Izzo Jean-Claude - Trylogia marsylska 02 - Szurmo
Szczegóły |
Tytuł |
Izzo Jean-Claude - Trylogia marsylska 02 - Szurmo |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Izzo Jean-Claude - Trylogia marsylska 02 - Szurmo PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Izzo Jean-Claude - Trylogia marsylska 02 - Szurmo PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Izzo Jean-Claude - Trylogia marsylska 02 - Szurmo - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
JEAN-CLAUD E
IZZO
szurmo
p r z e ł o Ŝ y ł a M A R Y N A O C H A B
Strona 4
Strona 5
Patronat medialny
Ce livre beneficie du soutien
du Ministere des Affaires Etrangeres francais
et du Service de Cooperation et d'Action Culturelle
de 1'Ambassade de France en Pologne.
KsiąŜka ta została wydana z pomocą francuskiego
Ministerstwa Spraw Zagranicznych i Działu kultural-
nego Ambasady Francji w Polsce.
Tytuł oryginału: Chourmo
Copyright © Editions Gallimard, 1996
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo W.A.B., 2006
Copyright © for the Polish translation by Wydawnictwo W.A.B., 2006
Wydanie 1
Warszawa 2006
Strona 6
Od autora
Nic z tego, co przeczytacie, nie miało miejsca. Z wyjąt-
kiem oczywiście tego, co się zdarzyło naprawdę. Czyli tego,
o czym mogliście się dowiedzieć z gazet albo telewizji.
W sumie - niewiele. Mam szczerą nadzieję, Ŝe historia
przez mnie opowiedziana pozostanie tam, gdzie jej miejsce:
na stronicach tej ksiąŜki. Co powiedziawszy, oświadczam,
Ŝe Marsylia jest jak najbardziej realna. Tak realna, Ŝe na-
prawdę nie chciałbym, abyście się doszukiwali podobień-
stwa moich postaci do osób, które istniały. Dotyczy to rów-
nieŜ bohatera. To, co mówię o moim mieście, Marsylii, to
po prostu, jak zawsze, tylko echa i reminiscencje. Czyli to,
co się da wyczytać między wierszami.
Strona 7
Isabelle i Gennaro, matce i ojcu, najprościej
Strona 8
Paskudne czasy i tyle.
Rudolph Wurlitzer
Strona 9
Pamięci Ibrahima Mego, zabitego 24 lutego 1995 roku
w północnych dzielnicach Marsylii
przez rozlepiaczy plakatów Frontu Narodowego
Strona 10
Prolog
Końcowa stacja, Marsylia,
dworzec Saint-Charles
Z góry schodów przy dworcu Saint-Charles Guitou - tak
go wciąŜ jeszcze nazywała mama - patrzył na Marsylię.
„Wielkie miasto". Tutaj mama się urodziła, ale nigdy go tu
nie przywiozła. ChociaŜ obiecywała. A teraz przyjechał
sam. Jak dorosły.
I za dwie godziny spotka się z Naimą.
Po to przyjechał.
Z rękami w kieszeniach dŜinsów i camelem w ustach
wolno schodził po stopniach. Twarzą do miasta.
„Zejdziesz schodami na boulevard d'Athenes - powie-
działa Naima. - Pójdziesz bulwarem aŜ do Canebiere. Skrę-
cisz w prawo, w stronę Starego Portu. Jak tam dojdziesz,
to po prawej, dwieście metrów dalej, zobaczysz duŜy bar
na rogu. Nazywa się Samaritaine. Tam będziemy na ciebie
czekać. O szóstej. Nie moŜesz się zgubić."
Dobrze, Ŝe ma dwie godziny przed sobą. Znajdzie bar.
ZdąŜy na czas. Nie chce, Ŝeby Naima na niego czekała.
Bardzo pragnął ją zobaczyć. Wziąć za rękę, objąć, pocało-
wać. Tę noc spędzą razem. Pierwszy raz pójdą do łóŜka.
Pierwszy dla niej i dla niego. Mathias, kolega Naimy z li-
ceum, zostawia im swoją kawalerkę. Będą tylko we dwoje.
Nareszcie.
9
Strona 11
Uśmiechnął się do swoich myśli. Nieśmiało, tak jak do
Naimy, kiedy się poznali.
Potem się skrzywił, matka mu się przypomniała. Na
pewno zrobi mu awanturę, gdy wróci do domu. Nie dość,
Ŝe wyjechał bez pozwolenia, trzy dni przed rozpoczęciem
roku szkolnego, to jeszcze przed wyjazdem rąbnął tysiąc
franków z kasy w sklepie. Butik z konfekcją w centrum
Gap, bardzo elegancki.
Wzruszył ramionami. Tysiąc franków mniej nie nad-
szarpnie rodzinnego budŜetu. Z matką się dogada. Jak
zwykle. Tylko tamten go niepokoi. Ten palant, który się
uwaŜa za jego ojca. Raz juŜ go sprał z powodu Naimy.
Przechodząc przez skrzyŜowanie z alleés de Meilhan,
przyuwaŜył kabinę telefoniczną. Pomyślał, Ŝe dobrze było-
by jednak zadzwonić do mamy. śeby się nie martwiła.
PołoŜył plecak na ziemi i sięgnął do tylnej kieszeni dŜin-
sów. A niech to szlag! Po portfelu! Nerwowo obmacał drugą
kieszeń, potem kieszenie płóciennej kurtki, choć nigdy tam
nie kładł pieniędzy. Niczego. Jak mógł zgubić portfel? Miał
go, wychodząc z dworca. WłoŜył do środka bilet.
Przypomniał sobie. Na schodach jakiś beur* poprosił
go o ogień. Guitou wyjął zapalniczkę Zippo i w tym momen-
cie potrącił go inny beur, wielkimi susami zbiegający w
dół. Jak złodziej, pomyślał sobie wtedy. Pchnięty przez
tamtego w plecy, omal się nie przewrócił na stopniach i
wylądował w ramionach tego pierwszego. Ale się dał
obrobić!
Zakręciło mu się w głowie z wściekłości i niepokoju.
Nie ma papierów, nie ma karty telefonicznej, nie ma biletu,
a przede wszystkim prawie nie ma forsy. Została mu tylko
reszta z biletu i paczka cameli. Trzysta dziesięć franków.
* Beur - potoczna nazwa potomków imigrantów z Maghre-
bu, z velan, języka przedmieść, polegającego na przestawianiu
sylab, np. beur zamiast arabe, meuf zamiast femme itp. (wszystkie
przypisy tłumaczki).
10
Strona 12
- Psiakrew! - powiedział głośno.
- Wszystko w porządku? - spytała jakaś starsza pani.
- Skradziono mi portfel.
- Nie przejmuj się, biedaku. Nic juŜ nie poradzisz! Kra-
dzieŜe są tutaj na porządku dziennym. (Patrzyła na niego
ze współczuciem.) Tylko nie idź na policję! Nie radzę. Jesz-
cze sobie biedy napytasz!
I poszła dalej swoją drogą, przyciskając do piersi toreb-
kę. Guitou odprowadził ją wzrokiem. Znikła w pstrokatej
masie przechodniów, w większości kolorowych.
Marsylia kiepsko się zaczyna!
śeby odpędzić pecha, pocałował złoty medalik, wiszący
na piersi jeszcze opalonej po spędzonych w górach wa-
kacjach. Prezent od matki na pierwszą komunię. Zdjęła go
wtedy z siebie i załoŜyła mu na szyję. „Jest z daleka.
Ochroni cię", powiedziała.
Nie wierzył w Boga, ale był przesądny jak wszystkie
włoskie dzieci. A poza tym pocałować Madonnę to tak jak-
by pocałować mamę. Kiedy był mały, mama kładła go do
łóŜka, a potem całowała w czoło. Medalik dyndał mu nad
ustami, gdy nachylała ku niemu cięŜkie piersi.
Odegnał ten zawsze podniecający obraz. Pomyślał o Na-
imie. Miała tak samo piękne piersi jak mama, tylko mniej-
sze. Tak samo ciemne. Któregoś dnia, kiedy całowali się za
stodołą Reboulów, wsunął rękę pod sweter Naimy. Pozwo-
liła się pieścić. Powoli podciągnął sweter, Ŝeby się przyjrzeć
jej piersiom. Dłonie mu drŜały. „Podobają ci się?" - spytała
szeptem. Nie odpowiedział, tylko rozchylił wargi, Ŝeby je
wziąć w usta, najpierw jedną, potem drugą. Poczuł podnie-
cenie. Zaraz zobaczy Naimę, cała reszta nie ma znaczenia.
Da sobie radę.
Naima obudziła się znienacka. Jakiś dźwięk z piętra wy-
Ŝej. Dziwny. Głuchy. Serce zabiło jej mocniej. Wstrzymując
11
Strona 13
oddech, nadstawiła uszu. Nic. Cisza. Przez Ŝaluzje sączyło
się słabe światło. Która to godzina? Nie miała zegarka. Gu-
itou spokojnie spał na brzuchu. Twarzą zwrócony do niej.
Ledwie słyszała jego regularny oddech. Poczuła ulgę. Wy-
ciągnęła się na łóŜku i przytuliła do chłopca, z otwartymi
oczami. Chętnie by zapaliła, Ŝeby się uspokoić. I znowu
zasnąć.
OstroŜnie musnęła dłonią ramiona Guitou i długim,
pieszczotliwym gestem przesunęła ręką po jego plecach.
Miał jedwabistą skórę. Miękką i delikatną jak jego oczy,
uśmiech, głos, słowa, które do niej mówił. Jak jego dłonie
na jej ciele. To ta delikatność ją urzekła. Niemal kobieca.
Znajomi chłopcy byli bardziej brutalni, nawet Mathias, z
którym flirtowała. Gdy Guitou pierwszy raz się do niej
uśmiechnął, od razu zapragnęła znaleźć się w jego ramio-
nach i oprzeć głowę na jego piersi.
Chciała go obudzić. Niech ją pieści jak przedtem. Polu-
biła to, polubiła jego palce na swoim ciele, jego zachwyco-
ne spojrzenie, które sprawiało, Ŝe czuła się piękna. I zako-
chana. Seks wydawał mu się czymś najbardziej naturalnym
pod słońcem. Jej teŜ się to spodobało. Czy będzie tak samo
dobrze, kiedy zaczną od nowa? Czy tak jest zawsze? Prze-
biegi ją dreszcz na wspomnienie jego pieszczot. Uśmiech-
nęła się, pocałowała Guitou w ramię, przytuliła się do niego
jeszcze mocniej. Był gorący.
Drgnął. Wsunął nogę między jej nogi. Otworzył oczy.
- Obudziłaś się? - spytał, głaszcząc jej włosy.
- Usłyszałam jakiś dźwięk.
- Zlękłaś się?
Nie było Ŝadnego powodu do lęku.
Piętro wyŜej spał Hosin. Rozmawiali z nim trochę, kiedy
przyszli po klucze. Zanim poszli na pizzę. Hosin był algier-
skim historykiem. Specjalistą od staroŜytności. Interesował
się marsylskimi wykopaliskami archeologicznymi. „Niewia-
rygodnie bogate", zaczął im objaśniać. To było na pewno
12
Strona 14
pasjonujące, ale oni co innego mieli w głowie. Spieszno im
było znaleźć się tylko we dwoje. Wyznać sobie miłość. A
potem się kochać.
Hosin od przeszło miesiąca gościł u rodziców Mathiasa.
Wyjechali na weekend do swojej willi w Sanary, w depar-
tamencie Var. No i Mathias mógł im zostawić swoją kawa-
lerkę na parterze.
To był jeden z tych pięknych odrestaurowanych do-
mów w dzielnicy Panier, u zbiegu rue Belles-Ecuelles i rue
Puits Saint-Antoine, w pobliŜu place Lorette. Ojciec Mathia-
sa, architekt, zaprojektował nowe wnętrze. Trzy piętra aŜ
po taras na dachu, a I'italienne, skąd roztaczał się widok na
całą zatokę, od Estaque po Madrague de Montredon. Cudo.
„Rano pójdę po chleb. Zjemy śniadanie na tarasie. Zo-
baczysz, jak tam pięknie", powiedziała Naima. Chciała, Ŝeby
Guitou pokochał Marsylię. Jej rodzinne miasto. Tyle mu
o nim opowiadała. Guitou był trochę zazdrosny o Mathiasa.
„Chodziłaś z nim?" Roześmiała się, ale nie odpowiedziała.
Później, kiedy mu wyznała: „To był pierwszy raz, napraw-
dę", zapomniał o Mathiasie. Obiecali sobie wspólne śniada-
nie. Taras. Marsylię.
- Czego się boisz?
Zarzuciła na niego nogę, podciągnęła ją w górę, kolanem
dotykała jego męskości, poczuła, jak twardnieje. Przywarła
policzkiem do piersi chłopca. Guitou przytulił ją do siebie
i pogłaskał po plecach. Naima zadrŜała.
Zapragnął jej znowu, mocno, mocno, ale nie wiedział,
czy to wypada. Czy ona chce. Nie wiedział nic o dziewczy-
nach ani o miłości. Był strasznie podniecony. Naima pod-
niosła na niego oczy. Ich usta się spotkały. Guitou przygar-
nął ją, połoŜyła się na nim. A potem usłyszeli krzyk Hosina.
Ten krzyk ich zmroził.
- O BoŜe - szepnęła Naima.
Guitou odepchnął ją i wyskoczył z łóŜka. Wciągnął spo-
denki.
13
Strona 15
- Dokąd idziesz? - spytała, bojąc się poruszyć.
Nie wiedział. Czuł strach, ale nie mógł przecieŜ nic nie
zrobić. Okazać, Ŝe się boi. Teraz jest męŜczyzną. Naima
na niego patrzy.
Usiadła na łóŜku.
- Ubieraj się - powiedział.
- Dlaczego?
- Nie wiem.
- Co się dzieje?
- Nie wiem.
Usłyszeli tupot nóg po schodach.
Naima pognała do łazienki, zbierając po drodze rozrzu-
cone ubranie. Guitou nadsłuchiwał z uchem przyklejonym
do drzwi. Znowu kroki na schodach. Szepty. Otworzył
drzwi, nie wiedząc właściwie, dlaczego to robi. Jakby ska-
pitulował przed własnym strachem. Najpierw zobaczył re-
wolwer. Potem oczy męŜczyzny. Okrutne, jakŜe okrutne.
ZadrŜał na całym ciele. Nie usłyszał wystrzału. Poczuł je-
dynie przeszywający ból w brzuchu i pomyślał o mamie.
Upadł. Grzmotnął głową o kamienny stopień. Rozbił sobie
łuk brwiowy. Poczuł smak krwi w ustach.
„Wiejmy" - to było ostatnie słowo, jakie usłyszał. Po-
czuł, Ŝe ktoś przez niego przeskakuje. Jak przez trupa.
Strona 16
Rozdział pierwszy,
w którym szczęście to prosta rzecz,
kiedy się patrzy na morze
Nic przyjemniejszego, kiedy nie ma się nic do roboty,
jak przekąsić coś rano, patrząc na morze.
W charakterze przekąski Fonfon przygotował puree z
sardeli, prosto z pieca. Rano wypłynąłem na ryby i wró-
ciłem szczęśliwy z pięknym okoniem, czterema doradami
i tuzinem tępogłowów. A teraz w dodatku ta zapiekanka.
Niewiele mi trzeba do szczęścia.
Otworzyłem butelkę róŜowego Saint-Canat. Jakość win
prowansalskich z roku na rok zachwyca mnie coraz bar-
dziej. Trąciliśmy się kieliszkami i napili po łyku, dla spró-
bowania. Wino z Commenderie de la Bargemone było wy-
śmienite. Czuło się na języku cudowne nasłonecznienie
wzgórz nad Trevaresse. Fonfon mrugnął do mnie, zaczę-
liśmy maczać kawałki chleba w puree z sardeli, dopra-
wionymi pieprzem i siekanym czosnkiem. Przy pierwszym
kęsie mój Ŝołądek się obudził.
- Ale pycha!
- Rzekłeś.
Nie było nic więcej do dodania. KaŜde słowo byłoby
zbyteczne. Jedliśmy w milczeniu, błądząc wzrokiem po mo-
rzu. Pięknym, ciemnoniebieskim, niemal aksamitnym je-
siennym morzu. Nie mogłem się nim nasycić. Za kaŜdym
15
Strona 17
razem dziwię się, Ŝe aŜ tak mnie pociąga. Czuję zew morza,
choć nie jestem ani marynarzem, ani podróŜnikiem. Kiedyś
marzyłem o tym, co jest hen, tam, za linią horyzontu. Chło-
pięce marzenia. Ale nigdy się nie zapędziłem tak daleko.
Wyjąwszy jeden jedyny raz: na Morze Czerwone. Dawno
temu.
Mam blisko czterdzieści pięć lat i, jak wielu marsylczy-
ków, wolę czytać o podróŜach, niŜ podróŜować naprawdę.
Nie wyobraŜam sobie, Ŝe mógłbym wsiąść w samolot do
Mexico City, Sajgonu czy Buenos Aires. Dla mojego poko-
lenia podróŜe miały jeszcze jakiś sens. Kojarzyły się ze stat-
kami, transportem towarów, nawigacją. Z powolnym mija-
niem czasu, jakie narzuca morze. Z portami. Z trapem
spuszczonym na nadbrzeŜe, z upojeniem nowymi zapacha-
mi i nieznanymi twarzami.
Zadowalałem się moją Tremolino, łódką, w której wy-
puszczałem się w okolice wyspy Maire i archipelagu Riou,
Ŝeby spędzić kilka godzin na rybach, otulony morską ciszą.
Nie miałem juŜ nic innego do roboty. Tylko to: wybrać się
na ryby, kiedy przyjdzie ochota. Pograć w belotkę między
trzecią a czwartą. Zagrać w bule o aperitif.
Dobrze uregulowane Ŝycie.
Od czasu do czasu chodziłem na wycieczki do calanqu-
es: Sormiou, Morgiou, Sugiton, En-Vau...* Maszerowałem
całymi godzinami, z plecakiem. Pot się ze mnie lał, od-
dychałem pełną piersią. To mnie utrzymywało w formie.
Koiło moje wątpliwości i obawy. Moje lęki. Uroda tych
zatoczek godziła mnie ze światem. Zawsze. Prawda, Ŝe ca-
lanques są przepiękne. Nie wystarczy tego powiedzieć, trzeba
je zobaczyć. Ale moŜna tam dotrzeć tylko na piechotę albo
łódką. Turyści rzadko się na to decydują, no i całe szczę-
ście.
* Szereg niewielkich wąskich zatok na wschód od Zatoki
Marsylskiej.
16
Strona 18
Fonfon dobre kilka razy wstał od stołu, Ŝeby obsłuŜyć
klientów. Facetów, którzy, tak jak ja, często tu zaglądali.
Starych bywalców, których nie odstraszał jego trudny cha-
rakter. Ani to, Ŝe nie mogli sobie poczytać „Le Meridional".
W barze Fonfona tylko „Le Provencal" i „La Marseillaise"
były dozwolone. Fonfon udzielał się w SFIO*. Miał otwar-
tą głowę, ale nie na tyle, by tolerować poglądy Frontu Naro-
dowego. Zwłaszcza we własnym barze, gdzie nieraz odbywa-
ły się zebrania polityczne. Raz pojawił się nawet Gastounet,
jak go poufale nazywano, były mer. Przyszedł razem z Mi-
lou, Ŝeby uścisnąć rękę działaczy socjalistycznych. W 1981
roku. Potem nastały czasy rozczarowania. I goryczy tak-
Ŝe.
Któregoś ranka Fonfon zdjął ze ściany portret prezydenta
Republiki, tronujący nad ekspresem do kawy, i cisnął go do
plastikowego czerwonego pojemnika na śmieci. Rozległ się
dźwięk tłuczonego szkła. Fonfon przyjrzał nam się uwaŜnie
zza kontuaru, ale nikt nie odezwał się słowem.
Fonfon nie zwinął jednak sztandaru. Ani nie zamknął
gęby na kłódkę. Fifi Uszatek, jeden z naszych partnerów
do belotki, w zeszłym tygodniu próbował mu wytłumaczyć,
Ŝe dziennik „Le Meridional" ewoluował. Zgoda, nadal jest
to gazeta prawicowa, lecz jednak liberalna. Zresztą w całym
departamencie stronice poświęcone sprawom lokalnym są
w „Provencal" i Meridional" takie same, więc nie ma co
wybrzydzać...
O mało się nie pobili.
- Rzygać mi się chce, jak pomyślę, Ŝe zdobyli sobie czy-
telników namawianiem do rŜnięcia Arabów. Na sam widok
tej gazety czuję się, jakbym miał brudne ręce.
- Rany boskie! Z tobą nie da się gadać!
- To nie gadanie, ciulu, tylko trucie. Nie po to dowaliłem
szkopom, Ŝebym teraz musiał wysłuchiwać tych bredni.
* SFIO - francuska partia socjalistyczna.
17
Strona 19
- A niech go! Znów zaczyna - odezwał się Momo, kładąc
ósemkę karo na asa treflowego Fonfona.
- Nikt cię nie pyta o zdanie! SłuŜyłeś u tej faszystow-
skiej kanalii, Mussoliniego. Ciesz się, Ŝe siedzisz z nami
przy stole.
- Belotka - powiedziałem.
Ale juŜ było za późno. Momo rzucił karty na stół.
- A co tam! Mogę grać gdzie indziej!
- No właśnie. Idź do Luciena. On ma karty niebiesko-
biało-czerwone. I króla pik w czarnej koszuli.
Momo wstał i wyszedł. Nigdy więcej nie postawił stopy
w barze Fonfona. Nie poszedł jednak do Luciena. Po prostu
przestał grać z nami w belotkę i tyle. Szkoda, bo bardzo-
śmy go lubili. Ale Fonfon miał rację. To, Ŝe się człowiek
starzeje, to nie powód, Ŝe ma stulić pysk. Mój ojciec tak
samo by pyskował. MoŜe gorzej, bo był komunistą, a dzisiaj
ze światowego komunizmu została tylko kupka popiołu.
Fonfon wrócił z talerzem chleba natartego czosnkiem i
świeŜymi pomidorami. Coś na ząb, Ŝeby złagodzić smak
sardeli. I nowy powód, Ŝeby rozlać róŜowe wino do kie-
liszków.
W gorących promieniach słońca port budził się powoli
do Ŝycia. Nie panował tu taki jazgot jak na Canebiere, nie,
tylko zwykły szum. Ludzkie głosy, gdzieniegdzie muzyka.
Samochody ruszające z miejsca. Zapuszczane motory łó-
dek. I pierwszy nadjeŜdŜający autobus, który za chwilę
zapełni się licealistami.
Goudes, które leŜy zaledwie pół godziny od centrum
miasta, po sezonie na powrót staje się mieściną liczącą rap-
tem sześciuset mieszkańców. Od kiedy wróciłem do Mar-
sylii, dobre dziesięć lat temu, nie mogłem się zdecydować
na mieszkanie gdziekolwiek poza Goudes. W domku odzie-
dziczonym po rodzicach - małe dwa pokoje z kuchnią. W
wolnych chwilach wyremontowałem go jako tako. śaden
luksus, ale osiem stopni poniŜej tarasu kołysała się na wo-
18
Strona 20
dzie moja łódka. A to z pewnością więcej było warte niŜ
wszelkie obietnice raju.
Ktoś, kto nigdy nie trafił aŜ tutaj, do tego spalonego
słońcem portu, nie uwierzyłby, Ŝe znajduje się w jednym
z marsylskich okręgów. W drugim co do wielkości mie-
ście Francji. Ma się tu poczucie, Ŝe to koniec świata.
Droga kończy się niespełna kilometr dalej, w Callelongu-
e, gdzie przechodzi w ścieŜkę biegnącą pośród białych
skał, porosłych skąpą roślinnością. Tamtędy wyruszałem
na wycieczki. Przez parów Mounine. A potem Plan des
Cailles, którędy moŜna dojść do przełęczy Cortiou i Sor-
miou.
Łódź szkoły nurkowania wyszła z zatoczki, sterując
ku wyspom Frioul. Fonfon śledził ją wzrokiem, potem
spojrzał na mnie i spytał surowym głosem:
- To co o tym myślisz?
- Myślę, Ŝe nam dokopią.
Nie wiedziałem, o co mu chodzi. Równie dobrze mógł
mieć na myśli ministra spraw wewnętrznych, co FIS*
albo Clintona. Nowego trenera OM.** Albo nawet papie-
Ŝa. Ale moja odpowiedź tak czy owak była dobra. Bo Ŝe
nam dołoŜą, to nie ulega wątpliwości. Im więcej ględze-
nia o społeczeństwie, demokracji, wolności, prawach
człowieka itepe, tym bardziej nam dokopią. Pewne jak
dwa i dwa to cztery.
- Mhm. TeŜ mi się tak wydaje. To jak gra w ruletkę.
Stawiasz i stawiasz, a dziura jest tylko jedna i zawsze
przegrywasz. Zawsze wychodzisz na jelenia.
- Ale póki stawiasz, Ŝyjesz.
- A tam! Dzisiaj trzeba stawiać wysoko, Ŝeby się
utrzymać przy Ŝyciu. A mnie, bracie, skończyły się Ŝeto-
ny.
Dopiłem kieliszek i spojrzałem na niego. Przyglądał
mi się. Fioletowe worki pod oczami zjadały mu pół twa-
rzy,
* Front Islamique de Salut - Muzułmański Front Ocale-
nia. ** Olympique Marseille, marsylska druŜyna piłki
noŜnej.
19