Janicki Jerzy,Mularczyk Andrzej - Dom Cz1
Szczegóły |
Tytuł |
Janicki Jerzy,Mularczyk Andrzej - Dom Cz1 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Janicki Jerzy,Mularczyk Andrzej - Dom Cz1 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Janicki Jerzy,Mularczyk Andrzej - Dom Cz1 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Janicki Jerzy,Mularczyk Andrzej - Dom Cz1 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Jerzy Janicki Andrzej Mularczyk
Dom
Opowieść filmowa
Część pierwsza
Prawie dwieście czwartków Co ty tu robisz człowieku...? Pierwsza skrzynia
chrobocząc dnem o deski, popchnięta rękami żołnierzy, wjechała pod plandekę
wojskowego studebackera. Żołnierze powlekli się na skraj brzozowego zagajnika i
sięgnęli po następną skrzynię. Porucznik Ciećwierz stał obok kierowcy,
obserwując niemrawe ruchy żołnierzy. Był wysoki, chudy i żylasty. Kwietniowy
wietrzyk szarpał kłaczkami jego rzadkiej, ryżej brody i gdyby nie obszarpany
oficerski płaszcz, spływający mu prawie do kostek, przypominałby bardziej
ascetycznego i fanatycznego popa niż dowodzącego plutonem oficera polityczno-
wychowawczego. Tak go zresztą nazywano: popem. Zmierzch coraz bardziej zacierał
kontury, zieleń płaszczy żołnierskich nasiąkała szarością. Tylko skrzynie, po
które sięgali, odbijały się od spopielałego tła jaskrawym kolorem świeżo
zheblowanych desek. Już wszystkie trzy leżały rzędem pod plandeką. Spod łebków
gwoździ, którymi były zbite, sączyły się kropelki żywicy - takie były świeże te
dopiero co zheblowane dechy z lasu, w którym przedwcześnie przyszło im dokonać
żywota. Nie tylko zresztą im. Bo kiedy ustawiono już trzecią skrzynię, kierowca
ciężarówki ogryzkiem kredy namaścił dechy trzema krzyżami, aby nie było żadnej
wątpliwości, że to nie skrzynie, lecz trumny. Wtedy Ciećwierz w milczeniu
położył na każdej z nich zieloną, miękką rogatywkę polową, aby i tej wątpliwości
nie było, kto w tych trumnach spoczywa. Żołnierze w milczeniu patrzyli na swego
dowódcę, zeskrobywali z dłoni klejącą się żywicę. Andrzej Talar bezmyślnie
wydłubywał drzazgę, która wbiła mu się w opuszkę kciuka. Bardziej od pozostałych
kolegów odczuwał ciężar dopiero co przeniesionych skrzyń. Może dlatego, że te
sosny, zanim je Stelmach okorował ośnikiem i byle jak toporzyskiem ogładził z
sęków, rosły w lesie, który dobrze znał z dziecięcych wypraw, a może dlatego, że
w tych skrzyniach, zdobnych teraz w samotne rogatywki, leżeli obojętni już na
losy wojny jego rówieśnicy. Jednego z nich znał nawet dobrze, pochodził bowiem
ze wsi, która groblą łączyła się z Sierpuchowem. Zawarczał silnik studebackera.
Żołnierze wdrapali się przez burty ciężarówki i przykucnęli między trumnami.
Porucznik Ciećwierz szarpał się z uchwytem mocującym klapę. Mimochodem omiótł
wzrokiem twarze. Najbliżej klapy przykucnął stary Sumik, wąsaty kapral, rodem
spod Trok, do których "na po wojnie" zapraszał na kołduny całą kompanię. To w
niego właśnie utkwił teraz Ciećwierz swój płonący wzrok. - A Talar gdzie? -
spytał. - Szeregowy Talar?! Sumik pochylił się w głąb. - Jędrusza! - zawołał. -
Taż ciebie pan obywatel porucznik szukawszy. Ciećwierz zniecierpliwił się: -
Szeregowy Talar! Zaszeleściły krzaki i Ciećwierz spojrzał w tamtym kierunku. -
Jestem! - odkrzyknął Talar. Wyplątując się z zarośli, Andrzej demonstracyjnie
dopinał rozporek. Ciećwierz uznał widać ten wymowny gest za dostatecznie
usprawiedliwiający, bo rezygnując z pouczeń skinieniem głowy wskazał platformę.
Silnik studebackera zachłysnął się na wysokich obrotach i smród spalin zdusił
wszystkie zapachy ledwie budzącej się wiosny. Andrzej podał pepeszę Sumikowi, by
łatwiej móc wskoczyć. Zaledwie zdążył uchwycić dłońmi krawędź wysokiej burty,
ciężarówka ruszyła. I prawie jednocześnie w oddali odezwał się dzwon kościelny,
jakby wymierzając takt żałobnemu konduktowi. Dzwon choć smętny i donośny, bił
tym razem w świeckiej sprawie. Placyk przed wiejskim kościołem zapełnił się
tłumem ciekawych. Nie na kościół popatrywali, lecz na dom parafialny, do którego
organista z kościelnym znosili ławy i stołki. Za płotem, w ogródku, stał dziwny
pojazd: ciężarówka z pękatą, metalową budą zamiast platformy. Baby okutane
chustami, przydeptując z nogi na nogę w wiosennym błocisku, spoglądały nieufnie
i z bezpiecznej odległości na garbatą sylwetkę samochodu z napisem "kino
ruchome". Tylko dzieciaki, śmielsze z natury, poszturchując się i popychając,
podchodziły bliżej. Na plakacie przylepionym do budy widniała postać żołnierza z
bagnetem gotowym do szturmu i napis: "Idę wyzwalać!" Kina nikt tu nigdy nie
widział, a co dopiero na kołach, patrzyli więc ciekawie w drzwi kabiny, jakby
oczekiwali, że za chwilę wyskoczy z niej tłum postaci, które będą coś odgrywały.
Po chwili wyszedł z niej Rajmund Wrotek, w jednej osobie operator, szofer i
kierownik tej ruchomej kulturalnej placówki. - Pora zaczynać! - zawołał do
zbliżającego się do niego proboszcza. - Właśnie przyszedłem panu powiedzieć, że
ekran przygotowany. Ludzi ściągnąłem dzwonami. - Dziękuję - zeskoczył z budy z
pudełkami pod pachą. W asyście duchownego szedł wolno wśród szpaleru gapiów,
którzy dopalali ostatnie papierosy przed oczekującymi ich atrakcjami. Proboszcz
stanął w progu i gestami popędzał opieszałych. Gdzieś daleko, z ciemności od
strony lasu, dobiegł jego uszu warkot samochodowego silnika. Ale nie było już
czasu na wypatrywanie, bo właśnie pogaszono światła i ksiądz, przepuściwszy
ostatniego zapóźnionego widza, przymknął starannie drzwi. Przysiadł na krzesełku
pod ścianą i zapatrzył się w białe płótno z nagła rozjaśnione światłem
projektora. I właśnie wtedy, kiedy głos Władysława Krasnowieckiego zaczął
objaśniać obrazy kroniki, pokazując żołnierzy kościuszkowskiej dywizji, którzy
poprzysięgli powrócić do udręczonej ziemi ojczystej, inni żołnierze zeskakiwali
z platformy ciężarówki, sięgając po trzy trumny, które przywieźli do tutejszego
kościoła. W głuchym milczeniu zanieśli je i ustawili szeregiem w zakrystii. W
tym czasie płachta ekranu zamieniła się w piekło. Ludzie, którzy nigdy nie
widzieli Warszawy, pojęli, że nigdy już jej nie zobaczą. Przed ich oczami
przesuwał się obraz apokaliptycznego zniszczenia. Ruiny, tysiące domów bez
dachów, bezkształtne piramidy cegieł, w proch obrócone świątynie i gmachy,
zmiażdżone wagony tramwajów, powykręcane w precle latarnie i szyny wyprute z
bruku. Ludzie, którym przez pięć lat nieobcy był widok mordu, zapach pożarów ich
własnych stodół i chat, patrzyli oniemiali na tę Golgotę wielkiego miasta, które
już miastem nie było. "Oto dzieło morderców spod znaku swastyki!" - mówił
komentator. Zatrzepotała końcówka taśmy i Wrotek zabrał się do zmiany szpuli.
Proboszcz zapalił światło i sala odetchnęła z ulgą. Kiedy tylko zaczęła się
kronika, ksiądz słyszał, że jakieś auto zajechało przed kościół i jacyś ludzie
kręcili się po placu, ale i jego wtedy jakby zahipnotyzowały apokaliptyczne
obrazy. Teraz przypomniał sobie, że musi wyjść i sprawdzić, kto przybył. Ale w
tym właśnie momencie rozległ się tupot ciężkich butów i do sali weszli żołnierze
w polówkach, z pepeszami i karabinami. Porucznik Ciećwierz przysiadł na brzegu
ławy; dłonią przetarł twarz jakby zmyć z niej chciał znużenie. Napotkał pytające
spojrzenie księdza siedzącego obok. - Znowu przywieźliśmy dla księdza robotę -
powiedział. - Leżą w zakrystii. - Ilu? Oficer wyciągnął przed siebie dłoń z
trzema rozcapierzonymi palcami. Ksiądz westchnął i nie patrząc już w stronę
Ciećwierza, głośno wypowiedział pytanie, gnębiące i Andrzeja Talara, który
siedział tuż za plecami dowódcy: - Kiedy się to wreszcie skończy? - Niech ksiądz
zapyta tych, co do nas strzelają - odparł Ciećwierz. - Oni mówią to samo -
westchnął ksiądz. - Ktoś musi pierwszy przestać. Zgaszono światło i na ekranie
pojawił się tytuł filmu: "Świat się śmieje". Talar tępo gapił się w zarys
zgarbionej sylwetki porucznika. Nie widział na ekranie zawadiackiego pastucha,
przemierzającego z wesołą fujarką kołchozowe zagrody. Wesoły marsz Dunajewskiego
zdawał się nie docierać do uszu Andrzeja, jakby zagłuszony ciężarem tego
ostatniego, imperatywnego stwierdzenia: "ktoś musi pierwszy przestać..."
Ostrożnie uniósł się z ławy, lecz przysiadł natychmiast, bo prawie jednocześnie
poderwał się z miejsca Ciećwierz. Wyglądało na to, że znużony idzie się
zdrzemnąć do szoferki. Andrzej odczekał jeszcze chwilę i korzystając z pierwszej
salwy śmiechu, wywołanej przez obraz krów ustawionych na apel w dwuszeregu,
skoczył ku drzwiom. Porucznik nie spał jednak. Zaraz za progiem Andrzej zobaczył
w ciemności ognik papierosa, oświetlający jego brodatą twarz. - Wy dokąd? -
spytał. - Nie lubicie komedii? - Ja? - zawahał się przez moment. - Ja? Wolę się
pomodlić - i ruszył w stronę zakrystii. Obejrzał się przed drzwiami. Ciećwierz
wchodził właśnie z powrotem na salę. Andrzej minął kaplicę i zniknął w
szeleszczącej wiatrem ciemności. Biegł nisko pochylony jak człowiek, który boi
się, by go nie dostrzeżono. Już prawie przy gościńcu natknął się na plutonowego
Borusiaka. - A dlaczego nie w kinie? Dokąd? - spytał podoficer. W mroku nie mógł
dostrzec, jak bardzo tym prostym pytaniem zaskoczył Andrzeja. Ten zaś uznawszy,
że tym razem wybieg z modlitwą w zakrystii nikogo już nie przekona, zdobył się z
determinacją na prawdę. - Przed świtem wrócę, panie plutonowy. - Jak to przed
świtem? Ty dokąd? Andrzej wybuchnął: - Dość już tej rzeźni! Panu to nie
zbrzydło? Brat do brata ma strzelać? Ktoś musi pierwszy przestać. Słyszy pan?
Ktoś musi! - Co ty chcesz zrobić, Talar? - Co ja chcę zrobić? Koniec! Koniec
chcę zrobić. Ja tych ludzi znam, panie Borusiak. Miesiąc temu byłem jeszcze z
nimi. A teraz chcę, aby oni byli ze mną. I z panem. Plutonowy nie bardzo
wiedział, co począć. Dyskutować? Zabronić? Nie mógł przecież przyjąć do
wiadomości decyzji o samowolnym oddaleniu się z oddziału. Sięgnął po pepeszę
Talara, ale tamten szarpnął się do tyłu i uskoczył w mrok. Borusiak usłyszał
jeszcze trzask łamanych gałęzi i wołanie: - Wrócę przed apelem! Zaskoczony
plutonowy zdobył się tylko na odkrzyknięcie: - Ale wróć przed apelem! Słyszysz?
Andrzej znał tutaj każdą ścieżkę. Szedł teraz skrajem drogi, nasłuchując, czy
znów ktoś nie idzie lub jedzie. Po wejściu w las poczuł się bezpiecznie i zaczął
biec. Prawie w ostatniej chwili dosłyszał przez szum gałęzi warkot motoru.
Zdążył uskoczyć do rowu. Samochód zalał światłem szeroki pas drogi. Andrzej
przywarł do wilgotnej, ledwie zieleniejącej się trawą ziemi. Wstrzymał oddech.
Fala światła przelała się nad nim i stopniowo bladła. Zapanowała jeszcze większa
ciemność. Upłynęła chyba godzina, kiedy dojrzał wreszcie światełka migoczące z
lewa od drogi. Zamiast drzew wyrastały teraz przed nim pierwsze zabudowania,
wyolbrzymione księżycową poświatą. Bezszelestnie, z wprawą zwiadowcy, podszedł
do okna. W migotliwym świetle rozstawionych na warcie gromnic dojrzał na środku
izby leżącą na stole heblowaną skrzynię w gałęziach jedliny. I dwie głowy,
okryte czarnymi chustkami, pochylone w pokorze. Odskoczył od okna. Znów puścił
się biegiem, by być jak najdalej od tego pudła i żałobnego zawodzenia. Minął
kilka jeszcze okienek drgających płomyczkami naftowych lamp. Nie liczył ich, nie
patrzył nawet na nie. Skręcił dopiero, kiedy zamajaczyły rozmazane kontury
większego niż inne domostwa. Tu już nie badał stopami gruntu błotnistej dróżki.
Szedł pewnie jak człowiek, który wraca do swego prawdziwego domu. Nie był to
wprawdzie rodzinny dom Andrzeja, ale za taki przywykł go uważać. Nie wszedł
jednak na ganek. Zaledwie dotarł do furtki całe zmęczenie poczuł w jednym tylko
pragnieniu - pić! Dotknąć ustami czegokolwiek mokrego i zimnego! Dowlókł się do
studni mając nadzieję, że może zostało trochę wody w kuble. Nie było. Nie myśląc
o hałasie, spuścił wiadro w cembrowinę, wyciągnął i zaczął łapczywie pić.
Trzasnęły drzwi. Nim zdążył chwycić wspartą o studnię pepeszę, ze stajni wypadł
koń z jakby przyrośniętym do szyi jeźdźcem i pogalopował w pole. Nastała znów
cisza, tylko w ledwie oświetlonym oknie mignęła mu sylwetka Jadźki. Drzwi były
jednak zamknięte. Zaczął się do nich dobijać. Już sam nie bardzo wiedział nawet
po co, bo w jeźdźcu przylepionym do końskiej grzywy bez trudu rozpoznał Wiktora.
To do niego przekradał się tej nocy. Widać musieli go dostrzec. Z wściekłością
uderzył pepeszą o deski drzwi. Raz, drugi. W sieni zadzwoniło potrącone wiadro.
Potem usłyszał głos Jadźki. - Kto tam? - Swój. - Jaki swój? - doleciało zza
drzwi. - Mnie nie poznajesz? Jadźka! Zgrzytnął klucz. Andrzej niecierpliwie
nacisnął klamkę. W głębi sieni w chuście narzuconej na koszulę stała Jadźka. Nie
tak dawno wchodził tu bez pukania i nie tak dawno witała go pocałunkiem. Teraz
jej oczy mierzyły go z wyraźną wrogością. - Co z tobą? - wyszeptał wystraszony.
- Jak na obcego patrzysz. Jadzia! - Po coś przylazł? - spytała twardo. - Do
ciebie. Mimo woli opuścił wzrok, żeby nie domyśliła się kłamstwa. - Zapomnij o
tym, co było. - Nie wpuścisz do środka? - głos mu się prawie załamał. Szukał
oczami jej wzroku, ale ona patrzyła gdzieś ponad nim. Mimo woli odwrócił głowę:
kątem oka dojrzał lufę własnej pepeszy. - Rewizja? - spytała, siląc się na
ironię. - Jadźka! - ostatkiem sił starał się mówić spokojnie. - Ja... do ciebie,
do was... - W gości z pepeszą? Stracił panowanie nad nerwami. Złapał silniej za
tę swoją pepeszę, odepchnął nią drzwi i wszedł do izby. Powlókł oczyma po
znajomych sprzętach. Przy rozgrzebanym łóżku stos niedopałków tkwił w blaszanym
pudełku po konserwie. Ze stołu nie zdążono sprzątnąć trzech brudnych talerzy po
niedawnej kolacji. - Gdzie Wiktor? - Nie ma i nie było - odpowiedziała
spokojnie, choć w głosie jej czuć było wściekłość. - Nocował tutaj. Andrzej już
nie panował nad sobą. Rzucił pepeszę na to rozgrzebane, ciepłe jeszcze łóżko.
Złapał dziewczynę za ramiona i trząsł nią, jakby usiłował obudzić ją ze snu. -
Zrozum - wyrzucał z siebie żarliwie i z przejęciem. - Zrozum, że chcę się z nimi
dogadać. Trzeba z tą wojną raz zrobić koniec. Po co mamy ganiać się po lasach?
Brat - brata? Jadźka wyrwała się. Potrząsał już tylko jej dłońmi i prawie
krzyczał: - Niech Wiktor zbierze swoich. Żołnierze potrzebni są. On stopień
oficerski ma. Po to przyszedłem! Zrozum! - I pomyśleć, że my się mieli żenić! -
jej przed chwilą jeszcze przerażone spojrzenie stało się znów twarde i
ironiczne. Pokiwała głową ni to z ubolewaniem, ni to z pogardą. - A z ciebie
prowokatora zrobili - dodała. - Jadźka!... - aż krzyknął pod uderzeniem tego
oskarżenia. Tak jeszcze nikt nigdy nie ośmielił się mówić do Andrzeja Talara.
Przez moment wydawało mu się, że w gniewie rzuci się na dziewczynę. Lecz to
właśnie obraźliwe i hańbiące słowo było widać jak przysłowiowa kropla, która
przelała nagromadzoną w nim gorycz. W jednej chwili wyciekła gdzieś i złość, i
gniew, i ból. Zdobył się tylko na usprawiedliwiający, cichy protest. - Nikogo
nie zdradziłem. Nikogo - powiedział. - Przysięgałeś orłowi, a wronę nosisz! -
szarpnęła się Jadźka, jakby ją rozdrażniła ta jego niespodziewana potulność.
Złapała czapkę Andrzeja i cisnęła nią o posadzkę. Chłopakowi znów krew uderzyła
do głowy. Pohamował się jednak spokojnie schylił po czapkę i otrzepał ją z
kurzu. - Nie ty mi będziesz rachunki wystawiała, tylko Polska. - Polska? Każdy
ma swoją! - Jedna jest. Bezapelacyjnie jedna. - Wasza, nie? - wciąż była
zaczepna. - Wspólna. - Czym ci płacą za tę agitację? Słoniną, spirytusem,
medalami? - To jest zdrada, że chcę być razem z twoim bratem? Że chcę koniec z
tą harataniną zrobić? - Ty draniu! Sprzedałeś nas! Przeraźliwy krzyk Jadźki
zagłuszył hałas kopniętych od zewnątrz drzwi. Otwarły się z trzaskiem. Dojrzał
dwie lufy pepesz, które mierzyły w niego. Nawet nie musiał unosić wzroku; po
pepeszach poznał, że to nie Wiktor powrócił do domu. Swoją polówkę, którą
podniósł przed chwilą z podłogi, obracał niepewnie w rękach. - Wychodź! -
dobiegł go rozkaz. Nie patrząc na Jadźkę, powlókł się ku ciemnej czeluści sieni.
Przed gankiem stał Ciećwierz. Andrzej machinalnie stanął na baczność. Silne ręce
zerwały z niego pas, wyszarpnęły z dłoni pepeszę. - Pomodlić się chciałeś,
Talar! - spytał porucznik. - No, to się pomódl! Za siebie! Odwrócił się i orząc
klamrą Talarowego pasa po błocie podwórka, odchodził w stronę gazika. - Panie
poruczniku!... - zawołał za nim Andrzej. - Na muszce go trzymać! - nie
odwracając się rzucił Ciećwierz. Poczuł pchnięcie lufy w łopatkę. Powoli powlókł
się ku ciężarówce. Gazik Ciećwierza zawarczał i rozbryzgując błoto gościńca
rozpłynął się w ciemności. Dziwny i odległy wydawał się Andrzejowi skrawek
ciemnego nieba pocięty pasami listew. Zamknięto go w chlewie. Nie uprzątnięty
gnój zalegał pod ścianami i nawet nie było się gdzie wyciągnąć. Wpił się palcami
w listwy drzwi, nasłuchując monotonnego człapania wartownika. Kiedy kroki stały
się wyraźniejsze, cofnął się w głąb ciemnego chlewu, aby nie dać tamtemu
satysfakcji litowania się nad nim. Pilnował go stary Sumik, poczciwina spod
Troków, który bardziej niż do żony tęsknił nocami do kołdunów. Tym razem nie był
to jednak sam Sumik. Przez pręgi drzwi Andrzej wyraźnie widział kościstą postać
Ciećwierza. Poruszył kłódkę mocującą skobel. Sprawdzał. - Przez tą wojnę to dla
człowieka ni czut-czut poszanowania nie ma - mówił śpiewnie Sumik. - Nawet
tiurma, panie poruczniku, byle jaka. - Nie filozofujcie, tylko pilnujcie.
Raniutko prokurator załatwi mu przepustkę do nieba, jak taki religijny. Szkoda,
że nie lubi się w kościele modlić. - On powiada, że za wiarę pokutuje.
Porucznika zezłościła widać litościwość i gadulstwo wartownika. Powiedział
głośno, może zbyt głośno, tak aby prócz Sumika i Andrzej mógł go dosłyszeć: - Za
dezercję! Palce Andrzeja znów wpiły się w szorstkie listwy drzwi. Zacisnął na
nich dłonie aż do bólu. - Za wiarę! Bezapelacyjnie! - krzyknął. - Co to znaczy?
- spytał Ciećwierz zaskoczony tą samoobroną czy zaintrygowany przekonaniem
bijącym z głosu Andrzeja. - Za jaką wiarę? - Wierzyłem, że walczę o taką Polskę,
w której Polak nie będzie więził Polaka. - Polakiem to ty byłeś, Talar - wpadł
mu w słowa porucznik. - Teraz jesteś de-zer-te-rem. Od tego nie ma apelacji! -
Jest apelacja! - zawołał Andrzej. - Na ochotnika poszedłem i miałbym
dezerterować? Niech pan spyta plutonowego Borusiaka... - Kogo? - Borusiaka.
Zameldowałem mu, po co idę. Ciećwierz stał w błocie po kostki. Andrzejowi wydało
się, że nie ogoloną twarz porucznika wykrzywił na moment grymas uśmiechu. -
Jeśliś taki naprawdę wierzący - powiedział - to może i spotkasz się z
Borusiakiem niedługo. Myślę, że rano - uniósł kołnierz narzuconego na ramiona
płaszcza i środkiem majdanu oddalił się ku swojej kwaterze. Andrzej z twarzą
przyciśniętą do prętów drzwi wzrokiem szukał u starego Sumika odpowiedzi na tę
dziwną obietnicę Ciećwierza. - Bezlitośnie paskudnego świadka ty sobie wybrał,
Talar - pokiwał ze smutkiem stary. - Jego już nie nasz lejtnant, a święty Pieter
pyta, czy ty prawdę powiedział. - Co to znaczy? - To znaczy, że Borusiak już
swoją porcję ołowiu wyfasował. Jak raz na kolację. W lesie go ubili... - Kiedy?!
Kto?! - do bólu zacisnął ręce na sękatych listwach. - Kto? - Sumik zamyślił się,
splunął ze złością w błocko. - Wychodzi na to bezlitośnie, że twoi. Żelazny
uścisk palców Andrzeja zelżał. Ostatnia nadzieja, że ranek przyniesie ratunek,
opuszczała go wraz z wieścią o jeszcze jednej niepotrzebnej śmierci. Sumik
zbliżył się do drewnianych krat. - Jak politruk mówi - stwierdził - tak widać i
jest... - przez jego zaciąganie trudno było odgadnąć, co w nim silniejsze:
litość nad więźniem czy wiara w Ciećwierza. - Oj, durny ty, durny. Sam chciał
wojnę zakończyć? Wojna to za duży kłopot na jednego człowieka. Ot, patrzaj... -
uniósł nogę w rozłażącym się buciorze, z którego wyłaziła zabłocona onuca. -
Onuca bezlitośnie świata ciekawa. A twoje buty nowiuteńkie. Oddaj buty, Talar.
Jak prokurator swoje odprawi, taż tobie, ot, kęseczek drogi tylko przejść, i to
w jedną stronę. Nie robi różnicy boso czy w cholewach. A mnie przyjdzie jeszcze
na Berlin iść... Oddaj buty. Ty nie stracisz, a ja zyskam. Bądź człowiekiem. Z
tym wschodnim zaśpiewem i molestowaniem przypomniał Andrzejowi zawodzącego
odpustowego dziada. - Wiśta-wio łatwo powiedzieć - odezwał się ze swojego kąta.
Myślami był daleko od tego, o czym ględził stary. - Panie Sumik! - zbliżył się
znów do drzwi i mówił prawie szeptem. - Panie Sumik! Jakby kto z rodziny
rozpytywał, ani słowa o sądzie, o wyroku. Niech ja choć dla nich dezerterem nie
będę! - A buty oddasz? - nawrócił stary. Do Andrzeja nagle dotarł sens paplaniny
Sumika. Popatrzył na te swoje buty, co to mają już mu być niepotrzebne. Całkiem
jak nowe. Może i oddać. Spojrzał przez szpary na blednące niebo i nagle... -
Mogę oddać! - zawołał. - Taż ty bezlitośnie dobry uczynek robisz. Dawaj tędy! -
Sumik ucieszony wetknął dłoń między listwy. - Nie, panie Sumik, nijak nie
przejdą. - Próbować można... Siadłszy na słomie Andrzej ściągnął pośpiesznie
buty. Wąsacz patrzył na nie łakomie, nieomal z miłością. Ciągnął bezskutecznie,
chcąc przewlec je przez ciasne szpary. Ale gruba, nabijana gwoździami zelówka
nie dawała się przepchnąć. - Nie da rady, panie Sumik! - powiedział Andrzej. -
Musi pan drzwi otworzyć. Bezapelacyjnie. Wartownik zawahał się. Smętnie
popatrywał na kłódkę, której nie wolno mu było bez polecenia otwierać, ale
mięsista skóra cholewy nie dawała mu spokoju. Rozejrzał się po dworskim
podwórzu. Nie było widać żywego ducha. Cienie dalekich zabudowań nie migotały
ani jednym światełkiem. Przysunął się do drzwi, oparł karabin o ścianę, wyrwał
szybko kłódkę ze skobla i zrobiwszy niewielką szparę, wyciągnął rękę. Kiedy
tylko stary uchwycił łapczywie za cholewy, Andrzej wciągnął buty i jego do
wnętrza. Wąsacz zarył nosem w słomie, butów jednak nie puścił. Kiedy poderwał
się, chłopaka już nie było. Andrzej nie szukał schronienia i nigdzie nie
kluczył, choć było już prawie widno. Rozchlapując bosymi stopami kałuże, rwał co
sił przez rozmiękły środek folwarcznego podwórza, na które pastuch wypędzał już
krowy na poranny wypas. Dopadł pierwszych krów, gdy doleciało go wołanie Sumika:
- Stój! Stój, bo strzelam! Strzelił naprawdę. Przerażony pastuch rozpłaszczył
się w błocie. Andrzej prześlizgiwał się między krowimi zadami. Kiedy już
przedarł się przez stado, popędził w stronę widniejących na horyzoncie zarośli.
Kwietniowy świt był chłodny i wietrzny. Gdy stanął wreszcie u progu własnego
domu, jego bose stopy były sine i drętwe. Stary Talar, ledwo spojrzał na syna,
wnet pojął, że to nie zwykła wizyta z przepustką. Bez słowa zdarł ciężką,
pluszową kapę okrywającą kufer i przysłonił okno. Wystraszony Leszek,
najmłodszy, bo ośmioletni brat Andrzeja, z nagła przebudzony, z przestrachem
patrzył z kanapy na te zabiegi ojca. Starszy od Leszka o sześć lat Bronek,
bardziej już świadom zawiłych spraw tego świata, wysłany został na czaty. Drżąc
z chłodu, z emocji i dumy, że powierzono mu tak ważną misję, wdrapał się na
jabłonkę w sadzie, skąd wzrokiem ogarnąć mógł całe Sierpuchowo. Od czasu do
czasu spoglądał tylko łakomie na zaciemnione kapą okno, starając się domyślić
przebiegu familijnej narady. W izbie zaś Andrzej pośpiesznie naciągał stare,
cywilne łachy. Ojciec w ponurym milczeniu podawał mu je ze skrzyni. Zgrabiałe
palce chłopca drżały przy każdym zapięciu guzika. Jeszcze bardziej drżał jego
głos kiedy nerwowo, bez ładu relacjonował dzieje tej nocy. Ojciec słuchał w
skupieniu. Matka załamywała ręce, czasem wybuchała płaczem. - Synu! A gdzie
tobie teraz żyć? - wyszeptała. - Nazad do lasu trzeba ci iść. - Do lasu, nie! -
mąż przerwał jej szorstko i stanowczo. - Do Warszawy. - Może do stryjenki
Anieli? Andrzej spojrzał na ojca, czekając jego aprobaty. W tym domu ze
wszystkim zwracano się do starego i tylko on był ostateczną wyrocznią. Talar
stanowczo zaprzeczył ruchem głowy i z uporem powtórzył: - Do Warszawy! -
Kajetan! Ty co? - patrzyła na męża z przerażeniem i niedowierzaniem. - Przecie
tam nic nie zostało! - Warszawy może nie być! Ważne, że Poznański tam jest. - A
skąd tato wiedzą? - Pisał, dziękował za życia uratowanie. Andrzej zakładał
gruby, srodze pocerowany sweter. W pośpiechu pomylił strony, kiedy go w końcu
przewlókł przez głowę, wycięcie znalazło się na plecach. Nawet nie spostrzegł
omyłki; z napięciem wpatrywał się w twarz ojca. Nigdy nie odważył mu się
sprzeciwić, więc tylko nieśmiałym spojrzeniem wyrażał zdziwienie tym poleceniem.
- Ale po co? Po co do Poznańskiego? Stary żachnął się. - Jak to, po co? Nosiłeś
mu jedzenie do bunkra? Wyprowadziłeś nocą z naszej stodoły? Lekarza ściągałeś?
Wszystko to była prawda. Przez dwa lata ukrywał się u nich Jerzy Poznański.
Nawet najbliżsi sąsiedzi nie wiedzieli o jego istnieniu. Cały ten czas
przesiedział na stryszku w stodole. Kiedy przewalił się front, po raz pierwszy
zsunął się po drabinie, czarny, zarośnięty, z pałającymi zapadniętymi oczami.
Sierpuchowo opuścił pierwszą napotkaną wojskową ciężarówką. - On się tam teraz
liczy. Ważny jest. Pojedziesz do niego. On radę znajdzie. Życie za życie - dodał
twardo Talar. - Kajetan - biadoliła matka. - On zginie jeszcze w tej Warszawie.
Niech się lepiej swoich trzyma. - Swoich? - stary roześmiał się smutno. - Jak
nie jedni, to drudzy go trachną! Lepiej byś była cicho, Maria - i zwracając się
do Andrzeja przybrał znów ten swój rzeczowy, rozkazujący ton: - Powiedz
Poznańskiemu prawdę... słyszysz, Jędruś? - Wiśta-wio łatwo powiedzieć - zamyślił
się Andrzej. - Ale jak go znaleźć? - Wieżę kościelną z daleka widać! - roześmiał
się ojciec. - On tam teraz wysoko. Nie będziesz długo musiał szukać. Pomału
oswajał się już z tą myślą. Zwinięte nogawki upchnął do starych butów z
cholewami i rozglądał się za kurtką. Był już gotów, tylko się pożegnać. - No,
to... - nachylił się do ręki ojca. - Poczekaj. Nie pojedziesz w tyli świat goły
jak święty turecki. Wcisnął mu do ręki coś miękkiego, zawiniętego w gazetę.
Andrzej poczuł silny zapach machorki. Talar wydobył z kredensu butelkę. Powąchał
ją, odetkawszy kukurydziany kaczan. Zapach machorki pomieszał się z odorem
bimbru. - Tato mi to dają? Andrzej mimo woli uśmiechnął się. - Za to, żem palić
i pić próbował, tato mi skórę garbowali puszorkiem. - To było kiedyś - mruknął
Talar - a teraz tytoń i bimber najlepszy pieniądz. Do izby wbiegł wystraszony
Bronek. - Jakieś motory słychać przy kuźni! - zameldował. Andrzej błyskawicznie
wcisnął swoją "walutę" do chlebaka, matka wetknęła jeszcze kawałek chleba.
Przytulił się na moment do niej, bez słowa ucałował żylastą rękę ojca. Zawrócił
już od drzwi, by w milczeniu pogładzić po głowie Leszka. Zanim przestąpił próg,
przeżegnał się nieznacznie. Potem dał nura w sad, w którym jabłonki puszczały
już pierwsze pąki. Uszedłszy kilometr lasem dostrzegł stojącą na drodze
ciężarówkę. Rozpoznał ją bez trudu po plakacie z żołnierzem. Na wszelki wypadek
zaczął się nawet oddalać od drogi, ale kiedy zauważył uniesioną maskę samochodu,
ciekawość wzięła górę. Zawsze pociągały go wszelakie motory. W remizie straży
pożarnej w Sierpuchowie nie dziwiono się, że kilkunastoletni Talar godzinami
potrafił przyglądać się, jak mechanik rozbierał i składał starą motopompę.
Później, już w czasie wojny, pomagał składać wikaremu motocykl BMW, który
porzucili bez benzyny cofający się we wrześniu łącznościowcy. Ta jego szoferska
mania przydała się już w oddziale, kiedy trzeba było kierować porwanym oplem
Landwirtha. Dłuższy czas zza drzewa przyglądał się, jak mechanik grzebał w
trzewiach silnika, aż wreszcie zdecydował się podejść. - Znarowił się?
Kinomechanik odwrócił się zaskoczony. Obrzucił Andrzeja bystrym spojrzeniem,
potem - jakby się czegoś obawiał - zlustrował niespokojnie przydrożne chaszcze.
- Może świece? - zapytał rzeczowo Andrzej, chcąc rozwiać widoczny w oczach
tamtego strach. - Zna się pan na tym? - W głosie Wrotka pojawiła się nutka
nadziei. Widocznie sam lepiej się znał na projektorze filmowym niż na tej
gmatwaninie kabli i śrubek, wyglądających spod maski. - Popatrzeć można -
powiedział Andrzej. Sprawdził, czy świece dają iskrę, potem zdjął kopułkę
zapłonu. Wrotek spoglądał na niego z podziwem. Wiejski wygląd chłopaka nie
zgadzał mu się jakoś z tą smykałką do mechaniki. - Kierowca? - spytał. - Amator.
Daleko pan jedzie? - Do Warszawy. - Zabiorę się z panem, co? Spieszy mi się...
Miał zamiar coś jeszcze dodać, ale Wrotek, który patrzył na niego coraz
czujniej, wypalił wprost. - Jednemu wczoraj też się gdzieś spieszyło i prysnął z
jednostki. Złapali go i drugi raz im prysnął. I to na bosaka! - wzrok operatora
ześlizgnął się na buty Andrzeja. - Prawdziwy Tarzan, niech mnie wszy zadepczą!
Andrzej poczuł, że się czerwieni. Schylił się jeszcze niżej, udając że sprawdza,
czy pasek klinowy jest dostatecznie napięty. Wrotek pięścią huknął w ścianę
metalowego pudła, a gęsi rozdarły się głośno. - Myślałem, że to kino -
zażartował Andrzej. - Zaopatrzenie wiozę - zupełnie poważnie odpowiedział
Wrotek. - Życie to jest najlepsze kino. Samemu się gra główną rolę. - Pan się
będzie śmiał, ale ja w kinie byłem pierwszy raz przedwczo... - nie dokończył
połapawszy się we własnej głupocie. Znów dał nura głębiej pod maskę. Po chwili
rzucił rozkazująco: - Zakręć pan! Wrotek wskoczył błyskawicznie do szoferki i
kopnął nogą starter. Silnik zacharczał, zagdakał, zagłuszył krzyk gęsi i
wreszcie zaskoczył. Andrzej próbował wytrzeć umorusane ręce wiechetkiem trawy,
który z trudem udało mu się uskubać. Nie wiedział, czy może czuć się już
pasażerem, bo podejrzliwy i chytry kinomechanik nie odpowiedział mu przecież na
pytanie. Wrotek zaś wyskoczył z szoferki i długo mocował się z uchwytami
mocującymi maskę. Wyraźnie coś kombinował. - Kolego, nabierz wody do chłodnicy!
Andrzej ledwie zdążył złapać rzuconą mu puszkę po konserwach. Rozejrzał się i
poszedł ku największej w pobliżu kałuży. Usłyszał trzask brzmiący jak suchy
wystrzał w tym pustkowiu. Odwrócił się: to trzasnęły drzwi szoferki. I
jednocześnie samochód ruszył z impetem przez rozbryzgujące się błoto leśnego
gościńca. Andrzej zaklął i z wściekłością cisnął puszkę blaszaną za oddalającym
się samochodem. Jeszcze jeden, który mu nie ufa. Wściekły, że tak naiwnie dał
się nabrać, na powrót zagłębił się w krzaki. Wpadł na stację jednocześnie z
przeciągłym gwizdem lokomotywy i pierwszymi obrotami kół odjeżdżającego pociągu.
Jechał już kilka razy koleją, ale czegoś podobnego jeszcze nie widział. Bardziej
odważni leżeli na dachach, trzymając się wywietrzników. Inni oblepiali bufory. Z
wnętrza wagonów wystawały toboły, skrzynie, kufry i dziecięce wózki.
Gdzieniegdzie tylko pojawiał się jakiś fragment twarzy czy ręka. Przez
pootwierane drzwi tłum wylewał się na stopnie. Jedni trzymali się metalowej
poręczy, inni łapali za kapoty tych, którzy już zaklinowali się w wagonie. Płacz
dzieci, pisk kobiet, przekleństwa bezradnie biegających kolejarzy zagłuszały
pohukiwania umęczonego parowozu. Wszyscy śpieszyli do domów, których pewnie nie
było. Andrzeja ogarnęło przerażenie, lecz wiedział dobrze, że przyklejenie się
do tego dyszącego potwora jest dla niego jedynym ratunkiem. Przeskakując przez
poustawiane na peronie walizy i toboły, roztrącając czekających na inny pociąg
ludzi, dopadł w biegu ostatniego wagonu. Jakoś udało mu się wcisnąć na stopień,
uchwycił się jednocześnie wpół wiszącego u poręczy chłopaczka. Jego plecak
miażdżył Andrzejowi nos i przeszkadzał w zdobyciu pewniejszej pozycji. - Ty,
mały! Posuń się - poprosił, ale kiedy wisząca przed nim figurka nie drgnęła
nawet, rozzłościł się i krzyknął: - Posuń się, szczeniaku! Plecak odpłynął na
moment sprzed oczu Andrzeja, ale przy tym obrocie naparł gwałtownie na chlebak,
miażdżąc szyjkę butelki, tak starannie zatkanej kaczanem przez starego Talara.
Wraz z brzękiem tłuczącego szkła rozszedł się ostry zapach bimbru. Brezent
chlebaka przesiąkł jak bibułka plamami woniejącego płynu. - Niech cię gęś
kopnie, ty gnoju! - warknął rozżalony. Spróbował chwycić się mocniej i nagle
poczuł pod rękami, że ta jego żywa poręcz to nie żaden chłopak, tylko
dziewczyna. Zrobiło mu się głupio. - Przepraszam - bąknął. Jej plecak znów
zafalował mu przed oczami i zobaczył odwróconą do niego profilem szczupłą,
zaróżowioną od wiatru twarz w narciarskiej czapce. Jakiś zwalisty mężczyzna
wiszący w otwartych drzwiach wagonu z głową obwiązaną szalikiem, zawołał: -
Ludzie, po co wy tam jedziecie? To największe Powązki świata! Dawał do
zrozumienia, że już był tam, dokąd wszyscy zdążali. Był i widział. Dziewczyna z
plecakiem natychmiast zwróciła twarz w jego stronę. - A Złota? Nie wie pan? -
Nie ma Złotej, nie ma Srebrnej. Nie ma Nalewek. Nic nie ma. Tego miasta w ogóle
nie ma. Po co jedziecie? - A pan? - spytała dziewczyna. - Ja warszawiak jestem,
to gdzie mam jechać? - i pociągając nosem dodał już mniej patetycznie: - Coś
czuję. Spirytus, jak rany! Chlebak Andrzeja nasiąkł już całkiem bimbrem. Reszta
wyciekła wolniutko na spodnie dziewczyny. - Co pan zrobił?! - odwróciła się do
niego z wyrzutem. Pomyślał, że to przecież ona właśnie potłukła jego kapitał,
ale dał za wygraną, tym bardziej że grubas krzyczał wyraźnie pod jego adresem: -
Co za naród? Na handel taki się wypuszcza. W jedną stronę spirt a z powrotem
szaber, nie? - Zawsze się znajdą hieny - dorzuciła dziewczyna. Andrzej poczuł
się bezbronny jak wtedy za kratkami chlewika. - Ludzie, co wy wiecie? - zawołał,
ale i tym naraził się dziewczynie. - Niech pan zabierze rękę! - zażądała. - Nie
mam jak! Próbując uwolnić się z tego przymusowego uścisku, strąciła mu czapkę.
Nie zdążył jej złapać i tylko patrzył, jak toczyła się po kolejowym nasypie. -
Teraz to ja przepraszam... - usłyszał nad sobą wyraźnie zmieszany głos.
Spróbowała się do niego uśmiechnąć, ale nie odwzajemnił uśmiechu dziewczyna -
dziewczyną, ale to przez nią ponosił stratę za stratą. Potłuczona butelka
grzechotała w chlebaku, a czapka od dawna już taplała się w błocie. Nie zauważył
nawet, kiedy na horyzoncie ukazała się ponura spopielała koronka rozłupanych
domów, utrąconych kominów. Pociąg zaczął zwalniać. I właśnie wtedy poczuł nagle,
że ciało wspierającej się o niego dziewczyny ciąży mu coraz bardziej. Bezwładnie
usuwała się coraz niżej. Jej drobne palce zaciśnięte na metalowym drążku
rozluźniły się i Andrzej stał się jej jedyną podporą. - Przepraszam... Nie mam
siły... - szepnęła osuwając głowę na jego ramię. - Miałam tyfus. - Po chwili,
jakby to było najważniejsze dodała: - Przepraszam za tę hienę. - A ja za
szczeniaka! Resztkami sił utrzymywał teraz na stopniach siebie i ten
nadprogramowy ciężar. - Ludzie! - wrzasnął. - Złapcie ją! Ona jeszcze wypadnie!
Nikt nie chciał lub nie mógł im pomóc. Na szczęście pociąg zatrzymał się pod
semaforem. Andrzej odwrócił głowę i spojrzał w kierunku, w którym jak urzeczeni
patrzyli pasażerowie pociągu. Na horyzoncie, pod ciemnymi chmurami, leżał trup
miasta. - Warszawa! - ktoś krzyknął histerycznie. Ktoś inny zeskoczył ze stopnia
i klęcząc na kolejowym nasypie przyłożył usta do cuchnącej smołą belki podkładu.
Jakaś kobieta zawodziła z wnętrza wagonu: - Zabiję się! Zabiję! Andrzej,
starając się przesłonić sobie widok ruin, pochylił się do ucha dziewczyny. -
Jeszcze pani słabo? - zapytał. - Może pani wysiądzie? - Nie! - zdawała się
odzyskiwać energię. - Nie! Ja muszę dojechać! Muszę! W jej głosie było tyle
woli, że Andrzejowi nie pozostało nic innego, jak przypieczętować to swoim: -
Bezapelacyjnie. Usłyszeli gwizd lokomotywy i znów wskoczył na stopień. Po
kwadransie wjeżdżali na peron Dworca Wschodniego. Wraz z tłumem wypłynęli na
kipiącą gwarem ulicę Kijowską. Żołnierze wodzący się z dziewczynami, handlarze
oferujący słoninę i zapałki, tułacze popychający w dziecinnych wózkach swój
uratowany dobytek, gazeciarze, wykrzykujący niemieckie nazwy świeżo zdobytych
miast - wszystko to przepływało przed oczami oszołomionego Andrzeja. Wiedział
już od swej przygodnej towarzyszki, że ważniejsze urzędy i instytucje, wśród
których przyjdzie szukać Poznańskiego, znajdują się w tej właśnie ocalałej
dzielnicy miasta. Ale jakoś nie śpieszno mu było tak od razu wszcząć
poszukiwania. Kiedy tylko wysiedli z pociągu i rozprostowali zdrętwiałe ramiona,
przedstawili się sobie: "Andrzej Talar" - "Barbara Lawinówna". Zdjął jej plecak,
zawiesił sobie na ramieniu i wlókł się za nią, nie bardzo wiedząc dokąd. Basia
jakby nie zauważała jego obecności. Starała się iść coraz szybciej, a kiedy
dotarli do Wisły koło przeprawy, dołączyła do długiej kolejki oczekujących na
przewóz. Ludzie tłoczyli się przy brzegu. Ponad głowami podawano sobie bagaże i
dzieci. Wymieniano głośno adresy, nazwy ulic mieszały się z imionami pogubionych
w tłumie członków rodzin. Basia stała nieruchomo, nie zdradzając najmniejszego
zainteresowania tym, co się wokół niej działo. - Boże... - westchnęła zapatrzona
w postrzępioną panoramę miasta. - Co tam zastanę? Co z nami będzie? - Pani jest
chora, może lepiej jednak zostać tutaj - poradził Andrzej. Po tej stronie
widział wiele całych domów, ale tam? Miał chyba rację ten grubas, że to
cmentarz, nie miasto. Basia energicznie zaprzeczyła ruchem głowy, a na dyskusję
nie było nawet czasu, bo tłum zakołysał się i zaczął unosić ich w stronę
dobijającej do brzegu krypy. Andrzej ledwie zdążył przerzucić plecak na ramię
dziewczyny. Uskoczył w porę, nie dając się porwać napierającej ludzkiej fali,
która w mgnieniu oka zalała łódź. Wolno odbijała od brzegu. Kapelusze,
rogatywki, berety, baranie czapy odpływały sprzed oczu Andrzeja. A gdzieś tam
między nimi oddalała się i narciarska czapka Basi. Wyłowił ją wzrokiem i
zwinąwszy dłonie w trąbkę, zawołał: - Złota, ale ile? Ile? I ona go dostrzegła.
Jej drobna dłoń zafalowała w geście pożegnania ponad głowami pasażerów krypy.
Odkrzyknęła coś, ale nie dosłyszał. Został sam. Klęcząc na zrytym pociskami
trotuarze, w półcieniu zrujnowanej bramy przy Złotej, dozorca Ryszard Popiołek
łatał wsparte o ścianę skrzydło zharatanej bramy. Pan Popiołek dobiegał
pięćdziesiątki, z której ponad połowę strawił w wiernej służbie tej kamienicy.
Po raz pierwszy zmuszony ją opuścić we wrześniu po powstaniu, natychmiast
doczłapał się tu z Pruszkowa osiemnastego stycznia. Stanął wówczas wraz z żoną
Józefiną i dwunastoletnim Gienkiem przed rozłupaną bramą i tylko dwa słowa
wyrwały mu się ze ściśniętego gardła: - Koniec świata. Ale to działo się przed
trzema miesiącami. Obecnie napłynęła już część lokatorów, a chociaż zrujnowane
mieszkania wciąż jeszcze zasłane były odłamkami szkła, tynku i pierza, chociaż
zamiast po schodach wspinać się musiano z podestu po drabinach, Popiołek mawiał,
że szafa gra, komoda tańczy, wszystko będzie luks i w porządku. Aż z Siekierek
sprowadził znajomego murarza, pana Piotra Osucha, przekupił go pół litrem
bimbru, bo murarze i szklarze cieszyli się w tych dniach największym wzięciem,
należało więc zabiegać o ich względy, i zasadził go na czwartym piętrze, aby
wpierw sprawił się z podziurawionym dachem. Sam zaś zabrał się do tego, co w
kamienicy najważniejsze: do osadzenia bramy. Część skrzydła połatał dyktą, górę
obił blachą z dawnej reklamy o bezbolesnym usuwaniu odcisków, ale że "bez" urwał
granat w powstaniu, blacha reklamowała obecnie "Bolesne usuwanie odcisków".
Popiołek podniósł się z klęczek, odstawił młotek i przyjrzał się wyrwie bramy:
drugie skrzydło wisiało na jednym tylko zawiasie. Obok w poprzek muru biegł
napis po polsku i po rosyjsku: Rozminowano 17 Ii 45. Pod tą datą jakiś lejtnant
Zacharow donosił przy okazji, że udają się na Berlin. Tak właśnie głosił napis
wybazgrany cyrylicą, która Popiołkowi nie była obca jeszcze sprzed pierwszej
wojny. Fronton dawniej zasobnej kamienicy cały był w piegach od postrzałów.
Wszystkie okna zabite deskami. Podtrzymujące portal kariatydy miały odłupane
odłamkami piersi i odtrącone nogi. Wzdłuż bramy przylepiono dziesiątki kartek,
których Popiołek nie zrywał, bo była to jedna z licznych wówczas w stolicy ksiąg
adresowych poszukujących się wzajem ludzi. Popiołek zadarł głowę w górę; wysoko
nad nim majtały zwisające z rusztowania nogi Osucha. - Panie Osuch! Zejdź pan! -
zawołał. - Obiad? - Panu się przedwojenne czasy śnią! Zejdź pan, trzeba bramę
osadzić. - Po cholerę komu brama, panie Popiołek, jak okien nie ma? - Za bramę
się płaci. - Kto teraz będzie panu płacił? - Osuch roześmiał się. - Dzisiaj? Za
demokracji? Popiołek ruszył w poszukiwaniu innego pomocnika. Po drodze podniósł
leżącą w gruzach klamkę, schował ją skrzętnie do kieszeni i wrócił na podwórze.
Według dawnego ładu stała tu taksówka Lermaszewskiego, tyle że całkiem wypalona.
Zasłaniała sobą dwa groby powstańcze z krzyżami zbitymi z resztek trzepaka.
Bliżej wejścia pełno było gruzu wywalonego z klatki schodowej i ze zburzonych
mieszkań. Ten osłonięty rumowiskiem sąsiednich domów kawałek ziemi spełniał
teraz nową rolę. Był kuchnią, jadalnią i zarazem salonem dla całej kamienicy.
Królowała tu pracowicie pani Popiołkowa w asyście dwunastoletniego Gienka. Na
ustawionej z cegieł kuchni od tygodnia gotowali zupy. Rzadkie, bo rzadkie, na
okrawkach żeberek, wspólnie przynoszonych z przydziałów, ale zawsze gorące, a
tego przede wszystkim w te wczesnowiosenne dni oczekiwali ludzie. Głównym
zajęciem Gienka było podkładanie do ognia. Kiedy ojciec wszedł na podwórze,
chłopiec właśnie wtykał do paleniska resztkę biedermeierowskiego fotela.
Popiołek zdążył w ostatniej chwili wyrwać osmolony już ogniem kawałek poręczy. -
To salonik Langów! - wrzasnął. - Kto ci to pozwolił brać gnojku? Gienek zamiast
odpowiedzi spojrzał w górę, na drugie piętro, gdzie w oknie ukazał się właśnie
nowy lokator, Jasiński z następnym połamanym fotelem. - Barłoga! - mruknął do
siebie Popiołek i wrzasnął do Jasińskiego: - Co pan robisz, jak rany?! - Przyda
się na ogień! Popiołka o mało krew nie zalała. - To meble pana starosty! -
ryknął. - Nie ma już starostów, panie dozorco, na szczęście. A to ruina!
Połamane, poprute. Pewnie złota szukali - dodał, wskazując na rozbebeszone
siedzenie. Fotel z trzaskiem zwalił się na gruzy. - Nie dość, że zajął
mieszkanie po staroście - mamrotał do żony Popiołek - to jeszcze się na jego
meblach mści. Koniec świata! - Ich tu sowiecka ciężarówka przywiozła -
przypomniała Popiołkowa, zerkając znad kotła w górę. - Jeszcze nie wiadomo, jaka
ich wywiezie - sapał rozwścieczony dozorca. - Lokator się znalazł, w dziąsło
szarpany! Widok nadchodzącej młodej kobiety, ubranej w męski mundur z
dystynkcjami sierżanta, nie złagodził jego złego humoru. Dziewczyna odznaczała
się wspaniałą budową, imponującym biustem i jasnoblond lokami, wypływającymi
obficie spod polowej rogatywki. Obok ślusarza Jasińskiego i urzędniczej rodziny
Wróblów pani sierżant należała do napływowej grupy lokatorów tej kamienicy. Pani
Popiołkowa nie darzyła jej sympatią, nazbyt świadoma faktu, że pani sierżant
Halina Walczak jest wyraźnie w typie jej męża. Właśnie za takimi przy kości
Popiołek dawnymi laty przepadał bez pamięci. Więc i teraz pani Józefina nie
mogła się powstrzymać od głośnej uwagi. - Dawniej takie przebierańce w cyrku
występowali - mruknęła. - Ni to chłop, ni baba... - I to w naszej kamienicy -
przypochlebnie przytaknął Popiołek. - Koniec świata! Mówiąc to, kłaniał się
jednak z daleka pani sierżant. Dziewczyna podeszła do ognia i zajrzała do
garnka. - Ratujemy się, czym się da - powiedział. Wyciągnęła z kieszeni trzy
puszki konserw i postawiła je na cegłach, a do ręki Popiołka wcisnęła torebkę
cukierków. - To dla dzieci, na deser. - Dzieci dziękują posłusznie! - wrzasnął
salutując Gienek. - Co byśmy bez naszej kochanej armii robili... - dodał
Popiołek, nie mogąc oderwać oczu od pani Haliny. Właśnie zaczęła wspinać się po
drabinie na piętro. Popiołek wciąż nie rezygnował z zamiaru osadzenia bramy i
zagnał w końcu Osucha i Jasińskiego do roboty. - Co panu tak pilno z tą bramą?
Okien jeszcze nie ma! - Jasiński bezwiednie powtórzył argument Osucha. - Widział
pan dom bez drzwi? - Cała Warszawa bez dachu... - Bez dachu może być, ale dom
bez drzwi to nie dom - upierał się przy swoim Popiołek, mocując się z zawiasem.
- Jak nie ma bramy, to wlizą chamy! Umocowanie tego skrzydła nie było łatwe.
Brama zmieniła nieco swą dawną formę, a zawiasy obluzowały się w murze. Wbijając
je na powrót potężnym młotem, Popiołek postanowił przy okazji uświadomić
Jasińskiego, dokąd właściwie się wprowadził. - To był kiedyś dom! Regularna
kamienica. Krawiec Gurnowski: siedem pokoi. Doktor Kazanowicz: cztery, dentysta
Lawina: sześć pokoi razem z gabinetem. Na pierwsze piętro, gdzie pan starosta
Lang mieszkał, marmurowe schody prowadziły. Szczególnie informację o tych
schodach Popiołek podkreślał dobitnie, aby dać do zrozumienia przybyszowi z
dalekiej Woli, gdzie naprawdę się dostał. Od tego marmuru zaczęła się sprzeczka.
Osuch twierdził, że to był tylko marmur sztuczny, a on się na tym doskonale zna,
bo robił marmurowe schody w katedrze. Pan Popiołek też nie chciał zrezygnować z
marmurowego prestiżu swojej kamienicy. Aż wmieszał się milczący dotąd Jasiński:
- Obywatele! O co wy się kłócicie? Ani tej katedry nie ma, ani tych schodów.
Mamy zawiesić tę głupią bramę, to wieszajmy. - Ja się tak zastanawiam... -
zmienił temat Osuch. - Czyje to teraz będzie? Właściciel nie żyje... - Żyje,
żyje... - Jasiński postawił sprawę pryncypialnie. - Państwo to teraz właściciel.
Mówi to panu coś? Popiołkowi brama drgnęła w rękach, ale zdobył się tylko na
pełne zdumienia: - Koniec świata! - Znaczy się, jak? Cała Warszawa będzie
państwowa? - ze zgrozą pytał murarz. - To po cholerę pan, panie Popiołek, bramę
szykujesz? Dozorca już jednak doszedł do siebie po pierwszym oszołomieniu i
oświadczył: - Ustrój rzecz przejściowa, a brama rzecz stała! - i walnął z całej
siły w górny zawias; brama zawisła miękko na swoim miejscu. Pierwsza przeszła
przez nią pani Teresa Bawolikowa z dwoma wiadrami wody i Jacusiem. Gdyby nie ten
Jacuś, można by za nią wołać "panienko". Trzej skłóceni starsi panowie, stojący
przy bramie, z przyjemnością popatrzyli na ładną buzię okoloną ciemnymi lokami i
fertyczną sylwetkę opiętą w uszyty z koca, ale