Janicki Jerzy,Mularczyk Andrzej - Dom Cz1

Szczegóły
Tytuł Janicki Jerzy,Mularczyk Andrzej - Dom Cz1
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Janicki Jerzy,Mularczyk Andrzej - Dom Cz1 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Janicki Jerzy,Mularczyk Andrzej - Dom Cz1 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Janicki Jerzy,Mularczyk Andrzej - Dom Cz1 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Jerzy Janicki Andrzej Mularczyk Dom Opowieść filmowa Część pierwsza Prawie dwieście czwartków Co ty tu robisz człowieku...? Pierwsza skrzynia chrobocząc dnem o deski, popchnięta rękami żołnierzy, wjechała pod plandekę wojskowego studebackera. Żołnierze powlekli się na skraj brzozowego zagajnika i sięgnęli po następną skrzynię. Porucznik Ciećwierz stał obok kierowcy, obserwując niemrawe ruchy żołnierzy. Był wysoki, chudy i żylasty. Kwietniowy wietrzyk szarpał kłaczkami jego rzadkiej, ryżej brody i gdyby nie obszarpany oficerski płaszcz, spływający mu prawie do kostek, przypominałby bardziej ascetycznego i fanatycznego popa niż dowodzącego plutonem oficera polityczno- wychowawczego. Tak go zresztą nazywano: popem. Zmierzch coraz bardziej zacierał kontury, zieleń płaszczy żołnierskich nasiąkała szarością. Tylko skrzynie, po które sięgali, odbijały się od spopielałego tła jaskrawym kolorem świeżo zheblowanych desek. Już wszystkie trzy leżały rzędem pod plandeką. Spod łebków gwoździ, którymi były zbite, sączyły się kropelki żywicy - takie były świeże te dopiero co zheblowane dechy z lasu, w którym przedwcześnie przyszło im dokonać żywota. Nie tylko zresztą im. Bo kiedy ustawiono już trzecią skrzynię, kierowca ciężarówki ogryzkiem kredy namaścił dechy trzema krzyżami, aby nie było żadnej wątpliwości, że to nie skrzynie, lecz trumny. Wtedy Ciećwierz w milczeniu położył na każdej z nich zieloną, miękką rogatywkę polową, aby i tej wątpliwości nie było, kto w tych trumnach spoczywa. Żołnierze w milczeniu patrzyli na swego dowódcę, zeskrobywali z dłoni klejącą się żywicę. Andrzej Talar bezmyślnie wydłubywał drzazgę, która wbiła mu się w opuszkę kciuka. Bardziej od pozostałych kolegów odczuwał ciężar dopiero co przeniesionych skrzyń. Może dlatego, że te sosny, zanim je Stelmach okorował ośnikiem i byle jak toporzyskiem ogładził z sęków, rosły w lesie, który dobrze znał z dziecięcych wypraw, a może dlatego, że w tych skrzyniach, zdobnych teraz w samotne rogatywki, leżeli obojętni już na losy wojny jego rówieśnicy. Jednego z nich znał nawet dobrze, pochodził bowiem ze wsi, która groblą łączyła się z Sierpuchowem. Zawarczał silnik studebackera. Żołnierze wdrapali się przez burty ciężarówki i przykucnęli między trumnami. Porucznik Ciećwierz szarpał się z uchwytem mocującym klapę. Mimochodem omiótł wzrokiem twarze. Najbliżej klapy przykucnął stary Sumik, wąsaty kapral, rodem spod Trok, do których "na po wojnie" zapraszał na kołduny całą kompanię. To w niego właśnie utkwił teraz Ciećwierz swój płonący wzrok. - A Talar gdzie? - spytał. - Szeregowy Talar?! Sumik pochylił się w głąb. - Jędrusza! - zawołał. - Taż ciebie pan obywatel porucznik szukawszy. Ciećwierz zniecierpliwił się: - Szeregowy Talar! Zaszeleściły krzaki i Ciećwierz spojrzał w tamtym kierunku. - Jestem! - odkrzyknął Talar. Wyplątując się z zarośli, Andrzej demonstracyjnie dopinał rozporek. Ciećwierz uznał widać ten wymowny gest za dostatecznie usprawiedliwiający, bo rezygnując z pouczeń skinieniem głowy wskazał platformę. Silnik studebackera zachłysnął się na wysokich obrotach i smród spalin zdusił wszystkie zapachy ledwie budzącej się wiosny. Andrzej podał pepeszę Sumikowi, by łatwiej móc wskoczyć. Zaledwie zdążył uchwycić dłońmi krawędź wysokiej burty, ciężarówka ruszyła. I prawie jednocześnie w oddali odezwał się dzwon kościelny, jakby wymierzając takt żałobnemu konduktowi. Dzwon choć smętny i donośny, bił tym razem w świeckiej sprawie. Placyk przed wiejskim kościołem zapełnił się tłumem ciekawych. Nie na kościół popatrywali, lecz na dom parafialny, do którego organista z kościelnym znosili ławy i stołki. Za płotem, w ogródku, stał dziwny pojazd: ciężarówka z pękatą, metalową budą zamiast platformy. Baby okutane chustami, przydeptując z nogi na nogę w wiosennym błocisku, spoglądały nieufnie i z bezpiecznej odległości na garbatą sylwetkę samochodu z napisem "kino ruchome". Tylko dzieciaki, śmielsze z natury, poszturchując się i popychając, podchodziły bliżej. Na plakacie przylepionym do budy widniała postać żołnierza z bagnetem gotowym do szturmu i napis: "Idę wyzwalać!" Kina nikt tu nigdy nie widział, a co dopiero na kołach, patrzyli więc ciekawie w drzwi kabiny, jakby oczekiwali, że za chwilę wyskoczy z niej tłum postaci, które będą coś odgrywały. Po chwili wyszedł z niej Rajmund Wrotek, w jednej osobie operator, szofer i kierownik tej ruchomej kulturalnej placówki. - Pora zaczynać! - zawołał do zbliżającego się do niego proboszcza. - Właśnie przyszedłem panu powiedzieć, że ekran przygotowany. Ludzi ściągnąłem dzwonami. - Dziękuję - zeskoczył z budy z pudełkami pod pachą. W asyście duchownego szedł wolno wśród szpaleru gapiów, którzy dopalali ostatnie papierosy przed oczekującymi ich atrakcjami. Proboszcz stanął w progu i gestami popędzał opieszałych. Gdzieś daleko, z ciemności od strony lasu, dobiegł jego uszu warkot samochodowego silnika. Ale nie było już czasu na wypatrywanie, bo właśnie pogaszono światła i ksiądz, przepuściwszy ostatniego zapóźnionego widza, przymknął starannie drzwi. Przysiadł na krzesełku pod ścianą i zapatrzył się w białe płótno z nagła rozjaśnione światłem projektora. I właśnie wtedy, kiedy głos Władysława Krasnowieckiego zaczął objaśniać obrazy kroniki, pokazując żołnierzy kościuszkowskiej dywizji, którzy poprzysięgli powrócić do udręczonej ziemi ojczystej, inni żołnierze zeskakiwali z platformy ciężarówki, sięgając po trzy trumny, które przywieźli do tutejszego kościoła. W głuchym milczeniu zanieśli je i ustawili szeregiem w zakrystii. W tym czasie płachta ekranu zamieniła się w piekło. Ludzie, którzy nigdy nie widzieli Warszawy, pojęli, że nigdy już jej nie zobaczą. Przed ich oczami przesuwał się obraz apokaliptycznego zniszczenia. Ruiny, tysiące domów bez dachów, bezkształtne piramidy cegieł, w proch obrócone świątynie i gmachy, zmiażdżone wagony tramwajów, powykręcane w precle latarnie i szyny wyprute z bruku. Ludzie, którym przez pięć lat nieobcy był widok mordu, zapach pożarów ich własnych stodół i chat, patrzyli oniemiali na tę Golgotę wielkiego miasta, które już miastem nie było. "Oto dzieło morderców spod znaku swastyki!" - mówił komentator. Zatrzepotała końcówka taśmy i Wrotek zabrał się do zmiany szpuli. Proboszcz zapalił światło i sala odetchnęła z ulgą. Kiedy tylko zaczęła się kronika, ksiądz słyszał, że jakieś auto zajechało przed kościół i jacyś ludzie kręcili się po placu, ale i jego wtedy jakby zahipnotyzowały apokaliptyczne obrazy. Teraz przypomniał sobie, że musi wyjść i sprawdzić, kto przybył. Ale w tym właśnie momencie rozległ się tupot ciężkich butów i do sali weszli żołnierze w polówkach, z pepeszami i karabinami. Porucznik Ciećwierz przysiadł na brzegu ławy; dłonią przetarł twarz jakby zmyć z niej chciał znużenie. Napotkał pytające spojrzenie księdza siedzącego obok. - Znowu przywieźliśmy dla księdza robotę - powiedział. - Leżą w zakrystii. - Ilu? Oficer wyciągnął przed siebie dłoń z trzema rozcapierzonymi palcami. Ksiądz westchnął i nie patrząc już w stronę Ciećwierza, głośno wypowiedział pytanie, gnębiące i Andrzeja Talara, który siedział tuż za plecami dowódcy: - Kiedy się to wreszcie skończy? - Niech ksiądz zapyta tych, co do nas strzelają - odparł Ciećwierz. - Oni mówią to samo - westchnął ksiądz. - Ktoś musi pierwszy przestać. Zgaszono światło i na ekranie pojawił się tytuł filmu: "Świat się śmieje". Talar tępo gapił się w zarys zgarbionej sylwetki porucznika. Nie widział na ekranie zawadiackiego pastucha, przemierzającego z wesołą fujarką kołchozowe zagrody. Wesoły marsz Dunajewskiego zdawał się nie docierać do uszu Andrzeja, jakby zagłuszony ciężarem tego ostatniego, imperatywnego stwierdzenia: "ktoś musi pierwszy przestać..." Ostrożnie uniósł się z ławy, lecz przysiadł natychmiast, bo prawie jednocześnie poderwał się z miejsca Ciećwierz. Wyglądało na to, że znużony idzie się zdrzemnąć do szoferki. Andrzej odczekał jeszcze chwilę i korzystając z pierwszej salwy śmiechu, wywołanej przez obraz krów ustawionych na apel w dwuszeregu, skoczył ku drzwiom. Porucznik nie spał jednak. Zaraz za progiem Andrzej zobaczył w ciemności ognik papierosa, oświetlający jego brodatą twarz. - Wy dokąd? - spytał. - Nie lubicie komedii? - Ja? - zawahał się przez moment. - Ja? Wolę się pomodlić - i ruszył w stronę zakrystii. Obejrzał się przed drzwiami. Ciećwierz wchodził właśnie z powrotem na salę. Andrzej minął kaplicę i zniknął w szeleszczącej wiatrem ciemności. Biegł nisko pochylony jak człowiek, który boi się, by go nie dostrzeżono. Już prawie przy gościńcu natknął się na plutonowego Borusiaka. - A dlaczego nie w kinie? Dokąd? - spytał podoficer. W mroku nie mógł dostrzec, jak bardzo tym prostym pytaniem zaskoczył Andrzeja. Ten zaś uznawszy, że tym razem wybieg z modlitwą w zakrystii nikogo już nie przekona, zdobył się z determinacją na prawdę. - Przed świtem wrócę, panie plutonowy. - Jak to przed świtem? Ty dokąd? Andrzej wybuchnął: - Dość już tej rzeźni! Panu to nie zbrzydło? Brat do brata ma strzelać? Ktoś musi pierwszy przestać. Słyszy pan? Ktoś musi! - Co ty chcesz zrobić, Talar? - Co ja chcę zrobić? Koniec! Koniec chcę zrobić. Ja tych ludzi znam, panie Borusiak. Miesiąc temu byłem jeszcze z nimi. A teraz chcę, aby oni byli ze mną. I z panem. Plutonowy nie bardzo wiedział, co począć. Dyskutować? Zabronić? Nie mógł przecież przyjąć do wiadomości decyzji o samowolnym oddaleniu się z oddziału. Sięgnął po pepeszę Talara, ale tamten szarpnął się do tyłu i uskoczył w mrok. Borusiak usłyszał jeszcze trzask łamanych gałęzi i wołanie: - Wrócę przed apelem! Zaskoczony plutonowy zdobył się tylko na odkrzyknięcie: - Ale wróć przed apelem! Słyszysz? Andrzej znał tutaj każdą ścieżkę. Szedł teraz skrajem drogi, nasłuchując, czy znów ktoś nie idzie lub jedzie. Po wejściu w las poczuł się bezpiecznie i zaczął biec. Prawie w ostatniej chwili dosłyszał przez szum gałęzi warkot motoru. Zdążył uskoczyć do rowu. Samochód zalał światłem szeroki pas drogi. Andrzej przywarł do wilgotnej, ledwie zieleniejącej się trawą ziemi. Wstrzymał oddech. Fala światła przelała się nad nim i stopniowo bladła. Zapanowała jeszcze większa ciemność. Upłynęła chyba godzina, kiedy dojrzał wreszcie światełka migoczące z lewa od drogi. Zamiast drzew wyrastały teraz przed nim pierwsze zabudowania, wyolbrzymione księżycową poświatą. Bezszelestnie, z wprawą zwiadowcy, podszedł do okna. W migotliwym świetle rozstawionych na warcie gromnic dojrzał na środku izby leżącą na stole heblowaną skrzynię w gałęziach jedliny. I dwie głowy, okryte czarnymi chustkami, pochylone w pokorze. Odskoczył od okna. Znów puścił się biegiem, by być jak najdalej od tego pudła i żałobnego zawodzenia. Minął kilka jeszcze okienek drgających płomyczkami naftowych lamp. Nie liczył ich, nie patrzył nawet na nie. Skręcił dopiero, kiedy zamajaczyły rozmazane kontury większego niż inne domostwa. Tu już nie badał stopami gruntu błotnistej dróżki. Szedł pewnie jak człowiek, który wraca do swego prawdziwego domu. Nie był to wprawdzie rodzinny dom Andrzeja, ale za taki przywykł go uważać. Nie wszedł jednak na ganek. Zaledwie dotarł do furtki całe zmęczenie poczuł w jednym tylko pragnieniu - pić! Dotknąć ustami czegokolwiek mokrego i zimnego! Dowlókł się do studni mając nadzieję, że może zostało trochę wody w kuble. Nie było. Nie myśląc o hałasie, spuścił wiadro w cembrowinę, wyciągnął i zaczął łapczywie pić. Trzasnęły drzwi. Nim zdążył chwycić wspartą o studnię pepeszę, ze stajni wypadł koń z jakby przyrośniętym do szyi jeźdźcem i pogalopował w pole. Nastała znów cisza, tylko w ledwie oświetlonym oknie mignęła mu sylwetka Jadźki. Drzwi były jednak zamknięte. Zaczął się do nich dobijać. Już sam nie bardzo wiedział nawet po co, bo w jeźdźcu przylepionym do końskiej grzywy bez trudu rozpoznał Wiktora. To do niego przekradał się tej nocy. Widać musieli go dostrzec. Z wściekłością uderzył pepeszą o deski drzwi. Raz, drugi. W sieni zadzwoniło potrącone wiadro. Potem usłyszał głos Jadźki. - Kto tam? - Swój. - Jaki swój? - doleciało zza drzwi. - Mnie nie poznajesz? Jadźka! Zgrzytnął klucz. Andrzej niecierpliwie nacisnął klamkę. W głębi sieni w chuście narzuconej na koszulę stała Jadźka. Nie tak dawno wchodził tu bez pukania i nie tak dawno witała go pocałunkiem. Teraz jej oczy mierzyły go z wyraźną wrogością. - Co z tobą? - wyszeptał wystraszony. - Jak na obcego patrzysz. Jadzia! - Po coś przylazł? - spytała twardo. - Do ciebie. Mimo woli opuścił wzrok, żeby nie domyśliła się kłamstwa. - Zapomnij o tym, co było. - Nie wpuścisz do środka? - głos mu się prawie załamał. Szukał oczami jej wzroku, ale ona patrzyła gdzieś ponad nim. Mimo woli odwrócił głowę: kątem oka dojrzał lufę własnej pepeszy. - Rewizja? - spytała, siląc się na ironię. - Jadźka! - ostatkiem sił starał się mówić spokojnie. - Ja... do ciebie, do was... - W gości z pepeszą? Stracił panowanie nad nerwami. Złapał silniej za tę swoją pepeszę, odepchnął nią drzwi i wszedł do izby. Powlókł oczyma po znajomych sprzętach. Przy rozgrzebanym łóżku stos niedopałków tkwił w blaszanym pudełku po konserwie. Ze stołu nie zdążono sprzątnąć trzech brudnych talerzy po niedawnej kolacji. - Gdzie Wiktor? - Nie ma i nie było - odpowiedziała spokojnie, choć w głosie jej czuć było wściekłość. - Nocował tutaj. Andrzej już nie panował nad sobą. Rzucił pepeszę na to rozgrzebane, ciepłe jeszcze łóżko. Złapał dziewczynę za ramiona i trząsł nią, jakby usiłował obudzić ją ze snu. - Zrozum - wyrzucał z siebie żarliwie i z przejęciem. - Zrozum, że chcę się z nimi dogadać. Trzeba z tą wojną raz zrobić koniec. Po co mamy ganiać się po lasach? Brat - brata? Jadźka wyrwała się. Potrząsał już tylko jej dłońmi i prawie krzyczał: - Niech Wiktor zbierze swoich. Żołnierze potrzebni są. On stopień oficerski ma. Po to przyszedłem! Zrozum! - I pomyśleć, że my się mieli żenić! - jej przed chwilą jeszcze przerażone spojrzenie stało się znów twarde i ironiczne. Pokiwała głową ni to z ubolewaniem, ni to z pogardą. - A z ciebie prowokatora zrobili - dodała. - Jadźka!... - aż krzyknął pod uderzeniem tego oskarżenia. Tak jeszcze nikt nigdy nie ośmielił się mówić do Andrzeja Talara. Przez moment wydawało mu się, że w gniewie rzuci się na dziewczynę. Lecz to właśnie obraźliwe i hańbiące słowo było widać jak przysłowiowa kropla, która przelała nagromadzoną w nim gorycz. W jednej chwili wyciekła gdzieś i złość, i gniew, i ból. Zdobył się tylko na usprawiedliwiający, cichy protest. - Nikogo nie zdradziłem. Nikogo - powiedział. - Przysięgałeś orłowi, a wronę nosisz! - szarpnęła się Jadźka, jakby ją rozdrażniła ta jego niespodziewana potulność. Złapała czapkę Andrzeja i cisnęła nią o posadzkę. Chłopakowi znów krew uderzyła do głowy. Pohamował się jednak spokojnie schylił po czapkę i otrzepał ją z kurzu. - Nie ty mi będziesz rachunki wystawiała, tylko Polska. - Polska? Każdy ma swoją! - Jedna jest. Bezapelacyjnie jedna. - Wasza, nie? - wciąż była zaczepna. - Wspólna. - Czym ci płacą za tę agitację? Słoniną, spirytusem, medalami? - To jest zdrada, że chcę być razem z twoim bratem? Że chcę koniec z tą harataniną zrobić? - Ty draniu! Sprzedałeś nas! Przeraźliwy krzyk Jadźki zagłuszył hałas kopniętych od zewnątrz drzwi. Otwarły się z trzaskiem. Dojrzał dwie lufy pepesz, które mierzyły w niego. Nawet nie musiał unosić wzroku; po pepeszach poznał, że to nie Wiktor powrócił do domu. Swoją polówkę, którą podniósł przed chwilą z podłogi, obracał niepewnie w rękach. - Wychodź! - dobiegł go rozkaz. Nie patrząc na Jadźkę, powlókł się ku ciemnej czeluści sieni. Przed gankiem stał Ciećwierz. Andrzej machinalnie stanął na baczność. Silne ręce zerwały z niego pas, wyszarpnęły z dłoni pepeszę. - Pomodlić się chciałeś, Talar! - spytał porucznik. - No, to się pomódl! Za siebie! Odwrócił się i orząc klamrą Talarowego pasa po błocie podwórka, odchodził w stronę gazika. - Panie poruczniku!... - zawołał za nim Andrzej. - Na muszce go trzymać! - nie odwracając się rzucił Ciećwierz. Poczuł pchnięcie lufy w łopatkę. Powoli powlókł się ku ciężarówce. Gazik Ciećwierza zawarczał i rozbryzgując błoto gościńca rozpłynął się w ciemności. Dziwny i odległy wydawał się Andrzejowi skrawek ciemnego nieba pocięty pasami listew. Zamknięto go w chlewie. Nie uprzątnięty gnój zalegał pod ścianami i nawet nie było się gdzie wyciągnąć. Wpił się palcami w listwy drzwi, nasłuchując monotonnego człapania wartownika. Kiedy kroki stały się wyraźniejsze, cofnął się w głąb ciemnego chlewu, aby nie dać tamtemu satysfakcji litowania się nad nim. Pilnował go stary Sumik, poczciwina spod Troków, który bardziej niż do żony tęsknił nocami do kołdunów. Tym razem nie był to jednak sam Sumik. Przez pręgi drzwi Andrzej wyraźnie widział kościstą postać Ciećwierza. Poruszył kłódkę mocującą skobel. Sprawdzał. - Przez tą wojnę to dla człowieka ni czut-czut poszanowania nie ma - mówił śpiewnie Sumik. - Nawet tiurma, panie poruczniku, byle jaka. - Nie filozofujcie, tylko pilnujcie. Raniutko prokurator załatwi mu przepustkę do nieba, jak taki religijny. Szkoda, że nie lubi się w kościele modlić. - On powiada, że za wiarę pokutuje. Porucznika zezłościła widać litościwość i gadulstwo wartownika. Powiedział głośno, może zbyt głośno, tak aby prócz Sumika i Andrzej mógł go dosłyszeć: - Za dezercję! Palce Andrzeja znów wpiły się w szorstkie listwy drzwi. Zacisnął na nich dłonie aż do bólu. - Za wiarę! Bezapelacyjnie! - krzyknął. - Co to znaczy? - spytał Ciećwierz zaskoczony tą samoobroną czy zaintrygowany przekonaniem bijącym z głosu Andrzeja. - Za jaką wiarę? - Wierzyłem, że walczę o taką Polskę, w której Polak nie będzie więził Polaka. - Polakiem to ty byłeś, Talar - wpadł mu w słowa porucznik. - Teraz jesteś de-zer-te-rem. Od tego nie ma apelacji! - Jest apelacja! - zawołał Andrzej. - Na ochotnika poszedłem i miałbym dezerterować? Niech pan spyta plutonowego Borusiaka... - Kogo? - Borusiaka. Zameldowałem mu, po co idę. Ciećwierz stał w błocie po kostki. Andrzejowi wydało się, że nie ogoloną twarz porucznika wykrzywił na moment grymas uśmiechu. - Jeśliś taki naprawdę wierzący - powiedział - to może i spotkasz się z Borusiakiem niedługo. Myślę, że rano - uniósł kołnierz narzuconego na ramiona płaszcza i środkiem majdanu oddalił się ku swojej kwaterze. Andrzej z twarzą przyciśniętą do prętów drzwi wzrokiem szukał u starego Sumika odpowiedzi na tę dziwną obietnicę Ciećwierza. - Bezlitośnie paskudnego świadka ty sobie wybrał, Talar - pokiwał ze smutkiem stary. - Jego już nie nasz lejtnant, a święty Pieter pyta, czy ty prawdę powiedział. - Co to znaczy? - To znaczy, że Borusiak już swoją porcję ołowiu wyfasował. Jak raz na kolację. W lesie go ubili... - Kiedy?! Kto?! - do bólu zacisnął ręce na sękatych listwach. - Kto? - Sumik zamyślił się, splunął ze złością w błocko. - Wychodzi na to bezlitośnie, że twoi. Żelazny uścisk palców Andrzeja zelżał. Ostatnia nadzieja, że ranek przyniesie ratunek, opuszczała go wraz z wieścią o jeszcze jednej niepotrzebnej śmierci. Sumik zbliżył się do drewnianych krat. - Jak politruk mówi - stwierdził - tak widać i jest... - przez jego zaciąganie trudno było odgadnąć, co w nim silniejsze: litość nad więźniem czy wiara w Ciećwierza. - Oj, durny ty, durny. Sam chciał wojnę zakończyć? Wojna to za duży kłopot na jednego człowieka. Ot, patrzaj... - uniósł nogę w rozłażącym się buciorze, z którego wyłaziła zabłocona onuca. - Onuca bezlitośnie świata ciekawa. A twoje buty nowiuteńkie. Oddaj buty, Talar. Jak prokurator swoje odprawi, taż tobie, ot, kęseczek drogi tylko przejść, i to w jedną stronę. Nie robi różnicy boso czy w cholewach. A mnie przyjdzie jeszcze na Berlin iść... Oddaj buty. Ty nie stracisz, a ja zyskam. Bądź człowiekiem. Z tym wschodnim zaśpiewem i molestowaniem przypomniał Andrzejowi zawodzącego odpustowego dziada. - Wiśta-wio łatwo powiedzieć - odezwał się ze swojego kąta. Myślami był daleko od tego, o czym ględził stary. - Panie Sumik! - zbliżył się znów do drzwi i mówił prawie szeptem. - Panie Sumik! Jakby kto z rodziny rozpytywał, ani słowa o sądzie, o wyroku. Niech ja choć dla nich dezerterem nie będę! - A buty oddasz? - nawrócił stary. Do Andrzeja nagle dotarł sens paplaniny Sumika. Popatrzył na te swoje buty, co to mają już mu być niepotrzebne. Całkiem jak nowe. Może i oddać. Spojrzał przez szpary na blednące niebo i nagle... - Mogę oddać! - zawołał. - Taż ty bezlitośnie dobry uczynek robisz. Dawaj tędy! - Sumik ucieszony wetknął dłoń między listwy. - Nie, panie Sumik, nijak nie przejdą. - Próbować można... Siadłszy na słomie Andrzej ściągnął pośpiesznie buty. Wąsacz patrzył na nie łakomie, nieomal z miłością. Ciągnął bezskutecznie, chcąc przewlec je przez ciasne szpary. Ale gruba, nabijana gwoździami zelówka nie dawała się przepchnąć. - Nie da rady, panie Sumik! - powiedział Andrzej. - Musi pan drzwi otworzyć. Bezapelacyjnie. Wartownik zawahał się. Smętnie popatrywał na kłódkę, której nie wolno mu było bez polecenia otwierać, ale mięsista skóra cholewy nie dawała mu spokoju. Rozejrzał się po dworskim podwórzu. Nie było widać żywego ducha. Cienie dalekich zabudowań nie migotały ani jednym światełkiem. Przysunął się do drzwi, oparł karabin o ścianę, wyrwał szybko kłódkę ze skobla i zrobiwszy niewielką szparę, wyciągnął rękę. Kiedy tylko stary uchwycił łapczywie za cholewy, Andrzej wciągnął buty i jego do wnętrza. Wąsacz zarył nosem w słomie, butów jednak nie puścił. Kiedy poderwał się, chłopaka już nie było. Andrzej nie szukał schronienia i nigdzie nie kluczył, choć było już prawie widno. Rozchlapując bosymi stopami kałuże, rwał co sił przez rozmiękły środek folwarcznego podwórza, na które pastuch wypędzał już krowy na poranny wypas. Dopadł pierwszych krów, gdy doleciało go wołanie Sumika: - Stój! Stój, bo strzelam! Strzelił naprawdę. Przerażony pastuch rozpłaszczył się w błocie. Andrzej prześlizgiwał się między krowimi zadami. Kiedy już przedarł się przez stado, popędził w stronę widniejących na horyzoncie zarośli. Kwietniowy świt był chłodny i wietrzny. Gdy stanął wreszcie u progu własnego domu, jego bose stopy były sine i drętwe. Stary Talar, ledwo spojrzał na syna, wnet pojął, że to nie zwykła wizyta z przepustką. Bez słowa zdarł ciężką, pluszową kapę okrywającą kufer i przysłonił okno. Wystraszony Leszek, najmłodszy, bo ośmioletni brat Andrzeja, z nagła przebudzony, z przestrachem patrzył z kanapy na te zabiegi ojca. Starszy od Leszka o sześć lat Bronek, bardziej już świadom zawiłych spraw tego świata, wysłany został na czaty. Drżąc z chłodu, z emocji i dumy, że powierzono mu tak ważną misję, wdrapał się na jabłonkę w sadzie, skąd wzrokiem ogarnąć mógł całe Sierpuchowo. Od czasu do czasu spoglądał tylko łakomie na zaciemnione kapą okno, starając się domyślić przebiegu familijnej narady. W izbie zaś Andrzej pośpiesznie naciągał stare, cywilne łachy. Ojciec w ponurym milczeniu podawał mu je ze skrzyni. Zgrabiałe palce chłopca drżały przy każdym zapięciu guzika. Jeszcze bardziej drżał jego głos kiedy nerwowo, bez ładu relacjonował dzieje tej nocy. Ojciec słuchał w skupieniu. Matka załamywała ręce, czasem wybuchała płaczem. - Synu! A gdzie tobie teraz żyć? - wyszeptała. - Nazad do lasu trzeba ci iść. - Do lasu, nie! - mąż przerwał jej szorstko i stanowczo. - Do Warszawy. - Może do stryjenki Anieli? Andrzej spojrzał na ojca, czekając jego aprobaty. W tym domu ze wszystkim zwracano się do starego i tylko on był ostateczną wyrocznią. Talar stanowczo zaprzeczył ruchem głowy i z uporem powtórzył: - Do Warszawy! - Kajetan! Ty co? - patrzyła na męża z przerażeniem i niedowierzaniem. - Przecie tam nic nie zostało! - Warszawy może nie być! Ważne, że Poznański tam jest. - A skąd tato wiedzą? - Pisał, dziękował za życia uratowanie. Andrzej zakładał gruby, srodze pocerowany sweter. W pośpiechu pomylił strony, kiedy go w końcu przewlókł przez głowę, wycięcie znalazło się na plecach. Nawet nie spostrzegł omyłki; z napięciem wpatrywał się w twarz ojca. Nigdy nie odważył mu się sprzeciwić, więc tylko nieśmiałym spojrzeniem wyrażał zdziwienie tym poleceniem. - Ale po co? Po co do Poznańskiego? Stary żachnął się. - Jak to, po co? Nosiłeś mu jedzenie do bunkra? Wyprowadziłeś nocą z naszej stodoły? Lekarza ściągałeś? Wszystko to była prawda. Przez dwa lata ukrywał się u nich Jerzy Poznański. Nawet najbliżsi sąsiedzi nie wiedzieli o jego istnieniu. Cały ten czas przesiedział na stryszku w stodole. Kiedy przewalił się front, po raz pierwszy zsunął się po drabinie, czarny, zarośnięty, z pałającymi zapadniętymi oczami. Sierpuchowo opuścił pierwszą napotkaną wojskową ciężarówką. - On się tam teraz liczy. Ważny jest. Pojedziesz do niego. On radę znajdzie. Życie za życie - dodał twardo Talar. - Kajetan - biadoliła matka. - On zginie jeszcze w tej Warszawie. Niech się lepiej swoich trzyma. - Swoich? - stary roześmiał się smutno. - Jak nie jedni, to drudzy go trachną! Lepiej byś była cicho, Maria - i zwracając się do Andrzeja przybrał znów ten swój rzeczowy, rozkazujący ton: - Powiedz Poznańskiemu prawdę... słyszysz, Jędruś? - Wiśta-wio łatwo powiedzieć - zamyślił się Andrzej. - Ale jak go znaleźć? - Wieżę kościelną z daleka widać! - roześmiał się ojciec. - On tam teraz wysoko. Nie będziesz długo musiał szukać. Pomału oswajał się już z tą myślą. Zwinięte nogawki upchnął do starych butów z cholewami i rozglądał się za kurtką. Był już gotów, tylko się pożegnać. - No, to... - nachylił się do ręki ojca. - Poczekaj. Nie pojedziesz w tyli świat goły jak święty turecki. Wcisnął mu do ręki coś miękkiego, zawiniętego w gazetę. Andrzej poczuł silny zapach machorki. Talar wydobył z kredensu butelkę. Powąchał ją, odetkawszy kukurydziany kaczan. Zapach machorki pomieszał się z odorem bimbru. - Tato mi to dają? Andrzej mimo woli uśmiechnął się. - Za to, żem palić i pić próbował, tato mi skórę garbowali puszorkiem. - To było kiedyś - mruknął Talar - a teraz tytoń i bimber najlepszy pieniądz. Do izby wbiegł wystraszony Bronek. - Jakieś motory słychać przy kuźni! - zameldował. Andrzej błyskawicznie wcisnął swoją "walutę" do chlebaka, matka wetknęła jeszcze kawałek chleba. Przytulił się na moment do niej, bez słowa ucałował żylastą rękę ojca. Zawrócił już od drzwi, by w milczeniu pogładzić po głowie Leszka. Zanim przestąpił próg, przeżegnał się nieznacznie. Potem dał nura w sad, w którym jabłonki puszczały już pierwsze pąki. Uszedłszy kilometr lasem dostrzegł stojącą na drodze ciężarówkę. Rozpoznał ją bez trudu po plakacie z żołnierzem. Na wszelki wypadek zaczął się nawet oddalać od drogi, ale kiedy zauważył uniesioną maskę samochodu, ciekawość wzięła górę. Zawsze pociągały go wszelakie motory. W remizie straży pożarnej w Sierpuchowie nie dziwiono się, że kilkunastoletni Talar godzinami potrafił przyglądać się, jak mechanik rozbierał i składał starą motopompę. Później, już w czasie wojny, pomagał składać wikaremu motocykl BMW, który porzucili bez benzyny cofający się we wrześniu łącznościowcy. Ta jego szoferska mania przydała się już w oddziale, kiedy trzeba było kierować porwanym oplem Landwirtha. Dłuższy czas zza drzewa przyglądał się, jak mechanik grzebał w trzewiach silnika, aż wreszcie zdecydował się podejść. - Znarowił się? Kinomechanik odwrócił się zaskoczony. Obrzucił Andrzeja bystrym spojrzeniem, potem - jakby się czegoś obawiał - zlustrował niespokojnie przydrożne chaszcze. - Może świece? - zapytał rzeczowo Andrzej, chcąc rozwiać widoczny w oczach tamtego strach. - Zna się pan na tym? - W głosie Wrotka pojawiła się nutka nadziei. Widocznie sam lepiej się znał na projektorze filmowym niż na tej gmatwaninie kabli i śrubek, wyglądających spod maski. - Popatrzeć można - powiedział Andrzej. Sprawdził, czy świece dają iskrę, potem zdjął kopułkę zapłonu. Wrotek spoglądał na niego z podziwem. Wiejski wygląd chłopaka nie zgadzał mu się jakoś z tą smykałką do mechaniki. - Kierowca? - spytał. - Amator. Daleko pan jedzie? - Do Warszawy. - Zabiorę się z panem, co? Spieszy mi się... Miał zamiar coś jeszcze dodać, ale Wrotek, który patrzył na niego coraz czujniej, wypalił wprost. - Jednemu wczoraj też się gdzieś spieszyło i prysnął z jednostki. Złapali go i drugi raz im prysnął. I to na bosaka! - wzrok operatora ześlizgnął się na buty Andrzeja. - Prawdziwy Tarzan, niech mnie wszy zadepczą! Andrzej poczuł, że się czerwieni. Schylił się jeszcze niżej, udając że sprawdza, czy pasek klinowy jest dostatecznie napięty. Wrotek pięścią huknął w ścianę metalowego pudła, a gęsi rozdarły się głośno. - Myślałem, że to kino - zażartował Andrzej. - Zaopatrzenie wiozę - zupełnie poważnie odpowiedział Wrotek. - Życie to jest najlepsze kino. Samemu się gra główną rolę. - Pan się będzie śmiał, ale ja w kinie byłem pierwszy raz przedwczo... - nie dokończył połapawszy się we własnej głupocie. Znów dał nura głębiej pod maskę. Po chwili rzucił rozkazująco: - Zakręć pan! Wrotek wskoczył błyskawicznie do szoferki i kopnął nogą starter. Silnik zacharczał, zagdakał, zagłuszył krzyk gęsi i wreszcie zaskoczył. Andrzej próbował wytrzeć umorusane ręce wiechetkiem trawy, który z trudem udało mu się uskubać. Nie wiedział, czy może czuć się już pasażerem, bo podejrzliwy i chytry kinomechanik nie odpowiedział mu przecież na pytanie. Wrotek zaś wyskoczył z szoferki i długo mocował się z uchwytami mocującymi maskę. Wyraźnie coś kombinował. - Kolego, nabierz wody do chłodnicy! Andrzej ledwie zdążył złapać rzuconą mu puszkę po konserwach. Rozejrzał się i poszedł ku największej w pobliżu kałuży. Usłyszał trzask brzmiący jak suchy wystrzał w tym pustkowiu. Odwrócił się: to trzasnęły drzwi szoferki. I jednocześnie samochód ruszył z impetem przez rozbryzgujące się błoto leśnego gościńca. Andrzej zaklął i z wściekłością cisnął puszkę blaszaną za oddalającym się samochodem. Jeszcze jeden, który mu nie ufa. Wściekły, że tak naiwnie dał się nabrać, na powrót zagłębił się w krzaki. Wpadł na stację jednocześnie z przeciągłym gwizdem lokomotywy i pierwszymi obrotami kół odjeżdżającego pociągu. Jechał już kilka razy koleją, ale czegoś podobnego jeszcze nie widział. Bardziej odważni leżeli na dachach, trzymając się wywietrzników. Inni oblepiali bufory. Z wnętrza wagonów wystawały toboły, skrzynie, kufry i dziecięce wózki. Gdzieniegdzie tylko pojawiał się jakiś fragment twarzy czy ręka. Przez pootwierane drzwi tłum wylewał się na stopnie. Jedni trzymali się metalowej poręczy, inni łapali za kapoty tych, którzy już zaklinowali się w wagonie. Płacz dzieci, pisk kobiet, przekleństwa bezradnie biegających kolejarzy zagłuszały pohukiwania umęczonego parowozu. Wszyscy śpieszyli do domów, których pewnie nie było. Andrzeja ogarnęło przerażenie, lecz wiedział dobrze, że przyklejenie się do tego dyszącego potwora jest dla niego jedynym ratunkiem. Przeskakując przez poustawiane na peronie walizy i toboły, roztrącając czekających na inny pociąg ludzi, dopadł w biegu ostatniego wagonu. Jakoś udało mu się wcisnąć na stopień, uchwycił się jednocześnie wpół wiszącego u poręczy chłopaczka. Jego plecak miażdżył Andrzejowi nos i przeszkadzał w zdobyciu pewniejszej pozycji. - Ty, mały! Posuń się - poprosił, ale kiedy wisząca przed nim figurka nie drgnęła nawet, rozzłościł się i krzyknął: - Posuń się, szczeniaku! Plecak odpłynął na moment sprzed oczu Andrzeja, ale przy tym obrocie naparł gwałtownie na chlebak, miażdżąc szyjkę butelki, tak starannie zatkanej kaczanem przez starego Talara. Wraz z brzękiem tłuczącego szkła rozszedł się ostry zapach bimbru. Brezent chlebaka przesiąkł jak bibułka plamami woniejącego płynu. - Niech cię gęś kopnie, ty gnoju! - warknął rozżalony. Spróbował chwycić się mocniej i nagle poczuł pod rękami, że ta jego żywa poręcz to nie żaden chłopak, tylko dziewczyna. Zrobiło mu się głupio. - Przepraszam - bąknął. Jej plecak znów zafalował mu przed oczami i zobaczył odwróconą do niego profilem szczupłą, zaróżowioną od wiatru twarz w narciarskiej czapce. Jakiś zwalisty mężczyzna wiszący w otwartych drzwiach wagonu z głową obwiązaną szalikiem, zawołał: - Ludzie, po co wy tam jedziecie? To największe Powązki świata! Dawał do zrozumienia, że już był tam, dokąd wszyscy zdążali. Był i widział. Dziewczyna z plecakiem natychmiast zwróciła twarz w jego stronę. - A Złota? Nie wie pan? - Nie ma Złotej, nie ma Srebrnej. Nie ma Nalewek. Nic nie ma. Tego miasta w ogóle nie ma. Po co jedziecie? - A pan? - spytała dziewczyna. - Ja warszawiak jestem, to gdzie mam jechać? - i pociągając nosem dodał już mniej patetycznie: - Coś czuję. Spirytus, jak rany! Chlebak Andrzeja nasiąkł już całkiem bimbrem. Reszta wyciekła wolniutko na spodnie dziewczyny. - Co pan zrobił?! - odwróciła się do niego z wyrzutem. Pomyślał, że to przecież ona właśnie potłukła jego kapitał, ale dał za wygraną, tym bardziej że grubas krzyczał wyraźnie pod jego adresem: - Co za naród? Na handel taki się wypuszcza. W jedną stronę spirt a z powrotem szaber, nie? - Zawsze się znajdą hieny - dorzuciła dziewczyna. Andrzej poczuł się bezbronny jak wtedy za kratkami chlewika. - Ludzie, co wy wiecie? - zawołał, ale i tym naraził się dziewczynie. - Niech pan zabierze rękę! - zażądała. - Nie mam jak! Próbując uwolnić się z tego przymusowego uścisku, strąciła mu czapkę. Nie zdążył jej złapać i tylko patrzył, jak toczyła się po kolejowym nasypie. - Teraz to ja przepraszam... - usłyszał nad sobą wyraźnie zmieszany głos. Spróbowała się do niego uśmiechnąć, ale nie odwzajemnił uśmiechu dziewczyna - dziewczyną, ale to przez nią ponosił stratę za stratą. Potłuczona butelka grzechotała w chlebaku, a czapka od dawna już taplała się w błocie. Nie zauważył nawet, kiedy na horyzoncie ukazała się ponura spopielała koronka rozłupanych domów, utrąconych kominów. Pociąg zaczął zwalniać. I właśnie wtedy poczuł nagle, że ciało wspierającej się o niego dziewczyny ciąży mu coraz bardziej. Bezwładnie usuwała się coraz niżej. Jej drobne palce zaciśnięte na metalowym drążku rozluźniły się i Andrzej stał się jej jedyną podporą. - Przepraszam... Nie mam siły... - szepnęła osuwając głowę na jego ramię. - Miałam tyfus. - Po chwili, jakby to było najważniejsze dodała: - Przepraszam za tę hienę. - A ja za szczeniaka! Resztkami sił utrzymywał teraz na stopniach siebie i ten nadprogramowy ciężar. - Ludzie! - wrzasnął. - Złapcie ją! Ona jeszcze wypadnie! Nikt nie chciał lub nie mógł im pomóc. Na szczęście pociąg zatrzymał się pod semaforem. Andrzej odwrócił głowę i spojrzał w kierunku, w którym jak urzeczeni patrzyli pasażerowie pociągu. Na horyzoncie, pod ciemnymi chmurami, leżał trup miasta. - Warszawa! - ktoś krzyknął histerycznie. Ktoś inny zeskoczył ze stopnia i klęcząc na kolejowym nasypie przyłożył usta do cuchnącej smołą belki podkładu. Jakaś kobieta zawodziła z wnętrza wagonu: - Zabiję się! Zabiję! Andrzej, starając się przesłonić sobie widok ruin, pochylił się do ucha dziewczyny. - Jeszcze pani słabo? - zapytał. - Może pani wysiądzie? - Nie! - zdawała się odzyskiwać energię. - Nie! Ja muszę dojechać! Muszę! W jej głosie było tyle woli, że Andrzejowi nie pozostało nic innego, jak przypieczętować to swoim: - Bezapelacyjnie. Usłyszeli gwizd lokomotywy i znów wskoczył na stopień. Po kwadransie wjeżdżali na peron Dworca Wschodniego. Wraz z tłumem wypłynęli na kipiącą gwarem ulicę Kijowską. Żołnierze wodzący się z dziewczynami, handlarze oferujący słoninę i zapałki, tułacze popychający w dziecinnych wózkach swój uratowany dobytek, gazeciarze, wykrzykujący niemieckie nazwy świeżo zdobytych miast - wszystko to przepływało przed oczami oszołomionego Andrzeja. Wiedział już od swej przygodnej towarzyszki, że ważniejsze urzędy i instytucje, wśród których przyjdzie szukać Poznańskiego, znajdują się w tej właśnie ocalałej dzielnicy miasta. Ale jakoś nie śpieszno mu było tak od razu wszcząć poszukiwania. Kiedy tylko wysiedli z pociągu i rozprostowali zdrętwiałe ramiona, przedstawili się sobie: "Andrzej Talar" - "Barbara Lawinówna". Zdjął jej plecak, zawiesił sobie na ramieniu i wlókł się za nią, nie bardzo wiedząc dokąd. Basia jakby nie zauważała jego obecności. Starała się iść coraz szybciej, a kiedy dotarli do Wisły koło przeprawy, dołączyła do długiej kolejki oczekujących na przewóz. Ludzie tłoczyli się przy brzegu. Ponad głowami podawano sobie bagaże i dzieci. Wymieniano głośno adresy, nazwy ulic mieszały się z imionami pogubionych w tłumie członków rodzin. Basia stała nieruchomo, nie zdradzając najmniejszego zainteresowania tym, co się wokół niej działo. - Boże... - westchnęła zapatrzona w postrzępioną panoramę miasta. - Co tam zastanę? Co z nami będzie? - Pani jest chora, może lepiej jednak zostać tutaj - poradził Andrzej. Po tej stronie widział wiele całych domów, ale tam? Miał chyba rację ten grubas, że to cmentarz, nie miasto. Basia energicznie zaprzeczyła ruchem głowy, a na dyskusję nie było nawet czasu, bo tłum zakołysał się i zaczął unosić ich w stronę dobijającej do brzegu krypy. Andrzej ledwie zdążył przerzucić plecak na ramię dziewczyny. Uskoczył w porę, nie dając się porwać napierającej ludzkiej fali, która w mgnieniu oka zalała łódź. Wolno odbijała od brzegu. Kapelusze, rogatywki, berety, baranie czapy odpływały sprzed oczu Andrzeja. A gdzieś tam między nimi oddalała się i narciarska czapka Basi. Wyłowił ją wzrokiem i zwinąwszy dłonie w trąbkę, zawołał: - Złota, ale ile? Ile? I ona go dostrzegła. Jej drobna dłoń zafalowała w geście pożegnania ponad głowami pasażerów krypy. Odkrzyknęła coś, ale nie dosłyszał. Został sam. Klęcząc na zrytym pociskami trotuarze, w półcieniu zrujnowanej bramy przy Złotej, dozorca Ryszard Popiołek łatał wsparte o ścianę skrzydło zharatanej bramy. Pan Popiołek dobiegał pięćdziesiątki, z której ponad połowę strawił w wiernej służbie tej kamienicy. Po raz pierwszy zmuszony ją opuścić we wrześniu po powstaniu, natychmiast doczłapał się tu z Pruszkowa osiemnastego stycznia. Stanął wówczas wraz z żoną Józefiną i dwunastoletnim Gienkiem przed rozłupaną bramą i tylko dwa słowa wyrwały mu się ze ściśniętego gardła: - Koniec świata. Ale to działo się przed trzema miesiącami. Obecnie napłynęła już część lokatorów, a chociaż zrujnowane mieszkania wciąż jeszcze zasłane były odłamkami szkła, tynku i pierza, chociaż zamiast po schodach wspinać się musiano z podestu po drabinach, Popiołek mawiał, że szafa gra, komoda tańczy, wszystko będzie luks i w porządku. Aż z Siekierek sprowadził znajomego murarza, pana Piotra Osucha, przekupił go pół litrem bimbru, bo murarze i szklarze cieszyli się w tych dniach największym wzięciem, należało więc zabiegać o ich względy, i zasadził go na czwartym piętrze, aby wpierw sprawił się z podziurawionym dachem. Sam zaś zabrał się do tego, co w kamienicy najważniejsze: do osadzenia bramy. Część skrzydła połatał dyktą, górę obił blachą z dawnej reklamy o bezbolesnym usuwaniu odcisków, ale że "bez" urwał granat w powstaniu, blacha reklamowała obecnie "Bolesne usuwanie odcisków". Popiołek podniósł się z klęczek, odstawił młotek i przyjrzał się wyrwie bramy: drugie skrzydło wisiało na jednym tylko zawiasie. Obok w poprzek muru biegł napis po polsku i po rosyjsku: Rozminowano 17 Ii 45. Pod tą datą jakiś lejtnant Zacharow donosił przy okazji, że udają się na Berlin. Tak właśnie głosił napis wybazgrany cyrylicą, która Popiołkowi nie była obca jeszcze sprzed pierwszej wojny. Fronton dawniej zasobnej kamienicy cały był w piegach od postrzałów. Wszystkie okna zabite deskami. Podtrzymujące portal kariatydy miały odłupane odłamkami piersi i odtrącone nogi. Wzdłuż bramy przylepiono dziesiątki kartek, których Popiołek nie zrywał, bo była to jedna z licznych wówczas w stolicy ksiąg adresowych poszukujących się wzajem ludzi. Popiołek zadarł głowę w górę; wysoko nad nim majtały zwisające z rusztowania nogi Osucha. - Panie Osuch! Zejdź pan! - zawołał. - Obiad? - Panu się przedwojenne czasy śnią! Zejdź pan, trzeba bramę osadzić. - Po cholerę komu brama, panie Popiołek, jak okien nie ma? - Za bramę się płaci. - Kto teraz będzie panu płacił? - Osuch roześmiał się. - Dzisiaj? Za demokracji? Popiołek ruszył w poszukiwaniu innego pomocnika. Po drodze podniósł leżącą w gruzach klamkę, schował ją skrzętnie do kieszeni i wrócił na podwórze. Według dawnego ładu stała tu taksówka Lermaszewskiego, tyle że całkiem wypalona. Zasłaniała sobą dwa groby powstańcze z krzyżami zbitymi z resztek trzepaka. Bliżej wejścia pełno było gruzu wywalonego z klatki schodowej i ze zburzonych mieszkań. Ten osłonięty rumowiskiem sąsiednich domów kawałek ziemi spełniał teraz nową rolę. Był kuchnią, jadalnią i zarazem salonem dla całej kamienicy. Królowała tu pracowicie pani Popiołkowa w asyście dwunastoletniego Gienka. Na ustawionej z cegieł kuchni od tygodnia gotowali zupy. Rzadkie, bo rzadkie, na okrawkach żeberek, wspólnie przynoszonych z przydziałów, ale zawsze gorące, a tego przede wszystkim w te wczesnowiosenne dni oczekiwali ludzie. Głównym zajęciem Gienka było podkładanie do ognia. Kiedy ojciec wszedł na podwórze, chłopiec właśnie wtykał do paleniska resztkę biedermeierowskiego fotela. Popiołek zdążył w ostatniej chwili wyrwać osmolony już ogniem kawałek poręczy. - To salonik Langów! - wrzasnął. - Kto ci to pozwolił brać gnojku? Gienek zamiast odpowiedzi spojrzał w górę, na drugie piętro, gdzie w oknie ukazał się właśnie nowy lokator, Jasiński z następnym połamanym fotelem. - Barłoga! - mruknął do siebie Popiołek i wrzasnął do Jasińskiego: - Co pan robisz, jak rany?! - Przyda się na ogień! Popiołka o mało krew nie zalała. - To meble pana starosty! - ryknął. - Nie ma już starostów, panie dozorco, na szczęście. A to ruina! Połamane, poprute. Pewnie złota szukali - dodał, wskazując na rozbebeszone siedzenie. Fotel z trzaskiem zwalił się na gruzy. - Nie dość, że zajął mieszkanie po staroście - mamrotał do żony Popiołek - to jeszcze się na jego meblach mści. Koniec świata! - Ich tu sowiecka ciężarówka przywiozła - przypomniała Popiołkowa, zerkając znad kotła w górę. - Jeszcze nie wiadomo, jaka ich wywiezie - sapał rozwścieczony dozorca. - Lokator się znalazł, w dziąsło szarpany! Widok nadchodzącej młodej kobiety, ubranej w męski mundur z dystynkcjami sierżanta, nie złagodził jego złego humoru. Dziewczyna odznaczała się wspaniałą budową, imponującym biustem i jasnoblond lokami, wypływającymi obficie spod polowej rogatywki. Obok ślusarza Jasińskiego i urzędniczej rodziny Wróblów pani sierżant należała do napływowej grupy lokatorów tej kamienicy. Pani Popiołkowa nie darzyła jej sympatią, nazbyt świadoma faktu, że pani sierżant Halina Walczak jest wyraźnie w typie jej męża. Właśnie za takimi przy kości Popiołek dawnymi laty przepadał bez pamięci. Więc i teraz pani Józefina nie mogła się powstrzymać od głośnej uwagi. - Dawniej takie przebierańce w cyrku występowali - mruknęła. - Ni to chłop, ni baba... - I to w naszej kamienicy - przypochlebnie przytaknął Popiołek. - Koniec świata! Mówiąc to, kłaniał się jednak z daleka pani sierżant. Dziewczyna podeszła do ognia i zajrzała do garnka. - Ratujemy się, czym się da - powiedział. Wyciągnęła z kieszeni trzy puszki konserw i postawiła je na cegłach, a do ręki Popiołka wcisnęła torebkę cukierków. - To dla dzieci, na deser. - Dzieci dziękują posłusznie! - wrzasnął salutując Gienek. - Co byśmy bez naszej kochanej armii robili... - dodał Popiołek, nie mogąc oderwać oczu od pani Haliny. Właśnie zaczęła wspinać się po drabinie na piętro. Popiołek wciąż nie rezygnował z zamiaru osadzenia bramy i zagnał w końcu Osucha i Jasińskiego do roboty. - Co panu tak pilno z tą bramą? Okien jeszcze nie ma! - Jasiński bezwiednie powtórzył argument Osucha. - Widział pan dom bez drzwi? - Cała Warszawa bez dachu... - Bez dachu może być, ale dom bez drzwi to nie dom - upierał się przy swoim Popiołek, mocując się z zawiasem. - Jak nie ma bramy, to wlizą chamy! Umocowanie tego skrzydła nie było łatwe. Brama zmieniła nieco swą dawną formę, a zawiasy obluzowały się w murze. Wbijając je na powrót potężnym młotem, Popiołek postanowił przy okazji uświadomić Jasińskiego, dokąd właściwie się wprowadził. - To był kiedyś dom! Regularna kamienica. Krawiec Gurnowski: siedem pokoi. Doktor Kazanowicz: cztery, dentysta Lawina: sześć pokoi razem z gabinetem. Na pierwsze piętro, gdzie pan starosta Lang mieszkał, marmurowe schody prowadziły. Szczególnie informację o tych schodach Popiołek podkreślał dobitnie, aby dać do zrozumienia przybyszowi z dalekiej Woli, gdzie naprawdę się dostał. Od tego marmuru zaczęła się sprzeczka. Osuch twierdził, że to był tylko marmur sztuczny, a on się na tym doskonale zna, bo robił marmurowe schody w katedrze. Pan Popiołek też nie chciał zrezygnować z marmurowego prestiżu swojej kamienicy. Aż wmieszał się milczący dotąd Jasiński: - Obywatele! O co wy się kłócicie? Ani tej katedry nie ma, ani tych schodów. Mamy zawiesić tę głupią bramę, to wieszajmy. - Ja się tak zastanawiam... - zmienił temat Osuch. - Czyje to teraz będzie? Właściciel nie żyje... - Żyje, żyje... - Jasiński postawił sprawę pryncypialnie. - Państwo to teraz właściciel. Mówi to panu coś? Popiołkowi brama drgnęła w rękach, ale zdobył się tylko na pełne zdumienia: - Koniec świata! - Znaczy się, jak? Cała Warszawa będzie państwowa? - ze zgrozą pytał murarz. - To po cholerę pan, panie Popiołek, bramę szykujesz? Dozorca już jednak doszedł do siebie po pierwszym oszołomieniu i oświadczył: - Ustrój rzecz przejściowa, a brama rzecz stała! - i walnął z całej siły w górny zawias; brama zawisła miękko na swoim miejscu. Pierwsza przeszła przez nią pani Teresa Bawolikowa z dwoma wiadrami wody i Jacusiem. Gdyby nie ten Jacuś, można by za nią wołać "panienko". Trzej skłóceni starsi panowie, stojący przy bramie, z przyjemnością popatrzyli na ładną buzię okoloną ciemnymi lokami i fertyczną sylwetkę opiętą w uszyty z koca, ale