Jerzy Janicki Andrzej Mularczyk Dom Opowieść filmowa Część pierwsza Prawie dwieście czwartków Co ty tu robisz człowieku...? Pierwsza skrzynia chrobocząc dnem o deski, popchnięta rękami żołnierzy, wjechała pod plandekę wojskowego studebackera. Żołnierze powlekli się na skraj brzozowego zagajnika i sięgnęli po następną skrzynię. Porucznik Ciećwierz stał obok kierowcy, obserwując niemrawe ruchy żołnierzy. Był wysoki, chudy i żylasty. Kwietniowy wietrzyk szarpał kłaczkami jego rzadkiej, ryżej brody i gdyby nie obszarpany oficerski płaszcz, spływający mu prawie do kostek, przypominałby bardziej ascetycznego i fanatycznego popa niż dowodzącego plutonem oficera polityczno- wychowawczego. Tak go zresztą nazywano: popem. Zmierzch coraz bardziej zacierał kontury, zieleń płaszczy żołnierskich nasiąkała szarością. Tylko skrzynie, po które sięgali, odbijały się od spopielałego tła jaskrawym kolorem świeżo zheblowanych desek. Już wszystkie trzy leżały rzędem pod plandeką. Spod łebków gwoździ, którymi były zbite, sączyły się kropelki żywicy - takie były świeże te dopiero co zheblowane dechy z lasu, w którym przedwcześnie przyszło im dokonać żywota. Nie tylko zresztą im. Bo kiedy ustawiono już trzecią skrzynię, kierowca ciężarówki ogryzkiem kredy namaścił dechy trzema krzyżami, aby nie było żadnej wątpliwości, że to nie skrzynie, lecz trumny. Wtedy Ciećwierz w milczeniu położył na każdej z nich zieloną, miękką rogatywkę polową, aby i tej wątpliwości nie było, kto w tych trumnach spoczywa. Żołnierze w milczeniu patrzyli na swego dowódcę, zeskrobywali z dłoni klejącą się żywicę. Andrzej Talar bezmyślnie wydłubywał drzazgę, która wbiła mu się w opuszkę kciuka. Bardziej od pozostałych kolegów odczuwał ciężar dopiero co przeniesionych skrzyń. Może dlatego, że te sosny, zanim je Stelmach okorował ośnikiem i byle jak toporzyskiem ogładził z sęków, rosły w lesie, który dobrze znał z dziecięcych wypraw, a może dlatego, że w tych skrzyniach, zdobnych teraz w samotne rogatywki, leżeli obojętni już na losy wojny jego rówieśnicy. Jednego z nich znał nawet dobrze, pochodził bowiem ze wsi, która groblą łączyła się z Sierpuchowem. Zawarczał silnik studebackera. Żołnierze wdrapali się przez burty ciężarówki i przykucnęli między trumnami. Porucznik Ciećwierz szarpał się z uchwytem mocującym klapę. Mimochodem omiótł wzrokiem twarze. Najbliżej klapy przykucnął stary Sumik, wąsaty kapral, rodem spod Trok, do których "na po wojnie" zapraszał na kołduny całą kompanię. To w niego właśnie utkwił teraz Ciećwierz swój płonący wzrok. - A Talar gdzie? - spytał. - Szeregowy Talar?! Sumik pochylił się w głąb. - Jędrusza! - zawołał. - Taż ciebie pan obywatel porucznik szukawszy. Ciećwierz zniecierpliwił się: - Szeregowy Talar! Zaszeleściły krzaki i Ciećwierz spojrzał w tamtym kierunku. - Jestem! - odkrzyknął Talar. Wyplątując się z zarośli, Andrzej demonstracyjnie dopinał rozporek. Ciećwierz uznał widać ten wymowny gest za dostatecznie usprawiedliwiający, bo rezygnując z pouczeń skinieniem głowy wskazał platformę. Silnik studebackera zachłysnął się na wysokich obrotach i smród spalin zdusił wszystkie zapachy ledwie budzącej się wiosny. Andrzej podał pepeszę Sumikowi, by łatwiej móc wskoczyć. Zaledwie zdążył uchwycić dłońmi krawędź wysokiej burty, ciężarówka ruszyła. I prawie jednocześnie w oddali odezwał się dzwon kościelny, jakby wymierzając takt żałobnemu konduktowi. Dzwon choć smętny i donośny, bił tym razem w świeckiej sprawie. Placyk przed wiejskim kościołem zapełnił się tłumem ciekawych. Nie na kościół popatrywali, lecz na dom parafialny, do którego organista z kościelnym znosili ławy i stołki. Za płotem, w ogródku, stał dziwny pojazd: ciężarówka z pękatą, metalową budą zamiast platformy. Baby okutane chustami, przydeptując z nogi na nogę w wiosennym błocisku, spoglądały nieufnie i z bezpiecznej odległości na garbatą sylwetkę samochodu z napisem "kino ruchome". Tylko dzieciaki, śmielsze z natury, poszturchując się i popychając, podchodziły bliżej. Na plakacie przylepionym do budy widniała postać żołnierza z bagnetem gotowym do szturmu i napis: "Idę wyzwalać!" Kina nikt tu nigdy nie widział, a co dopiero na kołach, patrzyli więc ciekawie w drzwi kabiny, jakby oczekiwali, że za chwilę wyskoczy z niej tłum postaci, które będą coś odgrywały. Po chwili wyszedł z niej Rajmund Wrotek, w jednej osobie operator, szofer i kierownik tej ruchomej kulturalnej placówki. - Pora zaczynać! - zawołał do zbliżającego się do niego proboszcza. - Właśnie przyszedłem panu powiedzieć, że ekran przygotowany. Ludzi ściągnąłem dzwonami. - Dziękuję - zeskoczył z budy z pudełkami pod pachą. W asyście duchownego szedł wolno wśród szpaleru gapiów, którzy dopalali ostatnie papierosy przed oczekującymi ich atrakcjami. Proboszcz stanął w progu i gestami popędzał opieszałych. Gdzieś daleko, z ciemności od strony lasu, dobiegł jego uszu warkot samochodowego silnika. Ale nie było już czasu na wypatrywanie, bo właśnie pogaszono światła i ksiądz, przepuściwszy ostatniego zapóźnionego widza, przymknął starannie drzwi. Przysiadł na krzesełku pod ścianą i zapatrzył się w białe płótno z nagła rozjaśnione światłem projektora. I właśnie wtedy, kiedy głos Władysława Krasnowieckiego zaczął objaśniać obrazy kroniki, pokazując żołnierzy kościuszkowskiej dywizji, którzy poprzysięgli powrócić do udręczonej ziemi ojczystej, inni żołnierze zeskakiwali z platformy ciężarówki, sięgając po trzy trumny, które przywieźli do tutejszego kościoła. W głuchym milczeniu zanieśli je i ustawili szeregiem w zakrystii. W tym czasie płachta ekranu zamieniła się w piekło. Ludzie, którzy nigdy nie widzieli Warszawy, pojęli, że nigdy już jej nie zobaczą. Przed ich oczami przesuwał się obraz apokaliptycznego zniszczenia. Ruiny, tysiące domów bez dachów, bezkształtne piramidy cegieł, w proch obrócone świątynie i gmachy, zmiażdżone wagony tramwajów, powykręcane w precle latarnie i szyny wyprute z bruku. Ludzie, którym przez pięć lat nieobcy był widok mordu, zapach pożarów ich własnych stodół i chat, patrzyli oniemiali na tę Golgotę wielkiego miasta, które już miastem nie było. "Oto dzieło morderców spod znaku swastyki!" - mówił komentator. Zatrzepotała końcówka taśmy i Wrotek zabrał się do zmiany szpuli. Proboszcz zapalił światło i sala odetchnęła z ulgą. Kiedy tylko zaczęła się kronika, ksiądz słyszał, że jakieś auto zajechało przed kościół i jacyś ludzie kręcili się po placu, ale i jego wtedy jakby zahipnotyzowały apokaliptyczne obrazy. Teraz przypomniał sobie, że musi wyjść i sprawdzić, kto przybył. Ale w tym właśnie momencie rozległ się tupot ciężkich butów i do sali weszli żołnierze w polówkach, z pepeszami i karabinami. Porucznik Ciećwierz przysiadł na brzegu ławy; dłonią przetarł twarz jakby zmyć z niej chciał znużenie. Napotkał pytające spojrzenie księdza siedzącego obok. - Znowu przywieźliśmy dla księdza robotę - powiedział. - Leżą w zakrystii. - Ilu? Oficer wyciągnął przed siebie dłoń z trzema rozcapierzonymi palcami. Ksiądz westchnął i nie patrząc już w stronę Ciećwierza, głośno wypowiedział pytanie, gnębiące i Andrzeja Talara, który siedział tuż za plecami dowódcy: - Kiedy się to wreszcie skończy? - Niech ksiądz zapyta tych, co do nas strzelają - odparł Ciećwierz. - Oni mówią to samo - westchnął ksiądz. - Ktoś musi pierwszy przestać. Zgaszono światło i na ekranie pojawił się tytuł filmu: "Świat się śmieje". Talar tępo gapił się w zarys zgarbionej sylwetki porucznika. Nie widział na ekranie zawadiackiego pastucha, przemierzającego z wesołą fujarką kołchozowe zagrody. Wesoły marsz Dunajewskiego zdawał się nie docierać do uszu Andrzeja, jakby zagłuszony ciężarem tego ostatniego, imperatywnego stwierdzenia: "ktoś musi pierwszy przestać..." Ostrożnie uniósł się z ławy, lecz przysiadł natychmiast, bo prawie jednocześnie poderwał się z miejsca Ciećwierz. Wyglądało na to, że znużony idzie się zdrzemnąć do szoferki. Andrzej odczekał jeszcze chwilę i korzystając z pierwszej salwy śmiechu, wywołanej przez obraz krów ustawionych na apel w dwuszeregu, skoczył ku drzwiom. Porucznik nie spał jednak. Zaraz za progiem Andrzej zobaczył w ciemności ognik papierosa, oświetlający jego brodatą twarz. - Wy dokąd? - spytał. - Nie lubicie komedii? - Ja? - zawahał się przez moment. - Ja? Wolę się pomodlić - i ruszył w stronę zakrystii. Obejrzał się przed drzwiami. Ciećwierz wchodził właśnie z powrotem na salę. Andrzej minął kaplicę i zniknął w szeleszczącej wiatrem ciemności. Biegł nisko pochylony jak człowiek, który boi się, by go nie dostrzeżono. Już prawie przy gościńcu natknął się na plutonowego Borusiaka. - A dlaczego nie w kinie? Dokąd? - spytał podoficer. W mroku nie mógł dostrzec, jak bardzo tym prostym pytaniem zaskoczył Andrzeja. Ten zaś uznawszy, że tym razem wybieg z modlitwą w zakrystii nikogo już nie przekona, zdobył się z determinacją na prawdę. - Przed świtem wrócę, panie plutonowy. - Jak to przed świtem? Ty dokąd? Andrzej wybuchnął: - Dość już tej rzeźni! Panu to nie zbrzydło? Brat do brata ma strzelać? Ktoś musi pierwszy przestać. Słyszy pan? Ktoś musi! - Co ty chcesz zrobić, Talar? - Co ja chcę zrobić? Koniec! Koniec chcę zrobić. Ja tych ludzi znam, panie Borusiak. Miesiąc temu byłem jeszcze z nimi. A teraz chcę, aby oni byli ze mną. I z panem. Plutonowy nie bardzo wiedział, co począć. Dyskutować? Zabronić? Nie mógł przecież przyjąć do wiadomości decyzji o samowolnym oddaleniu się z oddziału. Sięgnął po pepeszę Talara, ale tamten szarpnął się do tyłu i uskoczył w mrok. Borusiak usłyszał jeszcze trzask łamanych gałęzi i wołanie: - Wrócę przed apelem! Zaskoczony plutonowy zdobył się tylko na odkrzyknięcie: - Ale wróć przed apelem! Słyszysz? Andrzej znał tutaj każdą ścieżkę. Szedł teraz skrajem drogi, nasłuchując, czy znów ktoś nie idzie lub jedzie. Po wejściu w las poczuł się bezpiecznie i zaczął biec. Prawie w ostatniej chwili dosłyszał przez szum gałęzi warkot motoru. Zdążył uskoczyć do rowu. Samochód zalał światłem szeroki pas drogi. Andrzej przywarł do wilgotnej, ledwie zieleniejącej się trawą ziemi. Wstrzymał oddech. Fala światła przelała się nad nim i stopniowo bladła. Zapanowała jeszcze większa ciemność. Upłynęła chyba godzina, kiedy dojrzał wreszcie światełka migoczące z lewa od drogi. Zamiast drzew wyrastały teraz przed nim pierwsze zabudowania, wyolbrzymione księżycową poświatą. Bezszelestnie, z wprawą zwiadowcy, podszedł do okna. W migotliwym świetle rozstawionych na warcie gromnic dojrzał na środku izby leżącą na stole heblowaną skrzynię w gałęziach jedliny. I dwie głowy, okryte czarnymi chustkami, pochylone w pokorze. Odskoczył od okna. Znów puścił się biegiem, by być jak najdalej od tego pudła i żałobnego zawodzenia. Minął kilka jeszcze okienek drgających płomyczkami naftowych lamp. Nie liczył ich, nie patrzył nawet na nie. Skręcił dopiero, kiedy zamajaczyły rozmazane kontury większego niż inne domostwa. Tu już nie badał stopami gruntu błotnistej dróżki. Szedł pewnie jak człowiek, który wraca do swego prawdziwego domu. Nie był to wprawdzie rodzinny dom Andrzeja, ale za taki przywykł go uważać. Nie wszedł jednak na ganek. Zaledwie dotarł do furtki całe zmęczenie poczuł w jednym tylko pragnieniu - pić! Dotknąć ustami czegokolwiek mokrego i zimnego! Dowlókł się do studni mając nadzieję, że może zostało trochę wody w kuble. Nie było. Nie myśląc o hałasie, spuścił wiadro w cembrowinę, wyciągnął i zaczął łapczywie pić. Trzasnęły drzwi. Nim zdążył chwycić wspartą o studnię pepeszę, ze stajni wypadł koń z jakby przyrośniętym do szyi jeźdźcem i pogalopował w pole. Nastała znów cisza, tylko w ledwie oświetlonym oknie mignęła mu sylwetka Jadźki. Drzwi były jednak zamknięte. Zaczął się do nich dobijać. Już sam nie bardzo wiedział nawet po co, bo w jeźdźcu przylepionym do końskiej grzywy bez trudu rozpoznał Wiktora. To do niego przekradał się tej nocy. Widać musieli go dostrzec. Z wściekłością uderzył pepeszą o deski drzwi. Raz, drugi. W sieni zadzwoniło potrącone wiadro. Potem usłyszał głos Jadźki. - Kto tam? - Swój. - Jaki swój? - doleciało zza drzwi. - Mnie nie poznajesz? Jadźka! Zgrzytnął klucz. Andrzej niecierpliwie nacisnął klamkę. W głębi sieni w chuście narzuconej na koszulę stała Jadźka. Nie tak dawno wchodził tu bez pukania i nie tak dawno witała go pocałunkiem. Teraz jej oczy mierzyły go z wyraźną wrogością. - Co z tobą? - wyszeptał wystraszony. - Jak na obcego patrzysz. Jadzia! - Po coś przylazł? - spytała twardo. - Do ciebie. Mimo woli opuścił wzrok, żeby nie domyśliła się kłamstwa. - Zapomnij o tym, co było. - Nie wpuścisz do środka? - głos mu się prawie załamał. Szukał oczami jej wzroku, ale ona patrzyła gdzieś ponad nim. Mimo woli odwrócił głowę: kątem oka dojrzał lufę własnej pepeszy. - Rewizja? - spytała, siląc się na ironię. - Jadźka! - ostatkiem sił starał się mówić spokojnie. - Ja... do ciebie, do was... - W gości z pepeszą? Stracił panowanie nad nerwami. Złapał silniej za tę swoją pepeszę, odepchnął nią drzwi i wszedł do izby. Powlókł oczyma po znajomych sprzętach. Przy rozgrzebanym łóżku stos niedopałków tkwił w blaszanym pudełku po konserwie. Ze stołu nie zdążono sprzątnąć trzech brudnych talerzy po niedawnej kolacji. - Gdzie Wiktor? - Nie ma i nie było - odpowiedziała spokojnie, choć w głosie jej czuć było wściekłość. - Nocował tutaj. Andrzej już nie panował nad sobą. Rzucił pepeszę na to rozgrzebane, ciepłe jeszcze łóżko. Złapał dziewczynę za ramiona i trząsł nią, jakby usiłował obudzić ją ze snu. - Zrozum - wyrzucał z siebie żarliwie i z przejęciem. - Zrozum, że chcę się z nimi dogadać. Trzeba z tą wojną raz zrobić koniec. Po co mamy ganiać się po lasach? Brat - brata? Jadźka wyrwała się. Potrząsał już tylko jej dłońmi i prawie krzyczał: - Niech Wiktor zbierze swoich. Żołnierze potrzebni są. On stopień oficerski ma. Po to przyszedłem! Zrozum! - I pomyśleć, że my się mieli żenić! - jej przed chwilą jeszcze przerażone spojrzenie stało się znów twarde i ironiczne. Pokiwała głową ni to z ubolewaniem, ni to z pogardą. - A z ciebie prowokatora zrobili - dodała. - Jadźka!... - aż krzyknął pod uderzeniem tego oskarżenia. Tak jeszcze nikt nigdy nie ośmielił się mówić do Andrzeja Talara. Przez moment wydawało mu się, że w gniewie rzuci się na dziewczynę. Lecz to właśnie obraźliwe i hańbiące słowo było widać jak przysłowiowa kropla, która przelała nagromadzoną w nim gorycz. W jednej chwili wyciekła gdzieś i złość, i gniew, i ból. Zdobył się tylko na usprawiedliwiający, cichy protest. - Nikogo nie zdradziłem. Nikogo - powiedział. - Przysięgałeś orłowi, a wronę nosisz! - szarpnęła się Jadźka, jakby ją rozdrażniła ta jego niespodziewana potulność. Złapała czapkę Andrzeja i cisnęła nią o posadzkę. Chłopakowi znów krew uderzyła do głowy. Pohamował się jednak spokojnie schylił po czapkę i otrzepał ją z kurzu. - Nie ty mi będziesz rachunki wystawiała, tylko Polska. - Polska? Każdy ma swoją! - Jedna jest. Bezapelacyjnie jedna. - Wasza, nie? - wciąż była zaczepna. - Wspólna. - Czym ci płacą za tę agitację? Słoniną, spirytusem, medalami? - To jest zdrada, że chcę być razem z twoim bratem? Że chcę koniec z tą harataniną zrobić? - Ty draniu! Sprzedałeś nas! Przeraźliwy krzyk Jadźki zagłuszył hałas kopniętych od zewnątrz drzwi. Otwarły się z trzaskiem. Dojrzał dwie lufy pepesz, które mierzyły w niego. Nawet nie musiał unosić wzroku; po pepeszach poznał, że to nie Wiktor powrócił do domu. Swoją polówkę, którą podniósł przed chwilą z podłogi, obracał niepewnie w rękach. - Wychodź! - dobiegł go rozkaz. Nie patrząc na Jadźkę, powlókł się ku ciemnej czeluści sieni. Przed gankiem stał Ciećwierz. Andrzej machinalnie stanął na baczność. Silne ręce zerwały z niego pas, wyszarpnęły z dłoni pepeszę. - Pomodlić się chciałeś, Talar! - spytał porucznik. - No, to się pomódl! Za siebie! Odwrócił się i orząc klamrą Talarowego pasa po błocie podwórka, odchodził w stronę gazika. - Panie poruczniku!... - zawołał za nim Andrzej. - Na muszce go trzymać! - nie odwracając się rzucił Ciećwierz. Poczuł pchnięcie lufy w łopatkę. Powoli powlókł się ku ciężarówce. Gazik Ciećwierza zawarczał i rozbryzgując błoto gościńca rozpłynął się w ciemności. Dziwny i odległy wydawał się Andrzejowi skrawek ciemnego nieba pocięty pasami listew. Zamknięto go w chlewie. Nie uprzątnięty gnój zalegał pod ścianami i nawet nie było się gdzie wyciągnąć. Wpił się palcami w listwy drzwi, nasłuchując monotonnego człapania wartownika. Kiedy kroki stały się wyraźniejsze, cofnął się w głąb ciemnego chlewu, aby nie dać tamtemu satysfakcji litowania się nad nim. Pilnował go stary Sumik, poczciwina spod Troków, który bardziej niż do żony tęsknił nocami do kołdunów. Tym razem nie był to jednak sam Sumik. Przez pręgi drzwi Andrzej wyraźnie widział kościstą postać Ciećwierza. Poruszył kłódkę mocującą skobel. Sprawdzał. - Przez tą wojnę to dla człowieka ni czut-czut poszanowania nie ma - mówił śpiewnie Sumik. - Nawet tiurma, panie poruczniku, byle jaka. - Nie filozofujcie, tylko pilnujcie. Raniutko prokurator załatwi mu przepustkę do nieba, jak taki religijny. Szkoda, że nie lubi się w kościele modlić. - On powiada, że za wiarę pokutuje. Porucznika zezłościła widać litościwość i gadulstwo wartownika. Powiedział głośno, może zbyt głośno, tak aby prócz Sumika i Andrzej mógł go dosłyszeć: - Za dezercję! Palce Andrzeja znów wpiły się w szorstkie listwy drzwi. Zacisnął na nich dłonie aż do bólu. - Za wiarę! Bezapelacyjnie! - krzyknął. - Co to znaczy? - spytał Ciećwierz zaskoczony tą samoobroną czy zaintrygowany przekonaniem bijącym z głosu Andrzeja. - Za jaką wiarę? - Wierzyłem, że walczę o taką Polskę, w której Polak nie będzie więził Polaka. - Polakiem to ty byłeś, Talar - wpadł mu w słowa porucznik. - Teraz jesteś de-zer-te-rem. Od tego nie ma apelacji! - Jest apelacja! - zawołał Andrzej. - Na ochotnika poszedłem i miałbym dezerterować? Niech pan spyta plutonowego Borusiaka... - Kogo? - Borusiaka. Zameldowałem mu, po co idę. Ciećwierz stał w błocie po kostki. Andrzejowi wydało się, że nie ogoloną twarz porucznika wykrzywił na moment grymas uśmiechu. - Jeśliś taki naprawdę wierzący - powiedział - to może i spotkasz się z Borusiakiem niedługo. Myślę, że rano - uniósł kołnierz narzuconego na ramiona płaszcza i środkiem majdanu oddalił się ku swojej kwaterze. Andrzej z twarzą przyciśniętą do prętów drzwi wzrokiem szukał u starego Sumika odpowiedzi na tę dziwną obietnicę Ciećwierza. - Bezlitośnie paskudnego świadka ty sobie wybrał, Talar - pokiwał ze smutkiem stary. - Jego już nie nasz lejtnant, a święty Pieter pyta, czy ty prawdę powiedział. - Co to znaczy? - To znaczy, że Borusiak już swoją porcję ołowiu wyfasował. Jak raz na kolację. W lesie go ubili... - Kiedy?! Kto?! - do bólu zacisnął ręce na sękatych listwach. - Kto? - Sumik zamyślił się, splunął ze złością w błocko. - Wychodzi na to bezlitośnie, że twoi. Żelazny uścisk palców Andrzeja zelżał. Ostatnia nadzieja, że ranek przyniesie ratunek, opuszczała go wraz z wieścią o jeszcze jednej niepotrzebnej śmierci. Sumik zbliżył się do drewnianych krat. - Jak politruk mówi - stwierdził - tak widać i jest... - przez jego zaciąganie trudno było odgadnąć, co w nim silniejsze: litość nad więźniem czy wiara w Ciećwierza. - Oj, durny ty, durny. Sam chciał wojnę zakończyć? Wojna to za duży kłopot na jednego człowieka. Ot, patrzaj... - uniósł nogę w rozłażącym się buciorze, z którego wyłaziła zabłocona onuca. - Onuca bezlitośnie świata ciekawa. A twoje buty nowiuteńkie. Oddaj buty, Talar. Jak prokurator swoje odprawi, taż tobie, ot, kęseczek drogi tylko przejść, i to w jedną stronę. Nie robi różnicy boso czy w cholewach. A mnie przyjdzie jeszcze na Berlin iść... Oddaj buty. Ty nie stracisz, a ja zyskam. Bądź człowiekiem. Z tym wschodnim zaśpiewem i molestowaniem przypomniał Andrzejowi zawodzącego odpustowego dziada. - Wiśta-wio łatwo powiedzieć - odezwał się ze swojego kąta. Myślami był daleko od tego, o czym ględził stary. - Panie Sumik! - zbliżył się znów do drzwi i mówił prawie szeptem. - Panie Sumik! Jakby kto z rodziny rozpytywał, ani słowa o sądzie, o wyroku. Niech ja choć dla nich dezerterem nie będę! - A buty oddasz? - nawrócił stary. Do Andrzeja nagle dotarł sens paplaniny Sumika. Popatrzył na te swoje buty, co to mają już mu być niepotrzebne. Całkiem jak nowe. Może i oddać. Spojrzał przez szpary na blednące niebo i nagle... - Mogę oddać! - zawołał. - Taż ty bezlitośnie dobry uczynek robisz. Dawaj tędy! - Sumik ucieszony wetknął dłoń między listwy. - Nie, panie Sumik, nijak nie przejdą. - Próbować można... Siadłszy na słomie Andrzej ściągnął pośpiesznie buty. Wąsacz patrzył na nie łakomie, nieomal z miłością. Ciągnął bezskutecznie, chcąc przewlec je przez ciasne szpary. Ale gruba, nabijana gwoździami zelówka nie dawała się przepchnąć. - Nie da rady, panie Sumik! - powiedział Andrzej. - Musi pan drzwi otworzyć. Bezapelacyjnie. Wartownik zawahał się. Smętnie popatrywał na kłódkę, której nie wolno mu było bez polecenia otwierać, ale mięsista skóra cholewy nie dawała mu spokoju. Rozejrzał się po dworskim podwórzu. Nie było widać żywego ducha. Cienie dalekich zabudowań nie migotały ani jednym światełkiem. Przysunął się do drzwi, oparł karabin o ścianę, wyrwał szybko kłódkę ze skobla i zrobiwszy niewielką szparę, wyciągnął rękę. Kiedy tylko stary uchwycił łapczywie za cholewy, Andrzej wciągnął buty i jego do wnętrza. Wąsacz zarył nosem w słomie, butów jednak nie puścił. Kiedy poderwał się, chłopaka już nie było. Andrzej nie szukał schronienia i nigdzie nie kluczył, choć było już prawie widno. Rozchlapując bosymi stopami kałuże, rwał co sił przez rozmiękły środek folwarcznego podwórza, na które pastuch wypędzał już krowy na poranny wypas. Dopadł pierwszych krów, gdy doleciało go wołanie Sumika: - Stój! Stój, bo strzelam! Strzelił naprawdę. Przerażony pastuch rozpłaszczył się w błocie. Andrzej prześlizgiwał się między krowimi zadami. Kiedy już przedarł się przez stado, popędził w stronę widniejących na horyzoncie zarośli. Kwietniowy świt był chłodny i wietrzny. Gdy stanął wreszcie u progu własnego domu, jego bose stopy były sine i drętwe. Stary Talar, ledwo spojrzał na syna, wnet pojął, że to nie zwykła wizyta z przepustką. Bez słowa zdarł ciężką, pluszową kapę okrywającą kufer i przysłonił okno. Wystraszony Leszek, najmłodszy, bo ośmioletni brat Andrzeja, z nagła przebudzony, z przestrachem patrzył z kanapy na te zabiegi ojca. Starszy od Leszka o sześć lat Bronek, bardziej już świadom zawiłych spraw tego świata, wysłany został na czaty. Drżąc z chłodu, z emocji i dumy, że powierzono mu tak ważną misję, wdrapał się na jabłonkę w sadzie, skąd wzrokiem ogarnąć mógł całe Sierpuchowo. Od czasu do czasu spoglądał tylko łakomie na zaciemnione kapą okno, starając się domyślić przebiegu familijnej narady. W izbie zaś Andrzej pośpiesznie naciągał stare, cywilne łachy. Ojciec w ponurym milczeniu podawał mu je ze skrzyni. Zgrabiałe palce chłopca drżały przy każdym zapięciu guzika. Jeszcze bardziej drżał jego głos kiedy nerwowo, bez ładu relacjonował dzieje tej nocy. Ojciec słuchał w skupieniu. Matka załamywała ręce, czasem wybuchała płaczem. - Synu! A gdzie tobie teraz żyć? - wyszeptała. - Nazad do lasu trzeba ci iść. - Do lasu, nie! - mąż przerwał jej szorstko i stanowczo. - Do Warszawy. - Może do stryjenki Anieli? Andrzej spojrzał na ojca, czekając jego aprobaty. W tym domu ze wszystkim zwracano się do starego i tylko on był ostateczną wyrocznią. Talar stanowczo zaprzeczył ruchem głowy i z uporem powtórzył: - Do Warszawy! - Kajetan! Ty co? - patrzyła na męża z przerażeniem i niedowierzaniem. - Przecie tam nic nie zostało! - Warszawy może nie być! Ważne, że Poznański tam jest. - A skąd tato wiedzą? - Pisał, dziękował za życia uratowanie. Andrzej zakładał gruby, srodze pocerowany sweter. W pośpiechu pomylił strony, kiedy go w końcu przewlókł przez głowę, wycięcie znalazło się na plecach. Nawet nie spostrzegł omyłki; z napięciem wpatrywał się w twarz ojca. Nigdy nie odważył mu się sprzeciwić, więc tylko nieśmiałym spojrzeniem wyrażał zdziwienie tym poleceniem. - Ale po co? Po co do Poznańskiego? Stary żachnął się. - Jak to, po co? Nosiłeś mu jedzenie do bunkra? Wyprowadziłeś nocą z naszej stodoły? Lekarza ściągałeś? Wszystko to była prawda. Przez dwa lata ukrywał się u nich Jerzy Poznański. Nawet najbliżsi sąsiedzi nie wiedzieli o jego istnieniu. Cały ten czas przesiedział na stryszku w stodole. Kiedy przewalił się front, po raz pierwszy zsunął się po drabinie, czarny, zarośnięty, z pałającymi zapadniętymi oczami. Sierpuchowo opuścił pierwszą napotkaną wojskową ciężarówką. - On się tam teraz liczy. Ważny jest. Pojedziesz do niego. On radę znajdzie. Życie za życie - dodał twardo Talar. - Kajetan - biadoliła matka. - On zginie jeszcze w tej Warszawie. Niech się lepiej swoich trzyma. - Swoich? - stary roześmiał się smutno. - Jak nie jedni, to drudzy go trachną! Lepiej byś była cicho, Maria - i zwracając się do Andrzeja przybrał znów ten swój rzeczowy, rozkazujący ton: - Powiedz Poznańskiemu prawdę... słyszysz, Jędruś? - Wiśta-wio łatwo powiedzieć - zamyślił się Andrzej. - Ale jak go znaleźć? - Wieżę kościelną z daleka widać! - roześmiał się ojciec. - On tam teraz wysoko. Nie będziesz długo musiał szukać. Pomału oswajał się już z tą myślą. Zwinięte nogawki upchnął do starych butów z cholewami i rozglądał się za kurtką. Był już gotów, tylko się pożegnać. - No, to... - nachylił się do ręki ojca. - Poczekaj. Nie pojedziesz w tyli świat goły jak święty turecki. Wcisnął mu do ręki coś miękkiego, zawiniętego w gazetę. Andrzej poczuł silny zapach machorki. Talar wydobył z kredensu butelkę. Powąchał ją, odetkawszy kukurydziany kaczan. Zapach machorki pomieszał się z odorem bimbru. - Tato mi to dają? Andrzej mimo woli uśmiechnął się. - Za to, żem palić i pić próbował, tato mi skórę garbowali puszorkiem. - To było kiedyś - mruknął Talar - a teraz tytoń i bimber najlepszy pieniądz. Do izby wbiegł wystraszony Bronek. - Jakieś motory słychać przy kuźni! - zameldował. Andrzej błyskawicznie wcisnął swoją "walutę" do chlebaka, matka wetknęła jeszcze kawałek chleba. Przytulił się na moment do niej, bez słowa ucałował żylastą rękę ojca. Zawrócił już od drzwi, by w milczeniu pogładzić po głowie Leszka. Zanim przestąpił próg, przeżegnał się nieznacznie. Potem dał nura w sad, w którym jabłonki puszczały już pierwsze pąki. Uszedłszy kilometr lasem dostrzegł stojącą na drodze ciężarówkę. Rozpoznał ją bez trudu po plakacie z żołnierzem. Na wszelki wypadek zaczął się nawet oddalać od drogi, ale kiedy zauważył uniesioną maskę samochodu, ciekawość wzięła górę. Zawsze pociągały go wszelakie motory. W remizie straży pożarnej w Sierpuchowie nie dziwiono się, że kilkunastoletni Talar godzinami potrafił przyglądać się, jak mechanik rozbierał i składał starą motopompę. Później, już w czasie wojny, pomagał składać wikaremu motocykl BMW, który porzucili bez benzyny cofający się we wrześniu łącznościowcy. Ta jego szoferska mania przydała się już w oddziale, kiedy trzeba było kierować porwanym oplem Landwirtha. Dłuższy czas zza drzewa przyglądał się, jak mechanik grzebał w trzewiach silnika, aż wreszcie zdecydował się podejść. - Znarowił się? Kinomechanik odwrócił się zaskoczony. Obrzucił Andrzeja bystrym spojrzeniem, potem - jakby się czegoś obawiał - zlustrował niespokojnie przydrożne chaszcze. - Może świece? - zapytał rzeczowo Andrzej, chcąc rozwiać widoczny w oczach tamtego strach. - Zna się pan na tym? - W głosie Wrotka pojawiła się nutka nadziei. Widocznie sam lepiej się znał na projektorze filmowym niż na tej gmatwaninie kabli i śrubek, wyglądających spod maski. - Popatrzeć można - powiedział Andrzej. Sprawdził, czy świece dają iskrę, potem zdjął kopułkę zapłonu. Wrotek spoglądał na niego z podziwem. Wiejski wygląd chłopaka nie zgadzał mu się jakoś z tą smykałką do mechaniki. - Kierowca? - spytał. - Amator. Daleko pan jedzie? - Do Warszawy. - Zabiorę się z panem, co? Spieszy mi się... Miał zamiar coś jeszcze dodać, ale Wrotek, który patrzył na niego coraz czujniej, wypalił wprost. - Jednemu wczoraj też się gdzieś spieszyło i prysnął z jednostki. Złapali go i drugi raz im prysnął. I to na bosaka! - wzrok operatora ześlizgnął się na buty Andrzeja. - Prawdziwy Tarzan, niech mnie wszy zadepczą! Andrzej poczuł, że się czerwieni. Schylił się jeszcze niżej, udając że sprawdza, czy pasek klinowy jest dostatecznie napięty. Wrotek pięścią huknął w ścianę metalowego pudła, a gęsi rozdarły się głośno. - Myślałem, że to kino - zażartował Andrzej. - Zaopatrzenie wiozę - zupełnie poważnie odpowiedział Wrotek. - Życie to jest najlepsze kino. Samemu się gra główną rolę. - Pan się będzie śmiał, ale ja w kinie byłem pierwszy raz przedwczo... - nie dokończył połapawszy się we własnej głupocie. Znów dał nura głębiej pod maskę. Po chwili rzucił rozkazująco: - Zakręć pan! Wrotek wskoczył błyskawicznie do szoferki i kopnął nogą starter. Silnik zacharczał, zagdakał, zagłuszył krzyk gęsi i wreszcie zaskoczył. Andrzej próbował wytrzeć umorusane ręce wiechetkiem trawy, który z trudem udało mu się uskubać. Nie wiedział, czy może czuć się już pasażerem, bo podejrzliwy i chytry kinomechanik nie odpowiedział mu przecież na pytanie. Wrotek zaś wyskoczył z szoferki i długo mocował się z uchwytami mocującymi maskę. Wyraźnie coś kombinował. - Kolego, nabierz wody do chłodnicy! Andrzej ledwie zdążył złapać rzuconą mu puszkę po konserwach. Rozejrzał się i poszedł ku największej w pobliżu kałuży. Usłyszał trzask brzmiący jak suchy wystrzał w tym pustkowiu. Odwrócił się: to trzasnęły drzwi szoferki. I jednocześnie samochód ruszył z impetem przez rozbryzgujące się błoto leśnego gościńca. Andrzej zaklął i z wściekłością cisnął puszkę blaszaną za oddalającym się samochodem. Jeszcze jeden, który mu nie ufa. Wściekły, że tak naiwnie dał się nabrać, na powrót zagłębił się w krzaki. Wpadł na stację jednocześnie z przeciągłym gwizdem lokomotywy i pierwszymi obrotami kół odjeżdżającego pociągu. Jechał już kilka razy koleją, ale czegoś podobnego jeszcze nie widział. Bardziej odważni leżeli na dachach, trzymając się wywietrzników. Inni oblepiali bufory. Z wnętrza wagonów wystawały toboły, skrzynie, kufry i dziecięce wózki. Gdzieniegdzie tylko pojawiał się jakiś fragment twarzy czy ręka. Przez pootwierane drzwi tłum wylewał się na stopnie. Jedni trzymali się metalowej poręczy, inni łapali za kapoty tych, którzy już zaklinowali się w wagonie. Płacz dzieci, pisk kobiet, przekleństwa bezradnie biegających kolejarzy zagłuszały pohukiwania umęczonego parowozu. Wszyscy śpieszyli do domów, których pewnie nie było. Andrzeja ogarnęło przerażenie, lecz wiedział dobrze, że przyklejenie się do tego dyszącego potwora jest dla niego jedynym ratunkiem. Przeskakując przez poustawiane na peronie walizy i toboły, roztrącając czekających na inny pociąg ludzi, dopadł w biegu ostatniego wagonu. Jakoś udało mu się wcisnąć na stopień, uchwycił się jednocześnie wpół wiszącego u poręczy chłopaczka. Jego plecak miażdżył Andrzejowi nos i przeszkadzał w zdobyciu pewniejszej pozycji. - Ty, mały! Posuń się - poprosił, ale kiedy wisząca przed nim figurka nie drgnęła nawet, rozzłościł się i krzyknął: - Posuń się, szczeniaku! Plecak odpłynął na moment sprzed oczu Andrzeja, ale przy tym obrocie naparł gwałtownie na chlebak, miażdżąc szyjkę butelki, tak starannie zatkanej kaczanem przez starego Talara. Wraz z brzękiem tłuczącego szkła rozszedł się ostry zapach bimbru. Brezent chlebaka przesiąkł jak bibułka plamami woniejącego płynu. - Niech cię gęś kopnie, ty gnoju! - warknął rozżalony. Spróbował chwycić się mocniej i nagle poczuł pod rękami, że ta jego żywa poręcz to nie żaden chłopak, tylko dziewczyna. Zrobiło mu się głupio. - Przepraszam - bąknął. Jej plecak znów zafalował mu przed oczami i zobaczył odwróconą do niego profilem szczupłą, zaróżowioną od wiatru twarz w narciarskiej czapce. Jakiś zwalisty mężczyzna wiszący w otwartych drzwiach wagonu z głową obwiązaną szalikiem, zawołał: - Ludzie, po co wy tam jedziecie? To największe Powązki świata! Dawał do zrozumienia, że już był tam, dokąd wszyscy zdążali. Był i widział. Dziewczyna z plecakiem natychmiast zwróciła twarz w jego stronę. - A Złota? Nie wie pan? - Nie ma Złotej, nie ma Srebrnej. Nie ma Nalewek. Nic nie ma. Tego miasta w ogóle nie ma. Po co jedziecie? - A pan? - spytała dziewczyna. - Ja warszawiak jestem, to gdzie mam jechać? - i pociągając nosem dodał już mniej patetycznie: - Coś czuję. Spirytus, jak rany! Chlebak Andrzeja nasiąkł już całkiem bimbrem. Reszta wyciekła wolniutko na spodnie dziewczyny. - Co pan zrobił?! - odwróciła się do niego z wyrzutem. Pomyślał, że to przecież ona właśnie potłukła jego kapitał, ale dał za wygraną, tym bardziej że grubas krzyczał wyraźnie pod jego adresem: - Co za naród? Na handel taki się wypuszcza. W jedną stronę spirt a z powrotem szaber, nie? - Zawsze się znajdą hieny - dorzuciła dziewczyna. Andrzej poczuł się bezbronny jak wtedy za kratkami chlewika. - Ludzie, co wy wiecie? - zawołał, ale i tym naraził się dziewczynie. - Niech pan zabierze rękę! - zażądała. - Nie mam jak! Próbując uwolnić się z tego przymusowego uścisku, strąciła mu czapkę. Nie zdążył jej złapać i tylko patrzył, jak toczyła się po kolejowym nasypie. - Teraz to ja przepraszam... - usłyszał nad sobą wyraźnie zmieszany głos. Spróbowała się do niego uśmiechnąć, ale nie odwzajemnił uśmiechu dziewczyna - dziewczyną, ale to przez nią ponosił stratę za stratą. Potłuczona butelka grzechotała w chlebaku, a czapka od dawna już taplała się w błocie. Nie zauważył nawet, kiedy na horyzoncie ukazała się ponura spopielała koronka rozłupanych domów, utrąconych kominów. Pociąg zaczął zwalniać. I właśnie wtedy poczuł nagle, że ciało wspierającej się o niego dziewczyny ciąży mu coraz bardziej. Bezwładnie usuwała się coraz niżej. Jej drobne palce zaciśnięte na metalowym drążku rozluźniły się i Andrzej stał się jej jedyną podporą. - Przepraszam... Nie mam siły... - szepnęła osuwając głowę na jego ramię. - Miałam tyfus. - Po chwili, jakby to było najważniejsze dodała: - Przepraszam za tę hienę. - A ja za szczeniaka! Resztkami sił utrzymywał teraz na stopniach siebie i ten nadprogramowy ciężar. - Ludzie! - wrzasnął. - Złapcie ją! Ona jeszcze wypadnie! Nikt nie chciał lub nie mógł im pomóc. Na szczęście pociąg zatrzymał się pod semaforem. Andrzej odwrócił głowę i spojrzał w kierunku, w którym jak urzeczeni patrzyli pasażerowie pociągu. Na horyzoncie, pod ciemnymi chmurami, leżał trup miasta. - Warszawa! - ktoś krzyknął histerycznie. Ktoś inny zeskoczył ze stopnia i klęcząc na kolejowym nasypie przyłożył usta do cuchnącej smołą belki podkładu. Jakaś kobieta zawodziła z wnętrza wagonu: - Zabiję się! Zabiję! Andrzej, starając się przesłonić sobie widok ruin, pochylił się do ucha dziewczyny. - Jeszcze pani słabo? - zapytał. - Może pani wysiądzie? - Nie! - zdawała się odzyskiwać energię. - Nie! Ja muszę dojechać! Muszę! W jej głosie było tyle woli, że Andrzejowi nie pozostało nic innego, jak przypieczętować to swoim: - Bezapelacyjnie. Usłyszeli gwizd lokomotywy i znów wskoczył na stopień. Po kwadransie wjeżdżali na peron Dworca Wschodniego. Wraz z tłumem wypłynęli na kipiącą gwarem ulicę Kijowską. Żołnierze wodzący się z dziewczynami, handlarze oferujący słoninę i zapałki, tułacze popychający w dziecinnych wózkach swój uratowany dobytek, gazeciarze, wykrzykujący niemieckie nazwy świeżo zdobytych miast - wszystko to przepływało przed oczami oszołomionego Andrzeja. Wiedział już od swej przygodnej towarzyszki, że ważniejsze urzędy i instytucje, wśród których przyjdzie szukać Poznańskiego, znajdują się w tej właśnie ocalałej dzielnicy miasta. Ale jakoś nie śpieszno mu było tak od razu wszcząć poszukiwania. Kiedy tylko wysiedli z pociągu i rozprostowali zdrętwiałe ramiona, przedstawili się sobie: "Andrzej Talar" - "Barbara Lawinówna". Zdjął jej plecak, zawiesił sobie na ramieniu i wlókł się za nią, nie bardzo wiedząc dokąd. Basia jakby nie zauważała jego obecności. Starała się iść coraz szybciej, a kiedy dotarli do Wisły koło przeprawy, dołączyła do długiej kolejki oczekujących na przewóz. Ludzie tłoczyli się przy brzegu. Ponad głowami podawano sobie bagaże i dzieci. Wymieniano głośno adresy, nazwy ulic mieszały się z imionami pogubionych w tłumie członków rodzin. Basia stała nieruchomo, nie zdradzając najmniejszego zainteresowania tym, co się wokół niej działo. - Boże... - westchnęła zapatrzona w postrzępioną panoramę miasta. - Co tam zastanę? Co z nami będzie? - Pani jest chora, może lepiej jednak zostać tutaj - poradził Andrzej. Po tej stronie widział wiele całych domów, ale tam? Miał chyba rację ten grubas, że to cmentarz, nie miasto. Basia energicznie zaprzeczyła ruchem głowy, a na dyskusję nie było nawet czasu, bo tłum zakołysał się i zaczął unosić ich w stronę dobijającej do brzegu krypy. Andrzej ledwie zdążył przerzucić plecak na ramię dziewczyny. Uskoczył w porę, nie dając się porwać napierającej ludzkiej fali, która w mgnieniu oka zalała łódź. Wolno odbijała od brzegu. Kapelusze, rogatywki, berety, baranie czapy odpływały sprzed oczu Andrzeja. A gdzieś tam między nimi oddalała się i narciarska czapka Basi. Wyłowił ją wzrokiem i zwinąwszy dłonie w trąbkę, zawołał: - Złota, ale ile? Ile? I ona go dostrzegła. Jej drobna dłoń zafalowała w geście pożegnania ponad głowami pasażerów krypy. Odkrzyknęła coś, ale nie dosłyszał. Został sam. Klęcząc na zrytym pociskami trotuarze, w półcieniu zrujnowanej bramy przy Złotej, dozorca Ryszard Popiołek łatał wsparte o ścianę skrzydło zharatanej bramy. Pan Popiołek dobiegał pięćdziesiątki, z której ponad połowę strawił w wiernej służbie tej kamienicy. Po raz pierwszy zmuszony ją opuścić we wrześniu po powstaniu, natychmiast doczłapał się tu z Pruszkowa osiemnastego stycznia. Stanął wówczas wraz z żoną Józefiną i dwunastoletnim Gienkiem przed rozłupaną bramą i tylko dwa słowa wyrwały mu się ze ściśniętego gardła: - Koniec świata. Ale to działo się przed trzema miesiącami. Obecnie napłynęła już część lokatorów, a chociaż zrujnowane mieszkania wciąż jeszcze zasłane były odłamkami szkła, tynku i pierza, chociaż zamiast po schodach wspinać się musiano z podestu po drabinach, Popiołek mawiał, że szafa gra, komoda tańczy, wszystko będzie luks i w porządku. Aż z Siekierek sprowadził znajomego murarza, pana Piotra Osucha, przekupił go pół litrem bimbru, bo murarze i szklarze cieszyli się w tych dniach największym wzięciem, należało więc zabiegać o ich względy, i zasadził go na czwartym piętrze, aby wpierw sprawił się z podziurawionym dachem. Sam zaś zabrał się do tego, co w kamienicy najważniejsze: do osadzenia bramy. Część skrzydła połatał dyktą, górę obił blachą z dawnej reklamy o bezbolesnym usuwaniu odcisków, ale że "bez" urwał granat w powstaniu, blacha reklamowała obecnie "Bolesne usuwanie odcisków". Popiołek podniósł się z klęczek, odstawił młotek i przyjrzał się wyrwie bramy: drugie skrzydło wisiało na jednym tylko zawiasie. Obok w poprzek muru biegł napis po polsku i po rosyjsku: Rozminowano 17 Ii 45. Pod tą datą jakiś lejtnant Zacharow donosił przy okazji, że udają się na Berlin. Tak właśnie głosił napis wybazgrany cyrylicą, która Popiołkowi nie była obca jeszcze sprzed pierwszej wojny. Fronton dawniej zasobnej kamienicy cały był w piegach od postrzałów. Wszystkie okna zabite deskami. Podtrzymujące portal kariatydy miały odłupane odłamkami piersi i odtrącone nogi. Wzdłuż bramy przylepiono dziesiątki kartek, których Popiołek nie zrywał, bo była to jedna z licznych wówczas w stolicy ksiąg adresowych poszukujących się wzajem ludzi. Popiołek zadarł głowę w górę; wysoko nad nim majtały zwisające z rusztowania nogi Osucha. - Panie Osuch! Zejdź pan! - zawołał. - Obiad? - Panu się przedwojenne czasy śnią! Zejdź pan, trzeba bramę osadzić. - Po cholerę komu brama, panie Popiołek, jak okien nie ma? - Za bramę się płaci. - Kto teraz będzie panu płacił? - Osuch roześmiał się. - Dzisiaj? Za demokracji? Popiołek ruszył w poszukiwaniu innego pomocnika. Po drodze podniósł leżącą w gruzach klamkę, schował ją skrzętnie do kieszeni i wrócił na podwórze. Według dawnego ładu stała tu taksówka Lermaszewskiego, tyle że całkiem wypalona. Zasłaniała sobą dwa groby powstańcze z krzyżami zbitymi z resztek trzepaka. Bliżej wejścia pełno było gruzu wywalonego z klatki schodowej i ze zburzonych mieszkań. Ten osłonięty rumowiskiem sąsiednich domów kawałek ziemi spełniał teraz nową rolę. Był kuchnią, jadalnią i zarazem salonem dla całej kamienicy. Królowała tu pracowicie pani Popiołkowa w asyście dwunastoletniego Gienka. Na ustawionej z cegieł kuchni od tygodnia gotowali zupy. Rzadkie, bo rzadkie, na okrawkach żeberek, wspólnie przynoszonych z przydziałów, ale zawsze gorące, a tego przede wszystkim w te wczesnowiosenne dni oczekiwali ludzie. Głównym zajęciem Gienka było podkładanie do ognia. Kiedy ojciec wszedł na podwórze, chłopiec właśnie wtykał do paleniska resztkę biedermeierowskiego fotela. Popiołek zdążył w ostatniej chwili wyrwać osmolony już ogniem kawałek poręczy. - To salonik Langów! - wrzasnął. - Kto ci to pozwolił brać gnojku? Gienek zamiast odpowiedzi spojrzał w górę, na drugie piętro, gdzie w oknie ukazał się właśnie nowy lokator, Jasiński z następnym połamanym fotelem. - Barłoga! - mruknął do siebie Popiołek i wrzasnął do Jasińskiego: - Co pan robisz, jak rany?! - Przyda się na ogień! Popiołka o mało krew nie zalała. - To meble pana starosty! - ryknął. - Nie ma już starostów, panie dozorco, na szczęście. A to ruina! Połamane, poprute. Pewnie złota szukali - dodał, wskazując na rozbebeszone siedzenie. Fotel z trzaskiem zwalił się na gruzy. - Nie dość, że zajął mieszkanie po staroście - mamrotał do żony Popiołek - to jeszcze się na jego meblach mści. Koniec świata! - Ich tu sowiecka ciężarówka przywiozła - przypomniała Popiołkowa, zerkając znad kotła w górę. - Jeszcze nie wiadomo, jaka ich wywiezie - sapał rozwścieczony dozorca. - Lokator się znalazł, w dziąsło szarpany! Widok nadchodzącej młodej kobiety, ubranej w męski mundur z dystynkcjami sierżanta, nie złagodził jego złego humoru. Dziewczyna odznaczała się wspaniałą budową, imponującym biustem i jasnoblond lokami, wypływającymi obficie spod polowej rogatywki. Obok ślusarza Jasińskiego i urzędniczej rodziny Wróblów pani sierżant należała do napływowej grupy lokatorów tej kamienicy. Pani Popiołkowa nie darzyła jej sympatią, nazbyt świadoma faktu, że pani sierżant Halina Walczak jest wyraźnie w typie jej męża. Właśnie za takimi przy kości Popiołek dawnymi laty przepadał bez pamięci. Więc i teraz pani Józefina nie mogła się powstrzymać od głośnej uwagi. - Dawniej takie przebierańce w cyrku występowali - mruknęła. - Ni to chłop, ni baba... - I to w naszej kamienicy - przypochlebnie przytaknął Popiołek. - Koniec świata! Mówiąc to, kłaniał się jednak z daleka pani sierżant. Dziewczyna podeszła do ognia i zajrzała do garnka. - Ratujemy się, czym się da - powiedział. Wyciągnęła z kieszeni trzy puszki konserw i postawiła je na cegłach, a do ręki Popiołka wcisnęła torebkę cukierków. - To dla dzieci, na deser. - Dzieci dziękują posłusznie! - wrzasnął salutując Gienek. - Co byśmy bez naszej kochanej armii robili... - dodał Popiołek, nie mogąc oderwać oczu od pani Haliny. Właśnie zaczęła wspinać się po drabinie na piętro. Popiołek wciąż nie rezygnował z zamiaru osadzenia bramy i zagnał w końcu Osucha i Jasińskiego do roboty. - Co panu tak pilno z tą bramą? Okien jeszcze nie ma! - Jasiński bezwiednie powtórzył argument Osucha. - Widział pan dom bez drzwi? - Cała Warszawa bez dachu... - Bez dachu może być, ale dom bez drzwi to nie dom - upierał się przy swoim Popiołek, mocując się z zawiasem. - Jak nie ma bramy, to wlizą chamy! Umocowanie tego skrzydła nie było łatwe. Brama zmieniła nieco swą dawną formę, a zawiasy obluzowały się w murze. Wbijając je na powrót potężnym młotem, Popiołek postanowił przy okazji uświadomić Jasińskiego, dokąd właściwie się wprowadził. - To był kiedyś dom! Regularna kamienica. Krawiec Gurnowski: siedem pokoi. Doktor Kazanowicz: cztery, dentysta Lawina: sześć pokoi razem z gabinetem. Na pierwsze piętro, gdzie pan starosta Lang mieszkał, marmurowe schody prowadziły. Szczególnie informację o tych schodach Popiołek podkreślał dobitnie, aby dać do zrozumienia przybyszowi z dalekiej Woli, gdzie naprawdę się dostał. Od tego marmuru zaczęła się sprzeczka. Osuch twierdził, że to był tylko marmur sztuczny, a on się na tym doskonale zna, bo robił marmurowe schody w katedrze. Pan Popiołek też nie chciał zrezygnować z marmurowego prestiżu swojej kamienicy. Aż wmieszał się milczący dotąd Jasiński: - Obywatele! O co wy się kłócicie? Ani tej katedry nie ma, ani tych schodów. Mamy zawiesić tę głupią bramę, to wieszajmy. - Ja się tak zastanawiam... - zmienił temat Osuch. - Czyje to teraz będzie? Właściciel nie żyje... - Żyje, żyje... - Jasiński postawił sprawę pryncypialnie. - Państwo to teraz właściciel. Mówi to panu coś? Popiołkowi brama drgnęła w rękach, ale zdobył się tylko na pełne zdumienia: - Koniec świata! - Znaczy się, jak? Cała Warszawa będzie państwowa? - ze zgrozą pytał murarz. - To po cholerę pan, panie Popiołek, bramę szykujesz? Dozorca już jednak doszedł do siebie po pierwszym oszołomieniu i oświadczył: - Ustrój rzecz przejściowa, a brama rzecz stała! - i walnął z całej siły w górny zawias; brama zawisła miękko na swoim miejscu. Pierwsza przeszła przez nią pani Teresa Bawolikowa z dwoma wiadrami wody i Jacusiem. Gdyby nie ten Jacuś, można by za nią wołać "panienko". Trzej skłóceni starsi panowie, stojący przy bramie, z przyjemnością popatrzyli na ładną buzię okoloną ciemnymi lokami i fertyczną sylwetkę opiętą w uszyty z koca, ale szykowny płaszczyk. Pierwszy ocknął się z zachwycenia Popiołek. Może pod wpływem piorunującego wzroku żony, a może na widok Jacka. Mały podbijał w dłoni, niczym tenisową piłeczkę, niemiecki granat. Popiołek rzucił się odebrać malcowi zdobycz. - Niech się pobawi, panie dozorco - spokojnie powiedziała Bawolikowa. - On jest bez zapalnika. I ruszyła dalej z kubłami. Kiedy osadzono już bramę, następnym problemem Popiołka stał się klucz. Miał ich cały pęk, ale żaden nie pasował do bramy. Znał na pamięć te klucze i nawet sprawdzać nie musiał na blaszkach z numerkami, który do kogo należał. Podzwaniał w dłoniach tą kupą żelastwa, które było rejestrem i zarazem księgą meldunkową dawnych lokatorów. Dziś kluczy więcej było niż ich właścicieli. Popiołek długo obracał każdy w rękach. - To od osiemnastki... Zabłocki. A Gienek natychmiast uzupełnił: - Uciekł z budy po łapance. Trach- trach i po człowieku... Ojciec pozgrzytał jeszcze kilkoma innymi kluczami. - Ten od Olędzkich trzeba by spiłować. O Olędzkich brak było Gienkowi danych. - Oni też nie żyją? - spytał. - Ostatni raz widziałem ich jeszcze w powstaniu - wyjaśnił ojciec. - To klucz od pana Gabrysia. Ciekawe, czy żyje. - No chyba! On zawsze gadał, tato, że fryzjer jest apolityczny. - Synku! Apolityczni też giną! Niestety. Przełożył na kółku jeszcze kilka kluczy. Zatrzymał się przy jakimś trochę większym. - To od Pawluśkiewiczowej. Nie wróciła z Pawiaka. Coś zgrzytnęło i język zamka wyskoczył. - Ale mam szczęście! Pasuje! - ucieszył się Popiołek. Próba na zamkniętych drzwiach też się powiodła. Popiołek promieniał dumą. - Józia! Józia - podbiegł do żony. - Mamy bramę! Radość zmąciła mu nowa awantura z Jasińskim, który chciał zabrać z podwórka dwie łopaty. Popiołek ściągał z okolicy, co się dało, więc przywlókł i trzy szpadle. Przez chwilę wyszarpywali sobie trzonki. - BOS ogłosił, że skupuje kilofy i łopaty! - wołał Jasiński. - Mówi to panu coś? - BOS? - nie zrozumiał Osuch, ale go zaraz po swojemu oświecił Popiołek. - Nie wie pan? Boże, odbuduj stolicę. - Gdzie on był, kiedy ją burzyli? - krzyknął Jasiński, któremu udało się wreszcie wyrwać Popiołkowi łopatę. - Oddaj pan! Ja je znalazłem. Jasiński mocniej ścisnął zdobycz pod pachą. - Jedna panu starczy - powiedział. - Te wezmę do fabryki. - Moje są! - Warszawskie są. Mówi to panu coś? Popiołka zatkało. - A ja nie warszawski?! - wrzasnął. - Nie dam! A jednak uległ. Bo właśnie w tym momencie ktoś szarpnął kilkakroć klamką zamkniętej bramy. Popiołek zbyt długo czekał na tę chwilę. Machnął więc ręką na łopaty i ceremonialnym krokiem skierował się ku ciemnej wnęce. W bramie stała jakaś drobna postać z plecakiem przerzuconym przez ramię. Popiołek długo gapił się podejrzliwie na przybyłą. Dopiero kiedy Basia ściągnęła z głowy wełnianą czapkę, złapał ją w ramiona i przytulił jak córkę. - Panna Basia! Koniec świata!!! Gładził ją po włosach, znów tulił i powtarzał w kółko: - Basia! Basia! Żyjesz, dziecko! A rodzice? - Są na wsi. Ja przyjechałam na zwiady. A tutaj? Kto jest? Kto żyje? Po chwili kto żyw ze starych lokatorów biegł przywitać się z Basią. Całowali ją, wypytywali o rodziców. - Basia! Pani żyje! - wołała radośnie Bawolikowa. - A mój mąż nie wrócił... - Wróci, pani Tereso - zapewniała ją Basia, podniecona powitaniem. - Trzeba wierzyć, że wszyscy wrócą... Ostatni etap tej drogi do domu wiódł po drabinie. Popiołek oparł ją o podest pierwszego piętra. Kiedy stanęła przed postrzelanymi drzwiami, na których wciąż jeszcze widniała mosiężna tabliczka: Dr Leopold Lawina, Długo nie znajdowała w sobie dość siły, aby nacisnąć klamkę. Zrobił to za nią Popiołek. Weszła do przedpokoju, potykając się o porozrzucane sprzęty i kawałki cegieł. Dotykała ręką mebli przysypanych tynkiem. Pod podeszwami zgrzytało szkło. Pierze z rozprutej poduszki fruwało w przeciągu. Rozcięte materace w dawnej sypialni odsłaniały spiralę sprężyn. - Złota różne barłogi szukały - objaśnił Popiołek, posuwając się krok w krok za Basią w tej jej lustracyjnej wędrówce. - Przykarauliłem dwóch. Taki im popęd dałem, że skakali stąd na dół jak człowiek-mucha w cyrku Staniewskich... W dawnym gabinecie ojca fotel dentystyczny i wiertarka leżały przewrócone, bielsze jeszcze od tego tynku, który je obsypał. W aptecznej szafce, przez wybitą szybkę, widać było cegłę leżącą na półce. Basia, wciąż jeszcze nie zdejmując plecaka, schyliła się, by podnieść wiertarkę. - Gabinet jak cię mogę - stwierdził Popiołek. - Będzie tatuś mógł pracować. - Niestety, nie... Nie zauważyła pytającego spojrzenia dozorcy. Niebawem ojciec powróci i wówczas Popiołek pojmie, że bez prawej ręki trudno jest wykonywać zawód dentysty. Ściągnęła nareszcie plecak i jak pielgrzym, który dotarł na koniec do celu, opadła na miękką skórę fotela. - A o mnie ktoś pytał? - Ma się rozumieć - z zapałem przytwierdził Popiołek. - Każdy jeden, co wraca, pyta o innych lokatorów. Nawet nie dostrzegł rozczarowania w smutnych oczach dziewczyny. mi o lokatorów... - powiedziała zniecierpliwiona. - Czy mnie ktoś szukał? - To ostatnie słowo wymówiła wolno, jakby je podkreślała. - Taki wysoki chłopak? Jasne włosy, Łukasz miał na imię. Łukasz Zbożny. Przychodził tu często... - Nie... Ale wróci, panno Basiu, na pewno wróci. Chciał jeszcze dorzucić coś pocieszającego, ale w tym momencie na całą kamienicę rozległo się przeciągłe wołanie pani Józefiny: - Zuuupa gotowa! Schodźcie, ludzieee! Podchodzili kolejno z wygrzebanymi z gruzów miskami albo zdobytymi gdzieś menażkami. Popiołkowa obdzielała każdego pełną chochlą gorącego płynu, w którym pływał czasami kawałek boczku lub mięsa. Nie odchodzili do mieszkań, tylko wsparci na czym kto mógł siorbali tę swoją kolację i omawiali wydarzenia dnia. Burzliwą dyskusję wywołała tym razem Bawolikowa, ogłaszjąc nie bez zazdrości, że w Łodzi mają podobno i elektryczność, i gaz. - I szyby w oknach - dokończył za matkę Jacek. - Płakać się chce - siorbnął nad menażką Lermaszewski. Był starym warszawskim taksówkarzem i od czasu, kiedy zastał na podwórku swoją gablotę wypaloną i wyszabrowaną do ostatniej śrubki, popadł w apatię. Natomiast jego syn Henryk kipiał energią i przedsiębiorczością. Handlował kartkami, zapałkami, odzieżą - zresztą wszystko było wówczas towarem - i wkrótce mieszkanie Lermaszewskich urosło do pierwszego lokalu w tym domu. - Co tatuś?! - ofuknął ojca. - Trzeba z żywymi naprzód iść. Już poeta miał głowę na samym środku szyi, kiedy tak mówił. Skombinujemy jakąś taryfę. - Nie, Heniu - westchnął nie przekonany stary. - Ja chyba się faktycznie do tej Łodzi przeniosę. Jakie tu życie dla kieryki? - Właśnie - emocjonował się Henio - niech tatuś weźmie na logikę: gdzie taksówkarz ma życie? Tam, gdzie się wszyscy szukają. Lermaszewski łyżką jak buławą wskazał na usypisko gruzu, zawalające połowę podwórka. - Tu czołg przejedzie, nie opel - powiedział. - Wiadoma rzecz - poparł go nieoczekiwanie milczący dotąd Osuch. - W Łodzi zrobią Warszawę. - O, takiego! Dowiedział się więc Lermaszewski, gdzie się "zgina dziób pingwina", ale przekonany w dalszym ciągu nie był. - Na cmentarzu nie zrobią stolicy - upierał się. Nieoczekiwanie dla Popiołka przyszedł mu w sukurs Jasiński. - Jest uchwała Rządu Tymczasowego o odbudowie - powiedział. - Mówi to panu coś? To nie był argument dla Lermaszewskiego. - Rząd Tymczasowy - stwierdził spokojnie - to i decyzje mogą być takie same. - Od nas zależy, czy tu będzie stolica - stwierdził Jasiński. - Może i będzie, ale ja tego nie dożyję. Na to trzeba z pięćdziesięciu lat. Gienek dokonał w pamięci szybkich obliczeń. - O rany! - zawołał. - To ja będę miał sześćdziesiąt dwa lata. Lermaszewski kiwnął głową i widząc zasępionego Gienka, już tylko w nim upatrywał poplecznika. - Wolałbyś mieszkać w Łodzi, Gieniu, co? - O! - mały Popiołek powtórzył gest ojca. - Tu się zgina dziób pingwina. Popiołek aż napluł do zupy, tak się zakrztusił ze śmiechu, ale pod karcącym spojrzeniem Józefiny huknął na Gienka: - No, no! Kto ciebie nauczył takiej francuskiej wymowy? Jedz zupę i nie wtrącaj się. Do podwórzowej jadalni podeszła Jasińska, której Basia jeszcze nie znała, a za nią jej córka Lidka. Miała lat nie więcej niż siedemnaście, ale nawet obszerny wojskowy płaszcz z trudem mógł ukryć, że dziewczyna jest w ciąży. Wyciągnęła menażkę. Popiołkowa chochlą zamieszała w kotle. I wtedy właśnie Lermaszewska, odstawiwszy swój talerz, demonstracyjnie splunęła pod kierzowe buty Lidki. Dziewczyna stała chwilę nieporuszona, potem kąciki ust zaczęły jej drgać. Raptem rzuciła napełnioną już menażkę i popędziła w stronę domu. Na Lermaszewskiej zawisło wystraszone spojrzenie Jasińskiej i pełne dezaprobaty obojga Popiołków. - Co się dzieje? - Basia, nieświadoma panujących tu stosunków, nachyliła się ku Popiołkowi. - Koniec świata - odparł dozorca i widać dla odwrócenia uwagi wszystkich dodał już bardzo głośno do żony: - Nalej, Józia. Zaniosę doktorowi. Prawie wszyscy spojrzeli w zabite deskami okno na czwartym piętrze. Doktor Sergiusz Kazanowicz był jedynym lokatorem, który nie uczestniczył we wspólnych posiłkach. Basię ucieszyła wiadomość, że doktor żyje, ponieważ po raz ostatni widziała go w czterdziestym drugim, kiedy wyprowadzało go stąd gestapo. Pamiętała go jeszcze z przedwojennych wizyt, kiedy odwiedzał ją z długim, ebonitowym stetoskopem, gdy zapadała na migdałki. Pamiętała też, jak łykał przy niej tran, aby i ją zachęcić do brania lekarstwa. Ojciec, zanim podjął wykłady na stomatologii, zazdrościł Kazanowiczowi praktyki; w środy i piątki, kiedy przyjmował w domu, na klatce schodowej ustawiali się pacjenci, przyjeżdżający tu ze wszystkich prawie dzielnic, co zmuszało Popiołkową do nadprogramowego szorowania schodów. Kazanowicz powrócił niedawno. W obozowym pasiaku i z małym tobołkiem w ręce. - Panie doktorze, panie doktorze... - Popiołek prawie że płakał ze szczęścia. A Kazanowicz, nieczuły na powitanie, odwinął tylko rękaw pasiaka wskazując na wytatuowany numer. - Nie ma doktora, tu jest moje nazwisko. Odtąd nikt go więcej prócz Popiołków nie widział. Zamknął się na czwartym piętrze w pokoju z kuchnią, bo resztę mieszkania urwała bomba. Praktyki nie podjął, w ogóle nie zarejestrował się w izbie lekarskiej. Popiołek, który z litości nosił mu na górę posiłki, opowiadał, że doktor pytania o pracę zbywał uwagami w rodzaju: "Ludzkość nie zasługuje, by ją leczyć. Zasługuje wyłącznie na śmierć". Dopiero po jakimś czasie zgodził się wylewać ze stearyny znicze, którymi handlowała Popiołkowa. Z tego żył. Również i teraz nie wpadał do jego pokoju ani jeden promyk dziennego światła. Rozjaśniał go tylko migotliwy blask świecy. Sergiusz Kazanowicz, nie ogolony, ubrany jedynie w pasiastą piżamę, ruchami dziwnie zautomatyzowanymi, jakby wykonując jemu tylko słyszalną komendę, przenosił różne przedmioty pod drzwi mieszkania. Rósł tam stos ocalałych lamp, abażurów, obrazów i statuetek. Co pewien czas ręka doktora sięgała do kieszeni. Rozkruszał w niej kawałki sucharów, które żuł potem godzinami. Dwie duże kromki chleba leżały na stole. Słysząc pukanie, rzucił się gwałtownie ku drzwiom, upychając chleb po kieszeniach piżamy. Potem spokojnie, nie zwracając uwagi na wejście Popiołka, zabrał się do darcia leżących na stole papierów-dokumentów i dyplomów. - Co pan robi, panie doktorze? Niech pan zje zupę. - Nie ma doktora! Mówiłem już panu. Wtykał Popiołkowi do rąk przedmioty leżące pod drzwiami. - Wie pan, że doktor Lawina żyje? Basia wróciła. - Niech pan nikomu nie mówi, że ja żyję. Nikomu. Wetknął jeszcze dozorcy obłamany marmurowy bibularz i tak obładowanego wypchnął z pokoju. Popiołek poczłapał na dół z tym wszystkim i z pełnym rondelkiem zupy. - Piąty dzień już nic nie je - podzielił się swoim zmartwieniem z nadchodzącym właśnie Heniem Lermaszewskim. Henio nie bardzo się przejął głodówką doktora, natomiast z zainteresowaniem przyjrzał się trzymanym przez dozorcę przedmiotom. - Wchodzę w te graty - powiedział. - Ile pan za to chce? Dozorca nie zauważył nawet, jak Henio kolejno wyłuskiwał mu z rąk przedmioty. Zapatrzył się w bramę, przed którą stał listonosz. Wsparty o rower z uwagą odczytywał kartki przylepione na bramie. Popiołek ruszył w jego kierunku, ale wyprzedziła go zdyszana Bawolikowa. - Ma pan coś może dla Teresy Bawolik? Listonosz pokręcił przecząco głową. Z pliku przedziwnych domowej roboty kopert i kart wyciągnął dwie. - Tylko dla tych obok - wskazał głową na wyrwę po sąsiednim domu. Wręczył listy Popiołkowi. - Ktoś przecież wróci, nie? - i zajął się znów studiowaniem kartek. Zawiedziona Bawolikowa wróciła na podwórko. A za nią Popiołek, by wyrwać z rąk Henia lampę, którą ten już zdążył zdemontować, szukając "twardych". - Zostaw pan. To doktora Kazanowicza... Kiedy będzie elekstryka, to mu się przyda. Z nadejściem nocy Basię znów ogarnęło uczucie osamotnienia i smutku. Wiatr hulał po pokojach, było jej straszno samej w tym opustoszałym mieszkaniu. Nie mogąc zasnąć, podeszła do okna i długo wpatrywała się w mrok. Po jakimś czasie dostrzegła odrywającą się od muru sylwetkę, w której bez trudu rozpoznała doktora. Do wypalonego wraka taksówki wrzucał postrzępione papiery. Jakiś inny kształt oderwał się nagle od samochodu i zaraz rozległo się szczekanie. W dozorcówce natychmiast zapaliło się światło. Sylwetka człowieka zniknęła z pola widzenia Basi. Na podwórze wyskoczyła cała rodzina Popiołków i witała czarnego setera. Wychudzone psisko wesoło merdało ogonem. - Jezus Maria! - wrzasnęła Popiołkowa. - To Karo! Pani Józefina uznała za cud, że pies przeżył i wrócił do domu. - Jaki cud, Józia? - Popiołek nie podzielał euforii żony. - Normalna rzecz. A Ziemińscy nie żyją. Patrz, szuka ich... Pies rzeczywiście obwąchawszy dozorców ruszył w kierunku klatki schodowej. - Żeby oni wiedzieli, jakiego mieli wiernego psa - rozczulił się Popiołek. Nagle zastanowił się. - Zaraz... Ale jak on się tu dostał? Przecież brama zamknięta! Podbiegł w jej kierunku i podniósł lampę. Na końcu ciemnej czeluści widział jak na dłoni ulicę. - Ukradli! - wrzasnął. - No, nie! Koniec świata. Tego samego dnia, zanim jeszcze Basia zdążyła dotrzeć na Złotą Andrzej Talar przemierzał ulice Pragi w poszukiwaniu domu, w którym rezyduje rząd. Tak rozpytywał o ten rząd przechodniów, jakby chodziło o drogę do sołtysa w Sierpuchowie. Ulice Pragi wciąż kipiały przelewającym się tłumem. Mundury polskie i radzieckie mieszały się z obozowymi pasiakami. Z bocznej uliczki jakiś gołowąsy kapral wyprowadzał konwój niemieckich żołnierzy z łopatami na ramionach. Oznaczeni na plecach literami J W - jeniec wojenny - maszerowali ci byli panowie Europy odgruzowywać miasto, które obrócili w perzynę. Z lor konnych, przerobionych na pasażerskie pojazdy, ludzie popatrywali na nich beznamiętnie, pogrzebawszy w pamięci dni, kiedy na widok tych samych mundurów kryli się po piwnicach i bramach. Zawieszony na słupie głośnik chrypiał niemiłosiernie. Z trudem można było zrozumieć, że właśnie wojska alianckie zrzuciły wielki desant w Holandii, a na Ziemiach Zachodnich na polskich chłopów czeka wielka szansa - pięć milionów hektarów. Potem padały dziesiątki nazwisk - spiker czytał skrzynkę poszukiwania rodzin Polskiego Czerwonego Krzyża. Środkiem ulicy wolno pomykała riksza wioząca księdza z ostatnimi sakramentami. Cichutko dzwonił ministrancki dzwoneczek. Andrzej bezwiednie, jak to robił zawsze w Sierpuchowie przy podobnych okazjach, przyklęknął i przeżegnał się. - Patrz pan - usłyszał nad sobą pogodną konkluzję mężczyzny w mundurze tramwajarza - nareszcie ludzie normalnie w łóżkach zaczynają umierać. Po kwadransie wchłonął Andrzeja inny tłum, urzędniczy. W gmachu, w którym spodziewał się znaleźć Poznańskiego. Na dach odrapanej klatki schodowej zagadnął o niego zbiegającego z aktami urzędnika. - Czy chodzi o pułkownika Poznańskiego? - Chyba nie... - odpowiedział z wahaniem, przypomniawszy sobie wychudzoną postać, kryjącą się u nich w stodole. - Ale Jerzy? - Jerzy. - Tu nie ma innego. Drugie piętro - urzędnik wskazał palcem podest, z którego płatami odlatywał tynk. Andrzej minął przylepiony do ściany plakat "Idę wyzwalać". Po ciasnych, odrapanych korytarzach miotali się w pośpiechu wojskowi i cywile. Uchylił drzwi z tabliczką: Minister Administracji Publicznej. W ciemnym pokoju za biurkiem siedział człowiek, przed nim, obok polowego telefonu w drewnianej skrzynce, stała otwarta puszka konserw. Na parapecie, skrzyniach i workach siedzieli podwładni i notowali rozporządzenia, które dyktował szef resortu. Andrzej wycofał się szybko, próbując z kolei szczęścia za drzwiami naprzeciwko, gdzie urzędowało Ministerstwo Oświaty. - Jak mam pisać? - wołał człowiek w cwikierze. - Jak mam pisać, kiedy nie ma na czym siedzieć! - Niech pan minister zdobędzie sobie jakieś krzesło - poradził jego towarzysz. - Skąd? Teraz dopiero obaj dostrzegli tkwiącego w progu Andrzeja. - Przywieźliście ten spis ocalałych budynków szkolnych? - spytał człowiek w cwikierze. - Szukam pana Poznańskiego. Jerzy Poznański. Wciąż jeszcze nie używał tytułu przed nazwiskiem Poznańskiego, sądząc że to jednak pomyłka. Ale kiedy znalazł się nareszcie we właściwym pokoju, który mu wskazano w oświacie, przekonał się, że pierwsza informacja była najzupełniej ścisła. Poznański stał wprawdzie odwrócony do niego plecami, ale rozpoznał go natychmiast po nieco zgarbionej sylwetce i przerzedzonych na potylicy ciemnych włosach. Dwie gwiazdki i dwie belki na naramiennikach nie pozostawiały wątpliwości, że Jerzy Poznański w drodze z Sierpuchowa tutaj awansował do rangi podpułkownika. Teraz perorował głośno nad głową cywila, kręcącego zapamiętale korbą telefonu. - Pojedziecie tam jeszcze dziś na noc. To jest potrzeba chwili. - Ale jak dojechać do tego Wrocławia? - bronił się człowiek przy telefonie. - Tam jeszcze nikt nie dotarł. - Ktoś musi być pierwszy - dopiero teraz odwrócił się i dostrzegł Andrzeja. - Co ty tu robisz, człowieku? - Panie Poznański... - Andrzej szybko poprawił się: - Panie pułkowniku... - Jędrek?! Zostawmy tytuły - uściskał go serdecznie. - Co u ojca? - On mi tu kazał, do pana... - Co się stało? Andrzej zerknął na siedzącego przy telefonie. Poznański zrozumiał, że chłopak nie chce mówić przy świadkach. Odciągnął go w kąt pokoju. - Uciekać musiałem - Andrzej szeptał mu prawie do samego ucha. - Przed kim? - Przed swoimi. - Przecież tyś poszedł... - Poznański dopiero teraz zaczął przyglądać się cywilnemu ubraniu Andrzeja. - Tyś poszedł na ochotnika do wojska. - I wojsko chciało mnie... - zgiął palec na spuście karabinu. Poznański otoczył go ramieniem i wprowadził do sąsiadującej z pokojami łazienki. Stała tam wanna, zawalona różnego typu maszynami do pisania. Poznański przysiadł na brzegu, sadzając gościa na muszli klozetowej, wypełnionej po wierzch metalowymi pudłami z taśmami filmowymi. - Dlaczego chcieli ciebie?... - Dezerter. Poznański skrzywił się na dźwięk tego słowa, ale nie zdążył zażądać wyjaśnień, bo drzwi łazienki otwarły się z impetem, ukazując tęgiego sierżanta, dźwigającego stos bochnów chleba. - Aprowizacja, obywatelu pułkowniku - oznajmił sierżant. - Potem - Poznański zniecierpliwionym gestem chciał go odprawić, ale widząc głodne spojrzenie Andrzeja, sięgnął po chleb. - Albo dajcie. Wyjętym z kieszeni scyzorykiem odkroił grubachną kromkę. Powąchał. - Nigdy nie zapomnę - powiedział - jak pachniał ten chleb, który mi przynosiłeś. Pogryzając chleb, Andrzej zrelacjonował wydarzenia dwóch ostatnich nocy. - Chciałem skończyć z tym strzelaniem do swoich - zakończył. Poznański odwrócił się i patrząc gdzieś w głąb podwórka przez zalakierowane do połowy okienko łazienki, powiedział: - Prokurator nazwałby to dezercją... - A pan? - zapytał Andrzej. Poznański nie odpowiedział od razu. - Są tacy, którzy w życiu chcą mniej od innych, i tacy, którzy grają na całą stawkę - odezwał się wreszcie pozornie bez związku. - Gdybym cię nie znał, Andrzej, w ogóle bym z tobą nie rozmawiał. Wiem, że jesteś gorący. I wiem jeszcze, co mam do zawdzięczenia Talarom. Załatwię twoją sprawę. Andrzej odetchnął. - Naprawdę? - nie mógł pohamować westchnienia ulgi. Poznański uciszył go gestem ręki i znów przysiadł na wannie. - Chciałeś dobrze - powiedział - ale historia i prokurator nie rozliczają z intencji, lecz z faktów. Dura lex, sed lex. Jako trup odegrałbyś rolę odstraszającego przykładu. Lecz wojna się kończy, a człowiek jest dla nas najcenniejszym skarbem. Od pomników ważniejsi są ludzie - miał wyraźną skłonność do sentencji. - Trzeba robić od nowa Polskę. - Popatrzył ciepło na Andrzeja. - Pomożesz mi? - Wiśta wio łatwo powiedzieć - Andrzej maskował swym powiedzonkiem onieśmielenie. - Ale czy ja się nadam? - Postawmy inaczej pytanie: czy chcesz? - Bezapelacyjnie! - zawołał szybko Andrzej. - To dam ci kartkę na kwaterę - pochylił się nad biurkiem i zanurzył pióro w ogromnym kałamarzu. - A nie będzie pan miał kłopotów przeze mnie? Poznański popatrzył na niego i uśmiechnął się ciepło. - A wyście przeze mnie nie mieli? Zresztą przy okazji poradzę się kogoś mądrzejszego ode mnie. Kiedy tylko za Andrzejem zamknęły się drzwi, kazał się połączyć z generałem. Tej samej nocy w ruinach dawnej fabryki "Kamil Jędrys i Spółka", wyrabiającej niegdyś narzędzia pomiarowe, przystąpiła do odgruzowania grupa dawnych pracowników. Zebrał ich w końcu, po długich poszukiwaniach, Stanisław Jasiński, ten sam, któremu kwaterunek przydzielił mieszkanie na Złotej. Długo musiał przekonywać kolegów, że spod tych zwałów cegieł da się jeszcze uratować i odgrzebać niejedną maszynę. Do tego właśnie celu potrzebował łopat, które z takim trudem wydarł Popiołkowi. Poukładali na wypalonych treglach menażki, łyżki i płaszcze, chwycili za oskardy. Około północy natrafili na pierwszą pogrzebaną w cegłach tokarkę. Stec, Okólski i Paczocha od razu poznali, że była to ta sama, na której toczyli niegdyś elementy do suwmiarek, w których produkcji specjalizował się zakład. Jasiński triumfował. - Widzicie?! Wedel już pracuje, Rygawar, Drucianka. A my mamy czekać na cud? Wtedy nagle z głębi wypalonej hali dobiegł ich donośny głos. - Brawo! - wołał ktoś, brnąc po usypisku popękanego betonu. - Brawo! W bladej poświacie księżyca widać było wyłaniającego się zza rozłupanego filaru niskiego mężczyznę w sakpalcie i w butach z cholewami. Patrzyli na tę dziwną postać jakby dojrzeli ducha. - Niech ja skonam! - pierwszy ochłonął Okólski. - Pan Jędrys! To pan żyje? Wzruszeni obejmowali po kolei eks- właściciela i chlebodawcę; nawet Jasiński brał go w ramiona i ściskał jak kogoś najbliższego z rodziny chociaż go przed wojną trzy razy Jędrys wyrzucał z roboty. Gadali jeden przez drugiego, szybko, pośpiesznie, pragnąc w minutach zawrzeć historię całych miesięcy. - Gdzie pan był w powstaniu? - Na Żoliborzu. - Ja na Woli. - A małżonka jak, panie Jędrys? - Dopiero ją w Pruszkowie znalazłem. O, i Stec żyje! - Jędrys dopiero teraz rozpoznał swojego szlifierza. - Przydały się te lewe papiery, co panu załatwiłem? - Jak najbardziej, panie inżynierze, ale poszły z dymem w powstaniu. - Najważniejsze, że żyjemy. Cieszę się, że was widzę. Ja już tu od tygodnia przychodzę. A dzisiaj myślałem, że to szabrownicy maszyn szukają. Stec wskazał na Jasińskiego. - On nas tu skrzyknął. - Wiedziałem, że na pana zawsze można liczyć - Jędrys poczęstował Jasińskiego papierosem. - Ruszymy to. Tylko na razie nie będę wam mógł płacić. Roześmieli się, bo żart był nie najgorszy. - Ma pan już z głowy to zmartwienie - stwierdził Jasiński. - O nie, nie! - zaprotestował Jędrys. - Zawsze wymagałem, ale płaciłem. Jasiński teraz dopiero pojął, że Jędrys o tych wypłatach mówi poważnie, aby więc nie było wątpliwości, że mają na ten temat inne zdanie, dorzucił: - Państwo nam będzie płacić. Jędrys schylił się, by podnieść wrak barometru. Tuż przed wojną zaczął i barometry wytwarzać. Odrzucił w gruzy pogięty cyferblat przyrządu. - Państwo ma teraz większe kłopoty - powiedział - niż moja fabryka. - Ona już nie będzie pańska. - A czyja? Skończyły się radosne powitania warszawiaków, zaczynały się rozmowy Polaków. Okólski sięgnął po odrzucony oskard. - A to czyje? - spytał. - A to? A to? - wskazywał na łopaty i szpadle. - Własne przynieśliśmy. - A to czyje? - Jędrys odwzajemnił mu się takim samym argumentem, pokazując wypalony szkielet hali. - No? - Nasze - spokojnie odpowiedział Jasiński. - Jakim prawem? - Nacjonalizacja, mówi to panu coś? - Co wy tam wiecie - machnął ręką Jędrys. - Małe fabryczki zostaną. - Nas tu będzie dużo - oświadczył Stec. - To zależy, ilu wezmę. - Od pana nic już nie będzie zależało - Jasiński odrzucił papierosa, zadeptał go wolno obcasem. - Nic, panie inżynierze. - Ja pana od pierwszego zwalniam! - zapiał Jędrys. Jasiński ujął go grzecznie pod ramię. Wyglądało to tak, jakby gdzieś na stronie zamierzał podjąć dalsze pertraktacje, więc Jędrys pozwolił się odprowadzić. Ale kiedy byli już przy filarze, Jasinski zatrzymał się. - Niech pan się tu więcej nie kręci - powiedział. I spokojnie zawrócił. Dogonił go wrzask rozwścieczonego inżyniera: - Będziecie się przed swoimi tłumaczyć! Idę do komitetu PPR! - Pozdrów ich pan od naszej załogi! - Z niego niezły był gość - mruknął Stec. - Był... - potwierdził Jasiński. - No, bierzmy się do roboty. Po godzinie mieli następną wizytę, bo Jędrys dotrzymał słowa. Milicjantów kwaterujących w baraku - traf chciał, że tym samym, w którym dostał kwaterę Andrzej Talar - poderwał na nogi alarmem, że ktoś rabuje jego dawną fabrykę. Po drodze zabrali dyżurującego delegata dzielnicy. Kiedy przez rumowiska dotarli wreszcie do hali, robotnicy zajęci byli odgrzebywaniem następnej znalezionej tokarki. - Obywatele! Co za zamieszanie tu robicie? - krzyknął delegat. Dlaczego wygnaliście tego obywatela? - Myśmy go tylko grzecznie wyprosili - wyjaśnił Stec. - Jakim prawem? To jest moje. O, proszę - Jędrys wyciągnął z gruzów dowód niezbity, kawałek tabliczki z nazwą firmy i własnym nazwiskiem. Delegat, któremu przez miesiąc wbijano na kursie do głowy zasady praworządności, przystąpił z zapałem do jej obrony. - Ten obywatel ma rację! - powiedział. - To jest jego! - Skończyła się prywatna własność - odparował Jasiński. - Masz, weź i to! - krzyczał histerycznie Jędrys rozpinając sakpalto tak gorączkowo, że aż poodpryskiwały guziki. - Nie możecie robić niczego bez zgody tego obywatela - upierał się delegat. Jasiński odstawił łom i podszedł bliżej. - Jest demokracja! Mówi to wam coś? - spytał. - Taki nie będzie nami rządził... - Tylko bez samowoli! - delegat przydepnął trzonek łopaty, po którą schylił się Jasiński. - Są na to uchwały. Wpadnijcie do komitetu, to się przekonacie. - Byłem w partii, jak wyście się chodzić uczyli - Jasiński spojrzał z wyższością i spokojnie zwrócił się do swoich. - Brać się do roboty, chłopaki. - Jestem delegatem tej dzielnicy! - wykrzyknął zlekceważony działacz. - Nie chcemy takiego zasranego delegata... - Jasiński popchnął aktywistę. - Zwijaj się stąd, synku, radzę ci... Delegat zatoczył się i byłby upadł, gdyby go nie podtrzymały ramiona Andrzeja Talara, którego milicjanci wzięli ze sobą na akcję. - Na co czekacie? Pod lufę ich! Andrzej powoli zdejmował z ramienia karabin. Jasiński spojrzał mu prosto w oczy. - Za kim jesteś? Rzuć broń. - Aresztować ich! - darł się delegat. - Rzuć broń! Andrzej nie musiał nawet wykonywać tego rozkazu. Ani on, ani jego koledzy, bo w tym samym momencie kilka rąk sięgnęło po ich karabiny. Naboje wypadły z otwartych zamków w ceglany pył. - Odpowiecie za to! - wrzeszczał delegat. - Ja tu jeszcze wrócę! - Zdjąć mu spodnie - zaproponował Okólski - to mu się odechce wracać! Nim Jasiński zdążył zareagować, już portki powiewały wysoko na filarze zawieszone jak sztandar. Delegat starał się ukryć swoją goliznę za plecami Jędrysa. Jasiński podał Andrzejowi karabin. - Idź już sobie, chłopcze - powiedział łagodnie. - Daj popracować ludziom. Idź... Życie na Złotej - chociaż bez bramy - toczyło się swoją koleją. Osuch zabrał się wreszcie do remontowania schodów. Popiołek ściągał do kamienicy, co się dało. Jednego dnia na przykład mnóstwo nowiutkich żarówek. Wszystkie "Tungsam", jedna w drugą, które wyhandlował za dwie łopaty w sąsiedztwie. Uwagi lokatorów, że przecież nie ma światła, zbywał pełnym wiary: - Ale będzie! Przybyło ludzi w kamienicy, bo przyjechali wreszcie ze wsi państwo Lawinowie. Pan Leopold witał się ze wszystkimi lewą ręką; pusty rękaw prawej tkwił wetknięty w kieszeń marynarki. Stracił rękę w przedostatnim dniu powstania na Mokotowie. Wyglądało też na to, że lada moment pojawi się w kamienicy zupełnie nowy lokator. Lidka Jasińska coraz ociężalej poruszała się, dźwigając swój olbrzymi brzuch. Codziennie jeszcze dojeżdżała do pracy w szpitalu w Otwocku, ale wracając ledwie powłóczyła nogami. Na podwórku pokazywała się coraz rzadziej. Od czasu zajścia z Lermaszewską unikała ludzi. Za to zaprzyjaźniła się bardzo z psem Karo, który nie doczekawszy się powrotu państwa Ziemińskich znalazł przytułek u doktora Kazanowicza. Tego popołudnia, kiedy Popiołek przywlókł dwie skrzynie żarówek Lidka natknęła się na Bawolikową i chciała ją wyminąć, ale życzliwa zawsze dziewczynie Teresa zatrzymała ją. - Już niedługo? - spytała. - Nie wiem. Nie liczę - odpowiedziała cicho, ale z zaciętością Lidka. Odeszła za wrak taksówki i przytuliła się do witającego ją radośnie psa. Jasiński przez chwilę obserwował córkę z okna. Patrzył na nią z bolesnym współczuciem, z którym krył się nawet przed żoną. Od czasu kiedy to się stało, nie mógł sobie poradzić z tą sprawą. Własowcy zagarnęli kilkadziesiąt osób, idących w stronę Pruszkowa, pod mur szpitala zakaźnego na Wolskiej i ustawili pod cekaemami. Zanim zdecydowali się ich rozwalić, trzech żołdaków wyrwało z szeregu pięć dziewcząt. Wywlekli je na skwerek... Kiedy Lidka wróciła, padła z jakimś dziwnym, suchym szlochem na kolana i wciskając głowę w spopielałą ziemię powtarzała spazmatycznie: zabijcie, zabijcie, zabijcie... Pozwolili im odejść. Jasiński wraz z żoną musieli wlec córkę pod ramiona. Odtąd nieraz myślał czy nie lepiej byłoby, gdyby odezwały się wtedy cekaemy; zostałby pod murami szpitala bez świadomości tego, co spotkało jego szesnastoletnią córkę. Coś zatrzasnęło się w nim w tamtych chwilach i czasem łapał się na tym, że patrzył na Lidkę jak na kogoś obcego. Drażniła go również dewocja żony. Wanda Jasińska trwała w przekonaniu, że życie Lidki ocaliły jej modły. Nie dość, że co dzień odwiedzała kościół na placu Grzybowskim, to postanowiła powiesić nad tapczanem obraz Matki Boskiej Bolesnej. - Teraz, kiedy patrzył przez okno na Lidkę, żona stanęła za nim z pozłacaną ramą, młotkiem i gwoździami. W końcu ustąpił, zdjął buty i wlazł na łóżko. - Świętą chcesz zostać? Może chcesz dla mnie protekcję w niebie wybłagać? Ale komuniści i tak idą do piekła - zrzędził, próbując wbić gwóźdź we wskazanym miejscu. - Jakieśmy ślub brali, toś nawet Zdrowaś Mario pomieszała. - Ale jak Lidzię wzięli, wszystko sobie przypomniałam. Stałam i w kółko powtarzałam: "Boże zlituj się, zlituj się nad nią..." - Słuchać tego nie mogę - warknął, demonstracyjnie zatykając sobie uszy. Gwóźdź mu się zgiął i teraz prostował go na parapecie okna. - I ocalała. Odtąd się modlę. - A wiesz, o co ja się czasem modlę? A tak, modlę się! Żeby temu, który to zrobił, Bóg dał życie bez rąk, bez nóg, bez oczu i języka. Ale on pewnie zginął całkiem normalnie... Wykonał jeszcze kilka dziwnych gestów, jakby chciał odegnać od siebie koszmary, i odwrócił się do wyjścia. - A nazwiska Jasiński to dziecko nie będzie nosić! - rzucił, otwierając drzwi przedpokoju. - Stanął oko w oko z Lidką. Widocznie podsłuchiwała pod drzwiami, bo chwilę patrzyła na ojca szklanymi od niemego bólu oczami, potem odwróciła się nagle na pięcie i z niezwykłą u niej ostatnio energią zbiegła szlochając po schodach. Piętro niżej omal nie przewróciła się na świeżym jeszcze cemencie, którym pan Osuch z Popiołkiem łatali schody. But ugrzązł jej w gęstej, szarej masie. Wyszarpnęła go, i pobiegła dalej, aż do kąta, w którym czekał na nią Karo. - Na szczęście - powiedział Osuch patrząc za dziewczyną. - Zdrowy się urodzi. - Cicho, panie Osuch. Mało pan wiesz... - Popiołek miał w oczach smutek i współczucie. - Ona żałuje, że żyje. Inne, jak ci czarni gwałcili, to dobijali, a ona... Rozmowę przerwało im wejście na schody dwóch obcych mężczyzn. Popiołek popatrzył na nich i z dozorcowskiego nawyku zapytał, do kogo idą. - Do towarzysza Jasińskiego - padła odpowiedź. Pracujący poodsuwali kubły z cementem, umożliwiając obcym przejście, wskazali właściwe drzwi. - To i towarzysza tu mamy! - zawołał ze zgrozą Popiołek, kiedy tamci byli już piętro wyżej. - Koniec świata! Jasiński usiłował zawiesić w końcu ten święty obrazek. Kiedy żona otworzyła drzwi pukającym, znowu stał w skarpetkach na łóżku. Usłyszawszy nieznany głos, obejrzał się. - Jesteśmy z Komitetu Warszawskiego PPR - przedstawił się jeden z przybyłych, ubrany w kolejarski płaszcz. - Wiecie, w jakiej sprawie? Jasiński patrzył na gości niezbyt przychylnie. - Ja wiem... - zaczął niepewnie schodząc z łóżka, ale nie wypuszczając młotka. - Wiem, że to było nie w porządku, ale szlag mnie wtedy trafił! Wymienili spojrzenia, jakby się zastanawiali, jak zareagować na to wyznanie. - Towarzysze jeszcze pogadają z wami o tym. Na razie mamy dla was propozycję, żebyście przyszli do nas... - odezwał się ten drugi. - Ja się mogę tu wytłumaczyć - przerwał mu Jasiński, wzruszając niechętnie ramionami, ale wtedy usłyszał dalszy ciąg zdania: - ...na kierownika Wydziału Kontroli Przemysłu w Zarządzie Miejskim. Jasiński nie był pewien, czy dobrze usłyszał. Po tym, co zrobił wczoraj, oczekiwał co najmniej ostrej nagany. Tego się spodziewał, choć nie bardzo się z tym godził. Jeśli przed wojną ukrywać musiał przed Jędrysem swoje lewicowe poglądy, to teraz wydawało mu się, że role powinny się odmienić. To on przecież zebrał resztki dawnej załogi zapowiadając, że stali się nareszcie właścicielami fabryki i że odgruzowują ją dla siebie. Powitał Jędrysa jak intruza i do tej pory nie mógł zrozumieć, że przedstawiciel władzy - jego wszak władzy - stanął po stronie tamtego. A oto padła ta zaskakująca propozycja. Wciąż nie był pewien, czy nie kpią z niego i pytająco spojrzał na żonę. - On się do tego nie nadaje - stwierdziła Jasińska. Goście uśmiechnęli się. - Tylko nerwy, nerwy coś was za bardzo ponoszą - powiedział ten w kolejarskim płaszczu i dodał ściszonym głosem, jakby to była poufna wiadomość: - Rower służbowy dostaniecie. To zagwarantowane. Kiedyś było to gimnazjum. Wysokie, łukowato sklepione okna, na ścianie ślady haków, które utrzymywały tablice, a na deskach podłogi czarne, wżarte w drewno plamy, zapewne po rozlanym atramencie. Teraz po kamiennych schodach po korytarzach zamiast gwaru gimnazjalistów rozlegało się stukanie kul, na których wspierali się ranni. Wielkie klasy, zamienione na sale szpitalne, straszyły zagipsowanymi kadłubami, sterczącymi kikutami rąk i nóg, pogubionymi zwojami bandaży. Pachniało tu lizolem, grochówką i machorką. W sali obok klatki schodowej na pierwszym piętrze panowało dość duże, jak na ten przybytek, ożywienie. Rozlegały się skoczne dźwięki harmoszki-guzikówki, na której grał wesoły blondyn o pooranej zmarszczkami twarzy. Tolek Pocięgło przekroczył już czterdziestkę, a humoru i werwy miał więcej niż niejeden młodzik. Obok niego stały kule, na których się wspierał wędrując od łóżka do łóżka lub z sali do sali. Tu komuś pograł, tam znów innemu list napisał. Ze Lwowa był i na wszystkie okoliczności umiał znaleźć jakieś powiedzonko. Teraz odłożył swoją harmonię na łóżko młodego żołnierza bez rąk. Po chwili twarz rannego była namydlona. Tolek pochylił się nad nim z brzytwą. Tamten drgnął, kiedy palce Tolka chwyciły go za nos... - Ta hamuj si, tato złoty! - śpiewnie zawołał Pocięgło. - Nie rzucaj si tak, jakby ciebi pchły obsiadły. No widzisz, co ty narobił? Żeby ty taki z nosem był! Żołnierzyk spojrzał z nadzieją w oczy Tolka. - Ale potem napisze mi pan list, panie Tolciu? - Daj mi najsampierw gęby na glanc zrobić. - Ręce ma pan obie - chłopak usprawiedliwiał swoje natręctwo. - Ja by tobi i ręce odstąpił i nogi, żeby ja miał do kogo szrajbować. Z całej rodziny tylko mi ta harmonia została. Postarali się banderowcy, żeby ja sam został na świecie jak ten palec w dupie. Starł resztki mydła z twarzy. Chłopak wzrokiem wskazał mu naszykowany papier i ogryzek ołówka. - Do kogo ma być? - zapytał Tolek kładąc kartkę na gipsowej piersi kolegi. - Do narzeczonej. Pisz pan tak: "Kochana Janeczko... " Tolek napisał i wyczekująco spojrzał na żołnierzyka. Tamten poruszał ustami bezgłośnie jak w modlitwie. Układał sobie widać słowa, więc Tolek czekał cierpliwie, ale w pewnej chwili chłopak odwrócił gwałtownie głowę ku ścianie. - To co jest? Co dalej? Palce Tolka trzymały ogryzek ołówka zawieszony nad kartką. - Nic dalej! - zdławionym głosem odezwał się żołnierzyk. - Co jej napisać? Że nie mam jednej ręki, a z drugiej aby kikut do łokcia? I tak nie mam co jej szukać. - Ta człowiecze - Pocięgło starał się znaleźć jakieś wyjście. - Można naszrajbować, żeś ranny, w drugim liście, że ciężko, a w trzecim prawdę... - Nie; lepiej niech ja już dla niej nie żyję - zdecydował żołnierzyk. Tolek złapał zwrócone ku nim spojrzenie dziewczyny w białym kitlu. Drobna, jasnowłosa stała w drzwiach sali. Widocznie usłyszała ostatnie słowa rannego, ale nic nie powiedziała. Na twarzy Lidki zawsze gościł taki wyraz, jakby pragnęła każdego zniechęcić do siebie. Nie chciała niczyich spojrzeń, słów. Nie chciała niczego. - Cajerączki! - rzucił na powitanie Tolek i próbował zachęcić ją do rozmowy pytając, co słychać dobrego na świecie, czy Hitlera złapali. Ale dziewczyna bez słowa zabrała się do pracy. Przechodziła od łóżka do łóżka, wyciągała spod rannych brudne prześcieradła i rzucała je na kupę na środek sali. Kiedy zebrała już wszystkie, zwinęła je w wielki kłąb, z wysiłkiem dźwignęła i zaczęła targać ku drzwiom. Tolek odłożył ołówek, złapał kule i pokuśtykał ku Lidce, aby jej pomóc. - Nie trzeba - powiedziała prawie ze łzami w oczach i przecisnęła się z tobołem przez drzwi. - Co ona taka jakaś? - zdziwił się jeden z rannych. - Żeby ty o niej wiedział, co ja wiem... - rzekł ze smutkiem Tolek i wyszedł na korytarz. Kuśtykał za nią, a jego obandażowana noga dyndała w powietrzu. Dowlókł się do szpitalnej pralni w piwnicach gimnazjum. Wszedł do środka. W kłębach pary poruszał się po omacku, zawadzał kulą o cebry. Wśród oparów buchających z kotłów dostrzegł Lidkę. Dowlokła tobół, ale teraz oparta o szafkę gwałtownie łapała powietrze. - Lidzia, to ja, Tolku - mówienie przychodziło tu z trudem, bo para i gorąco aż zatykały oddech. - Co ty dzisiaj tak naszpuntowana? Stała cały czas tyłem odwrócona, ale słyszał dobrze jej słowa: - I po co ja to panu wczoraj opowiedziałam? Po co? - Lidzia! Toż we mnie jak w studnie - uspokajał ją. - A tobie niedozwolone jest targać taki gewichty ciężkie. - A niech umrę! Niech zdechnę razem z tym! - kopnęła przyniesiony tobół, a potem ciężko usiadła na nim. Tolek specjalnie upuścił kulę, a kiedy podała mu ją, wziął dziewczynę mocno pod łokieć i wyprowadził na dwór. W szpitalnym ogrodzie nieśmiało rozchylały się pierwsze pączki. Tu można było odetchnąć po zatykającej wilgotnością duchocie pralni. - Ty nie rób hecy, z tym żartów nie ma - tłumaczył Tolek, usadziwszy Lidkę na ławce. - Ty musisz żyć. Nie słuchaj ojca, że to Niemiec. Ta to człowiek będzie! Oj, żeby ja rodziny miał, to ja by w jednej chwili ciebie wysłał i nikt by nie wiedział. - Dobry z pana człowiek - wstała z ławki. - Ale niech pan nie chodzi za mną. Tolek złapał za kulę, jakby chciał dogonić dziewczynę, ale zobaczył komendanta szpitala i starał się stanąć na baczność. Lidka tymczasem znikła w drzwiach pralni. Wrotek instynktownie kulił się przy rozlegającym się raz po raz metalicznym łoskocie pudełek. Referent w mundurze bez pasa ciskał mu pod nogi pogniecione, ubrudzone w błocie okrągłe pudła z filmami jak dowody oskarżenia. - I co to wszystko ma znaczyć? - spytał siedzący na parapecie Poznański. - To można traktować bardzo różnie... - Sabotaż! - referent wyraził wprost, co tamten dawał tylko do zrozumienia. Wrotek pojął, że jego sprawy źle wyglądają. Obejrzał się jeszcze za siebie, na okno, o które wspierał się podpułkownik, jakby liczył, że zareaguje on na to oskarżenie. Ale Poznański milczał. Wrotek nagle zdarł z siebie golf i podkoszulek. Odwrócił się od oskarżycieli plecami, na których sękaty kij zostawił sine ślady. Poznański rzucił okiem i powiedział spokojnie: - Niech pan włoży sweter. Tamci pana nie dobili, to teraz umrze pan na zapalenie płuc. Proszę opowiedzieć po kolei, jak to było. Wrotek doskonale pamiętał najbardziej dramatyczne i groźne sceny różnych filmów, bo jego opowieść mogłaby wstrząsnąć najbardziej obojętnym nawet widzem. Była w niej pusta, błotnista droga przez leśne ostępy, która nagle zaroiła się tłumem postaci ze schmeisserami w rękach, była jego bohaterska obrona własności państwowej, która na nic się nie zdała: skrępowano mu ręce z tyłu, bito kolbami, a gdy protestował na widok wdeptywanych obcasami w błoto pudełek z filmami - cios kolbą w zęby zamknął mu usta. Kazali mu się pożegnać z życiem i samemu wybrać sobie gałąź, na której chce zawisnąć. - To dlaczego pan jeszcze żyje? - Sam się dziwię! Wyzywali mnie od komunistycznych świń. Już mnie chcieli wieszać, ale kiedy usłyszeli moje słowa, że Niemcy mnie w powstaniu nie wykończyli, za to swoi to zrobią, dali mi spokój. Ale dwa tygodnie musiałem się kurować po chłopach. Nie był w powstaniu, spędził ten okres we wsi Zgorzała pod Piasecznem, ale teraz wygodniej mu było przedstawić taką wersję wydarzeń. - Wierzycie mi? - Jakby na wojnie tak się każdemu na słowo wierzyło - powiedział referent - to by każdy nosił Virtuti Militari. W półotwartych drzwiach do sąsiedniego pokoju Poznański zobaczył wchodzącego Andrzeja. Wziął z biurka kartkę, podał ją Wrotkowi. - Niech pan to wszystko napisze - polecił, a widząc zdziwienie chłopaka, dodał: - Słowo rzecz ulotna... Wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Andrzej wyprężył się na baczność w swoim nowiutkim mundurze, ale Poznański zupełnie nieregulaminowo klepnął go po ramieniu i z uśmiechem zapytał: - No jak, znalazłeś swoje miejsce na ziemi? Andrzej nie wiedział, jak wyjaśnić, co go tu sprowadza. - Mam dość chodzenia z karabinem - wykrztusił po chwili, przekładając z ręki do ręki furażerkę z brązowym orłem. - Znowu dezercja! - zażartował Poznański. - Bezapelacyjnie nie! - zaprotestował gorąco. - Ja chcę się uczyć! Przecież na tajnych kompletach nieźle mi szło. - Aleś ty uparty - Poznański uśmiechnął się, jakby przypominając sobie wszystko, co wiedział o Andrzeju i jego rodzinie. - Prawdziwy chłop. No cóż, pomyślimy... - Wiśta-wio łatwo powiedzieć, ale czy dam radę? Poznański wprowadził go do przyległego pokoju, przez który trzeba było przejść, by wydostać się na korytarz. I wtedy Andrzej poznał w człowieku w golfie kinomechanika z drogi. W tym momencie Wrotek też go zauważył. - Rany boskie! Ten pan mnie zna! Wtedy na drodze... To było na drugi dzień po tym, jak z aresztu prysnął dezerter. Poznański błyskawicznie skojarzył te informacje i przerwał: - Nie wchodźmy w szczegóły. Referent chciał coś powiedzieć, podniósł z ziemi pogniecione pudełka, ale jego słowa zagłuszyły serie z pepesz, wystrzały z karabinów, jakieś krzyki i tupot nóg. Odruchowo sięgnął do kabury przy pasie. Poznański dopiął guzik pod szyją. Za oknem strzelanina wzmagała się. Andrzej skoczył do okna, ale nie zdążył wyjrzeć na ulicę, gdy do pokoju wpadł gruby sierżant od aprowizacji i całkiem nieregulaminowo chwycił w objęcia Poznańskiego i okręcając go wokół siebie w jakimś przedziwnym tańcu wrzeszczał przez łzy: - Koniec wojny! Koniec wojny! Andrzej nagle poczuł, jak tonie w ramionach Wrotka. Potknął się o rozrzucone na podłodze pudełka z filmami i obaj rąbnęli na nią z łomotem. Na ulicy nasilała się kanonada. Z rozwieszonych na ulicach Pragi głośników rozległ się uroczysty głos spikera: "Niemcy skapitulowały! Po 2077 dniach najkrwawszej w dziejach świata wojny, wczoraj o godzinie 23. 01 padł rozkaz przerwania działań wojennych na morzu, na lądzie i w powietrzu. Zwyciężyliśmy!" Obcy ludzie padali sobie w ramiona. W bramie kamienicy na Targowej stał ślepy człowiek i grał na harmonii "Jeszcze Polska". Ludzie zdejmowali czapki. Ktoś śmiał się i płakał na przemian. Grupa kobiet podbiegła do przechodzącego żołnierza i zaczęła podrzucać go w górę. Przy Dworcu Wileńskim ludzie zatrzymywali wojskowe ciężarówki, ściągali radzieckich żołnierzy, całowali ich. Gdy na stojącym za ciężarówką czołgu stanął tankista z harmonią, kobiety zaczęły tańczyć z żołnierzami w środku wielkiego kręgu przechodniów, którzy klaskali w ręce. Tęga kupcowa z koszem ciepłych jeszcze racuchów przeciskała się przez tłum, wciskając każdemu do ręki swoje wyroby. Kiedy Andrzej z Wrotkiem dotarli do tego miejsca, mogło im się zdawać, że są na balu. Wokół tańczono, a kelnerzy z pobliskiej knajpy roznosili poustawiane ciasno na tacach kieliszki z wódką. Częstowali nimi wszystkich. Nikt nie odmawiał. Uniesione pepesze pruły w niebo seriami. - Co za dzień! - wykrzyknął oszołomiony Wrotek, trącając się kieliszkiem z Andrzejem. - Doczekaliśmy! A już myślałem, że dla mnie happy endu nie będzie! Wychylił kieliszek. Andrzej wytrząsnął ze swojego ostatnie krople gestem, który zapamiętał u ojca, i odstawił pusty na tacę przepychającego się ku knajpie kelnera. - Dlaczego wtedy uciekłeś? Wrotek, rozgrzany wódką, uradowany niespodziewanym finałem własnej sprawy, zapomniał o zasadzie mówienia tylko tego, co nie może zaszkodzić. - Mówmy szczerze, jak czekista z czekistą - powiedział poważnie, puszczając równocześnie perskie oko do Andrzeja. - Myślałem, że jesteś z lasu, a ty z całkiem innej parafii. A wiesz, na tej drodze to mnie zlali za dziewczynę i sprzęt poniszczyli. Przystemplował wyznanie perskim okiem, oczekując ze strony Andrzeja równie szczerych zwierzeń. Skąd mógł wiedzieć, że tamtego nie było stać na powiedzenie prawdy. - Od dziś wszystko będzie inaczej - mruknął tylko, a Wrotek gorliwie przytaknął, bo już zajął się czymś innym: wypatrywał w tłumie co ładniejszych dziewczyn. Otworzył ramiona, żeby złapać w nie smukłą blondynkę, która zapłakana całowała wszystkich po kolei. Pocałowała i jego, ale wyrwała się i pobiegła dalej. - Taki dzień zdarza się raz! - gadał nie zrażony niepowodzeniem Rajmund. - Patrz! Tego nawet w kinie nie było! W taki dzień każda dziewczyna ci da! Brunetka, blondynka, dziewica, księżna czy kurwa - obojętnie! Przebijając się przez pijany radością tłum, rozglądał się przytomnie jak jastrząb krążący nad stadkiem kur. - Ty! Obudź się! - trącił łokciem Andrzeja. - Dziś każda twoja. Tylko rżnąć i płakać ze szczęścia! Ruszył już ku następnej blondynce, ale Andrzej zdążył złapać go za rękaw. - Ty... Gdzie jest ulica Złota? W kącie pokoju, między kredensem a piecem, stał fotel dentystyczny, strasząc sterczącymi z siedzenia sprężynami. Obok niego wiertarka. Siedzący przy stole człowiek z jednym rękawem marynarki wpuszczonym w kieszeń przyglądał się temu wzrokiem kogoś, kto ocenia wartość złomu. Nie zwrócił nawet uwagi na wejście żony. Dopiero kiedy na stole pojawił się bochen chleba i kawał słoniny - podniósł oczy. Marta Lawinowa wyglądała jak statystka, źle dobrana do roli biedaczki. Mimo zbyt obszernej sukienki, zniszczonych rąk i pocerowanych pończoch wyglądała dzięki swej delikatnej urodzie na osobę, która zawsze jest w stanie przeciwstawić niewygodom życia swą siłę wewnętrzną i poczucie własnej godności. Nawet gdy obok słoniny stawiała butelkę wódki, to tak, jakby był to wazon z chińskiej porcelany. - Marta, co ty? - w oczach Lawiny zdziwienie graniczyło z przerażeniem. Jego żona z butelką wódki czy bimbru w ręce? - Koniec wojny jest tylko raz! - uśmiechnęła się. - Poldziu, przecież obiecywałeś sobie, że w dniu zakończenia wojny zjesz sam kilo chleba, kilo słoniny i wypijesz litr alkoholu! - Obiecywał. Istotnie! - przyświadczyła wesoło Basia, która stała w drzwiach drugiego pokoju. - W Konstancinie na wakacjach! - Ale to miał być szampan - uniósł butelkę, przyglądając się jej pod światło. - No widzisz?! - Lawinowa zwróciła się do córki. - Jak Berlin padł, to się zmartwił, że nie Amerykanie go zajęli... Podała mężowi "Życie Warszawy" z informacją, że Gering znalazł się w niewoli. Zamiast skupić się na gazecie, Lawina ocalałą ręką złapał przegub żony. Popatrzył ze smutkiem na bielejący ślad po pierścionku. A więc za to urządziła tę ucztę! Przeniósł wzrok na fotel i wiertarkę. - Jeszcze tylko to mamy do sprzedania. - Nie martw się, Poldziu. Ja będę robiła pączki, a ty możesz wrócić do zajęć seminaryjnych na medycynie. Swego czasu Curyło nie chciał cię stamtąd puścić. - Ale gdzie ten czas! - przerwał jej z lekkim zniecierpliwieniem Lawina. W tym momencie rozległo się pukanie. Do mieszkania wpadł Gienio Popiołek z wiadomością, że na dole jest ktoś do panny Basi. - Kto? - spytała Lawinowa. - Jeden pan. - Łukasz! - krzyknęła Basia biegnąc ku drzwiom. Lawina i Lawinowa popatrzyli po sobie. Tymczasem Gienek zbliżył się do odkorkowanej butelki bimbru, wciągnął głęboko powietrze i skrzywił się z dezaprobatą. - Nasz lepszy. Tato z cukru robi! Basia jak szalona przeskakiwała stopnie schodów. W tłumie świętującym na podwórzu starała się odszukać oczekiwaną postać. Kiedy zobaczyła zbliżającego się do niej Andrzeja, poczuła się jak nakręcona zabawka, której mechanizm właśnie się wyczerpał - zrobi jeszcze tylko parę niezdarnych ruchów i znieruchomieje. Jej rozjaśniona nadzieją twarz przybrała wyraz rozczarowania. Andrzej patrzył na nią wyczekująco. - Poznaje mnie pani? - spytał nieśmiało. - Co pan tu robi? - w jej głosie było nie tyle zainteresowanie, a jakby pretensja, że nie jest tym, na którego powitanie wybiegła. Ma pani szczęście - Andrzej objął wzrokiem wyszczerbioną wojną kamienicę. - Dom stoi. Umieszczony na kuchni patefon chrypiał przedwojenne szlagiery. Henio Lermaszewski z panią sierżant Haliną tańczyli fokstrota. Wrotek kiwając się rytmicznie podszedł do Basi, by zaprosić ją do tańca, ale Andrzej ukradkiem kopnął go w kostkę. Wrotek zrozumiał. Zastanawiał się właśnie, która z pozostałych kobiet nadawałaby się do wspólnego uczczenia końca wojny, gdy w wylocie bramy spostrzegł Bawolikową. Dźwigała pełne wody wiadra. Podskoczył do niej, wyjął z jej rąk wiadra i z wystudiowanym ukłonem zaprosił ją do tańca. - Nie tańczę! - W takim dniu? - wykrzyknął zdziwiony. - Wojna się skończyła. - Dla mnie się skończy, jak mąż wróci. Wrotek nie dał jej sięgnąć po wiadra. Zatrzymał ją gestem i wpatrując się w nią wyuczonym spojrzeniem filmowego amanta powiedział: - Niech się pani uśmiechnie... No tak! Greta Garbo! Sam porwał wiadra i zaniósł na górę. Kiedy Teresa otworzyła drzwi, bawiący się na podłodze sześcioletni Jacek popatrzył na nią pytająco i przenosząc wzrok na Wrotka, spytał: - Czy to tatuś? Dziwna to była noc dla Warszawy dziwniejsza jeszcze niż poprzedzający ją dzień. Od czasu do czasu rozlegały się strzały, a na niebie wykwitały migotliwe kwiaty rakiet. Ich odblask padał na twarze, siedzących na opustoszałym już podwórzu, Basi i Andrzeja. Ona milczała z brodą opartą na podkurczonych kolanach i patrząc w niebo. On milczał, czując, że jakieś puste, byle jakie słowa mogą tylko oddalić go od dziewczyny. Bez słów wiedzieli, że te godziny będą nie do zapomnienia. Kiedy Basia drgnęła, słysząc gdzieś brzęk wybitej szyby, dotknął nieśmiało jej ramienia. Sam spłoszył się tym gestem na tyle, że poczuł potrzebę usprawiedliwienia się. - Cieszę się, że właśnie dziś panią znalazłem. - Ojciec mówi, że o nas będą się dzieci uczyć - powoli przeniosła spojrzenie na twarz Andrzeja. - A myśmy przecież robili to, co każdy inny na naszym miejscu. - Rok byłem w lesie. - Byłam łączniczką. - A powstanie? - Do końca. - Mieliśmy iść na Warszawę. - Jaki pan miał pseudonim? - "Jędruś". Tak mnie ojciec nazywał i zostało. A pani? - "Sarna" - podała mu dłoń, jakby dopiero teraz przedstawiali się sobie. - Ale od dziś nie ma "Sarny". Jest Baśka. Uniosła głowę ku górze, ku migającym nad domem kolorowym światłom i po chwili zaczęła mówić innym głosem. - "Teraz liczymy celne strzały, Bogu dziękując za każdą ofiarę. Lecz przecież przyjdzie kiedyś kochać wroga i następcy będą tańczyć na naszych grobach. " - Jakbym to kiedyś słyszał - szepnął Andrzej, kiedy zamilkła. - Słowacki? - Nie zgadniesz nazwiska tego poety. On żyje tylko dla mnie. - Żyje? - Żyje. Musi żyć! Powiedziała to z taką żarliwością, że Andrzej nie ośmielił się pytać o nic więcej. Tymczasem w blasku rakiet Wrotek obserwował Teresę, która myła w miednicy gołego Jacka. W pokoju stał manekin krawiecki, a na stole leżał koc przycięty na płaszczyk dla chłopca. Nie wiedział, jak dalej realizować swoje plany. Podobała mu się, a więc rzecz wydawała się jakby z góry zaklepana: miał ochotę być z nią, ona była sama, on sam, koniec wojny usprawiedliwiał wszystko. Ale tak mu się tylko wydawało. Teresa zupełnie nie reagowała na jego aluzje, zabiegi i czary. - Niech pan już wraca do przyjaciela - powiedziała łagodnie, ale z naciskiem. - Nie wypada tak. Dziś wszystko wolno. - Ja tak nie uważam. Proszę już iść. Co sobie ludzie pomyślą? Postanowił nie dać się wykurzyć. Zobaczył gwóźdź, świadomie zaczepił rękaw marynarki i jednym szarpnięciem rozdarł go aż do łokcia. - No, niech mnie świnia powącha! - udawał złość. Popatrzyła mu przez chwilę w oczy, po czym gestem kazała zdjąć marynarkę. Położyła Jacka, zapaliła lampę karbidową i wzięła się do łatania rękawa. - Pani mi przypomina Gretę Garbo w "Błękitnym aniele" - Rajmund wrócił do swoich filmowych komplementów, byle nie zmarnować czasu. Był na tyle doświadczonym zdobywcą, by dostrzec, że młodej kobiecie sprawiają one dużą przyjemność, ale jest coś, co nie pozwala jej ulec tym czarom. - Co ja mam wspólnego z Gretą? - Pani nie widziała tego filmu? - Całą wojnę nie byłam w kinie. - Ja się w kinie prawie urodziłem. Złapał zdziwione spojrzenie Teresy, więc pośpieszył z wyjaśnieniem, że jego ojciec był bileterem w kinie "Napoleon" i tam poznał jego przyszłą matkę, która jako namiętna kinomanka po pięć razy biegała na jeden film. Potem ojciec wpuszczał ją bez biletu, a po ostatnim seansie czekał przy wyjściu, by odprowadzić do domu. Ona marzyła o białym szejku, a w rezultacie uległa bileterowi. Takie jest życie... - Mój Kostek bardzo lubił Dymszę - skwitowała jego relację. - On był bardzo popularny. - Dymsza? - Nie. Mój Kostek. Skończyła właśnie cerowanie, oddała mu marynarkę i z lampą w ręku podeszła do oprawionego w ramki dużego zdjęcia drużyny piłkarskiej. Wrotek zbliżył się do niej. Otoczył rękami biodra kobiety, przyciągając ją lekko ku sobie. Na zdjęciu rozpoznał Szczepaniaka, Martynę, Odrowąża... Wtedy palcem pokazała sylwetkę klęczącego w pierwszym rzędzie piłkarza. - Prawda, że Kostek był bardzo dobry? - spytała w taki sposób, który wykluczał inną odpowiedź niż potwierdzającą. - Jest w stalagu. Wyjął lampę z jej ręki, zgasił i odstawił. Pociągnął Teresę ku oknu. Kiedy tak patrzyli razem na to rozświetlone rakietami niebo przykrywające ruiny Warszawy, przytulił ją do siebie. Wyczuł, że jej ciało stawało się uleglejsze, więc położył dłoń na jej karku. - Nie chce się wierzyć, że to już po wszystkim - powiedziała zduszonym głosem. - Drugi raz nie przeżyjemy takiego dnia. Jego usta musnęły szyję, ześlizgiwały się ku rozchylonemu dekoltowi. Słyszał jej szept: "Nie! Nie!" Ale ponieważ nie próbowała naprawdę uwolnić się z jego objęć, nie ustępował. Wymacał pod bluzką guziczek stanika i rozpiął go. Jego dłoń wślizgnęła się pod bluzkę. Wyczuł ciężar jej piersi, gładkość gorącej skóry. - Nie! Nie... - Dziś jest dzień wolności i rozgrzeszenia - próbował ją pocałować. - Będziemy tę noc pamiętać razem! - Poczekaj - prosiła, odchylając głowę. - Poczekaj. - Dość czekania - przycisnął się do niej. - Dziś tylko kochać się można. Te słowa jakby otrzeźwiły Teresę. Odepchnęła go. - Proszę iść. Chcę być sama. - Dziś wszyscy są razem - próbował łagodzić. - Nie wszyscy... - podbiegła do łóżka i przytuliła się do śpiącego Jacka. - Dla mnie wojna się skończy, jak on wróci. - A ja? - zapytał, nie bardzo nawet wiedząc, czy chodzi o tę chwilę, czy o rolę, jaką mu Teresa wyznaczy w przyszłości. Ona jednak myślała już tylko praktycznie. Wskazała kozetkę w kuchni. - Może się pan tam położyć. - Sam?! Dzisiaj?! - takiej ewentualności nie przewidział w żadnym wypadku. Tymczasem Basia, która uznała, że to nie pora na włóczenie się po Warszawie, zaprosiła Andrzeja do domu. Lawina z niechęcią spoglądał na jego mundur, a chłopak nie bardzo wiedział, jak ma się zachować w obliczu pytających spojrzeń ojca i matki Basi. - A więc gościmy stróża porządku - odezwał się z przekąsem doktor. Andrzej wyczuł intencję tej uwagi. Czy miał mu wyjaśnić, jakie okoliczności doprowadziły go do tej funkcji? - Tak się złożyło - bąknął wymijająco, rozglądając się po zrujnowanym wnętrzu dawniej zasobnego mieszkania. - Młody człowieku - gospodarz przybrał ton mentorski - niedobrze kierować się przypadkami. - Wiśta-wio łatwo powiedzieć - wyskoczył ze swym porzekadłem i speszył się reakcją Basi. - Jak ty śmiesznie mówisz - roześmiała się, krojąc grube plastry słoniny. - Dla niektórych to i myślę śmiesznie. Dla mnie białe to białe... - A czerwone to czerwone? - wpadł mu w słowa Lawina. - Wasz program to dzielić się tym, co nie wasze. Basia spojrzała na ojca, jak by prosząc, żeby zaprzestał dyskusji. Ale tym razem Andrzej wcale się nie speszył. O żadnym programie nie mógłby powiedzieć, że jest jego. Jego było tylko to doświadczenie, które wyniósł z domu. Z całą naiwną szczerością opowiedział więc, jak to ojciec uczył go uczciwości. Miał wtedy ze dwanaście lat. Marzył o scyzoryku, a że nie miał go za co kupić, więc podebrał matce trochę jajek i opchnął je. Jaj było trzydzieści i tyleż razy dostał od ojca naszelnikiem. A te "młynarki" ojciec zatknął za świętym obrazem z kartką: "To są pieniądze ukradzione przez Andrzeja". Zniknęły stamtąd dopiero, gdy złożył przysięgę w oddziale Wiktora. Lawinowa spojrzała na chłopca z sympatią, ale Lawina nie zmienił nastawienia. - Ten oddział to czerwoni, domyślam się? - Źle się pan domyśla - odparł Andrzej, urażony napastliwością gospodarza. - To o co pan walczył? - O Polskę! - tym razem Andrzej był agresywny i dodał ostro: - A pan? Pan Leopold próbował jeszcze w tym tonie prowadzić rozmowę, ale do pokoju wróciła pani Marta mówiąc, że pościeliła Andrzejowi w gabinecie. - Po nocy nie wolno chodzić - powiedziała, widząc zaskoczenie męża. - Panu chyba wolno. - Bezapelacyjnie... - Andrzej zorientował się, jakie głupstwo palnął, nie przyjmując ofiarowanej gościny i szybko postanowił to odwrócić. - Ale... nie mam broni. - Tak, tak. Zostanie u nas - zakończyła sprawę Basia. - Tu go widziałam ostatni raz - powiedziała Basia, zatrzymując się przed fragmentem bramy ocalałym z wielkiego domu. Patrzyła na ruiny, jakby spodziewała się, że ukaże się ten, o którym mówiła. Andrzej stał obok z wielkim koszem pełnym pączków. Nieśli je do sprzedania. Po drodze Basia zaczęła mówić o najważniejszej sprawie jej życia, o Łukaszu. - Na pożegnanie powiedział mi swój wiersz. Miałam zanieść meldunek na Freta, a Łukasz miał się przebijać kanałami do Śródmieścia. - I nikogo z tego plutonu nie spotkałaś? - Z "Miotły" tylko jednego, ale nic nie wiedział, był ranny. Nad połową stojącego wśród ruin tramwaju widniał napis "Apteka", druga połowa służyła jako sklepik. Tu właśnie mieli dostarczyć pączki. - Gdzie on mieszkał? Rodzina nic nie wie? - Przyglądał się fragmentowi bramy oblepionemu kartkami o poszukujących i poszukiwanych ludziach. - Tam rąbnęła szafa. Nikt nie ocalał - odpowiedziała Basia z pewnością człowieka, który już wszystko sprawdził. Kupcowa przeliczyła pączki i wręczając Basi pusty koszyk i zwitek pieniędzy, zamówiła na jutro dwa razy tyle towaru. - Teraz przychodzi tu więcej ludzi, żeby obejrzeć palące się wieczorem latarnie. Na placu Unii jest siedem, na Marszałkowskiej sześć. A u nas dziewięć! - w głosie handlarki słychać było dumę. Basia odwróciła się i nagle, łapiąc Andrzeja za rękaw, wskazała mu nie domknięty właz kanału. Jak czarny słup stał nad nim wirujący rój much. Na twarzy Basi malowało się obrzydzenie i lęk. - Tam są jeszcze tysiące trupów - stwierdziła spokojnie kupcowa. - Ale on został na górze... Na górze... Szła zupełnie nieobecna, nie zauważając ani rumowiska pod nogami, ani ludzi, którzy już zaczęli odgruzowywać miasto. Wybierali z ruin wszystko, co mogło jeszcze do czegoś posłużyć. Andrzej potknął się o rozbity szafkowy zegar, którego wskazówki zatrzymały się na szóstej. - Po wojnie mieliśmy brać ślub w kościółku przy Czerniakowskiej - odezwała się Basia. - On stoi. Ocalał. Tak jakby na nas czekał. - Na was - poprawił ją. - No właśnie mówię, że na nas... Nad włazem do kanałów w majowym słońcu wirował brzęczący rój much. Ten kawałek muru na Piusa nazwano ścianą płaczu. Zapełniały ją oficjalne komunikaty PCK i setki kartek z taką samą treścią, że ktoś szuka kogoś. Tłum nigdy się tu nie zmniejszał. Jedni dolepili nowe, inni uważnie studiowali własne anonse, czy nie zjawił się na nich jakiś dopisek. Niekiedy ktoś chwytał w objęcia nie znaną sobie osobę. - Panie Poznański - Talar ostrożnie wyjrzał przez okno. - Nie we święto się naprawdę żyje, tylko w dzień powszedni. - Zbudujemy taki świat, w którym święto będzie dniem powszednim - powiedział Poznański, patrząc na Kajetana tak, jakby oczekiwał z jego strony zaprzeczenia i z góry szykował jakiś następny argument. Ale Talar tylko głową pokiwał i na Andrzeja zerknął. Może chciał sprawdzić, jak też syn przyjmuje te słowa. W drzwiach stanął referent i skinieniem głowy dał znak podpułkownikowi. - Już czas - powiedział. - Będzie wicepremier. Poznański machinalnie sprawdził guziki munduru, sięgnął po zawieszony na oparciu krzesła pas. Szerokim gestem ręki zagarnął swoich gości ku drzwiom. Ze wszystkich drzwi ogromnego budynku DOKP na Pradze wychodzili urzędnicy. Takie chwile, jak uruchomienie pierwszej linii tramwajowej, elektrowni czy wodociągów, były dla tego miasta wspólnym świętem. Stary Talar, idąc korytarzem wśród obcych sobie ludzi, ze zdumieniem stwierdził, że jego syn traktuje to, co dzieje się w Warszawie, jako własną sprawę, że nie czuje się tu tylko przypadkowym przechodniem. To właśnie zaniepokoiło ojca: nie po to go wysłał do Warszawy, by go stracić. Zawsze marzył, żeby najstarszy syn objął po nim gospodarkę, żeby korzystał z jego doświadczeń. A teraz zauważył po raz pierwszy, że ma on więcej wspólnego z Poznańskim niż z nim. Cały czas pułkownik traktował Andrzeja jak swego sojusznika, a jego, ojca, jak kogoś, kogo razem muszą przekonać o swojej racji. A dla Talara owe racje Poznańskiego może i miały jakiś sens, ale póki nie uzyskają gwarancji praw, lepiej je przyjmować z pewną ostrożnością. Lekko trącił Andrzeja i wskazując oddalającą się sylwetkę Poznańskiego, szepnął: - On gada, jakby z gazety czytał. - Gazety też dla ludzi - odpowiedział chłopak, nie patrząc na ojca. Spieszył się. Chciał być prędzej tam, gdzie wszyscy. Orkiestrę słychać tu było mocniej. Stała przed budynkiem, by poprowadzić tłum na miejsce, skąd ruszy pierwszy tramwaj w prawobrzeżnej Warszawie. Andrzej szedł do Lawinów ze słoniną przywiezioną przez ojca. W bramie zatrzymał go podekscytowany Henio. - Och, panie Jędruś, panie Jędruś! Od pana zależy moje życie! - Ode mnie?! - Niech pan na mnie popatrzy. I na tatusia. Czy taki stary taksiarski ród nie zasługuje na własną taksę? - A co ja mam do tego? - Wszystko! Pan masz legitymację, ja harleya - Henio zaglądał Andrzejowi w oczy w nadziei na porozumienie. - Pojedziemy w takie jedno miejsce, pan legitymacją pomachasz i wracamy nie na własnych nogach. - Ja tego nie zrobię - powiedział Andrzej ostro, odwrócił się na pięcie i wszedł na schody. Już tam wyjął słoninę z chlebaka. Postanowił dziś ukradkiem położyć ją w kuchni zawiniętą w szmatkę. Pani Lawinowa nie lubiła takich darów. Ilekroć coś przynosił - chciała mu płacić i Andrzej, czerwieniąc się i niezgrabnie gestykulując, odpychał jej ręce z pieniędzmi. Wślizgnął się cicho do przedpokoju, ale do kuchni już nie dotarł. W półotwartych drzwiach pokoju zobaczył rozpostartą wielką płachtę, którą ktoś trzymał w górze. Była to mapa. Patrzyli na nią pani Lawinowa i jej mąż. Zza mapy ukazała się Andrzejowi znajoma twarz chłopaka o falujących blond włosach. Widział go na stacji, gdy oczekiwał powrotu Basi z Pruszkowa. Basia mówiła, że był nauczycielem matematyki na tajnych kompletach. To tu - powiedział młody człowiek wskazując na mapie rejon Jeleniej Góry. - Ja już jestem zdecydowana - pani Marta powiedziała to z jakąś dziwną determinacją. Przeniosła wzrok z mapy na męża. Był wyraźnie napięty. Swą jedyną ręką, ze zdenerwowania niezbyt mu posłuszną, usiłował skręcić papierosa. - Nigdzie nie pojadę - oświadczył, czując na sobie wyczekujące spojrzenie żony. - Ale ja tu nie chcę być po tym wszystkim - powiedziała ostrym tonem. Od czasu pobytu w obozie pracy coś jakby pękło w tej kobiecie. Potrafiła przetrwać wojnę, a to posądzenie, kilkutygodniowy pobyt w otoczeniu szumowin i spekulantów, złamały ją do tego stopnia, że niechętnie nawet pokazywała się sąsiadom czy znajomym. Nie chciała żyć wśród tych, którzy wiedzieli o jej hańbie. - Basię też to uratuje - dodała jeszcze jeden argument. - Marto, to prawie szantaż - żachnął się Lawina. - Tam prędzej zapomni - tłumaczyła z przekonaniem. Pan Leopold podniósł się z miejsca. - Niech ona zadecyduje. - Widzi pan, panie Zbyszku - pani Marta spojrzała na młodego człowieka, jakby brała go na świadka uporu męża. - Nie szkodzi, proszę pani. Możemy poczekać. Zbigniew Księski zwinął spokojnie mapę i siadł, jakby gotując się na dłuższe czekanie. Basi nie było w domu, Andrzej nie mógł dłużej tkwić tak w przedpokoju. Przez chwilę chciał się wycofać, poszukać Basi i zrobić wszystko, by nie dopuścić do jej powrotu do domu. To jakaś okropna pułapka! Czuł, jak serce mu szybciej kołacze. Ten cały Księski szykuje jakiś zamach na jego przyszłość. Ma już sojusznika w pani Lawinowej. A jeśli Basia poprze matkę? Nic nie da odciągnięcie jej od domu. I tak rodzice postawią to pytanie. Chyba lepiej, by był świadkiem tej sceny. - Państwo mają zamiar gdzieś... wyjechać? Cała trójka spojrzała zaskoczona w jego kierunku. Lawinowa skinęła głową, Lawina nie wykonał żadnego gestu, więc w końcu Księski uznał za stosowne wyjaśnić, że przyszedł tu z pewną propozycją dla pana Leopolda, a przysłał go jego ojciec. - Jest w Ministerstwie Ziem Odzyskanych - wyjaśniła pani Lawinowa. - Kolega szkolny męża. - Proponuje panu doktorowi funkcję pełnomocnika w Jeleniej Górze. Domek, meble, ogródek... - Zbyszek zaczął przemawiać jak agitator. - I przede wszystkim nie tutaj - Lawinowa przypomniała swoje argumenty. - Mam dość tej tymczasowości. Musimy tam jechać, Poldek. W drżących ze zdenerwowania palcach Lawina nie zdołał skręcić papierosa. Tytoń rozsypał się po stole. Spojrzał na żonę prawie z wrogością. - Nie mamy tam czego szukać - oświadczył. - Te granice mają charakter tymczasowy. Jak rząd. - A przecież go pan popiera - wtrącił Andrzej, skręcając Lawinie papierosa. - Ja? Co ci do głowy przyszło, młody człowieku? - oburzył się doktor. Patrzył na Andrzeja jak zwykle z pewną dozą niechęci, maskowanej dobrym wychowaniem. - Trzy noce pan przesiedział na uniwersytecie - przypomniał Andrzej, a widząc przeczący gest doktora, zapytał wprost. - Po co w takim razie? Lawina podziękował za podanego mu "skręta" i mruknął tylko: - To moja sprawa! - Ja bym namawiał, panie doktorze... - włączył się Księski i zaczął wymieniać zalety tej funkcji, które proponowano panu Lawinie. - Powiedziałem - przerwał mu stanowczo pan Lawina i wskazał na otwierające się drzwi, w których stanęła Basia. - Niech ona zadecyduje! Basia wpadła, jakby ją kto gonił. Andrzej po jej oczach poznał, że stało się coś ważnego. W jej drobnej buzi, przy krótko ostrzyżonych włosach, oczy mówiły wszystko o nastroju, a teraz błyszczały niezwykłym ożywieniem! Wyglądała na uczennicę, wracającą ze szkoły, uradowaną piątką z "matmy". W dziecinnych podskokach dopadła matki, ucałowała ją, jakby musiała komuś podziękować za to, co ją spotkało. - Mam wiadomości! - krzyknęła i dopiero w tej chwili spostrzegła obecnych. Wyczuła, że coś tu zaszło. Uśmiechnęła się niepewnie do Zbyszka Księskiego, a ten szarmancko pocałował ją w rękę. Przez głowę Andrzeja przebiegła myśl, że on nawet by nie potrafił zrobić tego z taką ugrzecznioną naturalnością. Basia przenosiła wzrok z jednej twarzy na drugą. - Co się stało? - spytała z przestrachem. - Co ty tu robisz? Zbyszek chciał zacząć od początku, sięgnął nawet po mapę, ale Andrzej go zastąpił. - Pan przyszedł namówić was na wyjazd - mówiąc to sam dziwił się brzmieniu swego głosu, który jakby nie był jego. - Na stałe, do Jeleniej Góry. Wszyscy patrzyli teraz na Basię. Zbyszek wziął ją delikatnie pod ramię, jakby chciał tym gestem przeciągnąć ją na swoją stronę. - To zależy od ciebie - rzekł, a Basia spojrzała na ojca. - Nigdzie się stąd nie ruszę! Andrzej odetchnął z ulgą. - Tak myślałem, córcia - Lawina przyciągnął ją do siebie i trzymał blisko, obejmując jedną ręką. - A ty byś chciał? - spytała cicho. - Ja nie. - Ja też nie! - wyrwało się Andrzejowi. I wtedy usłyszeli zrezygnowany głos pani Marty: - A więc... nikt. Był to głos człowieka, któremu zabrano ostatnią szansę. Lawinowa ciężko usiadła na tapczanie. Dla niej nie odchodził już żaden pociąg. - Ale mnie czeka podróż! - krzyknęła radośnie Basia. - Dowiedziałam się, że Łukasz otrzymał w powstaniu Krzyż Walecznych. Major Żor, który podpisywał ten wniosek, mieszka gdzieś pod Sochaczewem. Muszę go znaleźć. - Jak, córcia? - spytał Lawina. - W jaki sposób? - Pojadę tam. Muszę tam pojechać! - Kiedy chcesz jechać? - spytał Andrzej. - Tam w ogóle nie ma żadnego dojazdu. Zupełny wygwizdów. Ani pociągu, ani... - A samochód dojedzie? - zagadnął Zbyszek. Kiwnęła potakująco głową. - Samochód tak. Ale skąd go wytrzasnąć? Przecież go nie wynajmę? - Wezmę od ojca jakieś auto - powiedział z nonszalancją. - Naprawdę?! Rozpromieniona, pochwyciła w dłonie obie ręce chłopca i patrzyła na niego rozjaśnionym wzrokiem. - Wspaniały jesteś! Nikt, ani Lawinowie, ani tym bardziej Basia, wciąż zapatrzona w Księskiego, nie dostrzegli, co działo się w tej chwili z Andrzejem. Całą swą wściekłość wyładowywał na pozostawionej na stole mapie, skręcając ją w wąziutki rulonik. Ale też nikomu nie przyszłoby na myśl, że jego zdesperowane gesty oznaczają po prostu zazdrość. Dotąd w myślach "dzielił się" Basią jedynie z Łukaszem, ale przecież tylko cień był jego rywalem. Lecz teraz miał do czynienia z kimś, kogo podświadomie się lękał - już wówczas, gdy go zobaczył po raz pierwszy na dworcu. Przystojny, pełen swobody i nonszalancji Księski, każdym gestem drażnił kompleksy sierpuchowskiego kawalera. Nie dać tym dwojgu wyjechać wspólnie! Ta myśl, zawładnęła nim bez reszty. Był tak pochłonięty szukaniem sposobu na ubiegnięcie Księskiego w podróży pod Sochaczew, że nie pamiętał nawet momentu, kiedy mu tamten wyrwał zmaltretowaną mapę, pożegnał się i wyszedł. Sposób nadarzył się już nazajutrz. Andrzej stał właśnie na Krakowskim i przyglądał się wypalonemu masywowi Pałacu Staszica, do którego zwożono w skrzyniach ocalałe książki, gdy widok zasłoniła mu skręcająca ciężarówka. W budzie obok szofera rozpoznał łysego Forysia, jednego z współmieszkańców milicyjnego baraku na Woli. Andrzej wiedział, że od paru tygodni Forysia przydzielono do ekipy, która rekwirowała poniemieckie majątki i zbierała po mieście ocalałe i ukryte eksponaty należące do muzeów lub teatrów warszawskich. I tym razem ciężarówka wyładowana była starymi meblami, pianinem, jakimiś popiersiami z gipsu, a nawet sterczącą ponad tym wszystkim lirą. Samochód skręcił w Kopernika, później w Karasia i kiedy Andrzej go dognał, stał przed kolumnami Teatru Polskiego. Oparty o maskę Foryś odkreślał w spisie wynoszone przedmioty. Andrzej podszedł do niego równocześnie z garbatym człowiekiem, który przed chwilą zeskoczył z platformy. - Jeszcze tylko poproszę papierek, że ja to wszystko zdałem - zwrócił się do Forysia garbus. - Kwit rekwizycyjny. Foryś wyjął z raportówki jakiś bloczek, starannie oddarł jedną kartkę. - Proszę - powiedział. Garbus szybko przebiegł wzrokiem treść druczku, złożył go we czworo i ruszył na pomoc robotnikom zsuwającym z platformy pianino. Foryś chował już bloczek, kiedy nagle Andrzej chwycił go za rękę. - Daj mi taki kwit. Mam coś na oku. - Rekwizycja? - Tak. Foryś zawahał się. - Poniemieckie? - spytał. - To się okaże. - Ty uważaj! Wiesz, czym Marchewka zapłacił za rekwizycję fortepianów? - Nie idzie o fortepian. - Ale może iść o głowę. Z tym żartów nie ma. No ale masz. Andrzej niezupełnie chyba był świadom, na co się właściwie naraża. Ale był jak w gorączce, której natężenie wzrastało, ilekroć przypomniał sobie Księskiego. Za to Henio Lermaszewski ucieszył się jak dziecko, że Talar przyjął jednak jego niedawną ofertę. Bez namysłu wytoczył przed bramę motocykl, w kosz upchnął dwie pary wideł i pełny karnister z benzyną i tak uzbrojeni wyruszyli zaraz po południu. W miarę jazdy wiatr studził gorączkowe pomysły Andrzeja podskakującego na tylnym siodełku. Gdzieś koło Wilanowa, na słynnym "zakręcie śmierci", postanowił - jeśli w ogóle znajdą samochód - że nie odda go Lermaszewskiemu ani tego dnia, ani w ogóle żadnego innego. Pojedzie nim z Basią pod Sochaczew, a potem zgodnie z brzmieniem rekwizycyjnego kwitu odprowadzi Forysiowi jako mienie poniemieckie. Polną już drogą między nie zżętymi jeszcze łanami jęczmienia doturlali się na znane Lermaszewskiemu pole. Henio, jakby to była jego codzienna trasa, śmiało wjechał na rżysko, na którym piętrzyło się kilka poczerniałych stogów. Sprawdził jeszcze dla pewności plan naszkicowany na kartce i chwyciwszy widły wdrapał się na grzbiet największego. Po chwili pracowali już obaj, rozgarniając dymiącą od parującej wilgoci słomę. Lermaszewski nie bez podziwu popatrywał na sprawne ruchy Andrzeja. - Ale pan zaprycza tym grzebykiem! - powiedział z uznaniem. - Ja to bym się na obszarnika nie nadawał. Zdążył już zrzucić marynarkę, pot kroplisty zrosił mu czoło. Na Andrzeju nie znać było prawie wysiłku. Pracował bez wytchnienia. - Czy to pewne? - spytał, kiedy już odwalili pół stogu. - Jak to, że Kopernik odkrył Amerykę - odkrzyknął z góry Henio. - Przecież na pusto bym takiej figury jak pan nie fatygował. Namiar pewny. - Ale czy to się będzie nadawało do czegoś? - Zobaczymy... Henio zerknął w stronę widniejących pod lasem stodół i nagle ze zdwojonym zapałem zaczął wyrywać kłęby pleśniejącej słomy. Po chwili i w zasięgu wzroku Andrzeja ukazała się sylwetka śpiesznie zdążającego w ich kierunku chłopa. - Trzeba przygazować! - ponaglał Henio. - Pokażesz mu pan papierek, że to legalna rekwizycja. Ja już mu zapowiedziałem, że z władzą tu wrócę. Na rany Chrystusa, zostaw pan, bo się skaleczy! - zjechał na brzuchu w dół i w ostatniej chwili zdążył chwycić widły Andrzeja. - A co? Jest?! - w głosie Andrzeja zadrgała szczeniacka emocja. - Jak ja mówię, to musi być! Rzucili się na stóg już z gołymi rękami. Wyszarpywali wielkie kłęby śmierdzącej stęchlizną słomy. Nad ich głowami unosiły się tumany kurzu. Po chwili spod słomy wyjrzał skrawek blachy pokrytej lśniącym czarnym lakierem. Oniemiały ze szczęścia Henio pieszczotliwie pogłaskał błotnik. - Co tu grzebiecie? - rozległo się nad ich głowami. - Myszy płoszymy - odpowiedział Henio. Wyszarpując wciąż nowe kłęby, odsłonił już i oponę, i wspaniałą ozdobną felgę, i lśniący metalem próg wozu. Chłop, nie mniej od nich zafascynowany widokiem odsłaniającego się fragment po fragmencie skarbu, zawołał: - Moje pole, mój bróg, moje myszy! Idźcie stąd. - Do władzy tak ostro? Henio nie tracił zimnej krwi. Wskazał zasypanego słomą, zakurzonego Andrzeja. - Władza tu nie ma za czym szukać - upierał się chłop zwracając się do Andrzeja. - Nic tu nie ma. Stary bróg. Andrzej wolałby się teraz zapaść pod ziemię i widać to było po jego pełnej rezygnacji minie. Henio popatrzył z dezaprobatą na tę swoją tarczę legalności i wiedział już, że tę partię rozegrać będzie musiał do końca sam. Przysłonił sobą szczelinę, z której wyzierał błotnik i natarł na gospodarza: - Nic tam nie ma? - Nic. - Nic? Ku zdumieniu Andrzeja wyciągnął zapałki i schyliwszy się podpalił wiecheć słomy, który jak rozciągnięty lont wił się przed stogiem. Płomyk niemrawo pomknął po wilgotnych źdźbłach. Chłop pierwszy nie wytrzymał jednak nerwowo tej "ogniowej" próby; przydeptał buciorem ogień. - Idźcie! - wrzasnął. - Bo psem poszczuję! Henio z politowaniem pokiwał głową. - Masz pan szczęście, że amnestia ogłoszona. Bo za to, co tu ukryte, zdrowa pokuta na państwowym wikcie by was czekała. Gospodarz, jakby się nagle poddał, zawrócił bez słowa w stronę domu. Ale kiedy już był przy dróżce, raz jeszcze odwrócił się i pogroził im pięścią. - Zaraz was pogonimy, podpalacze! - przyśpieszył kroku. Henio również widać uznał, że tylko w pośpiechu ratunek, bo szczupakiem rzucił się w szczelinę stogu. - Wyciągamy w trymiga i dajemy kamfory! W gorączkowej szarpaninie dobrał się już do worków, którymi osłonięty był samochód. Szarpnął lnianą płachtę i oniemiał z zachwytu. Przed nimi stał wspaniały mercedes - kabriolet. Błyski lakieru grały w promieniach zachodzącego słońca. Henio nabożnie dotykał chromów na klamkach, gładził z pieszczotą brązową skórę, którą obite były siedzenia. - O Jezu! Ale kołyska! - wołał w zachwycie. - Skóra jak u Mańki na płucach! Andrzej też patrzył jak urzeczony: tak pięknego samochodu nigdy jeszcze nie widział. Otworzył maskę. Nawet i tu wszystko lśniło. Dotykał kabli, kontrolował ich połączenia, sprawdził olej i wodę w chłodnicy. Lermaszewski podał mu klucze do odkręcenia świec, a sam zabrał się do przelewania benzyny z kanistra do baku. Andrzeja naszły wątpliwości. - Muszę mu dać zaświadczenie, a także zgłosić, gdzie trzeba... - Nie bierz mnie pan pod bajer! Trofiejny! Przez Hitlera straciłem gablotę. Należy mi się chyba, nie? - Bezapelacyjnie. Jeśli pan to załatwi z władzami. Henio zerknął na niego, nie bardzo jeszcze wiedząc, czy to żart czy warunek. - Swoją dolę pan dostaniesz, panie Jędruś - powiedział na wszelki wypadek. - Obaj dostaniemy... Niech pan spojrzy - od wsi szła ku nim tyraliera chłopów zbrojna w widły, drągi i cepy. - Desant, desant, panie Jędruś! - przynaglił Henio. - Jak świece? - Chyba w porządku, tylko powietrza mało - Andrzej przyglądał się spłaszczonym oponom. - Zakręć pan! Andrzej z rozmachem pokręcił korbą. Silnik zagdakał, zakrztusił się raz i drugi, Andrzej poczuł opór. Jeszcze raz naparł mocniej na korbę i nagle kabrioletem zatrzęsło. Zapalił. Henio wolniutko wyjechał z otaczających go zwałów słomy i zatrzymał się przy motocyklu. Teraz już tylko według ustalonego z góry planu pozostawało zamienić się miejscami: Andrzej za kierownicę, Henio do motoru. Lecz właśnie na ten ostatni manewr zabrakło czasu. W odległości kilku zaledwie kroków stała okrążająca ich półkolem armia. Nie atakowała, ale w ponurym milczeniu przyglądała się nerwowej krzątaninie wrogów. Henio raz jeszcze poczuł spadającą na jego barki konieczność błyskawicznego działania. Uniósł się w kabriolecie na całą wysokość. - Obywatele! - krzyknął podnosząc rękę wiecowego mówcy. - Cieszę się, że tylu was tutaj. Wszyscy będziecie świadkami. Proszę podawać nazwiska do protokołu! Po kolei. Przebiegł wzrokiem po groźnych, zawziętych twarzach, chcąc wybadać, które ze skrzydeł może okazać się słabsze. Z lewej, na samym brzegu dojrzał niewielkiego chłopinę, przygarbionego mizeraka, który krył za plecami wyrwaną gdzieś po drodze z opłotków sztachetę. Bez namysłu wycelował weń palcem. - Jak się nazywacie? Chłop chwilę patrzył, po czym wycofał się z placu boju. Henio wypróbował sposób jeszcze na kilku następnych. Udało się. Żaden z gospodarzy nie kwapił się do protokołu. Co innego prać, choćby i samemu po łbie oberwać, a co innego być zapisanym z imienia i nazwiska w urzędowych papierach. To się zawsze dla chłopa kiepsko kończyło, niezależnie od władzy - carskiej czy sanacyjnej. Doświadczenia dziadków i ojców uczyły, że znacznie korzystniej choćby i w zęby od władzy dostać niż być wciągniętym w jej papiery na świadka. Potem szarwarkom, jazdom do sądów nie było końca. Wycofywali się więc jeden po drugim, gubiąc na ściernisku niby to z niezręczności, ten widły, tamten grabie. Pozostał tylko właściciel pola. Wtedy Henio opuścił auto i wyszarpnąwszy z rąk Andrzeja papier, zbliżył się do niego. - A panu - powiedział z emfazą - dziękujemy za przechowanie mienia poniemieckiego w dobrym stanie. To jest dokument rekwizycji. - Pan wie, do czego mi ten papier... - warknął i zmiął kartkę w garści. Dopóki jechali polną drogą, motocykl Henia pilotował drogocenną zdobycz. Ale gdy tylko skręcili na szosę łączącą Konstancin z Warszawą, Andrzej przyspieszył i mercedes zniknął Heniowi z oczu w tumanach kurzu. Pasażerowie wilanowskiej kolejki ze zdziwieniem patrzyli na mknący obok otwarty, wspaniały samochód, który bez wyraźnej potrzeby zapalał i gasił reflektory, trąbił i wyrzucał to z lewej, to z prawej czerwone strzałki kierunkowskazów. Andrzej bawił się jak chłopiec, który wymknął się na wagary. Przed dwoma laty, jeszcze w oddziale Wiktora, porwali landwirtowi w miasteczku Opla-Kadeta; też wtedy prowadził. Auto pokochał z przymusu: w drugim roku wojny, broniąc się przed wywiezieniem na roboty do Niemiec, poszedł do pracy w warsztatach naprawczych "HK-Stelle". Zrobił to, by mieć Ausweiss, zdobył zaś namiętność. Z rozwianą czupryną, czerwony od wiatru i emocji; z fasonem podjechał na Złotą. Zatrzymał się i nie wysiadając nacisnął klakson. Ten niezwykły na Złotej dźwięk zwabił do okien wszystkich prawie lokatorów. Za szybą pierwszego piętra zobaczył zdumioną twarz Basi. Rozparty za kierownicą przywoływał ją na dół. Ale pierwszy zjawił się przy nim stary Lermaszewski. Nie wyjmując papierosa z ust obchodził mercedesa ze wszystkich stron, cmokał z podziwu, gładził lśniący lakier, zaglądał w reflektory. - Klasa bryka. Henio ma łeb. Będzie pierwsza taksa w stolicy! - Ja to muszę odstawić. Mienie poniemieckie. - Nie rozśmieszaj mnie pan! Przykucnął przy oponie i paznokciem badał głębokość bieżnika. Nawet nie zauważył nadejścia Basi. - Co to za historia? - spytała, siadając obok Andrzeja. - Żadna historia! Jedziemy! - Dokąd? - Tam, gdzie chciałaś. Jedziemy. I to bez pana Księskiego. Mercedes ruszył tak ostro, że Basią rzuciło na oparcie siedzenia, a stary Lermaszewski ledwie zdążył uskoczyć. Po paru minutach zawarczał na Złotej motocykl i podjechał Henio. - Przyjechał? - spytał ojca. - I odjechał. Popiołek stał w bramie i nie mógł powstrzymać się od komentarza. - Takim to przed wojną prezydent jeździł - powiedział - a teraz byle barłoga się rozbija, Koniec świata! - Dlaczego go ojciec puścił? - zawołał z wyrzutem Henio, kopiąc z wściekłością w starter harleya, gotów do pościgu. - W którą stronę zapryczył? Ojciec powstrzymał go gestem. - Nawet czadu po nim nie powąchasz, Heniu. Ale on ma kopa! - powiedział stary z rozmarzeniem, a oczy błyszczały mu, jakby jeszcze patrzył na wspaniałą maszynę. Kabriolet, minąwszy Wolę, mknął już wśród zabudowań Ożarowa. Pęd rozwiewał włosy Basi. Andrzej napawał się szybkością maszyny. - Lepiej niż na stopniach pociągu, co? - krzyczał poprzez szum wiatru i warkot motoru. - Czy wiesz, co ci za to może grozić? - Mogę być krótszy o głowę! - Więc po co to robisz? - Nie wiesz? - Nie myślałam, że ty potrafisz - krzyknęła dziewczyna. - Ty w ogóle mało o mnie wiesz! Chwilę jechali w milczeniu. Mijali wojskowe transporty i chłopskie furmanki wyładowane kopami siana. - Pamiętasz adres tego majora? - Plebania w Kosówce. - Jak cię tam dowiozę, dostanę nagrodę? Nie dowiózł jej jednak. Na dwudziestym kilometrze przed Sochaczewem wojsko zarekwirowało mercedesa. Nie pozostało im nic innego, jak iść dalej piechotą. Basia, wymachując zdjętymi z nóg sandałkami, szła wytrwale wydeptaną przez piechurów ścieżką w stronę Sochaczewa. Zrozumiał, że ani on, ani utracony samochód nie byli jej w ogóle potrzebni. Uniósł się z trawy i wolno powlókł za nią skrajem szosy. Zapadał już zmierzch, kiedy dopytali się o drogę do Kosówki i skręcili z szosy. Szli coraz wolniej, nie odzywając się do siebie. Pod lasem stała kapliczka umajona czerwonymi makami. Odpoczęli przy niej chwilę i znów powlekli się na wprost czerwono zachodzącego słońca. Już nocą dotarli do Kosówki. Tylko wiejskie psy witały ich ujadaniem. Na tle mrocznego nieba z trudem wypatrzyli masyw kościoła. Dwa okna stojącej opodal plebanii były oświetlone i rozjaśniały ganek. Podeszli do drzwi i zapukali. Światło uciekło gdzieś w głąb. Małymi smugami zabłysły teraz szybki nad drzwiami. Usłyszeli czyjeś kroki i po chwili w progu pojawił się ksiądz zbrojny w kieszonkową latarkę. Świecił nią wprost w oczy przybyłych. - Do kogo? - spytał nieprzyjaźnie. - Dobry wieczór - pierwsza odezwała się Basia. - Przepraszam, że o tej porze. My aż z Warszawy. Szukam pana majora... - Jakiego majora? - oślepiające oko latarki spoczęło na twarzy dziewczyny. - Żora - szepnęła onieśmielona. - Nie wiem, o kim pani mówi - z głosu proboszcza wyczytać było można, że nie lubi tego tematu. - Powiedziano mi, że to brat księdza i że tu przebywa. - Nie! Teraz latarka lustrowała Andrzeja. - Ksiądz nie ma brata? - zdziwiła się Basia. - Powiedzmy, że mam - był wyraźnie zniecierpliwiony. - Więc ja go szukam właśnie. Dalsza rozmowa toczyła się już w ciemności, bo ksiądz zgasił latarkę. - Nie ma go. - A kiedy będzie? - Nieprędko. - A gdzie go można szukać? - włączył się do rozmowy Andrzej. - Nie tutaj. - Wyjechał? - Powiedzmy: wyjechał. I nie spodziewam się go prędko. Była to już przedostatnia odpowiedź. Ostatnią było trzaśnięcie drzwiami. Stali pod domem nie bardzo wiedząc, co dalej z sobą począć. Andrzej wypatrzył w mroku studnię. Byli głodni, a przede wszystkim chciało im się pić. Toteż kiedy wyciągnął kubeł wody, pili łapczywie ze złożonych dłoni. Furkotania wałka i brzęk łańcucha wywołały z mroku jakąś postać. Z bliska rozpoznali starszą już kobietę. - Jesteście głodni? - ni to pytała, ni to stwierdzała, wtykając im po pajdzie chleba. - Macie. - Dlaczego on nie chciał nic powiedzieć? - zagadnęła ją Basia. - Co ma mówić? Brata nie ma - kobieta potwierdziła słowa księdza. - Poszedł sobie. Za granicę... Na Zachód. Patrzyła, jak łakomie połykali chleb. W końcu ruszyła w stronę zabudowań przywołując ich za sobą. - Prześpijcie się jakoś - mówiła. - Panienka tu w szopie na sianku. A kawaler tu w składziku. Już otwierała drzwi do drewnianego baraku, kiedy powstrzymały ją słowa Basi. - To mój brat. Księża gospodyni przyjrzała się uważnie ich twarzom, chcąc w mroku wypatrzeć rodzinne podobieństwo. Po chwili wahania rozwarła ze skrzypieniem drzwi szopy. Rzucili się na siano i przez jakiś czas nie odzywali się i nie poruszali nawet. Gdzieś w pobliżu słychać było oddechy zwierząt. Ze wsi dobiegało szczekanie psów. Leżeli blisko siebie, zaledwie na odległość wyciągniętej ręki. Po chwili Basia poczuła na ramieniu dotyk dłoni Andrzeja. Odsunęła się. - Dlaczego tak powiedziałaś? - zapytał. Milczała. Przez dziurę w dachu patrzyła na gwiazdy. Przyglądał się jej wsparty na łokciu. - O czym myślisz? - Że nikt nie wie, gdzie jestem. Tak bardzo pragnął takiej chwili i takiej nocy, a wciąż nie wiedział, w jakie słowa ubrać myśli, które mu łomotały pod czaszką. Basia obserwowała oblegających ścianę ludzi. Nie miała odwagi podejść na tyle blisko, żeby móc coś odczytać. Stojący przed nią staruszek wspinał się na palce, przykładał do oczu binokle. Wzrok utkwił w zawieszonej kartce, na której wydrukowane koślawo nazwisko zaczynało się od "J". - Nie widzę stąd - zwrócił się w końcu do Basi. - Czy tam na górze pisze Jachimiak? - Nie. Jaczyński. Obok był plakat: "Pamiętaj, że sam byłeś tułaczem. Daj na Fundusz Pomocy wracającym z zachodu". Przesunęła się w stronę rozklejonej na parkanie listy PCK z nadrukiem: "Niezidentyfikowane". Usłyszała, ile kosztuje prywatna ekshumacja, że na Bagateli 12 jest straszna kolejka, bo sto tysięcy zabitych czeka, a ekipy ekshumacyjne nie mają ani masek, ani nawet rękawic, że na Polnej 36 odkryto nową mogiłę zbiorową... Wyrwała się z tłumu. - Mam do pani prośbę - zaczepiła zbliżającą się starszą kobietę. - Niech pani zobaczy, czy tam jest nazwisko Zbożny. - Boisz się, dziecko? - w głosie kobiety było pełne zrozumienie. Basia odpowiedziała skinięciem głowy i dorzuciła: - Łukasz Zbożny. Jacek Bawolik leżał w łóżku. Chwilami zachłystywał się śmiechem, chwilami bliski był płaczu. Nie spuszczał oka z Wrotka, który pośrodku pokoju wyczyniał najróżniejsze skoki i przysiady, robił groźne miny, bił się w piersi i ryczał jak Tarzan. - Ale on nie zginie, prawda? - pytał z lękiem Jacek. - Od tego jest kino, żeby był happy end. Nie ma, królu, piękniejszej rzeczy niż kino. To jest sen na jawie. Jak mam być z tobą szczery, jak czekista z czekistą, to powiem ci, że z dwóch rzeczy nie do zastąpienia wolę kino niż riki-tiki-tak! Wykonał przy tym gest, który na tyle poruszył Teresę Bawolikową, że przerwała dalsze popisy Wrotka. - Panie Mundku, on jest jednak chory - odmierzała kropelki do szklanki z wodą. - Śmiech bardziej uzdrawia niż lekarstwo. - A właśnie. Jak pan je zdobył? - spytała, podtykając Jackowi szklankę. - Z UNRRY. Byłoby wcześniej, ale trzy dni łapałem ministra zdrowia. Usłyszał zapewnienie Teresy, że nigdy mu tego nie zapomni. Usiłował natychmiast to wykorzystać i udał się za nią do kuchni. - Chciałbym mieć dowody, Tereso... - szepnął usiłując ją przyciągnąć ku sobie. - Jesteś boska, królewska! Ty wiesz, jakie masz oczy?! Czuł, wyraźnie czuł, że jego bliskość i słowa działają na nią, ale wciąż potrafiła się opanować. Odsunęła jego ręce. - Niech pan już lepiej tu nie przychodzi - odeszła ku oknu. - A jeśli ja muszę? - O Boże! - krzyknęła nagle, patrząc na podwórze, gdzie stał człowiek w mundurze, w czapce-polówce i spoglądał w okna kamienicy. - Kostek! Przez moment uwierzyła, że i dla niej zakończyła się wojna. Ale tak się nie stało. Na podwórzu stał Tolek Pocięgło wsparty na kuli. Swój niewielki dobytek schowany w wojskowym worku rzucił na ziemię wraz z nieodstępną harmonią. Na podwórzu było akurat pusto. Nie miał kogo spytać, gdzie mieszka Lidka Jasińska. Schylił się więc po harmonię i zaczął grać melodię, którą często wygrywał w szpitalu. Przywołało to do okien prawie wszystkich lokatorów. Lidka już od kilku dni nie chodziła do pracy. Poród mógł nastąpić lada dzień. Zobaczywszy Tolka, zeszła na dół z silnym postanowieniem przepędzenia go. Kiedy ujrzał jasną dziewczynę z pokaźnym brzuchem, ruchem ulicznego grajka zdjął czapkę i wysunął ją, jakby oczekując drobnych. - Co pan tu robi? - spytała chmurnie. - Ano, ze szpitala wypisali do chawiry. Ali jej nie ma. Hulam tak przez miasto i myśli sobie: a może na Złotą pójść? Do widzenia powiedzieć? Mówił to niby wesoło, ale Lidka dobrze wiedziała, że on rzeczywiście nie ma nikogo. Schyliła się po jego worek i bez słowa skierowała ku drzwiom na klatkę schodową. Tolek pokuśtykał za nią, a Popiołek, wyjrzawszy ze stróżówki, pokiwał głową. - Sama obca hołota się tu wciska jak te pluskwy. Koniec świata - machnął ręką z rezygnacją i wrócił do szlifowania kluczy. W piękny, letni dzień Andrzej namówił Basię na wyprawę przez pontoniak. Wymyślił sobie wycieczkę do zoo. Był to chyba najbardziej opustoszały zakątek Warszawy. Obalone drzewa, puste klatki. Andrzej wskakiwał do nich, udając raz lwa, innym razem ptaka. Rozbawiona Basia odgadywała, co udaje. W jednej z klatek zawył, kończąc frazę dzikim chichotem. - A to co ma być? - spytała zdezorientowana. - Hiena! Tak mnie przecież nazwałaś wtedy na stopniach pociągu. - A ty mnie... szczeniakiem! - odgryzła się. Kazał jej odgadywać, do jakich ptaków należą głosy, które naśladował. Była oczarowana, bo nagle pustka tego miejsca ożyła. - Mogę cię tak budzić rano... Zabrzmiało to jak wyznanie. Nie odpowiedziała, kryjąc się w wybiegu dla tygrysów. Znalazł ją w tym labiryncie sztucznych skał i korytarzy. Biegnąc, wpadła prosto w jego ramiona. Zesztywniał, jakby nie wiedział, co dalej zrobić. W tym momencie usłyszeli chrypliwy głos: - Dawniej tu tygrysy były - mówił stojący za fosą człowiek w koszuli i niemieckich spodniach wojskowych - bengalskie jednoroczniaki. - Były... Były... - Andrzej wzruszył ramionami. - Pora przejść na czas przyszły. Co będzie za dziesięć lat? - Most na Pragę. Tramwaje. Mandarynki - wyliczała, co przyszło jej na myśl. - Nie... Co z nami będzie? Nie chciała podjąć dialogu w tym duchu. - Ty pewnie będziesz inżynierem, a ja skończę filologię. Będę wytworną staruszką w futrze przerobionym z mamy karakułów. - A ja będę cię budził udając kosa - wciąż wracał do swego motywu. Liczył, że podejmie wątek, ale usłyszał tylko, że dobrze jest mieć przyjaciela. - Przyjaciół można mieć dużo - w jego głosie dało się wyczuć zniecierpliwienie. - Ale ty... Nie chciała nawet usłyszeć tego zdania do końca. Przecież wiedział o jej codziennych wędrówkach na Piusa. Wiedział, że nie ma dla niej ważniejszej rzeczy niż radiowa skrzynka poszukiwań. Dlaczego teraz chce popsuć nastrój szczeniackiej zabawy? Pobiegła w stronę dozorcy, który ciągnął na małym wózeczku klatkę. Podniosła narzucony na wierzch worek. Patrzyły na nią wystraszone oczy młodego lisa. - Niech go pan wypuści! - Co pani? To pierwszy eksponat! - żachnął się dozorca. - My byliśmy pierwsi - zażartowała. - I lepiej by było - odpowiedział serio opiekun lisa. - Człowiek wszystko zeżre, a czym ja tę cholerę będę karmił? Andrzej chciał, żeby ten wieczór nigdy się nie skończył. Zobaczył plakat filmu "O szóstej wieczorem po wojnie" i wciągnął Basię w bramę kina "Syrena" przy Inżynierskiej, choć już na ulicy wiła się kolejka. - Ostatni raz byłam w kinie dwa lata temu - powiedziała Basia. Był zdziwiony: chodziło się do kina? - tak - potwierdziła. - Żeby oblewać kwasem. Pod kasą Andrzej zaczął tracić nadzieję, a wtedy chłopak w cyklistówce zaoferował mu bilety. Kiedy usłyszał, że za dwa konik żąda sześćdziesięciu złotych - oniemiał. Przecież bilety są po złotówce? - To niech pan kupi - konik już szukał innych amatorów. Andrzej udawał, że grzebie po kieszeniach, choć dobrze wiedział, że cały jego majątek to dziesięć złotych. W tym momencie przyszła mu do głowy zbawcza myśl. Przecież Wrotek jest tu kinomechanikiem. Kazał Basi poczekać, a sam wspiął się po metalowych schodach prowadzących do kabiny projekcyjnej. Basia stała przy gablocie z fotosami. Nagle usłyszała spazmatyczny okrzyk: - O Boże, żyjesz?! Tadeusz! Ujrzała, jak chłopak chwyta w ramiona wysoką dziewczynę, a kiedy ją wypuszcza wreszcie, dziewczyna w berecie całuje jego ręce. Płaczą obydwoje, a po chwili i inni stojący w pobliżu. Basia przepchnęła się ku bramie i wybiegła na Inżynierską. W kabinie mrok rozjaśniało jedynie światło lampy łukowej projektora. Seans już się zaczął, na ekranie szły aktualne kroniki: 30 trolejbusów nadeszło ze Związku Radzieckiego, huty śląskie robią elementy do odbudowy mostu Poniatowskiego, oddano przy Piusa centralę telefoniczną na 800 numerów... Wrotek był zaskoczony wizytą. Andrzejowi głupio było wprost prosić go o bilety. Postanowił wykorzystać pasję kinową Rajmunda. - Wrócili chłopcy z Ziem Zachodnich - zaczął, udając że sam jest poruszony tym, co usłyszał. - Mówili, że widzieli w kinie całkiem nowe te... - wskazał palcem na projektory - jakoś tak na "E" je nazywali. - Erdemanny? - Mundek z zachwytu krzyknął tak głośno, że pewnie było go słychać na sali. - Trzeba to tu ściągnąć! Jedyne kino w Warszawie, a patrz, na czym jedzie - z lekceważeniem wskazał starą aparaturę. - Gdzie to jest? - Powiem ci... Ale mogę tu kogoś przyprowadzić? - Mów, gdzie te Erdemanny? - W Oławie! - rzucił Andrzej i wyskoczył na schody. Szukał Basi w tym miejscu, w którym ją zostawił, ale nie było jej tam. Zaczął się rozglądać, wołał: - Baśka, Baśka! - raz nawet użył jej pseudonimu: - Sarna! Nikt się nie odezwał. Ze słuchawkami na uszach gorączkowo macała drucikiem kryształek detektora, zastygła w słuchaniu skrzynki poszukiwań rodzin, wyczekiwała na te sylaby: "Łukasz Zbożny poszukuje... " Marta Lawinowa wiedziała dobrze, że o tej porze nie może liczyć na żadną pomoc ze strony Basi. W kuchni buchał żar, syczał tłuszcz, na którym miały się smażyć formowane właśnie pączki. Uniosła na chwilę oklejone ciastem ręce i łokciem otarła z czoła kropelki potu. Przy stole Andrzej machinalnie przerzucał odzyskane niedawno sztućce, ale w gruncie rzeczy wpatrzony był w widoczną w półotwartych drzwiach Basię. Marta Lawinowa wyjęła mu z ręki fragety, ze smętnym uśmiechem spojrzała na swój monogram, po czym odłożyła na tyle głośno, by zwrócić tym uwagę męża. - Z tego pączków nie zrobię! I czym zapłacę za cukier? Przyniosą zaraz. Lawina zajęty przesiewaniem mąki nie zareagował. Odebrała mu sito, wiedząc że ciężko mu jedną ręką utrzymać ten ciężar. - Może ja... - zaoferował się Andrzej, zakasując rękawy. - Tracę już siły... - Lawinowa zwróciła się do męża. - Poldziu, gdybyś przyjął tamtą propozycję, mielibyśmy kartki na szesnaście kilo chleba, kilo cukru i sto kilo opału... - Niech wrócą dawni wykładowcy. Mam zajmować im miejsce? Poczekam. W tej chwili z trzaskiem otworzyły się drzwi. Stanął w nich potężny człowiek z wytatuowaną na ręce kotwicą. Razem z drugim wtargali wielki worek cukru. Jaki to cukier? - spytała Lawinowa, rozglądając się za portmonetką. - Słodki, szefowo! - błysnął złotym zębem w uśmiechu. Otrzepywał ręce, szykując się do liczenia pieniędzy. - Pan dobrze wie, o co żona pyta - wtrącił Lawina. - Nie kradziony? - Jak na spowiedzi mówię: wujek w Poniatowie w cukrowni brał deputaty. To są trzyletnie zapasy. - Leoś spojrzał na swego wspólnika, jakby czekał na potwierdzenie. - Żebym tak zdrów był. A że tych parę złotych drożej... - rozłożył ręce gestem bezradności wobec sił wyższych. - Takie jest życie! Nie zdążyli się jeszcze rozliczyć, gdy do przedpokoju wtargnął Tolek Pocięgło. - Panie doktorze! - wołał zdyszany. - Prędkó! Lidka się sypi! Cóż ja ci pomogę, przyjacielu? Lawina spojrzał wymownie na zwisający pusty rękaw. - Może pan Kazanowicz? - podsunęła Basia. Tolek wprawdzie wiedział, że ów tajemniczy człowiek mieszkający na samej górze jest lekarzem, ale słyszał też, że poza Popiołkiem nikogo nie chce widzieć. Nawet szyb w oknie nie wprawił, byle jak deskami zabił i jak w grobowcu tam tkwi. Czy taki zrozumie człowieka, który szuka pomocy dla wijącej się w bólach dziewczyny? Nie miał wyjścia. Pokuśtykał na czwarte piętro, a gdy na pukanie nie było żadnej reakcji, uderzył kulą o drzwi. Rozległo się człapanie i monotonny głos poinformował Tolka, że znicze jeszcze nie gotowe. - Ta jakie znicze? Bądź pan człowiekiem! - Tolek próbował wcisnąć kulę w szparę drzwi, które się nieco uchyliły. - Poradź pan coś! Ta kobieta rodzi! - Nie! Nie! - Kazanowicz ukazał swoją nie ogoloną od dawna twarz. Za jego ramieniem Tolek ujrzał szeregi uciętych nad dnem butelek, z których doktor, wlewając stearynę i obsadzając knoty, robił znicze nagrobkowe. - Panie Kazanowicz! Pan musi pomóc - błagał, ale jego słowa zagłuszyło szczekanie Karo, który bronił wejścia. Kiedy drzwi się zatrzasnęły, Pocięgło walnął w nie z całej siły kulą. - A żeby tobi nosem pokapało! To jest człowiek! Tfu! - wyrzekał głośno, a na widok stojącej w drzwiach zatroskanej Jasińskiej, dorzucił z zajadłością: - Hycel jeden! Zaparł si, cholera, i za nic nie przyjdzie. To co ja zrobię? Lidka gryzła palce, żeby nie krzyczeć, chwytała dłońmi poręcz łóżka, prężąc się z bólu. Co pewien czas, jakby się w niej coś zapadało, cichła, odwracała głowę ku ścianie, a łzy zostawiały mokre plamy na poduszce. Tolek pochylił się nad nią i niezgrabnie wycierał pot z jej czoła. - Lideczko, spokojnie, spokojnie. Wszystko elegancko będzi. Ja zaraz si pokatulam po jakiego mądrego. - Nie chcę! - Ta czegoż nie chcesz? - Niech się urodzi martwy. Jasińska, słysząc te słowa, złożyła ręce jak do modlitwy, jakby chcąc przebłagać niebo za to bluźnierstwo. Coś chciała mówić, tłumaczyć córce, gdy w tej chwili zobaczyła Karo. Usiadł przy łóżku i jęzorem lizał zaciśniętą na poręczy łóżka rękę Lidki. - A ty tu czego?! Paszoł! - krzyknął Tolek, ale zaraz umilkł, gdyż za psem wkroczył Sergiusz Kazanowicz. Na brudną koszulę założył marynarkę, wyglądał jak uratowany z pożogi, ale w jego zachowaniu czuło się fachowca. - Woda jest? - spytał, badając puls Lidce. - Cajerączki, pani doktorze. Takoj pan się zlitował... - Nie powinienem tego robić - odpowiedział sucho Kazanowicz: - Proszę wyjść stąd! A potem były całe godziny bieganiny, krzyków rodzącej, komentarzy Tolka, które ten wygłaszał do każdego, kto chciał i nie chciał słuchać. Był tak przejęty, jakby to jego pierworodny miał przyjść na świat. - Ta to pierwsze urodziny po wojnie w tym domu! - stwierdził spotkawszy Józefinę Popiołkową. - Kiedy się to skończy? - mruczał Osuch, stojąc na prowizorycznych kozłach i łatając w asyście Popiołka dziury po pociskach. Przeszkadzały mu krzyki rodzącej, co chwila popatrywał w okna mieszkania Jasińskich. - Nie fuszeruj pan, panie Osuch - gderał Popiołek kontrolując każdy ruch kielni. - Niedługo pan będziesz do mnie mówił "szanowny panie Osuch" - odgryzł się murarz. - Cieć to cieć, a murarz teraz więcej wart jak przed wojną hrabia. Budowlani dostali trzydziestoprocentowy dodatek społeczny! Kiedy nad ich głowami z otwartego okna rozległ się krzyk i płacz noworodka, obaj spojrzeli po sobie, jakby przebyli ciężką próbę. Tylko stara Lermaszewska demonstracyjnym splunięciem przywitała pojawienie się nowego mieszkańca kamienicy. Z klatki schodowej wysunął się wsparty na kuli Tolek. Zadarł głowę ku górze i krzyczał: - Jest! Jest! Jakby chcąc to ogłosić całemu miastu, ruszył przez bramę na ulicę i tam natknął się na wracającego właśnie z pracy Jasińskiego. - Panie Staśku! Wszystko cudni poszło! Ma pan wnuka! Jasiński odwrócił się i szybkim krokiem zaczął oddalać się od domu. Tolek stał długo i patrzył w ślad za nim, potem westchnął i zawrócił ku bramie. Z wąwozu ruin Krakowskiego Przedmieścia, obok szarego masywu bunkra można było, jak dawniej, wejść na uniwersytet przez szeroką bramę. Jej skrzydła z kutego żelaza odstawiono na boki, jedno z nich zwisało krzywo, zerwane z zawiasów. Tak powitał uniwersytet Leopolda Lawinę, gdy któregoś dnia postanowił jednak się włączyć do prac przy odbudowie wydziału lekarskiego. Najpierw trzeba się było zająć ratowaniem tego, co uratować jeszcze było można. W zwałach gruzu odkrywali dawne archiwum, część zbiorów bibliotecznych. Wśród tych brodzących w morzu ruin ludzi z kilofami trudno było rozróżnić robotników od profesorów czy studentów. Lawinie towarzyszyła Basia. Ojciec z jedną ręką nie dałby sobie rady z odgrzebywaniem przysypanych gruzem szaf, wydobywaniem z nich dokumentów. Byli razem w sali uniwersyteckiej, której dwie zwalone ściany pozwalały swobodnie zaglądać tu zachodzącemu słońcu. Sufit otwierał się na niebo. Wiszące na żelaznych szynach fragmenty rozwalonego stropu w każdej chwili mogły runąć im na głowy, ale to nie peszyło wówczas nikogo; cała Warszawa w chwili burzy czy silniejszego wiatru groziła zwaleniem się wypalonych murów. W jednym końcu sali stukały kilofy odgruzowujących dojście do korytarza robotników, w drugim Lawina wyciągał z szaf różne papiery, ścierał z nich wapno i układał na zrobionej z desek ladzie. Zauważył, że zamach kilofa wyrzucił w powietrze jakąś nadzianą na oskard książkę. Przeskakując przez gruzy, pośpieszył w tamtą stronę. - Ostrożnie, chłopcy! - Chłopcy to przed wojną u szewca drewniane gwoździki w zębach prostowali - zażartował jeden z robotników. Lawina nie zareagował. Przeglądał wyrwaną spod kilofa księgę. Był to wykaz doktoratów za lata 1927-1939. Gdzieś tu i jego był zanotowany. Odłożył księgę, ale kilof wbił się teraz w pokrywę jakiejś walizy. Lawina przyciągnął ją do siebie, i przez rozharatany wierzch wyciągnął dwie aksamitne togi z gronostajowymi kołnierzami. Otrzepał je starannie, przyłożył do siebie i pokazał Basi. - Okropnie nietwarzowe! - parsknęła śmiechem. - To nie na bal się wkłada - mruknął, lekko dotknięty jej reakcją. Trzymał togi pod pachą jak najcenniejszy dokument. Na widok nadchodzącego profesora Curyły pośpieszył ku niemu, machając togami. Ale profesor zajęty był czym innym. Starał się powstrzymać szykujących się do odejścia robotników. - Drodzy panowie! A ściany kto postawi? Cement zdobyłem! - Póki się tego nie usunie - jeden z robotników wskazał na wysokie rumowisko - nic się nie postawi. - Trzy noce bez spania, to i przy narzeczonej za długo - dodał inny. O świcie Lawina wracał do domu z córką. Basię bolały zdarte od cegieł dłonie. Doktor co chwila jedyną ręką przecierał oczy piekące od pyłu i kurzu, w którym przebywali tyle godzin. Przed drzwiami ich mieszkania stał milicjant. Na rękawie płaszcza miał biało-czerwoną opaskę, a za pasem pistolet. Pozwolił im wejść do środka. Pościel, książki, ubrania walały się po podłodze, zwisały z powyciąganych szuflad. Dwaj ludzie brodzili w tym jak w piasku plaży. Jeden nurkował we wnętrzu szafy, drugi coś notował w zeszycie. - Co to ma znaczyć? - zawołał Lawina. - A to co ma znaczyć? - rewidujący odsunął się od szafy, odsłaniając jej wnętrze. Cały dół zajmowały dwa worki cukru. - No co, obywatelka już gotowa? - Ten z zeszytem zwrócił się w stronę łazienki. Lawinowa wyjrzała z niej, dopinając roztrzęsionymi rękoma guziki sukienki. Basia chciała podbiec do matki, ale człowiek z zeszytem zatrzymał ją. - No już, już. Idziemy! - chwycił Lawinową za przedramię, dał jej do rąk przewieszony przez poręcz krzesła płaszcz i wyprowadził z mieszkania. Córka i ojciec popatrzyli na siebie. A kiedy Lawina chciał ruszyć w ślad za wyprowadzaną żoną, Basia powiedziała cicho: - To nic nie da. Musisz iść do Jasińskiego. On jest w tej komisji do walki ze spekulacją. - On i jemu podobni są tam po to, żeby nie chcieć wierzyć takim jak my. - Musisz! Musisz do niego pójść. W tym momencie wszedł Andrzej. Taskał tekturowe pudło z nadrukiem UNRRA. Swój przydział. Dla Basi. Już wiedział o Lawinowej. Na podwórzu spotkał Wrotka. Rajmund szepnął mu do ucha: - Wiesz, że zwinęli twoją przyszłą teściową? - Co właściwie jest z panią... - próbował jakoś dowiedzieć się o sprawie. Basia spojrzała porozumiewawczo na ojca. - Żona na pewien czas wyjechała. - Wyjechała? - Do... do Milanówka - wymyśliła na poczekaniu Basia, patrząc ponaglająco na ojca. Lawina westchnął, założył marynarkę i wyszedł. Andrzej zaczął wyciągać z pudełka camele, paczkę daktyli, ale Basia nie spojrzała nawet w tę stronę. Ściskała kciuki i szeptała bezgłośnie, jakby modląc się o skutek interwencji ojca u sąsiada. W mieszkaniu Jasińskich panował rozgardiasz. Lidka z matką zajęte były dzieckiem. Jasiński tylko w podkoszulku powitał Lawinę w przedpokoju, zamykając za sobą drzwi. Wyjął z uszu kłębki waty, którymi izolował się od wrzasków noworodka, i wysłuchał opowieści doktora o porannym zajściu. - Przykra sprawa - rozłożył ręce bezradnie. - Ale z tego, co słyszę, to ten cukier był kradziony. - Zapewniam pana, że nie - Lawina z trudem zdobył się na spokój. - Nas zapewniano, że to kartkowy! - W zeszłym tygodniu na bocznicy rozparcelowali wagon ze szwedzkimi lekami, a cukru dwa wagony. Mówi to panu coś? Ja rozumiem, że pan prosi za żoną... - Nie przyszedłem tu prosić - przerwał mu Lawina. - Przyszedłem wyjaśnić. Moja żona jest absolutnie niewinna. - Pani Lawinowa taka porządna kobieta - wtrąciła się Wanda Jasińska, stając w drzwiach pokoju z dzieckiem na ręku. - Zrób coś, Stachu. - Spekulantom nie dzieje się nic złego. Popracują sobie, pobrudzą rączki, to niektórym dobrze robi. Panie Lawina, naród głoduje. Dlaczego jeden ma mieć więcej, drugi nic? Skończyły się już te czasy. Dziecko zaczęło płakać, Jasiński odruchowo wetknął w uszy kłębki waty. W tym geście było coś nieomal symbolicznego; Lawina zrozumiał, że żadne słowa nie dotrą do tamtego. Wezbrała w nim złość, bezradność podyktowała mu ostre słowa, które na pewno nie mogły być pomostem porozumienia. - Naród! Kto pana upoważnił mówić w jego imieniu? - Władza ludowa - powiedział twardo Jasiński. - Mówi to panu coś? - Ciekawe, że mniejszość zawsze mówi w imieniu większości! Doktor jakby zapomniał, co go tu sprowadziło. Mówił już nie o sprawie swej żony, lecz o tym, co zdecydowało, że taka sprawa mogła w ogóle zaistnieć. Każdy z nich miał swoje argumenty, które w żadnym przypadku nie mogły zmienić przekonań tego drugiego. Większość chce tego, co my proponujemy: odbudowy, jedności, pracy dla każdego, michy dla każdego. Tego chce rząd - klarował Jasiński. - Żeby rządzić, potrzebna jest wiedza i doświadczenie polityczne. - A wyście je mieli? - zaśmiał się szyderczo robotnik. - Przez wasze doświadczenia nie mamy dzisiaj dachu nad głową. Nie ma co, zdaliście egzamin. Jeden we wrześniu, a drugi - rozpętując powstanie... - Gdyby pan znał historię - z naciskiem powiedział Lawina - wiedziałby pan, że bez tych zrywów, bez tych powstań nie byłoby Polski. Narody cementują się w walce o wspólny cel. Tak było od insurekcji, przez powstania, aż do wojny! - Wszystkoście przegrali! Bo panowie o wszystkim decydowali. Bez nas. - A z wami dokądśmy dopłynęli? - Do wolności! Mówi to panu coś? - Wolność. W słowach i w nazwach! - Lawina wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów z napisem "Wolność", podetknął je pod nos rozmówcy. - Ot! Wolność po kilkadziesiąt groszy sztuka! - A skończy się na siedemnastej republice. - Wiecznie te same strachy - żachnął się Jasiński. - Dali nam niepodległość, a pan... - Nie zrozumiemy się nigdy, chociaż obaj mówimy po polsku. Pan wierzy w Stalina, a ja wciąż w Andersa. Pojmuje pan różnicę? Wanda Jasińska przenosiła wzrok z twarzy gościa na męża, jakby przestraszona tymi słowami, w których zagubiła się sprawa pani Lawinowej. Pociągnęła męża za pasek od spodni i spytała szeptem: - A co będzie z panią Lawinową? Lawina, który już zrezygnował z nadziei załatwienia sprawy żony, był przy drzwiach. - Niech pan napisze wyjaśnienie do komisji. Mogę wziąć - krzyknął za odchodzącym Jasiński. Lawina odwrócił się i lodowatym głosem powiedział: - Napisać mogę. Ale kto z was potrafi przeczytać? - Trzasnął drzwiami z taką mocą, że spadła na podłogę wisząca na gwoździu polówka Tolka Pocięgły, który u Jasińskich znalazł w łazience kąt do spania. Tam trzymał swoją harmonię-guzikówkę, tam czasami cichutko grał na niej, żeby nie zbudzić małego Miecia. Jasiński zaklął, schylił się po czapkę Tolka i w tej właśnie chwili drzwi otworzyły się, a stojący w nich Lawina krzyknął na cały głos: - Woda! Woda! Usłyszał tę wieść od Popiołka, który stał na klatce schodowej, obwieszczając to wydarzenie. Gwar i zamieszanie wywołały do przedpokoju Lidkę. Wszyscy stanęli w drzwiach łazienki. W wannie pływała pościel i rzeczy Tolka. Z kranów lała się żółta, cuchnąca rdzą ciecz. Ale wszyscy byli szczęśliwi jak wówczas, gdy zapaliły się pierwsze żarówki w Warszawie. - Inne życie będzie - zawołała Lidka. - Co za szczęście! - Ja by tego nie powiedział - rozległ się za jej plecami śpiewny głos Tolka. - Szukaj ty teraz suchego pomieszczenia. Najdłużej nie wiedzieli o niczym Basia i Andrzej. Basia siedziała przy stole, trzymając na nim ręce jak grzeczna uczennica. Andrzej nie śmiał o nic pytać. Wyjął tylko z pudełka konserwę z indyka, otworzył ją i podsunął dziewczynie. Odwróciła głowę. Kiedy poczuł zapach mięsa, aż coś mu się w środku skręciło. Czekał, by Basia wzięła choć kawałek, wtedy i on wreszcie mógłby zaspokoić głód. Ale ona siedziała nieruchomo. Patrząc na nią, czuł się intruzem. Kimś, komu się nie ufa. Przed kim ukrywa się prawdę. Mniejsza że nie doceniła jego daru. Ale nie uznała go godnym wprowadzenia w swoje sprawy. Gdyby nie informacja Rajmunda, nie wiedziałby, co jest przyczyną jej napięcia. Nagle, zupełnie niespodziewanie w sam środek pudła z darami UNRRY spadł z sufitu kawał tynku. Basia drgnęła. Andrzej zobaczył na suficie ogromny zaciek. Na stół spadły pierwsze krople. - Tego jeszcze brakowało! - krzyknęła ze złością. Andrzej zerwał się: przecież to znak, że poszła woda. Woda jest! Uradowany chciał objąć Basię, ale dziewczyna nie poddawała się nastrojowi. - Co mnie to wszystko obchodzi - obojętnie wpatrywała się w rozpryskujące się krople. - Nie martw się, Basiu. Na pewno wszystko się wyjaśni. Nie mieli podstaw, by ją zabrać. Gwałtownie obróciła ku niemu głowę. - To ty wiedziałeś? Wiedziałeś?! - patrzyła na niego z bliska, jej oczy zwężały się, aż stały się wąskie jak łupina fasolki. Najpierw było w nich niedowierzanie, potem gniew, wreszcie pogarda. Nieopanowanym gestem rąk dotknęła swoich krótkich włosów, jakby wyrażając tym przerażenie, że mogła tak się dać nabrać, a potem gwałtownie zaczęła wrzucać do tekturowego pudła przyniesione przez niego produkty. - Idź z tym do swoich... - rzuciła, wciskając mu pudło w ręce, a kiedy chciał coś powiedzieć brutalnie pchnęła go ku drzwiom. - Co ty tu jeszcze robisz, człowieku? Była słoneczna pogoda, na tle błękitnego nieba ruiny raziły jeszcze bardziej swą czerwienią. Już od południa wśród gruzów, w bramach nie istniejących kamienic, przy barykadach i wejściach do kanałów zapłonęły znicze. Paliły się przy grobach, które jeszcze można było spotkać na podwórzach, paliły się pośrodku ścieżek między zwałami gruzu, czasem w oknie wypalonej kamienicy, w którym w czasie powstania było czyjeś ostatnie stanowisko ogniowe. Świece i zrobione z butelek znicze płonęły pod ścianą płaczu, niekiedy wprost na stosie gruzów, które kiedyś były domem, a teraz stały się czyimś grobem. Te przedziwne Zaduszki, które odbywały się w środku lata, połączyły wszystkich mieszkańców Warszawy. I tych którzy jeszcze czekali na jakiś znak życia od swoich bliskich, i tych, którzy już stracili wszelką nadzieję. Z Mokotowa na Wolę, z Bielan na Starówkę wędrowali przez miasto ścieżkami wydeptanymi wśród ruin. Była to pierwsza rocznica powstania. Przez gromady ludzi przeciskali się młodzi, niecierpliwi jak rok temu, kiedy nie chcieli się spóźnić na wyznaczone miejsce zgrupowania. Szli teraz w nadziei, że w miejscu ostatniej wspólnej akcji może spotkają tych, których stracili z oczu w dniu kapitulacji czy w ogniu walki. Przy resztkach barykady leżał jeszcze przewrócony tramwaj z naklejonym niedawno afiszem "Odbudujemy Warszawę". Skupiła się tu grupka młodych ludzi. W większości były to dziewczęta; niektóre miały warkocze, jakby przyszły prosto ze szkoły. Berety na głowach przypominały ich wojskową przeszłość. Przy pojawieniu się nowej na chwilę zapominały o szczególnym nastroju chwili, witały się radośnie jak po wakacjach. Przy barykadzie przybywało płomyków. Było ich dużo. Bardzo dużo. W wyrwie barykady mignęła sylwetka Basi. Najwyższa z dziewcząt, Iga, rzuciła się w stronę przejścia z okrzykiem: - Sarna! Sarna! Kiedy znalazła się już z ich strony, obskoczyli ją wszyscy. Chłopcy ściskali, dziewczyny całowały w policzek. - Wiesz, Topór żyje, napisał do Krysi! - Krzysztof Bielecki wrócił! - przekrzykiwali się, przekazując najnowsze informacje. - Co z Igłą? - pytała Iga. - Znalazł się? - Myślałam, że może wy coś wiecie... - spojrzała na nią Basia. Wpatrywała się z wyczekiwaniem w otaczające ją twarze. Nikt nic nie odpowiedział. Iga wyciągnęła z torby kolejny znicz. Zapaliła go. Postawiła obok innych. - Nie! - Basia jednym dmuchnięciem zgasiła płomyk. - On żyje! Zapomnij o mnie Zaskoczyły Andrzeja te mosiężne trąby, trąbki i puzony, leżące na pełnym dziur i wyrw peronie. Blacha instrumentów odbijała słabe światła nielicznych latarni, które nie były w stanie rozproszyć ciemności. Omal się nie potknął o potężny bęben, przystawiony do jedynej tu ławki. Zabrzęczały zaniepokojone czynele i to wywołało z baraku stacji muzykanta w kolejarskim mundurze. Reszta orkiestry stała za budką przy końcu peronu. Ubrani w podniszczone mundury i w rogatywki byli wyraźnie czymś podnieceni. Budyneczek na peronie, choć postrzelany i bez drzwi, służył widać nadal. W środku ćmiło się liche światełko. Obłupane z tynku mury oblepione były plakatami. Z niektórych zostały już tylko podrywane wiatrem strzępy, inne dopiero co przyklejono. Na jednym Andrzej odczytał hasło: "Precz ze szlacheckimi pachołkami AK!", na drugim: "Niech żyje wolna, niepodległa, demokratyczna Polska". Szukał rozkładu, ale go nie znalazł. Podszedł do okna i zobaczywszy śpiącego człowieka w mundurze, zastukał w szybkę. Kolejarz ocknął się i podniósł głowę. Andrzej zapytał, kiedy przyjedzie pociąg od strony Pruszkowa. Tamten patrzył na niego niezbyt przytomnie. - Zawiadowca może coś wie - odpowiedział wreszcie, wzruszając ramionami. - A gdzie on jest? - Przy transporcie. Wskazał ręką przeciwny koniec peronów. Z niewidocznych prawie w półmroku bocznic dobiegały Andrzeja przedziwne odgłosy: to zaryczała tęskliwie krowa, to zawtórowało jej beczenie owiec, czasem wybijało się przeciągłe rżenie koni, a kiedy podszedł bliżej - podniesione głosy ludzi. Na bocznicy stały towarowe wagony. Drzwi były pootwierane, zagrodzone drągami; z wnętrza wyglądały na świat łby krów i koni. Nad nimi tu i ówdzie snuły się pasemka dymu, który wydobywał się z wyprowadzonych ponad dachy wygonów rur. Na sąsiednich torach bawiły się grupki dzieciaków. Między metalowymi słupkami, na rozwieszonym sznurku, suszyły się pieluchy, bielały nogawki kalesonów. Przy jednym z wagonów kłębiła się gromada ludzi. Ich nerwowe, napastliwe wrzaski skierowane były do człowieka stojącego w środku tego mrowiska. Na szyi miał gruby bandaż. Spod fibrowego daszka kolejarskiej czapki zmęczone oczy rzucały wystraszone spojrzenia na otaczających go zwartym kręgiem ludzi. Wszyscy, mimo lata, byli tak ubrani, jakby od zimy się nie rozbierali i mieli zamiar dotrwać tak do jesieni. Rej wśród nich wodził drobny człeczyna, który nawet w krzyku nie zatracił wschodniej zaśpiewności: - Albo dacie parowoza, albo sami weźmiemy! - Skąd mam wziąć?! - zawiadowca próbował go odepchnąć, ale tamten napierał na niego z groźną miną. - Koń mi z sił spadnie! Czym ja będę orał, człowiecze? - przechodził od śpiewnego żalu do ostrej groźby. - Czas kończyć tę wędrówkę ludów. Parowoza dawaj! - Żeby dać, trzeba mieć - zawiadowca zebrał wszystkie siły, rozepchnął repatriantów i ruszył biegiem. Andrzej próbował go zatrzymać, ale ten wyrwał rękaw munduru i przeskakując tory, pognał w stronę budki na peronie. Repatrianci ruszyli w ślad za nim. - Naród szturmem parowoza weźmie! Co przyjdzie! Pierwszy lepszy! - krzyczał za zawiadowcą wysoki, kościsty człowiek. - To milicję wezwę! - nie zatrzymując się odkrzyknął kolejarz. - Na nas?! Na nas?! - zawołał ów drobny człowieczek w mundurze. - Znamy was: będzie spirt, będzie parowóz! Tak? A skąd jego brać?! - wyrwał z ręki kościstego kanister i rąbnął nim z rozmachem o szyny. - Taż my przez tę drogę bezlitośnie ze spirytusu wytrzebieni! Kopnął pusty kanister, który potoczył się po podkładach z brzękiem. W geście tym było tyleż wściekłości, co bezradności. - Żeby jego wilcy! - zaklął śpiewnie i po tym właśnie Andrzej rozpoznał w nim szeregowego Sumika. Pamiętał jeszcze jego głos, sączący się przez kratki chlewika, przed którym Sumik stał na warcie. Odruchowo spojrzał na jego nogi, jakby chciał sprawdzić, czy służą mu jeszcze te same buty. Przygiął się i pod buforami przelazł na drugą stronę wagonów. Nie zdążył nawet otrzepać swoich nowych, popielatych spodni, kiedy spod buforów wylazł Sumik. Szedł teraz ku niemu, mrużąc chytre oczka. - Nie może być! Talar?! To my oba żywi?! Aj, porucznik Ciećwierz by ucieszył się, ciebie zobaczywszy - i nagle dodał innym już tonem: - On tiurmę zarobił! - Za co? - On się jeszcze pyta! A ty nie ciekaw, za co ja w karną kompanię popadł? Oj, bezlitośnie ja tobie błogosławił, Talar, za te buty, żeb'je chaliera. No i popadł ty na mnie! Na twarzy starego pojawił się chytry uśmieszek. Położył rękę na ramieniu Andrzeja i ten wiedział, że Sumik nie zdejmie jej, póki się nie rozliczy z tego, co było. Wcale nie chciał Bóg wie czego. Spirytusu chciał. I to wcale nie dla siebie, ale dla społeczności - jak nazywał tę nieszczęsną gromadę, której przewodził. Według Sumika los repatriantów zależał od spirytusu. Jest - to jadą głównym torem, nie ma - stoją na bocznicy. A jak oni mogą nastarczyć dla wszystkich kolejnych maszynistów, dla zawiadowców? Skąd go zdobyć w nie znanym sobie świecie? Chyba Talar ma zrozumienie dla repatriacji? - A co ja mam do tego - Andrzej próbował się wymigać. - Albo spirt, albo... - zawiesił głos, rozejrzał się i dokończył ciszej - Ciećwierz by się ucieszył ciebie ujrzawszy. - Aha, to taka gadka... Sumik - niczym eskortant - przeprowadził go na drugą stronę wagonów. - Taka gadka, jakie czasy - wcisnął do rąk Andrzeja kanister i zwitek pieniędzy. - Ja tobie życie, Talar, ty mnie spirt. Nie zmuszaj, żeb'ja bydlęciem został, bo... W tym momencie posłyszeli przeciągły gwizd parowozu, dolatujący skądś z daleka. W wagonach i wokół transportu wzmógł się tumult, ludzie wyskakiwali na torowisko i biegli w stronę semafora, którego czerwone oko wisiało w górze, w ciemności. - Ludzie! Gdzie wy?! - usiłował zatrzymać ich Sumik. Nikt go nie słuchał. Przebiegali, krzycząc jeden przez drugiego: "Po parowóz!... Pod semaforem stoi pociąg! Zająć lokomotywę!... Siłą brać!" Sumik po chwili wahania wyrwał Andrzejowi pieniądze, które mu wcisnął przed chwilą, i pognał w ślad za swoimi. Czerwone oko semafora mrugnęło i stało się zielone. Potężne metalowe cielsko wydało jeszcze jeden ostry gwizd i buchając parą, potoczyło się do przodu. Nad dwoma ślepiskami reflektorów furkotały biało- czerwone chorągiewki. Lokomotywa nabierała już rozpędu. Naprzeciw biegli ludzie. Po torach, prosto w reflektory. Parowóz gwizdnął jeszcze raz rozpaczliwie, ale nie zatrzymał się. Ludzie w ostatnim momencie uskakiwali przed syczącą maszyną. Wskakiwali na stopnie, na bufory, czepiali się wagonów. Pociąg zwalniał. Na peronie orkiestra zadęła w instrumenty. Trąbki i puzony zagłuszyły na chwilę krzyki ludzi i dudnienie pociągu. Andrzej patrzył na przetaczające się wagony towarowe i platformy, załadowane pomalowanymi na pomarańczowo elementami konstrukcyjnymi. Na wielkich metalowych łukach i potężnych belkach napisano kredą: "Huta Batory - dla Warszawy"... "Huta Kościuszko buduje most Poniatowskiego", "Zabrze-Wschód pozdrawia Stolicę". Teraz na tych elementach konstrukcyjnych widać było sylwetki repatriantów, którzy opanowali pociąg. Tak oblepiony wjechał powoli na peron. Grającą nie najlepiej orkiestrę i wrzeszczących repatriantów starał się teraz zagłuszyć jakiś człowiek. Wdrapał się na lokomotywę i ochrypłym, ale wzruszonym głosem próbował przekrzyczeć wszystkich. Szerokim gestem objął pociąg, dworzec i ciemności, w których tonęły ruiny stolicy. - Ludu Warszawy! Obywatele! Czarny Śląsk przysłał nam trudem swoich rąk i gorących serc wykuty pomnik współpracy z Warszawą! Nadeszły elementy przyszłego mostu Poniatowskiego! Nasi niterzy po osiemnaście godzin wisieli głową w dół, żeby przygotować konstrukcję do montażu. Czekamy na te elementy - wskazał na wagony. - Nie mamy dźwigów, ale wy macie ręce! Pomóżcie to przeładować! - nasilił głos, ale chrypa i zmęczenie rwały go, jakby był nagrany na starej, zdartej płycie gramofonowej. - Warszawa czeka na pierwszy most! Zabrzmiał marsz. Pierwsi ruszyli przyszli budowniczowie mostu. Pomarańczowe fragmenty przęseł spływały na ludzkie ramiona, przesuwały się w stronę stojących opodal platform konnych. Do robotników dołączyli pasażerowie i repatrianci. Kiedy tłum rzucił się rozładowywać wagony, Andrzej znalazł się przy platformie. Wraz z innymi krzyczał: "hej - raz!" i ciągnął ku sobie podważane lewarami elementy. W pewnej chwili przy końcu pociągu mignęła mu sylwetka Basi. Przepchał się wśród pracujących i pobiegł w tamtą stronę. Basia nie była sama. Obok stał przystojny chłopak z bujną, falistą czupryną. Andrzej odruchowo wyciągnął z kieszeni aluminiowy grzebyk i przyczesał włosy. Tamci dwoje rozmawiali z ożywieniem. Uśmiechali się do siebie. Pełne czułości spojrzenie chłopca ani na moment nie odrywało się od Basi. Wreszcie pociągnął ją przyjaźnie za ucho, a potem z eleganckim gestem pocałował w rękę. Basia była bez bagażu. Z ramienia zwisał tylko pusty plecak. Kiedy zobaczyła Andrzeja, zamrugała oczami jak ktoś nagle przebudzony ze snu, pozostawiła młodego człowieka i podbiegła do niego. - Ty tutaj? - w głosie czuć było miłe zaskoczenie. - Jak mama? - Lepiej nie pytaj - Basia smętnie pokiwała głową - ona się tam wykończy. Nie chodzi nawet o tę pracę, tylko że wszyscy są razem: spekulanci, szabrownicy, złodzieje... - Nie zostawimy tak tego - zapewnił ją, przyglądając się znajomemu Basi, który właśnie przechodził obok nich. Raz jeszcze skłonił się szarmancko Basi i zawołał: - Trzymaj się mała! Umowa stoi! Basia z uśmiechem skinęła głową. - Co to za jeden? - spytał jak na śledztwie. - Znajomy... - pomachała ręką oddalającemu się chłopcu. - Wyobraź sobie, że uczył mnie matematyki na tajnych kompletach. - Taki młody? - zdziwił się Andrzej. - A po co się z nim umówiłaś? Spojrzeniem skarciła go za wyraźną w tym pytaniu zazdrość. W tym momencie rozległy się dźwięki marsza. - Patrz - powiedziała, patrząc w stronę tłumu mocującego się z konstrukcjami - przyjechałam razem z mostem Poniatowskiego. Kiedyś się przez niego przespacerujemy... Wrotek pilnował kręcących się rolek najnowszej kroniki. Od czasu do czasu zerkał w otwór w ścianie, żeby przyjrzeć się obrazowi. Na Hiroszimę powoli spływał potworny grzyb atomowego wybuchu. Komentator potępiał amerykańskie barbarzyństwo. Po chwili pojawiła się winietka "Biuletyn Odbudowy Stolicy". Przez ekran przesuwały się postacie z kilofami i łopatami, cegły wędrowały z rąk do rąk aż do wielkiej pryzmy, uprzątniętymi jezdniami sunęły wyładowane gruzem furmanki. Głos komentatora, którym był Władysław Krasnowiecki, brzmiał wzruszeniem i dumą: "Cała Polska buduje Warszawę. Chwała narodowi, który na pogorzelisku buduje stolicę swej wielkości!". Ledwie zniknęła ostatnia furmanka, tym samym tonem komunikował: "Hutnicy czarnego Śląska przystąpili do wykonania pierwszych elementów przyszłego mostu Poniatowskiego. Warszawa, tragicznie doświadczona przez wojnę, odradza się trudem wszystkich". Na ekranie ukazały się wielkie piece hutnicze. Półnadzy, zlani potem ludzie pilnowali wytopy stali. Wielkie młoty kuły stalowe konstrukcje. Wrotek usłyszał szamotanie się z klamką. Otworzył drzwi kabiny projekcyjnej i na platformie schodków, wiodących z podwórza w górę, ujrzał przed sobą Teresę. Zaskoczenie i radość odmalowały się na twarzy mężczyzny. - Wreszcie jesteś - powiedział tonem filmowego amanta, który wie, że ta scena jest kluczowa dla melodramatu. Bawolikowa przez chwilę oswajała się z półmrokiem kabiny kina "Polonia". Z zainteresowaniem spojrzała na rozwieszone za aparaturą fotosy gwiazd. Kogóż tam nie było! Jadzia Andrzejewska, Jadwiga Smosarska, Shirley Temple, ale najwięcej Grety Garbo. - Mówiłem ci, że jesteś do niej podobna! - powiedział Mundek, stawiając Teresę na tle fotografii Grety Garbo. - A kto to jest? Wrotek aż uniósł oczy do góry. Boże, co za święta naiwność! I bluźnierstwo! - Boska Greta Garbo! Ale ja wolę ciebie. Żywa zawsze jest lepsza od mitu. Bawolikowa energicznie wyswobodziła się z uścisku i odsunęła od Mundka. W kabinie rozległ się komentarz do następnych fragmentów kroniki: "Wojsko w akcji żniwnej. 600 tysięcy ludzi trzeba było zmobilizować do obsłużenia żniw. Otrzymaliśmy 20 tysięcy kos od Związku Radzieckiego". - Chciałam... - zaczęła niepewnie Teresa, szukając odpowiednich słów, które wyjaśniłyby motywy jej przybycia tutaj. Chciałam panu powiedzieć, żeby pan już więcej nie zachodził na Złotą. - Wrócił? - zapytał z żalem Wrotek, ale widząc przeczący gest Teresy, zaraz się rozpogodził. - Ale cała kamienica już mówi, że ja... - słowa z trudem wydobywały się jej z gardła. - Że pan i ja... Większość ma zawsze rację - podchwycił żartobliwie, usiłując ją znowu objąć - przez to mamy demokrację. - Proszę więcej nie przychodzić! - rzuciła szybko Teresa i otworzyła drzwi kabiny. Wrotek chciał ją zatrzymać, lecz właśnie skończyła się kronika, zaszeleściła na bębnie końcówka taśmy i nic mu nie pozostawało, jak zająć się projektorem. Andrzej z Heniem przykucnęli przy motocyklu Lermaszewskiego. Andrzej odkładał na gazetę rozłożone części gaźnika harleya. Henio z obandażowanymi grubo dłońmi przyglądał się poczynaniom Talara. Na podwórze wprowadził swój służbowy rower Jasiński. Spodnie na dole spięte miał spinaczami. Odstawił jak zwykle rower pod ścianę i miał zamiar wejść już na klatkę schodową, gdy spostrzegł utkwione w rowerze łakome spojrzenie Gienka. Zawrócił, odkręcił siodełko i zabrał je na górę.xx Gienek za jego plecami wykonał gest, do którego zwykle dodawał, że tu się zgina dziób pingwina, i wsiadł na rower. Brak siodełka nie przeszkadzał mu kręcić ósemek i udawać gazeciarza: - Najnooowsza wiadomość! Otwarcie Domu Braci Jabłkowskich! Młodzi ludzie przy motocyklu popatrzyli z uśmiechem na urwisa i zajęli się znów reperowaniem motocykla. Właściwie to Andrzej niewielką miał pomoc ze strony właściciela; Henio podawał mu narzędzia, ale nie szło mu zbyt zgrabnie przez te obandażowane łapska. Patrzył z nie ukrywanym podziwem na sprawne ruchy Andrzeja. Czasami coś mu niby doradzał, coś orzekał z pewną siebie miną, ale okazywało się, że Andrzej wie lepiej, i że Henio przy silniku nie króluje jak na Kercelaku. - Nie wmówisz mi pan, że tatulo był kmieciem, a nie zegarmistrzem - mlasnął z zachwytem. - Za sochą się pan tego nie nauczył. - Ksiądz miał BMW - wyjaśnił Andrzej, sprawdzając żychler. - Zepsute. A u nas się ukrywał jeden gość. Zresztą z Warszawy. Razem zmontowaliśmy motor w naszej stodole. No i ta stodoła potem spaliła się razem z nim. - Z tym, co się ukrywał? - Nie! Z tym BMW. - Szkoda, że nie odwrotnie. O dobry motor teraz ciężko. Andrzej złożył części, podpompował benzynę i kopnął starter. Motor zagdakał raz i drugi, wreszcie zapalił. - Gra! - wykrzyknął z zachwytem Henio. - Piątka się panu należy! Wyciągnął obandażowaną rękę, ale szybko schował ją za siebie, jakby się zawstydził albo zląkł, że Andrzej uściśnie ją zbyt mocno. - Właściwie co panu jest? - spytał Andrzej, wycierając usmolone ręce szmatą. - Przy manikirze mnie zacięła. Miał być wagon do rozładowania! Jasna rzecz, wszedłem w ten wagon. Kupić i sprzedać wszystko można. Ale nie dwadzieścia tysięcy kos! Zobaczył zdumione spojrzenie Andrzeja. Ściszonym głosem wyjaśnił, że w wagonie, którego "w ciemno" stał się wspólnikiem, były same kosy. Dwadzieścia tysięcy! Związek Radziecki przysłał jako pomoc na żniwa. Ale skąd mogli wiedzieć? Skrzynki jak skrzynki, mogły być lekarstwa albo żarówki. Dopiero nocą, jak wyładowali, oderwał wierzch skrzynki, włożył ręce, żeby wymacać, czym będą handlować... - Do Sowietów w tym wypadku nic nie mam. Kiedy motor zaskoczył, Andrzej spytał Henia: - Podskoczy pan ze mną po Lawinową? Jutro wychodzi. W bramie Andrzej minął dwóch mężczyzn, którzy szukali listy lokatorów. Jeden mimo gorąca ubrany był w skórzany płaszcz, drugi był w ubraniu przerobionym z burego koca. Zajęty swoimi myślami prawie że wpadł na nich. - Gdzie tu mieszka obywatel Kazanowicz? - spytał ten w płaszczu. - Ostatnie piętro! - rozległ się głos dozorcy Popiołka, który stojąc na drabinie, zakładał elektryczną instalację do dzwonka przy bramie. Mężczyźni weszli na podwórze i spoglądali na czwarte, najbardziej poharatane piętro, którego okna ziały pustymi jamami, a jedno było zabite dechami. - Nie wie pan, jest w domu? - Niestety jest. - Dlaczego niestety? - Bo on wcale nie wychodzi. Mężczyźni skierowali się do klatki schodowej i ruszyli na górę. Popiołek zlazł z drabiny, odczekał, aż zniknęli za drzwiami, i przyciszonym głosem zaczął rozmawiać z obserwującym uważnie przybyszów Lermaszewskim. - Koniec świata! Za co doktór im podpadł? Powiedz pan, dlaczego oni zawsze parami chodzą? - Niby kto? - No, te... smutni - patrzył na wejście do klatki schodowej, gdzie zniknęli mężczyźni. - Do kompletu, bo jeden umie czytać, drugi pisać. - Od razu w bramie mnie zapachniało Cyrylem i Metodym - Popiołek zlazł z drabiny i zaczął przywoływać syna. - Cyryl jak Cyryl, panie Rysiu - żartował dalej Henio - ale te metody! Popiołek położył rękę na ramieniu zgrzanego rowerową gonitwą syna. - Gieniuś! Skocz no pod drzwi pana Kazanowicza i przyłóż ucho - powiedział ściszonym głosem. - Tylko wiesz, nie daj się przydepnąć. Gienkowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Odstawił rower i pognał na górę. Od trzeciego piętra skradał się po cichutku, przejęty swoją misją. Zamek u drzwi do mieszkania doktora był trochę rozregulowany, między futryną i drzwiami widniała szpara. Spojrzał przez nią. Sergiusz Kazanowicz leżał w wyrku. Wyglądał jak nędzarz. Jego głowa wspierała się na kłębie ubrań czy szmat. Przykryty był nie obleczoną, niegdyś kolorową kołdrą, z której miejscami wyłaziła poszarpana wata. Ten w skórzanym płaszczu stał obok łóżka i podsuwał przed oczy doktora jakąś fotografię. - Zgadza się? Ten? Kazanowicz przez dłuższą chwilę wpatrywał się w fotografię. - Gdzie panowie go widzieli? - nerwowym ruchem wyrwał fotografię z rąk gościa i przybliżył do oczu. - Nie my. My w komisji posiadamy tylko to zdjęcie. - Widziano go w Sławnie - dodał ten w ubraniu z koca. - Gdzie to jest? - doktor wsparty na łokciu, wpatrywał się uważnie w twarze gości. - Na Pomorzu Zachodnim - objaśnił skórzany. - Więc jak? Czy to Erwin Pelc? Spojrzenie doktora znowu wróciło do zdjęcia. Badał każdy najdrobniejszy szczegół, aż wreszcie cicho, ale stanowczo odpowiedział: - Nie. - Na pewno? - z niedowierzaniem spytał skórzany. Pan jest jedynym człowiekiem, który ocalał z tego komanda... - Ocalał? - Kazanowicz podniósł się z wyrka. - Jeśli uznać za życie wchłanianie tlenu i wydalanie dwutlenku węgla, to istotnie spełniam te warunki. Jak krowa, świnia... Jak on - wskazał na Karo, który nie przestawał obwąchiwać człowieka w płaszczu. Ten spomiędzy szpargałów na biurku wyciągnął dwie nie odpieczętowane koperty ze stemplem komisji do badania zbrodni hitlerowskich. - Widzę, że nie otworzył pan nawet listów, które wysłaliśmy do pana. - Nie oczekuję żadnej wiadomości - odpowiedział oschle doktor. - Nasza komisja do badań zbrodni niemieckich w Polsce poszukuje świadków - z wyraźną przyganą odezwał się mężczyzna w ubraniu z koca - a pan... - Komisje, prawo, sądy... - wpadł mu znów w słowa doktor. - Tam panuje zasada: ignis non exstinguitur igne. A właśnie jednak ogień gasi się ogniem! Ostatnie słowa prawie wykrzyczał. Przybysze wymienili pełne rezygnacji spojrzenia. Ten w skórze, próbując przekonać ogarniętego potrzebą zemsty człowieka, powiedział spokojnie: - Chodzi o sprawiedliwość. Wywołało to jeszcze silniejszą reakcję. - Nie możecie ich wszystkich zagazować, spalić, powiesić. Zdobędziecie się na to?! Nie! Na to was nie stać! Czujecie się lepszą częścią ludzkości!!! Kazanowicz był blady bladością człowieka, który nie widzi słońca. Nie ogolony, w krzywo zapiętej koszuli, wyglądał jak statysta teatralny w epizodzie o ludziach na dnie. Podciągnął rękaw koszuli i pokazując wytatuowany na przedramieniu numer, oznajmił spokojnie: - A kapo Erwin Pelc miał numer o trzynaście niższy od tego. - Szkoda, że pan nie może potwierdzić jego tożsamości - powiedział skórzany, wyjmując fotografię z ręki doktora. - Do widzenia. - Jak pan powiedział? Sławno? - Tam go podobno widziano - mężczyzna zamknął teczkę i otworzył drzwi. Kiedy wychodzili, Gienek podbiegł do okna, popluł na niedawno wstawioną szybę, wyciągnął brudną chustkę do nosa i wycierał z pasją odciśnięte na szkle paluchy ojca czy pana Osucha. A Sergiusz Kazanowicz szybko odszukał między szpargałami ołówek. Na jednej z odłożonych przez członka kopert napisał jedno słowo: Sławno. Zaczerwienionymi od gorącej wody rękami wyciągała kolejno zamoczone łachy, nacierała szarym mydłem i zaciekle tarła, rozbryzgując po kuchni wodę i pianę. Jasne włosy spadały jej na twarz, odsuwała je niecierpliwym gestem łokcia i znów pochylała się nad balią. W tej zaciekłości szukała usprawiedliwienia, że nawet spojrzeniem nie obdarzyła gościa. Rajmund Wrotek, ubrany jak do dalekiej podróży, stał, niedbale oparty o framugę (widział taką pozę w jednym z kowbojskich filmów) i popijał wodę z garnuszka z taką miną, jakby to był co najmniej kryształowy puchar z szampanem. Nie spuszczał wzroku z widocznych pod cienką bluzką kształtnych piersi Teresy. - Słowo daję, Greta Garbo! To okko a la Marokko, ta pierś! Nawet nad balią jest pani królewska! Boska! - wyrzucił z siebie wypróbowaną lawinę komplementów, które niejedną już zbiły z nóg. Kopnął brudny worek z rzeczami, które przyniósł ze sobą i stanął za nią, próbując ją objąć. - Prosiłam... - powiedziała, wyślizgując się z jego ramion. - Prosiłam, żeby pan tu więcej nie przychodził. - Święta Tereso! - zaczął, składając ręce jak do modlitwy. - Twierdzo nie zdobyta! Penelopo demokratyczna! Stoi przed panią sierota wojenna. Wierność popieram, ale dla sierot powinna być zniżka. - Z pana to komediant - nie mogła powstrzymać się od uśmiechu. - Takie czasy, że każda komedia może się skończyć tragicznie. I na odwrót. Może ostatni raz się widzimy. Jadę na dziki zachód. - Na zawsze? - spytała z pewnym żalem. - Po Erdemany! Ktoś widział w rozwalonym kinie Erdemany-21. To superprojektor! - tłumaczył z zapałem. - Przed wojną nawet kino "Napoleon" ani "Rialto" nie miało takich cudów. Jak przytargam te trofejne, to będzie Warszawa miała kino! Tylko, królowo, nie mam gdzie tego zostawić - wskazał na wyładowany worek. - Śpię w kinie. Nie mam domu... - westchnął z aktorską przesadą. - Tu mnie nie chcą, psem szczują... - Pan wie, że ja pana... - utknęła w środku zdania, jakby zastanawiała się, co wolno jej powiedzieć - bardzo lubię. Przeskoczył worek i zbliżając się do niej, powtarzał prawie szeptem: - Odważ się. Powiedz więcej... - Rzeczy może pan zostawić. - I serce w plecaku - przeszedł na żartobliwy ton zgodnie ze swą zasadą, że w tych sprawach można zrezygnować z jednej taktyki na rzecz innej, nigdy jednak z samego celu. Wyciągając z worka jego zawartość, przedstawiał cały swój majątek: - Trzy brudne koszule, krawat po ojcu, skarpetki po obersturmfuhrerze i to... - położył na stole kilka kartek odzieżowych na pięćdziesiąt sześć punktów. - Wystarczy na buty dla Jacka. Bawolikowa wzbraniała się przed tym darem, ale jak zwykle rozbroił ją opowiadaniem, jak to minister handlu na kolanach go błagał o ich przyjęcie. Wystarczyło, że się uśmiechnęła, a ponowił poprzednie próby: położył dłoń na rozgrzanym karku Teresy, przeciągnął nią po garbkach kręgosłupa. Zajęta praniem udawała, że nie czuje niczego, w pewnej chwili odrzuciła głowę do tyłu i Rajmund był pewien, że wreszcie przełamał ostatnie jej opory. Kiedy ją objął, poczuł na swojej piersi dwie mokre od mydlin dłonie, które odepchnęły go z taką mocą, że wylądował plecami na kredensie. Otrzepał mydliny i pokiwał głową - nie wiadomo, czy nad swoją głupotą, czy jej uporem. Od drzwi objął ją jeszcze spojrzeniem, w którym znowu pojawiły się te same błyski, które już nieraz śledziła w jego oczach. - Tym bardziej mi się podobasz, święta Tereso, że tak potrafisz czekać. Tylko żebyś się nie przeczekała... - Przyrzekłam sobie... - szepnęła, patrząc na zamykające się drzwi. Póki na schodach nie ucichły jego kroki, stała z rękoma zanurzonymi w mydlinach, patrząc na zdjęcie na ścianie. Potem nagle wytarła ręce w fartuch, z kredensu wzięła stojące tam lustro i centymetr po centymetrze lustrowała twarz, jakby w obawie, że coś się w niej zmieniło. Odkładając lusterko, potknęła się o leżący na środku worek. Wyrzuciła zawartość na podłogę, kiwając z politowaniem głową nad tym kawalerskim dobytkiem. Krawat i szelki powiesiła na drzwiach, a brudne koszule, kalesony i drelichowy worek wrzuciła do balii. Ciszę nocy zakłócił ostry dzwonek do bramy. W stróżówce zapaliło się światło. Popiołek w narzuconym na koszulę płaszczu poczłapał otworzyć. Na ulicy jak zwykle zadowolona i uśmiechnięta stała pani sierżant z gramofonem pod pachą. - Trzeba teraz kogoś do kręcenia - zażartował Popiołek. - Dobranoc pani. - Jak jest muzyka i kobieta, to się tancerz znajdzie - pani sierżant patrzyła w przyszłość optymistycznie. - Popiołek podziwiał ją nie tyle z powodu jej dystynkcji, ile z racji naturalnych kształtów, których nawet mundur nie był w stanie ukryć ani ujarzmić. I jeszcze jedno imponowało dozorcy: że nigdy nie wracała do domu z pustymi rękami. "Taka kobieta to skarb w ciężkich czasach" - powtarzał żonie, co tę, rzecz jasna, usposabiało niechętnie do lokatorki. Nie lubiła nawet jego przedłużających się pogaduszek z panią sierżant, więc tym razem Popiołek nie dał się wciągnąć w nocną rozmowę. Pani Halina, stukając miarowo kierzowymi buciskami, zniknęła w klatce schodowej. Dozorca spostrzegł snującego się po podwórzu Karo. Przywołał go, a wraz z psem wychynął z mroku doktor Kazanowicz. - Ile lat się znamy? - spytał, zatrzymując gestem Popiołka. - Coś się stało, panie doktorze? - Popiołek, choć przyzwyczajony do dziwactw doktora, tym razem był zaniepokojony jakimś niezwykłym wyrazem determinacji na jego twarzy. - Pytam: ile lat się znamy? - powtórzył dobitnie. - Pan się wprowadził w trzydziestym pierwszym, w kwietniu. Jak u krawca Guranowskiego urodziły się bliźnięta. - Jeszcze w czterdziestym przychodził pan do mnie słuchać radia. - I gazetki mi pan dawał. - Bo miałem zaufanie, panie Ryszardzie. - Kazanowicz podszedł bliżej i zaczął mówić ciszej, ale z naciskiem: - I dlatego do pana, a nie do kogo innego mówię te słowa: potrzebny mi jest pistolet. - Co?! - dozorca nie wierzył własnym uszom. - Może być rewolwer. Wszystko jedno. - Koniec świata! - Muszę mieć, rozumie pan? - Ale po co, na co, panie doktorze?! - Czy pan mnie pytał, skąd miałem gazetki? Ile to może kosztować? Popiołek nie odpowiadał. Kręcił głową jak zaniepokojony wróbel. Czy wdać się w te dziwne konszachty? Czy odmówić komuś, kto mu wyraził swoje zaufanie? A jeśli to szaleniec? - Ile? - doktor szarpał go niecierpliwie za rękę. - Ja... nie wiem - czując, że żadne argumenty nie skłonią Kazanowicza do odstąpienia od sprawy, powiedział z wahaniem: - Pogadam z Lermaszewskim. On jest w możności dostarczyć nawet armatę. Podwórze, jak cała zresztą kamienica, zmieniało powoli wygląd. Zniknęły nie tylko powstańcze groby, ale i zwały gruzu razem ze spalonym wrakiem taksówki. Stanął trzepak, przy którym parkował harley z przyczepą. Minęły już dawno czasy wspólnej zupy z kotła, ale podwórko nadal było miejscem wymiany poglądów, nawet ostrych dyskusji politycznych, a także życia artystycznego. Tolek Pocięgło, któremu ciasnota mieszkania Jasińskich nie pozwalała pograć na harmonii, tu nieraz siadywał, grając lwowskie piosenki na przemian z marszami. Nieraz Lidka zostawiała pod jego opieką małego Miecia, który zamiast wózka czy kołyski miał do dyspozycji pudło starej walizy. Tolek przy niechętnej pomocy Jasińskiego przeciągnął przez ramię walizy druty i czasem zawieszał tę przedziwną kołyskę na trzepaku. W ten pogodny dzień siedział na skrzyni i grał na guzikówce: "Warszawo ty moja Warszawo", nie spuszczając oka z Haliny, która nucąc melodię, kołysała się do taktu. Siedząca nie opodal na cegłach stara Lermaszewska patrzyła ze zgorszeniem na popisy taneczne pani sierżant. - Aleśmy dali występ w Raszynie! - ogłosiła Halina, nie przerywając tańca. - Na sto dwie fajerki! - W Raszynie? - Popiołek chłonął ruchy obfitych bioder pani sierżant. - A gdzie was poniosło? - Na otwarcie radiostacji! Nie słyszeliście przez radio, jak śpiewaliśmy? - A kto tu ma radio? - Popiołek wzruszył ramionami. Z klatki schodowej wyszedł Jasiński z siodełkiem rowerowym w ręku. Wcisnął sztycę siodełka i już miał wsiadać, gdy spostrzegł brak powietrza w obu kołach. Zaklął pod nosem i zaczął szukać wzrokiem winowajcy. Gienek krył się za plecami ojca. - Gienek! - krzyknął Jasiński ostro. - Chcesz pasem? - Bawił się tylko - Popiołek bronił syna. - Gazeciarzem chce być. - Na razie grandę robi - Jasiński z groźną miną starał się dosięgnąć chłopca. - Albo napompuje koła, albo łeb mu urwę! - Swojego wnuka możesz pan ganiać! Hrabia rozparcelowany! - Tylko od hrabiów mi pan tu nie przysmradzaj, dobrze?! - Myśli, że jak rower dostał, to już ważny! - wykrzykiwał Popiołek pewny poparcia obecnych. W tej chwili jego wzrok skierował się na bramę. - Koniec świata! - zawołał. - Bawolik wrócił! Młody człowiek o szerokiej twarzy i nieco zadartym nosie wysiadał właśnie z rykszy. Ubrany był w amerykańską koszulę i wojskowe spodnie, spięte na dole skórzanymi owijaczami, identycznymi jak buty. Bagaż miał niebogaty: niezbyt duże tekturowe pudło powiązane sznurkami. - Co pan ze mnie łacha robi? - krzyknął nagle ryksiarz. - Wsiada, a grosza nie ma! - Skąd mam mieć? Z transportu wysiadłem - odpowiedział niepewnie pasażer, patrząc na postrzelany fronton kamienicy. - Płać pan, czym pan ma - ryksiarz taksował go wzrokiem. - No już! Bawolik obejrzał się na dom, jakby stamtąd oczekiwał pomocy. W bramie stanął wzruszony widokiem dawnego lokatora Popiołek. - No już, wyskakuj pan z kurtki! - ryksiarz położył rękę na ramieniu Bawolika, który witał się serdecznie z dozorcą. - Może koszulę chcesz, co? - wtrąciła się pani sierżant. Obok niej stał Tolek Pocięgło, wsparty na kuli, oraz Gienek. - Wszystko jedno. Mogą być buty! - A te dobre? - wyciągnęła nogę w kierzowych, marszczonych cholewach. Ryksiarz potraktował to jako propozycję i pochylił się, żeby pomacać but. W tym momencie Halina wymierzyła mu celnego kopniaka, aż rzuciło go na rykszę. - Swołocz jedna! - przemawiała do niego stojąc w zwycięskim rozkroku. - Człowiek do domu powraca, a ty z niego koszulę zdzierasz?! Powiodła dumnym spojrzeniem po zebranych, a uznanie w ich oczach dodało jej jeszcze animuszu. Kiedy ryksiarz schylił się po czapkę, na jego wypiętym tyłku wylądował jeszcze jeden kopniak. - I prawidłowo - skomentował Popiołek. - Za powrotny kurs! Bawolik tymczasem tonął w ramionach Józefiny Popiołkowej, która płakała, jakby wrócił ktoś z najbliższej rodziny. - Gdzie żona? - dopytywał się Konstanty. - W pracy - odpowiedział Popiołek. - Jacek, Jacek! - zawołał. - Poznajesz pan syna? - spytał, gdy chłopiec przybiegł. - Przecież ja go nigdy na oczy nie widziałem - zduszonym głosem powiedział Bawolik. - Teresa tylko zdjęcia do stalagu... Klęknął przed chłopcem. Wyciągnął ręce. Jacek cofnął się o krok. Patrzył chmurnie. - Synku! Nie poznajesz mnie? Popiołkowej łzy zakręciły się w oczach. Schyliła się nad małym, pogłaskała po lnianych włosach. - To tatuś, Jacek, tatuś - popychała małego ku ojcu. Jacek nie rzucił się Bawolikowi na szyję, ale dał się wziąć na ręce i zanieść do domu. Popiołek popatrzył w ślad za nim. - Gienek! Leć po Bawolikową! - rozkazał synowi. Bawolik rzucił tekturowe pudło na łóżko i nie wypuszczając Jacka z ramion, lustrował wzrokiem te znajome ściany i graty. W kącie zauważył maszynę do szycia, na której leżały przygotowane do zeszycia denka czapek studenckich. Na ścianie wisiało zdjęcie jego jedenastki. Oprawione było jak obraz. Wzruszyło go, że Teresa zdobyła się na to. Tylko dla dziecka był kimś całkiem obcym. - Nie poznałeś mnie? Jacek jeszcze raz popatrzył na niego i zdecydowanym ruchem głowy zaprzeczył. - Nie wiesz, że jestem twój tatuś? Jacek uparcie kręcił głową. - A tu kogoś poznajesz? - spytał z nadzieją Bawolik, wskazując na zdjęcie jedenastki. Jacek bez zastanowienia, prawie jednym tchem wymienił nazwiska graczy, pokazując każdego paluszkiem. Kiedy natrafił na podobiznę ojca - przeniósł wzrok na trzymającego go w ramionach mężczyznę, uśmiechnął się i objął za szyję. Bawolik tuląc syna, prawie zatańczył po pokoju. Nogi niesionego w powietrzu malca strąciły stos nie wykończonych czapek. Szukał lustra, aby zobaczyć na własne oczy siebie z synem. Wtoczyli się do łazienki, a wtedy zauważył pod lustrem przybory do golenia, wiszące na sznurze obok koszulek i majtek Jacka dwie męskie koszule, podkoszulkę i kalesony. Postawił małego na ziemi. Na drzwiach spostrzegł jeszcze szelki i krawat Wrotka. Ściągnął to z gwoździa. - Czyje to? - spytał zmienionym głosem, stawiając Jacka na podłodze. - Wujka - powiedział mały. Nie mógł zrozumieć, co się stało? Dlaczego ojciec nie uśmiecha się, nie skacze? - Co mi przywiozłeś? - spytał. Bawolik nie odpowiedział, tylko usiadł ciężko na brzegu wanny. Gienek jak bomba wpadł do warsztatu czapniczego pana Kobusa, w którym pracowała Bawolikowa. - Nadzwyczajna wiadomość! Pani się trzyma stołu! Pan Bawolik wrócił! Teresie czapka wypadła z ręki. Nie mogła odnaleźć guzików fartucha, zdarła go z siebie i wybiegła na ulicę. Pędziła tak szybko, że Gienek ledwo mógł nadążyć. Stojący w bramie Popiołek wykonał ruch, jakby chciał ją zatrzymać, ale wyminęła go i wbiegła na schody. Drzwi były otwarte. - Kostek! Kostek! Może jest w kuchni? Może w łazience? W mieszkaniu nie było nikogo. Na ścianie pozostał tylko ślad po fotografii. W łazience nie było pończoszek ani koszulek Jacka. Wisiała jedynie bielizna Wrotka. A Jacek? Wróciła do pokoju. Dopiero teraz zobaczyła rozrzucone na podłodze szelki i krawat Wrotka. Zrozumiała wszystko. Ze szlochem rzuciła się na łóżko. Tak ją zastała Basia. Na wieść o powrocie Bawolika przybiegła, żeby na własne oczy przekonać się, że wciąż jeszcze wracają ludzie z tej wojny. Widząc łkającą Teresę nie mogła zupełnie zrozumieć, co się stało? Nic jednak z niej nie wydobyła. Siedziała więc tylko i gładziła ją po włosach. Jacek nie wiedział, po co ojciec przyprowadził go do tego baraku, ale przynajmniej było tu co oglądać. Całe wnętrze zalegały resztki sprzętu sportowego. Jedna tablica z obręczą od kosza, odarty ze skóry koń gimnastyczny, stół pingpongowy ze złamaną nogą, ramy rowerów bez kół, kilka dysków i wielki kłąb siatki bramkowej. Wszystko to było zakurzone i zasnute pajęczyną. Pięćdziesięcioletni pan Misiek, szatniarz klubowy, z otwartymi ramionami powitał Bawolika. Kostek przy nim zaczynał karierę piłkarską. Każdy powracający sportowiec ożywiał nadzieję, że może kiedyś "jego" jedenastka znów wyjdzie na boisko. Bawolik wydobył z pudełka paczkę cameli, ozdobioną wizerunkiem wielbłąda. - Amerykańskie? - spytał pan Misiek, biorąc ofiarowanego papierosa. - Coś pan jeszcze przywiózł? - To i to - ręką wskazał na Jacka, a nogą trącił pudło. - Cały mój majątek. - Zjechałeś pan z wagi w tym stalagu - szatniarz lustrował wzrokiem sylwetkę eks-napastnika. - Już chyba nie da rady na lewym łączniku. Do pomocy pan przejdziesz... Tata najwięcej goli strzelał! - wtrącił się Jacek. - Skąd to wiesz? - zapytał Misiek. - Od mamusi. Cyganik i tatuś - dodał rezolutnie. Bawolik uśmiechnął się smętnie. To też należało do przeszłości. - A co z Władkiem? Z Jurysiem co? - spytał. - Nic nie wiem - Misiek rozłożył bezradnie ręce. - A wiesz pan, że Czortek przeżył? W Radomiu jest. I Munio Małecki. Obaj w Mauthausen byli. Czortkowi nawet boksować kazali. On, co w piórkowej chodził, o pół bochenka chleba walczył z esesmanem z półciężkiej - podniósł się ciężko z kozła, rozprostował gnaty. - No, czas do roboty! Bawolik rozejrzał się po baraku, jakby czegoś szukając. - Panie Misiek, będę tu mógł zanocować z dzieckiem? - Tu? - zdziwił się szatniarz. - Mówiłeś pan, że chałupa stoi. - Czasem tak bywa, że ściany są, a domu nie ma. - A żona? - Misiek patrzył czujnie w twarz Kostka. - Żona? - Bawolik zawahał się, spojrzał na syna, wreszcie twardo dokończył. Żony też nie ma. Pan Misiek nie pytał o nic więcej. Życie znał, a kto zna życie, wie, że bez pytania i tak w końcu usłyszy, o co chodzi. Pozwolił im nocować na swoim łóżku w małej klitce. On wraca dopiero rankiem, bo do roboty chodzi na noc. - Stróżuje pan? - Coś pan? Przy moście Poniatowskiego robię! Kiedy zostali sami, Jacek popatrzył bez zachwytu na ciasne i obskurne wnętrze klity barakowej. Szybki zatkane były szmatami. Deski cuchnęły wilgocią. Nie było wody. - Dlaczego nie chcesz z nami mieszkać? - spytał. - A co, nie fajnie tu? - Bawolik próbował wymigać się z odpowiedzi. - Fajno. Ale tam mama na nas czeka. Bawolik siadł na wyrku i przygarnął do siebie syna. - Wiesz - szeptał mu do ucha - przez tysiące nocy myślałem o tym dniu. Mój sąsiad z pryczy, też warszawiak, obiecywał sobie, że jak wróci, to pójdzie do Lardellego i zje sto ciastek... A ja chciałem wziąć ciebie i pójść po zabawki do braci Jabłkowskich. A tu nie ma braci Jabłkowskich... - Już otwarte! - Nie ma... Niczego nie ma... Tylko ty jesteś. - I mama. - Tylko ty! Ja cię nigdy nie oddam! Podniósł się i wziął chłopca na ręce. Wyszedłszy z klity do salki barakowej, wygrzebał z kąta sflaczałą piłkę i kopnął ją ku drzwiom jak w bramkę. - Pokaż, jak strzelałeś gole - ożywił się Jacek. Bawolik odszukał w rupieciach pompkę, podpompował trochę piłkę i wyszli. - Strzel mi gola! - krzyczał Jacek. - Strzel! W zachodzącym słońcu boisko wyglądało jak pokryta kraterami powierzchnia Księżyca w powiększeniu. Leje po bombach i granatnikach kryły w sobie kałuże wody, pogięte żelastwo, wyrwane z podłoża cegły. Kończąca boisko bramka sterczała na tym tle jak surrealistyczna dekoracja. Zwisały z niej postrzępione resztki siatki bramkowej. Za bramką stała przechylona na jedną stronę i mocno już pordzewiała niemiecka kuchnia polowa, pozbawiona jednego koła. Z drugiej bramki został tylko słupek i fragment strzaskanej poprzeczki. Bawolik odetchnął głęboko. Tu, na tym stadionie, przeżywał swoje największe chwile. W tym baraku naradzali się przed meczem, a po meczu oceniali zasługi i winy. Czuł na sobie wyczekujące spojrzenie Jacka. Chłopak tyle o nim słyszał, że widocznie stał się dla niego legendą. Teraz stał i czekał, żeby ta legenda ożyła. A on przez pięć lat nie miał piłki przy nodze. Zamierzył się. Szerokim łukiem poszła w czerwieniejące niebo! Jacek zadarł głowę. Patrzył, jak ojciec dobiega do miejsca, gdzie spadająca z góry piłka dotknie ziemi. Ledwie dostrzegalnym uniesieniem czubka buta gasi ją mistrzowsko, po czym podbija w górę, bierze na kolano, uderza "angielką", żongluje jak w cyrku. Teraz piłka spadła mu na głowę. Prowadzi ją, zręcznie wymijając leje po pociskach, po czym pozwala jej opaść na ziemię i drybluje między wyrwami. Chłopiec patrzył na ojca z zachwytem. - Jak ty sobie mnie wyobrażałeś? - spytał Bawolik, kucając przed synem. - Przecież ja ciebie znam. Na ciebie wołali "Bawół albo "Śmigło". - Skąd wiesz? - Mama mówiła... Zerwał się. Nie chciał ciągle natykać się na Teresę. - Uważaj! - krzyknął i "czechem" kopnął piłkę w sam róg bramki. Myślał, że Jacek wciągnie się w zabawę. Ale on nawet nie popatrzył. - Chodźmy już - powiedział poważnie, jakby miał istotniejsze zajęcia, niż głupia zabawa w piłkę. - Mama się będzie gniewać. Andrzej rozłożył sobie na stole boczek, chleb i jajka na twardo. Przeżegnał się i z apetytem zabrał się do przysłanych przez matkę smakołyków. Na Andrzejowym sienniku siedział Kajetan Talar. Patrzył na syna z wyraźną troską. - Nie jest dobrze, Jędruś... - zaczął, ale w tej chwili wpadł do salki milicjant. W jednym ręku miał karabin, a w drugim menażkę pełną mąki. Sam był ubielony jak piekarz. Stawiając przy swoim sienniku menażkę, poinformował z triumfem, że zarekwirował właśnie mąkę w klasztorze. - W ładną kompanię popadłeś - rzucił stary, gdy za milicjantem drzwi się zamknęły. - Oni chcą dobrze. Społecznego bronią. - Ty siebie broń. Głowę chcą ci zdjąć! Zabrzmiało to groźnie. Andrzej odwrócił się do ojca z pełnymi ustami. - Kto? - Wiktorowi ludzie. Za zdradę. - Ja ich ocalenia chciałem! - Teraz wszystko pochachmęcone. Nie wiadomo, kto wróg, kto przyjaciel. Nocą pięć razy zachodzili. - A wojsko? - Też! I ci chcą ci dołek wykopać, i ci! - Chciałem dobrze! - krzyknął i zaraz poczuł, jak nieprzekonywająco to brzmi. Talar też skwitował ten jego okrzyk wzruszeniem ramion. Kogo w wojenny czas obchodzą intencje? Ale przecież co innego było walczyć z wrogiem - a co innego szukać zrozumienia u swoich. Tylko dlatego opuścił pluton na jedną noc, by nawiązać kontakt z resztą swojego AK-owskiego oddziału, przekonać ich, by - jak on - włożyli mundur, póki wojna trwa. Nikogo nie chciał zdradzić i nie zdradził. Nie chciał tylko strzelania do siebie. Czy za to miał odpowiadać? Z wdzięcznością myślał o Poznańskim. Jego stanowisko dało mu szansę przeżycia. Ale co by było, gdyby pułkownik nie miał wobec ich rodziny zobowiązań? Gdyby go nie znał, czy by mu uwierzył? - Sąd się odbył - przerwał mu ojciec te rozważania. - Nade mną? - Nad twoim dowódcą. - Wiem już o tym. - Jego kłopot - zbył ten problem Talar. - Politruków nie żal! - Ale to nie była jego wina! - żachnął się Andrzej. - Co robić? - Żyć. I przeżyć - usłyszał tuż za uchem. Ojciec stał obok niego. Znał to spojrzenie jego jasnych oczu. Po każdej rozmowie ojciec jakby sprawdzał, czy synowie pojęli, o co mu idzie. - Póki co - dodał, kładąc mu rękę na ramieniu - uważaj! Wieczorem Andrzej zaczął zawijać w szmatkę słoninę i masło. Ze świetlicy dochodziły dźwięki przedwojennych płyt. Ktoś się śmiał. Daleko rozległy się strzały. Stary leżał na posłaniu syna, ale nie spał. - Sprzedawać chcesz? - uniósł się na łokciu i patrzył, jak słonina i jajka znikają w chlebaku. - Dla kogoś - mruknął Andrzej. - Rodzinę tu masz czy jak? - Prawie. - Kto to? - Talar zaniepokojony nie na żarty, wstał z siennika. Był w koszuli i spodniach. Jego cholewy stały koło wezgłowia. - Co? No, taka łączniczka z powstania. - Aha - usiadł z powrotem. - Tylko nie zakochaj się aby... Słyszysz Jędruś? Czasy nie są za dobre do kochania. - Na to się czasu nie wybiera. Gabinet Poznańskiego, który teraz mieścił się w dyrekcji kolei na Pradze, był dużo większy od tamtego, w którym po raz pierwszy odszukał go Andrzej. W oknach wisiały nawet firanki, w rogu stało biurko, a obok dwa zdezelowane krzesła, które teraz zajmowali Talarowie. Z otwartego okna dobiegała muzyka. Po podwórzu tam i z powrotem maszerowała tramwajarska orkiestra, ćwicząc jakieś marsze. W słońcu lśniło złoto trąbek, basów i puzonów. Poznański zamknął okno i odwrócił się do swoich gości. - Sam nie wiem: brać tę ziemię czy nie? - stary Talar przystąpił do najważniejszej sprawy. - W zeszłym tygodniu zabili pełnomocnika reformy. Kajetan, onieśmielony widać atmosferą urzędu, przycupnął ostrożnie na brzeżku krzesła. Poznański zerknął na Andrzeja - siedział swobodnie, wspierając się jedną ręką o kant biurka. Poznański czuł na sobie wyczekujące spojrzenie starego. - A teraz ja pana o coś spytam, obywatelu Talar: czy panu tak wygodnie siedzieć jednym półdupkiem? - podszedł do starego wziął za ramiona i nieomal uniósłszy w górę, usadził na całym już krześle. Mebel zaskrzypiał pod ciężarem ciała. Poznański nie zdejmował rąk z ramion gościa. - Tak lepiej? - Ano, lepiej - przyznał Talar. - Krzesło jest tego, kto na nim siedzi, panie Kajetanie! - powiedział to tak, jakby ogłaszał nowe prawa. - A ziemia tego, kto ją uprawia! - Dziedzic Makomaski też ją uprawiał - Talar nie dawał się łapać na frazesy. - Ale czyimi rękami?! - odezwał się Andrzej. - Ty się do polityki nie wtrącaj! - ofuknął go ojciec. - Dlaczego nie? Reforma rolna to sprawa wszystkich. Całej przyszłości narodu! - Poznański nieco teatralnym gestem wskazał na Andrzeja. - Widzi pan, on już inaczej siedzi na krześle. Całą dupą jak trzeba! On zna już swoje miejsce w historii. - On, póki co, tyle wie, co zje - uciął krótko Talar, ale Andrzej nie dał się zagłuszyć. - Pewnie, że brać! - A jak każą oddawać? - Talar chytrze przekrzywił małą głowę i przyglądał się Poznańskiemu. Wreszcie oznajmił swoje credo: - Cudzego nie chcę, ale swojego ruszać nie dam! Poznański zrozumiał w mig, o co staremu chodzi: bał się kołchozów. Nie chciał się z jednej strony narazić tym, do których dotąd należała ziemia, z drugiej zaś po co ją brać, by potem stracić? - My to panu gwarantujemy! - powiedział Poznański, kładąc rękę na ramieniu Andrzeja. - Może pan przywitać widłami każdego, kto by się ośmielił odebrać panu ziemię. Rozmowę przerwało pojawienie się referenta, który podsunął pod oczy Poznańskiego otwartą biurową teczkę. Czekał na decyzję, podczas gdy podpułkownik przerzucał kartki. - Trudno - powiedział, zamykając gwałtownie teczkę. - Ja go nie będę bronił! - Ale jemu grozi czapa! To sąd wojskowy! - Od tego jest sąd - oddał teczkę referentowi. Po jego wyjściu wyjaśnił Talarom, że to sprawa o przywłaszczenie mienia. - Tyle lat go znałem - mówił z goryczą. - Najgorzej, że działał w naszym imieniu. Rewolucja musi mieć czyste ręce. Żelazne, ale czyste. Zapamiętaj to sobie, Jędruś! Zatrzymał się przed chłopakiem i wbił w niego przenikliwie oczy. Andrzej zawsze miał wrażenie, że tamten czyta nawet jego myśli. - Wojna się skończyła - powiedział Andrzej, jakby to był wystarczający argument, zaprzeczający słowom podpułkownika. - To co? - zmarszczył czoło. Chociaż zawsze był skory do dyskusji, nie bardzo lubił, gdy ktoś miał przeciwne zdanie. Sądził, że Andrzej nie zgadza się z jego decyzją. - Chciałbym się uczyć - Andrzej zerknął na ojca, jakby jego poparcie było tu decydujące. Stary skwapliwie pokiwał głową. - Codziennie się czegoś uczysz - powiedział trochę niecierpliwie Poznański. - Jesteś mi potrzebny. - Trzeba coś umieć. Sam pan mi to mówił. Tam u nas... - Pamiętam... - uśmiechnął się Poznański. - Chciałeś iść na politechnikę... - Bezapelacyjnie! Ale... ja mam dopiero małą maturę z tajnych kompletów. - W porządku - powstrzymał go swoim charakterystycznym gestem. - Możesz zacząć na kursie zerowym. - Zerowym? - zaniepokoił się ojciec. - On nie jest taki ciemny! - Oj, ojciec nie wiedzą, o co chodzi! To się robi dwie klasy w jeden rok. Gorzej, że nie mam świadectwa. A wracać tam, szukać profesorów, świadków? - Nie może! - Talar podniósł się z krzesła. - W Sierpuchowie czekają na niego z ołowiem! - Wiem, wiem - uspokoił go Poznański. - Nie ma zmartwienia. Ja to ułatwię. Będę twoim świadkiem, zgoda? A historia drugim. - Byle źle na tym nie wyszedł - mruknął stary, niezbyt przekonany tą propozycją. Poznański popatrzył na niego poważnie. - Panie Talar, historia jest tylko przeciwna tym, co jej nie rozumieją. Podszedł do okna. Otworzył je szeroko, a z dołu buchnęła chwytająca za gardło marszowa melodia. Łkały trąbki, mruczały basy, a bęben dudniąc wzywał do włączenia się: "chodź, chodź, chodź... " - Komu oni tak grają? - spytał Talar. - Nam. Wszystkim. Zapraszam pana na otwarcie pierwszej linii tramwajowej na Pradze. To jest wielkie święto! - Zawsze uważałem - odezwał się wreszcie - że najważniejsze, kim się jest. A teraz wiem, że ważniejsze jest to, dla kogo się jest. Powinna teraz spytać "dla kogo?". Ponownym dotknięciem ręki dałby jej odpowiedź. Ale milczała. Przewrócił się na plecy i wciąż czekał. Wreszcie zaczął mówić o sobie. - Przed wojną przyjeżdżała na wakacje do dworu dziewczyna z warkoczami. Czekałem na nią całą zimę. Ptaszki jej strugałem. Takie grające. W trzydziestym ósmym przyjechała, a z nią kuzynek w pumpach w pepitkę. Nie chciała już łowić ryb ze mną, nie wychodziła na moje gwizdanie. Przerwał, jakby przypominał sobie, co było dalej. Po chwili roześmiał się. - Przestałem jeść. Chciałem umrzeć. Czy to nie śmieszne? Znowu zaległa cisza. - Po co mi to opowiedziałeś? - spytała w końcu. - Może każdy, za rok... no, za dziesięć lat, jak popatrzy za siebie, tylko wzruszy ramionami i... Nie dała mu skończyć. Uniosła się na łokciu. - Nie! Jeśli coś jest ważne, jest na zawsze. Na zawsze! - Patrz! Z wygwieżdżonego nieba spadła gwiazda. Obserwowali jej koślawy bieg. - O czym pomyślałaś? - spytał, choć wolał tej odpowiedzi nie słyszeć. - Śpijmy już, dobrze? Tę samą noc Teresa Bawolikowa spędziła na gonitwie po mieście. Była w drukarni, w której przed wojną Kostek pracował jako linotypista, u dwóch byłych piłkarzy "Drukarza", na Ochocie aż pod zieleniakiem u matki chrzestnej męża. Wszędzie witało ją radosne zaskoczenie, że Kostek wrócił i zdumienie, że go szuka po obcych. Już świtem, kiedy słaniała się na nogach ze zmęczenia, dobrnęła na zrujnowane boisko "Drukarza". Nie mogła uwierzyć własnym oczom, kiedy przyłożywszy czoło do szyby małego okienka w baraku, dostrzegła śpiącego na gimnastycznej macie Kostka. Jacek, z policzkiem przytkniętym do ogromnej rękawicy bokserskiej, spał obok. Zastukała w szybę. - Kostek! Kostek! Bawolik zerwał się. Wyskoczył spod koca, przykrył Jacka i wybiegł przed próg. Zanim na nią spojrzał, chwilę mocował się z kluczem, jakby zamknięcie drzwi było najważniejsze po pięciu latach rozłąki. Wpadła na niego z szeroko rozłożonymi ramionami. - Kostek! Jesteś! Najdroższy mój, kochany... Odgradzał się od niej wyciągniętym ramieniem. - Nie krzycz! Jacka obudzisz! - Coś ty zrobił? Kostek? - zaczęła szeptać, próbując objąć cofającego się przed nią męża. - Dlaczego? Co tobie? - Po co przyszłaś? - spytał twardo. - Tyle dni cię szukam... W drukarni, u Jurysiów. A ty tu?! - Zapomnij o mnie! - Kostek? Co ty? Ja tak strasznie czekałam - nie mogła już pohamować płaczu. - Jak ty możesz? Dlaczego? Popatrzył na nią ze wzgardą. Przez pięć lat w stalagowym baraku obcałowywał jej zdjęcie wydarte z jakiejś legitymacji. Teraz odganiał się przed jej dłońmi. - Nie wiesz dlaczego?! I pomyśleć, że ja bym boso szedł do ciebie a ty co? Wujka mu zafundowałaś! - krzyknął wskazując na drzwi baraku. Przez chwilę zdawało się, że rzuci mu się do kolan. - Kto ci to wszystko naopowiadał, Kostek? Wszystko ci wytłumaczę... - mówiła łamiącym się głosem. - Nigdy cię nie zdradziłam. Nawet w myślach! Kostek! Uwierz mi, na litość boską! Nikt mnie nie dotknął... Całe noce za tobą wypłakałam. Ani na moment nie znikł z jego twarzy wyraz zaciętego uporu. - Co tu tłumaczyć? - przerwał jej. - Albo ktoś jest żoną, albo kurwą. - Kostek! To boli! - krzyknęła. - Jeszcze jak! - przytwierdził. Przypadła do niego, potrząsała jego rękami, schylała się, by je całować. - Na wszystko ci przysięgam, że nikt, tylko ty! Na Jacka życie ci przysięgam! Posłuchaj... To znajomy... Spał jedną noc, to był koniec wojny... Jedną noc... - Wystarczy. - Nie dotknął mnie nawet! - Taki święty! Przeczyła już tylko ruchem głowy. - Prosił, błagał, namawiał... - Aaa - zaśmiał się Bawolik - to ty taka święta? Osunęła się na kolana, ramionami starała się objąć cofające się wciąż przed nią nogi. - Przysięgnę przed ołtarzem, że nic nie było... - skamlała. - Wierzysz mi! Zaprzeczył ruchem głowy. - Więc nie ma nic świętego dla ciebie?! Popatrzył po raz pierwszy w jej oczy. - Było - powiedział z namysłem. - Było, ale się zmyło. Teresa podniosła się z klęczek. Brak jej było już sił. - Kochany mój! Nie zostawiaj nas samych... - jęknęła jeszcze. - Was? - przerwał wściekle. - Jacka nie zostawię, na pewno. Będzie ze mną. - Nie możesz... Nie możesz tego zrobić! To mój syn. - Nie będzie wujków liczył! - krzyknął, zapominając o śpiącym Jacku. - Jak możesz! Oparła się o ścianę baraku. Spomiędzy zakrywających twarz palców wypływały łzy; ramiona spazmatycznie drgały. Bawolik stał nieporuszony zasłaniając sobą drzwi do baraku. Nagle oderwała dłonie od oczu. Była już jak on zimna i opanowana. - Niczego nie zrobiłam. Słyszysz? I nie masz prawa mnie oskarżać! Właśnie mnie! - mówiła już zupełnie spokojnie, ale kiedy ruszyła w stronę bronionych przez męża drzwi, znowu krzyknęła histerycznie: - Oddaj mi go! Oddaj! I wróć! - Wiesz, że ja raz tylko mówię - powiedział twardo i odepchnął ją brutalnie. Schwyciła za klamkę, szarpnęła z całej siły i zamek puścił. Na polowym łóżku leżały tylko rozbebeszone koce. Spod łóżka zniknęła para małych bucików. Skrzydła otwartego okna lekko drgały na zawiasach. - Jacek! Jacek! - teraz wołali już zgodnie. Bawolik dopadł do okna, ale na boisku po chłopcu nie było ani śladu. Na pukanie nikt nie odpowiedział, ale Wrotek nacisnął klamkę. Drzwi były otwarte. Zapalił światło i rozejrzał się po mieszkaniu. Pościągał ze sznura wyprane koszule i kalesony i wepchnął do swojego worka. Potem sięgnął po zwisające z poręczy krzesła szelki i rozglądał się za krawatem. Wreszcie go spostrzegł rozciągnięty na podłodze przy łóżku. Właśnie się schylił po niego, kiedy skrzypnęły drzwi i weszła Bawolikowa. - Ocalałem - powiedział z uśmiechem prostując się. - Dziękuję za upranie. Teraz dopiero spostrzegł dziwny wyraz jej twarzy. Była do kresu sił zmordowana całodziennym szukaniem Jacka. Po bezsennej nocy i płaczu, ledwie patrzyła spod opuchniętych powiek. Widząc Wrotka pakującego ze spokojem swoje łachy, wpadła we wściekłość. Wyrwała mu z rąk krawat i zaczęła go nieprzytomnie szarpać, jakby chciała ten kolorowy kawałek materiału porwać na strzępy. - Co jest? - spytał zaskoczony. - Po coś tu przylazł?! Po co!? Po co!? - krzyczała histerycznie szarpiąc w rytm pytań nieszczęsny krawat. - Po rzeczy - odpowiedział, wciąż jeszcze nie pojmując, co zaszło. - Po co ja cię w ogóle poznałam?! - spytała bezsensownie. - Żeby pokochać! - zareagował po swojemu. Tego już było za wiele. Z pięściami rzuciła się na niego. Ledwie nadążał zasłaniać się przed ciosami, które zadawała na oślep. - Przez ciebie, przez ciebie to wszystko! - krzyczała. - Straciłam go! - Wrócił? - domyślił się nareszcie. - Żeby odejść! Jacka zabrał... Głos się jej załamał i zaczęła spazmatycznie płakać. Przestała go już okładać pięściami, opierała się o niego, jakby bała się, że straci równowagę. Wrotek przez moment nie wiedział, co mu wypada zrobić, w końcu przytulił ją i zaczął uspokajać, gładząc po rozwichrzonych włosach. Powoli przestawała łkać. - Tak na niego czekałam... - szepnęła. - Odpychałam ciebie. A przecież nie byłam z żelaza. Podobałeś mi się. - Nie opłaca się być świętym... - zauważył. Podniosła na niego umęczony wzrok, powtarzając raz jeszcze to, przed czym wzbraniała się nawet myśleć. - Tak, podobałeś mi się. Ale tylko jego naprawdę kochałam. A on mnie opluł. Opluł jak najgorszą dziwkę! Przy ostatnich słowach znów nie mogła powstrzymać szlochu; całe jej ciało konwulsyjnie drgało. - On cię nie chce. Ale ja wiem, jaka ty potrafisz być - tłumaczył Wrotek, muskając ustami jej włosy. - Uspokój się, wszystko się ułoży... - Nic się nie ułoży! - powiedziała z rezygnacją. - Nie mam nikogo, nikogo... - A ja? - ciągle wspierała się o niego. Zaczął całować jej powieki, policzki, wreszcie przylgnął wargami do drgających od płaczu ust. Nie broniła się. Jego pieszczoty przyjmowała jak pocieszenie za to, co przeszła tego dnia. A on z chwili na chwilę wyczuwał coraz większą jej miękkość, poddanie się i rezygnację. Kiedy jego usta ześlizgnęły się na szyję, a palce rozpinały guziki bluzki, Teresa nie broniła się. I nie protestowała, kiedy zgasił światło i przechylił ją na łóżko. Sama nie wykonała najmniejszego gestu, ale i nie przeszkadzała jego rozbieganym dłoniom. Z jakąś determinacją poddawała się wszystkim jego pieszczotom, z zaciśniętymi powiekami, jakby wszystko to - mimo jej woli - musiało się stać. Z głębi podwórza dochodziło ujadanie Karo, może doktor wyprowadził go na conocną przechadzkę, a może obszczekiwał któregoś ze spóźnionych lokatorów, bo w nocnej ciszy słychać było skrzypienie bramy. Leżeli obok siebie. Wrotek drzemał. Teresa patrzyła bezmyślnie w czarny kwadrat okna. Nagle zerwała się z łóżka, pośpiesznie narzuciła koc na obnażony tors Wrotka. Obciągając nerwowo koszulę, szukała po omacku sukienki. Skrzypnęły drzwi, z klatki schodowej wdarła się wąska smuga światła przekreślona cieniem jakiejś drobnej, niewysokiej postaci. Wrócił Jacek. Teresa tuliła go do rozpalonego ciała i obsypywała pocałunkami. Minął ją zagniewany, ciągnąc po podłodze ogromną bokserską rękawicę uwiązaną do dłoni białą tasiemką. Wrotek wodził półsennymi oczyma po suficie, nie bardzo jeszcze kojarząc, co to za łóżko, na którym się obudził. Dopiero, kiedy zobaczył na tle rozjaśnionego jesiennym porankiem okna odwróconą do niego plecami sylwetkę Teresy, przypomniał sobie gdzie jest, z kim jest i po co. Uśmiechnął się z zadowoleniem i zwycięsko przeciągnął. Wtedy spostrzegł wpatrzone w siebie okrągłe i pochmurne oczy Jacka. - Nie przywitasz się? - zapytał wesoło, wyciągając jednocześnie do chłopca swoje nagie ramię. - Niech Old Shatterhand uściśnie dłoń dzielnego wodza Winnetou. Jacek zbliżył się posłusznie do łóżka, ale piąstki wciąż chował za plecami. Dopiero, kiedy Wrotek ponowił gest powitania, wielka rękawica bokserska nieoczekiwanie wypłynęła zza pleców Jacka i wylądowała na nosie Wrotka. Poderwał się z głupawym uśmiechem nie bardzo pewien czy to tylko żarty. - Aaa, to ty dzisiaj jesteś Joe Louis! - domyślił się, ale natychmiast pociemniało mu w oczach od następnego ciosu. - Oszalałeś? Jacek, wsparty pod boki, beznamiętnie patrzył, jak Wrotek wierzchem dłoni ścierał kropelki krwi, które ubarwiły mu czubek nosa. - Zabierz mu ten pancerfaust! - wrzasnął Wrotek. - O, Boże! - krzyknęła w tym samym momencie Teresa. Ale to nie widok zmaltretowanego kochanka tak ją przeraził. Przez okno dojrzała Kostka. Ciskała we Wrotka jego łachami, rozrzuconymi po podłodze. - Szybko! Wynoś się! - Pożar? - Wrócił! - rzuciła a w jej oczach wyczytał strach pomieszany z nadzieją. - Wyjdź! Wyjdź! I zapomnij o wszystkim. Ledwie zdążył wskoczyć w spodnie i w buty, jako tako upchnąć za pasek koszulę, gdy Teresa z jego marynarką w jednej a workiem w drugiej ręce wypchnęła go na schody. W locie pochwycił szybujący worek. Przesadzał po kilka stopni w pośpiesznej drodze na podest wyższego piętra. Niżej słychać już było kroki Bawolika. Kiedy Teresa zatrzasnęła drzwi, chwilę stała oparta o nie, zbierając myśli. Gwałtownie rzuciła się ku łóżku i nie wygładzając nawet poskręcanej pościeli przykryła ją kocem. Nerwowo obiegła spojrzeniem pokój. Przed lustrem machinalnie poprawiła włosy i odwróciła się do drzwi, zamarła w oczekiwaniu. Wreszcie szczęknęła klamka i w drzwiach stanął Bawolik z tekturowym pudłem pod pachą. Postawił je na środku pokoju i zimnym wzrokiem obrzucił wnętrze. - Wróciłeś... - szepnęła zrywając się ku niemu, ale jego chłodne spojrzenie ją powstrzymało. - Nie będę się tułał - oświadczył. - To mój dom. - Był i będzie! - zapewniła z przekonaniem: Zmroził ją odpychającym gestem. Wyciągnął z kieszeni kawałek szkolnej kredy i przejechał nią przez środek pokoju od okna aż do kredensu. Biała krecha nie utrafiła w sam środek mebla, więc zaparłszy się o niego plecami przesunął kredens tak, aby kreska dzieliła go na pół. Potem przysunął sobie krzesło, wlazł na nie i pośrodku górnego rantu futryny wbił trzymany w ręce gwóźdź. Rozpiąwszy sznurek ponad linią zaznaczoną kredą, ramieniem wskazał na tę dzielącą pokój granicę. - Od dziś to jest twoje, a to moje... - powiedział. - Ty żyj sobie tam, ja tu. - Ależ Kostek... - wyszeptała, patrząc w osłupieniu na poczynania męża i tuląc do siebie Jacka. - I zapomnij mojego imienia! - powiedział twardo, zawieszając na sznurze koce. Kilkoma kopnięciami przesunął swoje tekturowe pudło za tę burą, falującą ścianę, która odtąd dzielić go miała od żony. Rajmund Wrotek wciąż stojąc na podeście między piętrami, rzucił okiem na swoje odbicie w szybie, przygładził włosy i wierzchem dłoni obtarł krwawiącą ciągle wargę. Wyszedłszy na podwórze spojrzał raz jeszcze w okna Teresy. Niezdecydowanym krokiem człowieka, który nie zna celu swojej wędrówki, powlókł się w stronę bramy, z której właśnie wyłoniła się pani sierżant Halina. Na ramieniu dźwigała zrolowany, długi dywan, ale mimo to szła prędko i zamaszyście, falując biodrami i biustem. - Mógłby się pan usunąć - usłyszał, kiedy koniec długiej tuby dywanu rąbnął go niespodziewanie w głowę. Dzień zaczynał mu się od samych fizycznych upokorzeń. - Oniemiałem z wrażenia! - wykrzyknął; jego oczy błądziły łakomie po obfitych kształtach pani Haliny. - To ocknij się pan i pomóż - komenderowała. Jeśli wydawało się, że Wrotek zawahał się przez moment przed spełnieniem rozkazu, to tylko dlatego, że doznał nagłego olśnienia. Zawsze wiedział, że kobiety są radością każdego mężczyzny, teraz nabierał pewności, że dla bezdomnego mężczyzny są ponadto zbawieniem. - Pani tu mieszka? - spytał, już gotowy do akcji. - Ja chyba już panią gdzieś widziałem. No tak! Już wiem! Greta Garbo! Zawsze był zdania, że nie ma takiej, która by źle przyjęła to porównanie. I nie bardzo się mylił. Pani Halinka dała jedynie wyraz swemu realizmowi, jeśli chodzi o sytuację. Oświadczyła, że Greta Garbo dywanów nie nosiła. - To samo oko! Zielony anioł! Takich proporcji nie ma żadna inna armia na świecie! Ostatnim słowom towarzyszył natchniony niemal gest dłoni, zarysowujący w powietrzu kobiece kształty ze wszystkimi ich wypukłościami. - Gada pan jak artysta - Halinka uważnie mu się przyglądała. - Owszem - przytwierdził. - Jak na panią patrzę, czuję się jak wirtuoz przy fortepianie - już był pewien, że jego wypróbowane teksty odnoszą i tym razem dobry skutek. - Och, chciałoby się grać na całej klawiaturze. Cudo! Cudo! - Zdobyczny! - powiedziała Halinka widząc, że Wrotek z czułością niemal pogładził dywan. - Trzymałam go w kasynie, ale buciorami bardzo błocą. - Ależ ja o twojej urodzie, boska! - przerwał jej potok rzeczowych informacji. - Zielony anioł z czarodziejskim dywanem. A może to dywanik szczęścia? Które piętro? - Trzecie. Sięgnął po jeden z końców rulonu. Pani Halinka krokiem niezmordowanego dragona ruszyła na klatkę schodową. Stopnie brała po dwa na raz. Wspaniale umięśnione łydki przesłaniały Wrotkowi wszystkie inne widoki. Oparli dywan o ścianę. Ona sięgnęła po klucze. Wrotka szczypała przecięta warga, więc znów dotknął jej dłonią, ale nie spuszczał oka ze swojej nowej szansy. - Gdybym był malarzem... To okko a la Marokko... - plótł dalej. - Kto panu to zrobił? - spytała, zauważywszy gest jego dłoni i przytknęła do rany chusteczkę. - Przygryzłem z wrażenia na pani widok. - To trzeba koniecznie zdezynfekować - stwierdziła otwierając drzwi. Był tego samego zdania. A jeszcze bardziej umocnił się w tym przekonaniu, kiedy jednym spojrzeniem ocenił wnętrze mieszkania. Świeżo wykrochmalone firanki, posadzka pachnąca pastą, patera pełna rumianych jabłek. Nawet kanarek ćwierkał wesoło na powitanie swej pani. Rajmunda Wrotka tak rozczuliło to ciepło domowego ogniska, że postanowił grzać się przy nim możliwie nie tylko dzisiaj. I, chociaż pacyfista z przekonań, oddawał się bez zastrzeżeń w ramiona armii. Zwłaszcza, że i "armia" najwyraźniej też nie była od tego, by przyjąć pod rozkazy ochotnika-cywila. Andrzej patrzył nieufnie na gmach politechniki jak na fortecę, którą musi sforsować. W końcu się zdecydował. Korytarzem przewalały się tłumy młodzieży. Zanim przekroczył bramę obwieszoną plakatami, krępował się swego na pół wojskowego, na pół cywilnego ubioru. Ale przyszli inżynierowie, matematycy, architekci i chemicy snuli się po korytarzach w połatanych portkach, w battle-dresach, w oficerkach i tenisówkach, obok takich jak on gołowąsów biegali po indeksy wyłysiali ojcowie rodzin, którym wojna przerwała studia. Z wyjątkiem kandydatów na rok zerowy wszyscy przybywali tu z ugruntowanym już poglądem na kierunek studiów. Lecz zanim trafili do swych dziekanatów, czekał ich jeszcze wybór ideowy. Agitatorzy ZWM-u, "OMTUR-u" i "Wici" biegali, wymachując kwestionariuszami. Co chwila odzywały się głośne nawoływania i komunikaty: - Kto chce wstąpić do "Wici", zostanie w tej sali! Kto chce zostać członkiem OM TUR, przejdzie do świetlicy, a kto ZWM - zgłosi się do delegata Zarządu, który przy schodach rozdaje deklaracje. Przeciskając się przez tłum, Andrzej rozglądał się za kimś, kto mógłby mu udzielić informacji o roku zerowym. Naprzeciwko wejścia zobaczył człowieka siedzącego samotnie przy stoliku, założonym stosami identycznych papierków. Widząc zbliżającego się Andrzeja ożywił się natychmiast. - Chcecie wstąpić do ZWM? - spytał sięgając po jedną z kartek. - Gdzie tu jest komisja na zerowy rok? - Na piętrze - powiedział tamten i zawiedziony odłożył druczek. Salka była niewielka. Za stołem siedziała pięcioosobowa komisja. Kiedy Andrzej powiedział swoje nazwisko, starszy człowiek o łysej zupełnie czaszce, z okularami na nosie, wyciągnął ze stosu papierów jakieś spięte razem kartki i zaczął je przeglądać, poprawiając co chwila okulary. W końcu podniósł je na czoło i popatrzył badawczo na chłopaka. - Andrzej Talar to pan? - Zgadza się. - Nie wszystko, mój drogi, nie wszystko. Nie załączył pan świadectwa ukończenia gimnazjum. - Może ja wyjaśnię... - zaczął Andrzej. W tym momencie najmłodszy z członków komisji poderwał się ze swego miejsca, podszedł do przewodniczącego i pochylony nad nim coś tam szeptał mu do ucha, wskazując na papiery. Starszy człowiek zsunął okulary na nos, żeby odczytać wskazywany mu dokument. - No nie wiem, nie wiem - powiedział, patrząc na młodego kolegę z wyraźną niechęcią - czy to jest wystarczająca rekomendacja. - Brał udział przy reformie rolnej - zaczął tamten głośno, jakby szukał poparcia u pozostałych członków komisji. - Był ochotnikiem w milicji. Jest członkiem ZWM. Już w połowie tej wyliczanki Andrzej zamierzał się wtrącić. Kiedy tamten doszedł do ZWM, był przekonany, że to nie o nim mowa i że zaszła tu jakaś pomyłka. - Przepraszam - bąknął nieśmiało. - Czy to na pewno moje akta? - Tak. Wszystko w porządku. Proszę nam tylko złożyć zapewnienie, że świadectwo przedstawi pan do końca roku! To mógł im obiecać. Sam dobrze wiedział, że powinien był to zrobić teraz, ale nie będzie im przecież tłumaczył, dlaczego nie przyniósł tego papierka. Poznański zapewnił go, że ułatwi mu ominięcie tej formalności. Wyglądało na to, że słowa nie tylko dotrzymał, ale i wyręczył Andrzeja w nadrobieniu braków, na które cierpiał jego życiorys. Ale Andrzej nie uskarżał się na te braki, chciał być wyłącznie tym kim jest, a nie manekinem, którego okrywa się strojem odpowiednim do aktualnej pogody. Wprost z politechniki popędził więc na Pragę. Poznański patrząc w okno, ze spokojem przyjął jego żale. - To przecież nieprawda! Tam nic się nie zgadza! - Andrzej prawie krzyczał. Pułkownik odwrócił się. Poprzez okulary patrzył na chłopca dobrotliwie, jak patrzy się na dziecko, które robi coś, czego nie bardzo jeszcze rozumie i dlatego ma tak wiele trudności i wątpliwości. - Powoli... Powoli... - Ale ja nie brałem udziału w reformie rolnej! Nie jestem w ZWM-ie. - Ty sam nie wiesz, kim jesteś - Poznański przysiadł na skraju biurka. - Jest się tym, co się robi. Czy oni chcą czego innego niż ty? No zastanówmy się wspólnie! Jesteś za demokracją - i oni są. Odbudowujesz Warszawę - i oni to robią. - Każdy jest za tym - przerwał mu Andrzej. - Ale muszą być tacy, którzy chcą więcej, którzy pociągną innych. A to wymaga jedności myśli i czynów - wstał i zaczął chodzić po gabinecie. - Nie jesteś chyba przeciw temu, czego oni chcą? - Bezapelacyjnie! Ale do tego samego można różną iść drogą. - Gdzie pięciu Polaków, tam sześć zdań - uśmiechnął się Poznański. - A nas czeka usunięcie jedenastu miliardów kubometrów gruzu! I kto ma to zrobić, jak nie ludzie zdecydowani, widzący jasno swoje miejsce? Historia dała nam szansę stworzenia czegoś na skalę dotąd w Polsce nie spotykaną. Po chwili, jakby przypomniał sobie, że nie przemawia na wiecu, spojrzał na Andrzeja i zapytał już zwyczajnie: - Jesteś chyba z nami? Andrzej zdążył wykonać potakujący gest głową, gdy do pokoju wszedł sierżant z menażką. Postawił ją na biurku i wyszedł. Gospodarz wyciągnął z szuflady dwie łyżki. - Zjemy razem - powiedział, po czym wręczył chłopakowi łyżkę i podsunął w jego stronę menażkę. Andrzej zasiadł przy biurku, ale nim zaczął jeść, odłożył łyżkę i zrobił na piersiach maleńki znak krzyża. Kiedy znów sięgnął po łyżkę, złapał utkwione w siebie spojrzenie Poznańskiego. Niebieski wagonik kolejki EDK, minąwszy Otrębusy i Leśną Podkowę, dojeżdżał już do Pruszkowa prawie pusty. Basia wychylała się przez barierkę pomostu; nie mogła doczekać się kresu tej podróży. Pełna lęku i niepewności, czy jedzie po nadzieję czy wyrok, bała się jechać sama. Andrzej zaoferował swoje towarzystwo. - Andrzej! - powiedziała nagle, kiedy już zbliżali się do drzew sanatoryjnego parku w Tworkach. - Może nie chodź tam ze mną. - Wolałabyś towarzystwo pana Księskiego? - A cóż to za uwagi?! Przyspieszyła kroku i ledwo ją dogonił już przy samej bramie. Kazano im czekać na parkowej ławeczce. Wokół panował spokój. Wiekowe drzewa szeleściły lekko na wietrze. Basia siedziała ze wzrokiem utkwionym w drzwi szpitala: Po chwili lekarz wyprowadził stamtąd starszą panią w pluszowym szlafroku. Zbliżała się dystyngowana, skupiona i tak pochłonięta własnymi myślami, że nie zareagowała nawet, kiedy już Basia potrząsała jej dłońmi. Bezwolnie dała się usadzić pośrodku ławeczki i zapatrzyła się gdzieś w poruszone wiatrem gałęzie świerków, jakby ani Basi, ani Andrzeja i lekarza w ogóle przy niej nie było. Basia chwyciła jej ręce w swoje rozgorączkowane dłonie. - Pani jest ciotką Łukasza! - powiedziała. - Co pani o nim wie? - Jestem nie tylko jego ciotką, jestem również i matką chrzestną - odparła z godnością. Nagle, jakby się budząc rozejrzała się wokół siebie, a twarz nabrała drapieżnego wyrazu. - Papierosy masz? Przerażona Basia zaprzeczyła ruchem głowy. Jej gest powtórzył i Andrzej, widząc wpatrzone w siebie oczy. - Łukasz jest inny, niż wy. On mi niczego nie żałuje... - rzekła starsza pani zawiedziona, ale znowu spokojna. - Co z nim jest? - krzyknęła Basia. - Co pani o nim wie? - On był taki śliczny... - mówiła przyglądając się Basi, ale jej rozmarzony uśmiech związany był tylko ze wspomnieniami. - Miał osiem lat i zepsuł mi fortepian. Taki drogi, Bechsteina. Zbiłam go wtedy, ale on mi tego nie ma za złe. Odwiedza mnie... - Gdzie? Tu? - Basia nie mogła opanować napięcia. - Był taki śliczny, taki śliczny... Bliska płaczu ujęła delikatnie dłonie starszej kobiety, jakby ją chciała zatrzymać przy sobie, odciągnąć od innych czasów, innych światów. - Proszę pani... Ja bardzo proszę... Czy nie ma wiadomości o Łukaszu? - Mówię ci - powiedziała ciotka z nutką zniecierpliwienia - że zepsuł mi fortepian, struny powyciągał... - Błagam panią - szepnęła Basia. Jej łzy kapały miarowo na suchą dłoń kobiety. - Niech pani sobie przypomni! - On był... - ścisnęła dłońmi skronie, jakby chciała powstrzymać uciekające myśli - ...Był bardzo śliczny... - nachyliła się ku Basi poufnie i nagle natarła na nią z nienawiścią. - Papierosy macie? To po co, po co przyszliście?! Nie macie, nic nie wiecie, a tam się wszystko pali, wali, ani jednego zdjęcia nie wyniosłam... Basia zakryła twarz dłońmi szepcząc: - Boże Boże... Co robić?... Andrzej podniósł się z ławki. Stojący obok lekarz podał ramię chorej. - Uprzedzałem, że nic pani nie uzyska! - powiedział do Basi, pomagając kobiecie podnieść się z ławki. - Czy ona już nigdy?... - Basia bała się dokończyć tego pytania. - Schizofrenia - oświadczył lekarz. - Jej świat skończył się dokładnie pierwszego sierpnia. Zdaje się, że straciła wszystkich. W jej wypadku schizofrenia jest nawet ratunkiem. Ucieka w niepamięć... - Jak pan to może przy niej... - oburzyła się Basia. - Ona jest poza tym. Basia siedziała odrętwiała, śledząc każdy ruch tej kobiety, dopóki nie zniknęła za szpitalnymi drzwiami. Dopiero wtedy podniosła się i bez słowa skręciła w jedną z bocznych alejek. Andrzej szedł za nią. Wkrótce w głębi ukazały się ceglaste budynki szpitalne o zakratowanych oknach. Rozpięta siatka odgradzała ogródki między pawilonami. Chorzy, na widok Andrzeja i Basi, przypadli do siatki, bełkocząc coś niezrozumiale, śliniąc się i śmiejąc. Inni pozostali nieruchomi jak posągi w przedziwnie powyginanych pozach. - Nawet gdyby miał taki wrócić - szepnęła Basia, nie odrywając przerażonych oczu od chorych. - Ale niech wróci! - Niepotrzebnie tu jechaliśmy - powiedział Andrzej, ale spostrzegłszy nienawistne prawie spojrzenie Basi, zmienił ton. - Już nikt nic nie wie. W milczeniu szli dalej ku wyjściu między tą czerwienią budynków i jesienną, wyblakłą zielenią krzewów: W końcu minęli to wszystko i zbliżyli się do bramy. - Zastanawiam się, czy lepiej szukać, czy być szukanym - powiedział. - Basia nie podjęła tematu. Pod jej stopami zaszeleściły złote, klonowe liście. - Patrz, już jesień - rzekła podnosząc jeden z nich. - Pierwsza po wojnie... Andrzej nie patrzył na liść, patrzył z litością w twarz Basi. Zauważyła to spojrzenie. - Nie żałuj mnie - powiedziała. - Szczęśliwym nie może być ten, kto nigdy nie był nieszczęśliwym... Wełniany pomponik wtopiony w ciężarek ołowiu rytmicznie podskakiwał na bucie. Jacek Bawolik był mistrzem w podbijaniu "zośki". Gdyby umiał liczyć więcej niż do dziesięciu, wiedziałby, że jego rekord osiągnął pół setki. Czasem rolę jurora przejmował Gienek, ale teraz na podwórku nie było nikogo i Jacek samotnie zmagał się z ołowianym ciężarkiem. Nawet nie zauważył, kiedy zbliżył się do niego człowiek w mundurze. Dopiero gdy tamten przejął zręcznie na but podbitą za wysoko "zośkę", mały ocknął się ze swego zapamiętania. Przez chwilę patrzył oszołomiony tylko na but przybysza, ale gdy pojął, z jakim znawstwem i zręcznością tamten zagraża jego mistrzowskiej sławie, spojrzał wyżej, czy to czasem nie sam Leonidas przybył z Brazylii potrenować sobie na Złotej. Ledwie spojrzał, od razu zawołał: - Pan się nazywa Juryś! - Skąd wiesz? - spytał zaskoczony oficer. - Pan grał w "drukarzu" - powiedział mały posyłając mu "zośkę". - Z Bawolikiem - oficer złapał piłkę w powietrzu. - Ja też się nazywam Bawolik - powiedział z dumą chłopiec. - A zaprowadzisz mnie do tatusia? Jacek podał mu rączkę, gotów do drogi, ale po paru krokach nagle się rozmyślił. - A może ja tu tatusia sprowadzę? - spytał. - Cóż to, nie chcesz mnie zaprosić do domu? - zażartował Juryś. Jacek, rzecz jasna, nie przytaknął, ale tak właśnie myślał. Wstyd mu było tej "ściany z koców i kredensu, połowiącej pokój i rozdzielającej rodziców. Przez długie tygodnie była ta ściana głównym tematem plotek w kamienicy. Popiołek pod byle pozorem nachodził Bawolików sprawdzając, czy koce jeszcze wiszą. Nie tylko że wisiały, ale Bawolik po pewnym czasie przesunął jeszcze i kredens w ten sposób, by przedłużyć ten graniczny mur. Nie rozmawiali ze sobą wcale. W dzień spał, a wszystkie noce spędzał w drukarni na Marszałkowskiej. Kiedy tam podejmował na nowo pracę, z miejsca zadeklarował gotowość do wszystkich nocnych dyżurów. Propozycję przyjęto skwapliwie, nawet nie dociekając przyczyn. Bał się, że którejś nocy obudzą go płacz i skamlenie Teresy i że nie znajdzie wtedy w sobie dość siły, by ją ponownie odtrącić. Przelewał mleko do termosu, kiedy usłyszał skrzypnięcie drzwi. - Kopę lat, pani Bawolikowa! Słyszałem, że Kostek wrócił? Mleko spływające z garnuszka oblało termos i sparzyło mu palce bo uświadomił sobie, że ten głos dociera do niego nie spoza koców, a spoza pięciu lat. Z okrzykiem: "Rany boskie, Juryś!", po raz pierwszy wtargnął na "teren" Teresy. Rzucili się sobie w ramiona jak kiedyś, gdy gratulowali sobie strzelenia zwycięskiego gola. I natychmiast mały pokoik wypełnił się tłumem wykrzykiwanych nazwisk. Wyrzucali z siebie pośpiesznie wiadomości o losach Szczepaniaka, Martyny, Czortka, że wrócił "Kusego", że leży w Palmirach, "Kolki", że go widziano na Pradze grającego w "trzy karty", Wilimowskiego, że zdradził, Nojego, że mu w kacecie kazano biegać w drewniakach nabijanych od wewnątrz gwoździami. Już od paru chwil siedzieli obaj na łóżku Bawolika, a do uszu Teresy wciąż dolatywał ten rejestr wielkich sportowych gwiazd, z których połowa nigdy już nie usłyszy braw i radosnego wrzasku trybun. Potem przeszli do dnia dzisiejszego. - Krakusy znowu chcą grać - powiedział Juryś. - Dasz radę na łączniku? - Kiedy chcą grać? - W przyszłą niedzielę. Mogą przyjechać, bo nawet już auto, skubani, mają. - Byłem na naszym stadionie - powiedział Bawolik. - Cały rozryty. - Mam volksdeutschów. Wyliżą boisko na glanc. Tylko w czym grać? - Fakt, cholera. Co z majdanem? - Jest w Klarysewie - dobiegło ich zza zasłony. - Prezes Cichy wywiózł do jakiegoś ogrodnika, żeby nie wpadł w ręce Niemców. Poderwali się z łóżka, ale Bawolik natychmiast opadł na nie ponownie, by być wiernym własnej konwencji, że głosu spoza koca w ogóle nie słyszy. - Cholera - mruknął Juryś. - A Cichy zginął w powstaniu! W szczelinie między kredensem i kocem ukazała się twarz Teresy. - Pamiętam, co mówił prezes - powiedziała. U Olińskiego. Ogrodnik. Bawolik znów się zapomniał i podbiegł do żony. - Trafisz tam? - wrzasnął niemal, ale zaraz zwrócił się do wtulonego w kąt Jacka: - Spytaj mamy, czy tam trafi? Chłopczyk popatrzył pytająco na matkę. Skłoniła głowę w potakującym geście. Strugi deszczu lały się na schodzących z boiska piłkarzy. Pierwszy powojenny mecz "Drukarza" zakończył się jego porażką. Żal było patrzeć na wlokącego się ku szatni ubłoconego Kostka Bawolika. Prawie wszyscy lokatorzy ze Złotej, mimo fatalnej pogody, stawili się na stadionie. Popiołek, mokry jak po kąpieli, opuszczał boisko klnąc na deszcz, krakusów i sędziego. - Koniec świata! - wyrzekał do Lermaszewskiego. - Z centusiami przegrać, to już lepiej do muszli wskoczyć i wodę za sobą spuścić! Jak ten Bawolik teraz w oczy kamienicy spojrzy? Mogę się pogodzić na porażkę z Grójcem, z Garwolinem, ale z Krakowem? Gdzie ten Gienek się podział? Rozejrzał się po snującym się tłumie zawiedzionych kibiców, ale Gienka nigdzie nie dostrzegł. Gienek zaś, w równym co ojciec stopniu rozczarowany meczem, czynił to, co mu w takiej sytuacji nakazywał warszawski i sportowy honor. Z szewskim szydłem, w które zaopatrzył się przezornie jeszcze przed wyjściem z domu, kręcił się wokół ciężarówki, która przywiozła krakowskich gości. Piłkarze "Drukarza" też schodzili z boiska ze spuszczonymi głowami. Bawolik, którego sfaulowano zaraz po przerwie, ledwo dokuśtykał do szatni. Juryś też utykał po starciu z obrońcą krakowskim. Wyżętymi koszulkami osuszyli ociekające wodą czupryny. Przebrali się w cywilne ubrania, popatrując na kąt baraku, gdzie obskrobywali się z błota rywale. Bawolik obmacywał spuchniętą kostkę. - Ale te krakusy ligają! - powiedział. - Bo są spasione - orzekł bramkarz - i byli lepsi. - Lepsi? Chyba w liganiu po kochach! Przeciwnicy też komentowali spotkanie, kiedy doszła ich ta ostatnia uwaga. - Idze - Idze! - zawołał któryś. - Gdyby nie to, że całą noc żeśmy jechali na samochodzie, toby my wam wkroili trzy do jaja! Kostek miał już gotową odpowiedź, kiedy do szatni wpadł zaaferowany prezes gości. Woda ściekała mu z ronda kapelusza, kiedy nim wymachiwał. - To granda! - wrzeszczał. - To jest dopiero świństwo! Tak się nie robi! - O co chodzi? - spytał Juryś. - Proszę, zobaczcie sobie! - teatralnym gestem wskazał nie domknięte drzwi. - Wszystkie opony bez powietrza! Czym my wrócimy do Krakowa? - z wściekłością natarł na Jurysia. - To wasi zrobili! - To gówniarze - wtrącił Bawolik. - Zawsze u nas wypuszczali powietrze, jak przeciwnik kantował. - Wszystkie cztery opony przebite. I co my teraz zrobimy? - miotał się prezes. - Jest tu jakiś hotel? - W Warszawie hotel? - zaśmiał się Bawolik. - On myśli, że to Kraków, gdzie jak się szklaneczka zbiła, to skrobigary płakały. - Zapamiętamy sobie to przyjęcie! - huknął prezes. Bawolik podszedł do drzwi i wyjrzał na moknącą ciężarówkę gości. Rzeczywiście wszystkie cztery opony moczyły się sflaczałe w kałuży. Przed barakiem stał Gienek. Dojrzawszy Kostka, puścił do niego "perskie oko". - Jeden jeden - powiedział. Bawolik cofnął się w głąb baraku. Ostatecznie - myślał patrząc na zrezygnowanych rywali - nie ich wina, że Warszawy nie ma. - Ilu was tam jest do kupy? - spytał. - Bo co? - podejrzliwie przyjrzał mu się prezes. - Mam pokój z kuchnią, jakoś was poupycham. Podniósł kołnierz marynarki i pierwszy wymaszerował z szatni; za nim gęsiego wyskakiwali na deszcz członkowie zwycięskiej drużyny. Pochód zamykał Gienek. I w tej kolejności dobrnęli na Złotą. Trzech mężczyzn, w szarych gabardynowych płaszczach, wymachując teczkami przy przeskakiwaniu kałuży, która jeszcze nie wyschła po wczorajszej ulewie, zatrzymało się przed bramą na Złotej. Sprawdziwszy numer, weszli na podwórko, które właśnie zamiatał Popiołek. - Pan tu jest dozorcą? - spytał jeden z przybyszów. - A kogo panowie uważają? - My z urzędu kwaterunkowego - wyjaśnił urzędnik. - Będziemy zagęszczać... Proszę nas oprowadzić po lokalach. - Koniec świata! - mruknął Popiołek. Rad nierad, odstawił miotłę i powlókł się za urzędnikami. Pierwszym lokalem, do którego zapukał przewodniczący komisji, było mieszkanie Bawolików. Teresa usłyszawszy pukanie, przeskakując śpiących pokotem na podłodze krakowskich piłkarzy, podeszła do drzwi. Przewodniczący komisji, ujrzawszy co najmniej tuzin ludzi zalegających podłogę, śpiących pod płaszczami, z głowami wspartymi o walizeczki, bez słowa wycofał się na klatkę schodową. - Ale o co chodzi? - spytała Bawolikowa. - Już o nic, już o nic - bąknął speszony. - Bardzo przepraszam. Bardzo. Popiołek nie mniej był zaskoczony od dwóch pozostałych członków komisji, którzy nie pojęli tej gwałtownej rejterady szefa. - Tam nie ma co zagęszczać - wyjaśnił, skreślając nazwisko Bawolików w swym spisie. - Straszne, straszne, jak ludzie żyją... Wymijając całkiem ogłupiałego Popiołka, stanął przed drzwiami Jasińskich. Otworzył im Tolek Pocięgło, jak zwykle w swojej wyświechtanej już wojskowej kurtce i z nieodstępną kulą pod pachą. - Kwaterunek - oznajmił przewodniczący. - Panowie, ta nie czepiajcie si jak suchy piasek mokrej ręki. - Tolek próbował powstrzymać walącą wprost do pokoju komisję. - Jeden się urodził, ja si sprowadził, szpilki nie ma gdzie wsadzić. - Ile tu pokoi? Popiołek pośpieszył z informacją. - Starosta miał pięć - powiedział - ale cztery odpadły. - Jak to odpadły - nasrożył się członek komisji. Jasiński podszedł do widocznych w głębi drzwi, odstawił stojącą przed nimi walizkę, przekręcił klucz i nacisnął klamkę. Oczom obecnych ukazał się jasny prostokąt porannego nieba. W kwaterunkowych papierach zrobiono następną krechę. U Lawinów sytuacja była znacznie gorsza. Było ich tylko troje, a z ich mieszkania do użytku nadawały się, poza kuchnią i łazienką, trzy duże pokoje. Komisja wreszcie znalazła pole do działania. - Ja się na to nie zgadzam! - zawołał Lawina. - To jest niepraworządne! - Może się pan nie zgadzać - odparł spokojnie urzędnik, robiący notatki w papierach - ale jeden pokój zabieramy. Mierniczą taśmą odwiniętą z krążka odmierzał długość pokoju, który zajmowała Basia. Nie zważając na protesty pana Leopolda, spokojnie dyktował koledze wymiary. Popiołek nie mogąc znieść tego gwałtu na najlepszym swoim lokatorze, wycofał się. - Nie będę przykładał do tego ręki - oświadczył głośno i wyszedł. Lawina przydeptał obcasem rozciągniętą na posadzce mierniczą taśmę. - Jakim prawem! - krzyczał - przecież to jest nasze przedwojenne mieszkanie. - Ale czasy są powojenne - kwaśno uśmiechnął się członek komisji. - Proszę nie utrudniać nam pracy. - Pan gwałt nazywa pracą?! - Lawina jak rozkapryszone dziecko deptał po rozciągniętej taśmie. - Czy pan wie, jak ludzie żyją w Warszawie? - spytał przewodniczący. - Mamy sto osiemdziesiąt tysięcy izb na blisko pięćset tysięcy ludzi. Proszę wynieść stąd rzeczy. Do jutra pokój musi być wolny. - Odwołam się! - krzyczał Lawina. Jego głośne protesty słychać było aż na ulicy i Andrzej, który właśnie nadszedł, ze zdziwieniem popatrzył w górę na uchylone okna. - Co się tam dzieje? - spytał Popiołka. - Koniec świata! - skonstatował dozorca. - Chcą tu znów jakąś hołotę dokwaterować. Była komisja... Nagle urwał w pół zdania, a jego oczy utkwione w drzwi klatki schodowej zaokrągliły się zdumieniem. Andrzej też spojrzał w tym kierunku. Gęsiego, jeden za drugim maszerowali mężczyźni z prawie identycznymi walizeczkami w ręku. Popiołek zaczął ich nawet bezgłośnie liczyć, ale pogubił się. - Panowie to skąd? - spytał ostatniego, który skręcał już w bramę. - Z Krakowa! - Koniec świata! - mruknął patrząc w osłupieniu za odchodzącymi. Andrzej nie czekał na rozwiązanie tej dziwnej zagadki. Przesadzając po trzy stopnie na raz pognał do mieszkania Lawinów. Zastał obie panie zajęte usuwaniem ogromnej szafy z pokoju Basi. - Pomożesz jakoś poprzestawiać te rzeczy? - spytała Basia na powitanie. - Nie! Nie rób tego jeszcze! - protestował ojciec. - Ja będę gdzieś interweniował. Co robić? Co robić? Gdyby mieszkała czwarta osoba, daliby nam spokój. - Przepraszam bardzo - Andrzej zaczął nieśmiało - a gdybym ja się tu zameldował? - Pan? - Lawina spojrzał na niego, jakby go widział pierwszy raz w życiu. - No, może to i jest jakieś wyjście. - Nie. To nie wchodzi w grę - padł nagle twardy protest Basi. - Córcia! Chyba lepiej, żeby był ktoś taki... no, życzliwy niż byle kto? - Nawet nie ma o czym mówić. To... to nie jest wyjście! Choć nie motywowała swego protestu żadnym argumentem, Andrzej rozumiał dobrze, co się kryło za tym sprzeciwem. - Mógłbym zdobyć meldunek - zwrócił się bezpośrednio do niej - ale wcale tu nie mieszkać. Mam akademik. Rzeczywiście od niedawna nie tułał się już po wnękach i parapetach politechniki. Sypiał na normalnym łóżku w Domu Akademickim na placu Narutowicza. Przez dwa tygodnie remontowali nocami ocalałe od płomieni gmaszysko! - No widzisz? - wykrzyknął pan Lawina. - To idealne rozwiązanie! Pani Marta też patrzyła na niego z wdzięcznością. Tylko Basia przyglądała mu się podejrzliwie. Zameldowanie załatwił bez szczególnego trudu i mieszkanie państwa Lawinów skreślono w kwaterunku z listy lokali podlegających zagęszczeniu. Odtąd, w czasie jego wizyt na Złotej, pan Leopold już nie szydził, nie kpił i nie wciągał Andrzeja w polityczne dysputy, w których zawsze górował elokwencją, wiedzą i swobodą. Jakoś, w drugiej połowie grudnia, kiedy ludzie kupowali w sklepach pierwsze powojenne gwiazdkowe prezenty, wybrał się i Andrzej na poszukiwanie czegoś dla Basi. O wyjeździe na Wigilię do Sierpuchowa nie było mowy, liczył więc po cichu, że go zaproszą do Lawinów. Długo przemierzał Marszałkowską, przystając przed wystawami sklepów. Jedynym prezentem, na który pozwalały jego fundusze, było lusterko w cenie czterdziestu pieciu złotych. Ale kiedy poprosił o nie, okazało się, że kosztuje o całe dwadzieścia złotych drożej - karteczka z ceną na wystawie dotyczyła czegoś innego. Postanowił pożyczyć pieniądze od Wrotka. Już na schodach usłyszał: "Brunetki, blondynki, ja wszystkie was dziewczynki całować chcę..." niezbyt czysto śpiewane przez Rajmunda. Otworzyła mu pani Halina. Wyfokowana, z krwistym manicure na palcach, odziana w zalotny szlafroczek. - Mundi to ma pomysły! - rozpływała się wskazując zwoje taśmy filmowej, którymi opięta była choinka stojąca w kącie pokoju. - Cudowne, prawda? Andrzej rozglądał się za Wrotkiem. Usłyszał jego głos zza drzwi łazienki. - Z kim tam rozmawiasz, Zielony Aniele? - Pan Jędruś przyszedł. Mundek, do pasa nagi, z ręcznikiem wokół bioder, wyszedł powitać przyjaciela. Halina zawołała z rozpaczą: - Przeziębisz się! I natychmiast wbiła na niego gruby, wełniany sweter, nie zapominając poinformować Andrzeja, że pochodzi z kanadyjskiego demobilu. - Ładnie mu, prawda? - z czułością obejmowała Wrotka, który za jej plecami demonstrował gestami obfitość bioder ukochanej. - I pomyśleć, że to wszystko moje hektary! - żartował nie bez dumy. - Patrz i zazdrość! Podoba ci się mój drobiażdżek? Zaraz jednak, uznawszy, że dość karesów, odsunął dość bezceremonialnie panią Halinę i rozwaliwszy się na kanapie zadysponował: - Drobiażdżku, napilibyśmy się czegoś! - Już! Już, Mundi - z usłużną gotowością rzuciła się w stronę kuchni. - Smakował ci ten gruziński? - Oficjalnie tak... - przyznał z niechęcią Wrotek. - Ale pomyśl, że Francuzi też byli naszymi sojusznikami! Z kuchni dolatywało szczebiotliwe tłumaczenie, dlaczego to dom nie jest jeszcze zaopatrzony w "Napoleona". Wrotek przyglądał się swoim bosym stopom. - Ciepłe skarpetki, drobiażdżku! - krzyknął nagle w stronę kuchni. W sekundzie pani sierżant już klęczała u jego nóg z wełnianymi skarpetami w ręce. Wyczerpawszy pokaz tresury, szukał wzrokiem uznania u Andrzeja. - Nie skarżę się... - mówił. - Kobieta, wino, śpiew. Rozkosze jak przed tragicznym wrześniem. Czy nie wspaniały warsztat pracy do riki-tiki-tak? - dodał wskazując na ogromne łoże. - Jak się wyrażasz, Mundi? - skarciła go, stawiając na stole butelkę i szklanki. - Jesteś boska, kruszynko, ale nie znasz terminologii filmowej. Tu proszę przeprosić Mundeczka za te uwagi - wskazał palcem na policzek. Natychmiast spełniła życzenie, kokosząc się na kolanach Mundka. Andrzej czuł się nieswojo. Chrząknięciem przypomniał o swojej obecności. Wrotek wydobył się z objęć. - A ty masz u mnie piątkę. Gratulacje - rzekł wyciągając dłoń do Andrzeja. - To był ekstra chwyt z tym zameldowaniem u Lawinów. - Ja będę dalej w akademiku - powiedział Andrzej. Wrotek zamrugał oczami z niedowierzaniem, ale widząc poważną minę gościa postukał się palcem po czole. - Ojciec baran, matka owca, a tyś kawał razowca! Jak masz zameldowanie, to masz i Basię - tłumaczył. - Z ciebie amant jak z mysiej dupy Reisentasche. Pamiętaj, że z dwóch mężczyzn zawsze lepszy jest obecny niż nieobecny. Póki nie poczuje mężczyzny, wciąż będzie wzdychała do mitu. Na dziś koniec wykładu! Lekcji udzielam za darmo, ale tylko pojętnym. Masz to zadane na jutro. Będę pytać! - Wiśta-wio łatwo powiedzieć. - westchnął Andrzej. Wrotek korbką nakręcił gramofon i nastawiwszy przedwojenną płytę z chórem Dana, pozwolił się łaskawie objąć i prowadzić w tańcu Halinie. - Mógłbyś mi pożyczyć pięćdziesiąt złotych? - Andrzej zdecydował się wreszcie wyłuszczyć sprawę, która go tu sprowadziła. - Drobiażdżku, nie mamy jakichś zbytecznych pięćdziesięciu złotych? Z niechęcią przerwała obroty i po chwili wręczyła Andrzejowi przyniesiony z komody banknot. - Tylko żadnych głupstw! - pouczał Mundek. - Kup za wszystko wino. Dobrze ci radzę! I do szturmu! Po szturmie nawet sierżanci się poddają, a co dopiero cywile. - Bo ja ciebie kocham, Mundi - szepnęła Halinka, wtulając się znów we Wrotka i podrygując w takt muzyki. - A czy mnie można nie kochać? - spytał. Andrzej, który coraz bardziej dość miał tych demonstracyjnych czułości, wycofywał się w kierunku drzwi. Wrotek zatrzymał go gestem. - W miłości tym się rozmawia - powiedział instruktorskim tonem przeciągnąwszy dłońmi po ciele partnerki. To ostatnia wskazówka - puścił Halinkę i podszedł do Andrzeja, wyciągając coś z kieszeni. - To dla starych - szepnął. - Bilety? Na co? - Na dwie godziny twojego riki-tiki-tak! W przededniu świąt państwo Lawinowie zdecydowali się jednak wybrać do kina. Trochę z ciekawości, trochę, żeby nie zrobić przykrości Andrzejowi, który im ofiarował bilety. On zaś obiecał pomóc Basi w przygotowaniach świątecznych. Było już zupełnie ciemno, kiedy wszedł na podwórze z choinką na ramieniu. We wszystkich oknach paliły się światła. Z kąta podwórza dobiegły go strzępy czyjejś rozmowy; zaraz jednak ucichła. Kiedy zniknął na klatce schodowej, dwa cienie zaszyte w tym kącie ożywiły się znowu. Był to doktor Kazanowicz i Henio Lermaszewski. - Ładna sztuka - szepnął Henio, wtykając w dłoń Kazanowicza jakiś ciemny przedmiot. - Chcą jak za pestki... Bo bez amunicji. - Po co mi taki?! - doktor oddał pistolet Heniowi. - Nastraszyć i takim można! - Nie chcę nikogo straszyć. Szkoda Liczyłem na pana... - Rozejrzę się jeszcze - Henio niechętnie schował broń do kieszeni. - Ja się w zasadzie w te klocki nie bawię. Pośredniczyłem wyłącznie po znajomości. - I jeszcze dla pełnej jasności: ja za to na razie nie zapłacę - powiedział Kazanowicz. - Nie mam czym. Gwizdnął cichutko, obok pojawił się Karo i zniknęli obaj w mroku. Andrzej tymczasem zdążył obsadzić w stojaku przyniesione drzewko. Ustawił je w kącie pokoju. U sufitu paliła się niczym nie osłonięta żarówka. Basia siedziała skulona, wciśnięta w róg kanapy, okryta szalem. Na oknie wisiał koc, który wzdymał się od porywów wichury wpadającej przez szpary. Na stole stała odkorkowana butelka czerwonego wina i dwa nalane już kieliszki. Basia sięgnęła po jeden z nich, podniosła do góry i poprzez szkło spojrzała na wiszącą pod sufitem nagą żarówkę. Andrzej też zbliżył się do stołu, wziął kieliszek do ręki, ale natychmiast odstawił. - Wiesz - zaczęła Basia patrząc ciągle w czerwień wina - ja swoje życie dzielę na "do powstania" i "po powstaniu". - Teraz bym się nie pomylił, jak wtedy - szepnął, dotykając odrośniętej już czuprynki Basi. Wszystko to sobie z góry ukartował, obmyślił każde powiedzenie i gest, pomny na nauki Wrotka. Ale wystarczyło, by spłoszona jego gestem spojrzała na niego czujnie, a opuściła go odwaga. Podszedł do okna i wyjrzał na dwór. - Co jesteś taki... nieswój? - spytała. Dla zamaskowania niepokoju zaczął jej z gorączkowym podnieceniem opowiadać, jak zator lodowy zniszczył odbudowaną już część mostu, że są ranni, a nawet jeden zabity. - Cholera wie, co będzie teraz z Poniatoszczakiem? Ale ty mnie wcale nie słuchasz - powiedział z lekką pretensją, siadając obok niej. - O czym myślisz? Nie odpowiadała, znów wpatrzona w przestrzeń, jakby nieobecna. - Przestań o nim myśleć! - krzyknął niemal nad jej uchem. - Zabraniam ci! - Ty?! Co ty mi możesz zabronić? Poderwał się z nagłą determinacją, podszedł do kontaktu i przekręcił go. - Co robisz?! - Tak jest przyjemniej. - Wrócił na kanapę i usiadł obok niej, ale nic nie czuł prócz tych swoich głupich, sztywnych rąk. Spróbował objąć nimi Basię. Odsunęła go, ale przytrzymał jej dłoń i ścisnął aż do bólu. - Co tobie? - spytała uwalniając się z uścisku. - Baśka! - głos jego przeszedł prawie w błagalny szept. - Ty musisz przestać o nim myśleć. Tak nie można żyć. - To moja sprawa! - ucięła chłodno i spróbowała podnieść się z kanapy, ale przyciągnął ją gwałtownie do siebie i zaczął całować po włosach, policzkach, szyi. - Puść mnie! - szamotała się w jego objęciach. - Po to się tu zameldowałeś? Jeszcze mocniej zamknął ją w ramionach. - Jego nie ma... I nie będzie! - szepnął. Jego rozpalone wargi dotknęły zimnych, kurczowo zaciśniętych ust dziewczyny. Na piersiach poczuł dwa wciśnięte z całej siły łokcie. Szarpnęła się, wyrwała z jego rąk i chowając się za stołem, krzyknęła: - Ty chamie! Wynoś się w tej chwili! - palcem wycelowała w drzwi. - Nie chcę cię więcej widzieć na oczy! Zapomnij o mnie! Wpadła do łazienki. Przez otwarte drzwi widział, jak pochylona nad wanną zmywała ślady jego pocałunków. Stał chwilę osłupiały, jakby nie rozumiejąc tego, co usłyszał. A potem ruszył przez ciemny pokój ku drzwiom i cicho zamknął je za sobą. Szedł wymiecionymi ulicami Warszawy nie czując mrozu ani wiatru, który targał jego nie osłoniętą czupryną. W myślach rekonstruował wciąż od początku przebieg dzisiejszego wieczoru. Jak zarysowana płyta wszystko zatrzymywało się na tym: "Zapomnij o mnie", "Zapomnij o mnie!"... Drzwi akademika zastał zamknięte, więc zaczął walić w nie z całej siły. Zgrzytnął klucz i w okienku ukazała się twarz portiera. - Do kogo? - Do siebie - odparł Andrzej. - Jest tu coś dla pana - powiedział portier usłyszawszy nazwisko i podał Andrzejowi tobołek z jego rzeczami i raportówkę. - Pan tu już nie ma miejsca. Przecież pan się zameldował na mieście. - Ale tam nie mogę - próbował wytłumaczyć. - Miejsce jest zajęte - portier zatrzasnął okienko. Odszedł wolno, nie wiedząc gdzie ani po co. Miał przed sobą długą noc. Ludzi na ulicach było coraz mniej. Zaczęły nawet gasnąć nieliczne oświetlone dotąd okna. Nawet nie uświadomił sobie, kiedy dotarł do tego właśnie miejsca - obsypane śniegiem szczątki muru, kawałek urwanej bramy. Tu Basia zwykła składać wiązanki biało-czerwonych goździków. Poczuł nagły przypływ zmęczenia wielogodzinną już wędrówką i przysiadł na skrawku muru. Nawet nie usłyszał poskrzypywania śniegu pod butami milicyjnego patrolu. Było ich dwóch, jeden w mundurze, drugi tylko z opaską. - Ej, obywatelu! - zawołał ten z opaską. - Wiecie, że od dwunastej do piątej nie wolno chodzić po mieście? Macie przepustkę? - Nie mam. - Gdzie mieszkasz? - Nigdzie. - Masz tu kogoś? - Nikogo - nawet na nich nie patrzył. Milicjanci wymienili między sobą spojrzenia. - No i co z tobą będzie? - spytał ten w mundurze. Dopiero wtedy spojrzał i wzruszył ramionami. - Chyba się z nami zabierzesz... - zdecydował milicjant. Posłusznie uniósł się z murku i wolno ruszył ulicą; po której gnały strzępy jakichś papierów poganianych wiatrem i śniegiem... Warkocze naszychŃ dziewcząt będą białe... - Koniec świata... - szepnął Ryszard Popiołek. Stał i patrzył, a usta mu drżały, broda podjechała do góry jak u chłopca; który za wszelką cenę stara się powstrzymać płacz. Do bramy wchodził wychudzony młody człowiek w okularach w metalowej oprawce. Ubrany był w wiatrówkę, a wokół szyi okręcony miał szalik, jakby wkroczył w ten wiosenny dzień 1946 roku prosto z zimy. - Pan Karol! Pan Karol! - Popiołek ruszył naprzeciw z rozłożonymi rękoma. Jego krzyk wywołał ze stróżówki Józię. Nie spodziewali się ujrzeć żywego Karola Langa. Byli pewni, że zginął w powstaniu. - Ostrożnie! Mam insekty! - Insekty? - Popiołek zastygł w bezruchu. - Pewnie wszy - domyśliła się Popiołkowa. Lang skinął głową. Popiołek rozjaśnił się: - Już myślałem, że to jakaś choroba - przyłożył ręce do ust i zadzierając głowę do góry, huknął triumfalnie: - Pan Lang wrócił! Natychmiast otworzyły się okna: wyjrzała pani Halina i Wrotek, zamajaczyła za szybą twarz starej Lermaszewskiej i Marty Lawinowej, a za nią Basi. Dziewczyna popędziła go witać, ale kiedy wpadła na podwórze, Karola już tam nie było. Popiołek zaprosił go do swego mieszkania, by przywrócić mu "ludzki wygląd" - jak powiedział. Józia kazała najpierw zdjąć Karolowi koszulę i wiatrówkę i od razu wrzuciła je do balii. Potem nagiego do pasa usadziła na taborecie pośrodku izby, by "kochanego naszego Karolka" ostrzyc. W trakcie tych zabiegów wypytywali go o rodziców. Pan starosta całą wojnę przetrwał w Londynie, od roku różnymi drogami chce ściągnąć rodzinę do siebie, a mama jest w Świdnicy. - To co pan tu jeszcze robisz? Londyn ma nasz prawdziwy rząd... - Prawdziwy rząd ma rację bytu tylko tam, gdzie są rządzeni. - Koniec świata... Panie Karolku, po insektach trzeba wypić - nalał do szklanek mętnawy płyn. - Dla dezynfekcji - nie czekając, aż gość będzie gotów do spełnienia toastu, wlał w siebie szklaneczkę. - Tyś insektów nie miał, tylko pan Karolek - Popiołkowa popatrzyła na męża z dezaprobatą i wróciła do głównego wątku: - To gdzie ta Świdnica jest? - Na Ziemiach Zachodnich. Za Wrocławiem. - I nie bał się pan mamusi tam zostawić? Przecie to nie nasze. - A czyje? Na Ziemiach Zachodnich w tej chwili jest ponad milion Polaków. - Koniec świata - wzruszył się po swojemu Popiołek. - Biedaki, jeszcze raz będą się musiały do drogi pakować. - Panie Ryszardzie - Lang powiedział to takim tonem, jakim nauczyciel zwraca się do niesfornego ucznia. - Nie po to wygraliśmy wojnę, żeby oddawać, co nasze. - Pewnie, Tego, co swoje, należy obowiązkowo bronić. Dlatego musi pan wykurzyć z mieszkania Jasińskiego - szczękał wielkimi nożycami tuż przy uchu Karola. - Zrobimy króciutko. Pan starosta też strzygł się pod Piłsudskiego. Na tę uwagę Karol nie zareagował. Interesowało go raczej to, co zostało z ich mieszkania. - Z pięciu pokoi jeden i służbówka - Popiołek wyprostował się jak przy składaniu meldunku, po czym pochylił się do ucha Karola i poufnym głosem dorzucił: - Robociarz z Woli. Koniec świata przez tę demokrację. Lang zdmuchnął z nosa łaskoczące go włosy. - Nie koniec, a początek. Początek świata. - Jak taki początek, to jaki będzie koniec, panie Karolu? - To zależy od nas. Tylko od nas. - Dziwnie pan gada, jak pragnę zdrowia - dozorca patrzył ponad głową Langa na żonę. Wzruszyła ramionami. Stała nad Karolem z butelką. Kiedy wreszcie Popiołek odłożył nożyczki i z odległości dwóch kroków delektował się swoim dziełem, energicznie zaczęła wcierać naftę w skórę głowy Karola. - Mój stary bronił, jak mógł, lokalu państwa. Ale jak usłyszeli, że tu starosta mieszkał, tym bardziej się wtarabanili. - Co pani chce? Lud wkroczył do śródmieścia. To jest akt sprawiedliwości dziejowej. - Przy mnie nie musi pan takiej fastrygi zakładać, panie Karolku - zapewnił Popiołek przekonany, że te teksty dyktuje Langowi przesadna ostrożność. - Ja tak naprawdę myślę, panie Ryszardzie. - Gdyby to pan starosta słyszał... - Popiołek sięgnął po flaszkę. - Musiałby się z tym pogodzić - Lang wstał z taboretu i założył okulary. - To jest prawo pokoleń, że każde myśli inaczej. - Faktem faktycznym - zgodził się Popiołek. - Ale które ma rację? - Zawsze to, które zwycięża. Taka jest logika historii. - Znaczy się, że panu nie Jasiński, tylko historia zabrała mieszkanie? - Oni też muszą gdzieś żyć. Popiołek zmiótł na gazetę obcięte włosy i zmiąwszy papier wrzucił go pod kuchenną blachę. - Jak pana te wszy nie zjadły, to pan wysoko zajdziesz, jak pragnę wolności. Może by się ta dyskusja ideologiczna przeciągnęła, gdyby nie to, że do mieszkania wpadł Gienek. Rzucił okiem na chudy tors przybysza, po czym wrzasnął: - Ale cykorii dostali! - Kto? - dopytywała się Popiołkowa. Gienek był wyraźnie zachwycony rolą, jaką odegrał: pognał do Jasińskich z wiadomością, że pan starosta wrócił. - Nie starosta, tylko syn - sprostował Karol. - A co za różnica?! - Taka jak między tą kamienicą przed wojną i teraz. - Tak czy tak, panu się należy mieszkanie. I powiedziałem im to. Lang zrobił krok w stronę Gienka, a wyraz jego wąskich warg nie wróżył nic dobrego. - Po coś to zrobił? Po co? - i nagle rzucił rozkazującym tonem: - Odwróć się! Zdejmij koszulę! Gienek niepewnie spojrzał na ojca. Bić go chce? Za co? Popiołek stał jak zamurowany. Lang podszedł do chłopaka, obrócił go do siebie plecami i z napięciem wpatrywał się w jego grzbiet, wyglądający jak ości objedzonego dorsza. - Wyprostuj się! - rzucił krótko. - Patrz na piec! A teraz schyl się! Gienek wykonywał wszystkie polecenia. Palec Langa dotknął jego kręgosłupa i od karku zjechał aż do skraju spodni. - No tak, jest tak, jak myślałem. Ma skoliozę. Kiedy drzwi do pokoju Jasińskich otworzyły się i stanął w nich Karol Lang w pożyczonej od Popiołka zbyt obszernej koszuli, wszyscy przygotowani byli na najgorsze. Lidka z dzieckiem przy piersi patrzyła wyczekująco na Tolka Pocięgłę. Wanda Jasińska krzątała się po zagraconym pokoju, składając rzeczy na łóżko, jakby istotnie spodziewała się eksmisji. Za Langiem wkroczył Popiołek z miną, która wyraźnie dawała do zrozumienia Jasińskiemu, że oto przyszedł kres jego samowoli. Lang skłonił się grzecznie i poprosił o pozwolenie obejrzenia "swoich dawnych kątów". Potoczył wzrokiem po brudnych ścianach z oblazłymi tapetami. - Tu był salonik, a tam gabinet ojca... Zrobił trzy kroki ku drzwiom, które wiodły ongiś do gabinetu pana starosty. Za drzwiami była przepaść. Cała ta część kamienicy leżała w gruzach. Zerknął, pokiwał głową z taką miną, jakby konstatował rzecz całkowicie oczywistą i poprawił okulary z jakimś bezradnym uśmiechem. - Pan jest sam? - Tak. Matka została w Świdnicy. Mieszka z ciotką, mają ładne mieszkanie. Tylko ja wróciłem. Muszę podjąć studia medyczne. Jasiński spojrzał na żonę: tak czy siak, zapowiada się nowy lokator. Nie bardzo wiedzieli, jak rozegrać sprawę. Popiołek, niczym asystent, krok w krok postępował za Karolem, który oglądał resztę mieszkania. Rozejrzał się po korytarzu, otworzył drzwi do łazienki. Na drzwiach wisiał wojskowy płaszcz, na desce przykrywającej wannę leżała harmonia, a na sznurku suszyły się pieluchy Miecia. - Ta ja tam żyję - odezwał się zza pleców Langa Tolek Pocięgło. Karol otworzył następne drzwi: kiedyś była to służbówka, mieszkała w niej Frania. Teraz na podłodze wąskiej klitki bez okna leżał węgiel, na nim zasnute pajęczyną jedno koło do roweru bez opony i drewniana skrzynka z narzędziami ślusarskimi, a na ścianie wisiała cynowa wanienka do kąpania Miecia. Lang odwrócił się gwałtownie, jakby zdecydował się na atak. - Postawmy sprawę jasno - powiedział, patrząc Jasińskiemu prosto w oczy. - No, nareszcie - stęknął Popiołek. Cały czas cierpliwie czekał, że Lang wykurzy tę rodzinę z kamienicy. Nie mógł spokojnie patrzeć, że tacy jak Jasińscy depczą resztki marmurowych schodów, po których kiedyś księżne i baronowe wchodziły do kancelarii adwokata Szwarc-Birula albo do gabinetu dentystycznego Leopolda Lawiny. - Ja wiem, że to było pańskie mieszkanie - pierwsza odezwała się Jasińska. - Ale nasz dom spłonął... Jasiński powstrzymał żonę gestem ręki, nie spuszczając wzroku z Karola. - Na razie niech on mówi - jego ton nie zapowiadał żadnych ustępstw. - A ja... Lang wszedł mu w słowa: - Nie wnoszę pretensji. Dla mnie po wojnie świat zaczął się od nowa. Nieważne, kto mnie urodził. Ważne, kim będę - wyrzucał z siebie jak zwykle krótkimi, precyzyjnymi zdaniami. - Mam do pana prośbę: czy mógłbym zająć ten lokal? - położył rękę na klamce drzwi do służbówki. Jasiński sięgnął do kieszeni granatowej bluzy. - Ja mam na to nakaz, mówi to panu coś? Bo... - żona nie dała mu dokończyć. - Zaraz zabiorę węgiel - powiedziała. Kiedy Jasińscy wycofali się do pokoju, Popiołek wychrypiał: - Koniec świata... Czy to sprawiedliwe, żeby pan mieszkał tam, gdzie Frania spała? Karol wszedł do służbówki i rozglądał się, jakby biorąc przymiarkę do przyszłego życia w tych czterech ścianach. - Sprawiedliwość, panie Ryszardzie, istnieje, kiedy dotyczy większości. Trudno byłoby ustalić, kto pierwszy dowiedział się, że jest szansa zarobku dla kogoś, kto umie śpiewać i grać na harmonii. W każdym razie Tolek przechodził teraz okres przygotowań, w których uczestniczyła prawie cała kamienica. Rajmund obiecał ułatwić kontakt z osobami, od których zależy ostateczna decyzja; Henio zaoferował motocykl, żeby dowieźć Tolka na miejsce; Teresa po naradzie z Lidką uznała, że stara marynarka Jasińskiego będzie po małych przeróbkach w sam raz na Tolka. I oto teraz w samej koszuli i wojskowych spodniach stał przed lustrem w mieszkaniu Bawolików. Tarł dłonią nie ogolone policzki. Zły był, że dał się namówić na tę próbę. Zły, bo nie lubił chodzić nie ogolony, a Wrotek zakazał mu brać się za brzytwę. Lidka odebrała mu kulę, Bawolikowa, trzymając zwyczajem krawieckim szpilki w ustach, pomagała włożyć marynarkę. - Kulparków, bihme - Tolek wzruszył ramionami z dezaprobatą. Obie popatrzyły na siebie pytająco. - Po waszemu Tworki, po naszemu Kulparków - wyjaśnił. - Na co mi ten ancug? - Musi pan zrobić na nich wrażenie - powiedziała Teresa. - Ja nie Dymsza ani nie Bodo. - Może wreszcie coś zarobisz - przekonywała go Lidka - nie tyle zależało jej na pieniądzach Tolka, ile na tym, by nie czuł się kimś, kto żyje na cudzym garnuszku nie wiadomo w jakiej roli: narzeczonego? opiekuna dziecka? przybranego ojca Miecia? W tym momencie w drzwiach stanął Wrotek. Przyszedł po Tolka. Zobaczywszy go w zbyt obszernej marynarce, przyjrzał mu się przez zmrużone powieki. - Niech mnie wszy zadepczą - powiedział z zachwytem. - Wygląda pan na kompletnego dziada. I o to właśnie idzie - Tolek patrzył na niego niepewny, czy to pochwała czy kpina. - Na co pan czeka? Na oklaski? No już, już, tam czekają. Z dołu rozległ się niecierpliwy klakson harleya. Henio też dawał znak, że czas jechać. - To ja si tylko po harmonii skatulam! - zawołał Tolek. Kiedy zajechali na Belgijską, przed bramą stała już masa ludzi. Większość mężczyzn była nie ogolona, wielu miało na głowach wyszmelcowane rogatywki wojskowe, ubrani byli częściowo w mundury, częściowo po cywilnemu. Wielu miało ze sobą różne instrumenty: gitary, mandoliny, harmonie, skrzypce. Przerażony Tolek nie chciał wygramolić się z kosza. Wrotek był nieustępliwy. Wziął jego harmonię, podał kule i poprowadził za sobą w głąb bramy. W podwórzu odbywały się próbne zdjęcia do "Zakazanych piosenek". Wieść o produkcji pierwszego po wojnie polskiego filmu poruszyła wielu warszawiaków. Miał być to film o tym, jak przetrwali wojnę. Kiedy w gazetach ukazały się ogłoszenia, że realizatorzy poszukują wykonawców do roli ulicznych muzykantów, kto tylko umiał na czymkolwiek grać, śpieszył pod wskazany adres. Stojący w świetle jaskrawych reflektorów dwaj grajkowie śpiewali ochrypłymi głosami: "Dnia pierwszego września roku pamiętnego wróg napadł na Polskę..." i brzdąkali w struny gitar. Zgromadzeni przy fotelu reżysera filmowcy naradzali się szeptem. Tolek Pocięgło przystanął obok grupki czekających na próbne zdjęcia. Gdyby nie Wrotek, dawno by zawrócił. Czego on tu szuka? Śpiewać - śpiewał, ale nie po warszawsku brzmiały jego piosenki, bo i treść nie ta, i język inny. Wolałby zapaść się pod ziemię, niż wystawić na pośmiewisko. Wrotek rozglądał się naokoło, sprawiając wrażenie człowieka, który jest u siebie. - Zaraz to obgadam. Wszystko to moi kolesie - niedbałym gestem ręki wskazał filmowców. W gruncie rzeczy nie znał tu nikogo. Tym bardziej żaden z asystentów reżysera czy operatora nie znał kinomechanika z kina "Polonia". Jednak zdecydowanym krokiem podszedł do asystenta, który odkreślał w wielkiej księdze nazwiska statystów i poklepał go po ramieniu. - Nie ma pan ognia? - spytał półgłosem. Asystent aż się cofnął o dwa kroki. - Ognia?! - krzyknął. - Tutaj nie wolno palić. - Spokojnie, spokojnie - Wrotek pokiwał głową, żeby obserwujący tę wymianę zdań Tolek nie miał wątpliwości, iż dogadują się co do jego losu. - Nic się nie stało. Nie miał zamiaru reklamować Tolka. Zostawił jego sprawę biegowi losu, ale liczył na to, że jeśli ten okaże się dla Pocięgły łaskawy, na niego spadnie cały splendor. Tymczasem uwagę Tolka zwrócił wózek dziecinny, który stał w głębi podwórza wśród rekwizytów przygotowanych do kręcenia następnej sceny. Był nowiusieńki w świetle reflektorów połyskiwały szprychy kół, lśniła napięta cerata budki. Lidka marzyła o wózku, a takiego jak ten nie było w całej Warszawie. Zapatrzony hipnotycznie w przedmiot jej pragnień, nie zauważył, że nadeszła jego kolej. Sąsiad z przepaską na oku wypchnął go na plan, prosto w światło bijących w oczy reflektorów. Tolek pośpiesznie zaczął grać melodię "Siekiera, motyka, bimber, szklanka, w nocy nalot, w dzień łapanka". Słuchali go, dopóki nie zaczął śpiewać. Jego lwowski akcent rozbawił reżysera: machnął ręką, odsyłając go do grupy odrzuconych. Tolek podparł się kulą zamierzał odejść, kiedy stanął przy nim asystent ubrany w modny bateldres z napisem "Poland" na ramieniu. - Gdzie się mieszkało? - Na Łyczakowskiej. - Ja na Zielonej. - Ta jak przez sień. - Poczekajcie - powiedział asystent i podszedł do reżysera. - Niech on zagra - wskazał na Tolka. - Może Niemca chociaż? - Kulawego? - reżyser wzruszył ramionami. - A żandarma na motocyklu? - naciskał asystent. Reżyser zawahał się, ale Tolek, który usłyszał propozycję, rozstrzygnął sprawę: - Z góry odmawiam. Niemca nigdy w życiu. Teraz asystent wzruszył ramionami, a reżyser kiwnął ręką na następnego. Wtedy Tolek przypomniał sobie o wózku i przykuśtykał bliżej. - Jedna minutki, panie reżyserze. Mnie na grajcarach nie zależy. Jakbym wózek dostał, mogę i germańca grać albo jeszcze gorzyj. Usłyszał to rekwizytor i głośno zaprotestował: ten wózek specjalnie z Łodzi sprowadzony. Asystent jednak chciał zrobić przysługę krajanowi. Znowu pochylił się nad reżyserem i zaczął zachwalać gębę Tolka: - Idealny typulo do tej sceny, jak przewożą granaty w wózku. - Niech pan będzie przestraszony - zwrócił się do Tolka. - Ta czegu? - Niech pan się przestraszy. Tak na niby. Dla filmu. Tolek, chcąc spełnić życzenie krajana, nabrał powietrza w płuca i nagle tak wytrzeszczył oczy otwierając jednocześnie usta, że wyglądał jak człowiek, który przy wigilijnym stole zadławił się ością. Rozległ się wybuch śmiechu. Śmiali się statyści, asystenci operatora, oświetlacze, nawet reżyser. No i Tolek Pocięgło dostał kartkę, która wzywała go do stawienia się na zdjęcia. Spowodowało to oczywiście wzrost autorytetu Rajmunda na Złotej. Halina patrzyła na niego jak w obraz, Lidka dziękowała za wstawiennictwo, a Teresa Bawolikowa zdobyła się nawet na głośną uwagę, że pan Wrotek jest bardzo uczynny: kiedy Jacek był chory, zdobył lekarstwa. Zbliżał się termin występu Tolka. Codziennie ćwiczył na podwórzu chodzenie. Cały czas w tych próbach podpierał się kulą, dopóki pewnego razu nie natknął się na Karola Langa. Młody medyk stanął przy Popiołku, który klęcząc napychał siennik słomą, i wpatrywał się przez pewien czas w ruchy Pocięgły. Kiedy spocony z wysiłku Tolek dotarł do niego, jednym ruchem wyszarpnął mu kulę spod pachy. Tolek zachwiał się, wyciągnął ręce przed siebie. - Ta co pan robi? Ta to moja trzecia noga. - Chodzić! - rozkazał Lang. - Chodzić. Maszerować bez pomocy. - Nie da rady. - Musi pan. Naprzód! Raz, dwa! Jeszcze, jeszcze... - rzucił kulę pod bramę. - Ze szczudłem odzwyczai pan mięśnie od pracy. Niech pan idzie. Prosto, prosto. Tolek wypiął pierś, pokuśtykał w stronę odrzuconej przez Langa kuli, ale nie podniósł jej. Zawrócił i starając się iść możliwie równo, zmierzał ku Lidce, siedzącej z dzieckiem przy trzepaku. Jego twarz mimo napięcia była radosna. - Maminciu rodna! Ta ja zdrowy będy! - Maszerować, maszerować! - dyrygował Lang. - Co też pan za teatr urządza? - skrzywił się Lawina, który wszedł właśnie na podwórze. - To terapia. On musi uwierzyć, że potrafi chodzić, a potem zapomni, że kulał. - Do czego pan zmierza? - Żeby ludzie jak najprędzej zapomnieli o wojnie. - Jesteśmy skazani na pamięć - spojrzał na swój pusty rękaw. - Tak nie wolno myśleć. Lawina wzruszył ramionami. - Żyjąc wśród ruin, o wojnie nie da się zapomnieć. - Panie doktorze - wtrącił Popiołek - ruiny kiedyś znikną. Wie pan, że już rozbierają teraz kamienicę mecenasa Sicińskiego? Narzeczony pańskiej córki tam tyra. Wzmianka o Andrzeju Talarze nie była w smak doktorowi. Zmarszczył czoło i powiedział, że po pierwsze, Basia nie ma narzeczonego, a po drugie, jakim prawem burzą dom Sicińskiego? - Mówią, że tam ma lecieć szersza ulica - informował Popiołek. - Miasto musiałoby wykupić od mecenasa parcelę. Nie wiem, czy to się rządowi opłaci. - Ja pana nie rozumiem, panie doktorze - Lang patrzył na Lawinę, jakby ten mówił jakimś obcym językiem. - Bo pan młody - doktor przybrał mentorski ton. - Za prezydentury Starzyńskiego przebicie ulicy z placu Krasińskich na Żoliborz kosztowało magistrat trzydzieści milionów złotych... - Przedwojennych?! Koniec świata! - wyrwało się Popiołkowi. - Panowie, o czym wy mówicie? - Lang, poprawiając na nosie okulary, przenosił wzrok z dozorcy na doktora. - Nie będzie żadnych prywatnych parcel ani wykupów. Będzie jedna wielka parcela pod nazwą, Warszawa. Zobaczycie. Rewolucja dopiero się zaczyna! Lawina spurpurowiał. I może by na zawsze poróżnił się z Karolem, gdyby nie Tolek. Raz jeszcze przeszedł przez podwórko bez pomocy kuli i skłonił się uroczyście przed Langiem: - Najpierw chciałem pana wymagulać, ale teraz serdecznie zapraszam na wesele. - Koniec świata! - ucieszył się Popiołek. - Toż to będzie u nas pierwsze po wojnie wesele - spojrzał w stronę Lidki Jasińskiej pochylonej nad małym Mieciem. Chciał podejść, złożyć gratulacje, ale Tolek powstrzymał go. - Ona jeszcze tego nie wie - oświadczył półgłosem. - Ale ja sobie cicho-sza powiedział: będą si nogi ruchać, to pierwsza rzecz do ołtarza na nich zasunę. Tolek wszystkiego mógł się spodziewać, ale nie tego, że nałożą mu na twarz grubą warstwę tłustego podkładu, a na nią kolorowe szminki, jakby był kokotą, a nie byłym frontowym żołnierzem. Brwi mu przyczernili, włosy natarli jakimś fiksatuarem, patrzył więc na własne oblicze w lustrze prowizorycznej charakteryzatorni z niewymownym obrzydzeniem. Wiedział już dokładnie, na czym miała polegać scena z jego udziałem. Ćwiczyli ją kilka razy: pod materac dziecięcego wózka wkładał podane przez rekwizytora granaty, a potem w towarzystwie fioletowo ubranej staruszki, występującej w roli babci dziecka, pchał wózek przez dekorację przypominającą bramę warszawskiej kamienicy. Przy bramie stał słup ogłoszeniowy oblepiony afiszami z napisem "Bekanntmachung" i latarnia gazowa. Granaty były rozbrojone, słup z tektury, latarnia z pomalowanego na sino drewna, tylko wózek dziecinny prawdziwy. Ilekroć czuł pod ręką jego chłodny chrom, ilekroć wdychał zapach rozgrzanej reflektorami ceraty - tylekroć korciło go, żeby w zamieszaniu wyprowadzić wózek z planu i potoczyć w stronę Złotej. - Gdzie jest nasz konspirator? - usłyszał głos asystenta. Nadchodziła chwila zdjęć, dokonywano ostatnich poprawek w charakteryzacji i oto Pocięgło stanął z teczką pod pachą na tle dekoracji. Dwaj grubi żandarmi w hełmach, ze schmeisserami na piersiach czekali już, by odegrać swoją rolę. Asystent po raz ostatni ustalał z Tolkiem przebieg sceny. - Pamięta pan? Idzie pan z granatami, słyszy pan podkute buty żandarmów, Niemcy pana ścigają, dopada pan wózka - popchnął go lekko w stronę fioletowo ubranej aktorki, która stała przy wózku. Zamiast dziecka leżała w nim ogromna lalka, do złudzenia przypominająca śpiące niemowlę. Tolek skinął głową, ścisnął pod pachą teczkę z granatami i stanął w miejscu, w którym kredą zaznaczono linię startu dla niego. Rozległo się głośne: "uwaga", zaszumiała kamera, ktoś coś krzyknął, sekretarka planu strzeliła klapsem tuż przed Tolkowym nosem i akcja się zaczęła. Tolek obejrzał się za siebie, podbiegł do wózka, który pchała babcia, wrzucił teczkę pod pieluchy lalki i krocząc ramię w ramię z babcią skręcił w bramę. Asystent wyczekał chwilę, po czym zawołał: - Kamera stop! - i spojrzał pytająco na reżysera zagłębionego w swoim fotelu. Ten uniósł brwi, jakby się zastanawiał nad oceną sceny. Wyprzedził go operator. - Ujdzie - powiedział. - Ale powtórzmy, bo za szybko wyskoczył z planu. - Tak - zgodził się reżyser. - I za mało się przestraszył żandarmów. - Powtarzamy! - ogłosił asystent klaszcząc w dłonie. Patrzył wyczekująco w bramę, w której zniknęli wykonawcy. Długo nikt się nie ukazywał, aż wreszcie pojawiła się fioletowa babcia. - Gdzie wózek? - spytał asystent, zajęty przerzucaniem grubego scenopisu. Aktorka jednak nie miała pojęcia, co się stało z wózkiem. - Ten statysta - powiedziała z odcieniem lekkiej pogardy dla niefachowych wykonawców - tak pognał przed siebie, że omal mnie nie przewrócił. - Ale gdzie wózek? - zniecierpliwił się asystent. - On pognał razem z wózkiem - odparła aktorka. - Dokąd? Tego nikt nie wiedział. Tolek nie umiałby powiedzieć, jak to się właściwie stało, że został złodziejem. Zasłonięty dekoracjami szybko przejechał obok niczego nie podejrzewających elektryków, minął stolarzy wznoszących kolejny fragment dekoracji i wyjechał na ulicę. Na wszelki wypadek zjechał na drugą stronę i zaczął toczyć wózek za zasłoną wyładowanej cegłą furmanki. W ustach mu zaschło. Wydawało mu się, że wszyscy na niego patrzą, pokazują palcami. Jednak żaden z nielicznych przechodniów nie zwrócił uwagi na kulejącego mężczyznę, popychającego dziecinny wózek. Granaty! - przypomniał sobie, porwał teczkę i niewiele się namyślając rzucił z rozmachem w ruiny. Po kilku jeszcze krokach zatrzymał dorożkę. Nie zauważył spojrzenia dorożkarza, który z rozbawieniem przyglądał się kolorowym smugom spływającym po spoconej twarzy pasażera. - Do cyrku jedziemy, czy jak? - spytał. - Ta przed siebie! - krzyknął Tolek. - Ale gazu, gazu, tato złoty. Kiedy dorożka ze spienionym koniem zajechała przed dom na Złotej, Popiołek szeroko otworzył oczy. Nie tylko dlatego, że twarz Tolka przypominała twarz Indianina. - Koniec świata - pana Ryszarda tym razem zabrzmiało jak okrzyk podziwu. Od wielu lat nie widział tak pięknego wózka dziecinnego. - Zawsze mówiłem, że artystą opłaca się być - stwierdził, pomagając Pocięgle wydobyć wózek z dorożki. Tolek dyskretnie milczał. Po rozstaniu się z Basią przed Bożym Narodzeniem Andrzej wciąż o niej myślał, ale postanowił nigdy więcej nie pokazać się w domu na Złotej. Zwierzył się z tego Wrotkowi, który go przygarnął. W kabinie projekcyjnej, w mrocznym kącie za projektorami i zwałami okrągłych, blaszanych pudełek z taśmami Andrzej miał swoje legowisko. - Tacy jak ty - gderał Mundek - nadają się na amantów w kinie, ale życie jest życiowe. Kino jest dla marzycieli, a życie dla mężczyzn, którzy nie tracą czasu na jedną miłość. Tak więc Andrzej nieprędko, a może nigdy, nie spotkałby się z Basią, gdyby nie przypadek. Po trosze zadecydowało o tym referendum. Na zebraniu koła ZWM wręczono mu kubeł z farbą i dwa pędzle. Mieli wraz z kolegą wymalować przed politechniką napisy: "3 razy tak". Właśnie zdążyli wymalować "3 razy", kiedy Andrzej usłyszał za swymi plecami: - Matejko to ty nie jesteś, Talar. Nowakowski - kolega z roku - stał z rękoma demonstracyjnie wypychającymi kieszenie i ironicznie patrzył na pochlapane białą farbą spodnie Andrzeja. - Masz. Może ty okażesz się chociaż Kossakiem - Andrzej podawał mu pędzel. - Wolę mieć czyste ręce. - To wygodne. - Higieniczne. - Ktoś musi je sobie zabrudzić. Nie zapomniał Nowakowskiemu zaczepek z pierwszych dni studiów. Głośno dawał wtedy wyraz swoim podejrzeniom, że on, Andrzej, strzelał do akowców jako milicjant. Widać za słaby dałem mu wtedy wycisk - pomyślał Andrzej i brał się do pisania słowa: "tak". Nowakowski nie odchodził. Wisiał mu nad głową i mądrzył się, że właściwie to on mógłby być mistrzem dla Andrzeja. - W jakiej dziedzinie? - Malowało się. Wiesz, co to był mały sabotaż? - Powiedzmy. W głosie Nowakowskiego znowu pojawiła się ironia. Od pół roku nie pomijał żadnej okazji, by przypiąć łatę, "burasowi ze wsi", który nie wiadomo czego szuka w stolicy. - Tatulo nie opowiadał o małym sabotażu? - Nie - Andrzej wstrzymał ruch pędzla. - Nikt nie opowiadał o małym sabotażu. Czasu nie było. Cały schodził na wielkim. Zmierzył kolegę od stóp do głów i wrócił do ostatniej litery słowa "tak". Nowakowski wciąż sterczał za jego plecami. - Potakiwać tylko umiesz. - Wiśta-wio łatwo powiedzieć... Już kiedy to mówił, zły był na siebie za wiejskość, która wiała z tych słów. Ale tym razem Nowakowski nie zauważył okazji do kpin. Zaczął głośno wspominać, jak to wykonywał swój pierwszy napis "Palmiry pomścimy" na rogu Chmielnej i Brackiej, tam, gdzie sklep braci Pakulskich. Obstawiał go niejaki Owsiany. On był z pędzlem, tamten ze spluwą. Wymalował P, potem A i nagle za plecami usłyszał: "Was machen Sie?" Tamci patrzyli na litery PA, patrzyli na pędzel. Niewiele myśląc rzucił: "Pakulscy... Bracia Pakulscy. Reklama". No i jakoś ocalał. Owsiany też zresztą. Zginął w pierwszych dniach powstania. Może go jutro znajdzie. - Jutro? W jaki sposób? - zdziwił się Andrzej. - Zapowiedzieli ekshumację przy Długiej. Został tam prawie cały mój pluton. - A o "Igle", tym poecie, nic nie wiesz? - Może dowiem się tam... - Nowakowski urwał, kłaniając się nadchodzącemu profesorowi Bilińskiemu. Andrzej już wiedział, że jutro po zajęciach pójdzie na Długą. Najpierw dojrzał tłum, głównie kobiety. Wszyscy trzymali chusteczki przy ustach i nosie. Z daleka wyglądało to tak, jakby płakali pochyleni nad dołami wygrzebanymi wśród zwałów gruzów. Kiedy poczuł straszliwy, mdlący odór, zrozumiał, że to nie wzruszenie kazało wyciągnąć ludziom chusteczki, że i on nie wytrzyma bez zasłonięcia twarzy. Chustki jednak nie miał, przycisnął więc dłoń do nosa i ust. Przy rozkopanych grobach leżały nosze, na których rzędami ułożono zwłoki przykryte kocami. Sterczały spod nich ubłocone buty albo bose, sine stopy. Trzech sanitariuszy z opaskami PCK na ramieniu i maskami na twarzach przeszukiwało ubrania poległych. To, co znaleźli, kładli na stół zbity z prostych desek. Leżały tam szkaplerzyki, legitymacje szkolne, okulary, grzebienie, opaski biało-czerwone z literami AK, medaliki, fotografie, bilety tramwajowe. Pracownicy PCK sortowali to, opatrywali numerami lub nazwiskami. Andrzej przesunął się bliżej dołów. Dostrzegł w nich ludzi w mundurach feldgrau z białą literą J na plecach. Byli to jeńcy, których pilnował młodziutki milicjant w granatowej kurtce kolejarskiej z biało-czerwoną opaską na ramieniu. I wtedy Andrzej dostrzegł wśród tłumu Basię. Stała nad dołem z chustką przy twarzy. Patrzyła na ręce sanitariusza, na odkładane przez niego drobiazgi, jakby z tych rekwizytów chciała odczytać imię i nazwisko poległego. Przepchnął się w jej stronę i stanął na tyle blisko, by musiała natknąć się na niego. Nie mogła patrzeć na wyłaniającą się spod koca twarz. Odwróciła więc głowę i napotkała spojrzenie Andrzeja. - Ty tutaj? Co się z tobą działo? - Widząc, że Andrzej wzrusza ramionami, jakby uważał te pytania za niestosowne, dorzuciła szybko: - Też kogoś szukasz? - Tak. Ale już znalazłem. - Naprawdę? - Właśnie przed chwilą. Gniewasz się jeszcze? Nie odpowiedziała. Patrzyła, jak palce sanitariusza w gumowej rękawicy oczyszczają z ziemi kartonik legitymacji, by drugi pracownik PCK mógł zapisać w zeszycie nazwisko obok kolejnego numeru. Sanitariusz ściągnął maskę z twarzy. - Stanisław Os. A może As? - zakrztusił się od smrodu, zasłonił usta. Niestety, zaplamione krwią. Podchorąży... Chyba jednak Os... Tak, pseudonim "Ostryga" W tej chwili rozległ się rozdzierający krzyk kobiety: - O Jezu! O Jezu! Pięściami torowała sobie drogę ku otwartym grobom. Niemcy przestali kopać. Patrzyli spode łba, jak chuda, czarno ubrana kobieta klęka przy noszach. - Łukasz go znał - powiedziała Basia jakby do siebie. - Pamiętam, że mówił mi o nim. Ale to przecież niczego nie dowodzi, że go znał. Powiedziała to tak, jakby spodziewała się głośnego zaprzeczenia. Ale Andrzej milczał. Położył tylko delikatnie rękę na jej ramieniu i wyprowadził z tłumu. Odsunęła chusteczkę od ust. - Właściwie szukam tu żywych - rozglądała się Basia. - Może ktoś coś wie? Nagle od strony grobów dał się słyszeć głos milicjanta: - Dalej, schnell! Poganiał jeńców, nie ośmielali się jednak zabrać noszy ze zwłokami, przy których klęczała matka "Ostrygi". Kiedy jeden z nich pochylił się i dojrzał ciało bez połowy twarzy, zachwiał się i osunął na piach. Drugi jeniec daremnie potrząsał jego ramieniem. Zemdlony nie ruszał się. Ktoś z tłumu zawołał: - Jaki delikatny morderca! Od strony stolika z rekwizytami nadszedł lekarz, dotąd zajęty spisywaniem protokołów. - Głowa niżej, nogi do góry! - swoje polecenia popierał gestami. Niemcy ułożyli zemdlonego zgodnie ze wskazówkami lekarza. Ten klęknął przy nim, uniósł bluzę do góry, a wtedy odsłonił się widoczny pod pachą siny znaczek. - To esesman - stwierdził lekarz, pokazując tatuaż najbliżej stojącym. - Nein, nein - zaprzeczył jeden z jeńców. - Nein?! - krzyknął ktoś z tłumu i podsunął przed oczy Niemca swoje przedramię z widocznym numerem obozowym. - A to też nein"? Już ja was wszystkich znam. - Wycelował w Niemca palec niczym pistolet i rzucił rozkazująco: - Die Hande ab! Ale już? Niemiec zerwał z głowy furażerkę, ukłonił się przymilnie i wskazując zemdlonego, zaczął przekonywać, że tamten może jest z SS, ale on tylko z infanterii... - Koszula! - nie ustępował człowiek z numerem obozowym. Niemiec ściągnął koszulę, uniósł ramiona. Nie miał pod pachą tatuażu. Teraz jeńcy, których wskazywał kolejno palec człowieka z lagru, ściągali koszule, unosili ramiona. Otoczeni tłumem, patrzyli trwożnie w oczy ludzi. Trzech z nich miało tatuaż: Blutprufung. Ci bez słowa odchodzili na prawo. Ludzie rzucili się ku porzuconym przez jeńców szpadlom i kilofom. Słychać było okrzyki: - Do dołu ich! To ich robota. Koniec z nimi! Nad wszystkie głosy wybił się jednak wysoki krzyk kobiety w czerni: - Mordercy! To ona pierwsza poderwała w górę kilof; zawisł nad głowami esesmanów. Ktoś inny chwycił cegłę, uniósł ją w powietrze. Jeńcy zbici w gromadkę skurczyli się. Andrzej nawet nie zauważył momentu, w którym Basia odbiegła od niego. Przebiła się przez tłum, potrąciła zdezorientowanego milicjanta, przeskoczyła nad ułożonymi na noszach zwłokami i stanęła przed grupą Niemców. Odwróciła się do nich plecami i uniosła ręce w górę. - Ludzie! Zastanówcie się! Ludzieee! - Odejdź! - krzyknął człowiek z lagrów, unosząc w górę łopatę. - Czym się będziecie od nich różnić? Czym?! Tłum napierał na nią. Andrzej nie namyślając się wyrwał milicjantowi mauzer i zarepetował. Słysząc szczęk zamka, ludzie odwrócili się. Czekano na strzał, który powali pierwszego z Niemców. Ale Andrzej przeskoczył nosze i stanął obok Basi. - Stać! To są jeńcy! - Bandyci! - odpowiedziano z tłumu. - Ale jeńcy. Prawo jest prawem! - Nie dla morderców z SS! - krzyknął ktoś. - Na nich obróć karabin, gówniarzu. Strzelaj! Na co czekasz?! Andrzej opuścił nieco niżej lufę. Jego oczy zwęziły się w szparki. - Przysięgam, że strzelę. - Bądźcie ludźmi! - powtarzała Basia. Jej głos utonął w ogólnym tumulcie. Tłum ruszył do przodu. Andrzej wypalił w powietrze. Tłum zatrzymał się. Basia poczuła na ręce dotyk czyichś ust. To klęczący za nią Niemiec całował jej rękę. Gwałtownie wyrwała ją i wytarła w bluzkę. Do Andrzeja podbiegł młody milicjant. Bez słowa oddał mu karabin. Ludzie odkładali łopaty, kilofy. Głucho uderzały o ruiny odrzucane cegły. Warkocze naszych dziewcząt będą białe, A one będą je splatać przed lustrem pamięci, Które odbijać będzie noc. I nie dojrzą swoich warkoczy, Kiedy były złote, Bo złoty kosmyk ogrzewa w mogile Chłopca, który go wziął na szczęście... Nie musiał pytać, czyj to wiersz. Wiedział, zbyt dobrze wiedział, kto żyje w pamięci Basi. To śladów Łukasza szukała na miejscu ekshumacji. Nie dopuszczała myśli, że on nie żyje. Chodziła tam, by spotkać kogoś, kto może znać jego losy. I tu, pod resztkę bramy, przyszła wiedziona tą samą nadzieją. Znał to miejsce. Pokazała mu je rok temu. Rok temu z tym samym żarem mówiła o Łukaszu. Cytowała z pamięci jego wiersze. Słuchając ich teraz myślał ze smutkiem, że nic i nikt nie istnieje dla niej prócz Łukasza. Tu, gdzie widzieli się ostatni raz, przychodziła po to, by ożywić wspomnienia, nabrać siły na dalsze czekanie. Patrzył na dwa goździki, które położyła na murze obok bramy. - Lubisz wiersze? - spytała. - Nie znam się na poezji. Nie było czasu. - Pamiętam, kiedy ten wiersz napisał. - Miał twoje włosy przy sobie? - Nie. Miał tylko moje zdjęcie. Właśnie takie z warkoczami - przeczesała palcami czuprynkę. - W białej bluzce, z dziecinną kokardą. Nie pozna mnie teraz, kiedy wróci... - Jeśli wierzysz że wróci, to po co szukasz go przy grobach? Po co tam byłaś? - Po co? Żeby upewnić się, że go tam nie ma. Szli powoli przez ulicę, gdzie życie kwitło tylko na parterze. Na parterze były kwiaciarnie, kawiarnie, sklepy. Wystarczyło podnieść głowę w górę, by nad kolorową wystawą ujrzeć prześwitujące przez wypalone okna niebo. Z daleka niosła się melodia grana przez uliczną orkiestrę: "Warszawo, ty moja Warszawo..." - Nawet nie spytałam, gdzie teraz mieszkasz. Odczuł w tych słowach jakby próbę przeproszenia za dotychczasowy brak zainteresowania jego osobą. - Korzystam z ogromnego lokalu. Prawie na trzysta osób. - Akademik? - Niezupełnie. - Pewnie zechcesz się teraz wymeldować. Ojciec wciąż się tym gryzie. Pokiwał przecząco głową. Przystanęła, żeby poszukać drobnych dla ulicznej orkiestry. Patrzył na jej włosy ostrzyżone na chłopaka i usiłował sobie wyobrazić, jak wyglądała kiedyś. - Basiu, naprawdę nosiłaś warkocze? Roześmiała się. - Warkocze naszych dziewcząt będą białe... Powiedziała coś jeszcze, ale Andrzej nie dosłyszał, bo solista ochrypłym głosem kończył właśnie refren "...jak do mnie, Warszawo, się śmiejesz". Dom na Złotej zmieniał się z czasem: znikały blizny po pociskach i wybuchach, w oknach pojawiły się firanki i zasłony w miejsce desek czy koców, które ongiś zastępowały brakujące szyby. Ale wciąż jeszcze jego biografię uzupełniały - oprócz ludzi - niespodziewanie odkrywane rekwizyty. Popiołek z Osuchem zabrali się do zamurowania piwnicy, która od czasu powstania otwierała dojście aż na Pańską. Gdy Osuch kilka razy mocniej dziabnął kilofem, chcąc odsłonić dojście do fundamentów, natrafił na tekturowe pudło. Przez okienko piwnicy poinformował dozorcę o swoim odkryciu i teraz podawał mu pudło, dwa klasery ze znaczkami i obsypany tynkiem album fotograficzny. Popiołek dmuchnął na album i aż zakrztusił się od pyłu, Henio Lermaszewski, zawsze ciekaw wszelkich odkryć, pochylił się nad dozorcą. - Złoto jakieś? - Album Lawinów - Popiołek bez trudu zorientował się, do kogo należy znalezisko. - A to, to nie wiem czyje. Patrzył na klasery ze znaczkami, usiłując sobie uprzytomnić, który z lokatorów kamienicy był filatelistą. Uznał, że chyba należały do małego Finkelszteina. - Wchodzę w te znaczki - rzucił szybko Henio, wyciągając rękę po klasery - bo komu pan to odda? Finkelszteinów bez znaczków nadali do nieba. I doszli - widząc na twarzy dozorcy wahanie, szybko wyciągnął paczkę cameli. Popiołek skrzywił się. - Ja tego wierbłąda nie palę - trącił paluchem lśniące opakowanie. - I panu nie radzę. Mówią, że po nich prawdopodobnie mężczyzna przestaje być chłopem. - W cuda pan wierzy? - Lermaszewski demonstracyjnie zapalił camela. - Amerykanie palą i tyle ich jest! - Owszem. Ale z drugiej strony ruskich więcej. - Po co mi pan to przypomina? - Henio włożył oba klasery pod pachę. - Dwadzieścia złotych pan chce? - To są luksusowe znaczki - zastanawiał się Popiołek. - Finkelsztein byle czego synowi nie kupował. Lermaszewski podetknął pod nos dozorcy ułożone rzędami znaczki: Mościcki, Rydz- Śmigły, Dziadek w żałobie i bez żałoby. Po co to ma Popiołek w domu trzymać? - Polityczni bankruci, sprawcy tragicznego września - przekonywał. - Potrzebne panu takie pamiątki w domu? Popiołek domyślił się, że musi to być więcej warte, niż Henio oferuje. Wiedział dobrze, że potrafi sprzedać naiwnym kolumnę Zygmunta albo most Kierbedzia. Skoro mu tak zależy, warto się potargować. Alę do ostatecznego dobicia targu nie doszło, bo na widok Andrzeja dozorca zwrócił się do niego z prośbą, by przy okazji zaniósł album do państwa Lawinów. Ucieszą się na pewno z pamiątek. - To doktor? - zdziwił się Andrzej, patrząc na zdjęcie mężczyzny stojącego na tle morza w płaszczu kąpielowym. - Jak najbardziej - Popiołek zajrzał mu przez ramię. - To był kiedyś kawał chłopa. Baby specjalnie kazały sobie zęby rwać, żeby u niego na fotelu posiedzieć. Andrzej odwrócił kartę albumu. Spomiędzy nich sypał się tynk i piasek. Ujrzał zdjęcie dziewczynki z warkoczami, w białej bluzeczce ze śmieszną kokardą pod szyją. - A to? - Nie poznajesz pan? Panna Basia! Popiołek gotów był przejrzeć cały album i skomentować różne etapy życia Lawinów, ale Andrzej nie chciał już słuchać. Coś go tknęło, kiedy zobaczył te oczy na zdjęciu, patrzące z powagą i młodzieńczą siłą, i te warkocze, które znał z wiersza. Szybko zamknął album i wszedł na klatkę schodową. Na półpiętrze zatrzymał się. Znowu otworzył album. Podważył fotografię Basi, oderwał ją i włożył do kieszeni. Kiedy na górze usłyszał jakieś głosy, szybko wyrwał kartkę, na której został ślad po zdjęciu. Zgniótł ją i też wcisnął do kieszeni. Idąc na Złotą nie zamierzał zachodzić do Basi. Nie chciał, by po przypadkowym spotkaniu przy ekshumacji myślała, że zamierza się jej narzucać. Ale teraz, skoro miał album, mógł zgodnie z zasadą pretekstu, którą wyznawał Wrotek, zapukać do drzwi Lawinów. Basi nie było. Otworzyła mu pani Marta. Choć zapraszała, by wszedł i poczekał, speszony wycofał się, podkreślając, że ośmielił się zajść na prośbę dozorcy, by przekazać odnaleziony w piwnicy album. Od drzwi Lawinów skierował się do mieszkania pani Haliny. Przez Wrotka uzgodnił, że może sobie urządzić tam pranie. Dostał nawet klucz od Rajmunda. Nie miał przecież właściwie żadnych zapasów bielizny, a nie mógł prać w kabinie projekcyjnej. Postanowił wykorzystać nieobecność gospodyni, uprać to, w czym przyszedł, odczekać, aż wyschnie, i w czystych gatkach, skarpetach i koszuli wrócić do swojej kajuty w kinie "Polonia". W trakcie prania cały czas zastanawiał się, czy Łukasz idąc na akcję miał właśnie to zdjęcie przy sobie. Rozwiesił już koszulę i gatki. Prał skarpetki, kiedy usłyszał zgrzyt klucza w drzwiach. Był nagi, w popłochu rzucił się więc na kanapę i wsunął pod koc. W otwartych szeroko drzwiach ujrzał najpierw obfite biodra pani Haliny. Wkraczała tyłem, niosąc coś z wysiłkiem. Było to radio "Aga" w tekturowym pudle. Kiedy postawiła je na stole, dostrzegła Andrzeja, który leżał naciągając koc aż po brodę. - Przepraszam, że nie zdążyłem na czas... - Ależ leż sobie, gołąbku - Halina ogrzała go ciepłym, pełnym zrozumienia uśmiechem. - Przyjaciele mojego Mundzia mają zawsze wolny wstęp. Nie zajmowała się wcale jego bielizną ani położeniem, pochłonięta była swoją zdobyczą: to będzie pierwsze w kamienicy radio! Dostała talon, Mundi oszaleje z radości. On tak ubóstwia muzykę. Wetknęła wtyczkę do kontaktu, a kiedy z głośnika zabrzmiała muzyka, zaczęła okręcać się w tańcu. Po piosence spiker podał wiadomość, że za sześć miesięcy stanie w Warszawie pierwszy nowy dom. Dziś właśnie na kolonii WSM położono kamień węgielny. Pani Halina zaczęła głośno snuć przypuszczenia, czy czasem pan Jędruś nie będzie tam mieszkać. Bo oni z Mundim nigdy nie opuszczą tego gniazdka, w którym wykluło się ich szczęście... Andrzej był pod kocem całkowicie goły i nie wiedział jak wybrnąć z tej sytuacji. Od sznura, na którym suszyła się jego mokra bielizna, dzieliło go dobre pięć metrów. Wstydził się prosić o pomoc. I tak leżał wyciągnięty jak struna, czerwony, a ona niczego nie dostrzegając, bez przerwy tokowała o obecnym i przyszłym szczęściu Rajmunda i swoim. Przysiadła na kanapie obok Andrzeja, nachyliła się, pokazując mu z bliska pierścionek i opisując, jaki chciałaby otrzymać od Mundiego na zaręczyny. - A więc to tak?! - usłyszeli nagle głos Wrotka. Nie zauważyli, kiedy stanął w drzwiach, ubrany zgodnie z modą w angielski bateldres z naszywką "Poland". Patrzył na nich wzrokiem aktora z melodramatu o zdradzonej miłości. Halina zerwała się, podbiegła do niego i zaczęła ciągnąć w stronę "Agi" Wyrwał się i z miną kata podszedł do kanapy. Jednym szarpnięciem zdarł ze struchlałego Andrzeja koc i pokiwał głową z demonstracyjnym obrzydzeniem. - Nie ma to jak przyjaciel. A pani już zdążyła się ubrać, co? - Mundi! Jak ty możesz!? - usta Haliny wygięły się w podkówkę jak u dziewczynki, której zabrano lalkę. Nie zrobiło to na nim najmniejszego wrażenia. - Od dziś: panie Rajmundzie - objął ich spojrzeniem. - Ja w robocie, a wy tu riki-tiki-tak? - Zwariowałeś chyba? - Andrzej kurczowo naciągnął koc. - Owszem, zwariowałem - dramatycznym, łamiącym się głosem powiedział Wrotek - wierząc kobiecie i przyjacielowi. Ładna para amantów! Ruszył ku drzwiom. Halina zastąpiła mu drogę. Próbowała go objąć, zarzuciła ręce na szyję, ale odepchnął ją gestem podpatrzonym u Jeana Gabina i stojąc już w progu dorzucił cierpko, że mogli chociaż pójść w krzaki, a nie robić tego na tym miejscu. Kiedy zamknęły się za nim drzwi, Halina porwała ze stołu grającą "Agę" i z całej siły cisnęła nią o podłogę. Andrzej za jej plecami wciągnął mokre gatki i koszulę. Nie próbując niczego wyjaśniać, wypadł z mieszkania. Na zakręcie schodów z wnęki wyciągnęła się czyjaś ręka. Był to Wrotek. - Mundek, to nie tak - Andrzej zaczął się gorączkowo tłumaczyć. - Przecież dałeś mi klucze, żebym zrobił pranie, a skąd mogłem wiedzieć, że pani Halina wcześniej wróci... - Nie bądź frajer! - Wrotek z pogodną twarzą wyciągnął do niego rękę. - Dziękuję ci, przyjacielu. Już od miesiąca czekałem na taki pretekst. Teraz dopiero Andrzej zrozumiał, że nieświadom niczego stał się bohaterem cudzego scenariusza. Wrotek nawet nie zamierzał się usprawiedliwiać. Natychmiast zatrzymał idącego po schodach Osucha i prosił, by podzielił jego kwaterę prowizoryczną ścianką. - Ciasnawo będzie - stwierdził Osuch. - Jak u Bawolików. - Kobieta zawsze się zmieści - uciął dyskusję Wrotek. - Też racja - zgodził się Osuch i dopiero teraz ze zdziwieniem spostrzegł, że Andrzej stoi w mokrej koszuli i boso. - A pan na pielgrzymkę do Częstochowy? Słysząc te słowa Basia, która właśnie wchodziła do domu, zerknęła na Andrzeja, a widząc go boso i z mokrymi plamami na udach, parsknęła śmiechem. W jednej chwili Andrzej zapomniał o pretensjach do Wrotka, o tym, że właściwie powinien mu dać po pysku za ten numer. Zbiegł kilka stopni i zbliżył się do Basi. W jej oczach spostrzegł tak rzadkie iskry rozbawienia. - To znaczy, że już się nie gniewasz? Basia w nowej różowej sukience w białe groszki wyglądała tak ładnie, że Andrzej czuł się jeszcze bardziej onieśmielony. Gdy przyjęła jego zaproszenie - obchodziła urodziny i odważył się zaproponować jej kawiarnię - najpierw był uszczęśliwiony, potem wpadł w popłoch. Nie bardzo wiedział, czy wypada pójść w samej koszuli nie był pewien, czy starczy mu pieniędzy i co ma zamówić, żeby się nie zblamować. To Basia podsunęła "Cafe Fogg" na Marszałkowskiej. Dopiero gdy z trudem znaleźli stolik wyznała, że ma sentyment do Mieczysława Fogga: razem z Łukaszem byli dwa razy w kawiarni, w której on śpiewał. Więc nawet tu nie mógł odczepić się od Łukasza! Choć nieobecny, był z nimi wszędzie. Czuł, że Basia słuchając piosenki, którą śpiewał Fogg, myśli o tamtym. Przez dym papierosów i szmer rozmów płynęły słowa: "List, pierwszy miłosny list..." Pojawiła się kelnerka i Andrzej zamówił sześć ciastek. Kelnerka uśmiechnęła się przepraszająco: dziś piątek, dzień bezciastkowy. Andrzej spojrzał bezradnie na Basię, po czym zamówił dwie kawy i butelkę likieru miętowego. Basia spłoszona zerknęła na kelnerkę: była pewna, że tamta przyjmie to z pogardliwym uśmieszkiem, szybko więc zredukowała zamówienie do dwóch kieliszków. - Nie - upierał się coraz bardziej się czerwieniąc. - Urodziny to urodziny! Kiedy kelnerka odeszła, udawał, że słucha z uwagą piosenki. Basia delikatnie dotknęła jego policzka papierową serwetką. - Czasami cię nawet lubię. Odetchnął głęboko, jakby minęło wielkie niebezpieczeństwo, po czym nieśmiało, powoli przesunął po blacie stolika swoją spoconą dłoń i nakrył nią leciutko rękę Basi. Nie cofnęła jej. Ośmielony tym zaczął głośno snuć rozważania, gdzie za rok będą obchodzić jej kolejne urodziny. A także: Czy zobaczą kiedyś odbudowaną Starówkę? czy przejdą się razem przez most na Wiśle? Ale Basia nie angażowała się w te wizje. Patrzyła na czarnowłosego konferansjera, który stanął na estradce obok Fogga i wzruszonym głosem oznajmił, że radio podało wiadomości, że dziś na pokładzie statku "Śląsk" powrócił do kraju Julian Tuwim. Wśród stolików jakby wiatr powiał, nasilił się szmer głosów, tu i ówdzie rozległy się oklaski. - Proszę państwa - konferansjer uniósł w górę ręce, jakby dopiero teraz miały paść najważniejsze słowa. - Nasz wspaniały poeta nie zastanie, niestety, swego stolika w "Ziemiańskiej", ale jesteśmy pewni, że i wśród nas, w kawiarence Mieczysława Fogga, odnajdzie atmosferę dawnej Warszawy. Tak się zaczął wieczór, na którego wspomnienie Andrzej aż zaciskał pięści. Kelnerka przyniosła kawy i pepermint. Andrzej nie wyjąwszy łyżeczki, którą mieszał cukier, przechylił filiżankę, omal nie wykłuwając sobie oka. Basia wyjęła łyżeczkę i odłożyła na spodeczek. Zrobił się czerwony jak burak. Żeby pokryć zmieszanie, chwycił za kieliszek i wychylił go jednym haustem. Zauważył zdziwione spojrzenie Basi: wypiła ledwie łyczek likieru i odstawiła kieliszek. - Szkoda, że nie zaczekałeś na mnie - powiedziała. - Likier pije się powoli. Nie wiedział, co zrobić, żeby zatrzeć to wrażenie, ale na szczęście Fogg zaczął śpiewać: "Kochana, ja wrócę, ty wiesz". Na sali zrobiło się cicho. Głowy obecnych odwróciły się w stronę estrady. Ręka Andrzeja powoli przesunęła się ku dłoni Basi, ale dziewczyna tym razem gwałtownie ją cofnęła. Zobaczył łzy płynące po jej policzkach. Siedziała bez ruchu, nie wstydząc się tego, że płacze, a jej usta poruszyły się bezgłośnie powtarzając słowa o chłopcu, który prosi dziewczynę, by czekała, aż wróci z wojny. Andrzej nie rozstawał się z fotografią Basi. Nosił ją przy sobie, wyjmował, wpatrywał się, jakby sprawdzając, co zmieniło się w jej twarzy. Teraz też, choć znajdował się w kabinie projekcyjnej kina "Polonia", nie patrzył na ekran, tylko za plecami Wrotka stał ze zdjęciem Basi i w smudze światła, padającego z nie domkniętych drzwi kabiny, wpatrywał się w nie. Tymczasem na ekranie wykwitły setki namiotów, na Polu Mokotowskim odbywał się zlot trzydziestu pięciu tysięcy młodzieży. Głos komentatora w uniesieniu relacjonował ostatnie etapy budowy mostu Poniatowskiego. To jakby otrzeźwiło Andrzeja. Trącił Wrotka w ramię. - Nie masz ty czasem białej koszuli? - Do ślubu? - Wrotek odwrócił się od projektora i zerknął bystro na Andrzeja. Ten wzruszył ramionami. - Nie. Na otwarcie mostu. - A krawat czerwony masz? - trzymając rękę na bębnie projektora Wrotek patrzył przez zmrużone powieki na przyjaciela. - Znałem kiedyś żołnierza, który dał dyla, bo trzymał z rządem londyńskim... - Z nikim nie trzymał - Andrzej oparł się plecami o framugę drzwi, spoglądając nadal na fotografię Basi. - Nie chciał, żeby krew się lała. - A, to ty nawet wiesz, o kim jest film, który opowiadam. - No wiem. - A kim jest? - Jeszcze sam nie bardzo wie. - To ja ci powiem: dopiero rok minął, a on już na nową wiarę przeszedł. - Miał może stać i przyglądać się, jak inni mosty stawiają? Miasto nie trawa, samo nie urośnie. Wrotek chciał coś odpowiedzieć, ale musiał zająć się projektorami. Andrzej przyklęknął na podeście schodów i zaczął delikatnie pocierać fotografię o żelazny kant. Nie zauważył, że Rajmund zagląda mu przez ramię. Nim zdążył ukryć zdjęcie, Wrotek jednym ruchem wyrwał mu je. - Niech ja eunuchem zostanę! - wykrzyknął zdumiony. - Przecież to Basia! - Oddaj! - Twoja Basia! - powtórzył, cofając się w głąb kabiny. - Ale siksa! Andrzej chciał wyrwać fotografię, ale Mundek robił zręczne uniki i krył się to za jednym, to za drugim projektorem. - Daj słowo, że nigdy jej nie powiesz o tym zdjęciu. Andrzej powiedział to takim tonem, że Wrotek zgasił na moment ironiczny uśmieszek, który zawsze gościł na jego twarzy, kiedy rozmawiali o kobietach i miłości. - I co, będziesz ją na sercu nosił? - spytał, oddając zdjęcie. Andrzej natychmiast zamknął je w dłoni. - Może nie ja. Może ktoś inny - odparł. - Jaki inny? - poślinił palec i dotknął czoła Andrzeja, jakby badał ciepłotę żelazka. - Co ty bredzisz? - Nieważne - Andrzej wzruszył ramionami i żeby zatrzeć jakoś te słowa, które całkiem niepotrzebnie mu się wyrwały, raz jeszcze z naciskiem poprosił Rajmunda, by zapomniał o zdjęciu i nie wspominał o nim nikomu. Właściwie sam bał się myśleć o tym, co chodziło mu po głowie. Kiedy patrzył na nią, a ona odwzajemniała spojrzenie - cały czas czuł się jak zdrajca. Judasz - powtarzał sobie w myślach. Żeby ona wiedziała, o czym ty myślisz, nie chciałaby nawet splunąć w twoją stronę! Całe noce rozważał tę sprawę, szukał argumentów, które by usprawiedliwiły jego plan. Nie potrafił już być wobec Basi tak naturalnyjak przedtem. Musiała coś wyczuć, bo w czasie spaceru spytała, co go gnębi. - Potrzebuję białej koszuli - powiedział byle co, a ona obiecała mu pomóc. Poszli na Złotą i Basia poprosiła ojca o pożyczenie białej koszuli. Nie chciał nawet słuchać o tym. Ale pani Marta wyciągnęła jedną z szuflady. Przekonywała męża, że w tych czasach trzeba się dzielić nie tylko chlebem, ale i koszulą. Zniecierpliwiona Basia stała przy drzwiach. - Dajcie już tę koszulę! Rozważacie to, jakby was poprosił o moją rękę. Kiedy wyszła z pokoju zamykając za sobą drzwi, Lawina długo patrzył przed siebie. - Marta, sądzisz, że on może się jej podobać? - Jesteś zabawny, Leopoldzie - delikatnie dotknęła jego dłoni. - Wciąż jesteś o nią zazdrosny. Andrzej mierzył przed lustrem koszulę. Wyciągnął z kieszeni zwinięty w rulonik krawat. Kiedy usiłował zawiązać go pod kołnierzykiem, wszedł Lawina i wbił oczy w lustro, jakby zobaczył w nim nie Andrzeja Talara, lecz byka z rogami. - A cóż to za kolor? - Organizacyjny - Andrzej był zajęty robieniem węzła. - Niech no pan zdejmuje tę koszulę! Andrzej odwrócił się tyłem do lustra. Patrzył zdumiony na wyciągniętą rękę doktora. Basia stanęła obok ojca: - Ty poważnie? - Poważnie. Koszulę na otwarcie mostu Poniatowskiego musiał więc pożyczyć od chorego kolegi. Była za ciasna, ale cóż miał zrobić. Stał w grupie kolegów pod transparentem: "Politechnika Warszawska". Słyszał dobiegające z głośnika słowa sprawozdawcy radiowego. Józef Małgorzewski wzruszonym głosem mówił, że oto 22 lipca 1946 roku Warszawa doczekała się: po raz pierwszy przez most Poniatowskiego przejedzie tramwaj linii 24, który będzie woził z prawego na lewy brzeg Wisły nie spekulantów, nie wyzyskiwaczy, lecz świat pracy; za chwilę wóz motorowy poprowadzi naczelny dyrektor MZK, inżynier Kubalski, a pasażerami tramwaju będą członkowie rządu i twórcy mostu: profesor Hempel i inżynier Woliński, kierownik montażu. Otwarcie pierszego mostu było wielkim świętem dla Warszawy. Zebrały się tłumy. Prawie wszyscy mieszkańcy domu na Złotej wybrali się na tę uroczystość. Ledwie przesunął się dzwoniący radośnie wóz motorowy, szpalery ludzi pękły i tłum wylał się na jezdnię mostu. Zmieszali się widzowie z maszerującymi delegacjami różnych zakładów pracy i organizacji. Daremnie Andrzej wyciągał szyję, by dojrzeć gdzieś Basię. Umawiali się przy ślimaku. Kiedy tak wypatrywał jej wśród wiwatującego wzruszonego tłumu - nagle zdrętwiał. Zauważył wbite w siebie spojrzenie Wiktora. Ostatni raz widział go w lutym czterdziestego piątego roku, kiedy rozwiązywał oddział. Andrzej zapowiedział swoją decyzję zgłoszenia się na ochotnika do Wojska Polskiego. Wówczas Wiktor spojrzał na niego uważnie i zapytał: "W jakim charakterze? "Żołnierza". "Nie wystarczy nosić karabin, trzeba wiedzieć, na kogo go skierować." A teraz Wiktor wyraźnie go śledził. Wcisnął w ręce kroczącego obok kolegi drzewce transparentu i dał nura w tłum. Zgięty wpół przepychał się ku schodom wiodącym na Solec. Nie myślał w tej chwili o Basi. Żeby tylko mnie nie dogonił! Andrzej wpatrywał się w długie szeregi fotografii rozłożonych na stole z nie heblowanych desek. Łagodny lipcowy wietrzyk szeleścił liśćmi kasztana, w którego cieniu ustawiono stół. Krzyże i figury nagrobków połyskiwały w słońcu, które pomału opuszczało się ku widocznym stąd wieżom wolskich kościołów. Andrzej po raz pierwszy był na Powązkach. Tego popołudnia chowano powstańców, których zwłoki ekshumowano poprzedniego dnia na skraju Lasku Młocińskiego. Cały prawie rok spoczywali tam wspólnie, więc i teraz postanowiono nie naruszać tych braterskich związków. Równe szeregi białych brzozowych krzyży leżały jeszcze na skarpie świeżo wykopanej ziemi, nad skrajem wielkiej wspólnej mogiły. Gromadka ludzi, przygnanych tutaj rozpaczą i nadzieją wpatrywała się w pudła trumien, które długimi szeregami zalegały dno piaszczystego dołu. Brzozowe krzyże zdobiły owalne metalowe tabliczki z monotonną i niewyszukaną treścią: NN, NN, NN... Tylko zdjęcia, które znaleziono przy ekshumowanych, a które leżały teraz na stole pod kasztanem, rozrzucone jak karty zawiłego pasjansa, mogły rozwiązać zagadkę tych dwóch jednobrzmiących liter. Siedzący za stołem mężczyzna z opaską Czerwonego Krzyża dawno już przestał zwracać uwagę na Andrzeja, który wciąż jeszcze brał ze stołu coraz to inne fotografie, by przyjrzeć im się z bliska. Odszedł wreszcie od stołu i okrążył pień starego kasztana, który zasłaniał mu widok na ceremonię pogrzebu. A pora była najwyższa, bo właśnie, unosząc nieco sutannę zamiatającą rozkopany piasek, nadszedł ksiądz, a za nim przygarbiony kościelny w przydługiej komży i z cynową misą, z której wyzierało kropidło. Był to ostatni moment dla Andrzeja, jeśli miał wykonać zamiar, który rozważał od dawna. Gdy tylko dobrnął na cmentarz, w gromadzie otaczającej mogiłę bez trudu odnalazł Basię i Igę. Nigdy nie przepuszczały podobnych uroczystości. Teraz więc obejrzał się gwałtownie za siebie jak złodziej obawiający się przyłapania na gorącym uczynku, wyjął z kieszeni pomięte zdjęcie Basi i szybko zmieszał je z tymi, które trzymał w dłoni. Zawahał się przez chwilę przed rozłożeniem ich na stole. Raz jeszcze przebiegł wzrokiem szeregi wyblakłych fotografii. Były to na ogół zdjęcia legitymacyjne. Niektóre przyklejone do strzępków tektury po miesięcznym tramwajowym bilecie, ausweisie lub legitymacji szkolnej, inne przekłute dziurkaczem albo udekorowane jak szarfą łukiem fioletowej pieczątki. Dziesiątki par oczu: harcerzy, podlotków i studentów zdawały się patrzeć martwo ze stołu na drżące palce Andrzeja. Jakby wstydząc się tych papierowych świadków, raz jeszcze odwrócił głowę. Dojrzał księdza, który się wdrapał na sam szczyt wału ubitego z wykopanej gliny. Nie patrząc już w stronę dołu, Andrzej upuścił na blat garść postrzępionych zdjęć. Ksiądz uniósłszy w górę mszalik przemówił: - Układamy oto do wiecznego spoczynku braci naszych i siostry nasze, których zwłoki doczesne odnaleziono wczoraj w Lasku Młocińskim. Panie Boże Wszechmogący uniósł ramiona ku błękitnemu niebu - polecamy ci obrońców tego miasta nieujarzmionego, polecamy ci dzieci, których nie rozpoznali rodzice, synów, których imion nie znamy. Lecz ty, Panie, który znasz ich już od tych strasznych dni sierpniowych, kiedy szeregami meldowali się na Twoją służbę, wiesz, że wspólne mają imię. Wspólne i święte: Dzieci Warszawy! Dziesiątki chustek powędrowało do oczu. Mężczyźni z trudem przełykali ślinę. W ciszy, mąconej tylko szelestem liści, słychać było "wieczne odpoczywanie", odmawiane szeptem przez samotnie stojącą staruszkę. Ksiądz idąc wzdłuż trumien jak przed rzędem kompanii, kropił je zamaszyście wodą święconą. Andrzej stanął za plecami Basi. Obejrzała się i przywitała go wzrokiem. Dopiero teraz dostrzegł stojących opodal młodziutkich milicjantów z karabinami gotowymi do oddania salwy. Najstarszy rangą pochylił się ku otyłemu mężczyźnie w obcisłej dwurzędowej marynarce. - Już można, towarzyszu sekretarzu? - Poczekaj... Ksiądz wciąż jeszcze maszerował z kropidłem wzdłuż trumien. - Może twoje koleżanki kogoś tam rozpoznają - szepnął Andrzej do Basi. - Gdzie? Wskazał głową stolik pod kasztanem. - Nie widziałaś? Zdjęcia, które znaleziono przy nich - spojrzał w dół na trumny. - Pracownikom Czerwonego Krzyża bardzo na tym zależy. Basia szeptem przekazała informację Idze. Ta bez słowa ujęła za ramię stojącą przy niej dziewczynę w ciemnych okularach. Wszystkie trzy przepchnęły się przez tłum i skierowały w stronę stołu. Kiedy Andrzej ponownie znalazł się w cieniu starego kasztana, za stołem siedziała chuda i wysoka kobieta. Służbowa opaska ześlizgnęła się jej aż na przegub cienkiego jak patyk ramienia. Ze współczuciem i zrozumieniem patrzyła na dziewczęta, które gorączkowo przerzucały fotografie. Andrzej raz jeszcze spojrzał na małe, pomięte portreciki. Basia przeglądała je pierwsza, odrzucając na stół jak karty, które już nie liczą się w grze. Na stercie odrzuconych zdjęć Andrzej dojrzał nagle twarz Basi. Nie rozpoznała własnej podobizny ze śmiesznymi warkoczykami; pogięta, zniszczona leżała teraz wśród innych fotografii. Andrzej wyciągnął już po nią rękę, kiedy ubiegła go Iga. Spojrzała na Basię. Przez moment patrzyły sobie w oczy, jakby nie dowierzały dokonanemu odkryciu. Basia, sięgając ponad stołem, wczepiła się palcami w kościste ramiona urzędniczki, jakby w obawie, że chuda pani ucieknie. - Gdzie?! - krzyknęła tak głośno, że wszyscy odwrócili głowy. - Gdzieście to znaleźli?! Gdzie? - Pani... mogłaby podać tożsamość? - nawet nie usiłowała wyswobodzić ramion, którymi wciąż potrząsała dziewczyna. Lecz Basia sama zwolniła uścisk. - Niech oni odkryją te trumny! - zawołała. - Niech oni... Rzuciła się w stronę tłumu, ale chuda urzędniczka w porę zabiegła jej drogę. Iga z Andrzejem podbiegli do szamoczących się kobiet. Andrzej nie bacząc, że paznokcie miotającej się Basi rozorały mu policzek, zamknął ją w mocnym uścisku ramion. Jeszcze przez chwilę usiłowała walczyć, lecz w tym właśnie momencie koronami drzew wstrząsnęła karabinowa salwa. Andrzej poczuł, jak szczupłym ciałem dziewczyny targnął dreszcz, ale to był już jej ostatni protest. Milicjanci dwukrotnie jeszcze repetowali karabiny i dwukrotny huk salwy zmącił ciszę powązkowskiego cmentarza. Basia zawisła bezwładnie w ramionach Andrzeja i tuliła głowę do jego piersi. Uniósł dłoń, aby pogłaskać jej włosy, ale w ostatniej chwili cofnął rękę. Mocniej ją tylko przygarnął. Późnym wieczorem wezwano do Lawinów doktora Kazanowicza. Swoim zwyczajem długo nie reagował na łomotanie do drzwi. Kiedy je wreszcie uchylił, dojrzał zrozpaczoną twarz pani Marty. - Co się stało? - Basia... Nic więcej nie mogła z siebie wykrztusić. Resztę dopowiedziały doktorowi opróżnione fiolki lekarstw, leżące na nocnym stoliku przy łóżku dziewczyny. - Kiedy to zjadła? Nie wiedzieli dokładnie. Przed wieczorem Iga z Andrzejem przyprowadzili ją do domu. Od nich dowiedzieli się, co zaszło. Basia była już spokojna, nie odzywała się tylko ani słowem. Kiedy została sama, zamknęła się w pokoju. Lawinowie usłyszeli zgrzyt przekręconego klucza w zamku. Nie odpowiadała na pytania ani na dobijanie się. Pani Marta nie pamiętała nawet, w jaki sposób udało im się wyważyć drzwi. Zastali córkę leżącą na nie zasłanym łóżku i pogrążoną we śnie. Obok stały puste flaszeczki po lekarstwach. Kazanowicz uspokoił Lawinów, że leki nie zdążyły jeszcze przedostać się do krwi, wystarczy tylko podać miksturę powodującą odruchy wymiotne. Sam sporządził w kuchni odpowiedni napój, bo pani Marcie wszystko leciało z rąk. Po godzinie zażądał zegarka. Lawina podał mu ogromnego roskopfa ze zwisającym z ucha łańcuszkiem: jeden z nielicznych przedmiotów, które uchronił przed wymianą na cukier. Wpatrzony w tarczę, Kazanowicz ujął bezwładne ramię Basi. Pani Marta co chwila wykręcała nad miednicą ręcznik i przykładała go do wilgotnego czoła córki. Lawina niespokojnie krążył po pokoju. Nareszcie Kazanowicz opuścił ramię dziewczyny jak przedmiot, który go znudził. - Teraz nic jej już nie grozi - powiedział - tylko dalsze życie. Lawina zatrzymał się w swej wędrówce po pokoju. - Jakie ma tętno? - spytał. - W sam raz, żeby żyć dalej nie wiadomo po co. Jakby usprawiedliwiając się sam przed sobą z wykonanej misji, do której go zmuszono, podjął dalszy ciąg rozważań: - Zrobiłem to wbrew sobie. Osobiście pochwalam rozsądek córki, że miała tego dosyć. Ganię natomiast metodę. Luminal? Luminal firmy Ludwik Spiess, kiedy świat dysponuje fenomenalnym cyklonem firmy IG Farben? Lekkomyślność... - Dziękuję panu - syknął Lawina - że dał się pan ubłagać i zszedł. Ale teraz niech już nas pan zostawi samych. Kazanowicz, jakby nie do niego mówiono, obracał w palcach flaszeczkę. - Żadnemu nosorożcowi ani pluskwie nie przyjdzie do głowy - ciągnął - że może popełnić samobójstwo. Tylko to wyróżnia pozytywnie człowieka od zwierzęcia. - Niech pan już przestanie! - zawołał pan Leopold. Za drzwiami usłyszeli szczekanie psa. Doktor uniósł się i już bez słowa wyszedł. Wraz z łoskotem zamykanych drzwi Basia uniosła zmęczone powieki. Patrzyła półprzytomnie w twarz klęczącej przy łóżku matki. - Córcia! - wyszeptał pan Leopold. - Jak mogłaś nam to zrobić?! Lawinowa pochyliła się nad Basią; zobaczyła jej wąskie, nic nie widzące źrenice. - Ona nie słyszy - powiedziała. - Ja mówię do siebie. Nasza wina, że nie przygotowaliśmy jej do życia. - Ona go naprawdę kochała - westchnęła Lawinowa. - A my? - zawołał pan Leopold. - My jej nie kochamy naprawdę!? Zgarnął obydwie fiolki i zgniótł je tak mocno, że kilka czerwonych koralików krwi skapnęło do miednicy, w której moczył się ręcznik. Wiadomość o próbie samobójstwa Basi szybko obiegła kamienicę. Tylko Andrzej, nieświadom tego, co zaszło, nie pokazywał się na Złotej przez kilka dni. Zastanawiało to nawet panią Martę, która godzinami przesiadywała przy łóżku córki, bojąc się zostawić ją samą. Basia, przytomna już, ale osłabiona i apatyczna, obojętnie przyjmowała wszystkie wieści o życiu kamienicy i miasta. Tylko jej nie elektryzowały radiowe depesze, które ożywiały warszawiaków. Oto do Gdyni przybił amerykański parowiec "Virginia", przywożąc dwadzieścia tysięcy kur w siedmiuset pięćdziesięciu siedmiu klatkach, osiem tysięcy koni i tysiąc cieląt. Obliczano więc pośpiesznie, na ile to starczy obiadów i kolacji, bo rondle warszawiaków wciąż jeszcze świeciły pustkami; za kilogram schabu płacono ponad dwieście złotych, a więc dziesiątą część profesorskiej pensji, którą pobierał pan Leopold. Na kartki wydawano wszystko: tytoń, perkal, słoninę; racjonowano nawet przydziały pietruszki i cebuli. Tolek Pocięgło wracał właśnie z wykupionym przydziałem żywności do domu. Jak zwykle popychał przed sobą niedawno zdobyty wózek, bo od czasu, kiedy odstawił inwalidzkie kule, nie wpuszczano go do sklepu poza kolejką, świadczył się więc Mieciem. W drodze do domu specjalnie skręcił w Prostą, gdzie przy odgruzowywaniu spodziewał się zastać Andrzeja Talara. Robotnicy rozwalili resztki murów. Wciąż nowe furmanki podjeżdżały po cegły. - Daj Boży zdrowia! - pozdrowił Tolek pracującą ekipę. - A co? Andrzejku Talar już nie pracuj i tutaj? - On na szkole dzisiaj. - Bo mu narzeczona choruji. My w jednej chawirze mieszkamy i ja mu zaszedł to powiedzieć. Niech obuwiązkowu przyhula na Złotą. Kiedy w godzinę później zakomunikował Lawinom o swojej samorzutnie podjętej misji, Basia nie podziękowała mu nawet. Tylko pani Marta ucieszyła się. Po cichu liczyła na to, że Andrzej zastąpi ją w czuwaniu przy łóżku córki. Zjawił się nazajutrz. Lawinowa odciągnęła go do kuchni. Dowiedziawszy się prawdy, Andrzej zbladł. Przez te kilka dni zdołał już jako tako uspokoić sumienie; teraz znowu przeląkł się chwili, kiedy Basia spojrzy mu w oczy. Chciał tylko zabić jej nadzieję a omal nie zabił jej samej. Ale Basia nawet nie spojrzała na niego. Siląc się więc na spokój, opowiadał jej banalne nowinki przeczytane w gazecie lub zasłyszane na mieście: o czekających go egzaminach, o kartkach na płatki owsiane. O Einsteinie, który potępił bombę atomową. W końcu wydało mu się, że mówi w pustkę albo do manekina, którego przebrano w piżamę Basi i ułożono na łóżku. Istotnie, nic z tego nie dotarło do dziewczyny. Następnego dnia Andrzej znów przyszedł zastąpić panią Martę. Tym razem zasiedział się dłużej. Dobiegała północ, a on wciąż jeszcze w miękkim fotelu dawnego gabinetu Lawinów głośno czytał gazetę. Basia nie usypiała. Rozparty w przepastnym fotelu poczuł, jak opadają mu zmęczone powieki. - Jeszcze? Czy może już śpiąca jesteś? - spytał znad gazety. - Możesz czytać. - Penicylina, wynalazek profesora Fleminga, ratuje ludziom życie - przeczytał kolejny nagłówek. - Po co? Po raz pierwszy podejmowała rozmowę. - Ja bym inaczej powiedział - odłożył "Rzeczpospolitą" i nachylając się ku Basi starał się zmusić ją, by popatrzyła na niego. - Ja bym spytał: dla kogo? - No właśnie, dla kogo? No, powiedz... - Wiśta-wio łatwo powiedzieć... - odezwał się smętnie. Po raz pierwszy odwróciła twarz w jego stronę. A nawet coś jakby uśmiech przebiegło przez jej usta. - Czasami cię nawet lubię - powiedziała. Poruszyła ręką, jakby chciała ją wyciągnąć ku niemu, ale kiedy Andrzej pośpiesznie uniósł dłoń, aby nią przykryć jej wychudzone ramię, przymknęła oczy i odwróciła głowę do ściany. Przez chwilę wpatrywał się w nią, potem znów próbował czytać, ale ziewnąwszy raz i drugi wsparł głowę o oparcie fotela i nie mogąc zwalczyć zmęczenia zasnął. Nie wiedział, jak długo drzemał. Kiedy się ocknął, machinalnie sięgnął po leżącą na podłodze gazetę. Wtedy dostrzegł, że łóżko Basi jest puste. Niespokojnie rozejrzał się po pokoju. W sypialni Lawinów było ciemno. Zdjęty nagłą trwogą, podszedł do drzwi kuchni i uchylił je. W ciemności usłyszał szmer - coś jakby syczenie - poczuł mdły zapach gazu. Przekręcił kontakt. Dojrzał plecy Basi opięte kolorową piżamą, pochylone nad kuchenką gazową. Wspierała się o nią łokciami, jakby wypatrując czegoś między palnikami. Jedną ręką chwycił ją wpół, drugą pośpiesznie dokręcił kurki. Nie dawała się odciągnąć. - Zostaw mnie! - krzyknęła. - Przestań się wtrącać! Zamknął ją w ramionach, ale tłukąc go pięściami w pierś, odpychała od siebie. - Zostawcie mnie wszyscy! - wołała coraz rozpaczliwiej. W drzwiach stanął zbudzony hałasem Lawina. Ledwie zdążył narzucić bonżurkę. - Co to ma znaczyć?! - spytał niespokojnie, widząc szamoczącą się z Andrzejem Basię. - Na zbyt wiele pan sobie pozwala. O tej porze... - Co pan wie! - Wypraszam sobie ten ton! Zbyt późna pora, żeby pan tu przebywał. Andrzeja zatkało. - Gdybym tu nie był, to... A zresztą... - machnął ręką. - Proszę stąd wyjść! Natychmiast! - ramię pana Leopolda wycelowało w drzwi. - Niech pan lepiej pootwiera okna - powiedział Andrzej ze spokojem, który jeszcze bardziej rozwścieczył doktora. Ciągle jeszcze nic nie pojmował. Prześlizgnął się wzrokiem po Basi, która skulona siedziała na taborecie z twarzą ukrytą w dłoniach. - Moja córka też ma dość pańskiej obecności! Tam są drzwi! - Nie wyjdę! Czy pan jest ślepy? Ona nie może być sama. - Czy mam zawołać dozorcę? - Wołaj pan sobie. A ja nie wyjdę. - To zakrawa na chamstwo! - zapiał Lawina. Andrzej spojrzał na niego spode łba. - Wiśta-wio łatwo powiedzieć. - Wezwę milicję! - pan Leopold usiłował jedyną ręką wypchnąć Andrzeja za drzwi. - Koledzy pana wyprowadzą. Andrzej gwałtownym szarpnięciem strząsnął z siebie dłoń doktora. Patrząc mu z bliska w oczy, wypalił: - Jeśli już o to chodzi, to jestem tu zameldowany. Zapadła cisza przerywana tylko szlochaniem Basi. Im zaś obu nagle jakby zabrakło słów, którymi się obrzucali. Lawina istotnie oniemiał usłyszawszy pogróżkę, Andrzej też jakby przeląkł się własnego argumentu, którego by w innych okolicznościach nie użył. Pierwszy doszedł do równowagi pan Leopold. - No tak - pokiwał głową z politowaniem - tego się można było spodziewać. Mamy okupanta! - dodał, dostrzegłszy żonę przybywającą mu w sukurs. Andrzej zawstydził się. - Zmusił mnie pan do tego - powiedział. Lawinowa widząc płaczącą Basię podbiegła do niej. - Co tu się stało? Andrzej podszedł blisko do Lawiny. - Nie rozumie pan, że ona teraz potrzebuje opieki? Dzień i noc, bezustannie. - Więc pan tu zostaje? Andrzej popatrzył na niego spod przymrużonych powiek. Od dawna właściwie mógł wyjaśnić, co zaszło, ale z jakimś rosnącym uporem wzbraniał się przed tym, by nie usprawiedliwiać się z gestu, za który oczekiwać mógł wdzięczności, a po którym traktowano go jak intruza. - Tak - powtórzył. - Mogłem się spodziewać, że za swoją uprzejmość - Lawina ironicznie zaakcentował ostatni wyraz - wyegzekwuje pan zapłatę - wyszedł trzasnąwszy drzwiami. Andrzej stanął w otwartym oknie i głęboko zaczerpnął powietrza. Nikt w kamienicy nie wiedział, co zaszło tej nocy w mieszkaniu Lawinów. Zresztą od rana wszyscy żyli podniecającym wydarzeniem, ponieważ Rajmund Wrotek przystąpił do podziału mieszkania, korzystając z wyjazdu pani Haliny. Około ósmej rano pokój grodził już mur na człowieka wysoki, bo Osuch pracował iście po stachanowsku. - I po co pan to robi? Kanadę pan tu ma. Żeby mnie ktoś tak kochał... - Nie słyszał pan, że z miłości można kota na śmierć zagłaskać? - A co będzie, jak ona to zobaczy? - kielnią wskazał mur. - To jest czołg. - Mówię z panem jak czekista z czekistą. Nie cofnę się... I nie dam się wygryźć. - Samobójca z pana... Nagle z głębi klatki schodowej dobiegł ich głos pani Haliny. Spojrzeli na siebie z przerażeniem, a Osuch chwyciwszy kielnię i mesle wycofał się pod drzwi. - Nie pękaj pan! - zawołał Wrotek. - Teraz? Teraz mnie pan zostawia? Halina stanęła w otwartych drzwiach i jednym rzutem oka oceniła dramat. Wyciągnęła przed siebie ręce i już Wrotkowi zdawało się, że wyrwie murarzowi z rąk wiązkę ciężkich mesli, a ona tymczasem owinęła tymi ramionami Wrotkową szyję i szepnęła ze łzami: - Wybaczam ci to, Mundi... Ja ci wszystko wybaczam... Zadzwoniła o podłogę kielnia, która wypadła z dłoni Osucha. W jednej chwili był już na schodach. Na dole czekało na niego ogromne audytorium, łase wieści z placu boju. Lecz zanim Osuch zdołał wykrztusić pierwsze słowa sprawozdania, z ulicy nadbiegł Gienek z nową rewelacją: Lidka Jasińska przysłała wiadomość, że Basię przywieziono do jej szpitala nieprzytomną. Lidka czekała na nich przed samym wejściem do szpitala na Lindleya. Pan Leopold był na uniwersytecie, Lawinowa przyjechała więc w towarzystwie Andrzeja. On pierwszy rzucił się ku Lidce. - Już wszystko dobrze - powiedziała. - Groźne było, jak ją przywieźli. - Czy lekarze nie przewidują powikłań? - gorączkowo pytała Lawinowa. - Niby jakich? - zdziwiła się Lidka i pierwsza ruszyła w głąb białego korytarza. - Było już pompowanie żołądka... Zatrzymali się przed okratowanymi drzwiami windy. - Co ona znowu zażyła? - spytała pani Marta. - Jak to, co zażyła? - Lidka wyraźnie nie pojmowała pytania. - Znowu luminal? - podpowiedziała Lawinowa. - Proszę pani... - Lidka coraz bardziej zdziwiona rozsunęła kratownicę drzwi. - Basię nieprzytomnie pijaną przywieźli. - Pijaną? - Widać jej zaszkodziło - spokojnie stwierdziła Lidka, wchodząc do wnętrza windy. - Teraz ten bimber z karbidem mieszają, to może i koniowi zaszkodzić... W milczeniu wjechali na piętro, Andrzej zbyt był oszołomiony, by pytać o cokolwiek. Uczucie ulgi, że to nie samobójstwo, walczyło w nim z poczuciem winy. Przed drzwiami do izby przyjęć pani Marta zawahała się. - Wolałabym na to nie patrzeć. Bez słowa wślizgnął się za Lidką do pokoju, w którym dwie salowe usiłowały za parawanem ubrać lecącą im przez ręce Basię. Lidka zebrała z podłogi podręczniki związane gumką od weka i białą studencką czapkę. - Wypuszczę państwa tylnym wyjściem - powiedziała. Podziękował jej wzrokiem. Upchnął w kieszeń zwiniętą czapkę. Zza parawanu wyjrzała muskularna sylwetka salowej. Podtrzymywała pod ramiona Basię. - Proszę - powiedziała basem i uśmiechając się. - Studentka do zwrotu. Tylnym wyjściem wyprowadzili ją z panią Martą na szpitalny dziedziniec. Tu Andrzej podjechał złapaną aż na Wspólnej taksówką. Długi czas milczeli wciśnięci w wąskie siedzenie starego opla. Lawinowa przytrzymywała dłońmi głowę Basi, która spała na jej ramieniu. - Trochę w tym mojej winy - odezwał się Andrzej. - Nie było mnie przy niej. - Czy nie za dużo pan sobie przypisuje? Czasami nie można inaczej. To się musi wypalić. Odtąd cierpliwie czekał na spełnienie się zapowiedzi pani Marty. Lecz jakoś długo wypalały się w Basi zgliszcza jej dawnych nadziei. Traktowała go oschle, a czasem i opryskliwie. Potulnie znosił jej kaprysy. Któregoś słotnego popołudnia, wróciwszy po zajęciach do domu, zastał Basię siedzącą przed lustrem. Uznał to za pierwszą oznakę powrotu do życia. Pośpiesznie zzuł zabłocone i umazane gliną buty, ustawił je pod drzwiami łazienki i na palcach zaczął się skradać do jej pokoju. Dojrzała w lustrze jego odbicie, ale udała, że go nie dostrzega; dopiero kiedy zakrył jej oczy dłońmi, oderwała je ze złością. - Kto to? - zdążył jeszcze zapytać Andrzej. - Idiota! Teraz dopiero zauważył, jak była inna. Jeszcze nigdy nie widział jej umalowanej. Nie tylko wargi i policzki różowiły się nienaturalnym kolorem, ale i brwi miała pociągnięte czarnym, lśniącym tuszem. - Czy ty... gdzieś się wybierasz? - spytał niespokojnie. Wstała z taborecika. - Nie potrzebuję anioła stróża - powiedziała i szybko wyszła z domu. Andrzej stojąc przy oknie widział, jak szła skrajem chodnika, kierując się w stronę Marszałkowskiej. - To jej przejdzie - usłyszał nagle za sobą głos pani Marty. Odwrócił się gwałtownie jak przyłapany na gorącym uczynku. - To przeze mnie. - O czym pan mówi? - Ja tego nie chciałem! Ale kto mógł przewidzieć... - Mówię panu że jej to minie. Andrzej nie mógł już dłużej dusić w sobie tego ciężaru. - Muszę pani coś powiedzieć - rzucił. - Myślałem, że jej to pomoże... Czasem lepiej jest uciąć cały palec siekierą niż mieć gangrenę... To zdjęcie... To zdjęcie, które znalazła, ja sam podłożyłem. - Tam! Na cmentarzu? Potwierdził skinieniem głowy. - Sprawdziłem, że on nie żyje. Więc po co? Po co dalej miała się dręczyć? - gwałtownie porwał kurtkę przewieszoną przez poręcz krzesła. - Dogonię ją i powiem prawdę. - Nie! Tego niech pan nie robi. - Pani ma do mnie żal? - spytał. Zawróciła w stronę drzwi i Andrzej doznał uczucia zawodu. Ale już w samym progu odwróciła się. - Wiem, że nikogo nie chciałeś skrzywdzić - powiedziała tonem człowieka, który wiele rozumie. - I niech to zostanie tylko między nami. Odetchnął. Rozgrzeszono go z największego przewinienia, jakiego się dotąd w życiu dopuścił. Basia znikała odtąd z domu coraz częściej i coraz częściej Popiołek musiał zrywać się nad ranem, by jej otworzyć bramę - Niech ja skonam - mawiał potem wsuwając się pod ciepłą kołdrę - ale od niej alkoholem waniało. - Od Basi? Wódką? Jaką? - nie dawała wiary pani Józefina. - Jaką, jaką... - gderał rozespany. - Taki szpenio to ja nie jestem, żeby nosem odróżnić perłę od jarzębiaku. Faktem faktycznym jest, że waniało. Dla Andrzeja był to pracowity czas. Kraj szykował się do pierwszych wyborów po wojnie. Chłopak całe dnie był na nogach roznosząc agitacyjne ulotki i zwoje biało-czerwonego płótna, którym dekorowano uczelnie i domy, gdzie znajdowały się lokale wyborcze. Któregoś wieczoru, przechodząc koło kina "Polonia", postanowił odwiedzić Wrotka. Zmęczony całodziennym wieszaniem proporczyków na ocalałych latarniach na Marszałkowskiej, obiecywał sobie odpoczynek w kabinie. Mógłby też przez okienko obejrzeć Charlesa Boyera. Wspinając się po żelaznych schodkach, usłyszał wesołe śmiechy dochodzące z góry. Trochę zawiedziony, że Mundek nie jest sam, niechętnie zawrócił i już stawiał nogę na niższym stopniu metalowych schodków, kiedy nagle usłyszał głos Basi. - Ale niech pan nie gasi światła! - wołała ze śmiechem. Drgnął i spojrzał w uchylone ciężkie drzwi kabiny. - Piękną kobietę najlepiej widzi się po ciemku - doszedł go głos Wrotka. - Napijemy się jeszcze? I znów słychać było śmiechy za okutymi drzwiami. Dwoma skokami znalazł się w progu kabiny. Na jego dawnym wyrku siedzieli obok siebie Basia i Wrotek. Na kolumience metalowych pudeł do filmów, jak na okrągłym stoliku, stała ćwiartka i otwarta puszka po konserwie. Andrzej wbił oczy w Basię. - Co ty tu robisz? Wrotek speszył się na widok przyjaciela, ale ochłonął natychmiast i wyciągając w jego kierunku szklaneczkę, zawołał ze źle udawaną radością: - Mityng przedwyborczy, brachu! Strzelisz jednego za zwycięstwo bloku? Andrzej stanął przed nim. - Podnieś się! - powiedział przez zaciśnięte zęby. - Nie wypijesz? - Wrotek wciąż siedział na wyrku z wyciągniętą przed siebie szklaneczką. - Za Mikołajczykiem jesteś? - Wstań! Rajmund niechętnie uniósł się z posłania i kiedy stanął wyprostowany, otrzymał potężne uderzenie w podbródek. Zwalił się w tył, przewracając z łoskotem pudła z filmami. Oberwałby jeszcze mocniej, gdyby Basia nie wymknęła się z kabiny. Andrzej pognał za nią jak szalony i wołał rozpaczliwie. - Basia! Baśka! Sarna! Dopędził ją dopiero przy Marszałkowskiej. Schwycił mocno za ramię. - Zostaw mnie wreszcie w spokoju! - krzyknęła wyszarpując rękę. - Czy ty nie widzisz... - Andrzej przyciągnął ją do siebie - czy to tak trudno zobaczyć, że cię kocham? - No i co z tego? Niepotrzebna mi twoja miłość. Żadna! Andrzej, nie wypuszczając jej z uścisku, spojrzał w górę na drzwi kabiny. - Jak mogłaś? - spytał. - Ty i on? - Kiedyś był tylko jeden - odpowiedziała bez namysłu. - A jeśli nie on, to wszyscy są tacy sami dobrzy. - Sama nie wierzysz w to, co mówisz! Znów przyciągnął ją do siebie. - Ten pan mnie napastuje! - krzyknęła Basia do przechodzących ulicą dwóch mężczyzn. Zwolnił uścisk. W tej chwili rozwarły się wyjściowe drzwi kina i na podwórko wylała się gromada widzów. Basia zmieszała się z tłumem. Tego wieczoru Andrzej powrócił do domu upokorzony i zgnębiony. Postanowił wyznać jej prawdę. Zastał ją przed lustrem z ręcznikiem okrywającym ramiona. Lokówkami, rozgrzanymi nad tlącym się węglem drzewnym we wnętrzu żelazka do prasowania, skręcała włosy w zabawne precelki. - Zanim znowu gdzieś zabłądzisz - powiedział wchodząc - chciałbym z tobą poważnie pomówić. - Wiśta-wio - zachęciła go ironicznie. - Baśka... To naprawdę poważna sprawa. To może wszystko zmienić... W każdym razie między nami... Ale zdecydowałem się... - No, wiśta-wio, bo się śpieszę. - To ja podłożyłem wtedy to twoje zdjęcie - wypalił. Dojrzał odbite w lustrze zaskoczone spojrzenie Basi. Odwróciła się do niego. - Kłamiesz. - Wziąłem je z twojego albumu. - Kłamiesz! - krzyknęła głośniej. - Chciałem, żeby był już koniec tej twojej męki. - Kłamiesz! - wydyszała mu prosto w twarz. - Wymyśliłeś to po to, żeby dalej mnie móc pocieszać. Daj mi spokój! Wszyscy dajcie mi wreszcie spokój! Wybiegła pozostawiając Andrzeja zapatrzonego w swoje odbicie w lustrze. Późnym wieczorem w sobotę poprzedzającą wybory, Andrzeja wezwano do komitetu. Wraz z nim ulicami Warszawy spieszyli do swoich zarządów i komitetów zetwuemowcy ze wszystkich dzielnic. Drzwi gabinetu Poznańskiego zastał uchylone. Przez sekretariat przebiegali zaaferowani mężczyźni. Dzwoniły bez przerwy telefony. Andrzejowi udzieliła się atmosfera nerwowości. Zanim tu dobrnął, w magazynie na parterze usiłowano mu wcisnąć do ręki karabin. Odmówił pobrania broni. Był wyznaczony na rano jako porządkowy w lokalu wyborczym na Ochocie, ale nie myślał iść tam uzbrojony. Przybiegł do Poznańskiego, by to wyjaśnić. Pułkownik stojąc rozmawiał przez telefon. Razem z Andrzejem wszedł do gabinetu jakiś mężczyzna i podsunął Poznańskiemu kartkę do podpisu. Poznański nie przestając rozmawiać podpisał, a dostrzegłszy Andrzeja, skinął na niego, by podszedł bliżej. - Dzwońcie, o której chcecie - wołał do słuchawki. - O dwunastej, pierwszej, drugiej. Nikt tu przecież dziś spać nie będzie. Odłożył słuchawkę i ciężko opadł na krzesło. - Widzę - powiedział do Andrzeja - że i ciebie postawili na nogi? - Tak, ale... - Znów jakieś ale? - Poznański skrzywił się niecierpliwie. - Mów szybko, bo dziś wyjątkowo nie pora na dyskusje. Jaki lokal powierzono ci do ochrony? Gdzie broń? - Nie wziąłem. Przecież nie po to... W tej chwili wpadł do gabinetu zdyszany referent, którego Andrzej często tu widywał. - Telefon z Mrągowa - meldował. - Trzech ludzi zabito, lokal wyborczy zdemolowany... - Kto dzwonił? - Poznański sięgał po pióro. - Ktoś z komitetu. - Czyja to robota? - Dalszych szczegółów nie znam. Rozmowę przerwano. Poznański podniósł się z krzesła. - Łączcie się przez wecze - rzucił za wybiegającym referentem, a potem zatrzymał się przed Andrzejem. - Słyszałeś? Czy możemy być bezbronni? To, co się rodzi... - Ale dlaczego ja? - nie dał mu dokończyć Andrzej. - A kto? No, zastanówmy się wspólnie: kto to ma robić? Znów zadzwonił na biurku telefon, ale pułkownik nie reagował. - Przecież obiecałeś ojcu, że nikt mu nie odbierze ziemi... - Nooo... Za reformą rolną to nawet PSL jest. Telefon dzwonił bez przerwy. Poznański sięgnął wreszcie po słuchawkę. - Co? Znowu rozbity lokal!?! - zawołał przysuwając sobie notes. - Tak, tak, słucham, notuję... Kiedy sięgał po ołówek, Andrzeja nie było już w gabinecie. Bawolik powrócił z dyżuru w drukarni dopiero w poniedziałek nad ranem. Nie zdejmując koszuli ani spodni, rzucił się na łóżko i natychmiast zasnął. Z kieszeni bluzy wystawał zwinięty w rulon świeżutki numer "Rzeczypospolitej" z wynikami wyborów. Ale Teresa, którą obudził powrót męża, nie śmiała sięgnąć po gazetę. Z otwartymi oczami leżała obok tulącego się do niej Jacka i patrzyła w sufit. Nagle dobiegły ją uderzenia młota na klatce schodowej. Wyjrzała przez drzwi: Osuch kuł na półpiętrze. - Nie, nie teraz, panie Osuch - poprosiła. - Zbudzi pan męża. Wrócił dopiero z drukarni: czekali na wyniki wyborów. Osuch odstawił mesel. - No, to tylko patrzeć, jak amnestia będzie - obwieścił i potrąciwszy wiadro wysypał z niego pęczek mesli i młotków, które dzwoniąc potoczyły się po schodach. To obudziło Bawolika. Siadł rozespany na łóżku i rozglądał się nieprzytomnie. Teresa wyjrzała spoza koca. - Śpij - powiedziała. - Zmęczony jesteś. - Zmęczony? - był tak nieprzytomny, że nawet nie spostrzegł, kiedy dał się wciągnąć w rozmowę, pierwszą rozmowę z Teresą od wielu miesięcy. - Umordowany! Kiedyś po dwóch dogrywkach z "Warszawianką" też taki miękki byłem. - Ale wygraliście - uśmiechnęła się niepewnie Teresa. - Dwa jeden, pamiętam... Mimo woli uzupełnił to wspomnienie: - Kuc strzelił decydującą gałę... - ziewnął. Teresie łzy napłynęły do oczu: Kostek rozmawiał z nią jak dawniej. Dłonią rozmazała łzę na policzku. Teraz dopiero Bawolik spostrzegł, że coś tu jest nie w porządku. - Czego? - zapytał oschle. Ale Teresa, ośmielona już i pełna nadziei, podbiegła do łóżka i przyklęknęła przy mężu. - Kostek, Kostek... odezwałeś się wreszcie... Bawolik zamyślił się, westchnął i po raz pierwszy nie odtrącił dłoni, która spoczęła na jego włochatym ramieniu. - A jak długo można milczeć? - spytał jakby samego siebie. - Jak długo? Objęła go tuląc głowę do jego piersi. Nieśmiało przeciągnął dłonią po jej włosach. Po wyborach znów wszystko w Warszawie wróciło do normy. Andrzej, po zajęciach na politechnice, po dawnemu zachodził w pobliże placu Grzybowskiego, gdzie pracował przy odgruzowywaniu. Rozwalali właśnie potężnie uzbrojony piwniczny strop, kiedy na rumowisku pojawił się Tolek Pocięgło. Andrzej aż gwizdnął z podziwu. Pod rozpiętym płaszczem Tolek ubrany był w modną granatową dwurzędówkę w paski i świeżo odprasowaną koszulę, a jego szeroką pierś zdobił krawat związany jak sznurek na paczce. Właśnie z tego krawata Tolek wydawał się być najbardziej dumny. - Fajna krawatka, nie? - zbliżył się do Andrzeja. - Jak ktoś gra w filmach - zażartował Andrzej - to musi być elegancki. Andrzej odstawił młot i odeszli nieco na bok, by wypalić papierosa. - Ta co pan hecy robi? Ta to na ślub. Cudni mi będzie, nie? - Ślub?! - Andrzej nie mógł powstrzymać okrzyku zdziwienia. - Jaki ślub? - To pan nic nie wie? Wszystko szac, elegancku, zapowiedzi już poszły, panna Basia świadkiem będzie. - Basia? Lawinówna? - Ta Lidzia sobie winszowała, to co ja w poprzek będę? - Nieładnie, panie Tolku, że pan tylko o Basi pomyślał. A ja? - Na świadka?! - ucieszył się Pocięgło. - Ta Boży kochany, ta w jedny minuci. W sam raz teraz sztymuji. Panie Andrzejku? Ale sicher? Bo dla mnie to święta rzecz. Ale para z was będzi! - zawołał uszczęśliwiony. Nagle jego uwagę zwrócili robotnicy, którzy uwiązawszy linę wokół sterczącej ponad ruinami ściany usiłowali ją zwalić. - Co oni robią, te pana kulegi? - zawołał Tolek i ruszył na pomoc. W tej samej chwili ściana, szarpnięta gwałtownie, runęła i Tolek w ostatnim momencie zdążył uskoczyć za pryzmę poukładanych już cegieł. - Znowu się pan wtrąca? - krzyknął robotnik. - Co za człowiek, jak Boga kocham... Tolek odpowiedział szerokim uśmiechem, otrzepując krawat z białego pyłu, który jak chmura zawisł nad rumowiskiem. Potem podał jeszcze Andrzejowi dokładny dzień i godzinę ślubu w kościele Wizytek, najbardziej przypominającym mu lwowskich Bernardynów. I odszedł wesoło pogwizdując łyczakowskie tango. Pociąg oblepiony ludźmi wolno wjeżdżał na peron Dworca Wschodniego. Podróżni, okutani w szaliki i koce, bo luty ścisnął niespodziewanym mrozem, w biegu zeskakiwali ze stopni wagonów. Tylko stary Kajetan Talar wciąż tkwił w ubikacji, nie zważając na łomotanie do drzwi. Rozwinął przetłuszczoną szmatę, w której wiózł słoninę. Z kieszeni zimowej kurty wyjął pistolet i włożywszy go między połcie słoniny obwiązał na powrót szmatą. Dopiero wtedy opuścił ubikację i przecisnął się na zatłoczony pomost. Kiedy pociąg stanął, Talar popłynął wraz z tłumem ku wyjściu, przed które podjeżdżały dwukonne platformy z ławkami do siedzenia. Ustawił się w długiej kolejce do lory, której woźnica obwieszczał, że ma kurs do Śródmieścia. Talar ściskał mocno pod pachą swój tobołek. Kiedy był tu ostatni raz, też wiózł słoninę synowi. Ale teraz już nie o prowiant chodziło i nie o dożywienie biednego studenta. W Sierpuchowie coraz częściej nagabywano go o Andrzeja: gdzie jest, co robi. Talarowie rozkładali ramiona: skąd mogli wiedzieć? Zginął gdzieś na tej nieszczęsnej wojnie. Tak uparcie odpowiadali i kościelnemu, i Jadźce, i dawnym kolegom z oddziału Wiktora. Sam Wiktor krążył gdzieś ponoć po okolicy, chociaż w Sierpuchowie nie widziano go od końca wojny. Wybrał się więc Talar do syna, aby go ostrzec. Z trudem wgramolił się na platformę i zasiadł na brzegu ławy. Czyjaś dłoń wsparła mu się o kolano. Stary spojrzał i omal nie krzyknął. Ale się pohamował i tylko mocniej przycisnął łokciem tobołek. Przy lorze stał Wiktor. - Czego od niego chcecie? - spytał ponuro Talar. - Sam się dowie ode mnie - platforma ruszyła i Wiktor czas jakiś, nie zdejmując dłoni z kolana Talara, szedł obok. - Śledziłeś mnie, ale jego tu nie ma - powiedział Talar. - Poszukamy. Razem poszukamy - Wiktor wskoczył na wóz. Dalej jechali w milczeniu. Stary pojął, że był jak spławik na wodzie, którego każde drgnienie uważnie obserwuje rybak, odgadując miejsce zdobyczy. Kiedy więc dojechali do Śródmieścia, kluczył po zrujnowanych uliczkach, wstępował do barów, przysiadał na gruzach, zaglądał do kościołów, byle tylko ominąć dom akademicki, w którym ostatni raz widział syna. Wiktor snuł się za nim jak cień. Już go nie nagabywał, nie pytał. Nawet gdy zorientował się, że stary go zwodzi, cierpliwie szedł za nim dalej, wypijał jak on herbatę w barach, przysiadał na ławach kościołów. Po paru godzinach takiego mozolnego kluczenia postanowił użyć wykrętu. Jechali tramwajem 25 w stronę Ochoty i Wiktor specjalnie zatrzymał się na tylnym pomoście, pozwalając Talarowi przepchać się aż na przedni. Przy Towarowej stary wysiadł. Tramwaj ruszył z przystanku, a Wiktor, udając zagapienie, tkwił na pomoście. Widział, jak Talar rozgląda się wokół i uradowany przebiega na drugą stronę placu Zawiszy. Wiktor roztrącił pasażerów i wyskoczył w biegu. Odtąd nie zauważony śledził starego z przeciwległego chodnika Grójeckiej. Tak doszli do placu Narutowicza. Talar zniknął w portierni domu akademickiego. Wiktor przyśpieszył kroku i przeciął w poprzek plac. Tymczasem Talar zdążył już dopaść do kantorku portiera. Ten długo sprawdzał w książce meldunkowej. - Nie mieszka już - oświadczył wreszcie. - Wymeldowany. - Pisze dokąd? - Nie. Ale zajdź pan do pokoju dwieście dwanaście, gdzie kiedyś mieszkał. Chłopaki będą wiedziały. Talar już szedł schodami, kiedy do portierni wpadł Wiktor. Stary nachmurzył się: więc jednak go nie zgubił. Talar wyszedł na ulicę. Za nim Wiktor. - Już się stąd wyniósł - powiedział stary. - Mówiłem. - Dokąd? - Kto jego wie. Myślę, że na Zachód. Wiktor z wściekłością chwycił go za klapy marynarki. - Kłamiesz, stary! Talar cierpliwie odczekał wybuch. - Zostawcie go - poprosił. - Zostawcie go w spokoju. Nie ma go. - Ja muszę go mieć! Talar ziewnął, jakby zmęczyła go już ta natarczywość, i wolno ruszył przed siebie. Wiktor powlókł się za nim. Chyba z godzinę szli tak do placu Zbawiciela. Z kościoła wysypał się właśnie orszak żałobny. Tym razem Talar postanowił skorzystać z nadarzającej się okazji. Udając, że przeciska się do wnętrza, wmieszał się w tłum żałobników i razem z nimi wypłynął na Mokotowską. Znikając za rogiem Jaworzyńskiej widział bezradnie rozglądającego się Wiktora. Nie bardzo wiedział, gdzie się znajduje, bo pierwszy raz był w tych stronach. Ucieszył się, kiedy mu jakiś chłopak powiedział, że od politechniki dzieli go nie więcej niż pięć minut marszu. Zaułkami wyszedł na Polną i od razu dojrzał na placu gmach z posągami stojącymi na dachu i z napisem, którego nie zrozumiał, bo nie po polsku było napisane. Zaczepił przejeżdżającego riksiarza. - To politechnika będzie? - Nie będzie, bo już jest - odkrzyknął chłopak nie przestając pedałować. - A wy, tato, na jaki wydział? Orczyków czy chomątów? Miał szczęście, gdyż mimo późnego już popołudnia zastał Andrzeja na uczelni. Dojrzał go, ledwie wszedł do ogromnej sali wypełnionej rozkrzyczanym tłumem młodzieży. Trafił na zebranie, na którym roztrząsano problemy, komu powierzyć prawo dysponowania przydziałami UNRRA. Andrzej siedział za stołem prezydialnym. Stary zaczął się przeciskać ku temu stołowi. Jego barania czapa płynęła wolno wśród morza czapek studenckich i wśród lasu gestykulujących rąk, ale nikt nawet nie zwrócił uwagi na dziwnego, wąsatego uczestnika młodzieżowego zebrania. Andrzej też nie dostrzegł ojca w tłumie. Dopiero kiedy go ktoś mocno szarpnął za łokieć, odwrócił się i natychmiast zerwał z krzesła, jakby stawał na baczność. - Skąd tato się tu wzięli? W jednej chwili stał się znów sierpuchowskim Jędrusiem, spoglądającym z szacunkiem na ojca, którego trzeba we wszystkim słuchać. Wystarczył sam jego widok, aby Andrzejowi pogubiły się świeżo wyuczone zwroty i słowa, cały wokabularz Lawinów i Poznańskiego. - Skąd tato się tu wzięli? - powtórzył zdumiony i odciągnął ojca ku czerwonej kotarze, która ozdabiała ścianę za prezydium. - Jędruś, wyjdźmy gdzieś - mruknął Talar. - Niedobrze jest. - Co się stało? - Stać to się dopiero może. Na, weź to tymczasem - wpychał synowi zatłuszczony tobołek. - Teraz mi ojciec ze słoniną - odpychał od siebie zawiniątko. - To nie słonina, Jędruś - znacząco powiedział Talar. Uchylił skrawek szmaty: pomiędzy białymi połciami czerniła się połyskliwie rękojeść pistoletu. Przerażony Andrzej obejrzał się, gwałtownie zamotał tobołek i popychając starego wzdłuż ściany, wcisnął go w kąt za mównicę. - Co tato wyrabiają? - szepnął. - Weź, mówię. Przyda ci się. Węszą za tobą. - Kto? - Wiktor. Aż do Warszawy za mną się przywlókł. Ciebie chcą... Weź to. Mówię ci. Tym razem Andrzej nie odepchnął tobołka, ale mocniej związał w supeł dwa brzegi szmaty i ściskając zawiniątko w garści zaczął przepychać się wśród tłumu ku wyjściu. Na opustoszałym korytarzu przyśpieszył kroku. Stary ledwie mógł za nim nadążyć. Zostawił ojca przed białymi drzwiami toalety. Uszu Talara dobiegł szum spadającej wody, jakiś trzask dziwny, jakby kto deskę na kamienie opuścił, a po chwili wyszedł zza drzwi Andrzej. Był bez tobołka. - Co ty? - zmartwił się stary. - Gdzie to masz? - dojrzał na twarzy syna jakby ulgę. Andrzej ujął ojca łagodnie pod ramię i poprowadził ku głównemu wyjściu. Talar wrócił do Sierpuchowa nazajutrz. Andrzej nie odprowadził ojca na dworzec, bo bał się tam spotkać Wiktora. Przy ojcu nadrabiał miną, udawał, że lekceważy wiadomość o ekspedycji Wiktora, ale po wyjeździe starego poczuł, że wpada w popłoch i idąc na Politechnikę, mimowolnie oglądał się za siebie, kilkakroć sprawdzając, czy w mijającym go tłumie nie dostrzeże sylwetki byłego dowódcy. Kiedy wszedł do sali wykładowej, trwał już wykład z mechaniki. Profesor, zwrócony plecami do audytorium, kreślił na tablicy zawiłe wzory. Słuchało go zaledwie siedmiu studentów. Całe rzędy półkoliście zabudowanych ław ziały pustką. Andrzej wyciągnął zeszyt. Z trudem łowił uchem płynące od tablicy twierdzenia. Profesor otrzepał dłonie z kredy, odwrócił się i teraz dopiero spostrzegł, że nikt go prawie nie słucha. - A cóż to? Pomór? - zapytał. - Amnestia, panie profesorze - odpowiedział student z pierwszego rzędu. Tego dnia w Warszawie, głównie przed gmachem Banku Gospodarstwa Krajowego, zwanego w skrócie "Begieka", już od świtu stał tłum młodych ludzi. Andrzej przechodząc tamtędy sam słyszał, jak jakaś zaintrygowana długością kolejki staruszka pytała: "A co tu dają, panowie?" "Grzechy odpuszczają, babciu" - odpowiedział ktoś ze śmiechem. Profesor odwrócił się ponownie do tablicy i podjął przerwany wykład. Andrzej notował, nisko pochylony nad zeszytem. Nawet nie uniósł głowy znad pulpitu, kiedy cicho skrzypnęły drzwi i ktoś spóźniony wszedł na salę. Nie oderwał wzroku nawet wtedy, gdy ten spóźniony usiadł obok niego. Dopiero po chwili kątem oka spostrzegł, jak czyjaś ręka sięgnęła po jego podręcznik. Dłonie tamtego długo kartkowały książkę. Andrzej spojrzał i cały sprężył się w sobie. Obok niego siedział Wiktor. Chwilę patrzyli sobie w oczy. - No i co z nami będzie? - zapytał Wiktor. Andrzej bez słowa zebrał zeszyty i książki, uniósł się z ławki i skierował ku wyjściu. Ta rozmowa musiała odbyć się bez świadków. Kiedy znaleźli się w toalecie i Wiktor przekręcił klucz w zamku, Andrzej przez moment pożałował, że zlekceważył przestrogi ojca i że tak lekkomyślnie pozbył się broni. Ale tylko przez moment. Wsparty o parapet na pół uchylonego okna dojrzał na dziedzińcu gromadę studentów. Wiktor zasłaniał sobą drzwi, jakby chciał odciąć jedyną drogę ucieczki. - Czego ode mnie chcecie? - spytał szorstko Andrzej. Wiktor nie wyjmował prawej dłoni ukrytej w kieszeni kurtki. - Miałem cię rozwalić - odparł wolno. - Był wyrok. - A teraz? - Nic się nie zmieniło. Zdrajca nie przestaje być zdrajcą. Andrzej z trudem przełknął ślinę. - Nikogo nie zdradziłem - powiedział siląc się na spokój. - Wtedy przyszedłem z ręką do zgody. - A za tobą wojsko. - Co ty wiesz... co ty wiesz... Po co się jeszcze krew miała lać? - Lać to ona się będzie jeszcze długo - stwierdził ponuro Wiktor. - Dopóki nas nie przestaną sadzać po ubowskich pierdlach. Do czego i ty rękę przykładasz - dodał. Andrzej żachnął się i wyciągnął przed siebie otwarte szeroko dłonie. - Widzisz, do czego je przykładam? Do cegieł. I do książki. Żebym mógł być kimś. Ja ze wsi, od gnoju. A teraz gdzie ciebie goszczę? W oborze czy w politechnice? To źle czy dobrze, że tak jest? Odpowiedz jak przyjaciel, jak dawniej. Zadzwoniła klamka szarpnięta czyjąś ręką. Wiktor gestem nakazał milczenie. Andrzej nerwowo skubał resztki poodpryskiwanej od ściany białej glazury. Po chwili usłyszeli oddalające się korytarzem kroki. - Przyjaźń zostawmy na boku - powiedział Wiktor. - Miałem cię rozwalić... - To już słyszałem. A teraz? - Teraz? Teraz masz szansę... - Czego chcesz? - Wyjechać - Wiktor patrzył mu prosto w oczy. - Na zawsze wyjechać z tego kraju, gdzie tobie tak dobrze. Ułamek glazury odpadł i wraz z grubym plastrem zaprawy spadł na otwartą dłoń Andrzeja. Ważył go w dłoni jak kamień. - Odłóż to! - mruknął Wiktor. - Dokąd wyjechać? Wiktor? - Odłóż to, powiedziałem! Ponownie wsunął dłoń w kieszeń kurtki. Andrzej patrzył spode łba na ten dobrze znany gest. Odłożył glazurę do umywalki. - I tylko tyle. Wyjechać - powtórzył Wiktor. - Co to dla ciebie? - Wiśta-wio łatwo powiedzieć... Co ja mogę, Wiktor? - Możesz, możesz. Znasz szyszki. Jeden papierek, pieczęć i już mnie więcej nie zobaczysz. To i dla ciebie zdrowiej, żebym tu nie był. Andrzej zamyślił się, rozważając ten ostatni argument. - A jak nie, to co? - spytał. Wiktor wykonał charakterystyczny gest ręką po szyi. - Po co ci to? Od dziś amnestia. Wiktor skrzywił się. - Nie wierzę im. - Człowieku! - Andrzej wykonał gest, jakby chciał go ująć za ramiona, ale widok wypchniętej kieszeni kurtki ostudził ten zapał. - Przecież już po wyborach. - Całkiem już jesteś ich - Wiktor uśmiechnął się z politowaniem. - Niczyj nie jestem! Swój jestem! Chce mi się nareszcie żyć i coś zrobić w tym życiu. Wiktor postąpił krok do przodu. - Jeśli tak naprawdę chce ci się żyć - rzucił z naciskiem - to raczej mi to załatw. Dwa dni ci na to daję, a jeśli... - Czekaj! - przerwał mu gwałtownie Andrzej. - A jeśli dam ci gwarancję, że nic ci nie będzie? Nie obiecuję, ale mogę pogadać. - Gwarancję? - Wiktor uśmiechnął się szyderczo. - Jakie oni mogą mi dać gwarancje? Powiedziałem: dwa dni i koniec rozmowy. Odwrócił się i przekręcił klucz w zamku. Uchylił drzwi przepuszczając Andrzeja przed sobą. Po godzinie Andrzej był już u Poznańskiego. Zastał go miotającego się przy telefonie. - Półtora tysiąca to prawie pułk! Skąd ja ich wytrzasnę? Wreszcie cisnął słuchawkę i stanął w uchylonych drzwiach sekretariatu. - Na siedemnastą szefa transportu milicji i kierownika transportu PUR-u Wydawszy polecenie wrócił za biurko. - Co w domu? Jak ojciec? - spytał. Andrzej spostrzegł od razu, że to czysto konwencjonalne pytanie i że Poznański pochłonięty jest zupełnie czymś innym. - Panie Poznański! - przystąpił od razu do rzeczy. - A może ja bym wyjechał? Na Ziemie Odzyskane na przykład? Dałoby się to załatwić? - A po co? - Poznański popatrzył na niego trochę nieprzytomnie. - Ach, ta dzisiejsza amnestia - domyślił się. - Nie zawracaj sobie głowy ujawnieniem. Twoja sprawa już dawno została załatwiona inaczej. - Ale chciałbym wyjechać. - Kapryśny jesteś... - skrzywił się pułkownik. - Mam kłopoty. Poważne. Cały czas myślałem, przyjść tutaj, nie przyjść... - O co chodzi? - Wciąż to samo. Tamte sprawy... - Grozi ci ktoś? Andrzej pomyślał, że właściwie najprościej byłoby przytaknąć. Ale odpowiedział nie wprost: - Chociaż na pół roku bym wyjechał... Weszła sekretarka meldując, że szefa transportu PUR-u nie ma w Warszawie, bo odbiera w Koźlu dzieci przysłane z Niemiec. Poznański odprawił ją ruchem ręki, zamyślił się i nagle spojrzał na Andrzeja tak, jakby go w tej chwili po raz pierwszy zobaczył. - Nie masz ty czasem prawa jazdy - spytał. - Czego? - zdziwił się Andrzej. - Potrzebuję kierowców. Nie zgadniesz, ilu. - Tysiąca pięciuset, słyszałem. - Musimy przewieźć półtora tysiąca ciężarówek z demobilu kanadyjskiego. Bagatela! Stoją w amerykańskiej strefie okupacyjnej, a nie ma ich kto przyprowadzić. Andrzej niespokojnie zakręcił się na krześle. - Gdzie stoją? - spytał pośpiesznie. - W Niemczech? - Tak. Papiery, dokumenty, przepustki, wszystko w jeden dzień. Ale muszą być zaufani ludzie. Andrzej zerwał się z krzesła i kilka razy przemierzył gabinet. - Ja nie mam prawa jazdy - oświadczył nagle. - Ale znam takiego. - Dawaj go! - ucieszył sie Poznański. - Każdy się przyda. A teraz wracaj do twoich kłopotów. O co tym razem chodzi? Sam sobie jakoś z tym poradzę... Wiktor zaakceptował pomysł wyjazdu po ciężarówki, brak mu tylko było prawa jazdy, które należało przedłożyć, aby uzyskać dokumenty na podróż. Andrzej postanowił wciągnąć w to Henia Lermaszewskiego. Wierzył w jego handlowy i organizacyjny talent. Henio bez trudu dał się nakłonić do spotkania, zażądał tylko, aby odbyło się w "Paradisie", gdyż przy dobrej kolacji zwykł załatwiać wszystkie lepsze interesy. Andrzej, onieśmielony frakami kelnerów, aksamitnymi obiciami pulpitów, za którymi grali hałaśliwie muzycy, z ulgą dostrzegł zbliżającego się ku nim Henia. Nie zawiódł się na nim. Lermaszewski, ledwie usłyszał o ciężarówkach, przerwał Andrzejowi. - Znam tę sprawę. Już sam wszedłem z ojcem w ten demobil. - Rzeczywiście? - ucieszył się Andrzej. - I ojca pan zabiera? Do Berlina? - Przecież to stary warszawski kieryka. Pana to też interesuje? - Mnie nie - Andrzej nachylił się konspiracyjnie nad stolikiem. - Właśnie się zdziwiłem - Henio rozglądał się za kelnerem i podzwaniał widelcem w kieliszek. - Zresztą nie liczę na wiele. Kawa, herbata, jak to u aliantów. Andrzej jeszcze głębiej pochylił się nad stolikiem i wskazując Wiktora szepnął: - Ten pan się wybiera. - Miło słyszeć! - zawołał Lermaszewski. - Tylko drobna przeszkoda. Nie ma prawa jazdy. Na Heniu ta trudność nie zrobiła najmniejszego wrażenia. - Znałem jednego księdza - powiedział - który nie znał "Zdrowaś Mario". Tylko że on się ukrywał i naprawdę nazywał się Rosenfeld. Czy to coś w tym guście? - Nie - sucho wtrącił Wiktor. - Mnie się prawo jazdy spaliło. - Pan mi nie musi podpowiadać. Wszystko, co trzeba, to się spaliło. Matury, doktoraty, prawa własności z ziem etnicznie należnych braciom Słowianom. Wszystko to się spaliło. W tej liczbie prawko jazdy tego pana też. Ja to rozumiem. - Za późno, żeby odtworzyć - wtrącił Andrzej. - Panowie mi tak podpowiadacie, jakbym ja do szkoły nie chodził - obruszył się Henio. - Wszystko to może być, bo wszystko jest towar. - No właśnie - Wiktor spojrzał na niego pytająco. - Tylko że towar ma to do siebie, kochany, że z nim jest związana cena. - Dużo? - niespokojnie zapytał Andrzej. - Popytam. Znam człowieka, który niedawno odtworzył oryginalne zaświadczenie przytułku dla ubogich. Bo też było potrzebne. Jednemu z Radziwiłłów. Andrzej po raz pierwszy tego dnia roześmiał się. - Wiedziałem, że na pana można liczyć. - Nie na mnie - zaprzeczył Henio. - Ja nie jestem do liczenia. Do liczenia są pieniądze. Pomyśl pan o nich. Pochylił się nad kartą dań. Orkiestra zagrała "Czerwone maki" i parkiet opustoszał w jednej chwili. Tylko jakiś mocno podchmielony grubas ciągnął swoją partnerkę przed orkiestrę. Przy stolikach goście przestali jeść, Henio również oderwał wzrok od karty. Cała sala zamarła; przy tej melodii ludzie raczej skłonni byli stawać na baczność niż tańczyć. Pocieszne wywijasy grubasa zakrawały na świętokradztwo. Lermaszewski wolno odsunął krzesło, wkroczył na środek sali, władczym gestem położył grubasowi dłoń na ramieniu. Pijak odwrócił się. - Z parkietu! - zakomenderował Henio. - Co jest?Co jest? - pijak poczuł się urażony. - Coś pan za jeden? - Polak. Wystarczy? Henio ułapił grubasa za kołnierz i jednym szarpnięciem pchnął go w stronę wykidajły nadbiegającego od strony szatni. Szmer aprobaty rozszedł się po sali. Atletycznie zbudowany szatniarz bez ceremonii wbijał grubasa w jego palto. - Hańba! Hańba i chamstwo - powiedział Henio siadając na powrót przy stoliku. - Za grosz patriotyzmu nie ma chomąt z prowincji. Zamów pan wódkę - odezwał się do Wiktora. - A forsa za to prawko się znajdzie? Wiktor wyjechał z Warszawy jeszcze tej samej nocy i po trzech dniach wrócił z gotówką. Henio Lermaszewski nie zawiódł: prawo jazdy Wiktora, odpowiednio sfatygowane, ale oryginalne, dostarczył w ciągu jednego dnia. W dniu wyjazdu Wiktor czekał na Henia w pokoju Andrzeja na Złotej. Dochodziła północ. Lawinowie dawno już spali. Andrzej i Wiktor w milczeniu krążyli po pokoju. Wiktor gasił papierosa i natychmiast zapalał nowego. Andrzej spode łba obserwował jego nerwowe gesty. Kiedy wreszcie za oknem odezwał się trzykrotny klakson, umówiony sygnał Lermaszewskiego, Andrzej podszedł do drzwi. - Już? - Wiktor podszedł do ciemnego okna, by sprawdzić. Sięgnął pod stół po małą walizeczkę. Andrzej zasłaniał sobą drzwi. - Wiktor! Zostań. - Co tobie nagle? - Zostań - powtórzył Andrzej. - Nie wrócisz już tu nigdy. Nigdy. Rozumiesz, co to znaczy? - Wrócę, wrócę - Wiktor sięgnął do klamki, - Niech tylko tu się zmieni. - Nie wierz w bajki, Wiktor. Dorosły jesteś. - Za dorosły, żeby się tu kłaniać każdemu chamowi. - Ale to swoje chamy, Wiktor, swoje. A tam obcym będziesz się kłaniać. Za oknem ponownie rozległ się trzykrotny klakson. - Nie twoja sprawa - mruknął Wiktor. - Moja, bośmy razem walczyli. Wiktor popatrzył Andrzejowi w oczy. Po chwili wahania wyciągnął rękę, ale Andrzej nie przyjął tego pożegnalnego gestu. - Czekaj, odprowadzę cię. - Chcesz się przekonać, czy na pewno? - spytał z udawanym uśmieszkiem Wiktor. - Nie bój się, odjadę. Nie zobaczysz mnie więcej. Andrzej raz jeszcze zasłonił sobą drzwi wyjściowe. - Nie żal ci? - Puszczaj! - Wiktor odepchnął go i wyszedł. W przedpokoju wyjrzał z sypialni rozespany Lawina. - Nawet w hotelu obowiązuje o tej porze cisza - rzucił za Andrzejem. Obudzili Popiołka i chwilę stali w bramie, czekając aż dozorca otworzy. Wiktor spojrzał w górę na niebo. - Ale gwiazd! - powiedział nieoczekiwanie. Popiołek otworzył bramę i wyjrzał na ulicę. Zniecierpliwiony Henio krążył wokół taksówki. Uścisnęli sobie dłonie. Wiktor zapatrzył się na Popiołka. Dozorca stał przed nim w rozpiętej, starej wojskowej bluzie. Nagle Wiktor jednym szarpnięciem oderwał metalowy guzik. - Z koroną jeszcze - powiedział. - Pamiątka... Po chwili zawarczał silnik taksówki. Wzburzony Popiołek skubał palcami postrzępione nitki przy bluzie. - Koniec świata! - popatrzył na zdumioną minę Andrzeja. - Kolega chyba ździebełko na fleku? - A ma pan coś? - spytał Andrzej. - Bo i ja bym się napił. W "Paradisie" oblewano ostatni egzamin semestru. Basia uniosła w górę kieliszek, ale był pusty, więc ze złością potoczyła nim po stole pełnym opróżnionych ćwiartek i szklanek po wodzie sodowej. Siedzący obok niej chłopak obwieścił ze smutkiem: - Koniec waluty. Basia ściągnęła z palca pierścionek. - Załatw to jakoś z kelnerem, Rysiu - wcisnęła w dłoń kolegi złoty przedmiot. - Szalejemy dziś dalej! Nikt nie zwrócił uwagi na gest Basi. - Wiecie, co poszło? - spytała. - Pierścionek zaręczynowy mojej mamy. Iga, zajęta rozmową z sąsiadem, nagle podniosła się z krzesła. - Tak nie można. Tyś się chyba urżnęła. - Siadaj! - Basia z pijacką stanowczością ściągnęła ją z powrotem na krzesło. - Wszystko można. Ja tylko pozbywam się świadków przeszłości. Wiecie, o czym marzę? Żeby tak wynieść cały, calutki dom, ogołocić z każdego drobiazgu... Żeby nic nie przypominało, że kiedyś było inaczej. Sąsiad Igi przyjrzał się Basi szyderczo. - A tatusia z mamusią oszczędzisz? - spytał. - Czy też wyniesiesz do lombardu? - Oni już też są niepotrzebni. Narobili nas i furę głupstw, ucząc nas paciorka, pilności, cnoty i miłości. Dosyć! - Nawet nie najgorzej uczyli - wtrąciła Iga. - Bzdury! - krzyknęła Basia. - I co z tego macie? Nic. Wszystko umarło. Bozia w Oświęcimiu, cnota pod pijanym feldfeblem, a po ukochanym zostały nekrologi. Iga z przerażeniem patrzyła na przyjaciółkę. - Co ty pleciesz?! Baśka! Jaki feldfebel!? - To ci pokażę moją sąsiadkę! - zerwała się od stołu. Krzyczała teraz już tak głośno, że zaczęto na nich zwracać uwagę przy sąsiednich stolikach. - Wszystko to wiecie, tylko nie macie odwagi przyznać mi racji. Jak wyglądacie?! - chwiejąc się pochylała się kolejno nad biesiadnikami. - Warkocze naszych dziewcząt będą białe... I tak jest! To jest kraj, w którym trzeba tańczyć na grobach wszystkiego, co było! - Przeholowałaś - sąsiad Igi usiłował usadzić Basię na krześle. - Nie! - wyrwała się. - Właśnie tańczyć na grobach. Tchórze! W tej chwili parkiet opustoszał, bo orkiestra zaczęła grać "Czerwone maki". - Kto ze mną zatańczy? - szukała wzrokiem kolegów, ale kolejno odwracali głowy. - Kto? Kto jest odważny? Iga chwyciła ją za ramię, ale wyszarpnęła się. Obchodziła stolik dookoła. - No, kto? Kto? - powtarzała coraz natarczywiej. Ponieważ siedzieli sztywno, Basia podeszła do sąsiedniego stolika. Mężczyźni odwracali głowy. Wyszła na parkiet i uniósłszy ramiona, zaczęła pląsać sama. - Nikt ze mną nie zatańczy?! - krzyknęła zwracając się do całej sali. - Tchórze! - Ja z panią zatańczę... Odwróciła się w piruecie, stając twarzą w twarz z ogromnym szatniarzem. Otworzyła szeroko ramiona, by mógł ją objąć, ale olbrzym wykręcił jej rękę aż na plecy i popychając przed sobą wyprowadził z sali. Iga rzuciła się na ratunek przyjaciółce, ale szatniarz odepchnął ją. Otworzył oszklone drzwi i z całą siłą wypchnął Basię na ulicę. Upadła na chodnik, wprost pod nogi przechodzącej pary. Popatrzyli na nią z niesmakiem i nie oglądając się przyśpieszyli kroku. Usłyszała dudnienie pięści o oszklone drzwi. To Iga szamotała się z szatniarzem, który nie chciał jej wypuścić. Basia z trudem podniosła się z chodnika. Odeszła kilka kroków i wsparła czoło o rynnę. Wstrząsnął nią gwałtowny, spazmatyczny szloch. Objęła dłońmi chropowatą powierzchnię rynny, jakby chciała ją wyrwać z metalowych uchwytów. Jakiś tramwajarz, wracający z nocnej zmiany, zatrzymał się przy niej. - Co pani jest? - spytał. Odwróciła od niego zaczerwienioną od płaczu twarz. I nagle puściła się biegiem środkiem Nowego Światu. Andrzej uczył się w swoim pokoju, kiedy ktoś zapukał do drzwi. W progu stał Henio Lermaszewski. - Pan już z powrotem? - zdziwił się. - Wierzy pan w cuda? - Lermaszewski ujął go za rękę. - Dlaczego? - Bo jeden się panu zaraz objawi? - Przyjechały samochody? Wszystkie? Minus jeden. Chodź pan - pociągnął Andrzeja za ramię i zaprowadził do swego mieszkania. W jadalni Andrzej dojrzał jakąś dziwną postać, która półleżąc z ręką na temblaku, z szyją w gipsowym kołnierzu podpierającym brodę i uniemożliwiającym mówienie, tkwiła sztywno wciśnięta w kąt kanapy. - Wiktor?! - zawołał zdumiony. Tamten tylko oczami przytaknął. Andrzej zwrócił się do Lermaszewskiego. - Jakim cudem? Jak on wygląda? - Jak on wygląda? - Henio rozlał wódkę w kieliszki. - Znacznie lepiej od wozu, który wpakował na drzewo pod Piłą. - Jak to wpakował? - nie zrozumiał Andrzej. - To on wracał? Wiktor! Tyś wracał? Wiktor znów tylko oczami zamrugał przytwierdzająco. - Na moje nieszczęście - uzupełnił Lermaszewski. Wypił i podsunął kieliszek Andrzejowi. Andrzej rozejrzał się, ale nie widząc trzeciego kieliszka, podsunął swój w stronę Wiktora. - Jak? - spytał Henio. - Jak ma to wypić? Chyba przez rurkę. Panie, w co mnie pan wrobił z tym klientem? Wiedziałem, że jest lewy, ale to nie był mój biznes. A w Berlinie: wysiadł i poszedł sobie zdradzając naszą ludową demokrację. Było tak czy nie było? Wiktor przytaknął, że wszystko się zgadza. - Przejmujemy ten demobil - ciągnął Lermaszewski i znów nalał sobie kieliszek. - Dodżki, studebakery... Znaczy ojciec głównie przejmował, bo ja byłem zajęty kawą. Upakowałem w dwa wozy, patrzeć: wraca to moje fatum. - Jak to wraca? - zdziwił się Andrzej. - Po dwóch dniach. Wracam, Heniek, mówi. Jeszcze w tamtą stronę gruchnęliśmy po bruderszafcie. Wracam, Heniek. Słyszał pan coś podobnego? - Byłeś tam? U tamtych? - Andrzej pochylił się nad Wiktorem. - Nie za długo - odpowiedział za Wiktora Lermaszewski. - Zgłosił się w amerykańskiej policji, a tam jakiś szwab był akurat i z mety się ucieszył: "Aaa, z Polski, ładne dziewuchy macie, byłem w czterdziestym drugim..." Wiktor gwałtownie zamachał ręką na temblaku. Zakreślił w powietrzu trójkę. - W czterdziestym trzecim raczej - poprawił się Lermaszewski. - I gada: "No co, zwycięzco, gdzie by cię tu wpakować? Dwóch takich samych już latryny szoruje". - Po niemiecku to wszystko czy jak? - spytał Andrzej. - Co za różnica. Dalej już było po polsku. Dostał szwab w ryja, empi dołożyli mu bananami, awantura... - To oni go tak urządzili? - Andrzej wskazał na obandażowanego Wiktora. - A nie. Ten gips już ze szpitala w Pile. Kiedy się na drzewo wpierdyczył. Tak patrzę na tę kawę, dwieście dwadzieścia kilo, wszystko w rowie melioracyjnym, i wtedy dopiero widzę, że to prawko jazdy to mu się wcale nie spaliło. Bo go nie było. No, pod te straty! - Wzniósł w górę kieliszek. - Trudno - podsumował. Było, poszło, drugie będzie. Ale "nie rzucim ziemi, skąd nasz ród". Jest tak czy nie jest tak, Wiktor? Wiktor zamrugał oczami. Tego samego jeszcze wieczoru Andrzej przetransportował Wiktora do swego pokoju. Napotkawszy zdziwione spojrzenie Lawiny, wyjaśnił, że jest to jego rodak z Sierpuchowa, który spadł z konia i przybył do Warszawy na konsultacje medyczne. Kiedy po kilku dniach Lang odciął część gipsu z pancerza Wiktora i ten mógł już otworzyć usta, zapytał Andrzeja: - Gdzie moje prawo jazdy? Było u Henia Lermaszewskiego. Andrzej musiał pójść po nie, a kiedy usiadł przy łóżku, trzymając kartonowy prostokącik, ze zdumieniem usłyszał polecenie: - Weź to i podrzyj! - Tyle się o to starałeś i mam zniszczyć? - Tam się nazywam Zbigniew Makowski. Podrzyj to! - Dlaczego? - Ty dobrze wiesz, jak ja się nazywam naprawdę. Andrzej podarł prawo jazdy i położył strzępy na gipsowy pancerz kolegi. A wtedy ten zadał następne pytanie: - Możesz coś jeszcze dla mnie zrobić? - Już raz zrobiłem - mruknął Andrzej, pukając w gips. - I tak się skończyło. - Wspomniałeś, że znasz kogoś ważnego. Andrzej patrzył na niego uważnie. - A jeśli znam, to co? - Bo chciałbym być znowu Wiktorem Widymskim. - Spróbuję... - Andrzej zgarnął z gipsowego pancerza strzępy prawa jazdy. Tej wiosny dom na Złotej był już odbudowany na tyle, że można było pomyśleć o kosmetyce. W tym celu Osuch rozstawił deskę na dwóch kobyłkach, wspiął się na nią i rozpoczął szpachlowanie dziur po karabinowych pociskach. Dotąd mało kto zwracał na niego uwagę, ale teraz zgromadzili się wszyscy pod rusztowaniem i co chwila podpowiadali, gdzie jeszcze powinien przyłożyć zaprawę. Każde takie chlapnięcie szpachlówką wywoływało wspomnienie, a każda dziura w tynku wiązała się z jakąś datą. - Pamiętam, kiedy to rąbnęło - mówił zadzierając głowę Popiołek. - Te dwie dziury to z września jeszcze. - Myli się pan - zaprzeczyła stara Lermaszewska. - Z września to tu pod balkonem. A te są z powstania. - Nie zgodzę się - obstawał przy swoim Popiołek. - Jeszcze Finkelszteinowie żyli, jak tu uderzyło. I Finkelsztein mówi: Panie Popiołek, trzeba by się za cementem rozglądnąć. No i rozglądnął się. W kominie. W tym momencie dojrzał Gienka biegnącego od strony Żelaznej. Chłopak z trudem łapał oddech. - Zasypało tego pana z naszego domu! - zawołał. - Gdzie?! - Tam, przy rozbiórce! - zawrócił i znów pognał w stronę Żelaznej. Basia usłyszawszy o rozbiórce drgnęła i pierwsza ruszyła za Gienkiem, który zniknął już za narożnikiem domu. W jednej chwili wszyscy rzucili się w stronę bramy. Czerwony pył unosił się jeszcze nad ogromnym zwaliskiem cegieł. Tłum ludzi otaczał rumowisko. Basia, rozgarniając gapiów, śmiało brnęła po usypisku. Któryś z robotników chwycił ją za ramię. - Niech pani nie idzie! Może to mina była! - zawołała za nią Lermaszewska. - Jaka tam mina - powiedział robotnik, nie wypuszczając z uścisku ramienia Basi. - Strącali my drugie piętro i przyplątał się człowiek. - Jak wyglądał? - niespokojnie spytała Basia. - Młody? - Doradzać zaczął - robotnik ciągnął swoją opowieść. - A stemple już - już, jak zapałki... - Jak wyglądał? - przerwała mu histerycznie Basia. Nagle Lidka krzyknęła rozpaczliwie. Wszyscy odwrócili głowy, a ona stała pośrodku rumowiska z dłońmi zakrywającymi oczy i powtarzała bez końca: - Jezus Maria! Jezus Maria!... Przed chwilą duży odłamek zlepionych zaprawą cegieł oderwał się od zbrojenia, na którym wisiał, i obsunąwszy się niżej potrącił niewidoczny wśród cegieł przedmiot, który odezwał się dziwnym rozciągliwym, akordem harmonii. W gwarze rozmów nikt nie zwrócił na ten dźwięk uwagi. Nikt, oprócz Lidki. Wciąż stała zakrywając twarz dłońmi. Ludzie śmielej już brnęli w górę usypiska. Rzucili się odgarniać cegły. Tylko Basia nie ruszyła się z miejsca. Dostrzegła Andrzeja nadbiegającego od strony Złotej. - Co tu się stało? - Andrzej z trudem łapał powietrze. Chwyciła go kurczowo za ramiona i przyciągnęła ku sobie. Powtarzała bez końca: - Jesteś... jesteś... Bardziej zaskoczony niż wzruszony tą reakcją, gładził jej włosy. Ponad głową dziewczyny widział, jak ludzie szarpali się z powalonymi drzwiami, usiłując wyrwać je z futryny. Lidka klęczała na cegłach. Basia wybuchnęła spazmatycznym płaczem mocniej przywarła do Andrzeja. Tłum rozstępując się przepuszczał Popiołka i robotnika, którzy na drzwiach jak na noszach dźwigali Tolka. Ktoś zerwał z siebie marynarkę, okrył nią głowę leżącego, ktoś inny podrzucił na drzwi rozdartą harmonię. Basia rozmazywała dłonią łzy i wciąż patrzyła w twarz Andrzeja, jakby chciała przekonać się, że to na pewno on. Prawie dwieście czwartków - Brodę oprzeć... Ręce na biodra... Nie oddychać. Proszę nie oddychać! Gdzieś z boku ledwo pobłyskiwało czerwone światełko. Słychać było tylko monotonny szum aparatu. W napięciu czekała na słowa lekarza. Czuła na sobie jego dotknięcie, kiedy ustawiał ją, by jak najlepiej widzieć na ekranie jej płuca. Wstrząsnął nią dreszcz, jakby chłód twardej ramy przeniknął do szpiku kości. Nie zdołała już powstrzymać kaszlu; w tej ciemności i ciszy zabrzmiał wyjątkowo chrapliwie, ostro. - No tak, no tak - mruknął pod nosem doktor. - Proszę się ubrać. Po omacku doszła do drzwi gabinetu, którego okna zasłonięte były kotarami. Aż mrużyła oczy przed blaskiem marcowego słońca, rozświetlającego mroczny zazwyczaj korytarz starego szpitala na Płockiej. Wracając do swego łóżka pod oknem nie mogła się pozbyć wrażenia, że przed chwilą, za tym zimnym, czarnym ekranem zapadł na nią wyrok. Odkąd stała się pacjentką szpitala przeciwgruźliczego, zdawało jej się, że przestała być sobą, że jest przedmiotem, za który decyduje ktoś czy coś. Nie mogła biegać, nawet chodzić szybciej, musiała mierzyć gorączkę, przerwać studia. Czy los uwziął się na nią? Najpierw nadzieja na powrót Łukasza; potem radość z podjęcia studiów na medycynie; a w końcu sprawa ślubu z Andrzejem: zgodziła się i ta decyzja przyniosła jej wreszcie ogromną ulgę. A teraz i to się odwleka. Dręczyło ją to przede wszystkim ze względu na Andrzeja. Wiedziała przecież, jak bardzo tego pragnął, jak dążył do tego. Część siły jego pragnienia stała się jej siłą. Zdawała sobie sprawę, że karmi swoją miłość siłą jego miłości. Że to on ją przekonał, że potrafi kochać. Jego uczucie obudziło w końcu w niej to, co raz na zawsze zdawało się być wygasłe. I teraz miała nieomal poczucie winy, że sprawa się komplikuje. Odczuwała jego cierpienie i zdawało się jej, że go zdradza. - Przeczulona jestem - próbowała się otrząsnąć z tych nastrojów. Za chwilę Andrzej na pewno tu będzie. Niech widzi ją jak narzeczoną. Andrzej niemal biegł, przeskakując kałuże, wypełniające liczne wyrwy i szczeliny między płytami chodnika. Na Wolskiej panował ruch - na drewnianych rusztowaniach, ustawionych wzdłuż ulicy, pokrzykiwali do siebie murarze. Skończyła się zima, zaczynał się sezon budowlany. Andrzej rozglądał się na wszystkie strony. Właściwie nie znał Woli. Gdzie ta Płocka? Zdyszany przystanął wreszcie przed dwupiętrowym budynkiem krytym czerwoną dachówką. Za chwilę dowie się, co wykazało ostatnie zdjęcie rentgenowskie. Jaką lekarze podjęli decyzję? Za drzwiami z tabliczką "Lekarz dyżurny" zastał za biurkiem grubego, niskiego mężczyznę. Nawet nie uniósł głowy znad stosu papierów. Andrzej odczekał chwilę, chrząknął przekładając z ręki do ręki brązową czapkę studenta politechniki. Doktor spojrzał na niego znad okularów. - Chodzi o Barbarę Lawinównę. Doktor nie spiesząc się sięgnął po zdjęcie, uniósł pod światło i w milczeniu zaczął mu się przyglądać. Andrzej, pełen napięcia, też wpatrywał się w ciemniejącą na szybie okiennej dużą prostokątną kliszę, ale rozpoznał jedynie niewyraźny zarys żeber. - No tak... No tak... - doktor kiwał głową w zamyśleniu, odkładając zdjęcie. - Dlaczegoście tak długo z tym czekali? Jeszcze kilka miesięcy, a mielibyśmy o jednego aniołka więcej. - Nikt nie wiedział - wykrztusił. - To wybuchło tak nagle... - Nagle, nagle... Nagle to można złapać syfilisa, ale nie gruźlicę. I to w takim stadium! - Więc... co ją czeka? - głos Andrzeja załamał się. Doktor przesunął okulary na czoło. - Spróbujemy zrobić odmę, a jeśli się nie uda, to... thorakoplastyka. - Czy... czy to coś groźnego? - Niektórzy po tym tańczą i piją wódkę, a niektórzy... - A niektórzy... co? - Andrzej cały czas miętosił w ręku studencką czapkę. - Znam faceta - zaczął doktor, zerkając na niego spod oka - który spadł z trzeciego piętra i poszedł na piwo. I znam takiego, co złamał rękę spadając z cudzej baby. Oczy Andrzeja zwęziły się, ale tamten nie dostrzegł tego, wycierał hałaśliwie nos w zieloną, wojskową chustkę. Kiedy ruszył ku drzwiom Andrzej gwałtownie zastąpił mu drogę. - A ja znam takiego, co mówił niewyraźnie i przez pomyłkę wykonano na nim wyrok! Doktor zmierzył go ironicznym spojrzeniem, ale w jego oczach, powiększonych za grubymi szkłami, zapalił się jakby płomyk zrozumienia. - Ech, wy, wieczni rewolwerowcy. Twardzi jesteście, co? - zmarszczył nos, aż okulary podjechały do góry. Chciał poklepać Andrzeja po ramieniu, ale ten chwycił nagle jego rękę w przegubie, ścisnął mocno żyły wystąpiły mu na czoło. - Co ją czeka?! - Już mówiłem - wyszarpnął rękę. - Na razie odma. Patrz i słuchaj. W szafie za szklaną szybą leżały narzędzia lekarskie. Jakiś aparat, słoje z płynami, dreny, skalpele, haki... Lekarz wskazywał narzędzia i objaśniał suchym, obojętnym głosem: - Po nakłuciu będziemy wpuszczać do opłucnej powietrze... Tymi drenami. O, tu! - dotknął pachy Andrzeja. - Jeśli nastąpi ucisk płynu naciek z jamą się zamknie. - I to pomoże? - Andrzej patrzył na niego z nadzieją. - Ale jeśli będą zrosty, będziemy musieli je przepalać - wskazał dziwny przyrząd za szkłem. Odszedł od szafy i usiadł ciężko za biurkiem. Andrzej przez kilka jeszcze sekund patrzył na połyskujące metalicznie narzędzia, wreszcie przeniósł wzrok na twarz doktora i cichym, niby błagalnym głosem zapytał: - Czy... czy to konieczne? - Z tym nie ma żartów. - Kiedy? Kiedy ta odma? Lekarz wziął do ręki kalendarz, poprawił okulary. - No... w przyszły czwartek choćby. - To niemożliwe! - wykrzyknął Andrzej. Lekarz spojrzał na niego niechętnie. - Jeśli ma żyć... - Niech to się stanie... za miesiąc! - widząc przeczący gest głowy lekarza podszedł bliżej. - No to za... trzy tygodnie! Za dwa, byle nie w ten czwartek! Muszę mieć przynajmniej... dwa tygodnie! Lekarz przetarł okulary zieloną chustką i przyjrzał się Andrzejowi, jakby do tej pory nie miał na to czasu. - O co panu właściwie chodzi? - O ślub! Lekarz pokiwał głową, zajrzał w papiery, po czym powiedział bardziej do siebie niż do Andrzeja: - Kochacie się... Andrzej wpatrywał się w jego twarz, jakby czekał na wyrok. - Dobrze. Daruję panu ten tydzień. Nim napisał pierwsze litery, zawahał się. Czy zacząć od słów "Szanowny Panie Pułkowniku", czy "Do wiadomości". Bo miała to być tylko informacja, co pchnęło go do tej decyzji, by wybrać się w drogę właśnie tam, gdzie był spalony; podwójnie spalony, bo u "swoich", którzy widzieli w nim zdrajcę, i u władz, które miały go za dezertera. Więc tylko informacja na wszelki wypadek, by wiedziano, gdzie go szukać. A w razie czego szukać mógł go jedynie ten człowiek. Przez nie domknięte drzwi dobiegły go przytłumione głosy Lawinów. Andrzej przerwał pisanie. - Jak mogliśmy do tego dopuścić...? - mówiła pani Marta. - Co chcesz? Zbieramy żniwo wojny. Ona wciąż trwa. - Och, przestań, Poldek! Znów wielkie słowa. - Przeszła powstanie, tyfus, głód... - głos Lawiny obniżył się o pół tonu. - A ten szok z powodu Łukasza?! Tu nie ma niczyjej winy. Naprawdę, Marto. - Jest! I najgorsze, że winni są ci, którzy ją najbardziej kochają! Przecież na naszych oczach działo się to wszystko: wódka, zarwane noce... - Ciii... - ostrzegawczo zasyczał Lawina. Najwyraźniej nie chciał, by Andrzej słyszał tę wymianę zdań. Ale Lawinowa nie zważała na to. - Ten okropny tryb życia... Myślałam: lepsze to zagłuszanie niż... - głos jej załamał się. - Chciałam być mądra, a teraz... - Powinniśmy stąd wyjechać! Na pamięć najlepszym lekarstwem są nowe wrażenia. - Albo nowa miłość. - Wierzysz w tę, którą dała sobie wmówić? Teraz Lawinowa syknięciem uciszyła męża. Potem skrzypnęły drzwi, które ktoś przymknął. Andrzej wiedział, że ojciec Basi nie jest jego sprzymierzeńcem, ale dzisiaj odczuł to szczególnie boleśnie. Wrócił do listu. Kiedy ubrany do drogi stanął w drzwiach pokoju, Lawinowie udawali, że rozmawiają o nowej linii trolejbusowej. - Wyjeżdżam - oświadczył. - Muszę - nie miał odwagi spojrzeć w oczy Lawinowej, która jakby nie dowierzając jego słowom popatrzyła na męża. - Pan wyjeżdża? - powiedział Lawina. - Teraz? - Właśnie teraz - podał doktorowi złożone kartki. - Gdybym nie wrócił za jakieś trzy, cztery dni, bo może tak się zdarzyć, proszę łaskawie przekazać to pułkownikowi Poznańskiemu. Adres jest w środku. Czuł, że oczekują jakichś wyjaśnień, że poczytują ten nagły jego wyjazd za nieczułość, wręcz może obojętność wobec ich córki. Ale wiedział jedno: prawdy i tak im nie powie. Więc po co miał im mówić, że jedzie po metrykę do Sierpuchowa bo bez niej nie otrzyma ślubu. Patrzyli za nim w milczeniu. I on w milczeniu zamknął za sobą drzwi. Stał na korytarzu brudnego wagonu i obmyślał szczegółowy plan działania. Gdy dotrze do wsi, poszuka księdza kapelana. Tak go nazywali wszyscy w okolicy, gdyż przed wojną był kapelanem w pułku piechoty. Księdza Rukasza znał także z tajnej podchorążówki: prowadził zajęcia z topografii. Kapelan nie odmówi jego prośbie. A potem - czy wracać na stację, czy zajść do domu? Zobaczyłby się z rodzicami, z Leszkiem. Wziąłby z domu ser, jajka, słoninę - Basia musi się teraz dobrze odżywiać. Ale to może być ryzykowne: a nuż ktoś go dostrzeże? Te rozważania starczyły mu aż do Siedlec. Teraz musiał bardzo uważać. Tu łatwo mógł go ktoś rozpoznać. Na wszelki wypadek postanowił dalszy odcinek przejechać w wagonowej ubikacji. Przez zamknięte na zasuwkę drzwi słyszał gwar licznych głosów, pokrzykiwania, tupot nóg. A kiedy daleko w tyle pozostały światełka stacji, opuścił zamalowaną do połowy na biało szybę. Wychylił się przez okno. Krople deszczu bębniły w daszek jego studenckiej czapki. Nagle ktoś nacisnął klamkę. Zapukał, a potem zaczął dobijać się, waląc pięściami w drzwi. Andrzej usłyszał chrobotanie klucza w zamku i czyjś głos: - Do Sierpuchowa to gdzie wysiąść? - Teraz! - padła odpowiedź. Konduktor otworzył drzwi do ubikacji. Spojrzał na Andrzeja z drwiącym uśmiechem. - Biletu się nie ma, co? - Ma się - Andrzej sięgnął do kieszeni, ale kiedy podawał bilet konduktorowi, wypadła mu zetwuemowska legitymacja wprost pod nogi stojącego obok chłopaka. Ten szybko schylił się i podniósł ją z podłogi. W czapce narciarce, z wypchanym chlebakiem przewieszonym przez ramię, w długim niezgrabnym prochowcu, spod którego wystawały szerokie pumpy, wyglądał trochę śmiesznie, trochę żałośnie. - O! - zmierzył Andrzeja uważnym spojrzeniem. Konduktor długo sprawdzał bilet zanim go wreszcie oddał z obrażoną miną, jakby miał pretensje, że nie udało mu się złapać pasażera na gapę. Chłopak w narciarce wciąż trzymał w ręce legitymację Andrzeja. - Proszę oddać - burknął Andrzej. - Zetwuemowiec?! Ale traf, kobyla mać! W teren kolega? - Bo co? - Andrzej wyciągnął rękę po legitymację. - Ukrywałeś się? - chłopak śmiesznie marszcząc zadarty nos spojrzał znacząco na drzwi WC. - Moja sprawa. - Nie bój się, kolego. Przypadkowo ja też z ZWM! - kiedy się uśmiechnął, jego nos zmienił się w okrągły guzik. - Gdzie wysiadasz? - Bo co? - powtórzył nieufnie Andrzej. - Nie wierzysz mi? - chłopak oddał legitymację i równocześnie podsunął mu pod oczy identyczną. - Z powiatowego zarządu jestem. Do Sierpuchowa muszę dotrzeć. Andrzej popatrzył na wysłużone, niemiłosiernie zdarte półbuty aktywisty. - Marzyciel! W tych pantoflach?! - Przypadkowo ma być podwoda na stacji. Sierpuchowo znasz? - O tyle, o ile - zbył go, a ponieważ pociąg zaczął zwalniać, czujnie rozejrzał się po korytarzu. W każdej chwili mógł się napatoczyć ktoś, kto nie powinien jego widzieć. - Towarzysza Gajosa znasz? - zetwuemowiec indagował rzeczowo, wyraźnie uradowany, że spotkał sojusznika. - Franciszka? Stelmachem był. - Możliwe - znów śmiesznie zmarszczył nos. - Teraz jest sekretarzem partii. Do niego mam się zgłosić. Miał przygotować zebranie. - Wiem. Kontyngenty, dostawy... - Przypadkowo chodzi o coś większego. Powiedział to z miną człowieka, który losy świata trzyma w swoich rękach. - O co? - Pogadamy po drodze. Zabiorę cię na podwodę. - Mnie z tobą niekoniecznie po drodze. Widząc pasażerów na korytarzu, ściągnął z głowy studencką czapkę i wsunął ją za pazuchę. - Dlaczego to robisz? - zdziwił się chłopak. - Znaczna - zasłonił twarz kołnierzem i odwrócił się do okna, za którym nie było nic widać. - Boisz się? - Muszę wrócić. To musiało tamtemu wystarczyć za całe wyjaśnienie. Zresztą nie było już czasu. Pociąg przystanął. Andrzej przesunął się ku drzwiom. Poczuł trącenie w ramię. Aktywista wskazywał mu przeciwległe drzwi wagonu. - Przypadkowo z tej strony peron. - Dobrze wiedzieć! - rzucił Andrzej i wyskoczył właśnie tam, gdzie nie było peronu. Zetwuemowiec zawahał się przez moment, popatrzył na otwarte drzwi, za którymi była ciemność, wysiadł na peron. Było czarno, tylko na skraju torowiska ćmiły naftowe lampy sygnalne. Andrzej ominął budynek stacyjny. Przystanął za stojącymi na bocznicy wagonami towarowymi, by przeczekać, aż kilku podróżnych opuści peron, a pociąg osobowy odjedzie. Deszcz mżył teraz. Andrzej postawił kołnierz. Przechodząc przez tory, dostrzegł czyjąś sylwetkę w słabym świetle latarni. Ktoś jakby chciał się ukryć za drezyną, bo nagle przygiął się i wtopił w półmrok. Andrzej zastygł w bezruchu. Usłyszał nagle trzask metalu, coś błysnęło w nikłym świetle latarni. Andrzej ostrożnie podszedł bliżej. Zobaczył jaśniejszą plamę prochowca zarys charakterystycznej narciarskiej czapki. To był tamten. Pochylony nad chlebakiem, grzebał w nim, wyładowując na mokre deski drezyny jakieś przedmioty. Andrzej zobaczył dwa jabłka. - Dasz jedno? - rzucił z ciemności. Zetwuemowiec drgnął i wcisnął rękę w głąb chlebaka. - Mnie się boisz? - Andrzej podszedł bliżej. - Zmieniam skarpetki... Przypadkowo te buty cholernie przeciekają, szewska ich mać! - Nie dali ci lepszych? - Andrzej stanął obok drezyny. Spojrzał w stronę placu za stacją. Nie było nikogo. Tamten wyjął z chlebaka puszki konserw, organki, książki, plik papierów, szalik, pistolet. W końcu znalazł skarpetki. - Tylko nocnika ci brakuje - Trzy tygodnie nie byłem w domu - tłumaczył zdejmując skarpetki. - Matka przysłała mi przez okazję skarpetki, swetry, jabłka. W tajemnicy przed ojcem. Wyrzekł się mnie. Nazwał antychrystem - spojrzał w stronę Andrzeja, znów śmiesznie marszcząc zadarty nos. - A kiedyś machałem ministranckim dzwonkiem do majowego. Andrzej schylił się po pistolet. Potrzymał go ważąc w dłoni. - Teraz tym machasz. - Przypadkowo nie! - stał bosy na drezynie jak na scenie. Zabrał Andrzejowi broń. - Trzymam go tu - wyjaśnił wkładając pistolet pod podwiązkę pump, na wysokości kolan. - Nieraz chcieli mnie w terenie przerobić na sito. Raz nawet czekało na mnie po zebraniu dwóch. Ręce w kieszeniach płaszcza, a w ręku spluwy. A ja wtedy: "Patrzcie! - teatralnym gestem wyrzucił na wierzch puste kieszenie spodni i prochowca - Nie mam przy sobie innej broni niż moje idee! I walczcie ze mną tymi samymi argumentami". I poszli! - Uważasz, że tylko ty znasz prawdę? - Przypadkowo znam! - A co jest tą prawdą, misjonarzu? - wycedził przez zęby Andrzej. Nie odpowiedział od razu, jakby szukał najwłaściwszych słów, a przez tę pauzę zabrzmiało to tym bardziej mocno: - To, co służy przyszłości! - A więc kłamstwem jest to, co jeszcze wczoraj było prawdą?! Nigdy w to nie uwierzę, misjonarzu! Zetwuemowiec wrzucał teraz swoje rzeczy z powrotem do chlebaka, ale nie spuszczał wzroku z Andrzeja. Wreszcie ulżył sobie: - Co wy tam na tej politechnice robicie?! Śpicie, zamiast walczyć, naukowa wasza mać! Andrzej włożył ręce do kieszeni i ruszył w ciemność. Gonił go niespokojny głos zetwuemowca: - Poczekaj! Pójdę z tobą! Nie obejrzał się. Usłyszał mlaskanie błota pod butami tamtego. Nie doczekał się podwody. Dogonił Andrzeja. Szli po obu stronach błotnistej drogi. Chłopak gryzł jabłko, ich buty ciamkały w gliniastym rozmiękłym gruncie, a wilgoć wciskała się za kołnierz. - Po co tam leziesz po nocy? - Muszę - zbył go Andrzej. Usłyszał mocniejsze chlupnięcie i wysoki głos chłopaka: - Ale breja, niebieska jej mać! - Za dużo przeklinasz. - Panienka z ciebie. Śpiąca wieś wydała się Andrzejowi obca i nieprzychylna, jakby był tu po raz pierwszy, jakby wcale się tu nie urodził. Przy furcie kościoła zatrzymał się. - Ty... tu? - spytał go zaskoczony zetwuemowiec. - Przypadkowo. A Gajos mieszka za remizą - gestem wskazał mu dalszą drogę i pchnął furtę w kościelnym murze. - Jak się nazywasz? - dobiegło go z ciemności. - Nieważne! Spotkaliśmy się tylko po drodze! Poczekał, aż ucichną kroki, i wtedy dopiero zamknął furtkę. Zauważył, że w zakrystii pali się światło, więc skierował się w tamtą stronę. Otrzepał buty z gliny i wszedł do środka. Przy komodzie, w której zwykle chowano komże ministrantów i obrusy, stał pochylony nad jakimiś arkuszami proboszcz Rukasz. Wyglądał bardziej na emerytowanego rotmistrza kawalerii niż na pasterza parafialnych baranków. Wysunięta szczęka znamionowała upór, sucha twarz ogorzała od wiatru, ani śladu brzucha pod obcisłą sutanną i zdecydowane ruchy człowieka przyzwyczajonego do posłuchu. Instynktem chyba wyczuł obecność obcego, bo nie oglądając się nawet, przykrył komżą rozłożony arkusz. Potem odwrócił się i spytał: - Co tam? Andrzej postąpił krok naprzód. Dopiero gdy ściągnął z głowy czapkę, ksiądz go poznał. - Talar?! Prosto z drogi - dodał, patrząc na zabłocone buty Andrzeja. Objął go i obracał na wszystkie strony, jakby nie wierząc w pojawienie się takiego gościa. - Szczęście, że cię widzę, synu. Mają mnie przenieść na inną parafię. - To ja mam szczęście, że jeszcze księdza kapelana zastałem - szczerze powiedział Andrzej. - Co się stało? - Metryki pilnie potrzebuję. I byłoby dobrze, żeby nikt nie wiedział, że brałem, bo... - zawiesił głos, a ksiądz uśmiechnął się domyślnie. - Nikt nie będzie wiedział. Nikt, prócz nas - zapewnił i podsunął Andrzejowi arkusz zarysowanego papieru. - Tak samo jak i o tym. Andrzej spojrzał zdziwiony na wyrysowane prostokąty i wstawione w nie numery. Gdzieniegdzie widniały krzyżyki. - O co chodzi? - spojrzał pytająco na kapelana. - O twoich towarzyszy broni. Z nieba mi spadłeś, synu... Powoli zaczynał pojmować. Wpatrzył się w te niezbyt pewną ręką robione rysunki i przypomniały mu się twarze dawnych kolegów. Tych, co zginęli i zostali pogrzebani tam, gdzie padli. W czasie walki nie było czasu urządzać pogrzebów. A potem nie można było tym się zająć. Wojna się wprawdzie skończyła, ale strzały rozbrzmiewały nadal. Ściąganie z różnych lasów i polowych mogił szczątków towarzyszy broni na cmentarz w Sierpuchowie przeprowadzano w konspiracji. Jak słyszał od ojca w czasie jego rzadkich wizyt w Warszawie, właśnie proboszcz Rukasz się tym zajął. - Ty byłeś świadkiem, jak zginął Stefek? - ksiądz patrzył uważnie w oczy Andrzeja. - Babut? On był ze mną, jak nas Niemcy otoczyli. Rzucił granat i wtedy przeciął go serią jakiś szkop - gestem przekreślił piersi od ramienia po biodro. - Nawet nie krzyknął. Widział to jeszcze Marian. - Gdzie to było? - Niedaleko starych glinianek, na skraju Czarnego Lasu... Ksiądz rozścielił wojskową mapę sztabową w skali 1:100 000, tak aby padł na nią krąg światła lampy. - Znajdź i zaznacz to miejsce. A ja tymczasem - otworzył wielką księgę - wypiszę ci metrykę. Wszystko tu było takie znajome: ten zapach marca, porykiwanie bydła, brzęk łańcuchów przy psich budach. Znajome, a jednak nie czuł się u siebie. Coś wisiało w powietrzu takiego, jakby za chwilę piorun miał rozedrzeć to ołowiane niebo na pół. Andrzej szedł pod płotem Drabików, chcąc dotrzeć do rodzinnego domu od tyłu. Matka załamie ręce w niemym zdumieniu, ojciec podniesie oczy znad rozłożonych na gazecie gilz papierosowych i powie pewnie tylko: "Jesteś?", a Bronek klepnie go tą swoją potężną łapą, aż Andrzej przykucnie. Leszek pewnie każe sobie opowiadać, co się robi na studiach, bo Leszek nie widział go trzy lata. Widział już zarys swojego domu, kiedy na ścieżce zobaczył dwa cienie. Zatrzymał się. Tamci ruszyli ku niemu. - To ty, Sylwek?! Odwrócił się i odgarniając na oślep gałęzie drzew, rzucił się w sad. Gdy przesuwał się jego krajem, zobaczył między drzewami jakąś białą postać, usłyszał czyjeś głosy, brzęk metalu. Skręcił ku łące i wskoczył w rów melioracyjny, którym mógł dotrzeć do domu Wiktora. Nie miał już innego schronienia tej nocy. Zastygł w bezruchu, kiedy strzały przecięły powietrze. Padły tam, skąd właśnie przyszedł. Był na podwórzu Wiktora. Widymscy należeli do bogatszych we wsi. Oni pierwsi mieli elektrykę, pierwsi młockarnię kupili. Przy nich Talarowie za biedaków się liczyli. Dlatego, kiedy jeszcze chodził do Jadźki Widymskiej, we wsi uważali, że weźmie żonę godną zazdrości. Ale to było dawno. Wszedł na werandę, zapukał do drzwi. W oknie zgasło światło, drzwi po chwili uchyliły się i zobaczył w nich Jadźkę, owiniętą w chustę. Stała dłuższą chwilę w milczeniu, wreszcie usłyszał ciche słowa: - Ty tu?. - Wpuścisz mnie? - Po co przyszedłeś? Do kogo? - Jest Wiktor? I wtedy właśnie Wiktor pojawił się w głębi sieni. Mrużył oczy, zaskoczony tą niespodziewaną wizytą. - Chodź! - zagarnął go ramieniem. Andrzej poczuł się bezpieczny. Było ciepło rozchodził się zapach pieczonego ciasta. Rozejrzał się. Nic się tu nie zmieniło od czasu, gdy odwiedzał Jadźkę. Nadal na zawieszonych kilimkami ścianach królował duży oleodruk, przedstawiający ślubną parę - rodziców Wiktora. W przeciwległym rogu od pieca stała donica z palmą. "Tylko ona urosła - pomyślał. - A Jadźka chyba dalej sama". Nic nie wskazywało na to, by poza domownikami ktoś tu przybył. Wiktor bez słowa wyciągnął z kredensu kieliszki i wódkę. Andrzej wiedział, że czeka na wyjaśnienie, co tu robi, po co przyszedł. Ale milczał. Czuł na sobie, jak ciężar wycelowanej lufy, spojrzenie dziewczyny. Odwrócił się nagle. Stała oparta o piec plecami. Z wiotkiej dziewczyny zmieniła się w kobietę. Ale nie uśmiechała się tak, jak wtedy, gdy droczyła się z nim o pocałunki. Ich oczy zderzyły się. Ona pierwsza spuściła głowę i wyszła. - Słyszałeś strzały? - zapytał Andrzej. - Głuchy na to jestem - Wiktor wzruszył ramionami. - Nie interesuje mnie, kto strzelał. Nie bawię się już w politykę. Brzęknął kieliszek, który Wiktor uniósł do góry. - Za to, co było! - powiedział trącając się z Andrzejem. - Za to, co jest! - Co jest? - Wiktor wzruszył ramionami. - To, co było, przynajmniej było nasze. Wspólne. - A to co jest, to już nie wspólne? - Ty poszedłeś na lewo... - A ty? Przecież byłeś tam, na Zachodzie! I wróciłeś! To czyj jesteś? - Agitczyk! - Wiktor znów wzruszył ramionami. - Lepiej mówmy o pogodzie. - Dlaczego ona tak mnie nienawidzi? - spytał Andrzej. Wiktor znów nalał wódki. - Wciąż nikogo nie ma. Powodzenie ma, nie powiem... ale nikogo nie chce. Ty... przecież nie do niej z wizytą, co? - Przypadkowo tu jestem. Do rana. Pójdę lasami na pociąg. Wypili. Andrzej obejrzał się na drzwi, jakby oczekiwał powrotu Jadźki. Wiktor znów napełnił kieliszki. W butelce została tylko połowa bimbru. - Może nam starczy do rana - mruknął Wiktor. Ale nie starczyło, kiedy zaczęli odliczać na palcach poległych. Wiktor wyszedł po nową butelkę bimbru. A wtedy Andrzej znów poczuł na sobie ciężar czyjegoś spojrzenia. Za jego plecami stała Jadźka, przyklejona plecami do pieca. - Ożeniłeś się? - spytała. - Nie. - Ale... znasz kogoś? - Tak. Ona jest... - Wiem - ucięła krótko. - Wiktor mi mówił. I zaraz wyszła. A oni wrócili do odliczania kieliszkami tych, którzy odeszli na zawsze. Do świtu nie dotrwali. Zbudziło go szarpnięcie. Zobaczył pochyloną nad sobą Jadźkę. Tarmosząc go powtarzała w napięciu: - Ubieraj się! Szybko! Ubieraj się! Usiadł i popatrzył na łóżko Wiktora. Było puste. - Co się stało? - Najechało się bezpieki. Obławę robią. - Na kogo? - Zabili jakiegoś czerwonego. Nie czekał na dalsze wyjaśnienia. Złapał za spodnie. - Odwróć się. Wzruszyła ramionami, ale stanęła twarzą do okna. - Gdzie Wiktor? - wciągał już na siebie kurtkę. Sprawdził, czy metryka jest na miejscu. - Prysnął. - Przecież on nie ma z tym nic wspólnego. - A ty masz? A też chcesz pryskać - spojrzała na niego przez ramię. - Czekam! - Co chcesz zrobić? - Wywiozę cię. Już zaprzęgłam... Odsłoniła firankę i pokazała mu stojącą na podwórzu bekę do wożenia gnojówki. - Myślisz, że cię karetą powiozę?! Tłumiąc obrzydzenie wlazł do wnętrza cuchnącego pojazdu. W środku było ciemno i ślisko. Brakowało powietrza, choć Jadźka uchyliła trochę pokrywę wlewu. Krzyknęła na konia i ruszyli. Był jej więźniem. Mogła go teraz wywieźć, dokąd chciała. Czuł każdy wstrząs kół po nierównościach drogi. Przykucnął pod otworem. Powoli podniósł pokrywę. Właśnie mijali dwóch milicjantów, stojących przy mostku nad rzeką. A potem dojechali do sadu. Zobaczył w szparze grupę ludzi w mundurach. Na świeżym piachu czarną plamą zaznaczało się bezwładnie rozrzucone ciało. Nawet nie wiedział, jak się nazywał. Przeszli razem ledwie trzy kilometry, a już na zawsze będzie go pamiętał. Wczoraj drażniła go neoficka pewność siebie tego chłopaka. Dziś cena, jaką tamten zapłacił, nadała jego słowom nowy sens. Dostrzegł przy drodze zieloną ciężarówkę i łazik. Opuścił klapę - Stój, panienka! Beka stanęła. Bez tchu przywarł do oślizgłej ściany. Słyszał kroki żołnierza, potem stuk kolby o bekę. - Pusta? Szkoda... - A co by pan chciał w niej znaleźć? - głos Jadźki brzmiał zaczepnie. - Brymuchę. - Jak pan się będzie żenił, to panu przywiozę. - Ja się dziś mogę żenić, byle z taką narzeczoną! - odpowiedział z niekłamanym zachwytem, a jego koledzy zaśmiali się głośno. Jadźka cmoknęła na konia. Beka potoczyła się po rozmokłej drodze. Kiedy go wypuściła kilometr przed stacją, zdjął kurtkę i trzymał ją na długość wyciągniętej ręki. - I jak ja teraz wsiądę do pociągu? Gnojem zajeżdżam cały! - Możesz zostać tutaj - powiedziała nie zsiadając z kozła. - Nikt cię nie wygania. - Nie mogę. Muszę wracać - wspiął się na koło i chciał ją pocałować w policzek. Odepchnęła go z nieoczekiwaną siłą. - Śmierdzisz! - syknęła i podcięła konia batem, celnie trafiając w czułe miejsce, tak że wyrwał się prawie z dyszla, ruszając z kopyta do przodu. Stał i patrzył, jak tył beczkowozu podskakuje na korzeniach leśnego duktu. Wyskoczył z tramwaju przy Młynarskiej i biegiem dotarł na Płocką. Szary budynek szpitala wydał mu się dzisiaj mniej przytłaczający. Spojrzał w górę, ku oknom. Wiele twarzy, ale wśród nich nie dostrzegł tej jednej jedynej, którą miał wciąż pod powiekami. Targnął nim nagły niepokój, czy przez ten czas nie zaszło coś takiego, co obróci w bezsens tę całą jego wyprawę. Nie zdejmując kurtki wbiegł spiesznie po schodach, nie zważając na wołanie portiera: - Obywatelu! Obywatelu! Tak nie można! Gdzie przepustka?! "Żebyś ty wiedział, człowieku, że jedyną przepustką dla mnie jest to, co mam w kopercie na piersi - pomyślał. - Dziś będę mógł powiedzieć Basi o ślubie". Chciał to zrobić jak najprędzej, więc przeskakiwał po trzy stopnie na raz, aby szybciej znaleźć się w szpitalnym pokoju. Otworzył z impetem drzwi do sali. Omiótł wzrokiem dwa rzędy łóżek, ale pod oknem Basi nie zobaczył. Coś chwyciło go za gardło. Podszedł do chorej leżącej na sąsiednim łóżku. - Gdzie ta pani? - wskazał puste miejsce. - Wzięli ją do gabinetu zabiegowego... Nie czekając końca wyjaśnienia wypadł z sali. Na korytarzu zderzył się z lekarzem, od którego uzyskał odroczenie wyroku na Basię. - Coście z nią zrobili?! Gdzie ona jest?! - A, to pan młody... - doktor wskazał na duże oszklone drzwi sali zabiegowej. - Jest na odmie. Za pół godziny wyjdzie - a potem, biorąc Andrzeja poufnie pod ramię, dodał: - A pan też niech się leczy. Do małżeństwa, oprócz narzeczonej, trzeba mieć nerwy! Musiał poczekać dwie godziny, zanim pozwolono mu usiąść przy Basi na łóżku. Patrzył na nią, bladą i wymęczoną, i coś go ścisnęło za gardło. Wyciągnął rękę i delikatnie pogłaskał ją po głowie. Otworzyła oczy. Walcząc z szarpiącymi wybuchami kaszlu, szepnęła z wyrzutem: - Nie było cię... Nachylił się nad nią i też szeptem tłumaczył: - Musiałem wyjechać. - Po co? - każde słowo wypowiadała z ogromną trudnością. Po bronchoskopii gardło miała obolałe. Co chwila wycierała usta kłębkiem gazy, który ściskała w ręku. Wydobył z koperty pieczołowicie owinięte w pergamin dokumenty i rozwinął przed nią. Popatrzyła na metrykę, na pieczęć parafii, uniosła nawet głowę, żeby sprawdzić datę wystawienia, a potem bezwładnie opadła na poduszkę. - Po co ci to? Teraz? - Nie chciałem, żebyś poszła na operację, nie będąc moją żoną. - Andrzejku, ale... - Ciii... Wiem, co powiesz - położył palec na jej ustach i pochylił się ku niej. A wtedy usłyszał: - Ty wariacie! Jazda tam to było wielkie ryzyko. Po co je podjąłeś? Po co? Było w tym mniej wymówki, a więcej trwogi o niego. Podniósł jej rękę bezwładnie leżącą na kołdrze i uniósł do ust. - Tyle lat na ciebie czekałem. Tyle lat... - wyszeptał. Rozkasłała się. Poprawił jej poduszki, a potem widząc, że chce coś powiedzieć, znów się ku niej nachylił. - To... to było całkiem niepotrzebne - spojrzała na metrykę. - Teraz lekarze mówią, że może wystarczy odma. I po co to było? - Naprawdę nie wiesz, po co? A może mnie... nie chcesz? Uśmiechnęła się. - Wiśta-wio łatwo powiedzieć - posłużyła się jego powiedzonkiem. - Ale na weselu trzeba tańczyć. A ja jeszcze nie bardzo mogę... - Zdrowa czy chora, byle moja! Po co odkładać. Basiczku? Spoważniała. Zbierała siły, by powiedzieć mu coś ważnego. - Chcę być w porządku - zaczęła z trudem. - Mówiliśmy o ślubie. To prawda, ale... Nigdy nie obiecywałam ci miłości. Jesteś mi bliski... Potrzebny... Ale... boję się. - Czego? - wyszeptał. - Siebie... Siebie się boję... - To się obudzi. Ja wiem. Mogę czekać. Będę czekał choćby rok, choćby dwa! Mogę czekać do końca życia! W tej chwili nagła detonacja wstrząsnęła powietrzem. Zabrzęczały szyby w oknach, chore zerwały się z łóżek. W panice naciągały szlafroki, tłoczyły się przy drzwiach wykrzykując jedna przez drugą: - Jakaś bomba! - Wojna?! - O Boże! Zaczęło się... W drzwiach sali stanął lekarz. - Spokojnie! To wysadzili wiadukt Pancera. Ten przy moście Kierbedzia! Będą budować Trasę W-Z. Pewnego marcowego popołudnia na podwórzu na Złotej odbywała się wojenna narada. Jeszcze w zimie zdecydowano, że najwyższa pora odbudować oficynę, którą odcięła bomba. Przed kilkoma dniami przystąpiono więc do pracy. Bawolik wziął nawet urlop z drukarni, by pomóc Osuchowi. Jednego tylko nie przewidzieli: reakcji Lermaszewskiej z trzeciego piętra na zamurowanie okna, które wykuł jej stary w ślepej ścianie. Wczoraj, gdy mur oficyny dochodził już pod parapet, zepchnęła Osucha miotłą. Dziś, przed chwilą, oblała go i jego pomocnika zawartością nocnika. Omal obaj nie spadli z rusztowania. Klnąc na czym świat stoi, ściągali właśnie bluzy. Bawolik, Andrzej, Lang, Popiołek i Jasiński debatowali nad sposobem załatwienia sprawy. - A to szantrapa! - huknął Kostek. - Wykurzyć ją! - Trzeba interweniować - Jasiński wolał uniknąć przemocy. - Niech ja skonam, ale draka! - w głosie Popiołka czuć było uznanie dla zawziętości matki Henia. Pociągnął nosem, wąchając z daleka bluzę Osucha. - Perfuma to faktycznie nie jest. - Szczynami chlusła - Osuch pogroził pięścią pustemu oknu. - A to Fela! Pieprz jej w oko! Nie będę robił! Rzucił bluzę na ziemię. Lang, poprawiając okulary w metalowej oprawie, stwierdził rzeczowo: - A kto zamuruje okno? - No dobra - ustąpił Osuch. - Ale co z babą? - Ją trzeba z zaskoczenia. Raz-dwa-raz i koniec balu, panno Lalu! - Bawolik podchodził do tego jak do walki na ringu. - Wskoczyć na górę, cegły, zaprawa, cegły, zaprawa i gwizdek na koniec! Popatrzyli po sobie, który pierwszy zechce wspinać się na rusztowanie. Ale jakoś nikt się do tego nie rwał. Popiołek trącił Jasińskiego i wskazał na mieszającego wapno Andrzeja. - Chłopak z biglem, choć ze wsi - powiedział z uznaniem. - Jego by... Jasiński podszedł do Talara i wziął go pod rękę. - Obywatelu studencie liczymy na pana. Mówi to panu coś? Andrzej skinął na Frania pomocnika i razem ponieśli szaflik z cementem pod rusztowanie. Zaczęli wspinać się w górę, a z dołu dobiegły ich zachęcające głosy. Jeden Osuch patrzył sceptycznie na szanse ekipy. - Manto im spuści - stwierdził, spluwając z obrzydzeniem na wspomnienie tego, czym go powitała stara Lermaszewska. Andrzej dotarł już na wysokość drugiego piętra. Franio podawał mu szaflik z zaprawą. Wydawało się, że nic nie zagraża ochotnikom. Po chwili obaj byli na poziomie okna Lermaszewskich. Posuwali się ostrożnie, starając się położyć cegły na podciągnięty do wysokości parapetu mur. Andrzej rozmaścił zaprawę i z wyciągniętą ręką czekał, aż Franio poda mu cegłę. I nagle ci na dole usłyszeli trzask spadającej kielni, łomot szaflika i przede wszystkim ostry jak szpilka jazgot Lermaszewskiej. - Koniec świata! - zawołał Popiołek zadzierając głowę. - Ale śmigus urządziła - Osuch był zadowolony, że tym razem on uniknął oblania. Andrzej i Franio wyglądali, jakby wyszli spod rynny. Z okna wychylała się chuda jak wieszak Lermaszewska z miednicą w rękach. - Zjeżdżajcie stąd, chojraki! Po moim trupie! - odstawiła miednicę i próbowała dosięgnąć ich szczotką. Andrzej odchylił się, spod jego nogi spadła cegła wprost na kibiców z podwórza. Uskoczyli na boki. - Znakiem tego ja dziękuję - Osuch wkładał marynarkę. - Zaraz - Jasiński próbował go zatrzymać. - Jednostka musi się podporządkować większości, mówi to panu coś? - spojrzał w okno Lermaszewskich, jakby usiłował się przymierzyć do rzutu granatem. - Ja jestem fachowiec, a nie jakaś tam jednostka. Jasiński poklepał go uspokajająco po ramieniu. - O niej mówię - wskazał wychyloną przez otwór okienny Lermaszewską. - Musi ustąpić! - Niby dlaczego? spytał Lawina, który nadszedł przed chwilą. - Bo jest demokracja. Mówi to panu coś? Andrzej zeskoczył z drabiny, za nim zwlókł się pomocnik Franio. Otrząsał się teraz jak pies po przymusowej kąpieli. Osuch ostrożnie zbliżył się do nowych ofiar walki sąsiedzkiej i czujnie pociągnął nosem. Tym razem była to tylko brudna woda. - Mam na nią chwyt! - Bawolik klepnął się w czoło. - Powiem, że stary rozbił taryfę i siedzi na milicji. - Jak tak można?! - Lawina nie krył oburzenia. - A można inaczej? - Bawolik spojrzał na niego zaczepnie. - Gdy baba wyleci, pan Osuch raz-dwa-raz zamuruje okno i koniec balu, panno Lalu. Zdecydowanym krokiem wbiegł do klatki, dając znaki Osuchowi. Murarz, choć niechętnie, zaczął się gramolić na rusztowanie. Andrzej, z mokrą jeszcze głową, stał na zwiadach i w momencie, kiedy Lermaszewska wybiegła z bramy, dał znak. Teraz robota poszła jak na przyspieszonym fillmie. Cegła, zaprawa, cegła, zaprawa, cegła... Mur rósł w oczach. Kiedy już całe okno zostało zasłonięte, Osuch z ulgą otarł czoło. - To był akord! - krzyknął w dół. - Aż mi w gardle zaschło... - Należy się płukanie - przyznał Popiołek i poszedł przygotować setkę dla murarzy. - Na wszystko trzeba mieć chwyt - Bawolik promieniał dumą. W tej chwili Andrzej trącił go w ramię. Przed bramą zatrzymał się stary opel Lermaszewskiego. Taksówkarz wysiadł i nie zwracając uwagi na podwórzowe zgromadzenie, szybko wszedł na klatkę schodową. Po chwili usłyszeli łomotanie za świeżym murem. Tuż po nim wróciła żona. Nawet nie spojrzawszy na okno, jak bomba wpadła do mieszkania. - Coś ty narozrabiał, stary? - Ja? Nic! - To po co ja cię po komisariatach szukam? - A kto ci kazał? - Pan Kostek mówił, żeś taksę rozwalił... - Bawolik? Głupi drukarz! Co mu pod sufit uderzyło?! Dopiero wtedy stara zauważyła, że kuchnia jej zmieniła się w więzienną celę. - Ja mu tego nigdy nie daruję! - Syknęła. - A ja myślałem, żeś się zgodziła - mruknął Lermaszewski. - Sposobem mnie wzięli, skurczybyki - z bezsilną wściekłością popatrzyła na męża. - Jak ty! - A co ja mam z tym wspólnego?! - Tyś też mnie sposobem wziął - wycelowała w niego zagięty reumatyzmem palec. - Zapomniałeś, jak wywiozłeś mnie na Piekiełko za Golędzinów i tam zniewoliłeś? Wszystkie chłopy są jednakowe! Żadnemu więcej nie uwierzę! - A kto by cię chciał teraz wywozić na trawę, zastanów się, Pelu? Sergiusz Kazanowicz ubrany w gruby sweter stał na krześle i mosiężną popielnicą, zrobioną z łuski pocisku, przybijał do sufitu gwoździe. Tynk sypał się mu na twarz, ale on nie przerywał czynności. Kiedy przybił szósty gwóźdź, wyciągnął z kieszeni sznurek i przywiązał do łebków. Potem zszedł z trzeszczącego krzesła i przyglądał się tym sznurkom, które zwieszały się do podłogi. Wbił jeszcze gwóźdź we framugę drzwi, a potem spojrzał na Karo. - Nie bój się, przeze mnie nie będziesz się męczył. Pomyślałem o wszystkim. Poucinał sznurki na różnych wysokościach i poprzywiązywał do nich przygotowane uprzednio kawałki kiełbasy. Oddalił się pod okno i przyglądał się tym dyndającym na sznurkach pokusom. Jedne były metr nad ziemią, inne trochę wyżej. Pogłaskał psa za kłapciastymi uszami. - Przepraszam cię za ten kłopot. Ale musisz to dla mnie zrobić. Karo zamerdał ogonem, jakby zrozumiał. - To masz na jutro - doktor wskazał najniżej zwisający kawałek. - To na środę... To na czwartek... A to na piątek - rozhuśtał najwyżej wiszącą kiełbasę. - Myślę, że cztery dni mi wystarczy... Karo węszył, ale patrzył na pana, nie na kiełbasę. - No widzisz, dogadaliśmy się. Czekaj na mnie! - nalał wody do kilku talerzy, rozstawił po pokoju. - Ja na pewno wrócę. Podszedł do szafy z książkami i wyjął zza nich owinięty w szmatę pistolet. Mała "belgijka" zalśniła matowo. Przeliczył naboje, sprawdził czy pasują. Naładował magazynek, schował pistolet do wewnętrznej kieszeni marynarki i cicho otworzył drzwi. Na głowie miał beret, w ręku zniszczoną teczkę. Karo chciał wyjść za nim. Przecież pan nigdy nie wychodził za próg bez niego. - Nie, Karo... Musisz mi wybaczyć. Nikt nie może wiedzieć, że wyjechałem. Tobie to mogę powiedzieć. Na szczęście nie jesteś człowiekiem. Nie zdradzisz mnie - pogłaskał psa i zamykając drzwi dodał: - Ergo, jesteś kimś lepszym. Zza drzwi dobiegło niecierpliwe, rozżalone szczeknięcie psa. Kazanowicz był już na schodach, ale ujrzawszy na półpiętrze Teresę Bawolikową z Jackiem, cofnął się. Ruszył w dół, gdy klatka schodowa była pusta. Czwartego dnia po zamurowaniu okna u Lermaszewskich Osuch zszedł z rusztowania wcześniej niż zwykle. Był w kiepskim nastroju. Od rana słyszał przeraźliwe wycie psa na czwartym piętrze. - Słyszycie? - zwrócił się do mężczyzn, którzy mu pomagali. - On wyje na czyjąś śmierć. - Przesądy - Jasiński reprezentował jak zwykle racjonalistyczny pogląd na świat. - Wyje, bo wiosna. - Albo ktoś umarł, albo dopiero umrze - upierał się murarz. - Żeby tak stara Lermaszewska odwaliła kitę, tobym nawet dał na mszę Dziękczynną - Bawolik zatarł ręce. Wycie przeszło w skowyt. Osuch wzdrygnął się. - To coś zapowiada. Raz pies tak wył całą niedzielę, a w poniedziałek mój ojciec z dachu spadł. Prosto na tego psa. - I co, zabił się? - zainteresował się Jasiński. - Nie. Tego psa zabił. - Proszę. A mówi pan, że zapowiadał nieszczęście - włączył się do rozmowy Lang. - Tak czy siak, ja już tam nie wlizę - podsumował Osuch, patrząc w górę i demonstracyjnie wsadzając ręce do kieszeni. - To musi być skończone, mówi to panu coś? - Jasiński zadudnił basem, ale Osuch nie dał się tak łatwo zahukać. - Najsampierw niech to bydlę przestanie wyć - zasłonił sobie uszy. - Słuchać tego nie mogę! - Karo nigdy się tak nie zachowywał - powiedział z namysłem Lawina. - Coś się musiało stać. - Albo dopiero się stanie. Wycie nasilało się, przechodziło w nieustające zawodzenie. Lawina, mocno zaniepokojony, rozejrzał się za Popiołkiem. - A może coś z doktorem Kazanowiczem?! Panie Ryszardzie, kiedy go pan widział ostatni raz? - Dobre pięć dni temu. Nie dyskutowali więcej. Za chwilę Popiołek z łomem, Bawolik i Jasiński stali pod drzwiami doktora. Popiołek popluł w ręce i wcisnął łom w szparę. Naparł całym ciężarem ciała i drzwi puściły z trzaskiem. Zobaczyli najeżonego psa, który warcząc cofał się w głąb mieszkania. Ale poznawszy dozorcę, zamachał ogonem i zaczął się łasić. - Koniec świata! - zawołał Popiołek. Krótkie i dłuższe sznurki smętnie zwisały z sufitu. Na jednym dyndała w przeciągu kość wieprzowa. Na podłodze lśniły kałuże - świadectwo przegranej walki psa z własnym pęcherzem. Stali pełni napięcia i zdumienia. Wyrko doktora było puste. Rozrzucone ubrania i przewrócone krzesło dopełniały obrazu spustoszenia. Jasiński spojrzał na Bawolika: - Co tu się dzieje? Co za cyrk? Nagle odwrócili się jak na komendę, słysząc to samo pytanie powtórzone głosem Kazanowicza: - Co tu się dzieje? Stał w drzwiach. Nie ogolony, o ziemistej, zapadniętej twarzy. Wyglądał jak zjawa. Karo skomląc radośnie skoczył na pierś swego pana, omal go nie przewracając. Współlokatorzy wycofali się na klatkę schodową. Kiedy ucichły ich kroki, Kazanowicz wyciągnął pistolet, przetarł szmatą i włożył do schowka za książkami. Zajęcia kończyły się. Andrzej niecierpliwie czekał na ostatnie słowa profesora Tobiasza. Po tylu godzinach wykładów marzył o opuszczeniu murów politechniki. Wreszcie złożył wykresy, poprawił krawat przy białej koszuli, podciągnął rękawy, by błysnęły spinki. - To będzie obowiązywać na sesji. Dziękuję. Przepychając się i rozmawiając kierowali się do drzwi wyjściowych. Osadził ich niski, chrypliwy głos krępej brunetki uczesanej w kok. - Koledzy zetwuemowcy! Zatrzymajcie się! "Jeszcze jedno zebranie! - pomyślał niezadowolony. - Ale ta Zoja ma krzepę". Podszedł do okna, gdzie zebrała się już niewielka grupka. Czekali na Zoję, która wyłapywała przy drzwiach starających się wymigać od zebrania studentów. Nie była ładna ani zgrabna, ale jej głęboko osadzone oczy nie pozwalały przejść obok niej obojętnie. Gdy mówiła, miała zwyczaj patrzeć prosto w oczy wybranej osoby. - Zbliża się Pierwszy Maja - zaczęła uroczyście. - Powinniśmy uczcić to czynem - wskazała na parapet okienny, zastawiony puszkami z farbą. - Zdobyliśmy farbę na odnowienie Zakładu Budowy Samochodów! Wysoki blondyn o skręconych w pierścionki włosach poklepał ją po ramieniu. - Zojka! Dziekan Pogorzelski da ci dyplom bez egzaminu! Spojrzała na niego karcąco, Andrzej z żalem obejrzał się na znikających za drzwiami studentów. - Powinniśmy to robić wspólnie z ZAMP-em i z OMTUR-em - powiedział. - Kolega mówi to z pozycji "Bratniaka"? No ładnie, ładnie... - nadziała go na swe spojrzenie spod zmrużonych powiek. Wiedział, że mruży oczy zawsze, gdy coś nie jest po jej myśli. Wydobyła z wojskowej raportówki listę i zaczęła odkreślać nazwiska. - Więc w czwartek spotykamy się wszyscy! - W czwartek?! - Andrzej nie ukrywał zaskoczenia. - Przecież jest święto. - Dla kogo? - spojrzała na niego, znowu mrużąc oczy. Student, którego przezwali Kręciołem z powodu włosów układających się w sprężynki, zabawnie się skłonił. - Dla wszystkich. - I to ma być argument?! - poważnie potraktowała słowa chłopaka. - No ładnie, ładnie... - wyprostowała się i podnosząc głowę, żeby wszyscy słyszeli, powiedziała tonem osoby, która jest przygotowana na odparcie każdego ataku: - Czas chyba postawić ten problem: w Polsce jest siedemnaście świąt państwowych i kościelnych. Tyle samo co w klerykalnej Hiszpanii. To czysty anachronizm! - To tradycja! - Kręcioł wpadł jej w słowa, a Andrzej dorzucił: - Tak jest w kalendarzu. - Trzeba zrewidować kalendarz! - przeniosła spojrzenie na Korna. - Ja już to obliczyłam: gdyby wszyscy budowlani Warszawy pracowali o jeden dzień w roku więcej, to przybyłoby nam pięć domów trzypiętrowych. Ten postulat spotka się ze zrozumieniem wszystkich ludzi pracy. Andrzej oglądał swoje ręce, pełne odcisków, o pozbijanych paznokciach i mruknął dość głośno: - Wiśta-wio łatwo powiedzieć... Wąskie usta dziewczyny zacisnęły się, a oczy spod przymrużonych powiek popatrzyły na niego groźnie. - Kolega ma wątpliwości? A przecież prawdą jest to, co służy przyszłości - przypomniała mu zdanie, które rzucił na jednym z zebrań koła ZWM, powtarzając słowa tego, którego już dawno przysypał piasek. Bo prawda tamtego stała się jego prawdą. Głosił ją z przekonaniem. I oto teraz to zdanie zostało użyte jako argument przeciw niemu. Nie zdążył zareagować, nie zdążył powiedzieć, że zależy, o jaką przyszłość chodzi, gdy Zoja pochyliła się nad listą i wpisała pierwsze nazwisko: Talar. - Mnie nie! - wykrzyknął, a widząc niemal zgorszenie na jej twarzy, dodał usprawiedliwiająco: - W czwartek nie mogę. - Feretron za proboszczem nosisz? - pokiwała głową. - No ładnie, ładnie... - Jadę do kogoś do sanatorium. Kręcioł uśmiechnął się domyślnie, trącił Zoję w łokieć. - Nie wiesz, że on ma narzeczoną? - Nasza? - zapytała rzeczowo. - Uniwersytetka. Andrzej jednym szarpnięciem odwrócił go ku sobie i wycedził zduszonym głosem: - Wypierdku mamuta! Wypluj to! - Szczęki mu się zacisnęły, na policzkach uwydatniły się węzły mięśni. Jeszcze chwila, a uderzyłby kolegę, ale Zoja rozdzieliła ich. Patrzyła z bliska w oczy Andrzeja, aż poczuł jej przesycony nikotyną oddech. - Tak ci na niej zależy? Porwał teczkę i wybiegł z sali. Szedł wściekły ulicą. Nie odda tego czwartku! Zrobi to, co do niego należy, jeszcze dzisiejszej nocy. Wieczorem wrócił więc na politechnikę. Na korytarzu ujrzał smugę światła, padającą z nie domkniętych drzwi biblioteki. Zobaczył pochyloną nad książką Zoję. Cofnął się, żeby go nie usłyszała, poszedł do pracowni. Zdjął koszulę, zrobił sobie z "Walki Młodych" trójkątną czapkę i rozrobiwszy farbę zajął miejsce na drabinie malarskiej. Robota szła mu sprawnie. Nie zauważył nawet, że w drzwiach pracowni stanęła Zoja. - Co ty tu robisz? - spytała mrużąc krótkowzroczne oczy. Ukłonił jej się machając papierową czapką, zupełnie jakby nie stał okrakiem na drabinie, a raczej szykował się do odtańczenia kadryla w balowej sali pałacu. - Robię, co do mnie należy. - W nocy? - rozejrzała się po sali, dotknęła palcem ścian, jeszcze wilgotnych od farby. - A kiedy, jak w czwartek nie mogę? - założył gazetową czapkę pochlapaną farbą i znowu zabrał się do malowania. Zoja zajrzała do szafy i wyciągnęła z niej czerwony materiał. - Trzeba jeszcze uszyć szturmówki - powiedziała, jakby chcąc usprawiedliwić swoją obecność. Podeszła do drabiny i przez dłuższą chwilę wpatrywała się w mięśnie Andrzeja, które grały pod skórą. - Nie zimno ci? - Jak miałem cztery lata, wpadłem do przerębla i zaziębienie przeszło mi na zawsze. - Twardy jesteś... Tak trzeba. Spojrzał spod oka na dziewczynę. Zobaczył jej wlepione w siebie oczy. Tym razem patrzyła inaczej niż na wykładach czy zebraniach. - I po co się deklasujesz? - spytała, kładąc rękę na szczeblach drabiny. - Chodzi o tę narzeczoną. Przecież to... mieszczańska rodzina. Po co z takimi trzymać? - Ma wannę. - No to co? - znów zmrużyła oczy. - A ja lubię się kąpać. - No ładnie, ładnie... - odeszła o dwa kroki od drabiny, przybierając bardziej oficjalną minę. - Co mi się tak podejrzliwie przyglądasz, Zosiu? - Miłość, co? Tyle w tym pytaniu było potępienia, że złość go nagła chwyciła. Machnął z impetem pędzlem, rozchlapując farbę, która prysnęła na wszystkie strony. Zoja otrzepała palcami rękaw swojej szarej, prostej bluzy i odeszła pod okno. Stamtąd patrzyła na Andrzeja zmrużonymi oczami. - Jeśli coś przeszkadza w działaniu, trzeba się tego wyrzec. - Wyrzec? Jesteśmy na tyle silni, na ile umiemy kochać! Wzruszyła ramionami jakby z politowaniem. Jej głos przepełniony był teraz niezachwianą pewnością racji. - Człowieka stwarza działanie, walka. Lepsza przyjaźń niż zła miłość. Zszedł z drabiny. Widziała jego popstrzony białymi kropkami farby tors. Czekała na jakieś usprawiedliwienie, na akt samokrytyki. - Twoja głupota jest równie wielka, jak twój zapał. Wybacz, Zosiu... ale... - Mów do mnie Zoja! - gwałtownie potrząsnęła głową. - Nie znoszę tej "Zosi" - zmitygowała się i powiedziała już normalnym tonem: - Pomóż mi to rozłożyć - wskazała na czerwony materiał, przygotowany na szturmówki. Rozpostarli go na podłodze. Przykucnęła nad czerwonym strumieniem, który ciągnął się od okna do drzwi. Szczęknęły nożyce. - Słuchaj, Talar. Ty jesteś dobry z konstrukcji. Mógłbyś mi pomóc przed sesją? Przyjdź do mnie. Nikt nam nie będzie przeszkadzał. Wpatrywała się w niego z napięciem. W jej oczach znów było to, co na początku rozmowy. Nożyczki szczęknęły. - Patrz, co robisz - rzucił już od drzwi, wskazując na krzywo pocięty materiał. Andrzej jechał pociągiem elektrycznym i niecierpliwie liczył stacje, dzielące go od Otwocka. Od stacji prawie biegł uliczkami wśród zalesionych działek. Wszystko tu wydawało się zapomniane przez kalendarz: piaszczyste drogi, rozpadające się drewniane domki, które z trudem udawały wytworne wille. Pokrył je liszaj zacieków, odpadały rynny, odeszli gdzieś właściciele, a na ich miejsce wprowadzili się ludzie, którzy hodowali kozy i króliki. Sanatorium stało w lesie, jakby trochę zapomniane przez ludzi, wymarłe. Ale on wiedział, że właśnie jest teraz godzina leżakowania. Stanął za sosną i patrząc w górę, na ocienione werandy, zagwizdał jak kos, raz i drugi. Zwykle reagowała na ten sygnał. Tym razem nikt nie wychylił się zza barierki werandy. Nagle poczuł, że czyjeś ręce zasłaniają mu oczy. Więc była tu, na dole! Czekała na niego! Chwycił ją za ręce, obrócił się i przytulił. Poprowadziła go do dziury w płocie. Byli w niskopiennym lasku sosnowym. - Tak długo cię nie było - skrzywiła się jak rozkapryszone dziecko. Pokazał jej wpięty w koszulę znaczek ZMP. - Mówiłem ci, że jadę na Zjazd Zjednoczeniowy do Wrocławia. - Ty przenosisz góry... - dotknęła znaczka. - A ja w kółko: ściąganie płynu, odma, przepalanka, zastrzyki, woda w boku. O Boże, mam już tego dosyć! - Obejrzała się na sanatorium. - Ukradnij mnie! Choć dziś! - prosiła płaczliwie. - Okręciła się wokół siebie jak mała dziewczynka, powtarzając dziecięce zaklęcie: - Ucho-pięta- nos, wybierz za mnie los! Przestała wirować, jej wyciągnięta ręka wskazała kierunek. Poszli przed siebie, a los wyprowadził ich nad Świder. Z daleka niósł się gwar kotłujących się w wodzie chłopców. Woda była czysta i ciepła. Andrzej rozebrał się i w spodenkach gimnastycznych pobiegł na most, przez który z rzadka przejeżdżała wąskotorowa kolejka. Basia usiadła na brzegu, obserwując refleksy słońca na wodzie. Nagle usłyszała jego gwizdnięcie. Stał na barierze mostu, gotów do popisowego skoku. Pomachał ręką, odbił się i skoczył. Woda strzeliła w górę, jakby w tym miejscu wybuchł granat. - Wiesz, ile cię nie było? - spytała, gdy otrząsając się jak psiak przykucnął koło niej. - Najważniejsze, ile będę! Wyjął z jej palców gałązkę akacji. Spojrzała pytająco: chciała powróżyć. - Nam wróżby niepotrzebne. - Każdemu są potrzebne. - Nam nie. Nie ma już mnie bez ciebie, a ciebie beze mnie. To już prawie dwieście czwartków... - Jakich czwartków? - Wiesz, jaki to był dzień, kiedy jechaliśmy na stopniach do Warszawy? - Zimny - uśmiechnęła się. - Czwartek - pochylił się nad nią i powtórzył rozedrganym głosem. - Znamy się prawie dwieście czwartków... - Zasłoniłeś mi słońce! - Chciałbym, żeby to była prawda. A tymczasem nie wolno ci się opalać! - O, Boże! Jak czekam na tę chwilę, kiedy mi znów będzie wolno pływać, opalać się, tańczyć! - Ja chyba jeszcze bardziej tego chcę. Wtedy weźmiemy ślub. Wyłożył przywiezione w raportówce wiktuały: słoiczek miodu, masło, ser. Pamiętał o zaleceniach lekarzy i gdy tylko mógł, dokarmiał Basię nawet siłą. - Jak będę gruba, przestanę ci się podobać - broniła się. - Nigdy! Nawet gdybyś była grubsza niż ta lokomotywa! Właśnie z przeraźliwym gwizdaniem, który spędził z mostu kąpielowiczów, wtoczyła się lokomotywa. Wybierali jak najdalsze drogi do sanatorium, byle tylko być ze sobą jeszcze kwadrans dłużej. Tak supłali ścieżki, kołowali po uliczkach, przedzierali się przez laski, że wreszcie stracili orientację, gdzie leży sanatorium. Andrzej nie martwił się tym zbytnio. Przycisnął Basię do pnia sosny i całował w oczy, szyję, usta. - Muszę wracać! Będzie obchód! - Ale gdzie iść? - Ucho-pięta-nos, wybierz za mnie los! - zawirowała z wyciągniętą ręką, a potem stanęła i spojrzała w kierunku, który jej wskazywała. Zastygła w bezruchu, wstrzymując oddech. Jej twarz zmieniła się - był w niej wyraz niedowierzania i jakby lęku. Nie rozumiał, co się stało, dopóki nie poszedł za jej wzrokiem. Na leśnej dróżce stał wysoki chłopak o falujących jasnych włosach. Prześwietlony był słońcem, które za jego plecami zniżało się ku zachodowi. Jego błękitna koszula odcinała się od zielonego tła lasku. Po chwili pochylił się, podniósł gałąź i rzucił biegnącemu za nim psu. Wilczur wystartował z impetem. Chłopak skręcił w bok. Andrzej odprężył się. "To chyba nie Łukasz. Za młody" - przebiegło mu przez myśl. Spojrzał na Basię. Z twarzy dziewczyny powoli schodził wyraz napięcia. Nagle podbiegła do Andrzeja, objęła go spazmatycznie, jakby przepraszając za to swoje zapatrzenie, i wtuliła twarz w dołek jego obojczyka. Pocałował jej włosy i powiedział cicho: - Wciąż o nim myślisz... Takich zwierząt nie widział nigdy. Ani takich wysokich kamiennych budowli. Z trudem sylabizował podpisy pod zdjęciami: "Sfinks", "Krokodyle nad Nilem", "Wielbłąd pod piramidami". Kilka dni temu, w drodze do Warszawy, Bronek Talar postanowił, że gdy otrzyma pierwszą przepustkę, zamelduje się u Andrzeja. Tak życzył sobie ojciec. Ale kiedy się znalazł wśród nowych kolegów w zielonych mundurach junaków SP, obraz całego Sierpuchowa, ojca i jego żądań wyblakł bardzo. Po raz pierwszy poczuł się niezależny. Postanowił posmakować tej wolności, której nie zaznał przez całe osiemnaście lat. Budowali trasę W-Z, a wieczorami, przewracając się na legowiskach pod płachtą namiotów, przechwalali się opowiadaniami o dziewczynach. Każdy był kozak, rzucał imionami, tylko Bronek milczał. Podniecały go te opowieści, męczyły go po nich jakieś dziwne sny, a rano ciężko było wstawać do łopaty. Po raz pierwszy czuł żal do ojca, do siebie, że on jeszcze nic nie ma do opowiedzenia swojemu plutonowi. Czuł się gorszy, a to uczucie pogłębiał jeszcze fakt, że na pryczy obok miał za sąsiada typowego warszawskiego cwaniaka. Czarniawy, drobny, ale obrotny jak śmigło samolotu, wodził prym wśród wiejskiej większości plutonu. Imponował Bronkowi znajomością życia, doświadczeniem, i tym, że o wszystkim miał własne zdanie. Nawet o nim. To on pierwszy nazwał Bronka "wsiokiem" i "prawiczkiem". Za postawienie piwa, obiecał pokazać mu życie. "Ze mną nie zginiesz!" - przechwalał się, najwyraźniej chcąc mieć w Bronku adiutanta. To przez niego w pierwsze wolne popołudnie zamiast na Złotej Talar znalazł się w Alejach Jerozolimskich, gdzie w zrujnowanej bramie mieścił się "Fotoplastykon". Ocalała z powstania aparatura, ocalał właściciel i ocalał program: "Cuda Egiptu". Z otwartymi ustami wpatrywał się w trójwymiarowe fotografie, gdy w dźwięki fletów i piszczałek, prowadzących jakąś rozwlekłą, wschodnią melodię wkradły się głosy siedzących przy sąsiedniej lunetce dwóch dziewczyn. We dwie próbowały patrzeć równocześnie, przepychając się i chichocząc. - Co paniom tak wesoło? - zagadał. - Czy tam u was komedia jakaś idzie. Równocześnie prychnęły śmiechem, ale kiedy Bronek stanął za ich plecami, zeskoczyły ze stołka i szepcząc coś znikły w bramie. Rozejrzał się za Kiksem - takie przezwisko miał jego sąsiad z pryczy w namiocie - ale ten widać już wcześniej wyparował z pomieszczenia fotoplastykonu. Bronek, ściskając w ręku furażerkę, zaczął gonić oddalające się dziewczyny. Potknął się nagle o coś. Była to noga Kiksa, którą podstawił z wprawą piłkarza przywykłego do fauli. Bronek omal nie zarył nosem w chodnik ulicy. Kiks patrzył ironicznie na jego oburzoną minę i splunął mu pod nogi łupinami pestek dyni. - Krowy tak można ganiać! Dały kamforę, bo zwietrzyły w tobie prawiczka. - Po czym to widać? - Po głodnym pysku - Kiks uśmiechnął się i znowu splunął łupinami pod buciory Bronka. Ten wygładził furażerkę z brązowym orłem i literami SP; naśladując Kiksa zawadiacko nasunął ją na czoło. - Muszę z tym w końcu coś zrobić. - Trzymaj się mnie, a jeszcze dzisiaj sobie ulżysz - objął po bratersku Bronka. Szli w stronę Marszałkowskiej. Bronek patrzył na przechodniów z większym zainteresowaniem niż na "Cuda Egiptu". Po raz pierwszy widział ludzi w angielskich bateldresach z czerwoną naszywką "Poland", po raz pierwszy słyszał melodię "Warszawo, ty moja Warszawo" graną przez uliczne orkiestry. Wszystko tu było dla niego pierwsze, wszystko nowe. Nawet kobiety wyglądały inaczej niż dziewczyny z Sierpuchowa i tracił nadzieję, czy któraś z nich spojrzy kiedyś na niego inaczej niż patrzy się na zwykłego wiejskiego szczeniaka, który urwał się z łańcucha i usiłuje dogonić na cudzym polu młode, marcowe zajączki. Kiks kilka razy zrobił oko do przechodzących dziewczyn, trącając przy tym Bronka łokciem w bok. - Jak na Złotą trafić? - dopytywał się Bronek. - Nie marnuj przepustki! - skarcił go kumpel i wskazał przechodzącą dziewczynę w pomarańczowej bluzce, uszytej ze spadochronowego jedwabiu. - Córka kolejarza! - Skąd wiesz? - Zderzaki ma jak parowóz! - mrugnął do niego porozumiewawczo, ale Bronek wpatrzony był nie w swego przewodnika, lecz w Murzyna. W witrynie restauracji "Huragan" fotosy zapraszały na dancing. Murzyn trzymał w ręku pałeczkę. - Tu Murzyn na bębnie gra - Kiks palcem przejechał po szybie witryny. Bronek gorączkowo przebiegał wzrokiem po fotografiach: orkiestra w czarnych marynarkach, z muszkami, refrenistka w długiej sukni, siedzący za perkusją Murzyn! - Prawdziwy? - podniósł oczy na Kiksa. - Eee, poczerniony tylko. - Eee. Baran. Jaki przyjechałeś, taki wrócisz. Demonstracyjnie wypluł pestki pod jego trzewiki. Bronek nie mógł oderwać wzroku od witryny. Kręcone włosy, grube, wypukłe wargi i lśniące białe zęby w czarnej twarzy wydały mu się całkiem niepodobne do tych postaci Murzynów, jakie znał z szopki. Sam grał kiedyś króla murzyńskiego, w którego zamienił go posmarowany sadzą korek. - Ja to kręcę! - z podziwem pokiwał głową i pociągnął Kiksa ku drzwiom restauracji "Huragan". - Chodźmy tam - Nie w tym fraku - Kiks dotknął bluzy junackiego munduru. Bronek z żalem jeszcze raz ogarnął wzrokiem dom, w którym mieściła się restauracja. - Nie wyjadę z Warszawy, póki go nie zobaczę i póki sobie nie ulżę. Kiks popatrzył na niego jak dyrygent orkiestry na fałszującego trębacza. - Sporo się jeszcze musisz nauczyć, burku... Zaprowadził Bronka na Złotą. Po drodze dawał mu szereg rad, które miały tamtemu przybliżyć realizację jego marzeń. Najważniejsze to nie okazywać po sobie, że ci zależy. Na dziewczyny trzeba mieć chwyt! Bronek słuchał, jakby to było kazanie proboszcza Rukasza w sierpuchowskim kościele. Z twarzy jego można było czytać. Kręcić nie umiał, mówił, co myślał, a teraz myślał tylko o jednym: jak przestać być wyrostkiem, co dotąd rozkoszy życia nie polizał. Oglądał się za przechodzącymi dziewczętami, głośno wyrażając swój podziw dla ich elegancji. Kiks patrzył na niego jak na rozhukanego szczeniaka. Rozchylił kurtkę munduru i trącił Bronka. - Patrz, na co one lecą! Bronek ujrzał na piersi kolegi fontannę, sikającą w górę granatowymi strumieniami, które oblewały serce przebite strzałą. - Co to jest? - Zdrój miłości, burasie! - odparł Kiks, wypinając pierś. Przechodząca właśnie kobieta zwolniła kroku, wpatrując się ze zdumieniem w tatuaż. - Czemuś takiemu żadna się nie oprze. Kiedy dotarli na Złotą, Bronek zostawił kolegę pod rachitycznym drzewkiem, a sam z zadartą głową gapił się na nowo dobudowaną część domu, zastanawiając się, za którym oknem żyje Andrzej. Usłyszał za plecami pisk hamulców. Z taksówki wysiadała Halina, obładowana różnymi paczkami. Zamiast munduru miała na sobie lekką kwiecistą sukienkę, która opinała jej obfite biodra. Bronek zagapił się na Halinę i nawet nie zauważył, jak upuściła paczkę na chodnik. Dopiero kiedy Kiks gwizdnął, dając mu spod drzewka zachęcające znaki, podniósł upuszczoną paczkę. - Dziękuję - uśmiechnęła się, wyciągając z taksówki, metalowy żyrandol. - Na junaków zawsze można liczyć. Zaniesiesz mi ten żyrandol na górę, przyjacielu? Zaczerwieniony nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć. Widział wbite w siebie czujne oczy Popiołkowej i gesty Kiksa, który kreśląc w powietrzu bujną sylwetkę Haliny, zginał rękę w łokciu. Był to wyraz najwyższego uznania. Bronek złapał żyrandol i ruszył na podwórze w ślad za kroczącą szturmowym krokiem panią sierżant, przebraną dziś w kwiecistą łąkę. W podzięce za przysługę Halina poczęstowała go kompotem. Niech sobie spokojnie pije, ona przeprasza go na chwilę, musi się trochę przyszykować. W uszach Bronka zabrzmiało to jak rajski chór, jak szmer owej fontanny, którą widział na piersiach Kiksa. Do czego mogła się szykować ta wspaniała kobieta, jak nie do tego, by wszystkie pragnienia junaka zostały spełnione? Rozejrzał się po mieszkaniu wzrokiem wodza, który wie, że stoczy zwycięską bitwę. Pełno tu było zdjęć, plakatów filmowych, ale jego uwagę przyciągnął okryty burym kocem tapczan. Pogwizdując przez zęby marsz SP, opadł na poduszki. Połapał się, że ma na głowie furażerkę. Cisnął ją w kąt, by nic nie przeszkadzało mu w tym, co niechybnie za chwilę nastąpi. Śpiew kobiety, dochodzący z łazienki, wprawił go w radosne podniecenie. Rozparty wygodnie, już sobie wyobrażał krągłość jej piersi, ciepło ciała. Z błogiego rozmarzenia wyrwało go pytanie Haliny: - Wy, junacy, znacie się na rzeczy, prawda? - No, o tyle, o ile - speszyła go nieco obcesowość tego pytania. - A może junak umiałby tę lampę podłączyć? Zaskoczony spojrzał na sufit ze smętnie zwisającymi drutami, potem na żyrandol leżący na stole. Nie takiej propozycji się spodziewał. - Na elektryce to ja się nie znam - wzruszył ramionami, trochę jakby zawstydzony swą bezradnością - u nas w Sierpuchowie jeszcze nie ma. - I przez to dużo dzieci się rodzi - zaśmiała się Halina, znów wchodząc do łazienki. Przez chwilę jeszcze dobiegało go stamtąd nucenie przeboju Jasia Maliny. Oczekiwał pojawienia się przedsiębiorczej pani w jakimś oszałamiającym peniuarze. Tymczasem... Zerwał się z tapczanu i stanął na baczność. Zamiast wymarzonej golizny, ledwie skrytej szlafroczkiem, zobaczył obfite kształty opięte mundurem, sierżanta. Nie potrafił ukryć zaskoczenia i z tą głupią miną wydał się Halinie tak pocieszny, że roześmiawszy się w głos, wydała komendę "spocznij". Odruchowo odstawił nogę jak na mustrze. - Spieszę się - wyjaśniła Halina. - Mamy koncert. W tym momencie rozległo się pukanie. W progu stał Andrzej. - Bronek?! Ty tutaj? Nie pomyliłeś adresu? Zdumiona Halina patrzyła, jak nagle ten kanciasto ruszający się chłopak z grzywą jasnych włosów rzuca się w ramiona Andrzeja Talara. Idąc za Andrzejem do mieszkania Lawinów, Bronek opowiadał, co u nich na wsi, że udało mu się trafić do brygady SP, która ma odbudowywać Warszawę, że właśnie dziś jest na pierwszej przepustce, że już był w fotoplastykonie... Matka Basi domyśliła się od razu, że Andrzej przyprowadził brata. Mieli takie same jasne włosy, podobny uśmiech i uważne spojrzenie, które chciało zarejestrować wszystko, co było nowe wokoło. Zawołała Andrzeja do kuchni. Rozpytując o Bronka ukroiła duże pajdy świeżo upieczonego ciasta, przygotowała herbatę. Tymczasem Bronek w pokoju Andrzeja przyglądał się dłuższy czas zdjęciu Basi, które wisiało na ścianie. Potem otworzył szafę i przez chwilę gapił się na wiszące równiutko garnitury. Pogładził je jak coś żywego i wyciągnął granatowy w paski. Pospiesznie włożył marynarkę i stanął przed lustrem obciągając ją ku dołowi. Na jego potężnej piersi marynarka rozjeżdżała się nieco. - Coś ty, Niutek?! - usłyszał za plecami pełen zaskoczenia głos Andrzeja. - Przymierzam tylko - Bronek z zadowoleniem przeglądał się w lustrze. - To pana Lawiny - Andrzej ściągnął z brata marynarkę i szybko powiesił na wieszaku. - Co ci do łba strzeliło? - Chciałem Murzyna zobaczyć - usprawiedliwiał się Bronek. - Ale tam w mundurze nie wpuszczą chyba. - Murzyna?! Jakiego Murzyna? - W Warszawie tyli czas jesteś, a nic nie wiesz? - Bronek był wyraźnie zgorszony ignorancją starszego brata. - Kto to? - spytał, wskazując paluchem fotografię Basi. - Moja Basia. - Aaa, ta, co pisałeś - pokiwał głową, przypominając sobie uniesienia korespondencyjne Andrzeja. - Nie ma ona jakich... koleżanek? Bo widzisz, osiemnasty rok mi wybił, a ja jeszcze do spowiedzi nie mam po co chodzić. Andrzej wymownie popukał się w czoło, ale Bronek, patrząc wciąż na zdjęcie Basi, z właściwą sobie naiwną szczerością zwierzał się ze swej największej troski: - Bo na wsi nijak nie wychodzi. Wiesz, jaki tato jest. Oka z człowieka nie spuści. A jak przyjdzie ochota, to pies kota wychrobota. Andrzej spojrzał niespokojnie na drzwi. - Ciszej! - poskromił brata. - Mam przepustkę, to chciałbym się odkuć - Bronek nadal drążył temat, który niepodzielnie zapanował nad jego wyobraźnią. Usłyszeli pukanie. To Lawinowa zapraszała na herbatę. Przy stole Andrzej siadł obok Bronka, naprzeciw doktora Lawiny. Bronek pochłaniał świeże ciasto zupełnie jakby to były nie omaszczone ziemniaki. Siorbał herbatę, wydając dźwięki przypominające kipiące na blasze mleko. Andrzej aż się spocił, czując uważny wzrok Lawiny, spoczywający na gościu. - To pan tu w jakim charakterze? - spytał doktor. - Trasowiec jestem - Bronek wyprostował się dumnie. - W-Z budujemy. Z pięć tysięcy narodu robi! - Bylebyście przy tym nie burzyli. Na trasie tunelu są różne zabytki. Pałac Branickich... - To raczej ruiny - wyrwał się Andrzej, ale Lawina spojrzał na niego jak na profana. - Zamek to też ruiny! Ale to symbol państwowości polskiej! - A widział pan już Wilanów? - włączyła się Lawinowa, chcąc zażegnać kolejną sprzeczkę. Wybuchały często, bo jej męża bardzo drażniła osoba i poglądy tego, który na przekór wszystkiemu postanowił zostać jego zięciem. - Najsampierw chcę zobaczyć Murzyna - powiedział Bronek z pełnymi ciasta ustami. Pani Marta otworzyła szeroko oczy, Andrzej trącił ukradkiem brata, ale Lawina zainteresował się dziwnym pragnieniem gościa ze wsi. - Jakiego Murzyna? - Tego, co gra na bębnie w "Huraganie" - Bronek siorbnął herbatę i klepnął się z zachwytem po udzie. - To jest coś! Nie uwierzą w Sierpuchowie! Lawinowa uśmiechnęła się, mąż popatrzył na nią wymownie. Pod stołem Andrzej deptał gruby trzewik brata, ale ten nie odbierał sygnałów. Brnął dalej, choć Andrzej aż skurczył się w sobie, słysząc kolejne pragnienie brata: - Gdzie tu można sobie załatwić tatuaż? - Tatuaż?! - Lawina zakrztusił się herbatą. - Tatuaż?! - powtórzył jeszcze raz. Andrzej, próbując ratować sytuację, wyjąkał. - Niutek żartuje. Zawsze był kawalarz. Raz w pustej dyni wyciął otwory, wstawił świece i straszył przy cmentarzu... Chciał zagadać Bronkowe głupoty, ale brat osadził go w miejscu. - Coś ty! Dynia to były zabawy dla szczyla! A jak się ma tatuaż, to wszystko idzie inaczej. Andrzej, czerwony ze wstydu, znowu dostrzegł wymianę spojrzeń państwa Lawinów. Więc kopnął ukradkiem Bronka, ale ten zajrzał pod serwetę, po czym przeniósł na brata niewinne oczy. - Ty, czego się kopiesz? To już całkowicie pogrążyło Andrzeja. Czuł się jak aktor, który stoi pośrodku sceny i właśnie pęka mu gumka u spodni. Poczerwieniał, pochylił się, udając że podnosi jakiś okruszek ciasta spod krzesła. Równocześnie uszczypnął Bronka w łydkę: niechże wreszcie ten szczeniak zaprzestanie deklaracji jawnej głupoty! Czy nie czuje, jak to jest przyjmowane? Był wściekły. Wściekły na bezgraniczną naiwność Bronka, ale też i na siebie, że nie był w stanie pozbyć się owego kompleksu niższości, o którym jakże często starał się mu przypominać ojciec Basi. I wtedy właśnie za oknem rozległ się przeraźliwie ostry świst gołębiarza. To gwizdał Kiks, któremu znudziła się już warta na chodniku przed domem na Złotej. Bronek zerwał się i przypadł do okna. Kiks przywoływał go niecierpliwym gestem. Bronek wyjaśnił: - To kolega z brygady. Lawinowa zaproponowała, by zaprosił owego kolegę na herbatę. Jeszcze tego brakowało - zaniepokoił się Andrzej - żeby Bronka uzupełnił warszawski cwaniak z Targówka. - Nie, nie warto - podniósł się od stołu. - My... my się wybieramy do kina na "Serenadę w Dolinie Słońca" - chwycił Bronka za rękę i pociągnął do drzwi. Po ich wyjściu Lawina zauważył zgryźliwie: - Gość w dom, Bóg w dom. Gorzej, kiedy na zawsze. - Och, Poldziu, nie czepiaj się. Andrzej jest zupełnie inny. - Co można naprawdę wiedzieć o człowieku? - Lawina jedyną ręką zgarniał okruszki ze stołu. Tymczasem Andrzej już w bramie domu przyparł Bronka do ściany. - Dziękuję ci - drgały mu muskuły szczęk. - Popisałeś się. Bronek nie bardzo mógł się połapać, o co bratu chodzi. W tej chwili dojrzał stojącego przy bramie Kiksa, który szeroko gestykulując czarował dwie chichoczące dziewczyny. Bronek już się rwał w jego stronę, lecz żelazny uchwyt Andrzejowej ręki zatrzymał go na miejscu. Spojrzał zły na brata. - Mam przepustkę. Andrzej nie zwolnił uścisku. - Zerwałeś się jak Burek z łańcucha i chcesz się życia nachapać?! - Gadasz jak ojciec. - Ojciec daleko. Ja blisko - wskazał głową Kiksa: - Zapomnij o nim! Następnego dnia rano doktora Kazanowicza odwiedzili dwaj ludzie, którzy już kiedyś zawitali w te progi. Opędzając się przed psem, jeden z nich już od progu wyciągnął z teczki fotografie. Kazanowicz zgarniał ze stołu resztki chleba i zaganiał Karo do kuchenki. - Szczeka tylko, gdy się boi. - Czy mógłby pan nam pomóc w zidentyfikowaniu tego człowieka? Znaleziono go zastrzelonego w jego własnym mieszkaniu. Doktor wytarł ręce o wypchane spodnie, wziął zdjęcia ostrożnie, jak analfabeta bierze ważny, urzędowy dokument, i sięgnął po okulary. Fotografie przedstawiały tego samego człowieka. Jedną zrobiono, gdy żył, drugą, gdy był trupem leżącym na deskach podłogi. - Gdzie? - zapytał. - Gdzie go tak urządzono? - Powiat Sławno... województwo Koszalin. Miał dokumenty na nazwisko Jan Grodziec, urodzony w Radomiu. Człowiek o tym nazwisku zginął w czasie wojny. Chcielibyśmy ustalić, czy nie jest to poszukiwany Erwin Szulc. Pan znał przecież kapo Szulca z obozu. Obaj przedstawiciele komisji wpatrywali się czujnie w doktora. Stał spokojnie, patrzył i milczał. Tylko ręka trzymająca zdjęcia drżała mu lekko. - Co to wam da? - podniósł na nich oczy. - Chodzi o sprawiedliwość. - To sprawa między ofiarą a katem. A wy kim jesteście?! No, kim?! Urzędnikami! Tamten był Bogiem. Przynajmniej uważał się za Boga. Mógł dać życie. Albo zabić - zdjął okulary, jakby nie chcąc już widzieć tej twarzy na zdjęciach. - Nie! To nie jest tamten człowiek. Rzucił fotografie na stół. Mężczyźni popatrzyli niepewnie na siebie. Wyższy podciągnął rękaw wyświechtanej marynarki i odsunął mankiet koszuli. - Nie jestem tylko urzędnikiem - powiedział cicho. - Do widzenia. Kazanowicz zobaczył na jego przedramieniu wykłuty numer obozu. Nie odpowiedział na pożegnanie. Opadł na krzesło. Dopiero po chwili dotarło do niego zgłuszone szczekanie psa, wypuścił go więc z kuchni i pieszczotliwie podrapał za uchem. - Przestań się bać. Już po wszystkim. Oni już tu więcej nie przyjdą... - Nierozłączne siostry dwie - młodzież i SP! - śpiewali maszerując z łopatami na ramieniu przez porosłe ruinami miasto. W pogadankach na zajęciach świetlicowych mówiono im, że to trud ich rąk przywróci stolicę życiu. Ich pot wzejdzie ziarnem nowych domów. Ich krok - to krok żołnierzy pokoju, którzy wydali wojnę ruinom i zgliszczom. Nasłuchał się sporo takich słów na pogadankach, ale bardziej od nich podobała mu się prowadząca te zajęcia dziewczyna. Smukła była, spod furażerki wypływała fala ciemnych włosów, a gdy się uśmiechała, w Bronku aż się jakieś światło zapalało. Myślał o niej w drodze na wykop trasy W-Z, myślał, gdy z zaciekłym uporem pchał po szynach wózek na miejsce zwałki. Pot spływał mu na oczy, obok tętniły kilofy, turkotały kółka wagoników. Podjechał do miejsca ładowania. Czekając, aż Kiks załaduje jego wózek ziemią, wpatrywał się jak zahipnotyzowany w granatową fontannę, która lśniła od potu na obnażonym torsie chłopaka. - Gdzie to robią? - spytał wskazując na tatuaż. - Jak załadujesz sam dziesięć wózków, to cię zaprowadzę wyciągnął z kieszeni spodni kopiowy ołówek. - Będziesz sobie mógł zamówić nawet dziewczynę na byku - narysował szkic na mokrej od potu piersi Bronka i mrużąc cwaniacko oko, dorzucił: - A tu imię. Ewa! - Skąd wiesz? - żachnął się. - Myślisz, że jesteś pierwszy?! Cała brygada się w niej buja! Sięgnął ręką, by zetrzeć ślad ołówka, ale Bronek powstrzymał go. Złapał łopatę i zaczął ładować ziemię. W powrotnej drodze do obozu słowa hymnu Służby Polsce brzmiały mniej radośnie. Junacy byli zmordowani i głodni. Zbliżyli się do bramy z napisem "Brygada SP" i dostrzegli stojącą przy tablicy wyników kulturalno- oświatową. Spod furażerki strzelały ku nim jasne, wesołe oczy. Na widok "Ewy z raju" - jak ją nazywali - nogi same poderwały się do marszu. Bronek wpatrzył się w dziewczynę, jak idący w bój legioniści patrzyli w Cezara. Przybijał mocno zelówkami, basował w chórze, a ręką zawadiacko przesunął furażerkę na prawe oko. Kiks trącił kolegów. Ktoś podstawił Bronkowi nogę. Chłopak stracił równowagę, uderzył w plecy idącego przed nim junaka i wśród ogólnego śmiechu wypadł z kolumny. Wściekły otrzepywał z kurzu furażerkę. Ewa nie dostrzegła nawet tego incydentu. Nie pobiegł z innymi do zbielałych od słońca namiotów. Stał i patrzył na dziewczynę. Kiedy ruszyła w stronę kuchni, uśmiechnął się do niej. Wzrok Ewy padł na byka, którego Kiks wykonał chemicznym ołówkiem na jego piersi. Parsknęła śmiechem. - Zapnijcie mundur - rzuciła przechodząc. Bronek zerknął na szkic. Strugi potu rozmazały dziewicę na byku, granatowe plamy zalały wyrysowane imię "Ewa". Nie był pewien, czy zdołała je przeczytać. W każdym razie po raz pierwszy go zauważyła i odezwała się do niego. Pod wieczór zebrali się przy tablicy, ustawionej przy wale ochronnym strzelnicy. Posiadali byle jak na ziemi, ściskając w rękach ołówki. Niektórzy, aby ułatwić sobie zadanie, trzymali zeszyty na deskach podpartych cegłami. Wysunięte języki świadczyły o mozole nauki. Spracowane palce z trudem kreśliły znaczki liter. W brygadzie spory odsetek junaków nie umiał czytać i pisać. Nie była to pierwsza lekcja, a jej uczestnicy należeli do zaawansowanych. Ewa, jak w pierwszej klasie, dużymi i wyraźnymi literami wypisywała na tablicy: "Warszawa to nasza duma" i "Cały naród odbudowuje stolicę". Chodząc między uczniami, zaglądała im przez ramię, czy dają sobie radę z przepisywaniem. Tu i ówdzie przystawała, poprawiając nieudolne kulfony. Mrużąc oczy w blasku zachodzącego słońca, zapowiedziała: - Jutro będziemy się uczyć pisać listy! Zanim skończycie służbę, będziecie mogli napisać już sami list do domu. - Ale kto go tam przeczyta? - zapytał mikry chłopaczek, a reszta kursantów gruchnęła śmiechem. Ewa podniosła rękę. - Nie ma co się śmiać - powiedziała poważnie. - To dziedzictwo minionej epoki. Za kilka lat nie będzie w Polsce analfabetów. A teraz proszę to przepisać i oddać mi. Bronek siedział trochę na uboczu i nie zwracał uwagi na to, co się wokół niego działo. Umiał czytać i pisać i właśnie postanowił to wykorzystać. Pisał list do Ewy. Przyszedł tu z własnej woli zamiast grać w siatkówkę. Gdy junak, zbierający prace, zbliżył się do niego, podał mu kartkę i czekał na efekt. Ewa przeglądała kartki. W pewnym momencie spytała: - Kto to napisał? Podpis jest: Bronisław! Chcę go poznać! Bronek podniósł się. Zadowolony z osiągniętego celu zbliżył się do tablicy. Na jego twarzy zagośćił triumfalny uśmiech: wyróżniła go, zauważyła: - Posłuchajcie wszyscy, co ten junak napisał: "Mowa moja będzie krótka, chciałbym trafić do twojego ogródka. Dość mam już życia w ciągłej rozterce, dla ciebie odtąd bije me serce..." - junacy słuchali z rozdziawionymi ustami, nie wiedząc, czy mają podziwiać tak składną poezję, czy wyśmiać zawarte w niej propozycje. - "Kochana pani Ewo, zachwyciłem się w tobie cholernie mocno i chciałbym się z tobą spotkać po apelu!" Ta deklaracja, z odpowiednio ironiczną intonacją odczytana przez dziewczynę, wyzwoliła huragan śmiechu. Kwiczeli, ryczeli, klepali łapami w deski, a on stał jak goły w pokrzywach. Ni się uśmiechać, ni powagę zachować, uciec by najlepiej, ale jak? Tymczasem Ewa, podkreślając błędy czerwonym ołówkiem, wskazała na niego. - Widzicie, jakich mamy tu poetów?! Siedem błędów! - zwróciła się do Bronka, który wywiercił obcasem trzewika dziurę w murawie. - Może zamiast składać takie propozycje, zająłbyś się ortografią?! Czerwony ze złości wyrwał swój list i pędem uciekł ze strzelnicy. Gonił go szyderczy śmiech i oklaski. Kiedy wieczorem wrócił po apelu do namiotu, usłyszał skandowanie osiemdziesięciu gardeł: - "Mowa moja będzie krótka, chciałbym trafić do twego ogródka". Upokorzony zwalił się na pryczę i udawał, że śpi. Raptem ktoś go potrząsnął za ramię. Ujrzał nad sobą Kiksa w samej koszulce gimnastycznej. - Bronek. Ona czeka... - szeptał konspiracyjnie. - Chodź! - Kto? Gdzie? - Ewa... Idź, frajerze! Usiadł na pryczy. Wciągając spodnie, dopytywał się, gdzie jest oczekiwany. - Na strzelnicy. - Nie wierzę. - Mnie nie wierzysz? - oburzył się Kiks. - Pod hajrem! Czeka. Namiot trząsł się od chrapania. Bronek nie zawiązując sznurówek trzewików wymknął się na dwór. Ruszył między namiotami w stronę strzelnicy. W kępie krzaków tarniny zobaczył w księżycowym poblasku smukłą sylwetkę w furażerce, spod której wypływała fala włosów. Zdawało mu się, że wyciąga do niego ramiona. Przyspieszył i nagle ziemia rozstąpiła mu się pod nogami. Rąbnął, aż zadudniło. Wtedy usłyszał triumfalny wrzask, śmiech i skandowanie: - "Mowa moja będzie krótka, trafiłem już do ogródka!" Próbując wygramolić się z dołu, ujrzał nad sobą pochylone twarze junaków. Najgłośniej wydzierał się nieduży chłopak z kłębem pakuł do czyszczenia broni, które wepchnięte pod furażerkę udawać miały loki. A on tkwił w dole, zamaskowanym gałęziami, jak głupi niedźwiedź złapany w potrzask. Wściekły wylazł wreszcie i stanął twarzą w twarz z zastępcą komendanta brygady. Mirosław Kuźniak, przedstawiciel ZMP, znany był ze swej zasadniczości. Nie tolerował najmniejszego zakłócania regulaminu, często wzywał na wychowawcze rozmowy, karał nocnymi wartami. - Co wy tu wyprawiacie? Wrzaski, awantury... - To nie ja - odparł Bronek. - A kto? - świecił mu latarką prosto w oczy. Bronek rozejrzał się: wokoło nie było żywej duszy. Junacy uciekli do namiotów. Musiał podać nazwisko, pluton, a na koniec usłyszał: - Jutro po robocie zameldujecie się w komendzie. Zatańczymy sobie z wami. Pół nocy przewracał się na pryczy: czuł się ośmieszony, wykpiony, a na domiar złego przedstawiono go do karnego raportu. Po czymś takim nie miał co liczyć na przepustkę. Był spalony. Nie powiodło mu się wobec "rajskiej Ewy", nawet brat przyjął go jak intruza, a dla plutonu stanie się pośmiewiskiem. Nie ma już co liczyć na spełnienie pragnień. Nagle poczuł się zagubiony w tym wszystkim i zanim zasnął, podjął decyzję: jutro go tu już nie będzie. Zrobił wszystko, by nie pracować razem z Kiksem. Po trzech godzinach pchania wózka przysiadł zmęczony na nasypie. Żeby dowódca plutonu, nie karcił go za bumelanctwo, zaczął przewijać onuce. Jego ładowacz w samych tylko spodenkach gimnastycznych usypał mu kopiasty wagonik piachu. - Bronek, a czemu ty nie chciał z nim robić? - wskazał głową na Kiksa, machającego nie opodal łopatą. Wzruszył ramionami: - W ogóle już nie będę robił. - Jakże to tak? - Ja to wszystko kręcę! Pójdę sobie stąd. - Bez pozwoleństwa? - Tam ojciec żniwa zaczął. Potem młócić trzeba. To moja robota, a nie to - spojrzał na rozkopaną trasę. - Jeszcze tylko ten wózek popcham i koniec! - założył buty, rzucił na wierzch załadowanego wózka bluzę munduru i wyciągnął rękę do kolegi: - Cześć! Pchał wózek z pochyloną głową. Nagle poderwał ją, bo usłyszał głośne brawa i okrzyk: "hura!" Przy miejscu zwałki stał sztab brygady: komendant, Mirosław Kuźniak, Ewa Szymosiuk i jakiś nie znany człowiek z aparatem fotograficznym. Wszyscy klaskali patrząc na niego. Co to znaczy? Ewa podeszła, patrząc na niego jak na bohatera. Na boku jego wózka napisała kredą: 100000. Nie wiedział nadal, o co chodzi, a oto jego dłoń ściskali już Kuźniak i dowódca plutonu. To od niego wreszcie usłyszał, że oto on, Bronisław Talar, wywiózł jubileuszowy, stutysięczny wózek. Nie wydawało mu się to czymś niezwykłym. Chciał wyrzucić ziemię, ale człowiek z aparatem wstrzymał go: - Momencik! Powoli proszę... - przykucnął, aby ująć go w kadrze wraz z wózkiem. - O, tak! Bronek, lśniący od potu, przechylił wózek. Miękko wysypała się ziemia. - Murowana okładka! - ucieszył się fotograf, ale Kuźniak jakby się zaniepokoił. - Na okładkę go chcecie? To by trzeba, wiecie, jeszcze raz pstryknąć. - Na pewno wyszło - fotograf nie zrozumiał obiekcji tamtego. - Ale... niekoniecznie najlepiej. - Będzie ostre jak brzytwa-pewny swych umiejętności, przewijał już film w aparacie. - Tym gorzej - Kuźniak przytrzymał jego łokieć. - Rozumiemy się? Fotograf nie pojmował, o co chodzi. Wpatrywał się w wąskie jak szparka skarbonki usta działacza, ale ten nic więcej nie chciał powiedzieć. Fotograf spojrzał pytająco na komendanta brygady. Ten też nie rozumiał obiekcji swego zastępcy. - Dlaczego, kolego Kuźniak? Kuźniak poprawił okulary i popatrzył na komendanta tak, jakby widział przed sobą okaz szczytowej głupoty. - Nie widzicie, co on ma na szyi? Jesteście chyba krótkowzroczni! W jego głosie było tyle pewności siebie, że komendant nie dyskutował dłużej, tylko obszedł Bronka, aby przyjrzeć się temu, co tak poruszyło Kuźniaka. Na lśniącej od potu piersi błyszczał w słońcu medalik. Bronek z początku nie pojmował, czego chce od niego fotograf. - Na okładkę ma być. A to za bardzo blikuje - dotknął łańcuszka. - Zdejmijcie na momencik. Wpatrywali się w niego, a on rozejrzał się na boki, jakby oczekując jakiejś rady. Dostrzegł Ewę, która gestem zachęcała go do wykonania prośby fotografa. Uśmiechała się do niego, więc nie zastanawiał się dłużej. Zdjął medalik i schował do kieszeni. Teraz już mógł z powrotem ustawić się w najbardziej twarzowej pozie koło wózka. Szczęknęła migawka. Miał uciec z tego miasta - a został symbolem jego odbudowy. Tego dnia na tablicy przy bramie obozu brygady instruktor kulturalno-oświatowy, Ewa Szymosiuk, wypisała wielkimi literami: "Bronisław Talar, pluton Ii - 100000 wózek!" Kiedy przechodzili szeregami, uśmiechnęła się do niego i pomachała mu ręką. Nie był już jednym z tysiąca. Był imieniem i nazwiskiem. Rozpierało go uczucie triumfu. Nie minął tydzień, a reporterowi tygodnika "Razem" udzielił pierwszego wywiadu. Czy zdawał sobie sprawę, pchając ten stutysięczny wózek, że jest współtwórcą historycznej chwili? Odpowiedział, że nie, nie zdawał sobie sprawy, lecz potem przeczytał, że każdą łopatę nabierał z pełną świadomością swej roli w dziele odbudowy stolicy. W kilka dni później, gdy wrócili z trasy W-Z, Ewa zajrzała do namiotu drugiego plutonu. Wręczyła Kiksowi tygodnik "Nowa Wieś". - To dla Talara - powiedziała. Kiedy przyszedł z latryny, junacy wydzierali sobie z rąk pismo, z którego okładki patrzyły jego oczy. - Mowa moja będzie krótka, wlazłem już do ogródka - zadeklamował Kiks. Nikt nie spodziewał się tego, co się stało: Bronek wyrwał im magazyn, rzucił go na pryczę, doskoczył do Kiksa i chwycił go za gardło. - Ty koniosraju! - potrząsnął żulikiem jak workiem kartofli. - Możesz za mną łopatę nosić, ty cwaniaczku! Kiedy ruszył ku wyjściu, junacy rozstąpili się przed nim. Tylko kilka dni, a tak wiele się zmieniło. I on się zmienił. Nie chodził już za Kiksem jak cielę za krową. Nie musiał pisać do Ewy wypracowań, by być przez nią zauważony. Jego nazwisko wypisano na tablicy przodowników, a na wieczorze artystycznym, na którym dla brygady występował chór rewelersów "Erjana", Ewa zapowiedziała, że piosenkę "Jesienne róże" dedykuje się Bronisławowi Talarowi. Czuł się lekki, wszystko wydawało mu się osiągalne. Brakowało mu tylko jednej jedynej rzeczy, by mógł się poczuć całkowicie uzbrojony do zdobycia całego świata. Kiedy tylko otrzymał przepustkę, wybrał się pod wskazany przez Kiksa adres na ulicy Brzeskiej na Pradze. Dom zajeżdżał szczynami, na zaplutej klatce schodowej stały butelki po winie i wódce "Perła". Na drugim piętrze drzwi były zaznaczone białym kółkiem, jak aureolą. Otworzył mu tłuścioch o podpuchniętych oczach i wskazał drogę do zagraconej kuchni. Na taborecie siedział bez koszuli typ ostrzyżony "na zero". Poddawał swoje plecy nakłuciom igły, którą tłuścioch maczał w tuszu. Na łopatce klienta zarysował się kształt okrętu, który przy ruchu mięśni kołysał się jak na rozszalałym morzu. To dzieło zachwyciło Bronka. Zastanawiał się, czy nie ozdobić swojej skóry żaglowcem, ale doszedł do wniosku, że na początek powinien to być bardziej kuszący wzór. Tłuścioch, wycierając igiełki, beznamiętnie spojrzał na Bronka. - Zdjąć koszulę! Co ma być? Wzorek własny czy firmowy? Mistrz tatuażu podsunął mu pod nos wytłuszczony zeszyt. Pełno w nim było przeróżnych figur: nagie kobiety, wielbłąd, karabin maszynowy, amorki ze skrzydłami oraz wiele odmian szkiców, które zwykle ozdabiają ściany publicznych szaletów. Bronek wskazał na fontannę z amorkami: - To! Imię i obok napis trzysta procent! Tłuścioch zarechotał, trącając klienta z żaglowcem na łopatce: - Takiś mocny? Tylko się aby nie wystrzelaj za szybko, bo potem będziesz mógł tym tylko herbatę mieszać. A jakie imię ma być? - Ewa! - A ty sam może Adam? - Nie. Bronek. - Szkoda. Miałbyś jak w raju. Grzywy sosen przyczesywał jesienny wiatr. Ileż to już miesięcy patrzy na te drzewa. Kiedy przyjechała do sanatorium w Otwocku, był kwiecień. Teraz leżeli na werandzie opatuleni w koce, chowając nawet dłonie przed październikowym chłodem. Na kolanach Basi leżał podręcznik medyczny przywieziony przez Igę. Nie chciała wypaść z rytmu nauki, a równocześnie czuła, że wszystko jest jakby mniej ważne. Tu dopiero pogodziła się z myślą, że nadzieją nie można karmić się wiecznie. Że trzeba żyć mimo wszystko, jeśli się ma dla kogo. Dziś też czekała na Andrzeja. Na jej kolanach leżała kartka od niego. Napisał ją wczoraj. W tych kartkach i listach, pisanych prawie co dzień, prowadził z nią nieustającą rozmowę o ich wspólnej przyszłości. Ale gdy zjawiał się w sanatorium, nie poruszali tego tematu. Od dwóch tygodni obok niej ustawiał leżak nowy pacjent. Był straszliwie wybuchowy, wszyscy się go bali, ale do niej zawsze zwracał się jak grzeczny właściciel pensjonatu: Czy jej wygodnie? Czy nie chłodno? Może chciałaby przeczytać "Życie Warszawy"? Był niski, o nerwowych ruchach i twarzy, o dziwnie płonących oczach, które nie umiały patrzeć obojętnie. Tomasz Ciećwierz niewiele mówił o sobie, za to chętnie o życiu. Człowiek wcale nie ma jednego życia - tylko tyle razy żyje, ile razy zaczyna od nowa. Stanął nad nimi chudy lekarz w narzuconym na fartuch płaszczu. - Panie Ciećwierz! Proszę się szykować do drogi. Ciećwierz zerwał się z leżaka. - Nigdzie nie pojadę! - Karetka zawiezie pana do szpitala - lekarz niecierpliwie wzruszył ramionami. - Nie dam się zarżnąć jak baran! Nie dam się ruszyć! Nigdzie nie pojadę! - krzyczał nie zwracając uwagi na pacjentów unoszących się z leżaków. - My nie możemy panu pomóc - doktor silił się na łagodną perswazję. - Musi pan to zrozumieć. - Gówno prawda! - zamiótł kocem przed twarzą lekarza. - Chcecie się mnie pozbyć z tego świata! - Panie Tomaszu, tak trzeba! - Basia dotknęła jego ręki, ale strącił ją. - To są rzeźniki! - Pan chyba oszalał? Ta operacja jest konieczna - lekarz otulił się płaszczem, jakby chcąc się uchronić przed agresywnością pacjenta. - A gdzie streptomycyna?! Już jest na świecie! A wy co? Dla innych chowacie? Za to! - Ciećwierz potarł palcem o palec przed nosem lekarza. - Za kogo pan mnie ma? doktor wyszedł z werandy trzaskając drzwiami. - Na grabarza pan się nadajesz, nie na lekarza! - krzyknął Ciećwierz i rozkaszlał się tak silnie, że aż łzy pociekły mu po policzkach. Basia wprowadziła go do budynku. Na korytarzu demonstracyjnie zapalił papierosa, a kiedy próbowała mu go zabrać, odsunął ją delikatnie, lecz stanowczo. - Mnie już nic nie zaszkodzi! - powiedział. Zaciągnął się głęboko i wypuścił dym na szybę okna. Basia zakaszlała gwałtownie. Zreflektował się i zgasił papierosa. Spojrzał na nią z sympatią. - Pani jest tu jedynym człowiekiem, który mnie rozumie. - Widzę tylko, że coś pana dręczy. - Każdy ma taką sprawę, która zdecydowała za niego wszystko. - Kobieta? Ciećwierz powoli wykonał przeczący ruch głową. Patrzył przez okno na jesienny ogród sanatorium. - Muszę go znaleźć - powiedział żarliwie, jakby składał przysięgę. - Musi zapłacić rachunek za moje zmarnowane życie. - Mnie też groziła operacja, a skończyło się na odmie - próbowała go pocieszyć. - Trzeba być cierpliwym. Do Ciećwierza nie dotarły jej słowa. Był w tej chwili w innym miejscu i w innym czasie. Pozwoliła mu mówić. - To sobie powtarzałem, kiedy przyszło mi za tamtego siedzieć w piwnicy. - Za kogo? - Taki jeden. Uciekł z aresztu. A mnie posądzili o współpracę z bandami. Sąd Wojskowy. Utrata stopnia. Wyszedłem z gruźlicą. Przez ten czas żona odeszła. Szkoły nie skończyłem. - Zdąży pan... - Najpierw muszę odnaleźć tego, co mnie tak uszczęśliwił. Przecież człowiek to nie pestka, prawda? - teraz dopiero zwrócił oczy na nią. - Gdzieś musi być! Musi! Pod sanatorium zajechała karetka z czerwonym krzyżem na białym polu. - To po mnie! A ja muszę żyć, żeby załatwić tamtą sprawę! - Tym bardziej musi się pan zgodzić na szpital - uśmiechnęła się do niego i położyła dłoń na jego ręce: - Ja tu zarezerwuję dla pana leżak... Napięcie na twarzy Ciećwierza jakby powoli znikało. Szczęki rozluźniły się. Podniósł rękę Basi do ust. - Pani jest... - nie dokończył i innym tonem dodał: - Lubię panią, panno Basiu. Odwrócił się i odszedł krokiem żołnierza. Basia podeszła do lekarza, który miał scysję z Ciećwierzem. - Panie doktorze, czy jemu by pomogła streptomycyna albo PAS? wskazała głową oddalającego się Tomasza. - Musiałbym to najpierw mieć - bezradnie rozłożył ręce i odszedł w ślad za Ciećwierzem. Para buchała im z ust, kiedy szli wzdłuż Świdra. Andrzej ciągnął ją za sobą za rękę, jak małą dziewczynkę. W pewnej chwili Basia spytała: - Jak zdobyć streptomycynę? - Kazali ci brać? - zaniepokoił się. - Nie mnie. Był taki ktoś, kto bardzo nie chciał iść na operację. Bał się... - Ja też się bałem, kiedy ty miałaś iść. - On się bał dlatego... - zawahała się - bał się, że przez to nie znajdzie kogoś, z kim chce się rozliczyć za swoją krzywdę. - Każdy ma jakieś rachunki. A wiesz, co mi matka powtarzała, kiedyśmy się dzielili opłatkiem? "Życzę ci, żeby nikt w życiu przez ciebie nie płakał". - Tylko jak to osiągnąć? - spytała cicho. - Nie wiem... - objął ją mocno. - Ale chyba należy się starać. - Niedługo twoje imieniny. Czego mam ci życzyć? - przytuliła się do niego. - Tego, co i sobie. Żebyśmy choć na wiosnę mogli wziąć ślub - zauważył jej uśmiech i dodał już śmielej: - Mam upatrzony dla ciebie pierścionek zaręczynowy. - Kup najpierw rękawiczki. Szybko zdjął zaczerwienione dłonie z barierki mostku i schował za plecy. - Jak powiesz, że nie przyjmiesz, to... - wspiął się jedną nogą na balustradę. - Skaczę! I nie wypłynę! Bo i po co?! Stał już obiema stopami na wąskiej barierce. Basia przestraszona chwyciła go za skraj kurtki. - Wariat! - Zakochany wariat! Zakochany wariat! Zeskoczył z mostku i chwycił ją w ramiona, zawirował nie wypuszczając jej z uścisku, aż nogi Basi oderwały się od ziemi. Czuł jej zimny od jesiennego wiatru policzek tuż przy swoim i chciał, by ta chwila trwała już zawsze, by rzeka płynąca pod nim zatrzymała się, by wszystko zostało, jak jest. Andrzej wyskoczył z trolejbusu w biegu przy rogu Koszykowej i Noakowskiego. Zanim minął ciastkarnię Wróbla, dostrzegł stojącą przy ciężarówce Zoję. Ubrana na wpół wojskowo rozglądała się wokół niespokojnie. Raportówka przewieszona przez ramię, brązowa czapka studencka upodabniały ją do komisarza w spódnicy. Ciężarówka ozdobiona była transparentem: "Wieś - miastu, miasto - wsi". Pod plandeką widniały twarze kolegów z jego grupy zetempowskiej. Zoja spojrzała na zegarek, zwróciła swe krótkowzroczne oczy w stronę Koszykowej, ale widać Andrzeja nie dostrzegła, bo dała znak, by ruszali. W ostatniej chwili dobiegł do ruszającej ciężarówki. Koledzy wciągnęli go do środka. Usiadł zdyszany na klapie wozu. Zoja z sardonicznym uśmieszkiem zaznaczyła, że już go skreśliła z listy, i mrużąc oczy dodała: - Myślałam, że znowu ci przeszkodzi miłość. - Ona najwyżej pomaga - wysapał zdyszany, patrząc prosto w jej głęboko osadzone oczy. Spuściła wzrok i nic nie odrzekła. Andrzej przyłączył się do śpiewających w głębi samochodu kolegów: Zbudujemy nową Polskę, zbudujemy taki świat. W którym wszystko będzie lepsze, w którym nowy będzie ład. Łopotały flagi na wiosennym wietrze. Zdarli gardła zanim dojechali pod Pułtusk. Tam pod komitetem czekały na nich podwody konne. Podzielili się na grupy. Andrzej siedział już na furmance razem z drobnym i zwykle ironizującym Kornem, kiedy nagle usłyszał głos Zoi: - Gdzie jest kolega Talar? Jedziemy razem! - Dlaczego? - spytał. - Żeby się pilnować? - Kto kogo? - odparła ostro i wskazała mu furmankę, na której obok głodomora Chojnowskiego siedział ryży chłopak z wiejskiego koła. To on miał im wskazać miejsce akcji. - Dużo macie tych opornych? - dopytywała się Zoja, przekrzykując turkot furmanki. Mżył deszcz i ryży przykrył swoim sztywnym podgumowanym płaszczem Zoję i Andrzeja razem. - Każdy jest niechętny oddać zboże - zaczął, ale Zoja osadziła go stwierdzeniem, że w sprawach politycznych nie ma "każdy" i "wszyscy", liczą się podziały klasowe. Niech ich wiezie najpierw do kułaków. Ryży zafrasował się - nie ma takich. To znaczy jest jeden, ale już dawno oczyszczony. Zostali ci, co nie mają więcej jak po siedem, osiem hektarów. - No, ładnie, ładnie - wymruczała. - Do świadomości średniaka trafimy jakoś z naszą agitacją. On się waha, my się nie wahamy - zakończyła na wpół żartem. Ten, do którego trafili, z krzykiem zastąpił im drogę. Stał w wojskowych butach, w wyłachanym swetrze i szeroko rozkładał ręce. Na progu nędznej chałupy pojawiła się czwórka usmarkanych i brudnych dzieci. Chojnowski ominął gospodarza i wszedł do stodoły. Triumfalnym gestem wskazał worki ze zbożem. - A mówicie, że nie ma! - wypomniała chłopu Zoja i wskazała Andrzejowi worki z ziarnem: - Bierzemy! Chłop odepchnął Andrzeja od furtki w wierzejach stodoły. Andrzej zachwiał się. Obok stała Zoja. Czekała na jakąś jego reakcję. - Miasto czeka na wasze zboże - powiedział niepewnie. Zoja odciągnęła na bok gospodarza, z żarem i przekonaniem mówiąc mu o zniszczonej Warszawie, która czeka na chleb. Nie przyjechali przecież w swoim imieniu, lecz w imieniu społeczeństwa. Być może syn gospodarza jest studentem, jak oni, dla niego więc daje to, co powinien oddać w ramach obowiązkowych dostaw. Tymczasem Chojnowski nie próżnował. Zwalił na plecy Andrzeja pięćdziesięciokilowy worek. Talara aż przygięło do ziemi. Kiedy zwalał worek na furmankę, usłyszał za plecami podniesiony głos chłopa: - Złodzieje z was! A ja czym zasieję?! Wówczas Zoja znowu wkroczyła do akcji: - Miasto dało wam elektryczność, radiowęzeł, kulturę, a wy co? Nie wywiązaliście się z obowiązkowych dostaw! To kto jest złodziejem?! Chłop grzmotnął czapką-uszatką o podwórze, aż przestraszone kury rozpierzchły się z wrzaskliwym gdakaniem. - Weźta se tę kulturę! Więcej zboża nie dam! Złapał za leżącą w progu stodoły siekierę. Zoja cofnęła się. Zaskoczona i przerażona patrzyła na Andrzeja, a on stał jak przymurowany. Spoglądał na gospodarza, jak wyciąga z kojca kurę, kładzie na pieniek i wziąwszy szeroki zamach siekierą, odcina jej łeb. Urwało się kwokanie, trzepoczący się ptak bez łba padł pod nogi Andrzeja. - Jak tak, to wszystko bierzcie! Wszystko! Chwytał rozgdakane ptaki. Siekiera błyskała nad jego głową, zachodziły bielmem oczy odciętych głów, trzepotały się białe skrzydła. Andrzej cofał się tyłem ku furtce, a w ślad za nim leciały kury bez głów. Do chłopa dopadła z płaczliwym zawodzeniem rozczochrana kobieta. - Otwieraj bramę! - krzyknął do Andrzeja Chojnowski. Andrzej rozejrzał się za ryżym miejscowym aktywistą, ale nigdzie go nie było. Dopiero kiedy tnąc batem po końskich pęcinach wyjechał furmanką za bramę - z krzaków dzikiego bzu wyłonił się przewodnik. Widać na wszelki wypadek nie chciał wchodzić w oczy miejscowym. Jeszcze długo gonił ich jękliwy głos kobiety, przeklinającej takich gości. O zmroku wszystkie ekipy zjechały do Zarządu Powiatowego ZMP. Czekała tam na nich gorąca herbata, a w świetlicy przygotowane krzesła i dywan do spania. Było zimno, siedzieli w płaszczach. Andrzej stał przy oknie zapatrzony w bezlistne konary, rysujące się na tle nieba. Przed oczyma wciąż miał tamtego człowieka z siekierą w ręku. Coś było w nim takiego, co upodabniało go do starego Talara. Zawsze powtarzał, że cudzego nie chce, ale swojego nie da. Czy teraz miały rację takie podziały? Co jest cudze, a co nasze? Z zamyślenia wyrwała go Zoja, podając mu kubek herbaty. - Nie chcę... - odsunął jej rękę z kanapką, którą wydobyła ze swego chlebaka. - Garbaty jakiś po tym jestem. Zoja ugryzła kęs chleba. Poprawiając na ramionach płaszcz, powiedziała surowo: - Trzeba być twardym. Drobnokapitalistyczne rolnictwo stanowi bazę dla wrogów socjalizmu. Tyle było pewności w jej głosie, powtarzającym teksty z "Notatnika agitatora", że coś go podkusiło, by zmusić ją do samodzielnej refleksji. - Uważasz, że cel uświęca środki? - Masz wątpliwości? - przez zmrużone powieki popatrzyła na niego, jakby widziała go po raz pierwszy. - Tylko krowa ich nie ma. - Dziękuję. Bo ja ich nie mam. - A mnie się zdaje, że takie środki szkodzą samemu celowi. Ja wiem, co znaczy orać, siać i patrzeć jak rośnie. - No ładnie, ładnie... Wiesz, co ci powiem? - wycelowała palec w jego czoło jak pistolet. - Za mało pracujesz nad sobą. - Pomogę ci - zabrzmiało to jak wyznanie. Czuł na swojej piersi jej rękę. Z uniesioną ku górze twarzą czekała na jakieś jego słowa, a może na pocałunek. Bez słowa odwrócił się i wskoczył na niewielkie podwyższenie, na którym pewnie ustawiano stół prezydialny w trakcie posiedzeń. Położył się koło pianina, nakrył kurtką i zamknął oczy. Po chwili poczuł, że coś spada na niego miękko. Nad nim stała Zoja. Wygładzała na nim swój płaszcz. - Będzie cieplej - powiedziała kładąc się obok. - Możemy jeszcze podyskutować. - O czym? - wstał. - Przecież ty wszystko wiesz najlepiej. Patrzyła, jak układał się obok Korna na zestawionych krzesłach. Po zmrużonych oczach i zaciśniętych ustach można było odczytać, jak wielkie było jej rozczarowanie. Gdyby był bardziej dojrzały, wiedziałby, że nigdy mu tego nie daruje. Zasypiając postanowił odwiedzić Poznańskiego. Zaraz po powrocie pójdzie do pułkownika. Może uda mu się spełnić prośbę Basi i zdobyć streptomycynę? Dał już ogłoszenie w "Życiu Warszawy", ale jak dotąd nikt na nie nie odpowiadał. Żeby dostać się do Poznańskiego, musiał zdobyć przepustkę. Dzwonił z dołu, z biura przepustek, czując na sobie czujne oczy dyżurnego. Sekretarka spytała, w jakiej sprawie. Nie wiedział, co odpowiedzieć. Bo w jakiej sprawie śmie niepokoić obywatela Poznańskiego ktoś, kto nie ma przepustki? - Proszę powiedzieć, że Andrzej Talar chce się z nim zobaczyć. Trwało dobrą chwilę, nim sekretarka sucho przekazała polecenie: oddajcie słuchawkę dyżurnemu. Z przepustką w ręku stanął przed Poznańskim. Pułkownik był po cywilnemu. Siedział za okazałym biurkiem, za jego plecami na ścianie wisiały portrety Bieruta, Cyrankiewicza i marszałka Żymirskiego. Po kilku zdawkowych słowach spytał żartobliwie, jaka znów rozterka sprowadza przyszłego inżyniera Talara w jego progi. Andrzej wyciągnął z kieszeni kurtki wycięte z gazety ogłoszenie i podał Poznańskiemu. Ten głośno przeczytał: - "Kupię PAS albo streptomycynę, sprawa pilna" - podniósł oczy na Andrzeja. - To twoje? Skinął potakująco głową i rozłożył bezradnie ręce. - Nie otrzymałem żadnej odpowiedzi. I dlatego... Czy pan pułkownik nie mógłby pomóc? Poznański odłożył ogłoszenie pod szklany blat biurka i popatrzył na Andrzeja jak kiedyś, gdy miał zdecydować o jego losie po ucieczce z Sierpuchowa do Warszawy. - Za streptomycynę na czarnym rynku płacą po dwadzieścia tysięcy złotych za gram - objął Andrzeja ramieniem i z bliska zajrzał mu w oczy: - To dla niej? - Od tego zależy, kiedy będzie ślub. - Mam nadzieję, że nie będzie kłopotów. - Z Basią jest już prawie dobrze - gotów był się zwierzyć ze swych nadziei na rychły ślub, ale inne brzmienie głosu Poznańskiego zastopowało go. - Miałem na myśli... prokuratora. - Coś... do mnie? - patrzył na skryte za okularami mądre oczy Poznańskiego. - Za tamto? Pułkownik nie odpowiedział od razu, jakby się zastanawiał, na ile może wprowadzić swego gościa w sprawę. Wiedział, jak niecierpliwie liczy Andrzej tygodnie do ślubu. A oto doszło do tego, że Wiktor będzie miał proces. Andrzejowi zdawało się, że się przesłyszał. Że to może jakiś zły żart. Skąd Poznański mógł pamiętać jego dowódcę z partyzantki? To chyba jakieś nieporozumienie. - Za co? - Za głupotę. Tak, tak, Andrzeju! Jeśli ktoś nie rozumie historii, jest głupcem. Jeśli występuje przeciw jej logice, jest głupcem do kwadratu. - To niemożliwe, żeby on się w coś wplątał! Ja go znam! Wiktor zrozumiał, gdzie jest jego miejsce. Poznański odłożył pióro i wstał. - Na razie w celi. - Nieporozumienie albo... prowokacja. Stał przed biurkiem rozgorączkowany, w kółko powtarzając, że nie wierzy w winę Wiktora, wie dobrze, co tamten myśli, czego chce. - A uwierzysz, jak zobaczysz akta? - zapytał Poznański. - Zawiozę cię do prokuratury. Zależy mi, żeby tacy jak ty byli przekonani do końca! Podszedł do wieszaka, gdzie wisiał jego płaszcz. Po chwili siedzieli obok siebie w czarnej "cytrynie". - Do prokuratury! - rzucił Poznański i kierowca nie oglądając się na pasażerów ruszył łagodnie. Poznański milczał. I to już wydawało się Andrzejowi podejrzane. - To chodzi o kogo innego! - wyrwał się Andrzej. Poznański siedział sztywno, patrząc w kark kierowcy. - Wy, młodzi, ulegacie bardziej emocjom niż argumentom. Czy to źle? Nie, to jest normalne. Ale logika dziejów opiera się na faktach. A faktem jest, że walka klasowa zaostrza się. Wróg stosuje sabotaż, dywersję. - Wiktor nie jest wrogiem! - Są poputczycy - ciągnął spokojnie pułkownik - którzy idą obok nas, ale nie z nami. A wyjście jest jedno: Polska będzie albo socjalistyczna, albo nie będzie jej wcale! - O czym myślisz? - usłyszał pytanie Poznańskiego. - Dlaczego wciąż ocenia się ludzi za przeszłość? - Kongres Zjednoczeniowy ujawnił, że wrogie agentury są wszędzie. Musimy zachować czujność. - Więc nikomu nie ufać? - Czy czujność znaczy nieufność? - Poznański jak zwykle zadawał pytania, na które sam odpowiadał. - Nie, wcale tego nie oznacza. Znaczy to: nasza czujność oparta jest na najgłębszej więzi w pracy i walce o wspólny cel. - Wiktor udowodnił, że chce być z nami... - gotów był zrelacjonować ową próbę ucieczki Wiktora na Zachód, zakończoną jego powrotem w gipsowym pancerzu, ale nagle zrozumiał, że w tej sytuacji mogłoby to być odczytane zupełnie inaczej. Skoro był i wrócił, mógł wrócić jako wróg z zadaniem szpiegowskim. Nie chciał naprowadzać nikogo na ten trop. Umilkł więc. Poznański inaczej odczytał to jego zamilknięcie. Położył mu dłoń na ręce. - To dla mnie ważna rozmowa - powiedział ze swym ciepłym uśmiechem. - Dopóki przychodzą do ciebie z wątpliwościami, póki ścierają się z tobą, wiesz, że znasz ich myśli. Gdy zaczną tylko przytakiwać, przegrałeś. - Co on zrobił? - zdecydował się spytać wprost. - Wiktor? - pułkownik z trudem wrócił do konkretu. - Przeszłość ma bujną... Przecież nawet na ciebie wydał wyrok, prawda? - spojrzał uważnie na Andrzeja. - To... to minęło. - Przekonasz się sam za chwilę, że przeszłość idzie za człowiekiem jak cień. Między innymi oskarżony jest o udział w zamordowaniu zetwuemowca w Sierpuchowie. - Co?! - niemal krzyknął. - Nie! On tego nie zrobił! - a widząc, że Poznański reaguje pełnym wyrozumienia uśmiechem, zdecydował się powiedzieć więcej: - Byłem tam wtedy po metrykę. Nocowałem u niego! Zobaczył, że twarz Poznańskiego tężeje. Pułkownik zerknął w stronę kierowcy, a potem pochylił się ku Andrzejowi i prawie wysyczał mu w ucho: - Oszalałeś chyba. Nawet ja bym cię nie mógł z tego wyciągnąć! - ścisnął jego przegub z nieoczekiwaną siłą. - Ciebie tam nie było! Zapamiętaj to sobie! - dotknął ramienia kierowcy i rzucił ostro: - Zawracamy! Auto z piskiem hamulców skręciło gwałtownie, po czym popłynęli ku Alejom Ujazdowskim. "Ciebie tam nie było!" Wciąż słyszał ten wykluczający wszelką dyskusję głos Poznańskiego. A przecież był tam! Co ma robić? Jak postąpić? Postanowił odwiedzić Wrotka. Jego życiowe doświadczenie mogło pomóc Andrzejowi. Rajmund patrzył na świat z innej perspektywy, bardziej przejmował się dramatami na ekranie niż w życiu. Może ten dystans ułatwi znalezienie jakiegoś wyjścia? Kabina operatora wzbogaciła się od ostatniej wizyty Andrzeja o fotosy Duszyńskiego, Szaflarskiej i Dymszy - odtwórców głównych ról w filmie "Skarb". Wrotek spojrzał tylko na kolegę i od razu wyczuł, że coś go gryzie. - Znów wyglądasz jak z baby zdjęty! - ocenił, zakładając do projektora bęben z kroniką filmową. Wysłuchał relacji Andrzeja z wizyty u Poznańskiego, od czasu do czasu rzucając komentarz w rodzaju "z wysoka zawsze więcej widać" albo "kto ma kierowcę, nigdy w samochodzie nie mówi prawdy". Andrzej nie zwracał uwagi na te aforyzmy. - No powiedz - spytał - co robić, jak postąpić? - Nie twoja broszka. - Więc mam milczeć?! - nieco melodramatycznym gestem ukrył twarz w dłoniach. Usłyszeli dochodzące z dołu dzwonki. Przygasło światło na sali kinowej. - Czasem tak już jest w życiu - Wrotek podniósł Andrzeja za kołnierz marynarki - cokolwiek zrobisz, będzie źle. Pójdziesz, klapa - nie pójdziesz, zgryz. Czyli jak się nie kręcisz, dupa z tyłu - popchnął go lekko w stronę okienka kabiny projekcyjnej. - Przyłóż tu oko, to zobaczysz, jak wysoko historia wywindowała twoją rodzinę. Andrzej pochylił się do okienka kabiny projekcyjnej. Znowu pokazywano roboty na trasie W-Z. Naraz ujrzał w powiększeniu twarz Bronka. Ze skupioną miną wlewał beton do oszalowania. Trwało to sekundę, ale Andrzej aż ścisnął obie ręce w pięści. To był Niutek! Bronisław Talar! - Dobry jesteś! - Wrotek skłonił się przed Andrzejem jak przed maharadżą, składając ręce na piersiach. - Masz w rodzinie przodownika pracy. Niedługo będziesz musiał pierwszy się kłaniać swojemu bratu - zażartował. - Przyszedł tu jako chłop, a po kilku miesiącach jest już przodującą klasą robotniczą. To jest awans. Nie to co ja: syn biletera z kina "Napoleon", ledwo się dochrapałem tych Erdemanów! - klepnął projektory, a widząc smętną minę Andrzeja, dał mu kuksańca w bok: - Zazdrościsz Bronkowi kariery? - Nie wiem, co robić - Andrzej znów myślał o sprawie Wiktora. - Co się martwisz, co się smucisz, ze wsi jesteś, na wieś wrócisz - z zabawną miną wyrecytował Wrotek, ale Andrzeja wcale to nie rozbawiło. - Wiesz - powiedział poważnie - czasem myślę, że wtedy, jak z Wiktorem składaliśmy razem przysiegę w lesie, wszystko było takie jasne, takie proste. A teraz sam już nie wiem, czy nasze myśli i czyny to jedno. Wrotek spojrzał na niego spod oka. - Wiem jedno, że na komentatora do kroniki tobyś się nie nadawał. Tam trzeba jasno i wyraźnie, bez watpliwości. - Ale życie nie jest kroniką filmową. - A szkoda! - westchnął Rajmund. - Bo kino jest zawsze piękniejsze od życia, kapewu? *¦ Ciągnąc za sobą welon kurzu pod barak dowództwa brygady "Służby Polsce" zajechała chewroleta-demokratka. Wyskoczył z niej komendant i poprawiając ofcerski pas wpadł do baraku. - Gdzie jest Talar z drugiego plutonu?! - krzyknął gromkim głosem, aż drzwi różnych pokojów otworzyły się i wyjrzeli intendenci, magazynierzy i inni funkcyjni. - Wykopać mi Talara choćby spod ziemi!$! Niczego nie tłumacząc zawrócił na pięcie jak nakręcona zabawka i prawie biegiem ruszył w stronę namiotów drugiego plutonu. Odchylił klapę zbielałego od słońca płótna. W namiocie nie było nikogo prócz dyżurnego, który obcinał zrogowaciałe pazury u nóg tępym scyzorykiem. Na widok komendanta zerwał się z pryczy, omal nie ucinając sobie palucha. - Gdzie jest Talar?! - Pluton jest na zajęciach świetlicowych - zameldował dyżurny. - Przy strzelnicy. Po chwili komendant już tam był. - Talar! Hasuj nowe buty! Do fryzjera! - a widząc, że zdumiony Bronek nie rusza się, krzyknął ostro: - Człowieku, na co czekasz?! Ty jeden z naszej brygady masz się stawić w Belwederze!!! Osłupiały Bronek rzucił niepewne spojrzenie na Ewę. Dostrzegł w jej oczach wyraz podziwu, a może nawet zazdrości. Ponury gmach Hipoteki wyglądał jak ogromny statek, dryfujący bez świateł i bez załogi po morzu ciemności. Cicho szumiały stojące obok ogromne kasztany. Od czasu do czasu z tunelu trasy W-Z buchały iskry aparatów spawalniczych. Trwały ostatnie prace, jutro rano trasa miała być otwarta. Bronek prowadził Ewę za rękę przez skarpę. Kiedy natknęli się na drewniane ogrodzenie z tablicą "Budowa trasy W-Z. Wstęp wzbroniony", naparł ramieniem na deskę, która z trzaskiem ustąpiła. Z dołu niósł się huk pneumatycznych młotów i głuchy warkot kilkudziesięciu ciężarówek. Ewa zawahała się: - Tam nie wolno! - Zależy komu - Bronek był już po drugiej stronie ogrodzenia. - Kto budował tę trasę? - wyciągnął do niej rękę, by ją poprowadzić przez wąskie przejście. - Wiesz, kto tę rękę ściskał? Mnie wszystko wolno! Obiecałem, że pokażę, to pokażę! Potem zaprowadził Ewę ku wylotowi tunelu, gdzie odbywała się próba działania ruchomych schodów. Tam również posłużył się argumentem, że jemu wolno przejechać się schodami jako pierwszemu pasażerowi. Kiedy jakiś technik próbował go odepchnąć, uniósł w górę prawą rękę i pokazał mu jak monstrancję: - Wiesz pan, kto tę rękę ściskał? - wykorzystując osłupienie technika pociągnął Ewę za sobą i razem wskoczyli na zgrzytające schody. Na górze porwał ją w ramiona i zeskoczył z nią z ruchomego stopnia, jakby ratował dziewczynę z tonącego statku. I w tym momencie omalże nie zderzyli się z Kuźniakiem. - Co się z wami dzieje! Wszędzie was szukałem - Kuźniak z dezaprobatą i pewną podejrzliwością spoglądał na roześmianą parę. - Przecież macie rano witać gości w imieniu młodzieży! Zostaliście wytypowani! Trzeba zrobić próbę! Ewa obciągnęła bluzkę i przygładziła ciemne włosy. Potem we trójkę zjechali z powrotem po schodach i przekraczając deski zalegające wejście do tunelu, stanęli przed jego ciemną gardzielą. Kuźniak objaśnił, gdzie będzie wstęga do przecięcia, skąd nadejdą goście, jak i gdzie mają się ustawić do powitania. - Podejdziecie razem! - instruował z przejęciem. - Ty przeczytasz swoje przemówienie - wręczył kartkę Bronkowi a ty - zwrócił się do Ewy - podasz nożyce. Objął ich i prowadził ku trybunie, żeby nadać ich krokom odpowiednio uroczysty rytm. I w tej chwili z mrocznego tunelu wynurzyła się ogromna polewaczka, plując strumieniami wody na wszystkie strony. Bronek ratując Ewę porwał ją na ręce i postawił na trybunie, ale nie zwolnił uścisku. Wściekły Kuźniak podwijał mokre nogawki i brodził w kałuży niczym bocian. Zupełnie w tym momencie nie wyglądał na inscenizatora historycznej chwili. Bronek wrócił z nocnej wycieczki, kiedy trębacz grał pobudkę, a plutonowi wydzierali się przed namiotami, że zbiórka na gimnastykę. Na widok idącego w mundurze Bronka junacy w podkoszulkach witali go przezwiskiem jakie przyczepiło się do niego od tygodnia: "O, Rączka idzie! Cześć, Rączka!" Nie zwracał na to uwagi, cały zatopiony w tekście przemówienia, które musiał wygłosić. Nie poszedł na zbiórkę, na śniadanie, tylko w baraku dowództwa powtarzał głośno zdania, które potem przytoczy prasa. Dopiero w chwili, gdy cała brygada szykowała się do wymarszu na uroczystość, ruszył do namiotu, żeby się ogolić. Odchylił klapę namiotu. Ujrzał ojca. Kajetan Talar siedział na jego pryczy jak człowiek, który liczy tylko minuty do powrotnego pociągu. - Co tato tu robi? Stało się co? Kajetan podniósł się, patrząc na odznaki błyszczące na mundurze syna. - Zabieraj się. - Gdzie? - Do domu. - Dobrze, że ojciec przyjechał. Dziś otwieramy trasę W-Z. - A w Sierpuchowie żniwa zaczynamy. - Ja to kręcę - zaczął ostro, ale zaraz się zreflektował: - Ja mam tu robotę. Ojciec podszedł o dwa kroki bliżej, tak że stali teraz jak dwoje ludzi na wiejskiej kładce. Bronek czuł, że nie zdołają się na niej wyminąć. - Z ziemi jesteś. - Mnie tu dobrze. Poznali się na mnie... Talar zerwał z płótna namiotu przyczepioną szpilką okładkę "Nowej Wsi". - I jażem się poznał na tobie! - dziobał palcem w zdjęcie syna. - A medalik gdzie? Zbieraj się stąd! - Nie! - podniósł zmiętą okładkę. - Ja tego słowa od synów jeszczem nie słyszał! - odchylił kurtkę i wyciągnął ze spodni pas. Zdzielił Bronka przez łeb jak za dawnych czasów. Chłopak tylko uchylił głowę. Świsnęło, klasnęło - zachwiał się, ale nie cofnął. Stary bił, aż się zasapał. Popatrzył na syna zdumiony, ręka z pasem opadła mu bezwładnie. - Ciebie tu do cała odmienili. Sięgnął po węzełek i wyszedł z namiotu. W tej chwili orkiestra zagrała marsza. Stary wlókł się przez rozprażony słońcem plac. A w namiocie Bronek wydobył pęknięte lusterko i przyglądał się swojej twarzy. Czerwone ślady podbiegały sinizną. Grała orkiestra, ale Bronek leżąc na wznak na swojej pryczy niczego nie słyszał. Za oknem wierzchy zrudziałych jesiennie sosen. Obok radia "Pionier- Aga", które tętniło melodią "Na prawo most, na lewo most", stało zdjęcie Andrzeja. Więc już niedługo pożegna te sosny, na które patrzyła przez tyle dni - słotnych, pogodnych, wiosennych i zimowych. Przez cały ten czas tęskniła do Warszawy, do prawdziwego życia. A jednak teraz, kiedy tylko dni dzieliły ją od opuszczenia sanatorium, poczuła cień lęku: czy potrafi się w nie włączyć? Nie powie o tym Andrzejowi. Zawsze liczył kolejne czwartki od ich poznania, a teraz na palcach odkładał te, które zostały do ich ślubu. Do mieszkania Lawinów po odbudowie oficyny przybył jeden pokój. Andrzej już go urządził w swej wyobraźni, a częściowo nawet w rzeczywistości. Stojąc teraz pośrodku sanatoryjnego pokoju, opisywał Basi ich przyszłe cztery ściany: - Tu stoi tapczan. Rozkładany! - wskazał w stronę okna. - Szafa tu! Biurko tam! - Skąd się to wszystko wzięło? Tapczan, biurko?! - Stąd - popukał się w czoło. - I stąd - naprężył mięśnie ramion. - Przez lato robiłem jako monter w Ursusie! Jestem ciekaw, czy będzie ci się podobał nasz pokój. Sam go zbudowałem, otynkowałem i urządziłem. Dla nas. Uśmiechnęła się do niego. Trochę ją przerażał ten impet Andrzeja, ale czuła się przy nim bezpieczna. Lubiła też jego zapał. Nie umiał niczego robić na chłodno. - Zgadzasz się, żeby mój brat był świadkiem? - zapytał po chwili. - Boże... To już za trzy tygodnie?! - zerwała się z łóżka, jakby chciała pędzić na poszukiwanie sukni ślubnej i welonu. Wciąż ten ślub wydawał się jej czymś odległym, a tu oto trzeba decydować, kto będzie świadkiem, w jakim kościele, kogo zaprosić... - Tego dnia oddają Nowy Świat. Przejedziemy tamtędy z kościoła. - Ale w czym ja pojadę? - uprzytomniła sobie, że przez czas pobytu w sanatorium nie poprawił się stan jej garderoby. - Przecież ślub to ślub! - Basik. Chcę ci coś wyznać... - Że nie masz ubrania? - usiłowała odgadnąć. - Gorzej. Bo wiesz... ja... - dukał. - Ja nie umiem tańczyć. Kiedy miałem się nauczyć? Chwyciła go za rękę, pociągnęła za sobą, objęła, jak w tańcu obejmuje mężczyzna, i uczyła go tańczyć przy płynącej z radia piosence "Małe mieszkanko na Mariensztacie". Niezgrabnie posuwał nogami. Czując ją tak blisko, prześliznął się ustami po czole, pocałował oczy. Oboje tańczyli teraz z zamkniętymi oczami. Może trwałoby to dłużej, gdyby nie przeraźliwy klakson samochodu, który zabrzmiał za oknem. Przed sanatorium stała karetka pogotowia. Basia przez okno zauważyła wysiadającego z niej Tomasza Ciećwierza. Wrócił po operacji. Wybiegła z pokoju zostawiając Andrzeja. Była na schodach, gdy z dołu dobiegł ją rozdrażniony głos. - Ja się nie dam zrobić w konia! Mnie się po operacji należy jedynka! - Skąd ją wytrzasnę? - poznała głos młodego lekarza, który był w stałym konflikcie z tym trudnym pacjentem. - Pan Tomasz ma rację! - zawołała Basia stając naprzeciwko Ciećwierza, który trzymał na ręce złożony koc jak człowiek będący w wiecznej podróży. - Bałem się, że pani już tu nie zastanę. - Niestety, jestem! - Tak liczyłem, że będę miał komu opowiedzieć, co ci rzeźnicy ze mną robili. - Jak tylko się pan rozpakuje. - Ja mam wszystko w kieszeni - uśmiechnął się Ciećwierz, a lekarz niecierpliwie popchnął go w głąb korytarza. Musi spisać z nim wywiad. Umówili się za kwadrans na dole. Basia wiedziała, że Andrzej i tak spieszy się na pociąg. Na pewno chętnie skorzysta z okazji i pojedzie karetką. Odprowadziła go do wyjścia, ale na dwór nie pozwolił wyściubić jej nosa. Było już chłodno, bał się, że się zaziębi. Choć kaprysiła, że ją ubezwłasnowolnia tą troskliwością, to jednak w gruncie rzeczy chciała jej doświadczać. Stała w oknie. Dotykała palcami warg, a potem przeniosła palce na szybę, tam zostawiając ślad pocałunku, przeznaczonego dla Andrzeja. Po raz pierwszy pomyślała o nim: to będzie mój mąż. W tej chwili stanął obok niej Ciećwierz. Przyglądał się jej swoimi chorobliwie płonącymi oczami. - Pani jeszcze wyładniała. - Mam powody. Wychodzę za mąż. - Ach, tak... - w głosie Ciećwierza dał się zauważyć cień zawodu. Usłyszała klakson. Andrzej wsiadając do szoferki karetki machał w jej stronę ręką. Poczuła nagle mocny uchwyt żelaznych palców na przegubie. Ciećwierz w napięciu wpatrywał się w Andrzeja. - Pani go zna? - Trochę - uśmiechnęła się. - To mój narzeczony. - Gdzie mieszka? - W Warszawie. - Będzie tu? - Jak zwykle w niedzielę - zauważyła jakiś dziwny grymas na twarzy Ciećwierza. - Co się panu stało, panie Tomaszu? - Nic - odwrócił się i odszedł. Patrzyła za nim zdziwiona i przyszło jej na myśl, że może istotnie lekarze mieli rację twierdząc, że jest to człowiek nieopanowany i trudny we współżyciu. W niedzielę leżeli na werandzie, przykryci kocami po szyje. Basia co chwila spoglądała na zegarek, gdyż zbliżała się pora wizyty Andrzeja. Dostrzegła, że Ciećwierz ją obserwuje. Był napięty i jego nastrój udzielił się także jej. Przez cały tydzień jakby jej unikał, ale dziś rozstawił leżak obok na sanatoryjnej werandzie. Nie zagadywał. Upewnił się tylko, czy oczekuje wizyty narzeczonego. Spytał również, jak też ten szczęśliwiec na nią wpadł. - W pociągu - odparła. I na tym rozmowa się urwała. W pewnej chwili zauważyła spod przymkniętych powiek, że Ciećwierz wstaje z leżaka. Poruszał się ostrożnie, starając się jej nie zbudzić. Pomyślała z sympatią, że jednak jest w gruncie rzeczy człowiekiem delikatnym. Spiesznie zszedł po schodach, przeciął alejki ogrodu i zaszył się w stojącej przy wjeździe na teren sanatorium altanie. Przechowywano tu w czasie zimy zabrane z parku ławki. Latem służyła za schronienie przed palącymi promieniami słońca, jesienią chowali się tu pacjenci, którzy chcieli wypalić zakazanego papierosa. Z daleka prowadził wzrokiem Andrzeja. Chłopak niósł bukiet kwiatów, wpatrzony w werandę. Minął bramę, stanął za rozłożystą sosną i zagwizdał jak kos. Wtedy poczuł na ramieniu ciężar czyjejś ręki. - No i dogoniłem cię, Talar! - powiedział Ciećwierz. Ujął go pod ramię i pociągnął w stronę altany. Andrzej obejrzał się jeszcze na sanatorium, ale mocne pchnięcie w plecy rzuciło go nieomal na ułożone w stos ławki. Ciećwierz stanął w wejściu. - Myślałeś, że ci się udało? Prysnąłeś, a ja za ciebie głową mogłem zapłacić! Płuca przez ciebie wyplułem! A ty kwiatki zrywasz, co?! - szybkim ruchem wyrwał mu bukiecik i wcisnął prawie w twarz. - No, mów coś! Mów! - Co mam powiedzieć? - Masz rację, Talar - Ciećwierz z trudem opanowywał drżenie głosu. - Masz rację, kapralu Talar! Dezerterze Talar! - rozbił to słowo na sylaby. - Nie masz nic do powiedzenia na swoją obronę. Uciekłeś przed sądem... - Chciałem żyć... - A ja nie chciałem?! Ale trzeba odpowiadać za swoje czyny! - Odpowiadałbym za coś, czego nie zrobiłem. - Mogłeś to udowodnić. - Wiśta-wio łatwo powiedzieć. Wtedy była wojna. - Przez ciebie ona się dla mnie przedłużyła o dobry roczek kompanii karnej. Przez ciebie mnie zdegradowali! Odebrali legitymację partyjną! Przez ciebie jestem tu - wskazał ręką sanatorium. - I wreszcie mam cię! Chodźmy! Drugi raz już ci nie dam prysnąć, bohaterze! - popchnął go brutalnie. Andrzej zaparł się w drzwiach altanki. Popatrzył w stronę werandy. Ujrzał, jak Basia spogląda na zegarek, podnosi się z leżaka i wygląda przez balustradkę. - Możesz mnie zaprowadzić na posterunek, do UB, gdzie chcesz... Ale zrób to za dwa tygodnie. - Cwany jesteś, co? - Daj mi dwa tygodnie czasu. Nigdzie nie ucieknę. Ale jak mam iść siedzieć, to niech to będzie po ślubie - poczuł, że Ciećwierz zwolnił uścisk ręki. - Daj mi tylko te dwa tygodnie życia. Na krześle leżał biały welon. Stał przed lustrem, obracany jak manekin krawiecki, i patrzył na tę białą mgłę. Pani Lawinowa była zachwycona gatunkiem, przekonywała męża, że ten welon, w którym ona brała ślub, wcale nie był lepszy. Lawina zachowywał się z rezerwą wobec tego szaleństwa, jakie opanowało ich dom. Wykazał maksimum dobrej woli, bo gdy pani Marta zastanawiała się, w czym Andrzej ma iść do ślubu - bez słowa wydobył z szafy swój wizytowy garnitur i położył na tapczanie. I oto teraz Andrzej stał w zbyt obszernym na niego garniturze swego przyszłego teścia, a wezwana jako siła fachowa Teresa Bawolikowa klęczała u jego stóp, zaznaczając szpilkami dół spodni do skrócenia. W marynarce mógłby Andrzej ukryć jeszcze najmłodszego brata, Leszka, ale Bawolikowa twierdziła, że "zbierze się po szwach i będzie jak na prezydencie Mościckim". - Nie sądzę, żeby akurat ten argument przekonał obywatela Talara - odezwał się Lawina, który nigdy nie mógł się powstrzymać przed zaakcentowaniem różnicy poglądów, jaka dzieliła go od narzeczonego córki. - Gdzie masz kartki? - zwrócił się do żony. - Pójdę po mięso. - Tylko czy dostaniesz? - pani Marta wręczyła mu bony. W tym momencie zadzwonił dzwonek u drzwi. Lawinowa poszła otworzyć. Andrzej wpatrywał się w swoje odbicie w lustrze. W tym dwurzędowym garniturze sam sobie wydawał się obcy. Ginął w nim, był jakby przebierańcem w jakiejś zabawnej sztuce, w której na końcu okazuje się, że każdy grał nie swoją rolę. I w tej właśnie chwili dostrzegł wbite w siebie znajome oczy. W lustrze obok niego odbijała się postać dziewczyny w buraczkowym płaszczu i wysokich sznurowanych trzewikach. Odwrócił się gwałtownie. W drzwiach stała Jadźka, siostra Wiktora. Patrzyła w zdumieniu na jego strój, na welon rozłożony na krześle. Plącząc się w za długich nogawkach podszedł do niej. - Co się stało? Przestąpiła z nogi na nogę, jakaś okropnie prowincjonalna w tym ruchu, ale zarazem wzruszająca. - Wiktor... Wiktor ma dziś proces. A przecież ty wiesz, że on nie zabił. Ty wiesz! Pójdziesz powiedzieć?! Powiedz, pójdziesz? - nie spuszczała z niego oczu. Obejrzał się na wpatrzone w siebie kobiety. Lawinowa nie rozumiała, o co chodzi, a Bawolikowa nie wiedziała, czy może dalej dokonywać krawieckich przymiarek. Potem popatrzył na welon i nagle poczuł się jak długodystansowiec, który dobiegając resztą sił do mety, dostrzega nagle, że dzieli go od niej ogromna rzeka, pełna wirów i zdradzieckich głębin. Korytarz sądu na Lesznie, przypominał dworzec, z którego już odszedł ostatni pociąg. Ludzie siedzieli na szerokich, drewnianych ławach, jakby mieli tak siedzieć wiele godzin, aż do rana, kiedy nadejdzie czas ich odjazdu. Andrzej szedł pierwszy, sprawdzając numery sal. Jadźka niosła ze sobą stary chlebak Wiktora. Miała w nim sweter i żywność. Liczyła na to, że będzie mogła mu podać na sali sądowej. Sprawdziła coś na kartce i dotknęła ramienia Andrzeja. - To tu. Przed drzwiami stał żołnierz z paskiem pod brodą. Gdy chcieli wejść, zastąpił im drogę. - W jakim charakterze? - Jako świadek - powiedział Andrzej bez wahania. - Wezwanie macie? Pokręcił przecząco głową. Żołnierz położył rękę na klamce. - Wejścia nie ma. - Ale ja chcę złożyć zeznanie! Żołnierz popatrzył na niego obojętnie, po czym przeniósł wzrok na Jadźkę. - Wezwali was? Odejdźcie lepiej. Drzwi były wysokie i ciężkie. Nie dochodził spoza nich żaden dźwięk. - Nie widzę lepszego kolegi, godnego funkcji członka zarządu koła, jak Andrzej Talar. Nie tylko przemawia za nim jego pochodzenie, ale i postawa. Wszyscy tu chyba pamiętają naszą akcję zbożową? - Zoja potoczyła wzrokiem po twarzach obecnych, jakby szukając tamtych wydarzeń. - On, syn chłopa, pierwszy przełamał opory, pierwszy znalazł i wymłócił kułackie zboże. On rzucił hasło zaciągnięcia Młodzieżowych Wart Pokoju na politechnice... W tym momencie Andrzej zauważył, że drzwi sali uchylają się lekko i wsuwa się jakaś postać w długim prochowcu. Ich oczy spotkały się. To był Tomasz Ciećwierz. - Nikomu chyba nie trzeba mówić, jak wygląda indeks kolegi Talara - Zoja patrzyła na Andrzeja, mrużąc krótkowzroczne oczy jak kura na świeżo zoranej skibie, która chce trafić dziobem w najokazalszego pędraka. - Przegłosujemy teraz jego kandydaturę. Podniosły się ręce, a w tej chwili Andrzej, widząc wychodzącego Ciećwierza, zerwał się z ławki i ruszył ku drzwiom. - Andrzej! - zawołała zdziwiona Zoja. - Tu chodzi o ciebie! Nawet się nie obejrzał. Na korytarzu Ciećwierz stał przy oknie, zapalając papierosa. Przy tablicy z ogłoszeniami o zaliczeniach semestralnych stało dwóch ludzi w płaszczach. Jeden z nich był w kapeluszu. Andrzej nie miał wątpliwości, że przyszli po niego. Podszedł do Ciećwierza, stanął we wnęce okna. - Już? Obiecałeś dwa tygodnie. - Nie zrobiłem tego dla ciebie - Ciećwierz obrócił się powoli i popatrzył prosto w oczy Andrzeja. - Zmieniłeś zdanie? - w głosie Andrzeja drżały histeryczne nutki. - No to chodźmy... - Jeszcze nie pora. - To po coś przyszedł? - Chciałem się czegoś o tobie dowiedzieć - popatrzył na drzwi sali ćwiczeń. - I dowiedziałem się. - Kiedy się mam ciebie spodziewać następnym razem? - Niedługo. Wcisnął papieros w parapet okna i odszedł. Przy tablicy ogłoszeń obaj nieznajomi zajęci byli wypisywaniem jakichś terminów. Andrzej oparł spocone czoło o szybę. Z sali ćwiczeń wychodzili uczestnicy zebrania. Zoja podeszła do niego i powiedziała, nie kryjąc oburzenia: - Jak mogłeś tak postąpić? Wyjść w takiej chwili? Popiołek krytycznym okiem przyglądał się trzem dorożkom, które stały przed domem na Złotej. W takiej dorożce przed wojną doktor Kazanowicz nie chciałby nawet na dworzec pojechać, a co dopiero do ślubu! Konie wychudzone, dorożkarze w kapotach, które posiwiały od słońca i deszczu. Przyodział się na tę okazję w świąteczny garnitur i obserwował wyelegantowanego Rajmunda Wrotka, który z pękiem różnokolorowych wstążek dopadł do dorożkarskich chabet i zaczął ozdabiać nimi ich uprząż. - Kiedy to pan się z panią Haliną przejedzie z takim pióropuszem? - Jak socjalizm zwycięży! - bez namysłu odparł Wrotek. - Koniec świata - Popiołek machnął ręką, aż spłoszona chabeta leniwie rzuciła łbem. - Z pana to prawdziwy artysta. - I dlatego tak za mną babki szaleją. - Ja nie powiem, też miałem powodzenie - stwierdził w rozmarzeniu Popiołek. - Tylko groszem na bilet do kina nie śmierdziałem. A pan masz całe kino do dyspozycji. A jak tam pan młody? - spytał bez szczególnej admiracji dla osoby Andrzeja. - Dla niego choć to i porządny człowiek, ale nie warszawiak. Czy taki może być poważną partią dla panny Basi, córki doktorostwa Lawinów? Wrotek poinformował go, że Andrzej jest taki jakiś dziwny, bo prosił go jeszcze dziś rano o opiekę nad Basią. - A on od czego? - zdziwił się Popiołek. - W razie gdyby jego zabrakło - uzupełnił informację Wrotek, sam nie bardzo wiedząc, jak ją interpretować. Tymczasem w mieszkaniu Lawinów panowała atmosfera przypominająca dawne wyjazdy na wakacje: Basia z rumieńcami zdenerwowania na policzkach biegała po pokojach szukając jakichś drobiazgów, pani Marta przeliczała butelki wina i wciąż pytała, czy zdążą do kościoła na wyznaczoną godzinę, a doktor Lawina robił miny, dając do zrozumienia, że to dom wariatów. Patrzył na córkę w sukni ślubnej, jakby za chwilę miała już ich opuścić na zawsze. Ujął przegub jej ręki i zaczął mierzyć puls. - Boję się o ciebie, córcia. - Poldziu - pani Marta usiłowała zlekceważyć jego obawy. - Zwykła emocja. - Nie jestem przekonany. - Chciałbyś, żebym tego nie przeżywała? - Basia spojrzała przekornie na ojca. - Nie mówmy o tym, czego bym chciał. Pan Leopold opanował się. Uśmiechnął się do córki, przytulił ją do siebie. - Chciałbym, żebyś była szczęśliwa. I zdrowa. W drzwiach pokoju stanął Andrzej. Trzymał w ręku krawat i guzik urwany od kołnierzyka koszuli. Basia zaczęła nawlekać igłę. - Ty wiesz, jaki dziś dzień? - spytał. - Czwartek. - Czekałem ponad dwieście czwartków. - Tak się boję, wiesz? - urwała nitkę, podeszła do stołu zastawionego butelkami wina oraz wódki i nalała kieliszek czerwonego wina. Andrzej odebrał go jej bez słowa. Basia nalała drugi i trąciła się z Andrzejem. - Dziś mi wszystko wolno - patrzyła z bliska w jego oczy. - Boję się... Czy będę taka, jak myślisz. - Bądź jaka chcesz, bylebyś tylko była. - Za następne dwieście czwartków - trąciła kieliszek Andrzeja. - Za tysiąc! - Czas ruszać, A gdzie wasi świadkowie? - powiedział Lawina. - Iga będzie w kościele. - A brat? - doktor spojrzał na Andrzeja. W tym momencie z podwórza rozległ się klakson samochodu i donośny głos Bronka: - Zapraszam całą wieś i okolice na wesele Andrzeja Talara! Kazał taksówkarzowi trąbić, sam zaś, stanąwszy pośrodku podwórza, przyłożył dłonie do ust i ryczał, jakby całemu światu chciał obwieścić największą nowinę, a nim echo przeminęło, zaczął przytupywać dziarsko i kręcić się wokół trzepaka, przyśpiewując ulubioną piosenkę Kiksa: "Wesele, jest teściowa i zięć..." Nie zauważył nawet, kiedy zjawił się przy nim Andrzej w czarnym garniturze i w srebrzystym krawacie. Zobaczył tylko z bliska jego zwężone wściekłością oczy i już był wepchnięty do klatki schodowej. Tam zderzył się ze ścianą, aż huknęło. - Pijany jesteś jak świnia! - O, przepraszam - Bronek nadął się z godnością. - Świnia koniaku nie pije. Witałem delegację młodzieży zagranicznej! - Miałeś wyjść po rodziców. Gdzie oni są? - Odstawiłem pod kościół. - I ojciec ci nie przylał? - Dużo mi może podskoczyć - Bronek obciągnął marynarkę, poprawiając w klapie złote odznaki. - Tak samo jak ty. Andrzej bez słowa złapał go za przegub, wykręcił do tyłu i popychał go kolanem, na schody w stronę mieszkania Wrotka i Haliny. - Wiesz, kto tę rękę ściskał? - Bronek jak zwykle powołał się na swoją wizytówkę, ale usłyszał tylko lekceważące prychnięcie starszego brata: - Rączka, psiakrew! Otworzył drzwi uderzając o nie Bronkiem. Wrotek przytomnie ocenił sytuację: zaraz się niedoszłego świadka położy do łóżka. - Nie trzeba. Byle tylko stąd nie wyszedł. Żeby mi wstydu nie narobił. Biały kościółek na Czerniakowskiej był wyspą wśród ruin. Tam zajechały dorożki z kolorowymi wstążkami. W pierwszej była Basia z rodzicami, w drugiej Andrzej z Wrotkiem i Bawolikami. Wszystko, co się działo potem, było dla Andrzeja plamami twarzy, płomieni świec, czyichś głosów, dźwięku muzyki. Wśród oczekujących przed kościołem znajomych i sąsiadów dostrzegł Poznańskiego. Ubrany był w gabardynowy płaszcz, pilśniowy kapelusz, a na rękach miał irchowe rękawiczki. Kajetan Talar był w kurcie i nowej czapce-maciejówce, którą kupił w miasteczku specjalnie na ślub syna. Talarowa co chwila ocierała oczy rąbkiem chusteczki. Pani Marcie również z trudem udawało się powstrzymać wzruszenie. Ceremonię odwlekała konieczność zmiany w ostatniej chwili świadka. Iga zaproponowała Korna, Andrzej zaś Wrotka, ale ten stwierdził stanowczo, że nigdy nie przyłoży ręki do aktu tak zgubnego jak małżeństwo, wybór więc padł na Bawolika. Staruszek ksiądz cichym głosem długo pouczał Basię i Andrzeja o ich nowych obowiązkach, a kiedy podał im na tacce dwie obrączki, staraniem pani Lawinowej przerobione z jednej, która pochodziła jeszcze od legendarnego Kuleszy, szloch Talarowej targnął ciszą kościółka. Później, na placyku przed wejściem, gdy ustawieni w długiej kolejce goście przesuwali się przed Basią i Andrzejem z bukiecikami jesiennych kwiatów, Henio Lermaszewski wyrzucił nagle w górę garść monet, które spadły na głowy nowożeńców. Na ten znak wszyscy ruszyli obrzucać młodych pieniążkami. Ciećwierz, którego Andrzej dostrzegł jeszcze w kościele, stał chwilę wsparty o pień starego kasztana, wahając się czy podejść z życzeniami do młodych, nagle zakręcił się na pięcie i wolno ruszył ku Wiśle, widocznej stąd poza zabudowaniami wioślarskiej przystani. Wrotek zarządził przejażdżkę orszaku przez Nowy Świat, dopiero co oddany do użytku. Goście rzucili się do oczekujących trzech dorożek. Żwawo pomknęły wpierw Ludną, później Książęcą w górę aż do placu Trzech Krzyży. Nowym Światem pachnącym świeżym tynkiem i farbami przechadzały się tego czwartku tłumy warszawiaków, którzy wylegli, by sprawdzić, czy ich ukochany spacerowy trakt odtworzono z należytą troską. Malarze, którzy kończyli jeszcze napis nad wejściem do cukierni Bliklego, wesoło pozdrawiali pędzlami pędzące dorożki. Na Złotej, kiedy Andrzej, zeskoczywszy ze stopnia dorożki, uroczyście podał rękę Basi, z bramy wyłonił się Popiołek, niosąc na tacy chleb i sól. - Aby wam się zgodnie żyło, a w domu tym szczęście gościło - był tak wzruszony, że głos uwiązł mu w gardle, oddał tacę Józefinie, a sam porwał Basię w ramiona jak córkę. - Ach, panno Basieńko! Tośmy się wreszcie doczekali! Talarowa sięgnęła po chustkę, Wanda Jasińska nie kryła łez. A kiedy Andrzej prowadząc Basię pod rękę chciał przekroczyć bramę domu, Popiołek zagrodził mu drogę wyrzuconą jak szlaban ręką. - Jak to tak? Przez próg domu, gniazda swego, trzeba przenieść. Wziął ją na ręce i przeniósł przez tunel bramy. Lawinowa chodząc na palcach zbierała ze stołu kieliszki, szklanki, talerze, butelki. Nigdy jeszcze, od czasu uzyskania nominacji Leopolda Lawiny na wykładowcę Akademii Medycznej, nie było u nich tylu gości. Ale tamto wydarzenie miało miejsce jeszcze przed wojną, kiedy mieli pięć pokoi i gabinet stomatologiczny. Była zmęczona, bezgranicznie zmęczona, ale równocześnie spokojna i chyba szczęśliwa: miała wrażenie, że jej córce nic już nie grozi. Że jest bezpieczna. Mąż czekał na nią w kuchni. Zaczęła zmywać, a on wycierał naczynia. - Myślisz, że będzie szczęśliwa? - zapytał niespodziewanie. - Tak, na pewno. To długo trwało, ale uwierzyła w tę miłość. Rozległ się dzwonek u drzwi. Lawina wyszedł otworzyć, a kiedy pojawił się z powrotem, trzymał w ręku kopertę ze znakami Czerwonego Krzyża. Pani Marta wytarła ręce i otworzyła kopertę. Przebiegła wzrokiem linijki listu i twarz jej się zmieniła. - O, Boże! O, Boże! - Co się stało? - Łukasz Zbożny przebywa w Kanadzie. - Jak to? To on... żyje? Patrzyli na siebie jak dwoje niewinnych ludzi, którym zakomunikowano wyrok śmierci. Lawina, jakby nie wierzył, wyjął list z rąk żony i przeczytał krótkie zawiadomienie. - Co teraz? Co z Basią? - Nie może się o tym dowiedzieć! - Jak to? - W żadnym wypadku! Powiedziała to tak stanowczo i z takim naciskiem, że Lawina zrozumiał, iż żadne argumenty w rodzaju prawdy i moralności nie będą tu miały znaczenia. Słysząc stuknięcie w głębi mieszkania, wyrwała list z ręki męża. Przez chwilę stała z nim pośrodku kuchni, rozglądając się w popłochu, i wreszcie wsunęła go pod ceratę stołu kuchennego. W tym momencie do kuchni wszedł Andrzej, przeciągając dłonią po zwichrzonych jeszcze od snu włosach. - Ktoś tu był? - Nie, nikt - rzuciła nerwowo Lawinowa. - Słyszałem dzwonek. - Zdawało ci się - stwierdził Lawina i głośniej nastawił radio, które podawało zalety filmu "Czarodziej sadów". Lawinowa obserwowała spod oka Andrzeja. Postawił szklankę mleka na skraju stołu, akurat w tym miejscu, gdzie było wybrzuszenie ceraty, pod którą leżał list. - Chciałem zrobić żonie śniadanie do łóżka. - Zły początek - Lawina przesunął szklankę z mlekiem w inne miejsce. - To nie należy do mężczyzn. - Dziś nie jest zwyczajny dzień - Andrzej przeciągnął się, ziewając szeroko. - Cudowny dzień. Zauważył, że Lawinowie wymienili spojrzenia. Czyżby uraził ich tym ziewnięciem? A może ten dzwonek oznaczał jednak to, że Ciećwierz nie dał mu na długo spokoju? - Czy coś się stało? - Nie - odparła Lawinowa jakoś dziwnie cicho. - Nic. Postawiła mu obok szklanki z mlekiem talerzyk z kanapkami. Kiedy Andrzej wyszedł, niosąc ostrożnie tacę ze śniadaniem, patrzyła za nim długo, potem opadła na krzesło i ukryła twarz w dłoniach. Lawina sięgnął pod ceratę. Wyjął kopertę i trzymając ją w ręku zapytał: - Co z tym zrobimy? 1 / 1