- Jak zwykle, drobne nieporozumienie w Whitehall - odparł z
cudowną niedbałością. - Oni chyba mają tu wtyczkę, która
donosi na mnie za każdym razem, kiedy mamy gości. Kochanie,
czy naprawdę nie mamy już więcej bordeaux? Ale z nas sknery,
doprawdy...
Och, Magnus, pomyślała z rosnącym podnieceniem, szatan
z ciebie.
Nadszedł czas, by panie poszły na górę zrobić siusiu, nim
podadzą kawę. Pani nadradczyni, pragnąca uchodzić za
nowoczesną, miała ochotę stawić opór, ale jedna groźna mina
Magnusa wystarczyła, by natychmiast ruszyła z miejsca. Za to
Bee Lederer, która zwykle o tej porze stawała się najgroźniejszą
z amerykańskich feministek, poszła posłusznie jak baranek,
wyprowadzona stanowczo przed swego drobnego, seksownego
mężusia.
- No, poncz, nareszcie - mówi z satysfakcją Jack
Brotherhood. Tak przynajmniej wyobraża sobie Mary.
- Wcale nie robię ponczu.
- To czemu tak się trzęsiesz, kochanie?
- Nie trzęsę się, tylko nalewam sobie drinka i czekam, aż się
zjawisz. Wiesz, że zawsze się trzęsę.
- To mi też nalej, też bez niczego. I mów, jak było, bez
kwiatków, bez upiększeń.
Masz, udław się.
Wieczór kończy się równie wspaniale, jak się zaczął. W holu
Mary i Magnus pomagają gościom włożyć płaszcze. Mary nie
może nie zauważyć, że Magnus, którego całe życie jest służbą,
napina mięśnie ramion i zgina palce przy każdym skutecznie
naciągniętym rękawie. Magnus namawiał co prawda Ledererów,
żeby zostali, ale Mary już wcześniej zapobiegła temu, wyznając
Bee - z lekko lubieżnym chichotem - że Magnus musi iść do
łóżka. Hol pustoszeje. Dyplomatyczni Pymowie, nie bacząc na
Strona 18
chłód - w końcu są Anglikami - dzielnie trwają na progu i
machają gościom na pożegnanie. Mary obejmuje talię męża i
ukradkiem wtyka kciuk za pasek spodni, kierując go wzdłuż
przedziałka między pośladkami. Magnus nie opiera się. Magnus
nigdy się nie opiera. Mary przytula głowę do jego ramienia.
Szepcze mu czułe słówka w to samo ucho, w które Herr Wenzel
przekazał wiadomość o telefonie. Ma nadzieję, że Bee widzi, jak
się migdalą. W świetle lampki nad drzwiami - Mary aż tryskająca
młodością w tej długiej błękitnej sukni, Magnus tak
dystyngowany w czarnym fraku - muszą wyglądać jak
uosobienie harmonijnego pożycia. Ostatni wychodzą
Ledererowie.
- Niech mnie szlag, Magnus, już nie pamiętam, kiedy tak się
dobrze bawiłem - mówi Grant ze staroświeckim, lekko
pedalskim oburzeniem. W ślad za ich samochodem rusza drugi,
z obstawą. Stojąc obok siebie, nasi bardzo angielscy Pymowie
łączą się w pogardzie dla amerykańskich obyczajów.
- Bee i Grant są tacy fajni - mówi Mary. - Tylko czy ty
zgodziłbyś się wszędzie jeździć z obstawą, nawet gdyby Jack ci
to zaproponował?
W pytaniu tym jest coś więcej niż tylko zwykła ciekawość.
Ostatnio już kilkakrotnie zastanawiała się, czego szukają jacyś
nieznajomi, którzy szwendają się przed ich domem bez
wyraźnego powodu.
- Za cholerę - odpowiada Pym, wzdragając się. - Chyba że
mieliby mnie chronić przed Grantem.
Mary cofa kciuk i trzymając się pod ręce, wracają do środka.
- Wszystko w porządku? - pyta, myśląc o telefonie w trakcie
przyjęcia.
On odpowiada, że w porządku, jak najbardziej.
- Mam na ciebie chrapkę - szepcze śmiało Mary, muskając
dłonią jego udo. Pym uśmiecha się, kiwa głową i rozluźnia
krawat, jakby już chciał się zabrać do dzieła. W kuchni
Wenzlowie najchętniej już by poszli. Mary wyczuwa dym
papierosowy, ale postanawia nie reagować, bo się napracowali.
Jeszcze na łożu śmierci będzie pamiętała, że podjęła świadomą
decyzję nierobienia awantury o palenie papierosów - kiedyś w
życiu była aż tak zrelaksowana, Lesbos było od niej tak daleko,
Strona 19
miała takie poczucie spełnionego obowiązku, że nie chciała
zajmować się czymś tak trywialnym. Pym już dla Wenzlów
przygotował pieniądze w kopercie, i to z sutym napiwkiem. Mary
myśli pobłażliwie, że Magnus dałby napiwek, nawet gdyby miał
tylko pięć funtów przy duszy. Tę jego hojność też pokochała,
choć jej bardziej oszczędne, arystokratyczne wychowanie
przekonuje ją, że Magnus przesadza. Ale Magnus prawie nie
bywa prostacki. Mary nawet zastanawia się czasem, czy on
przypadkiem nie wydaje więcej, niż zarabia, i czy nie powinna
go wspomóc własnymi odsetkami. Wenzlowie wychodzą. Jutro
mają inne przyjęcie u kogo innego. W pełnej harmonii państwo
Pymowie ruszają do salonu, to trzymając się za ręce, to
puszczając, rozpoczynając rytualną grę wstępną od drinka na
dobranoc i oplotkowania gości po przyjęciu. Pym nalewa whisky
dla Mary, sobie wódkę, ale wbrew zwyczajowi nie zdejmuje
fraka. Tymczasem Mary pieści go coraz bardziej
niedwuznacznie. Zdarza się czasem, że nie udaje im się nawet
dotrzeć do sypialni na piętrze.
- Sarnina była genialna - mówi Pym. Zawsze od tego
zaczyna: od gratulacji, wiecznie komuś czegoś gratuluje.
- I tak wszyscy myśleli, że robiła ją Frau Wenzel - mówi
Mary, szukając palcami jego rozporka.
- To niech ich szlag - mówi uprzejmie Pym, jednym
machnięciem ręki wysyłając cały ten dyplomatyczny blichtr do
diabła. Przez chwilę Mary obawia się, czy Magnus nie wypił o
jednego za dużo. Ma nadzieję, że nie, bo ona wcale nie udaje.
Wręcz przeciwnie, bardzo go pragnie po tych wszystkich lękach,
które przeżywała w trakcie przyjęcia. Magnus podaje Mary
szklankę, unosi swoją i przepija do niej w milczeniu: dobra
robota, mała. Uśmiecha się do niej, jego nieruchome kolana
prawie dotykają jej kolan. Mary wyczuwa w nim napięcie i
dlatego pragnie go jeszcze mocniej, tu i teraz, czego daje mu
widoczne dowody ruchami dłoni.
- Grant Lederer ma numer trzeci - mówi, wracając na chwilę
myślą do morderczego spojrzenia tamtych - to ciekawe, jacy byli
dwaj pierwsi.
- Jestem wolny - mówi Pym.
Mary nie wie, o co mu chodzi. Myśli, że może to ma być
Strona 20
jakiś dodatek do jej żartu.
- Nie rozumiem - mówi nieco wstydliwie. Za głupia jestem
dla niego, biedaka. Nagłe, straszne podejrzenie. - Nie chcesz
chyba powiedzieć, że cię wylali? - mówi.
Magnus kręci głową.
- Rick nie żyje - wyjaśnia.
- Kto? - Jaki Rick? Rick z Berlina? Z Langley? Jaki Rick nie
żyje, że Magnus jest wolny, może Magnus wreszcie dostanie
awans?
Magnus zaczyna jeszcze raz. Tłumaczy spokojnie, bo
biedaczka najwyraźniej nie zrozumiała, pewnie był to dla niej
męczący wieczór.
- Rick, mój ojciec. Umarł na atak serca dziś, o szóstej
wieczór, czyli wtedy, kiedy się przebieraliśmy na party. Myśleli,
że doszedł do siebie po poprzednim, no ale najwyraźniej się
mylili. Dzwonił Jack Brotherhood z Londynu. Dlaczego w
kadrach akurat jemu kazali mi to przekazać, zamiast
powiadomić mnie bezpośrednio, tego pewnie nie dowiemy się
nigdy. No ale jest, jak jest.
Mary dalej nie rozumie.
- Jak to: jesteś wolny?! - woła impulsywnie, bo puściły w niej
wszelkie hamulce. - Wolny od czego? - Potem, bardzo
rozsądnie, zaczyna płakać, na tyle głośno, że starczy za dwoje.
Na tyle głośno, by zagłuszyć własne, przerażające pytania z
Lesbos.
I teraz też nie jest pewna, czy wolałaby się rozpłakać przy
Jacku Brotherhoodzie, dzwoniącym właśnie do drzwi trzema
krótkimi przyciśnięciami dzwonka, które pobrzmiewają w całym
domu jak wojskowa pobudka.
Pym zamaszyście zasunął zasłony i włączył światło. Przestał
śpiewać chwilę wcześniej. Było mu bardzo raźnie. Z lekkim
sapnięciem postawił teczkę na ziemi, po czym z zadowoleniem
rozejrzał się po pokoju, bez pośpiechu witając się ze wszystkim
po kolei. Z mosiężną ramą łóżka. Dzień dobry. Z haftem na
ścianie, namawiającym go, by wierzył w Jezusa - próbowałem,
ale Rick ciągle mi przeszkadzał. Z sekretarzykiem. Z
bakelitowym radiem, przy którym słuchano jeszcze staruszka
Winstona Churchilla. Pym niczego pokojowi nie narzucał, był