Hubbard L.Ron - Pole bitewne Ziemia

Szczegóły
Tytuł Hubbard L.Ron - Pole bitewne Ziemia
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Hubbard L.Ron - Pole bitewne Ziemia PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Hubbard L.Ron - Pole bitewne Ziemia PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Hubbard L.Ron - Pole bitewne Ziemia - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Ron Hubbard Pole bitewne, Ziemia 1 1 - Człowiek - powiedział Terl - jest skazany na całkowitą zagładę. Włochate łapy braci Chamco zawisły nad szerokimi przyciskami gry laserowej. Steward, który cicho dreptał dokoła, zbierając rondle, zastygł w bezruchu z wytrzeszczonymi oczami. Nawet Char oniemiał. Przez przezroczystą kopułę rekreacyjnego holu Intergalaktycznego Towarzystwa Górniczego przesączała się - załamując na wspornikach srebrnymi refleksami - blada poświata jedynego księżyca Ziemi, znajdującego się tej letniej nocy w pierwszej kwadrze. Terl podniósł wielkie bursztynowe oczy znad księgi, którą trzymał w mocnych pazurach, rozejrzał się wokół i z satysfakcją zauważył, jakie wrażenie wywołała jego wypowiedź. Rozbawiło go to. Nareszcie jakieś urozmaicenie monotonii dziesięcioletniego pobytu służbowego w tym zapomnianym przez bogów obozie górniczym na skraju drugorzędnej galaktyki. Jeszcze bardziej mentorskim tonem niż poprzednio powtórzył swoją opinię: - Człowiek jest to gatunek skazany na wymarcie. Char spojrzał na niego groźnie. - Co ty czytasz, do licha? Terl nie zwrócił uwagi na jego ton, ostatecznie Char był tylko jednym z kilku zarządców kopalni, podczas gdy on, Terl, był jej szefem ochrony bezpieczeństwa. - Nie wyczytałem tego. Po prostu głośno myślę. - Musiałeś to skądś wziąć - burknął Char. - Co to za bzdury? Terl podniósł książkę w taki sposób, by Char zobaczył jej grzbiet. Widniał na nim napis: "Ogólny raport na temat geologicznych terenów górniczych. Tom 250, 369. Jak wszystkie tego rodzaju księgi, była ogromna, ale wykonana z takiego materiału, że prawie nic nie ważyła, zwłaszcza na planecie o tak małej grawitacji jak Ziemia. - Rughr! - parsknął Char z niesmakiem. - To musi mieć około dwustu lub trzystu lat. Jeśli już koniecznie chcesz grzebać się w książkach, to mam aktualny raport z walnego zgromadzenia dyrektorów, który donosi, że jesteśmy opóźnieni w dostawach boksytu o trzydzieści pięć frachtowców. Bracia Chamco popatrzyli na siebie, a potem na grę, sprawdzając, jak im idzie zestrzeliwanie żywych jętek umieszczonych w pojemniku powietrznym. Następne słowa Terla znów zwróciły ich uwagę. - Dzisiaj - Terl pominął milczeniem uwagę Chara na temat pracy - otrzymałem sprawozdanie z bezpilotowego samolotu zwiadowczego, który zarejestrował tylko trzydzieści pięć stworzeń ludzkich w dolinie w pobliżu tamtego szczytu. Terl machnął łapą w kierunku zachodnim, ku wysokiemu łańcuchowi górskiemu rysującemu się w mdłej poświacie księżyca. - No to co? - spytał Char. - A więc pogrzebałem w książkach z ciekawości. W tej akurat dolinie było ich zazwyczaj tylko parę. Natomiast na całej planecie - kontynuował, wracając do mentorskiego tonu - było wiele tysięcy. - Nie możesz wierzyć we wszystko, co czytasz - powiedział Char ponuro. - W czasie mojego ostatniego pobytu służbowego, to był Arcturus IV... - Ta książka - przerwał mu Terl, podnosząc grubą księgę została opracowana przez departament kultury i etnografii Intergalaktycznego Towarzystwa Górniczego. - Nie wiedziałem, że mamy coś takiego - zdziwił się roślejszy z braci Chamco. Char prychnął pogardliwie: - Departament został rozwiązany ponad sto lat temu. Niepotrzebnie marnowane pieniądze, trajlowanie o katastrofach ekologicznych i temu podobnych bzdurach. - Przesunął swe ogromne cielsko ku Terlowi. - A może masz zamiar uzasadnić nie planowane wakacje? Już widzę stos twoich zamówień na zbiorniki z gazem do oddychania i pojazdy rozpoznawcze... Ale nie dostaniesz żadnego z moich robotników... - Zamknij się! Ja tylko mówiłem, że człowiek... - Wiem, co mówiłeś. Pamiętaj, że tylko dlatego zostałeś szefem bezpieczeństwa, ponieważ jesteś sprytny. Tak jest, sprytny. Nie inteligentny, ale sprytny. I nie wyprowadzisz mnie w pole żadnym pretekstem uzasadniającym wyruszenie na ekspedycję łowiecką. Czy którykolwiek będący przy zdrowych zmysłach Psychlos zawracałby sobie głowę takimi rzeczami? Drobniejszy brat Chamco wyszczerzył zęby w uśmiechu: - No, mnie się na przykład znudziło to ciągłe kopanie i ładowanie. Polowanie mogłoby być fajną zabawą. Nie wydaje mi się, aby ktokolwiek robił to przez... Char ruszył na niego jak czołg, który uchwycił w celownik ofiarę. - Polowanie na te stworzenia nazywasz fajną zabawą? Czy widziałeś kiedykolwiek choć jedno z nich? - Stanął chwiejnie na nogach, aż podłoga zaskrzypiała, założył łapę za pas i kontynuował: - One z trudem wspinają się tutaj. Nie mają prawie żadnego owłosienia. Ich skóra jest brudnobiała jak u ślimaków. Są tak delikatne, że rozpadają się, gdy próbujesz włożyć je do torby - parsknął z niesmakiem i podniósł rondel z kerbango i tak słabe, że nie mogłyby unieść tego bez wyprucia sobie flaków. Nie są nawet dobrym pożywieniem. - Wypił duszkiem kerbango i wzdrygnął się, co wywołało efekt zbliżony do małego trzęsienia ziemi. - A ty widziałeś kiedykolwiek któreś z nich? - zapytał roślejszy brat Chamco. Char usiadł z łoskotem, aż zadudniło w kopule, i oddał pusty rondel stewardowi. - Nie - odparł. - Żywego, nie. Ale widziałem w szybach kopalni ich kości i słyszałem o nich. - Kiedyś były ich tysiące - powtórzył Terl, ignorując zarządcę palni. - Tysiące! Wszędzie dookoła... Charowi się odbiło. - Nie dziwota, że wymierają - warknął - przecież oddychają zabójczą mieszanką tlenu i azotu! - Pękła mi wczoraj maska - rzekł drobniejszy brat Chamco. Przez blisko trzydzieści sekund myślałem, że już po mnie. Jaskrawe ognie wybuchające wewnątrz czaszki. Potworność! Naprawdę z utęsknieniem oczekuję na powrót do domu, gdzie można pospacerować bez kombinezonu i maski, gdzie jest grawitacja, z którą się można pomocować, wszystko jest przepięknie purpurowe i nie ma ani skrawka tej zieleni. Nasz tata mówił często, że jeśli nie będę dobrym Psychlosem i nie będę się zwracał "sir" do tego, do kogo należy, to skończę w takim zadupiu jak to tu. Ojciec miał rację, tak się właśnie stało. Twój strzał, bracie. Char usiadł i zmierzył wzrokiem Terla. - W rzeczywistości nie masz chyba zamiaru polować na człowieka, nieprawdaż? Terl spojrzał na swoją książkę. Założył ją pazurem, aby nie zgubić właściwej strony, a potem popukał nią o kolano. - Myślę, że nie masz racji. - Zadumał się. - Coś przydarzyło się tym stworzeniom. Zanim tu przybyliśmy, miały miasta na wszystkich kontynentach, samoloty i okręty. Wydaje się, że udało się im nawet wystrzelić pojazd w przestrzeń kosmiczną... Tak tutaj piszą. - Skąd wiesz, że to oni, może jakiś inny gatunek? - zapytał Char. - Może to była jakaś zagubiona kolonia Psychlosów? - Nie - odparł Terl. - Psychlosi nie mogą oddychać tym powietrzem. To był na pewno człowiek, właśnie taki, nad jakim prowadzili prace badawcze ci faceci od kultury. A czy wiecie, co psychloska historia mówi na temat naszego przybycia tutaj? - Ufff... - sapnął Char. - Człowiek najwidoczniej wysłał w przestrzeń rodzaj sondy, która zawierała pełne informacje o jego planecie, miała wyryte podobizny człowieka i wszystkie inne dane. Została ona przechwycona przez zwiad Psychlo. I wiecie, co się okazało? - Ufff... - powtórzył Char. - Sonda wykonana była z rzadko spotykanego metalu o olbrzymiej wartości. No i Towarzystwo Intergalaktyczne zapłaciło władcom Psychlo sześćdziesiąt trylionów kredytów galaktycznych za informacje i koncesję. Jeden atak gazowy i już prowadziliśmy interes. - Bajki, bajeczki - powiedział Char. - Każda planeta, którą kiedykolwiek pomagałem patroszyć, zawsze ma jakąś taką absurdalną historyjkę. Absolutnie każda. - Ziewnął szeroko, tak że na chwilę jego usta zmieniły się w wielką jaskinię. - Wszystko to zdarzyło się setki, może tysiące lat temu. Czyście kiedyś zauważyli, że biuro prasowe zawsze umiejscawia swoje bajki w tak odległych czasach, że nikt nigdy nie może ich sprawdzić? - Mam zamiar wyjść na zewnątrz i schwytać jedno z tych stworzeń - oświadczył Terl. - Ale bez pomocy mojej załogi i bez mojego ekwipunku odparował Char. Terl dźwignął z siedzenia swoje mamucie cielsko i przeszedł po skrzypiącej podłodze do włazu wiodącego do kajut sypialnych. - Jesteś równie zwariowany jak spiralna mgławica - mruknął Chan Obaj bracia Chamco wrócili do gry i z przejęciem niszczyli promieniami laserów uwięzione w pojemniku jętki, zamieniając jedną po drugiej w obłoczki pary. Char popatrzył za odchodzącym. Szef bezpieczeństwa musiał przecież wiedzieć, że żaden Psychlos nie może pójść w te góry występował tam śmiercionośny uran. Terl naprawdę był szalony. Ale Terl, dudniąc krokami w korytarzu wiodącym do jego pokoju, wcale nie uważał siebie za szalonego. Był po prostu sprytny. Niebawem rozpocznie realizację swoich planów, dzięki którym stanie się bogaty i potężny oraz - co było równie ważne - wydostanie się z tej przeklętej planety. Ludzkie istoty to znakomity sposób rozwiązania jego problemów. Wszystko, czego na początek potrzebował, to jedno stworzenie ludzkie - potem złowi następne. Pomyślał, że jego kampania już się rozpoczęła, i to rozpoczęła bardzo dobrze. Poszedł spać, rozkoszując się myślą, że jest naprawdę wielkim spryciarzem. 2 To był dobry dzień na pogrzeb, ale wyglądało na to, że żadnego pogrzebu nie będzie. Ciemne, podobne do burzowych chmury, postrzępione przez pocętkowane śniegiem wierzchołki łańcucha górskiego, pełzły z zachodu po niebie, pozostawiając na nim tylko nieliczne skrawki błękitu. Jonnie Goodboy Tyler stał obok swego konia u szczytu rozległej górskiej łąki i spoglądał z niezadowoleniem na rozwalające się i chylące ku upadkowi miasteczko. Jego ojciec zmarł i powinien zostać pochowany w należyty sposób. Powodem śmierci nie były czerwone wypryski, a więc nie zachodziła obawa, że ktoś mógłby się zarazić. Po prostu rozkruszyły mu się kości. Można więc było go pochować, a jednak nie było żadnych oznak, by ktokolwiek chciał się tym zająć. Jonnie wstał tego dnia o brzasku, zdecydowany zagłuszyć smutek i zająć się pracą. Przywołał Wiatrołoma, najszybszego ze swych kilku koni, nałożył nań skórzaną uprząż i przez niebezpieczne przełęcze pojechał w dół, do niższej doliny. Musiał się niemało natrudzić, nim zdołał wreszcie zapędzić pięć sztuk dzikiego bydła na górską łąkę. Następnie rozwalił łeb najtłuściejszej sztuce, kazał ciotce Ellen rozpalić ogień pod rusztem i przyrządzić mięso. Ciotka Ellen nie przejęła się jego poleceniami. Powiedziała, że złamał się jej najostrzejszy odłamek skalny, więc nie może zdjąć skóry i pokrajać mięsa oraz że ostatnio mężczyźni nie przynieśli jej drewna opałowego. Jonnie wyprostował się i spojrzał na nią bez słowa. Ludzi o przeciętnym wzroście przewyższał o pół głowy, mierzył sześć stóp. Jego muskularne opalone ciało promieniowało zdrowiem dwudziestu lat. Stał tak, po prostu patrząc na nią stalowoniebieskimi oczami, a wiatr targał jego jasnożółte włosy i brodę. I pod wpływem tego wzroku ciotka Ellen poszła i znalazła trochę drewna, po czym rozpaliła ogień w piecu, choć był to bardzo nikły ogień. "Powinno być więcej ruchu w miasteczku" - pomyślał. Ostatni raz widział wielki pogrzeb, gdy miał sześć lat. Był to pogrzeb burmistrza Smitha. Śpiewano wówczas pieśni, wygłaszano kazania i biesiadowano, a wszystko zakończyło się tańcami w świetle księżyca. Burmistrz Smith został złożony w dole, który zasypano brudną ziemią. I chociaż dwa skrzyżowane patyki, którymi oznakowano grób, dawno już zniknęły, był to przyzwoity i pełen uszanowania pogrzeb. W późniejszym okresie zmarłych po prostu zrzucano do otoczonego czarnymi skałami parowu pod wodospadem i pozostawiano na pastwę kojotów. - Tak, ale to nie jest sposób, w jaki można potraktować ojca - powiedział do siebie. - W każdym razie mojego ojca. Obrócił się na pięcie i jednym skokiem dosiadł Wiatrołoma. Kuksańcem twardych, bosych pięt skierował konia w dół. Przejechał obok zrujnowanych chat na przedmieściu. Z każdym rokiem niszczały coraz bardziej - przez długi czas każdy, kto potrzebował drewna, zamiast wycinać drzewa, po prostu rozbierał znajdującą się w pobliżu budowlę. Teraz jednak belki w tych chatach były już tak spróchniałe, że nie nadawały się nawet na opał. Wiatrotom wybrał sobie trasę wzdłuż porośniętej chwastami ścieżki, posuwając się ostrożnie, aby uniknąć nastąpnięcia na ogryzione kości zwierzęce i odpadki. Strzygł przy tym uszami w kierunku odległego wycia wilków, dobiegającego z górskiej doliny. "Zapach świeżej krwi i smażonego mięsa musi ściągać wilki w dolinę" - pomyślał Jonnie i sięgnął po zawieszoną na ramieniu maczugę. Niedawno właśnie w tych chatach widział wilka szukającego kości lub może nawet polującego na szczeniaka czy dziecko. Jeszcze dziesięć lat temu nie mogłoby się to zdarzyć. Ale z każdym rokiem ludzi ubywało. Legendy głosiły, że kiedyś w dolinie żyło ich tysiąc, ale Jonnie uważał, że prawdopodobnie było to przesadą. Jeżeli wierzyć legendom, nie brakowało wtedy żywności - szerokie doliny pod szczytami roiły się od dzikiego bydła, dzikich świń i stad koni. Na wyżej położonych terenach żyły jelenie i kozły. I nawet niewprawny myśliwy nie miał kłopotów ze zdobyciem pożywienia. Mieli mnóstwo wody dzięki topniejącym śniegom i strumieniom, a niewielkie grządki warzywne, jeśli się o nie dbało, dawały dobre plony. Jednak wydawało się, że tylko zwierzęta się rozmnażały, natomiast ludzie nie, a przynajmniej nie w takim samym stopniu co one. Liczba zgonów i liczba urodzeń nie równoważyły się - zgonów było więcej. Wiele dzieci rodziło się z jednym okiem, jednym płucem albo jedną ręką. Takie noworodki wystawiano na dwór w mroźną noc. Potworów nie chciano, ludzie byli owładnięci strachem przed potworami. Czy to możliwe, żeby w legendach była mowa o tej właśnie dolinie? Gdy miał siedem lat, zapytał ojca: - A może ludzie nie powinni żyć w górach? Ojciec popatrzył na niego zmęczonymi oczami. - Zgodnie z legendami w niektórych innych dolinach też żyli ludzie i wszyscy wymarli, a my wciąż jeszcze żyjemy. Nie przekonało to Jonniego: - Tyle jest dolin poniżej nas i są one pełne zwierzyny. Dlaczego nie przeniesiemy się tam? Jonnie zawsze był trochę dokuczliwy. Przemądrzały - mówili o nim starsi. Zawsze prowokujący i zadający ciągle masę pytań. A czy wierzył w to, co mu mówiono? Nawet gdy mówili to ludzie starsi, którzy wszystko wiedzieli lepiej? Nie, Jonnie Goodboy Tyler nie wierzył. Jednakże ojciec nie wytknął mu tego. - W dolinie nie ma budulca na chaty - powiedział po prostu, znużonym głosem. Jonniego nadal to nie przekonywało, rzekł więc: - Założę się, że mógłbym znaleźć tam coś, z czego można by zbudować chatę. Ojciec ukląkł przy nim i wyjaśniał cierpliwie: - Jesteś dobrym chłopcem. Twoja matka i ja bardzo cię kochamy. Uwierz mi, że nikt nie mógłby zbudować czegoś, co by odstraszyło potwory. Potwory, potwory, przez całe życie Jonnie słuchał o potworach, nigdy jednak żadnego nie widział. Ale nie mówił nic - jeśli starsi wierzyli w potwory, to niech sobie w nie wierzą. Wspomnienie o ojcu spowodowało, że zwilgotniały mu oczy. O mało nie spadł z konia, gdy ten szarpnął się do tyłu. Stado długich na stopę górskich szczurów wypadło na oślep z jednej z chat i zakotłowało się pod nogami Wiatrołoma. - Dostało ci się za marzenia - mruknął chłopak do siebie, kierując konia z powrotem na ścieżkę. Z głośnym tętentem pokonał ostatnie jardy dzielące go od budynku sądu. 3 Stała tam Chrissie, a jej młodsza siostra jak zwykle tuliła się do jej nóg. Jonnie nie zwrócił na nie uwagi. Przypatrywał się budynkowi sądu - ta stara budowla jako jedyna miała kamienny fundament i kamienną podłogę. Mówiono, że miała tysiąc lat i choć Jonnie w to nie wierzył, przyznawał jednak, że wyglądała na bardzo starą. W górnej części budynku nie było ani jednego pnia, który nie byłby zniszczony przez robaki, a powybijane okna wyglądały jak oczodoły w spróchniałej czaszce. Ciągnący się wzdłuż budowli kamienny chodnik był wytarty przez zrogowaciałe stopy dziesiątków pokoleń mieszkańców miasteczka, przychodzących tu w dawnych czasach. Wtedy, gdy jeszcze komuś zależało, aby sądzić i karać. Przez całe życie Jonnie nigdy nie widział ani procesu sądowego, ani też żadnego zebrania mieszkańców w podobnej sprawie. - Pastor Staffor jest wewnątrz - poinformowała go Chrissie. Była osiemnastoletnią, smukłą, bardzo ładną dziewczyną. Miała wielkie czarne oczy, kontrastujące z jedwabistymi jasnymi włosami. Ubrana była w mocno przylegającą do ciała jelenią skórę, wyraźnie podkreślającą piersi i smukłe nogi. Jej mała siostra, Pattie, wyglądająca jak pomniejszona kopia Chrissie, z zainteresowaniem spoglądała na młodzieńca błyszczącymi oczami. - Czy to ma być prawdziwy pogrzeb, Jonnie? Nie odpowiedział. Zsunął się z Wiatrołoma jednym zwinnym ruchem i wyciągnął w jej kierunku lejce. Dziewczynka, nie posiadając się z radości, oderwała się od Chrissie i chwyciła je skwapliwie. - Czy ma być mięso i chowanie w dziurze ziemnej, i wszystko? - dopytywała się zaciekawiona. Jonnie ruszył do drzwi budynku sądu, nie zwracając uwagi na wyciągniętą w kierunku jego ramienia rękę Chrissie. Pastor Staffor leżał wyciągnięty na kupie brudnej trawy, pochrapując przez otwarte usta, wokół których brzęczały muchy. Jonnie szturchnął go nogą. Pamiętał go z lepszych czasów, kiedy Staffor był otyłym, silnym mężczyzną. Ale to było kiedyś, zanim pastor zaczął żuć tytoń - od bólu zębów, jak mówił. Teraz był wychudzony, wysuszony, prawie bezzębny i pokryty mozaiką brudu. Parę liści tytoniu leżało na kamieniach obok jego zatęchłego posłania. Jonnie szturchnął go znowu. Staffor otworzył oczy i pośpiesznie przetarł powieki. Zobaczywszy jednak, że stoi nad nim tylko Jonnie Goodboy Tyler, bez zainteresowania opadł z powrotem na legowisko. - Wstawaj! - warknął Jonnie. - I to ma być młodzież - wymamrotał pastor. - Żadnego szacunku dla starszych. Tylko ganianie po chaszczach, cudzołożenie, zabieranie najlepszych kawałów mięsa. - Wstawaj! Masz zorganizować pogrzeb! - Pogrzeb? - zajęczał Staffor. - Z mięsem, z kazaniem i z tańcami. - Kto umarł? - Dobrze wiesz, kto umarł. Byłeś tam do końca. - Ach tak, twój ojciec. Dobry człowiek, tak, dobry człowiek. No cóż, może on był twoim ojcem. Jonnie stężał. Stał wprawdzie nadal spokojnie, ale - odziany w skórę zabitej przez siebie pumy, z maczugą, która wisząc do tej pory na rzemieniu u nadgarstka, nagle znalazła się w jego dłoni - przybrał niepokojąco groźny wygląd. Pastor Staffor pośpiesznie usiadł. - Nie bierz mi za złe, Jonnie, tego co mówię, ale wszystko się trochę pogmatwało. Wiesz, twoja matka miała kiedyś trzech mężów, a ponieważ wtedy nie było oficjalnych ceremonii zaślubin, więc... - Lepiej będzie, jeśli wstaniesz - spokojnie powiedział Jonnie. Staffor wczepił się palcami w róg wiekowej, pokiereszowanej ławy i podciągnął się do pozycji stojącej. Wystrzępioną, splecioną z trawy liną zaczął przewiązywać skórę jelenią, którą miał na sobie, a widać było, że nosił ją już bardzo długo. - Nie mam już tak dobrej pamięci, Jonnie. Kiedyś mogłem zapamiętać wszystko, co należało: legendy, formuły zaślubin, błogosławieństwa łowieckie, wszystko... - mówiąc to, rozglądał się za świeżą porcją zielska do żucia. - Gdy słońce znajdzie się w zenicie - rzekł Jonnie - masz zwołać całe miasteczko na starym cmentarzu i... - A kto wykopie dół? Przecież wiesz, że musi być dół, żeby pogrzeb był jak należy. - Ja wykopię. Staffor znalazł wreszcie trochę świeżego ziela i zaczął je żuć bezzębnymi dziąsłami. Wyraźnie się odprężył. - No cóż, cieszę się, że miasto nie musi kopać dziury. Ależ to zielsko jest zleżało! Mówiłeś coś o mięsie. Kto to wszystko przygotuje? - O wszystko już się zatroszczono. Staffor kiwnął głową potakująco i nagle uzmysłowił sobie, że jest coś jeszcze do zrobienia. - Kto ma się zająć zebraniem ludzi? - Poproszę Pattie, żeby ich zawiadomiła. Pastor spojrzał na niego z wyrzutem. - A więc nie mam nic do roboty aż do południa. Po co mnie obudziłeś? Opadł z powrotem na brudną trawę i z goryczą patrzył, jak Jonnie wychodzi z pokoju. 4 Jonnie Goodboy siedział skulony, z brodą opartą na kolanach, obejmując rękami nogi, i nieruchomym wzrokiem wpatrywał się w dogasające ognisko. Chrissie leżała na brzuchu obok, leniwie rozgryzając białymi zębami pestki wielkiego słonecznika. Od czasu do czasu spoglądała na Jonniego nieco zaintrygowana. Nigdy nie widziała go płaczącego, nawet gdy był małym chłopcem. Wiedziała, że kochał ojca, ale był zawsze tak opanowany i tak wyniosły, że niemal zimny. Czy możliwe, żeby ten przystojny chłopak żywił jakieś uczucia także i do niej? Swoich uczuć była pewna. Gdyby mu się coś stało, rzuciłaby się w przepaść z urwiska, na które czasami zapędzali dzikie bydło, żeby je łatwiej zabić. Życie bez niego byłoby nie do zniesienia. A może jednak trochę go obchodziła? Jedynie Pattie nie miała żadnych zmartwień. Objadła się nie tylko smażonym mięsem, ale zjadła również mnóstwo dzikich truskawek, które serwowano gościom w wielkich ilościach. Podczas tańców biegała z dwoma czy trzema małymi chłopcami, a potem wróciła, żeby znowu jeść. Teraz spała twardo. Jonnie tymczasem obwiniał siebie w duchu. Może nie dość skutecznie próbował powiedzieć ojcu nie tylko wtedy, gdy miał siedem lat, ale i wiele raty potem, że coś złego kryje się w ich okolicy. Że są miejsca, gdzie jest lepiej, tego był pewny. Dlaczego na równinach świnie, konie i krowy rodziły liczne potomstwo? A na wyżynach było coraz więcej wilków, kojotów, pum i ptaków, a coraz mniej i mniej ludzi? Mieszkańcy miasteczka byli zadowoleni z pogrzebu, szczególnie że Jonnie wraz z kilkoma towarzyszami sam wykonał większość robót. Tylko Jonnie nie był zadowolony; to nie był wystarczająco dobry pogrzeb. Zebrali się w południe na pagórku powyżej miasteczka, gdzie jak mówili niektórzy - znajdował się cmentarz. Wszystkie oznaczenia dawno poznikały, ale może faktycznie był to cmentarz. Gdy Jonnie mozolił się, kopiąc dół w promieniach porannego słońca, natknął się na coś, co mogło być starym grobem. Znalazł kość, która wyglądała na ludzką. Mieszkańcy schodzili się powoli. Musieli czekać, aż Pattie popędzi co tchu do budynku sądu i obudzi pastora Staffora. Przyszło tylko dwadzieścia pięć osób. Inni przekazali, że są zmęczeni i prosili, żeby im przynieść coś do jedzenia. Potem był spór o kształt dołu. Jonnie wykopał go tak, aby zwłoki ojca można było ułożyć poziomo, ale Staffor, gdy wreszcie przybył, powiedział, że ciało powinno się pochować w pozycji pionowej, ponieważ w taki sposób można będzie pomieścić na cmentarzu więcej zwłok. Gdy Jonnie zwrócił mu uwagę, że miejsca jest dużo, a pogrzeby odbywają się rzadko, Staffor zbeształ go przy wszystkich. - Jesteś przemądrzały - pouczał. - Dawno już zauważano to. Kiedy jeszcze mieliśmy radę miejską, co kilka posiedzeń trafiały na wokandę twoje wybryki. Pojechałeś na skalisty grzbiet górski i zabiłeś kozła, wdrapałeś się na Wysoką Górę, zgubiłeś się w zamieci, ale znalazłeś drogę powrotną, jak powiedziałeś, schodząc w dół stoku. Zbyt przemądrzały! Kto, oprócz ciebie, ujeździł sześć koni? Każdy wie, że groby powinny być kopane pionowo. Pochowali ojca jednak w pozycji leżącej, ponieważ nikomu nie. chciało się kopać - słońce było w zenicie i zaczęło się robić Jonnie nie śmiał zasugerować tego, gdzie rzeczywiście chciał pochować ojca. Mogłoby to doprowadzić do kłopotów. Tak naprawdę chciał bowiem złożyć ciało ojca w grocie starych bogów, daleko w górze, u szczytu ciemnego wąwozu, w rozpadlinie na zboczu najwyższej góry. Zabłąkał się tam dawno temu, gdy miał dwanaście lat. Sprawdzał wówczas swego kucyka. Nie jechał w określonym celu, ale droga pod górę wiodła do wąwozu i wprost się prosiła, by nią podążać. Przejechał nią całe mile, gdy nagle zatrzymał się przed gigantycznymi wrotami wykonanymi z jakiegoś metalu, mocno już skorodowanego. Były olbrzymie - sięgały w górę prawie bez końca. Zsiadł z kucyka, wspiął się na znajdującą się przed wrotami hałdę kamieni i wpatrywał się w nie wytrzeszczonymi oczami. Po pewnym czasie nabrał odwagi i podszedł do nich, ale mimo że pchał je z całej siły, nie mógł ich otworzyć. Spostrzegłszy coś, co przypominało z wyglądu ogromną klamkę, próbował tym poruszyć, ale kawał metalu odpadł, o mało nie trafiając go w stopę. Był zardzewiały i bardzo ciężki. Podniósł go, wetknął w niewielką szczelinę we wrotach i zaczął je wyważać. W pewnym momencie rozległ się zgrzyt tak straszliwy, że włosy stanęły mu dęba. Rzucił ogromną klamkę i odskoczył. Po chwili jednak uspokoił się. Może to był tylko dźwięk zardzewiałych zawiasów? Może to nie był potwór? Podszedł znowu do wrót i jął się z nimi mocować prawie pewny, że to tylko zardzewiały metal zgrzytał na mocujących czopach. Z powiększającej się szczeliny doszedł go okropny smród. Do środka wpadało już trochę światła, zajrzał więc ostrożnie. Zobaczył ciągnącą się w dół długą kondygnację schodów o zadziwiająco równych stopniach. Wyglądałyby bardzo schludnie, gdyby nie to, że były zasłane porozrzucanymi szkieletami w strzępach odzieży, jakiej nigdy nie widział. Wśród kości walały się kawałki metalu. Niektóre z nich błyszczały. Powściągnął opanowującą go znowu chęć ucieczki. Uświadomił sobie, że nikt nie uwierzy w jego historię, jeżeli nie będzie miał w rękach jakiegoś dowodu. Z napiętymi do ostateczności nerwami, czego nigdy przedtem nie doświadczył, ostrożnie wszedł do środka i delikatnie wziął do ręki jeden kawałek metalu. Na połyskliwej powierzchni widniał rysunek przedstawiający ptaka z rozwiniętymi do lotu skrzydłami, trzymającego w szponach strzały. Serce prawie przestało mu bić ze strachu, gdy czaszka, którą niechcący potrącił, rozsypała się w proch, jak gdyby czyniąc mu wyrzut za dokonywaną grabież. Z ulgą wydostał się na światło dzienne. W drodze powrotnej nie szczędził kucyka, tak że gdy dotarł wreszcie na miejsce, konik pokryty był białą pianą. Przez dwa dni nikomu nic nie mówił. Myślał nad tym, jak najlepiej sformułować pytania. Poprzednie doświadczenia w zadawaniu pytań nauczyły go ostrożności. Burmistrz Duncan jeszcze wtedy żył. Jonnie siedział obok niego w milczeniu, czekając aż ten wielki mężczyzna naje się do syta dziczyzny. - Ten wielki grobowiec... - powiedział lapidarnie, gdy burmistrz wreszcie skończył jeść. - Wielkie co? - parsknął Duncan. - To miejsce u szczytu ciemnego wąwozu, gdzie zwykle umieszczano zmarłych ludzi. - Jakie miejsce? Jonnie wyjął kawałek błyszczącego metalu z wizerunkiem ptaka i pokazał go burmistrzowi. Duncan patrzył na dziwny przedmiot, kręcąc głową i obracając go w palcach. Pastor Staffor, wówczas jeszcze sprawny i bystry, szybkim ruchem chwycił kawałek metalu. Późniejsze przesłuchanie nie było przyjemne: było tam dużo na temat młodych chłopców chodzących do miejsc, do których chodzić nie wolno, ściągających kłopoty na wszystkich i nie słuchających tego, co im mówiono na zajęciach, na których powinni uczyć się legend, i w ogóle zbyt przemądrzałych jak na swój wiek. Jednakże burmistrz Duncan sam był ciekaw i w końcu zmusił pastora Staffora do szczegółowego opowiedzenia legendy związanej ze starym grobowcem. - Grobowiec starych bogów... - zaczął w końcu pastor. Nikt z żyjących nie pamięta, by ktokolwiek tam dotarł; mali chłopcy się nie liczą. Ale mój pradziadek, gdy jeszcze żył, a żył bardzo długo, mówił o istnieniu tego grobowca. Bogowie zwykle zjawiali się w tych górach, żeby pochować wielkich ludzi w olbrzymich grotach. Gdy błyskawica zabłysła nad Wysoką Górą, oznaczało to, że bogowie chowają wielkiego człowieka znad wody. Kiedyś wiele tysięcy ludzi żyło w wielkich miastach, które były sto razy większe od tego miasteczka. A kiedy wielki człowiek umierał, wtedy bogowie przenosili go do swego grobowca. Miasta te położone były na wschód od nas i powiadają, że na wschodzie, na równinach, znajdują się szczątki jednego z nich. - Pastor potrząsnął metalowym przedmiotem. - To umieszczano na czole wielkiego człowieka, gdy kładziono go na spoczynek w wielkim grobowcu bogów. Prastare prawa mówią, że nikt nie powinien tam chodzić. I lepiej by było, aby wszyscy trzymali się z dala od tego miejsca, a zwłaszcza mali chłopcy! Staffor włożył kawałek metalu do swojej torby i od tamtej pory Jonnie nigdy go już nie zobaczył. W końcu to Staffor był świętym mężem odpowiedzialnym za święte rzeczy. Jonnie nie był w tamtym miejscu już nigdy później, ale myślał o nim zawsze, gdy widział błyskawice nad Wysoką Górą. A teraz bardzo chciał, żeby jego ojciec był pochowany właśnie tam, w grobowcu bogów. - Martwisz się czymś? - zapytała Chrissie. Spojrzał na nią wyrwany z zadumy. Światło zamierającego ogniska rzucało złotawe refleksy na jej włosy i mieniło się iskrami w czarnych oczach. - To moja wina - mruknął. Uśmiechnęła się i potrząsnęła głową. Według niej Jonnie nie mógł być niczemu winien. - Tak, moja wina - powtórzył. - Jest coś złego w tej okolicy. Kości mego ojca... W ostatnim roku po prostu się kruszyły, tak jak rozkruszyła się tamta czaszka w grobowcu bogów. - Jakim grobowcu? - zapytała leniwie. Nawet jeśli chciało mu się mówić bez sensu, to nie miała nic przeciwko temu, przynajmniej mówił do niej. - Powinienem był pochować go tam. Był wielkim człowiekiem. Nauczył mnie wielu rzeczy: jak upleść z trawy linę, że należy zaczekać, aż puma wykona skok i dopiero wówczas odsunąć się na bok i trafić ją w czasie skoku, bo jak wiadomo, ona nie może obrócić się w powietrzu. Jak pociąć skórę jelenia na pasy... - Jonnie, nie jesteś niczemu winien. - To był zły pogrzeb. - To jedyny pogrzeb, jaki pamiętam. - To nie był dobry pogrzeb. Staffor nie wygłosił kazania pogrzebowego. - Przecież przemawiał. Nie słuchałam, ponieważ pomagałam zbierać truskawki, ale wiem, że przemawiał. Czy powiedział coś złego? - Nie, tylko to się nie nadawało. - No więc, co on powiedział, Jonnie? - Och, wiesz, wszystkie te głupstwa o Bogu zagniewanym na ludzi. Każdy zna tę legendę. Sam mogłem ją opowiedzieć. - No to opowiedz. Prychnął niecierpliwie, ale dziewczyna wyglądała na zacieka. wioną, więc w końcu zaczął mówić. -..I wtedy nadszedł dzień, kiedy Bóg się rozgniewał znużony cudzołóstwem i marnowaniem przez ludzi czasu na uciechy. I spowodował nadejście obłoku, który wszędzie przeniknął. I gniew Boga zgasił oddech dziewięćdziesięciu dziewięciu z każdych stu ludzi. I nieszczęście zaległo nad Ziemią, a plagi i epidemie przetaczały się po niej, nawiedzając bezbożnych. A kiedy się to dokonało, źli pomarli. Tylko święci i sprawiedliwi, prawdziwe dzieci Pana, pozostali na zesztywniałej od krwi Ziemi. Ale nawet i wtedy Bóg jeszcze nie był pewien, więc wystawił ich na próbę. Nasłał na nich potwory, aby wyparły ich w góry, a potwory polowały na nich i trzebiły ich coraz bardziej, aż w końcu na Ziemi pozostali przy życiu tylko ludzie święci, tylko błogosławieni i tylko naprawdę sprawiedliwi. - Opowiedziałeś to bardzo pięknie, Jonnie. - To moja wina - powtórzył ponuro. - Powinienem był spowodować, żeby ojciec mnie posłuchał. Coś złego jest w tej okolicy. Jestem pewien, że gdyby mnie posłuchał i gdybyśmy przenieśli się gdzie indziej, żyłby dzisiaj. Czuję to. - A gdzie jest to "gdzie indziej"? - Daleko stąd jest wielka równina, tygodniami można po niej jeździć. Wiem o tym. I mówi się, że człowiek kiedyś żył tam, w Wielkim Mieście. - Och, nie, Jonnie! Potwory! - Nigdy nie widziałem potwora. - Przecież co kilka dni widzisz te szybujące po niebie świecące stworzenia. - Ach, te. Słońce i Księżyc też szybują i świecą. Gwiazdy też. Ogarnął ją nagły strach. - Jonnie, chyba nie zamierzasz...?! - Zamierzam. Mam zamiar wyjechać o pierwszym brzasku i zobaczyć, czy na równinie rzeczywiście było kiedyś Wielkie Miasto. Zdecydowany wyraz jego twarzy sprawił, że ścisnęło ją w gardle. - Proszę cię, Jonnie... - Nie, wyjeżdżam. - W takim razie pojadę z tobą. - Nie, zostaniesz tutaj! - Usiłował szybko wymyślić coś, co bY ją zniechęciło. - Być może wyjadę na cały rok. W oczach Chrissie zabłysły łzy. - Co ja zrobię, jeśli nie wrócisz? - Wrócę. - Jonnie, jeśli nie wrócisz za rok, bądź pewien, że pojadę cię szukać. Spójrz na te gwiazdy w górze. W przyszłym roku przyjdę tutaj i jeżeli ciebie nie będzie, wtedy pojadę na poszukiwania. - Zginiesz tam na równinie. Świnie, dzikie bydło... - Zrobię to. Przysięgam ci, Jonnie! - Czy ty, niemądra, myślisz, że ja chcę po prostu uciec stąd i nigdy nie wracać? - Zrobię to, Jonnie. Możesz sobie jechać, ale pamiętaj, ja tak właśnie zrobię. 5 Pierwszy brzask porannej zorzy zabarwił szczyt Wysokiej Góry na różowo. Zapowiadał się piękny dzień. Jonnie Goodboy kończył mocowanie pakunków na jucznym koniu. Wiatrołom obchodził go wokół, skubiąc trawę. Nie spuszczał chłopaka z oczu, wyczuwał, że dokądś się wybierają. Wąskie wstęgi dymu wydobywały się z pobliskiego ogniska, na którym rodzina Jimsonów przygotowywała śniadanie. Piekli psa. W czasie wczorajszej stypy ze dwadzieścia psów wdało się w idiotyczną walkę o żarcie, mimo że było wiele kości i mięsa. Jeden z nich, wielkie, cętkowane zwierzę, został zagryziony. Wyglądało na to, że rodzina Jimsonów będzie miała mięso na cały tydzień. Jonnie próbował nie zwracać uwagi na Chrissie i Pattie, które stały, obserwując go w milczeniu. Brown Staffor, zwany Kulasem, również tam był. Wałęsał się bezczynnie opodal. Miał zniekształconą nogę i powinien zostać zabity zaraz po urodzeniu, ale był jedynym dzieckiem Staffora, a Staffor był w końcu pastorem, a może nawet również burmistrzem, jako że nie było komu objąć tego stanowiska. Jonnie i Brown Kulas nie przepadali za sobą. Podczas pogrzebowych tańców Brown siedział na uboczu, robiąc szydercze uwagi na temat tańców, pogrzebu, mięsa i truskawek. Ale gdy zrobił uwagę na temat ojca Jonniego: "Być może on nigdy nie miał żadnej kości na właściwym miejscu", Jonnie nie wytrzymał i uderzył go na odlew w twarz. Potem zrobiło mu się wstyd, że bije kalekę. Brown Kulas stał przekrzywiony, z ledwo widocznym niebieskim siniakiem na policzku i z wyraźną niechęcią przyglądał się przygotowaniom Jonniego. Wzruszył ramionami, gdy dwaj inni młodzieńcy w podobnym wieku - w całym miasteczku było tylko pięciu młodych mężczyzn - podeszli do niego i zapytali, co się dzieje. Jonnie w skupieniu sprawdzał pakunki. Prawdopodobnie brał wszystkiego za dużo, ale nie wiedział przecież, co może go spotkać. W dwóch workach ze skóry jelenia, przywiązanych do boków jucznego konia, miał krzemienie do krzesania ognia, szczurze gniazdo na hubkę, pęki pociętych rzemieni, parę odłamków skalnych z ostrymi krawędziami, trzy maczugi - jedna z nich była na tyle ciężka, że mogła skruszyć nawet czaszkę niedźwiedzia, gdyby zaszła taka potrzeba - trochę ciepłej odzieży, kilka skór jelenich... Drgnął nagle - Chrissie stała tuż obok niego. Miał nadzieję, że nie będzie musiał z nią rozmawiać. Jej decyzję, że będzie go szukała, jeśli nie wróci po upływie roku, traktował jak całkiem realną groźbę. Gdyby powiedziała, że zabije się, jeżeli on nie wróci, cóż, to można by potraktować niepoważnie. Ale zapowiedź pójścia po roku jego śladem zmuszała go do tego, żeby naprawdę uważał, by nie dać się zabić. Nie bał się ryzyka ani niebezpieczeństw, ale na myśl o tym, że jeżeli on zginie, Chrissie wyruszy w dół na równinę, przechodził po nim mróz. Mogła przecież zostać przebita rogiem albo pokaleczona, albo zjedzona żywcem, i każdej straszliwej sekundy takiego zdarzenia będzie winny właśnie on. Tak, udało się jej skutecznie zobowiązać go do ostrożności! W wyciągniętej ręce trzymała dwa przedmioty. Jednym była duża, kościana igła z otworem na rzemień, a drugim - szydło do skóry. I igła, i szydło były używane, wypolerowane i bardzo cenne. - Były własnością mamy - powiedziała. - Nie potrzebuję niczego. - A właśnie że weźmiesz... - Nie będę ich potrzebował! - A jeśli stracisz ubranie, to czym uszyjesz nowe? Wokół nich zgromadził się tymczasem tłum ciekawskich. Nie chciał, żeby przy wszystkich wybuchnęła płaczem. Wyjął igłę i szydło z jej dłoni, rozwiązał worek i wrzucił je do środka. Spojrzał na nią. Stała w zupełnym bezruchu. Wyglądała tak, jakby w ogóle nie spała tej nocy i do tego miała gorączkę kleszczową. Twarz mu się ściągnęła, porwał ją w objęcia i mocno pocałował. Rozpłakała się. Poczuł, że zaczyna wątpić w słuszność swojej decyzji, gdy spostrzegł chichoczącego Browna Kulasa, który mówił coś do Petiego Thommso, zakrywając dłonią usta. Powiedział twardo: - A teraz słuchaj! Nie jedź za mną! Z widocznym wysiłkiem zapanowała nad swym głosem. - Jeśli nie wrócisz za rok, pojadę. Na wszystkich bogów Wysokiej Góry, pojadę, Jonnie. Przyjrzał się jej uważnie i skinął na Wiatrołoma, który przysunął się i ustawił bokiem. Dosiadł go zwinnie, nie wypuszczając z dłoni lejców drugiego konia. - Możesz wziąć moje cztery pozostałe konie - rzekł do Chrissie. - Ale nie zjedzcie ich, są ujeżdżone. - Przerwał na chwilę i dodał: - Chyba że będziecie strasznie głodne, jak zeszłej zimy. Chrissie na moment przylgnęła kurczowo do jego nogi, potem odsunęła się i jakby zapadła w sobie. Trącił piętą Wiatrołoma i ruszyli w drogę. Nie czekała ich swobodna i szalona jazda po przygodę - mieli przed sobą podróż żmudną, pełną niebezpieczeństw i wymagającą ogromnej ostrożności. Przy wjeździe do wąwozu obejrzał się. Kilkanaście osób wciąż jeszcze stało, przyglądając się jego odjazdowi. Wszyscy wyglądali na przygnębionych. Ściągnął mocno lejce, aż Wiatrołom stanął dęba, i pomachał ręką. Odmachali mu z nagłym ożywieniem. Ruszył wzdłuż szlaku wiodącego przez wąwóz w dół, do szerokich i nieznanych równin. Ludzie się rozeszli. Chrissie jednak wciąż stała, mając obłąkańczą nadzieję, że Jonnie ukaże się znowu. Pattie szarpnęła ją za rękę. - Chrissie, Chrissie, czy on wróci? Głos Chrissie był bardzo cichy, a oczy miały kolor popiołu z wygasłego ogniska. - Do zobaczenia! - wyszeptała. 6 Terl beknął głośno. Był to grzeczny sposób zwrócenia na siebie uwagi, ale jego beknięcie nie dało żadnego efektu, zagłuszone przez huk i ryk maszyn w kopule wydziału obsługi technicznej transportu. Zzt, szef transportu szesnastej kopalni, jeszcze bardziej skoncentrował się na wykonywanej pracy. Za każdym razem, gdy okazywało się, że zaginęły narzędzia, paliwo lub nawet cały pojazd albo że coś zostało uszkodzone, przyciągało to uwagę ochrony. W kopule znajdowały się trzy rozbite pojazdy w różnych stadiach naprawy i montażu. Tapicerka jednego z nich była pokryta plamami zielonej krwi Psychlosów. Wielkie wiertła, które zwisały z podsufitowych prowadnic, kierowały swe dzioby to w tę, to w tamtą stronę, obracając się wolno na jałowym biegu. Tokarki wirowały z pustymi szczękami, buczały pasy napędowe. Terl patrzył, jak zadziwiająco zwinne pazury Zzta rozbierają małe, koncentryczne powłoki silnika odrzutowego. Miał nadzieję, że łapy Zzta zaczną drżeć - gdyby szef transportu miał nieczyste sumienie, łatwiej byłoby ubić z nim interes. Ale łapy nie drżały. Zzt skończył demontaż i rzucił ostatni pierścień na warsztat. Jego żółte oczy zwęziły się, gdy spojrzał na gościa. - No, co przeskrobałem tym razem? Terl przybliżył się ciężkim krokiem i rozejrzał dokoła. - Gdzie są twoi mechanicy? - W ubiegłym miesiącu wszystkich piętnastu mechaników przeniesiono do obsługi eksploatacyjnej maszyn. Ja to wiem i ty to wiesz. Dlaczego więc pytasz? Jako szef ochrony bezpieczeństwa Terl miał wystarczająco dużo doświadczenia, by nie podążać do celu prostą drogą. Gdyby po prostu poprosił o ręcznie sterowany samolot rozpoznawczy, Zzt zażądałby nadzwyczajnego zlecenia, bez którego nie wydałby żadnego środka transportu. A tymczasem z punktu widzenia ochrony bezpieczeństwa nie było na tej nudnej planecie żadnej nadzwyczajnej sytuacji. Żadnej realnej nadzwyczajnej sytuacji. W ciągu setek lat eksploatacji kopalni nie wystąpiło tu nawet najmniejsze zagrożenie działalności Intergalaktycznego Towarzystwa Górniczego. Nudny teren działań dla ochrony, nie dziwota więc, że szef tego departamentu nie był uważany za szczególnie ważną osobistość. Należało zatem chytrze fabrykować pozorne - Prowadzę śledztwo w sprawie podejrzenia o tajną działalność mającą na celu sabotaż transportu - oznajmił. - Miałem z tym kupę roboty przez ostatnie trzy tygodnie. - Oparł swobodnie tył swego ogromnego cielska o uszkodzony pojazd. - Nie opieraj się o tego zwiadowcę. Pogniesz mu skrzydło. Terl zdecydował, że lepiej odnosić się do szefa transportu po przyjacielsku, przesunął się więc do taboretu przy warsztacie, na którym pracował Zzt. Mówię ci to w zaufaniu, Zzt, mam pewien pomysł, dzięki któremu możemy zdobyć trochę zewnętrznego personelu. Pracuję nad tym i dlatego potrzebny mi ręcznie sterowany zwiadowca. Zzt zamrugał powiekami i usiadł na drugim taborecie, który rozpaczliwie zaskrzypiał pod jego tysiącfuntowym ciężarem. - Na tej planecie - powiedział konfidencjonalnie Terl - żyła kiedyś inteligentna rasa. - Co to była za rasa? - zapytał podejrzliwie Zzt. - Człowiek - odparł Terl. Zzt spojrzał na niego badawczo. Niektórzy byli znani z tego, że czymś nęcili i wpędzali w zasadzkę, a potem składali skargi, szef ochrony zaś nigdy nie słynął z poczucia humoru, należało więc uważać. Jednak Zzt nie mógł się powstrzymać. Jego usta zaczęły się rozciągać i choć usiłował je kontrolować, rozszerzały się coraz bardziej - i nagle wybuchnął śmiechem prosto w twarz Terla. Szybko jednak opanował się i odwrócił z powrotem do warsztatu, aby zabrać się do roboty. - Czy masz jeszcze jakąś koncepcję? - zapytał od niechcenia. "Nie poszło dobrze - pomyślał Terl. - No cóż, tak się zdarza, gdy jest się zbyt szczerym". - To podejrzenie o tajną działalność, mającą na celu sabotaż transportu - rzucił, przyglądając się spod półprzymkniętych powiek uszkodzonym pojazdom - może potrząsnąć nawet wysokimi stanowiskami. Zzt ze zduszonym warknięciem rzucił na warsztat płaski klucz. Siedział i patrzył przed siebie. Rozmyślał. - Czego ty właściwie chcesz? - zapytał wreszcie. - Chcę samolotu zwiadowczego. Na pięć lub sześć dni. Zzt wstał, zdjął ze ściany zatrzaskową tablicę rozkładów ruchu transportu i uważnie ją przeglądał. Usłyszał mruczenie Terla. - Widzisz ten rozkład? - spytał, podtykając mu tablicę pod nos. - Owszem, widzę. - Widzisz, w którym miejscu jest sześć bezpilotowych samolotów zwiadowczych przydzielonych ochronie? - Oczywiście. - A czy widzisz, jakie zadania wykonują nieprzerwanie - Zzt odrywał z zatrzasków tablicy arkusz za arkuszem - psiakrew, myślę, że od wieków? - Muszą mieć stały nadzór nad planetą, na której znajdują się kopalnie - odparł z godnością Terl. - Nadzór nad czym? - zapytał Zzt. - Każdy skrawek rudy został wykryty i oszacowany na długo przedtem, zanim ty i ja zjawiliśmy się na świecie. Na zewnątrz nie ma niczego poza ssakami potrzebującymi powietrza. - Mogło nastąpić lądowanie wrogich sił. - Tu?! - Zzt zdziwił się drwiąco. - Sondy kosmiczne Towarzystwa wykryłyby je na wieki wcześniej, zanimby tu przybyły. Terl, sekcja transportu musi w tych samolotach uzupełniać paliwo, obsługiwać technicznie i remontować dwa lub trzy razy w ciągu roku. Ty wiesz i ja wiem, że Towarzystwo cały czas jeszcze musi oszczędzać. Powiem ci coś... Terl słuchał z kwaśną miną. - Jeśli pozwolisz nam wyeliminować loty tych bezpilotowych samolotów zwiadowczych, dam ci do dyspozycji, na określony czas, trzykołowy rower. Terl prychnął pogardliwie. - Pojazd naziemny na każde twoje żądanie. - Zzt podwyższył stawkę. Terl przeszedł ociężale do uszkodzonego pojazdu o zakrwawionych siedzeniach. - Ciekawe... - zaczął powoli. - Ciekawe, czy ten wypadek nie nastąpił z powodu niewłaściwej pracy obsługi technicznej... Zzt stał nieporuszony. Obydwaj wiedzieli, że katastrofa została spowodowana przez nadużycie kerbango w czasie służby. - Jeden pojazd naziemny do twojej stałej dyspozycji. Terl popatrzył na remontowane pojazdy, ale wiedział, że nic więcej już nie wymyśli. Śledztwo w sprawie tych wypadków zostało zakończone i zamknięte. Należałoby pouczyć niektórych, jak się zamyka śledztwo! Przysunął się do Zzta. - Jeden bezpilotowy samolot rozpoznawczy zaprogramowany tak, aby oblatywał całą planetę raz w miesiącu. Jeden opancerzony i silnie uzbrojony pojazd naziemny do mojej stałej dyspozycji, bez żadnych zastrzeżeń co do zaopatrzenia w paliwo, amunicję i gaz do oddychania. Zzt wyjął z szuflady stołu formularze i wypełnił je. Popchnął papiery i tablicę w stronę Terla. Podpisując, Terl myślał, że trzeba się będzie dobrze przyjrzeć szefowi transportu. Na przykład w związku ze sprawą nielegalnego wydobywania rudy. Zzt wziął papiery z powrotem i zdjął z tablicy przełączników kartę kombinacji szyfrowej klucza zapłonu najstarszego i najbardziej sfatygowanego pojazdu naziemnego. Połączył ją z książką kuponów na amunicję, dopiął inną książkę kuponów - na gaz do oddychania, i jeszcze inną - na paliwo. Ani Terl, ani Zzt nie mogli wiedzieć, jak bardzo ich dzisiejsza transakcja miała wpłynąć na dalsze losy planety. Gdy Terl opuścił kopułę, by wziąć swój pojazd Mark II (opancerzony, silnie uzbrojony), Zzt rozmyślał nad tym, do jakich łgarstw ucieka się kierownicza kadra, byle tylko móc wyrwać się na polowanie. Wszyscy oni mieli bzika na punkcie zabijania. I niszczenia maszyn także, sądząc po uszkodzeniach, które musiał naprawiać... Co za historia! Człowiek rasą inteligentną - też coś! Zaśmiał się i zabrał z powrotem do roboty. 7 Jonnie Goodboy Tyler galopował przez trawiastą równinę. Co za dzień! Niebo było bezchmurne i wiał lekki, orzeźwiający wiatr. Po dwóch dniach podróży zjechał z gór i znajdował się teraz w rozległej dolinie. Ciągle jeszcze mógł dojrzeć za sobą szczyt Wysokiej Góry. Orientując się według słońca, mógł utrzymać właściwy kierunek jazdy i mieć pewność, że odnajdzie drogę do domu, kiedy tylko zechce. Okolica wydawała się całkowicie bezpieczna. Spotykał co p