Janusz Grzegorz - Wykolejeniec

Szczegóły
Tytuł Janusz Grzegorz - Wykolejeniec
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Janusz Grzegorz - Wykolejeniec PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Janusz Grzegorz - Wykolejeniec PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Janusz Grzegorz - Wykolejeniec - podejrzyj 20 pierwszych stron:

GRZEGORZ JANUSZ WYKOLEJENIEC Do wykonania tej sztuki musimy przygotować dwa pierścienie gumowe , pierścień metalowy, gumkę i agrafkę. Jeden z gumowych pierścieni przecinamy i łączymy go z pierścieniem metalowym, po czym pierścień gumowy dokładnie sklejamy. Dwa połączone pierścienie bierzemy do lewej ręki, przy czym pierścień gumowy ukrywamy w dłoni pokazując widzom jedynie pierścień metalowy. Do drugiego gumowego pierścienia przymocowujemy gumkę, którą za pomocą agrafki umieszczamy w prawym rękawie marynarki. ZBIGNIEW WYROZUMSKI "SZTUKA ILUZJI" Mrożący krew w żyłach ryk głodnego lwa rozdarł nocną ciszę. Z jego gardła z samych trzewi wydobył się przeciągły warkot, w którym słychać było pragnienie zabijania. Lew pożądał surowego parującego mięsa. Wszystko wokół zadrżało. Stada spłoszonych ptaków poderwały się z głośnym piskiem z gałęzi drzew, było ich tak wiele, że zupełnie zaćmiły blady sierp księżyca. Kopyta wystraszonych koni zadudniły głucho o suchą, twardą ziemię. Wyrwany ze snu słoń zatrąbił przeraźliwie, jakby wołał o pomoc. Zawtórowały mu psy, wyły i skamlały na przemian. Lśniący tłusto wąż dusiciel pełzł powoli, lecz wytrwale do upatrzonego celu. Kolorowa papuga zaskrzeczała jak zamek starej zardzewiałej strzelby. Długi na dwanaście stóp krokodyl kłapnął zębatą paszczą, zsunął się z pluskiem do wody i znieruchomiał na grząskim dnie. Dwa olbrzymie niedźwiedzie powstały ze swych legowisk i nadsłuchiwały nocnych odgłosów, nie bały się nikogo. Przerażone śmiertelnie szympansy miotały się, szczerzyły zęby i zawodziły jak popsute organy. Czarna pantera też nie spała, gotowa do walki czuwała w swej kryjówce, prężyła mięśnie, jej oczy zielono świeciły w ciemności. Czarodziej obudził się. Leżał w swym fraku na stercie siana dla koni i dla fałszywego jednorożca. Bolała go głowa, w ustach czuł gorzki, suchy smak. Miał rozbity nos i wybite dwa zęby. Nie pamiętał od czego. Nawet nie próbował sobie przypomnieć. Był jeszcze pijany, ale zaraz po przebudzeniu zaczął myśleć o swych zgryzotach. Miał ich ostatnio mnóstwo. Żona, kobieta- guma, puszczała się z siłaczem i z pogromcą drapieżnych zwierząt, publiczność wygwizdała kilka ostatnich występów, zamiast białego gołębia wyczarował trzy razy pod rząd zdechłego kota, dyrektor coraz częściej wspominał o zerwaniu współpracy, klown parodiował na scenie sztuczki czarodzieja, ktoś na drzwiach jego wozu napisał w nocy kredą "czary-mary kutas stary" i ubrudził wycieraczkę odchodami słonia. Czarodziej wstał, załatwił się w kącie stajni, odnalazł swój pognieciony cylinder, strzepnął z niego źdźbła siana, wyszeptał zaklęcie i wyjął ze środka paczkę papierosów, zapałki i trzy puszki piwa. - Miały być camele. - Westchnął i wsunął do ust papierosa. Zaciągnął się gorzkim dymem. Wypił duszkiem pierwszą puszkę i przymknął oczy. Tym razem alkohol nie pomagał. Czarodziej cały czas rozmyślał o swych problemach. Jego myśli stawały się coraz czarniejsze. Przypomniał sobie swoją żonę. "Jest dobra w łóżku" - pomyślał. Wyobraził sobie, jak kobieta-guma związuje swe nogi w supeł na grubym spoconym karku siłacza i prawie się rozpłakał. Gdy pił trzecie piwo, wpadł na pomysł, jak pozbyć się wszystkich zmartwień: postanowił skończyć ze sobą. Wyciągnął z cylindra brzytwę z kościaną rękojeścią i przyłożył ją do lewego nadgarstka. Zacisnął powieki. Pociągnął, ale za lekko, z rany wyciekło tylko kilka kropel. Bał się, że będzie bolało. Nagle gdzieś w oddali usłyszał niesiony przez mgłę stukot kół ostatniego nocnego pociągu. Rzucił brzytwę na siano i wyszedł ze stajni. Przeskoczył przez ogrodzenie i ruszył przez łąkę w stronę torów. Szedł przez wysoką do pasa mokrą trawę i nie oglądał się w stronę rozbitego na skraju miasta zielonego namiotu. Wsiadłem do żółto-niebieskiego pociągu tuż przed odjazdem. W przedziale było prawie pusto. Zająłem miejsce przy oknie, wrzuciłem walizkę na metalową półkę i próbowałem czytać wczorajszą gazetę w świetle jedynej migoczącej jarzeniówki. Ruszyliśmy. Zapaliłem papierosa. Nie miałem biletu i paliłem w przedziale dla niepalących. Wiedziałem, że konduktor nie przyjdzie. Spał albo pił wódkę. Zgniotłem gazetę i wytarłem nią cmentarne błoto z butów. Wyjrzałem przez okno. Miałem nadzieję, że nigdy nie wrócę do tego miasta. Niebo na wschodzie robiło się szare. Nie było już widać gwiazd. Pociąg jechał coraz szybciej. Minęliśmy przedmieścia, za oknem przesuwały się pola żyta i kartofli. Drogą wzdłuż torów jechał turkoczący wóz z bańkami mleka. Woźnica pił tanie wino prosto z butelki. Oparłem głowę o drżącą ścianę i przymknąłem oczy. Wyobraziłem sobie ogromną filiżankę gorącej słodkiej herbaty. Potem pomyślałem o zawartości mojej walizki. Wiozłem w niej moje najnowsze trofeum: serce człowieka, który umarł ze strachu, gdy zobaczył anioła. Zbierałem takie rzeczy. Miałem już między innymi testament piromana, w którym zapisał swą duszę piekłu; zatopionego w bursztynie karła; sprężynowy rozdwajacz jaźni; przedwojenne wydanie "sennika dla niewidomych od urodzenia"; negatyw fotografii Pana Boga; napoczętą paczkę tytoniu fajkowego o smaku palonej na stosie czarownicy; fujarkę z piszczeli kobiety, która całe życie udawała syrenę; akwarium pełne moczu pegaza. W ogóle interesowałem się sztuką. Po pięciu minutach pociąg zatrzymał się na pierwszej stacji. Nikt nie wsiadł, jakiś pijak spał na ławce na peronie. Ja też próbowałem zasnąć. Pociąg ruszył. Koła stukały jakoś dziwnie. Jechaliśmy przez las. Gdy po minucie otworzyłem oczy, za oknem nie było sosen i brzóz. Po jasnej niebieskiej równinie szły dziewczynki w białych sukienkach, miały na głowach papierowe korony, sypały z małych koszyków na ziemię płatki kwiatów. Wokół nich biegli chłopcy, nie wyglądali na takich, co umieją czytać i pisać. Byli nadzy, grali na srebrnych trąbkach i szklanych fletach. Wszyscy mieli złote włosy. Słońce było trójkątne. Zdawało mi się, że kiedyś znałem tę melodię. "Za dużo pracuję" - pomyślałem i znów zamknąłem oczy. Przyłożyłem ręce do łomoczących skroni i po chwili lekko uchyliłem powiekę. Zobaczyłem gromadę nagich starców. Siwych, chudych, pomarszczonych. Mieli ostrza szpadli zamiast dłoni. Grzebali doły pod suchymi czarnymi drzewami. Na gałęziach kołysały się pętle. Kobieta w czerwonej balowej sukni wbijała długie proste drewniane miecze w ziemię obok dołów. Słychać było gwizd wiatru. Mgła mojego oddechu pokrywała szybę. "Na pewno mieliśmy wypadek" - przyszło mi do głowy. "Jestem w piekle". Drżącą dłonią dotknąłem czoła, klatki piersiowej i ramion. Chciałem otworzyć okno. Zatrzask nie ustąpił. Za szybą pojawiła się zielona łąka. Rosły na niej mlecze. Nad żółtymi kwiatami unosiły się pszczoły i motyle wielkie jak latawce. Idealna tęcza sięgała do słońca. Pod samotną wierzbą płaczącą stali kobieta i mężczyzna. Całowali się. Ona trzymała w dłoni kiść czarnych winogron. Mój strach minął. Przylgnąłem twarzą do szyby i patrzyłem na nagą parę, dopóki nie zniknęli za krawędzią okna. Trochę się nawet podnieciłem. Nagle wszystkie kwiaty przemieniły się w dmuchawce, gwałtowny wiatr porwał ich puch. Motyle poczerniały i skurczyły się jak spalony papier. Trawa też stała się czarna. Stado chudych czarnych kóz uwiązanych na przerdzewiałych grubych łańcuchach pasło się wśród czerwonych jak rozżarzone żelazo szczelin. Na horyzoncie zobaczyłem dymiący wulkan. Od północy nadciągały ciemne chmury, między którymi skakały pioruny. Słyszałem grzmoty i bicie dzwonów. Oparty o głaz pastuch miał na sobie czarną pelerynę i karnawałową maskę na twarzy, trzymał w ręku bat zakończony ołowianymi ciężarkami. Z nieba padał jakiś biały proszek, pewnie sól. W przedziale czuć było siarką, saletrą i węglem drzewnym. Nie musiałem się szczypać, nigdy nie miałem takich snów. Śniły mi się tylko rekiny, ośmiornice i płaszczki. Wybiegłem na korytarz i szarpnąłem za rączkę hamulca bezpieczeństwa. Nie zadziałał. Awaryjne otwieranie drzwi też nie działało. Jechaliśmy dalej. Wróciłem na swoje miejsce. Zapaliłem papierosa, przetarłem rękawem zaparowaną szybę. Z prawej kieszeni marynarki wyjąłem płaską blaszaną flaszkę-niewypitkę i pociągnąłem solidnie. Położyłem nogi na przeciwnym siedzeniu. Pomyślałem, że już chyba od siedmiu lat nie byłem w kinie. Na polu fioletowego łubinu stały setki żelaznych łóżek. Spali na nich bladzi, nieogoleni mężczyźni w niebieskich piżamach z za długimi rękawami. Świecił księżyc. Miał kształt potłuczonego budzika. Wokół unosiło się pierze z podartych poduszek. Z głów śpiących wydobywały się bańki mydlane i leciały do granatowego nieba. Głośno chrapali i pogwizdywali, nikt nie krzyczał przez sen. Przy łóżku stojącym najbliżej torów w drucianej klatce siedział kolorowy kogut. Miał na głowie papierową torbę. Pociąg jechał coraz szybciej. Już wcale się nie bałem. Czekałem na kolejne obrazy. Żałowałem, że nie mam przy sobie mojego szpiegowskiego aparatu fotograficznego ukrytego w różańcu z czaszek kolibrów. Zamiast łóżek pojawiły się trzy zabytkowe, ładowane od przodu armaty. Były wycelowane w stronę widocznego w oddali wielkiego okrągłego zielonego namiotu. Na jego czubku powiewała czarna flaga z trupią czaszką. Ubrani w białe mundury żółnierze zapalili lonty. Mieli na głowach sztywne czapki z piórami i złote epolety na ramionach. Na ich piersiach lśniły ordery. Z luf buchnął ogień i wyleciały zdechłe koty, maczugi, ucięte ludzkie głowy i węże. Wszystkie pociski dosięgły celu. W przedziale zrobiło się bardzo gorąco, zdjąłem płaszcz i rozluźniłem krawat. Coś wpadło mi do oka i znów na chwilę przymknąłem powieki. Gdy je otworzyłem, ujrzałem jakieś stare brudne miasto i trzynastu kominiarzy w czarnych cylindrach, z drabinami na plecach. Każdy z nich prowadził na smyczy czarnego kota. Szli po pokrywających wąską ulicę potłuczonych lustrach w złotych i drewnianych ramach, rozgniatali je ciężkimi butami z głośnym miarowym zgrzytaniem. Koty wyrywały się do przodu, w moją stronę. Miały jaskrawoczerwone języki. To dziwne, że zauważyłem tak wiele drobiazgów. Pociąg przecież całkiem szybko jechał, koła wciąż stukały. W przedziale zrobiło się zimno, okryłem nogi płaszczem. Już nie było kominiarzy. Teraz widziałem trzech jeźdźców na wielbłądach. Ich sylwetki były słabo widoczne, przedzierali się przez burzę piaskową. Walczyli z trąbą powietrzną, próbowali jej uciec. Zdziwiłem się, że nic nie było słychać, ani odgłosów burzy ani krzyku wędrowców. Dopiero po chwili spostrzegłem, że cała scena rozgrywa się w dolnej komorze gigantycznej klepsydry, tak wielkiej, że minęliśmy ją po minucie. Zza szklanej kopuły wyłoniło się czerwone słońce. Pulsowało niespokojnie, coraz szybciej. Światło drażniło oczy, musiałem je zmrużyć, lecz nadal obserwowałem krajobraz przez wąskie szpary w powiekach. Chyba znów trochę się bałem. Pomyślałem, że jak za kilkadziesiąt lat będę siedział w bujanym fotelu przy kominku i będę to opowiadał moim wnukom, to wyrosną z nich chyba lunatycy i seryjni mordercy. Z zarośli tuż przy torach wyszła zakapturzona postać w długiej szarej pelerynie. Trzymała w ręku łuk, na plecach miała kołczan pełen pierzastych strzał. Sięgnęła jedną, założyła na cięciwę i naprężyła. Świsnęło, strzała poszybowała wysoko i trafiła w czerwoną kulę. Pulsowanie ustało na chwilę i nagle słońce pękło jak odpustowy balon. Ze środka chlusnęła czerwona ciecz, ulewa zadudniła o dach wagonu. Łucznik w kapturze zniknął. Teraz zrobiło się bardzo zimno, założyłem płaszcz i postawiłem kołnierz. Zaczął się potop. Wszystko utonęło. Trochę żałowałem, że prawie nic nie było widać. Jechaliśmy znacznie wolniej. Pociąg zamienił się w łódź podwodną o napędzie elektrycznym. W oddali coś kotłowało się w głębinach, jakieś znajome ciemne kształty. Wytężyłem wzrok. Tak, nie myliłem się, to były rekiny, ośmiornice i płaszczki. A więc może jednak... W stronę przeciwną niż my płynęła samotna syrena. Była młoda, piękna i naga. To znaczy półnaga, jak to syreny. Miała włosy splecione w gruby warkocz, w zębacz trzymała otwartą brzytwę z kościaną rękojeścią. Nawet na mnie nie spojrzała. Tuż przy oknie pływały małe czerwone rybki, jak w akwarium uderzały o szybę, otwierały okrągłe pyski i zaglądały do środka. Miały oczy jak guziki sutanny. Dopiero po chwili je rozpoznałem, były to czerwone krwinki. Stuknąłem palcem w okno i czerwone ciałka uciekły. Poziom krwi opadł po chwili, na szybie zostało tylko kilka kropel. Jarzeniówka w przedziale zgasła. Na zewnątrz było ciemno. Nic nie było widać. Po paru minutach w ciemności pojawiły się świecące blado punkty. Wielkie jak pięść robaczki świętojańskie frunęły obok pociągu. Tuż za nimi leciały jeszcze większe ćmy. Gdy dogoniły któregoś świetlika, rozszarpywały go na strzępy i pożerały wciąż świecące srebrzyste mięso. Znów zapaliłem papierosa. Jeden z nocnych motyli zauważył płomień zapałki i uderzył w okno. Odskoczyłem w głąb przedziału, skuliłem się pod siedzeniem, zasłoniłem twarz dłońmi. Szyba pękła z trzaskiem. Odetchnąłem pięć razy głęboko i przez szczelinę między palcami spojrzałem w okno. Nic się nie stało. Było widno. Zobaczyłem asfaltową jezdnię i idącą poboczem gromadę dzieci z tornistrami na plecach. Padał drobny deszcz. Kilka samochodów czekało, aż dróżnik podniesie szlaban. Widowisko skończyło się. Niesiony szynami stukot kół obudził czarodzieja. Otworzył oczy i oderwał czoło od chłodnego metalu. Połączenie zostało przerwane. Czarodziej zadrżał, było mu zimno, ale poza tym czuł się całkiem dobrze. Tak jakby zmartwienia, czarne myśli i złe wspomnienia odeszły w dal po równoległych sztabach żelaza. Wstał z torów, wygładził wilgotny frak i spojrzał na wschodzące słońce. Sięgnął do cylindra, szepnął zaklęcie i wyjął paczkę papierosów z wizerunkiem wielbłąda. Pstryknął palcami, zapalił płomykiem, który pojawił się na czubku kciuka, zaciągnął się i obserwował ptaki siedzące na przewodach elektrycznych. Nagle zdał sobie sprawę, że jest szczęśliwy. Przeciągnął się. Pomyślał o młodej pięknej akrobatce. Pracowała w cyrku od niedawna. Mówiono, że jest jeszcze dziewicą. Wyobraził ją sobie nagą. Postanowił zacząć wszystko od nowa. Wyciągnął z cylindra bukiet róż, butelkę drogiej wody kolońskiej i pomarańczowy plastykowy grzebień. Uczesał się, odświeżył, założył cylinder na głowę i ruszył przez pole w stronę widocznego w oddali zielonego namiotu. - Dzisiaj będziesz moja, ślicznotko! - krzyknął. Rozległ się zgrzyt hamulców, pociąg zatrzymał się. Wyszedłem na korytarz i przez otwarte drzwi wyskoczyłem na ziemię. Wszyscy pasażerowie wysiedli, słaniali się na nogach. Niektórzy płakali, inni dyszeli jak zmęczone psy, siwa staruszka wymiotowała w trawę. Maszynista był blady i miał pianę na ustach. Kilkadziesiąt metrów przed elektrowozem zobaczyłem mężczyznę w czarnym fraku, który podnosił się z torów. Natychmiast domyśliłem się wszystkiego. To on był największym sztukmistrzem świata. Człowiek w czarnym fraku. To on stworzył ten niezwykły, porażający seans. W jego głowie powstało arcydzieło, które oglądaliśmy za pośrednictwem kolejowych torów. Tylko ja je doceniłem. Pomyślałem, że pasażerowie pociągu podmiejskiego to skromna publiczność. Banda pijaków i analfabetów. A gdyby czoło takiego dotykało nie do szyny, ale na przykład do rury kanalizacyjnej. Gdyby ostrzyc go na łyso, przykuć głowę łańcuchem do kranu w mojej kuchni i dręczyć psychoanalizą, hipnozą, telepatią, elektrowstrząsami i zastrzykami... Wtedy powstałby spektakl wszechczasów, cudowne przymusowe widowisko dla mas. A może udałoby się przesyłać to przez telewizję. Wszyscy by zwariowali. Całe miasto. Wszystkie miasta i wioski. W końcu nadeszła chwila spełnienia moich chłopięcych marzeń. Pobiegłem za cudotwórcą, wyciągnąłem z lewej kieszeni marynarki czarny rewolwer, odbezpieczyłem, wymierzyłem w nogi i krzyknąłem: - Stój, bo strzelam!