Hoffman Nina Kiriki - Sansytywi

Szczegóły
Tytuł Hoffman Nina Kiriki - Sansytywi
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Hoffman Nina Kiriki - Sansytywi PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Hoffman Nina Kiriki - Sansytywi PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Hoffman Nina Kiriki - Sansytywi - podejrzyj 20 pierwszych stron:

NINA KIRIKI HOFFMAN sensytywi Nigdy nie wiadomo, jaką historię opowie ci smak, zanim nie włożysz danego przedmiotu do ust. A wtedy nie można się wycofać; już się w niej jest. Jako maluch spędzałem mnóstwo czasu na ssaniu jednocentówek, co doprowadzało mamę do szału. "Art! Nie jedz tego! Nie wiesz, gdzie się walało!" "Art! Nie jedz tego! Chcesz zatruć się miedzią?" "Art! Nie jedz tego, bo urośnie ci w brzuchu i będziesz miał tam w środku cały miedziany las - taki ciężki, że nie będziesz mógł prosto stanąć". W ogóle nie rozumiała w czym rzecz. Nie chodziło o łykanie centów, ale o wysysanie z nich historii. Nie wiem, jaka była pierwsza historia, którą znalazłem. Miałem nawyk brania centów do ust, odkąd pamiętam. Wujek Jonah dał mi centa, kiedy mama robiła kanapki w kuchni na tyłach domu. Śmiał się widząc, jak czteroletni malec wpycha monetę do buzi. Mój język już znał wielkość, wagę, uczucie obecności centa, pierwszy napływ smaku brudnego metalu. To było niemiłe. Ale sekundę później otaczały mnie obrazy; byłem centem, który czyjaś ręka wrzuca do wiklinowego koszyka. Leżałem tam wraz z ćwierćdolarówkami, dziesięciocentówkami, niklowanymi pięciocentówkami, innymi jednocentowymi miedziakami, pogniecionymi dolarowymi banknotami. Nade mną czyjś głos grzmiał tak, że powietrze drżało. Czułem ciepło ludzi, kołysanie koszyka, który przechodził z rąk do rąk. Drobniaki brzęczały zderzając się ze mną i ze sobą nawzajem, coraz więcej ich spadało z góry, ludzie wołali śpiewnie: "Amen!" "Amen!" "O tak, Jezu!" Emocje były gorące, radosne, pełne podniecenia odrobinę zaprawionego lękiem. Falowały jak gruby koc, zawieszone nad tłumem kołyszącym się do taktu słów kaznodziei. - Art? Art! Co masz w buzi? Znałem już dobrze i to odwieczne pytanie mamy. Kciukiem nacisnęła mój podbródek tak, że musiałem otworzyć usta, a potem klepnęła mnie w tył głowy. Moneta wyskoczyła. Nie szkodzi. Wziąłem już z niej nowe wspomnienie. Wiedziałem już, że wystarczy mi jedna historia z jednego centa. Kiedyś przedtem, pamiętałem to nad wyraz mgliście, ssałem centa dostatecznie długo, by wydobyć z niego więcej historii niż tylko tę, co była na wierzchu. Zrobiłem tak tylko raz. - Jonah, co ty sobie wyobrażasz, po co dajesz mu te centy? Ile razy mam ci mówić, żebyś tego nie robił?! Wiesz co, lepiej tu nie przychodź! - zdenerwowała się mama. Jonah obiecał, że więcej nie będzie. Pamiętam, że robił to jednak za każdym razem. Mama zabrała centa i wróciła do kuchni. - Chodź no tu, Art. - Wujek poklepał się po udzie. Podszedłem, a on podniósł mnie i posadził sobie na kolanach. Obrócił mnie twarzą do siebie. Trzymał mnie nie za mocno, tak, żebym wiedział, że nie spadnę, ale jednocześnie bym nie czuł się przytrzymany na siłę. Ręce miał silne, ale delikatne. Bruzdy po bokach wąskich ust pogłębiły się, formując unoszący policzki uśmiech. Powieki do połowy zasłoniły ciemne oczy. Tak się to zwykle odbywało. - Co widziałeś? - szepnął. - Ludzi - odszepnąłem. - Wołali. - Co wołali? - "Amen". - Nie wiedziałem, co to znaczy, nie znałem znaczenia większości słyszanych słów. - Było im gorąco i cieszyli się. Jonah uściskał mnie. Jego pierś była ciepła i twarda. Miękka flanelowa koszula miło pachniała dymem marlboro, potem, popcornem sprzedawanym w kinie, gdzie pracował jako portier i bileter. - Stuprocentowe trafienie, Art. Trafiasz na sto procent. Zawsze tak mówił. Czułem się wtedy świetnie. Wiedziałem, że Jonah kocha mnie i jest ze mnie zadowolony. Za każdym razem miał dla mnie centy ze wspomnieniami. Saul, mój najlepszy przyjaciel w ósmej klasie, odkrył kiedyś, co robię z centami. Zwykle mówiłem ludziom o starym przesądzie, że znaleziony cent przynosi szczęście na cały dzień. W ten sposób wyjaśniałem, dlaczego rzucam się na każdego, którego zobaczę. I tak nic już nie można było za nie kupić. Przeważnie nie smakowałem centów, kiedy ktoś był w pobliżu. Mama oduczyła mnie robienia tego przy ludziach, ale co do wykorzenienia samego nawyku... cóż, w końcu z westchnieniem dała spokój. Kupowała w banku całe rulony jednocentówek, wygotowywała je i wydzielała mi po sztuce, kiedy chciała mnie uspokoić. Dopóki tylko nie smakowałem ich przy kimś, pozwalała mi to robić. Nigdy nie pytała, co z nich wysysam, a ja nic jej nie mówiłem. Kieszeń mężczyzny udającego się do burdelu, spocona dłoń nerwowo pobrzękująca monetami; miedziak wypadł na podłogę w momencie, gdy zdejmował spodnie, zbyt podniecony, by zwracać uwagę na rozsypane drobniaki. Kieszeń dziewczyny wchodzącej do apteki po pierwsze w życiu podpaski. Kurczowo zaciśnięte na monetach i pogniecionych banknotach palce. Drewniane pudełko, wyłożone zielonym papierem fotograficznym, gdzie mała dziewczynka trzymała największe skarby. Specjalnego centa z kłosami pszenicy na rewersie, wybitego w roku urodzenia jej ojca. Otrzymała go od dziadka. Moneta spoczywała w ciemności wraz z malutkim tęczowym piórkiem pawia z zoo, zasuszonym kwiatkiem od przyjaciółki, która się przeprowadziła, i srebrną jednodolarówką od drugiego dziadka. Był to cent z dwiema historiami. Ta o dziewczynce była najsilniejsza, bo mała długo przechowywała monetę, wyjmowała i przyglądała się jej, przekładała z innymi skarbami, aż ojciec znalazł pudełko i ukradł centa wraz ze srebrnym dolarem, żeby kupić sobie piwa. Centa z torów kolejowych znalazłem pewnego piątku, kiedy wracałem z Saulem ze szkoły do domu. - Art, czasami okropny z ciebie dziwak - powiedział Saul. Była późna jesień, rześki dzień i błękitne niebo. Odcinek torów pomiędzy szkołą i moim domem biegł przez niewielki iglasty lasek. Inne drzewa, rosnące z rzadka pomiędzy daglezjami, miały już poczerwieniałe i pożółkłe od nocnych przymrozków liście. Stąpaliśmy po szynach, chwiejąc się i łapiąc równowagę, wymachując rękami i nogami jak akrobaci w cyrku. Przepatrywałem granitowy żwir między szynami. Nigdy nie wiadomo, co się gdzie znajdzie. Zawsze patrzyłem pod nogi. - Co zrobiłem tym razem? - Stopa ześlizgnęła mi się ze srebrzystej szyny. Westchnienie przebiega tłum! Piękna partnerka akrobaty, mieniąca się od czerwonych i srebrnych cekinów Prześliczna Lindalina, wydaje zdławiony okrzyk! Krew bryzga wokół, gdy linoskoczek Arturo Wspaniały spada w objęcia śmierci! - Po co powiedziałeś Lindzie to o jej mamie? Wskoczyłem z powrotem na szynę. Saul nigdy się nie poślizgnął. Był chudy, silny i miał lepszy zmysł równowagi. - Wyglądała na zmartwioną. - Na zmartwioną! Każdy jest ciągle zmartwiony! Ale do nikogo poza nią nie podchodzisz i nie mówisz, że mamie nic nie będzie. Odstąpiłem Lindzie jeden batonik za dwadzieścia sześć centów. Mogła go dostać za centa, ale już dawno zauważyłem, że ludzie nam nie ufają, jeśli domagamy się tylko centa. Nie spotkałem nikogo, kto by tyle miał z pojedynczych centów co ja. Trzeba żądać więcej, bo inaczej podejrzewają oszustwo. Linda zresztą mogła dostać batonik za darmo, i tak byłem pewien, że będzie podejrzliwa. No więc dała mi ćwierćdolarówkę i centa, a chwilę później posmakowałem centa. Nie dowiedziałem się, jaką książkę właśnie przeczytała, z kim rozmawiała przez telefon ani jakiego koloru ma bieliznę; nie mogłem liczyć na dokładne szczegóły, chociaż czasem udawało mi się je znaleźć. Cent Lindy powiedział mi więcej. Była tam szpitalna poczekalnia, a Linda podrzucała monetę raz za razem i czasem upuszczała. Jej tata siedział naprzeciwko ze zwieszoną głową. Słychać było komunikaty z głośnika. Pojawił się doktor. - Ma lekki wstrząs mózgu. Zatrzymamy ją przez noc na obserwację, ale tylko na wszelki wypadek. Więc tak naprawdę wcale nie wiedziałem, że mamie Lindy nic nie będzie. Czasami mówi się takie różne rzeczy i ma się nadzieję, że to komuś pomoże się pozbierać. Uśmiechnęła się, ale z jej twarzy nie do końca znikło zmartwienie, więc może to był błąd z mojej strony. Wśród żwiru pomiędzy szynami błysnął miedziak. Dałem po niego nura. Saul zachwiał się od mojego gwałtownego ruchu. - Co jest, Art? No co? - Czasami dzieciaki kładą centy na szynach. Najczęściej podmuch przelatującego pociągu zdmuchuje monety, zanim zostaną rozpłaszczone. - Smakowałem już rozjechane centy. Wszystkie historie zostały z nich wyduszone. - Spryciarze przyklejają centy taśmą, żeby na pewno pociąg je rozjechał. Ale ten... Ten cent był zupełnie nowiutki i błyszczący, prosto z mennicy. Prawdopodobnie nie miał na sobie jakiejś wyraźnej historii, był zbyt nowy. Ale nigdy nie wiadomo. Otarłem dokładnie monetę o dżinsy i wrzuciłem do ust. - Jezu, Art! Co robisz? Nie do wiary, że zapomniałem o obecności Saula! Kiedy ostatni raz mi się to zdarzyło? Mama i wujek Jonah nauczyli mnie, żebym się krył ze swoją namiętnością do centów, kiedy miałem pięć, góra sześć lat! Przecież wiedziałem, że on jest przy mnie, rozmawiałem z nim. Co się ze mną działo? Zaraz zapomniałem o Saulu. Pochwyciła mnie wizja. Wylatuję z czubków czyichś palców, lecę łukiem ponad rozwrzeszczanym tłumem jak wystrzelony z armaty. Szeroko otwarte usta, jaskrawe kostiumy, ciemne okulary, zwariowane nakrycia głowy, sznury jaskrawych paciorków na szyjach, szalejący zgiełk, powietrze gęste od podniecenia i na poły pijanej radości. Starszy facet łapie mnie w powietrzu i macha pięścią, w której mnie zaciska. Przypływ gorzkosłodkich odczuć: "Mam skarb! Ale jest taki mały. Za moich czasów można było dostać za to bułkę, ale teraz wszystko robi się coraz mniejsze i coraz mniej warte. Złapałem skarb! Przynajmniej błyszczy. Łapie się co się da..." Wypuściłem powietrze. Wypchnąłem centa językiem z ust, wypadł mi do ręki - zawsze tak robiłem. - Mardi Gras - powiedziałem. Czułem się zalany nowymi informacjami. Zawsze tak było po odebraniu wizji z monety. Dowiadywałem się mnóstwa nowych rzeczy i nawet nie zdawałem sobie z tego sprawy, aż później zdarzało się, że przypominałem sobie coś, czego nie miałem prawa wiedzieć sam z siebie. Co to u licha jest Mardi Gras? Była parada, mnóstwo ludzi rozrzucających rozmaite przedmioty, barwne kostiumy i ogromne platformy na kołach, tańce i muzyka, zgrzane i rozbawione tłumy. Zapachy piwa, wina, ostro przyprawionych potraw, potu, moczu, egzotycznych perfum, papierosowego dymu, wymiocin i rzeki. Luizjana. Nowy Orlean. Kolejne miejsce, w którym nigdy nie byłem. Uzbierałem już mnóstwo wspomnień o miejscach, gdzie nigdy nie byłem. Zdarzały się niespodzianki, kiedy widziałem w czyichś wspomnieniach znajome otoczenie. Tak, jak to zdarzyło się ze szpitalem i nawet tą samą poczekalnią, w której siedzieli Linda i jej tata. Kiedy miałem osiem lat, wujek Jonah spadł z drabiny i czekałem tam z mamą, żeby nam powiedziano, jak z nim jest. - Art! - wrzasnął Saul. Zaskoczył mnie tak, że aż znowu zleciałem z szyny. I tak nie do wiary, że utrzymałem się na niej podczas wizji. Ostatnią rzeczą, którą pamiętałem wyraźnie, było to, jak prostuję się z centem w dłoni i właśnie mam go posmakować. - Co?! - odwrzasnąłem. - Co ty, u licha, wyprawiasz? Spróbowałem sposobu, którego nauczyła mnie mama: odwracania kota ogonem. - A co, nigdy nie jadłeś monet? - Odkąd skończyłem pięć lat, to nigdy! - Zszedł z szyny i stał na drewnianym podkładzie. - No już, wyjaśnij mi. Widziałem, jak to robisz. Co to ma być? Dlaczego masz przy tym takie nieprzytomne oczy? Robisz się naćpany od drobniaków? - Widziałeś, jak to robię? - Zeszłego roku na jarmarku. Wydało mi się, że zwariowałem. Pomyślałem, że nie może być, żeby mój najlepszy przyjaciel Art pakował do ust jakiegoś brudnego, podniesionego z ziemi miedziaka. Musiał mieć w ręku cukierka. Niemożliwe, żeby stał tam jak idiota ze szklistym spojrzeniem, podczas kiedy inni wpadają na niego i śmieją się z niego. A może jednak. Może dostał jakiegoś ataku czy coś w tym rodzaju. Może powinienem zawołać kogoś na pomoc. Ale wtedy ty się ocknąłeś i zrobiłeś się zupełnie normalny, a potem zapomniałem o wszystkim. Wcisnąłem centa z Mardi Gras do kieszeni. Szedłem obok Saula. Czułem się zbyt wstrząśnięty, żeby iść po szynie bez spadania co chwilę, więc tylko przeskakiwałem po podkładach. Leżały trochę za gęsto, żeby można było wygodnie po nich chodzić. - Art - odezwał się idący za mną Saul. - No powiedz. To jakaś choroba? Choroba? Czy to może być wyjaśnienie mojego dziwnego przywiązania do małych metalowych krążków? Szedłem dalej. Żwir chrzęścił pod jego butami tuż za mną. - A ten cent, który znalazłeś na dnie stawu w zeszłym tygodniu. Też widziałem, jak go zjadłeś. - Kopnął podkład. - Au! I co to jest, że zawsze odsprzedajesz rozmaite rzeczy i za każdym razem dostajesz między innymi centa? Co się dzieje? O co tu chodzi? - Jakbym ci powiedział, tobyś nie uwierzył. - Spróbuj. Co, może ci nie uwierzyłem, jak opowiadałeś o tym wysysającym krew z kóz wampirowatym stworze? Przynajmniej na jeden dzień uwierzyłem. Ależ miałem potem koszmary. Masz coś jeszcze bardziej niesamowitego? Szliśmy tak przez jakiś czas, ja przodem, a on z tyłu, aż wyszliśmy z lasu między płoty. Przy pierwszym przejeździe porzuciłem tory i ruszyłem w stronę domu, gdzie mieszkałem z mamą. Saul szedł za mną aż do ganku. Padliśmy obaj na starą zakurzoną kanapę i gapiliśmy się na ulicę. - Chodzi o coś jak program w telewizji - powiedziałem. To nie była prawda. Ale jak miałem opisać swoje wrażenia? - Dotykam językiem centa i już jest inny świat. - Coś jak obca planeta? Łypnąłem na niego zwężonymi oczami. Chciał się wygłupiać czy słuchać? Mogliśmy zaraz przerwać tę rozmowę. - Daj spokój. Po prostu nie łapię. - Possał dolną wargę. - To nie obca planeta. To jest... nagromadzona pamięć. Moneta ma na sobie uzbierane wspomnienia, a ja tak jakbym wpadał w nie na chwilę. - Co było na tym cencie z torów? - Parada z okazji Mardi Gras. - Zamknąłem na sekundę oczy. - Ludzie przebrani za bajkowe stwory, jadący na wielkich ruchomych platformach, naszyjniki z paciorków i nieprawdziwe monety latające w powietrzu, rozmaite dziwności. Kobieta stojąca na balkonie zdjęła bluzkę... - Oho. Nie zauważyłem przedtem tego kawałka wspomnienia, ale teraz nie myślałem już o niczym innym. - Wrzaski, śmiech, muzyka; rozmaite melodie zderzające się ze sobą. - Łau! Czekałem, czy nie zacznie naśmiewać się ze mnie. Pokręcił głową. Podrapał się w nos. - Nigdy nie wiem, co znajdę - ciągnąłem - ale czasami bywa to coś naprawdę fajnego, tak jak teraz. Na cencie Lindy było o... Zdaje się, że jej mama wczoraj poszła do szpitala. - Wzruszyłem ramionami. - I powiedziałeś, że jej mamie nic nie będzie. Skąd wiedziałeś? - Wcale nie wiedziałem. Odchylił się do tyłu, pogrzebał w kieszeni i wyjął usmarowanego centa. Podał mi go. - Chyba nie mam ochoty. - Kładziesz do ust rzeczy podniesione z ziemi! A tego nie? - Nie o to chodzi. - Nie obrażę się, jeśli go umyjesz. Mycie nie zaszkodzi? Wzruszyłem ramionami. - A co, jeśli znajdę na nim coś, co nie chcesz, żebym wiedział? - Jesteś moim najlepszym przyjacielem. Co mam przed tobą ukrywać? Pomyślałem o wizjach z miedziaków, które znajdywałem wcześniej. Była tam masa rzeczy, których lepiej nie wiedzieć. Niektóre dotąd prześladowały mnie w snach albo powodowały, że ze strachu nie mogłem zasnąć. Czasami widziałem, jak ludzie robili coś okropnego, a najgorsze, że nie umieliby wyobrazić sobie, że mogłoby to kogoś wyprowadzić z równowagi. Zawsze wstrząsało mną, że ludzie tak często robią koszmarne rzeczy i nawet nie zdają sobie sprawy, jak bardzo są one potworne. Ale jak niby miałem wykorzystać informację zebraną z centów? Zawsze otrzymywałem ją po fakcie, najczęściej kiedy moneta przeszła już do trzeciego lub czwartego kolejnego człowieka. Nic bezpośrednio; żadnego sposobu, żeby cokolwiek zdziałać. Jedyne, co mogłem zrobić z wiedzą zebraną z miedziaków, to gromadzić ją. Wstałem, wszedłem do domu, powędrowałem korytarzem do kuchni. Saul poszedł za mną. Umyłem jego centa nad kuchennym zlewem, chociaż miałem wrażenie, że to nietaktowne. Miał rację, brałem do ust rzeczy podniesione z ziemi. Tyle że wiedziałem, co on trzyma w kieszeniach. Czasami bywały to zdechłe zwierzątka. Osuszyłem centa o dżinsy i włożyłem go do ust. Brzdęk! Coś roztrzaskało się o ścianę. Brzęk sypiących się okruchów potłuczonego szkła. Saul kulił się w ciemnym kącie za kanapą. Cent leżał obok na zakurzonej podłodze. - W ogóle nie słuchasz! - krzyczała matka mojego przyjaciela. - Gdybyś mówiła coś do rzeczy, tobym słuchał! - ryczał jego ojciec. Matka wrzasnęła z gniewu i frustracji. Coś jeszcze poleciało z trzaskiem. Saul skulił się bardziej i zakrył uszy dłońmi. Wykasłałem tę wizję. Cent wypadł mi z ust na podłogę. - Co widziałeś? - Saul patrzył mi uważnie w twarz. - Skąd wziąłeś tego centa? - Nie wiem. - Wsunął rękę do kieszeni i wyciągnął więcej drobniaków, kilka pojedynczych centów i ze dwie ćwierćdolarówki. - Skąd się bierze monety? Pewnie ktoś wydał mi nim resztę. - Leżał na podłodze za kanapą w waszym pokoju dziennym, wtedy, kiedy twoja mama i tata tak się pokłócili - powiedziałem. - Może odruchowo go podniosłeś. - O. - Wziął krzesło i opadł na nie. - O. - Tym razem był to szept. Twarz mu poczerwieniała, a potem zbladła. - Boże, Art. Wiesz, co to znaczy? - Nie - odparłem. - Rozwód? Czy może zawsze tak się kłócą? Przykro mi. - Hm? Nie, tamto... - Zagryzł wargę i zmarszczył brwi. - Nie o to chodzi. To znaczy, że naprawdę potrafisz dowiadywać się różnych rzeczy z centów. - Aha. I co? - Chyba dla ciebie to nic nowego. Ale to strasznie fajne! Działa tak samo z innymi rzeczami? Ćwierćdolarówkami? Pięciocentówkami? Kapslami od butelek? - Nie całkiem tak samo. Kiedy skończyłem jedenaście lat, mama pozwoliła mi pomagać w pracy wujkowi Jonahowi. Mogłem co tydzień oglądać filmy za darmo, jeść tyle popcornu, ile zmieszczę, dostawałem dostatecznie dużą pensję, żeby kupować komiksy, a po zamknięciu kina i posprzątaniu Jonah i ja szliśmy do jego pokoju w piwnicy, a tam eksperymentowaliśmy na różne sposoby. Wypróbowywaliśmy najrozmaitsze monety, jakie tylko udało nam się znaleźć. Zagraniczne miedziaki przynosiły mi wizje, których nie byłem w stanie zrozumieć - po pierwsze, język był obcy, a poza tym ludzie zachowywali się jeszcze dziwniej niż ci z moich wizji z centów. - To musi być coś przynajmniej częściowo miedzianego. Tyle udało mi się stwierdzić. - Próbowałeś z drutem? - Aha. Niewiele z niego pożytku. Przeważnie jest pokryty izolacją i nie może zebrać wspomnień. - A miedziana biżuteria? Wzruszyłem ramionami. - Działa. Ale nie lepiej niż centy, a trudniej ją dostać i jest droga. I raz skaleczyłem się w język broszką. Saul wstał i zaczął chodzić po kuchni. - Ale można by... - nie dokończył. Spacerował od drzwi na korytarz do zlewu i z powrotem. W pewnej chwili zmęczyło mnie obserwowanie go. Wyjąłem colę, jakieś herbatniki i usiadłem przy stole. Bąbelki zmyły mi z języka posmak kłótni rodziców Saula. Wujek Jonah cały czas uważał, że musi być jakiś sposób spożytkowania mojego talentu. Przynosił mi miedziaki z torów wyścigowych, z kasyn, z banków. Obaj mieliśmy nadzieję, że natknę się na coś użytecznego, a wtedy on wymyśli, jak zarobić na tym pieniądze dla nas. Nigdy się to nie udało. - Ale moglibyśmy... - zaczął znowu Saul. Spojrzał na mnie ze zmarszczonymi brwiami. Ręce zacisnął w pięści. Pokręciłem głową. - Nigdy nie wiem, co znajdę. Czasami to coś pożytecznego, ale na ogół tylko... taki szum informacyjny. To nie była do końca prawda. Nigdy długo nie słuchałem radiowego szumu, ale wizji z centów zawsze pragnąłem jak najwięcej - tak na wszelki wypadek. Czasami były okropne i wyrzucałem monety, zanim poznałem całą historię, a i tak zostawał mi na języku paskudny posmak. Czasem widziałem koszmary, a czasami najpiękniejsze sny. Zawsze mi się wydawało, że następnym razem może przytrafić się coś takiego... jak Mardi Gras. - Beznadzieja - orzekł Saul. Dopiero sześć lat później znalazłem to, czego szukałem. Saul i ja wynajmowaliśmy razem pokój. W dzień chodziliśmy do państwowego koledżu, wieczorami pracowaliśmy w pizzerii. On chciał zdobyć uprawnienia pedagogiczne, a ja - cóż, mnie pchało na antropologię. Pod ziemią, w prywatnych kolekcjach i w muzeach znajdowało się tyle artefaktów z epoki brązu - z miedzi, brązu, mosiądzu. Eksperymentowałem trochę; parę razy udało mi się polizać różne przedmioty w muzeum, a wtedy smakowałem historię. Przeważnie nie udawało mi się nic zrozumieć, ale studiowałem języki i kultury. Pewnego dnia moje wizje i wiadomości z wykładów uzupełnią się nawzajem. Przynajmniej taką miałem nadzieję. - Zgadnij, skąd go mam - powiedział Saul, kiedy już zamknęliśmy pizzerię i przygotowaliśmy składniki do pizzy na następny dzień. Podał mi kolejnego centa. Opłukałem monetę pod strumieniem gorącej wody i włożyłem do ust. Tak bywało na koniec większości dni roboczych, że Saul prezentował mi kolejną zagadkę. - Mmm - odezwałem się po chwili. - Był pod wodą. - Jasne. Może bardziej szczegółowo? Sama moneta nie wytwarzała wspomnień, to kontakt z człowiekiem zostawiał na niej plamę z pamięci. Czemu odebrałem obraz samej wody, a żadnej osoby? Ten cent zachowywał swoje sekrety dla siebie. Miał dziwny, niemal elektryczny posmak. Przycisnąłem go językiem do podniebienia. Wizja trzymającej go ręki, szmer głosu, potem cent spada, przebija powierzchnię ciemnej wody, wiruje opadając na pokryte mchem dno - nie bardzo głęboko - i ląduje wśród innych monet. Przycisnąłem go mocniej, żeby powtórzyć wszystko od początku. Co powiedziała upuszczając mnie? Ręka. Palce z odciskami na opuszkach. Szmer głosu. "Chciałabym go odnaleźć". A potem z jej palców spłynął na mnie ten osobliwy prąd i upuszczony do wody opadłem na dno. Wypchnąłem centa z ust i złapałem go. - I co? - spytał Saul. - Studnia życzeń. Uśmiechnął się i pokręcił głową. - Jesteś pewien, że nie chcesz zająć się wróżeniem? Nagabywał mnie na ten temat już od dłuższego czasu, odkąd dowiedział się o moich wizjach z monet. Po prostu nie miałem do tego przekonania. Zawsze mogłem wydobyć coś z centa, ale nie miało to nic wspólnego z przepowiadaniem ludziom przyszłości. Często nawet nie miało nic wspólnego z tym, kto wręczał mi centa. Moneta musiała pochodzić od kogoś, kto intensywnie coś przeżył trzymając ją jednocześnie w ręku. Mogła od tamtej pory przejść i przez sześćdziesiąt par rąk. - Która to studnia życzeń? - zapytałem. Nie mogłem sobie przypomnieć żadnej położonej odpowiednio niedaleko. - Ta w parku Skyview. - Ha. Naprawdę ukradłeś centa ze studni życzeń? Zaczerwienił się odrobinę. - Wrzuciłem innego na podmiankę. Sobota była znów słoneczna, więc poszedłem do parku. Położony był na wzniesieniu za miastem. Jego część stanowiła duża łąka, gdzie osoby z psami mogły spuszczać je ze smyczy. Znajdowała się tam również stara studzienka życzeń otoczona kręgiem kamiennych płyt, a także piknikowe stoliki i ławki. Na obrzeżu łąki rosły drzewa, a między nimi wiły się ścieżki do spacerów. Usiadłem w cieniu na ławce i obserwowałem studnię życzeń. Przyszła starsza kobieta ze złocistym spanielem, spuściła go ze smyczy, a on biegał z zapałem po łące. Dwoje dzieci rzucało do siebie krążkiem frisby. Mała dziewczynka wędrowała po skraju lasu z siatką na motyle, przeczesywała nią krzaki i pokrzykiwała, gdy motyle umykały. Nie byłem pewien, czy rzeczywiście chce je łapać. Żadnego nie zdołała schwytać. Kilkoro młodych uczyło się na trawie. Jedna para przyszła z koszem piknikowym i ulokowała się niedaleko od miejsca, gdzie siedziałem. Około południa, gdy już zgłodniałem i zaczynałem się zastanawiać, dlaczego nie zabrałem ze sobą kanapek, u szczytu schodów prowadzących od stóp wzgórza pojawiła się dziewczyna o rozwichrzonych jasnoblond włosach. Miała buty nadające się do długiego chodzenia, spodnie khaki i zwykłego białego T-shirta. Twarz, oprószona drobnymi piegami, była zarumieniona. Z torebki na biodrze wyjęła butelkę z wodą i napiła się porządnie. Poczułem na języku coś jakby bąbelki. Dziewczyna rozejrzała się. Otarła czoło wierzchem dłoni. Podeszła do studzienki i zajrzała do środka. Wydłubałem z kieszeni centa z życzeniem i podszedłem bliżej. - Ty go wrzuciłaś? - spytałem. Wyprostowała się i przyjrzała mi. - Hm? No tak, moje pytanie zabrzmiało jak zwykły podryw. Poczułem się okropnie głupio. Czego się spodziewałem? Co mi kazało wierzyć, że zażyczyła sobie... mnie? - Zobaczmy. - Wyciągnęła dłoń, a ja upuściłem na nią centa. W mojej dłoni coś zasyczało jak pękające bąbelki piany. Potarła centa między palcem wskazującym a kciukiem. Między brwiami pojawiła się jej delikatna zmarszczka. - Ależ tak. - Kiwnęła głową. - To chyba mój. Co... pizza? Po kręgosłupie przebiegł mi zimny dreszcz. Rzęsy miała jasne, rudozłotawe na koniuszkach. Oczy, teraz szeroko otwarte, były zielonożółte. Przełknąłem ślinę i sięgnąłem znów do kieszeni. - Spróbuj z tym - rzekłem. Wsunęła swojego centa do torby i wyciągnęła rękę. Upuściłem w nią swoją monetę. Dziewczyna potarła centa między palcami, a potem przycisnęła go do policzka. Zamknęła oczy. - Mardi Gras? - spytała. - Tory kolejowe. Patrzyliśmy na siebie bez ruchu przez tak długi czas, że wyglądało to jak godzina. - Serena - powiedziałem. - Art. - Uśmiechnęła się i oddała mi centa. Po sekundzie wrzuciłem go do studni. Przełożyła Izabela Miksza