Hines Joanna - Anioły powodzi

Szczegóły
Tytuł Hines Joanna - Anioły powodzi
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Hines Joanna - Anioły powodzi PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Hines Joanna - Anioły powodzi PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Hines Joanna - Anioły powodzi - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Joanna Hines Anioły powodzi Strona 2 Część I ROZDZIAŁ 1 MARSJASZ Co mógł odczuwać nieszczęśnik, którego ktoś żywcem obdzierał ze skóry, zastanawiał się David Clay. Potworny ból oczywiście. A strach przed taką kaźnią musiał być obłędny. Było więc rzeczą co naj- mniej dziwną, że z twarzy delikwenta, który ukazał się właśnie na ekranie rzutnika, bije tak niezmącony spokój, jakby ci stojący dookoła ludzie tylko po to wyostrzyli klingi, aby zgolić mu zarost czy przeciąć nabrzmiały czyrak, nie zaś cal po calu pozbawić go całej skóry. Ofiara tej operacji zwisała głową w dół z gałęzi, przywiązana do niej grubym sznurem za kostki — zgrabne włochate kostki, znad których sterczały zwrócone w dwie strony stopy. Ręce skazańca zwisające poniżej głowy omotane były drugą liną. Zważywszy, że w tej pozycji delikwent musiał cierpieć męki, w R dodatku ze świadomością czekających go okrutnych tortur, jego pogodne oblicze wyglądało dość grote- skowo. L — To Marsjasz, z którego za chwilę ci ludzie zaczną „drzeć pasy" — powiedziała Kate — czyli ob- dzierać go żywcem ze skóry. Uważał, że jest równy bogom, że wolno mu się z nimi mierzyć, i za to spo- i dla nas. T tkała go kara ku przestrodze każdemu, kto by śmiał tak myśleć. Można zatem powiedzieć, że to przestroga David, który przyszedł tu bez entuzjazmu, uznał teraz ten wykład za bardziej interesujący, niż moż- na się było spodziewać. Przypadkowe zaproszenie od dawnej znajomej nie widzianej od wielu lat normal- nie by go nie skłoniło do spędzenia popołudnia w sali wykładowej National Gallery, tym razem jednak — niemal w ostatnim momencie — górę w nim wzięła ciekawość. To była przecież Kate Holland, a nie jakaś zwykła znajoma. Tak więc pomimo letniej ulewy popędził w końcu do muzeum, gdzie z trudem zdołał znaleźć sobie miejsce w zatłoczonej sali, pomiędzy srogą siwowłosą damą a parą zagranicznych studen- tów, którzy uzbrojeni w ołówki i notatniki zastygli w oczekiwaniu, gotowi skrzętnie notować każde słowo znanej prelegentki. Kate dosłownie zauroczyła publiczność na ponad czterdzieści minut. Mówiła świetnie i bardzo przystępnie, a temat wykładu okazał się fascynujący. David wprost nie mógł uwierzyć, że z powodu tremy nie lubi publicznych wystąpień, jak mu powiedziała przed paroma dniami, gdy nagle na siebie wpadli. „Nie mam pojęcia, czemu cię zapraszam — rzuciła ze śmiechem. — I tak mam okropną tremę, a tu jeszcze stary przyjaciel na widowni!" Nie, nie znać było po niej najmniejszego zdenerwowania. Sprawiała wrażenie pewnego siebie, wy- trawnego mówcy. Wiek średni okazał się dla niej łaskawy. Miała ten rodzaj urody, który z próby czasu Strona 3 wychodzi zwycięsko — inteligentną twarz, szczupłą i stanowczą, o wysokich kościach policzkowych, wy- raziste brązowe oczy. Zachowała też dobrą figurę i umiała ją wyeksponować. Czarny żakiet z jedwabiście lśniącej tkaniny uwypuklał jej pełne piersi, z bioder miękko spływała asymetryczna spódnica. Ten ubiór mówił zarówno o pozycji jego właścicielki, jak i o jej stylu, lecz jaskrawoczerwone sandałki na wysokich obcasach ostrzegały patrzących przed zbytnimi uproszczeniami. Nie pozwalały jej zaszufladkować. Ubra- nie Kate przywodziło na myśl te same skojarzenia, co jej wykład: wysoki profesjonalizm, lecz i pewną nie- przewidywalność bez śladu pompy czy nudy. Patrząc na nią, David doszedł do wniosku, że wygląda o niebo lepiej niż wtedy, kiedy widział ją po raz ostatni, to znaczy nie licząc przypadkowego spotkania przed kilkoma dniami przy South Bank — po- nad ćwierć wieku temu. Nafaszerowana środkami przeciwbólowymi leżała wtedy na żelaznym łóżku wło- skiego szpitala z głową grubo owiniętą bandażami. Nagła śmierć Franceski rzuciła na nich swój cień. Wzniosła między nimi nieprzebyty mur. „Chcę zapomnieć — powiedziała Kate. — Idź sobie, nie chcę cię już widzieć, nigdy więcej." Te słowa złamały mu serce. Dla młodego człowieka odrzucenie to koniec świata; przekonuje się dopiero później, że nawet najgorszy ból z czasem traci ostrze. R Kate zaczęła wyjaśniać zebranym, że widoczny na ekranie obraz to kopia słynnego płótna Tycjana, które znajduje się w Pradze. L — W oryginale, znacznie zresztą lepszym, na ciele Marsjasza dokonano już pierwszego cięcia i sto- jący pod drzewem piesek chłepce spływającą krew. Tu natomiast to wszystko ma się dopiero zdarzyć. — T Zamilkła na moment, zakładając za ucho pasmo ciemnych włosów. — Cała makabra jest jeszcze przed nami — dodała cicho. Cała makabra jest jeszcze przed nami. Skąd ja znam te słowa? zastanawiał się David. Czy to fragment jakiegoś wiersza, zdanie z filmu? Nie. To było coś bardziej osobistego. Lecz skądkolwiek pochodziło to zdanie, z jakiegoś powodu otaczała je aura nieokreślonej groźby. I nagle z pamięci wypłynął mu obraz: zobaczył siebie w bardzo dziwnym domu, takim, jakie widuje się w snach, dalekim, odciętym od zwykłego świata. Był to dom tak piękny, że zapierało dech w piersiach, lecz jednocześnie dziwnie złowrogi. I choć nie umiał powiedzieć, co konkret- nie budzi w nim niepokój, owo niejasne uczucie kazało mu trwożnie zerkać raz po raz przez ramię. Teraz uświadomił sobie nagle, że to tam usłyszał te słowa, wypowiedziane cichym kobiecym głosem. Głosem, który kojarzył mu się z chłodnym światłem ranka, trochę niesamowitym, bo jakby przefiltrowanym przez gęstą mgłę. A może był to dym? Pamiętał puste pokoje przesycone zapachem palonego drewna. Siła tego wspomnienia była tak przemożna, że na moment niemal zapomniał, gdzie jest. Zmarszczył brwi, próbując znów skupić całą uwagę na Kate. Zrobiła właśnie krótką pauzę i zerk- nąwszy w stronę widowni, napotkała jego spojrzenie. Miał uczucie, że ją także coś niepokoi. Czyżby te słowa wyzwoliły i u niej podobne wspomnienia? Odchrząknąwszy lekko, spojrzała w notatki. Strona 4 — No tak — podjęła żywo — skoro jednak temat tej prelekcji brzmi: „Konserwacja sztuki jako śledztwo", jakąż to tajemnicę kryje w sobie omawiany obraz? Widzieliśmy już przed chwilą, jak z pomocą promieni Roentgena my, konserwatorzy, potrafimy ujawnić niewidoczne dla oka działania artysty, innymi słowy, cały proces twórczy, ale płótno, które oglądamy, stanowi przykład innego zagadkowego problemu: wandalizmu w sztuce. Pokażę teraz państwu, co mam na myśli. Ach, to jej głos tak na mnie działa, myślał David. Głosy mają jakąś iście magiczną zdolność wywo- ływania wspomnień i emocji... Nic dziwnego, że to śpiew syren, a nie ich uroda, przywodził żeglarzy do zguby... Głos Kate był chłodny i melodyjny, brzmiał jak flet w orkiestrze innych głosów, z leciutkim już tylko śladem staroświeckiej wymowy samogłosek, obowiązującej w czasach jej dzieciństwa. To brzmienie, od lat zapomniane, wciągało go teraz w przeszłość. Fragmenty pogrzebanej głęboko młodości zaczęły się nagle wyrywać na wolność, napływając przed oczy wartkim strumieniem nie powiązanych ze sobą zda- rzeń, których doprawdy nie spodziewał się już oglądać: te dziwne tygodnie, przeżywane jakby poza cza- sem, kiedy to jako dziewiętnastolatek z ciałem pełnym wzburzonych hormonów pracował wraz z Kate w błocie i kurzu Florencji po katastrofalnej powodzi roku 1966. Jak mógł zapomnieć te tygodnie — najbar- dziej pracowite, najbogatsze tygodnie swego życia? R Dzisiejsza Kate przykuła znów jego uwagę; zaczęła pokazywać publiczności drugoplanowe detale omawianego obrazu. Był tam wąż wyłaniający się ze świeżo zrzuconej skóry — wyglądała jak lśniący L strączek, namalowany perłową farbą kilkoma pewnymi uderzeniami pędzla. — Nam ten symbolizm może się wydać trochę prostacki — rzuciła ze śmiechem, wywołując tym T głośny pomruk aprobaty — i szczerze mówiąc, niezbyt stosowny. Wąż zrzuca skórę, aby się odmłodzić, podczas gdy dla Marsjasza oznacza to mękę i śmierć. No ale takie to były czasy, więc jak dotąd wszystko jest w porządku, choć oczywiście nie dla Marsjasza. Co jednak sądzić o tych oto dwóch elementach? Zmieniła przezrocze i na ekranie ukazało się małe, podobne do szczura stworzenie trzymające w zębach jakiegoś owada. — Widzimy tu szczura, który właśnie zamierza pożreć pszczołę, pewnie na przystawkę — oznajmi- ła żartobliwie, tonem niemal potocznej rozmowy, wskazującym wyraźnie, że to tylko dodatek do głównego wywodu. — Gdyby ktoś próbował odnaleźć w tym jakiś symbol, niepotrzebnie by tracił czas, gdyż szcze- gół ten został domalowany, i to bardzo niedawno. Nie wcześniej niż w ciągu ostatniego roku. Kate nagle urwała, wlepiając w ekran szeroko otwarte oczy. Kiedy znów przemówiła, David od- niósł wrażenie, że odeszła od swoich notatek i mówi teraz „na żywo" to, co przychodzi jej na myśl. — Nie mamy pojęcia, co znaczy ten dziwaczny detal ani kto go dodał, ponieważ właściciel płótna, który mije przysłał, zastrzegł sobie pełną anonimowość. Dlaczego? Kolejne pytanie bez odpowiedzi. Gry- zoń pożerający pszczołę... Może nasz wandal postanowił przedstawić drobny akt przemocy, by tym moc- niej uwypuklić monstrualną zbrodnię na osobie biednego Marsjasza, tylko że... Kate po raz drugi utknęła. David dziwił się coraz bardziej: czemu aż tyle uwagi poświęca temu ob- razowi, który przecież dla jej wywodu wcale nie jest najistotniejszy? Z takim napięciem patrzyła w ekran, Strona 5 jakby nigdy dotąd nie oglądała tej scenki. Dwoje siedzących obok studentów zaprzestało gorączkowej pi- saniny i wyczekująco podniosło głowy znad notatek. — A zatem mamy tu zagadkę... Wiem, że już kiedyś musiałam coś takiego widzieć... — Kate nagle zaczęła mówić tak cicho, że mimo mikrofonu przypiętego do klapy żakietu brzmiało to niewyraźnie. David musiał porządnie nadstawiać uszu, by zrozumieć poszczególne słowa. — Tylko dlaczego zadano ją mnie? Kto mi przysłał ten obraz? Kiedy tym razem zamilkła, było już rzeczą jasną, że nie jest to celowa pauza dla efektu, ale nie- zręczna, przedłużająca się cisza, nabrzmiała nieznośnym napięciem. No dalej, Kate, jedź z tym cholernym wykładem, ponaglał ją w myślach David. Publiczność zaczy- nała się wiercić, przez salę przebiegł szmerek niezadowolenia. Wybitny prelegent nie powinien nagle tracić wątku. David czuł, że ze zdenerwowania zaczyna się pocić. Co się z nią dzieje? Czy to atak tremy? Nie zawal, Kate, na litość boską! Przecież jeszcze przed chwilą publiczność jadła ci z ręki. Zapomnij o tym, co cię rozprasza, cokolwiek to jest. Odłóż to sobie na później, a teraz mów dalej, kończ tę diabelną prelekcję. Kate nadal milczała. Można było pomyśleć, że ci ludzie, ta sala zniknęli jej z oczu. Wciąż wpatry- wała się w ekran. Niepomna na szum w audytorium, podniosła do ust lewy kciuk i w zamyśleniu przygry- R zła czubek paznokcia. Ten gest! Davidowi zakręciło się w głowie; miał wrażenie, że jakiś potężny wir przeniósł go raptem w przeszłość. Przypomniał sobie tę chwilę, gdy zobaczył Kate po raz pierwszy lub gdy L po raz pierwszy zwrócił na nią uwagę... A może było to wtedy, gdy ją uznał za przedmiot swych młodzień- czych pragnień, za dziewczynę, w której gotów był się zakochać...? Pamiętał, że działo się to w którymś z T florenckich barów czy kawiarń, lecz tło było nieostre, podobnie jak twarze otaczających ją osób. Widział tylko młodziutką Kate, świeżo po szkole, jej ciemne, sięgające ramion włosy, jej oczy błyszczące tym jak- że szczególnym entuzjazmem, który jednał jej ludzi, przyciągał ich do niej jak magnes. Śmiała się głośno z czyjegoś dowcipu, najpewniej sprośnego — większość dowcipów, które mieli zwyczaj serwować człon- kowie tej grupy, była raczej mało przyzwoita — a potem ktoś rzucił jakąś uwagę, a może kolejny dowcip, którego nie zrozumiała, bo uśmiech zniknął z jej twarzy. Odsunęła się od grupy, podniosła rękę do ust i w zamyśleniu przygryzła czubek paznokcia. A on w tym momencie zapragnął wziąć ją za rękę i pocałować — tam gdzie stali, przed wszystkimi. A teraz... Teraz pragnął już tylko, żeby zaczęła mówić. Powiedz coś, Kate, pokaż tym ludziom, że panujesz nad sytuacją. Pochylony do przodu, zaczął zaklinać ją w myślach: No już, Kate, końcówka. Jeszcze parę zdań. Kończ to cholerstwo! Wzdrygnęła się wreszcie jak człowiek wychodzący z transu i zwracając się znów do widowni, za- mrugała nerwowo oczami: jakby zaskoczył ją widok tylu ludzi w sali. Marszcząc brwi, zerknęła w swój konspekt. — Konserwacja sztuki jako śledztwo... Tak. Pasjonujące zajęcie, choć czasami dosyć frustrujące. Ten obraz jest tego przykładem. Zdumiał mnie i zaskoczył — wyznała posępnie. — Okazał się większą zagadką, niż mogłabym sobie życzyć. — Popatrzyła znów na słuchaczy i posłała im lekki uśmiech. Raczej Strona 6 cień uśmiechu, lecz Davidowi wystarczył: wyprostował się z grymasem ulgi. W porządku. Wróciła na szlak. Słuchacze nie wyjdą stąd z przekonaniem, że znana prelegentka fatalnie się posypała. Kate tymczasem zdążyła już odzyskać swój pewny, bezosobowy sposób mówienia — i na widowni ucichło. Napięcie znikło. — Następny przykład, który państwu zaprezentuję, będzie o wiele bardziej jednoznaczny. David omal nie zaczął klaskać. Zdumiała go żywość własnej reakcji. Nie mógł wprost sobie przy- pomnieć, kiedy to pragnął czegoś tak gorąco jak tego, by Kate zakończyła swój wykład tak samo chwaleb- nie, jak go rozpoczęła. A co jeszcze dziwniejsze, prawie na godzinę zapomniał o swoich problemach. Urok Kate okazał się i teraz równie przemożny jak dawniej. Pstryknęła pilotem i kłopotliwy szczurek z bezsilnym owadem w obnażonych zębach zniknął z ekranu, lecz nim się to stało, David niemal uwierzył, że ów mały gryzoń mrugnął do niego porozumie- wawczo. R T L Strona 7 ROZDZIAŁ 2 LETNI DESZCZ Trafalgar Square lśnił w słońcu kropelkami niedawnego deszczu; nawet gołębie były nie te same — koniuszki ich skrzydeł migotały złociście na tle cynowego nieba, z którego z pośpiechem umykały burzo- we chmury. Turyści przeciwnie, zdejmując plastikowe płaszcze, poruszali się irytująco powoli, blokując drogę zwyczajnym przechodniom. Kate kipiała z niecierpliwości. Po każdym wykładzie rozpierał ją nad- miar energii, tylko że ta energia niebezpiecznie blisko sąsiadowała dziś z paniką, wzmagając szaleńcze pragnienie ucieczki. Do domu, jak najprędzej znaleźć się w domu! Gdyby przynajmniej wiedziała, od cze- go tak bardzo chce uciec, ale właśnie na tym polegał problem: nie miała pojęcia, co jej nie daje spokoju. Miała za to bardzo konkretną świadomość obecności Davida u swojego boku. Zdziwił ją nieocze- kiwanym przybyciem na wykład, a teraz najwyraźniej przyznał sobie prawo do zawłaszczenia jej osoby na pozostałą część dnia. Pochwalił prelekcję, uznając ją za „bardzo interesującą", powtórzył kilka pochlebnych uwag zasły- R szanych podczas wykładu, a potem spytał niedbale: — Jak to się stało, że się omal nie posypałaś? L — Aż tak to było widoczne? — Tylko dla mnie. T Wiedziała, że kłamie; nie chce po prostu sprawiać jej przykrości. — Sama nie wiem... — wykrztusiła. — To było... coś niesamowitego... Czułam się jakby... Wyda- wało mi się... — urwała, dając za wygraną. Nie sposób było wyjaśnić, dlaczego doznała takiego szoku, w chwili gdy na ekranie ukazało się wielkie zbliżenie tego szczura i jego ofiary. Nie pierwszy raz przecież widziała tę scenkę, a jednak... stało się to, co się stało. Do tego momentu gładko prowadziła wykład, z miłą świadomością, że zbliża się ku końcowi i że wszystko poszło bardzo dobrze, aż tu nagle poczuła się tak, jakby głową na dół wpadła w czarną czeluść. Rzeczywistość przestała istnieć, publiczność przestała się liczyć, ważny był tylko ten prymitywny malunek, ten zły mały gryzoń z bezsilnym owadem w zębach. Powiedziała słuchaczom, że to akt wandalizmu. Przypadkowy. Czyjś nieprzemyślany kaprys. Nie- prawda. Żaden przypadkowy bohomaz nie narzucałby się tak jej myślom. — Chyba powinnaś się napić — zauważył David. — Czegoś mocniejszego. — Napić się? Tak... Nie, Davidzie — natychmiast zmieniła zdanie. — Muszę zaraz wracać do pra- cowni. Chcę tam coś sprawdzić. — W związku z tym obrazem? — Mniej więcej. — Mógłbym pójść z tobą? Nigdy jeszcze nie byłem w pracowni konserwatora. Strona 8 — Dobrze. — Nie miała szczególnej ochoty, aby jej towarzyszył, ale prościej było ustąpić, niż się z nim sprzeczać. Sprawiał wrażenie człowieka, którego trudno zniechęcić. Dziwnie się czuła, jadąc z nim taksówką w stronę Primrose Hill, gdzie w którejś z bocznych uliczek mieściła się jej pracownia. Gdyby miesiąc temu ktoś ją zapytał, jak wygląda ten David Clay, trudno by jej było go opisać, a jednak tam, przy South Bank, rozpoznała go momentalnie. Mimo szpakowatych włosów i przyciężkiej szczęki był niewątpliwie tym samym Davidem, z którym przed laty chodziła brzegami Arno podczas tych dziwnych florenckich tygodni, gdy w powietrzu unosiły się tumany pyłu, a ulice były śliskie od błota. Czyścili piwnice z mułu, obrzucali talkiem ściany baptysterium i o ile dobrze pamiętała, prawie zakochali się w sobie. Niezupełnie, ale mało brakowało. Miał dziś te same szerokie ramiona i płynne ruchy sportowca. W jego twarzy — nie była to już dawna twarz ładnego chłopca — rzucała się w oczy bystra inteligencja oraz brwi — zawsze stanowiły one dominujący element jego fizjonomii — które w przeci- wieństwie do włosów pozostały czarne. Wyczuwała w nim spokój, pewność i niezawodność, cechy, które już wtedy określały jego osobowość i o których całkiem zapomniała. Przyszło jej na myśl, że taka osobo- wość działa na ludzi uspokajająco i że dobrze byłoby mieć go przy sobie, zwłaszcza teraz gdy tak ją dręczy cała ta zagadkowa sprawa, te dwa domalowane potworki w scenie kaźni Marsjasza. No dobrze, lecz czy to R nie David przyczynił się walnie do tego, że wpadła w ów dziwny trans? Gdyby w pewnej chwili nie do- strzegła go na widowni, no i gdyby nie był człowiekiem tak bardzo związanym z wydarzeniami tych kilku L pamiętnych tygodni, czy sam tylko obraz byłby w stanie zdezorganizować jej starannie obmyślony wy- kład? T Wciąż jeszcze o tym myślała, otwierając drzwi swej pracowni, wielkiego przewiewnego pomiesz- czenia z pięknym północnym światłem; zajmowało ono cały parter domu, a jego naturalne przedłużenie stanowił ogród. Zaraz po wejściu do środka David zajął się badaniem jej narzędzi pracy. Wydawał się tym szczerze zafascynowany. Podczas gdy ona sama odkładała na miejsce wykorzystane slajdy i notatki, on myszkował po kątach, poddając szczegółowym oględzinom każdy dosłownie przedmiot, począwszy od ultranowoczesnych szkieł powiększających, a skończywszy na kiju omotanym z jednej strony płótnem — starodawnym przyrządzie, od stuleci służącym artystom za podpórkę dla ręki z pędzlem. — Chyba na jednym z autoportretów Rembrandt trzyma coś takiego w ręku, prawda? — zauważył z jawnym podnieceniem. — Ha, Kate — rzucił żartobliwie — o tobie przynajmniej można powiedzieć, że obracasz się w świetnym towarzystwie. — Kiedy pominęła to milczeniem, pociągnął nosem i dodał: — A wiesz, co mnie dziwi? Spodziewałem się tutaj zapachu terpentyny i olejów, a tymczasem zu- pełnie ich nie czuć. — Bo do renowacji obrazów używamy farb akrylowych — wyjaśniła Kate. — Kolejnym konserwa- torom łatwiej je usunąć, a poza tym to jedyny sposób uzyskania właściwych i trwałych odcieni. Farby olej- ne z czasem ciemnieją. Strona 9 — A jeśli chcesz przywrócić stary obraz do takiego stanu, w jakim znajdował się przed konserwa- cją? — Zdania w tej kwestii są podzielone. Część specjalistów uważa, że odnowione fragmenty powinny różnić się od oryginalnych. Najsłynniejszym przykładem tego poglądu jest „Ukrzyżowanie" Cimabuego, prawie zupełnie zniszczone przez powódź. Pamiętasz? Widzieliśmy je we Florencji. Postanowiono wtedy nie odtwarzać żadnych zniszczonych fragmentów, tylko zastosować w tych miejscach kreskowanie krzy- żowe jakąś neutralną farbą. Miało to przypominać widzom, czego doświadczył ten obraz. Dziś przeważa pogląd, że była to zbyt daleko posunięta pieczołowitość. W tej pracy nie ma po prostu metody, którą moż- na by uznać za jedynie słuszną. — Och, przecież to Marsjasz. — David właśnie zobaczył ten obraz stojący na sztaludze w drugim końcu studia. Kate pochłonięta poszukiwaniem czegoś w pudle ze slajdami nie spojrzała nawet w tę stronę. — Zamierzasz usunąć z niego to graffiti? — Czekam na instrukcje od właściciela. — Wydawało mi się, że chce pozostać nieznany? Tak chyba mówiłaś? — Owszem, ale mogę się z nim kontaktować przez pewnego marszanda, który działa jako pośred- R nik. — Rozpoznałaś to płótno, prawda? L Kate zesztywniała. Z uczuciem, że jakaś żelazna obręcz uciska jej żebra, nie pozwalając oddychać, wykrztusiła: T — Ja... nie wiem. — Wiesz. Rozpoznaliśmy je oboje — twardo stwierdził David. Spokojnie przemierzył całą długość studia i stanął z nią twarzą w twarz. Wydawało jej się, że jego wysoka postać wysysa całe powietrze z przestronnego wnętrza. Zrobiło się w nim tak duszno... — Pamiętasz? Widzieliśmy je... — Naprawdę nie pamiętam, gdzie je widziałam — czym prędzej weszła mu w słowo. — Pamiętasz. W willi Beatrycze. — Wymówił to z włoska. Kate dostrzegalnie drgnęła. Że też sama ta nazwa potrafi pozbawić ją tchu, i to po tylu latach! — Możliwe — rzuciła przez ściśnięte gardło. — Doskonale wiesz, że tak było. — Możliwe — powtórzyła. Jej palce zręcznie przerzucające slajdy nagle znieruchomiały. Znalazła poszukiwane przezrocza, lecz nie miała ochoty ich wyjąć ani nawet dotknąć. Coś odrzucało ją od nich, jakby nasiąkły trucizną. I w pewnym sensie tak było. — Co tam masz? — spytał David. — Po prostu inny obraz. — No i? — W nim także dokonano zmian... — powiedziała po chwili wahania. — I też przysłano go tobie? Skinęła głową. Strona 10 — Kto ci go przysłał? Ta sama osoba? — Nie wiem. — Ale uważasz, że tak. — Uhm, to prawdopodobne. — Mogę go zobaczyć? — Wiesz, Davidzie, to nie jest zbyt miły... — Naprawdę chcę go obejrzeć. Ostrożnie wyjęła przezrocze z osłonki i włożyła je do rzutnika. David dobrą chwilę wpatrywał się w ekran. — Możesz to skomentować? Kate oddaliła się o parę kroków i zaczęła obrywać zeschłe listki geranium. Ich rześki, ostry aromat zwykle działał na nią kojąco, dziś jednak serce wciąż jej waliło jak młotem. — Pod koniec zeszłego roku ktoś przysłał to płótno do mojej pracowni. Nie znamy nazwiska mala- rza, ale obraz wykazuje cechy szkoły włoskiej. To alegoria zatytułowana „Prawda jest córką czasu" — Ve- ritas filia temporis — jak głosi inskrypcja u dołu z prawej. Kiedyś był to temat bardzo popularny. O co tu R chodzi? Lubieżna para na pierwszym planie, która potajemnie oddaje się niecnym igraszkom, zostanie za chwilę zdemaskowana przez starego jegomościa stojącego parę kroków za nią. Jego postać uosabia czas. L Umoralniające przesłanie autora brzmi: twoje zbrodnie w końcu cię dopadną. Niezbyt wyrafinowane, prawda? T — A kim jest ta włochata panna? — Ta z prawej, która na nich patrzy? To personifikacja oszustwa. Ma twarz pięknej dziewczyny, a ciało i duszę potwora. — Ach, znam ten typ — uśmiechnął się David. — Tutaj też ktoś dokonał zmian? Jakich? Na twarzy Kate po raz drugi odbiło się wahanie. — To pewnie zbieg okoliczności... Gdy David kpiącym uniesieniem brwi dał jej do zrozumienia, że nie wierzy w to ani trochę, z wes- tchnieniem wyjęła przezrocze z rzutnika i zastąpiła je innym. Zesztywniał, zerknąwszy w niewielki ekran. — Mój Boże — szepnął, robiąc krok do przodu, żeby lepiej widzieć — więc tak wyglądał ten ob- raz, gdy go otrzymałaś? Tak. — Wciąż pamiętała ów zimny październikowy ranek i uczucie głębokiego szoku po wyjęciu płótna z deszczułek, w które je opakowano. Już samo malowidło wyglądało dość przerażająco, a gdy sobie uświadomiła, jakich ktoś tu dokonał „korekt", miała ochotę natychmiast zwrócić przesyłkę signorowi Bar- ziniemu. I pewnie by tak zrobiła, gdyby nie uległa jakiejś chorej fascynacji tym obrazem, fascynacji, która sprawiła, że zlecenie zostało przyjęte. — Ileż tu krwi — mruknął David. — Wygląda to groteskowo, całkiem jak scena z kiepskiego hor- roru. Strona 11 — Rzeczywiście. Usunięcie tej krwi wymagało od Kate wielu tygodni żmudnej, iście mrówczej pracy. Nic dziwnego, że właściciel malowidła wolał pozostać w ukryciu. Jakiś bezmyślny wandal zamalował szyję Oszustwa mnóstwem krzepnącej posoki — całkiem jakby ktoś podciął tej osobie gardło. Krew spływała strumieniem po ramionach i sukni, tworząc na ziemi szkarłatne jeziorka. Lecz na pięknej twarzy Oszustwa nadal malo- wał się słodki, absolutnie beztroski uśmiech, kompletnie irracjonalny w zestawieniu z poranionym ciałem. Praca nad tym płótnem przerodziła się u Kate w obsesję; nie pozwalała żadnemu ze swych asystentów na- wet się do niego zbliżyć. Doprowadzenie obrazu do dawnego stanu stało się dla niej i punktem honoru, i czymś na kształt aktu pokuty. Jakby chciała w ten sposób przywrócić komuś tragicznie przerwane życie. — Przypomnij mi, Kate, jak zginęła Francesca — cicho poprosił David, patrząc jej prosto w oczy. — W wypadku drogowym — odrzekła krótko. Krócej już się nie dało. — Tak, ale... Czekaj, teraz sobie przypominam. Jechała chyba na skuterze? Jakże on się nazywał... Vespa? I zderzyła się z małym fiatem? A kiedy ją wyrzuciło... — Zgadza się — z pośpiechem wtrąciła Kate. — Upadła na szybę ochronną skutera, a może to było lusterko, w każdym razie jedno lub drugie przebiło jej szyję i... — i niemal odcięło głowę, dokończyła w R myślach. Nawet po tylu latach te słowa nie chciały jej przejść przez gardło. — Przepraszam cię, Kate, zachowałem się jak tępy, nietaktowny prostak. Zapomniałem, że byłaś L przy tym. — Tak, ale nic nie pamiętam. Straciłam przytomność. T — I nie ty prowadziłaś ten samochód. — To prawda. — Kate, czy ty źle się czujesz? — Muszę zaczerpnąć świeżego powietrza. — Świetnie. Pójdziemy na spacer i nie będziemy już o tym mówić. Pogadamy sobie o czymś in- nym. — Uśmiechnął się dość ponuro. — Proponuję wyłącznie tematy neutralne, takie jak, powiedzmy, sytuacja na Bliskim Wschodzie, eutanazja czy polowanie na lisa. Pasuje? Przytaknęła skinieniem głowy. Niech to będzie cokolwiek, byle można się było oderwać od tych okropnych obrazów. Pomysł Davida okazał się dobry, przynajmniej z początku. Zawędrowali na szczyt Primrose Hill, by spojrzeć stamtąd na Londyn. Niektóre połacie miasta przepięknie skrzyły się w słońcu, inne przesłaniała szara opona deszczu. Gawędzili jak dwoje ludzi, którzy nie widzieli się przez całe lata — o małżeństwach, narodzinach dzieci, o znajomych, którzy już odeszli. Kate opowiedziała krótko o swoim pierwszym mał- żeństwie ze studentem architektury imieniem Martin. Rozpadło się wkrótce po narodzinach ich syna Luk- e'a. — Martin nie dojrzał do ojcostwa ani wtedy, ani nawet teraz — powiedziała — chociaż ostatnio między nim i Luke'em układa się trochę lepiej. Stali się sobie bliżsi. Strona 12 Jej drugie małżeństwo z Benem Luminsem, pracownikiem opieki społecznej, skończyło się trzy lata temu. Z tego związku urodziła się Tara, obecnie studentka szkoły plastycznej. — A od tego czasu...? — Od tego czasu wolę żyć solo i nawet to lubię. A jak jest z tobą? — Troje dzieci, dwadzieścia pięć lat małżeństwa, półtora roku temu rozwód — odrzekł David, nie odrywając oczu od pięknej panoramy miasta. — Wolałbym o tym nie mówić. — Przepraszam. — Nie trzeba, Kate, źle mnie zrozumiałaś. Widzisz, cała ta sprawa stała się moją obsesją. Ostatnio po prostu żyję tylko nią. Bez przerwy opowiadam ludziom o swoich problemach, o swoim pogmatwanym życiu. Stałem się nudziarzem do potęgi entej. Ale wyobraź sobie, że podczas twojego wykładu w ogóle nie myślałem o tym wszystkim. Wierz mi, to dla mnie prawdziwa ulga. Kate zerknęła na niego podejrzliwie — czyżby się z niej nabijał? Trudno było sobie wyobrazić, aby poruszane przez nią zagadnienia mogły u kogokolwiek zagłuszyć natrętne myśli. Konserwatorskie śledz- twa nie są aż tak frapujące. Sądząc jednak po wyrazie twarzy, David mówił szczerze. Już w drodze do do- mu zadała sobie pytanie, czy aby nie spodziewa się on czegoś więcej niż kolacja i butelka wina. Miała na- R dzieję, że nie. W jej planach na dzisiejszy wieczór nie leżało fundowanie chwilowej rozrywki mężczyźnie, który wciąż jeszcze nie wylizał się z ran po rozwodzie. Zwłaszcza że ten rozwodnik uparcie przywodził jej L na myśl czas, miejsce i sprawy, o których chciała zapomnieć. Tak postanowiła — jeszcze tam, we Flo- rencji. T Już miała sfabrykować jakąś historyjkę o wcześniejszych zobowiązaniach na dzisiejszy wieczór, gdy spadły pierwsze wielkie krople deszczu — i zaraz potem runęła ulewa. Spłoszeni spacerowicze zaczęli umykać z parku. Żakiet Kate przemókł do suchej nitki, nim jeszcze zdążyła naciągnąć na głowę kołnierz. David miał na sobie tylko koszulę, która przylepiła mu się do ciała; kiedy dotarli do bramy parku, wyglądał jak wyjęty z wody. Ulice opustoszały. Przechodnie kulili się w bramach, obserwując istne wodospady tryskające z roz- piętych nad drzwiami markiz. Z rynsztoków wypływała woda, zmieniając chodniki w rwące potoki. Świa- tła przejeżdżających z szumem samochodów z trudem przebijały się przez nagłą ciemność. David i Kate przystanęli. — Chcesz się gdzieś schronić? — Twarz Davida ociekała wodą. — A po co? — roześmiała się Kate, otrząsając z włosów wodną aureolę. Śmiali się biegnąc do domu, a potem stojąc w holu i patrząc na wielkie kałuże tworzące się na dy- wanie. — Nie ruszaj się, przyniosę ci ręcznik! — zawołała Kate, pędząc na górę. W sypialni zrzuciła żakiet i spódnicę, z grubsza wytarła włosy i przebrała się w rzeczy wiszące na oparciu krzesła — luźne treningowe spodnie i bluzę. Gdy wróciła na dół z ręcznikami, stało się dla niej jasne, że i David powinien się przebrać. Zaprowadziła go zatem do drugiej sypialni, gdzie znalazła dla nie- Strona 13 go jasnoniebieski dres Luke'a, o wiele za mały, lecz przynajmniej suchy, po czym wyprawiła gościa do ła- zienki. Zanim pojawił się w kuchni, zdążyła przygotować dwie lampki wina i zaczęła szperać w lodówce w poszukiwaniu czegoś na kolację. — Masz szczęście — rzuciła z uśmiechem — mogę ci zrobić pastę z wędzonym łososiem i sałatką. — Dla mnie pycha. Chyba ta nagła ulewa zmieniła jej nastawienie. Już zapomniała, że zaledwie pół godziny temu po- stanowiła go spławić. Stojący w drzwiach kuchni David w niebieskim owerolu Luke'a, za luźnym dla jej szczuplutkiego syna, rozciągniętym zaś do granic możliwości na ramionach i udach obecnego użyt- kownika, ten David wydał jej się kimś zupełnie innym niż ów prawie obcy mężczyzna siedzący w sali wy- kładowej. A poza tym... Poza tym jakież to dziwne oglądać ubranie syna na mężczyźnie, który znał ją w czasach, kiedy nawet jej się nie śniło, że zostanie czyjąś matką, który nie ma pojęcia, co z niej wyrosło i jaką osobą jest dziś tamta Kate. Który musi znać takie jej cechy — oczywiście jeśli je pamięta — jakich nigdy by się nie domyślił żaden z dzisiejszych znajomych. Snując te rozważania, zaczęła przygotowywać kolację. Wyjęła cztery pomidory, zręcznie nacięła im R skórkę i na pół minuty włożyła do garnka z wrzątkiem. Wyłowiwszy je następnie łyżką cedzakową, ułoży- ła na desce do siekania warzyw. David tymczasem podkradł się do niej po cichu — był boso — i objąwszy L ją od tyłu w pasie, oparł się podbródkiem o jej ramię. — Mogę ci w czymś pomóc? T Kate znowu poczuła tę obręcz na żebrach. Nie zmieniając pozycji, opuściła ramiona, aby strząsnąć z siebie jego głowę. — Możesz zobaczyć, co z tą diabelną ulewą. — Hm... — Podszedł do okna i spojrzał na ogród. — Przestało padać — oznajmił. Kate zaczęła zdejmować skórkę z pomidorów, choć były jeszcze gorące i parzyły ją w palce. — Po co to wszystko? — rzuciła gniewnie. — Kompletnie tego nie rozumiem. Po jakiego diabła ktoś bazgrze na tych obrazach, a potem mi je przysyła? Kto to robi? I czego chce? Z furią zaczęła kroić pomidory. Była zła na siebie, że znów podjęła ten temat. Z żadnym ze swych kolegów nie dyskutowała o tych malowidłach, choć „Marsjasz" był u niej od kilku tygodni, a „Córka cza- su", odesłana do Florencji trzy miesiące temu, leżała tu równie długo. No tak, ale z Davidem to inna spra- wa: on tam był. Trudno też udawać, że wszystko, co się wydarzyło, to tylko dawno zapomniany koszmar, gdy jeden z aktorów owego koszmaru stoi boso w kuchni w za ciasnym, dobrze znanym dresie. — Od którego z tych pytań mam zacząć? — Odciągnął od stołu metalowe krzesło i usiadł. — Czuję się jak zwierzyna, którą ktoś podchodzi! — wybuchnęła Kate, nazywając wreszcie po imieniu nieokreślone uczucie towarzyszące jej od miesięcy. — Potrafisz to zrozumieć? Wyobrazić sobie, że ma cię na oku jakiś pokręcony świrus, a ty go nie widzisz... I nic nie możesz zrobić, jesteś bezsilny. To okropne — zakończyła z drżeniem w głosie. Strona 14 — Jesteś pewna, że ktoś przysłał te obrazy tobie? Może po prostu wybrał tylko twoją pracownię? — Nie. Na zleceniu widniało moje nazwisko, a poza tym marszand oświadczył, że wydano mu su- rowy zakaz udzielania jakichkolwiek informacji. — Uważasz, że to niezwykłe? — Tak, choć zdarzały się takie przypadki. Właściciele cennych dzieł sztuki z obawy przed ich kra- dzieżą ukrywają czasami swoją tożsamość. — Cenne dzieła sztuki? Mówiłaś chyba, że „Marsjasz" to kopia. — Owszem, lecz mimo to jest bardzo cenny. Tycjan sam wykonywał kopie swoich płócien lub ro- bili to jego pomocnicy. W tych sprawach nie ma pewności. Pamiętaj, że w owych czasach nie było urządzeń technicznych, dzięki którym artysta mógłby zreprodukować swój obraz, namalowany na przykład na zamówienie patro- na. Dlatego prawie wszyscy robili kopie tych dzieł, które z jakichś powodów pragnęli zachować dla siebie. Wszystko, co wyszło spod pędzla Rubensa czy powiedzmy, sir Joshui Reynoldsa, ma dziś ogromną war- tość, nawet gdy w gruncie rzeczy jest to tylko kopia. — Przerwała na moment, marszcząc brwi. — Nie wiem, kto namalował te dwa obrazy, ale jedno jest pewne: za nisko je oszacowano. Widać to po kwotach, R na które zostały ubezpieczone. Warte są o wiele więcej. — Zaraz — wtrącił zaintrygowany David — chcesz powiedzieć, że jakiś nieznany właściciel kolej- L no przysyła ci dwa obrazy i oba są źle oszacowane? — Właśnie. T — I te zmiany, których ktoś dokonał, nawiązują do śmierci Franceski? — Zgadza się. — Gdzie mieszka ten marszand? — We Florencji. Ciemne brwi Davida powędrowały w górę. — No więc? Jaki stąd wniosek? — Cóż... Widocznie jest to osoba, która wie... która zna okoliczności jej śmierci... — mruknęła Ka- te, wkładając łyżkę masła do płytkiego rondla, po czym energicznie zmiażdżyła nożem dwa obtoczone w soli ząbki czosnku, z których po posiekaniu powstała gładka, jednolita masa. Pracowała dziś szybciej i bar- dziej nerwowo niż zwykle, wkładając w każdą czynność całe skumulowane napięcie. — Przecież toczyło się śledztwo — przypomniał jej David — i wszystkie szczegóły wypadku były powszechnie znane. — Ale po co wywlekać je teraz? — Wrzuciwszy pomidory i czosnek do rondla ze stopionym ma- słem, posypała je serem feta i szczyptą czarnego pieprzu. — Co za sens zadawać sobie tyle trudu z doma- lowywaniem tej krwi czy gryzonia, a potem przysyłać mi te obrazy z poleceniem, że mam je przywrócić do dawnego stanu? Po co to wszystko? Przecież to absurd! Strona 15 — Może działają tu dwie osoby — zasugerował David, głęboko wciągając powietrze. — Och!... Co za zapach! Fantastyczny!... Jedna z nich psuje obrazy, a druga chce je naprawić. — Możliwe. Pomidory stopniowo miękły w maśle i czosnku; ich delikatny koralowy miąższ biało nakrapiany se- rem przypominał marmurek. Z szyją Oszustwa było podobnie, tylko w odwrotnym układzie kolorów: akry- lowa czerwień na bieli. Ale to ten drugi obraz prześladował ją bardziej, choć w gryzoniu i pszczole nie by- ło na pozór nic groźnego; wyglądały całkiem niewinnie, prawie jak postacie z kreskówek. Tylko co miały znaczyć? Bo nie ulegało wątpliwości, że musiały kryć w sobie jakieś istotne znaczenie. Kate czuła, że od- powiedź ma w głowie, schowaną tak głęboko, że nie umie się do niej dogrzebać. Nie umie czy nie chce? — Kiedy odkryjesz, kim jest nadawca, dowiesz się też „dlaczego". — Może lepiej tego nie wiedzieć. — Wrzuciła pół paczki makaronu do wielkiego garnka z wrzącą wodą i dużym drewnianym widelcem zaczęła mieszać zawartość. Bardzo energicznie. — Czy rodzina Franceski nadal mieszka w willi Beatrycze? — Mieści się tam teraz siedziba jakiejś fundacji dla młodych artystów. Myślę, że rodzina Bertonich uczestniczy w tym przedsięwzięciu. R — Więc tam właśnie trzeba zacząć śledztwo — stwierdził David. Kate błyskawicznie obróciła się w jego stronę. Na jej twarzy malował się popłoch. L — Co?! — wykrzyknęła. — Miałabym jechać do Włoch? — Czemu nie? T Z takim niedowierzaniem pokręciła głową, jakby ją wysyłał rakietą na Księżyc, po czym znów zaję- ła się kolacją. Pokroiła łososia w paseczki i dodała je do pomidorów. Davidowi się zdaje, że to takie proste. Jedź do willi Beatrycze i dowiedz się, o co chodzi. Czy on w ogóle wie, co mówi? — Nie pojadę — powiedziała sucho. — Nie lubię, kiedy ktoś mną manipuluje. Dlatego że jakaś wa- riatka nie ma nic lepszego do roboty, niż bazgrać po cennych obrazach, nie będę pędzić przez pół Europy. Co mnie to wszystko obchodzi! Jedyne, co muszę zrobić, to usunąć te bohomazy i wysłać jej rachunek. — Powiedziałaś „jej". — Doprawdy? Równie dobrze może to być „on". — Ale ty uważasz, że to kobieta, co oznacza, że się chyba domyślasz, kto to robi. Kate pominęła milczeniem tę kwestię. Wlała do sosu trochę śmietany, wyjęła z lodówki sałatkę i przełożyła do misy. — Możemy siadać do stołu, jak tylko odcedzę makaron. — Pozwól, że ja to zrobię — zaofiarował się David. Zdjął z kuchenki garnek z makaronem, stanął nad zlewem i zaczął wylewać zawartość na cedzak. Kłęby pary wzniosły się w powietrze. — No więc kto ci przysłał te obrazy? Kate nadal milczała. Strona 16 Wyciągnąwszy przed siebie ręce z garnkiem, David odchylił głowę, by uniknąć kontaktu z gorącym strumieniem pary. Cała górna część jego ciała na moment zniknęła w gęstym białym obłoku, a Kate na ten widok ogarnęło uczucie grozy. Nawiedziło ją mętne wspomnienie czyichś sylwetek niewyraźnie widzia- nych przez szybę, bo coś przesłaniało pole widzenia. Co to było? Mgła? Jakaś rozpylona ciecz? A może kurz? Te półwidoczne postacie kręciły się bezładnie jak ogarnięte paniką mrówki przy swoim zniszczonym gnieździe. A w niej przez cały ten czas rosło przerażenie. Cała makabra jest jeszcze przed nami. Ale jaka makabra? Co takiego miało się wydarzyć? Najwyższym wysiłkiem woli nakazała sobie powrócić do rzeczywistości. Do licha, trzeba pozbyć się tych półwspomnień. Musi istnieć na to jakiś sposób. — Możemy jeść? — zapytała. — Nie chcę już o tym mówić. Kate skłamałaby mówiąc, że nie miała pojęcia, co się stanie. Że nie było żadnego ostrzeżenia. Skoro temat obrazów został zdjęty z porządku dziennego, David powrócił do sprawy, która jak sam przyznał, stała się jego obsesją — zaczął mówić o swoim zmarnowanym życiu. Kate próbowała go słuchać z całą życzliwą uwagą. Opowiedział jej historię bystrego dziewiętnastolatka, który po powrocie z Florencji postanowił pójść na łatwiznę, przyjmując pracę w rodzinnej firmie. Tak się złożyło, że były to pralnie R chemiczne — cała sieć tych placówek — ale równie dobrze mógłby to być handel samochodami, sklepy spożywcze czy jakakolwiek inna branża — było mu to całkiem obojętne. Wystarczyło, że płaca była dobra, L a praca nie wymagała wysiłku. Bystry młodzik uważał, że to tylko zabawa w życie, gra, którą można prze- rwać w każdej chwili. Postanowił brać forsę i żyć wygodnie, dopóki się nie przekona, co by naprawdę T chciał robić. I tak to trwało. Czekając na moment olśnienia, nie zauważył, że minęły lata; wtedy dopiero zaczął powoli sobie uświadamiać, że to już nie zabawa, że gra się dawno skończyła. Był szefem firmy, zależał od niego los wielu ludzi, miał żonę i troje dzieci — za późno już było na zmiany. Doskwierała mu jałowość własnej egzystencji, próbował więc wypełnić pustkę piciem i przygod- nymi miłostkami, czekając — znowu! — na moment, kiedy wreszcie wyrwie się na wolność i rozpocznie całkiem nowe życie. Prawdziwe. A potem nagle, parę lat temu, wszystko wymknęło mu się z rąk. Rodzin- ną firmę połknął ogólnokrajowy gigant, żona, która do tego czasu zmieniła się w chodzący banał, uciekła ze swoim instruktorem fitnessu, a on, wysadzony z siodła podstarzały facet, został na swojej połowie zim- nego małżeńskiego łóżka, spoglądając wieczorami na stojącą naprzeciw fotografię młodej roześmianej pa- ry, której nawet już nie rozpoznawał. Strona 17 ROZDZIAŁ 3 PUŁAPKA NA MYSZY Kate próbowała go słuchać, lecz wbrew własnym chęciom co chwila wracała myślami do dzisiej- szych wydarzeń w muzeum. Ten diabelny obraz! Jak to się stało, że tak ją wytrącił z rytmu, irytowała się w duchu i trochę tej złości skrupiało się na Davidzie. Uszczknęła jedno dojrzałe grono z dorodnej kiści pię- trzącej się pośrodku stołu w ładnej seledynowej misie i trzymając je w palcach, zaczęła kontemplować de- likatną szarawą plamkę na rubinowej skórce i cudowny doprawdy sposób, w jaki miąższ owocu absorbuje światło. W głowie tymczasem kłębiły jej się stale te same pytania: kto, u licha, przysłał te obrazy i dlacze- go. David musiał to w końcu zauważyć. — Kate, czy ja cię aby nie nudzę? — Co? Och nie, oczywiście że nie... Tylko... no wiesz, to był długi dzień. — Nie taki znów długi — odparował cierpko. — Wciąż o tym myślisz, co? — dodał po chwili. — Ależ skąd! — Zerwała się z krzesła i zaczęła zbierać talerze, ziewając ostentacyjnie. — Napijesz R się kawy przed wyjściem? — Nie, dziękuję. I wiesz, co ci powiem? Trzeba się dowiedzieć, o co chodzi z tymi obrazami. Prze- L cież musi być na to jakiś sposób. Trzeba go tylko wymyślić — stwierdził, marszcząc brwi. Najwyraźniej nie zamierzał dać za wygraną. — Ludzi, którzy wiedzieli, co cię łączyło z Francescą, nie może być w koń- syłkę, która... T cu tak wielu. Pomyśl, Kate. Jeśli nie rozwikłasz tej intrygi, będziesz tu siedzieć i czekać na kolejną prze- — Och przestań, na litość boską! — Ku jego zdziwieniu Kate wpadła w furię. — Już mnie mdli od myślenia o tych cholernych obrazach! A ty... Może byś sobie poszedł! Nic mnie nie obchodzą te bohoma- zy, rozumiesz? — Kate, przepraszam cię, ale... — Ta sprawa cię nie dotyczy, więc się w to nie mieszaj, bo tylko wszystko pogarszasz. Pewnie my- ślisz, że skoro tam byłeś, jesteś w stanie odnaleźć właściwy trop, ale się mylisz, grubo się mylisz! Ty po prostu nic nie wiesz, nic nie rozumiesz, absolutnie nic! — Dobrze już, dobrze. — Wstał od stołu i aby jej pomóc w sprzątaniu, podniósł misę z winogro- nami. — Zostaw to! — krzyknęła wściekle, sięgając po misę, lecz ta wyśliznęła jej się z ręki i rozbiła z hukiem na podłodze. Stanęli oboje jak wryci, patrząc na żałosną mieszaninę jasnozielonych skorupek i czerwonawych winogron, rozsypaną na podłodze u ich stóp. — Och nie! — jęknęła Kate bliska płaczu. Całe nagromadzone przez ten dzień napięcie znalazło w końcu ujście. — Cholera! Cholera jasna! — Opa- dła na kolana, gorączkowo zbierając niebezpiecznie ostre kawałeczki. Któryś z nich przeciął jej palec i na czubku ukazała się kropelka krwi. Strona 18 — Kate, przestań! — David przykucnął obok. — Zbieranie tego nie ma sensu. Wstań, zaraz to po- sprzątam. — Nie, ja je posklejam! — Wciąż gorączkowo łowiła porcelanowe odłamki. — Nie, Kate, nawet tobie się to nie uda. Tych kawałków jest chyba z tysiąc. — Spróbował ją objąć, lecz gdy odtrąciła go gniewnie, odsunął się od niej. — Strasznie mi przykro, Kate. — To była moja ulubiona misa. — Podniosła do oczu garstkę skorupek i łza jej kapnęła na rękę. David wstał. — Kupię ci taką samą. — Gdzie? Kupiliśmy ją z Benem w Palermo — powiedziała z westchnieniem, siadając na piętach. — Och, Davidzie, ty nie możesz wiedzieć, jak to jest, kiedy... — Wiem, że to moja wina. — Nie chodzi o misę. — Wytarła oczy i wstała z podłogi. — Chodzi o te obrazy. Nie wiem, dla- czego tak mnie denerwują, ale... ale powiem ci, jak się czuję. Jakby ktoś próbował wleźć mi do mózgu. I wywlec to wszystko na zewnątrz. Tylko po co? Po tylu latach? Komu to potrzebne? Czego ta osoba chce ode mnie? R — To znaczy kto? — Francesca. L — Daj spokój, ona nie żyje. — Wiem. Wiem, że to, co mówię, nie ma sensu, a wciąż o niej myślę. I nie mogę przestać. W żaden T sposób. — Pociągnęła nosem, poklepała się po kieszeniach i dodała z łzawym uśmiechem: — Do diabła, nie mam nawet chusteczki. — Sięgnęła do kontuaru, urwała kawałek papierowego ręcznika i głośno wysiąkała nos. David cze- kał w milczeniu, aż skończy. Był bardzo blisko — tuż przy niej. — Kate? — Tak? Stała nieruchomo, może tylko troszkę wyciągając szyję, gdy dotknął jej warg ustami. Lekki dreszcz przebiegł jej po ciele. A niech tam, pomyślała, może właśnie tego mi trzeba, może to jedyny sposób, żeby się odprężyć. — Nie przestawaj. — Przysunęła się do niego bliżej, objęła za szyję i mocno pocałowała, a potem wsunęła ręce pod jasnoniebieską bluzę, by poczuć pod palcami jego ciało. — Jeszcze nigdy nie kochałam się z mężczyzną ubranym na niebiesko — mruknęła z uśmiechem. — Nie wiesz, ile straciłaś — odszepnął ochryple. — Możemy iść na górę, jeśli chcesz. Ale on wolał zostać w kuchni. Całowali się jeszcze chwilę, a potem stulonymi dłońmi ujął ją za po- śladki i przyparł do drzwi lodówki. Trochę zmieszana błyskawicznym tempem, w jakim się dokonał tak radykalny zwrot w ich stosunkach — wszak jeszcze przed kilkoma minutami chciała się go pozbyć — za- Strona 19 dała sobie pytanie: czy na pewno o to mi chodziło? Czy naprawdę chciałam aż tak się zapomnieć? Ale po- tem nastąpiła krótka szarpanina z zamkami błyskawicznymi i bielizną, podczas której musnęli się palcami, a później jej ręka natrafiła na jego erekcję i Kate z zaskoczeniem poczuła, że jest równie podniecona jak on. Na dworze znów się rozpadało. Gwałtowna ulewa bębniła o szyby, łącząc się z rytmem tętna bijącego jej w skroniach, ze zdyszanym oddechem Davida i jej własnym westchnieniem satysfakcji, gdy pozwoliła zmysłom i doznaniom stłumić ciche protesty rozsądku. Kiedy zaczął się w niej poruszać, zalała ją fala przyjemności, mimo że drzwi lodówki gniotły ją w plecy i w łydki i że zmuszona była stać na palcach, by wyrównać różnicę wzrostu. A gdy poczuła, że nadchodzi moment zatracenia, w którym słowa przestają się liczyć, coś kliknęło jej w mózgu i w błysku olśnienia nagle zrozumiała... Wydała okrzyk triumfu, czując zarazem rozkosz rozchodzącą się fałami aż po czubki palców. Oparta policzkiem o ramię mężczyzny, przywarła do niego całym ciałem, czekając, by on także osiągnął swój szczyt. Czuła, że krąży w niej teraz istna rzeka nowej energii. Rozwiązała zagadkę. Nareszcie wszystko zrozumiała. Kate mocnym ruchem otworzyła na oścież okno sypialni. Deszcz ustał, lecz powietrze wciąż jesz- R cze było pełne wilgoci. Jej niewielki ogród przeistoczył się na chwilę w tropikalną dżunglę przesyconą zapachem mokrej ziemi i roślin. Tylko dobiegające z oddali stłumione odgłosy ruchu ulicznego przy- L pominały o miejscu i czasie. Gdzieś zawyła syrena pogotowia, rozdzierając londyńską noc sygnałem nie- znanej tragedii. T — Moje spodnie wciąż jeszcze nie wyschły — w drzwiach sypialni ukazał się David. — Możesz zostać na noc. Tutaj. W innych okolicznościach zaproponowałabym ci pokój gościnny, ale teraz już na to za późno. Szybki z pana zawodnik, panie Clay. — Szybki? — Przeciągnął to słowo, ukazując w uśmiechu wszystkie zęby. — Czekałem wszak tyl- ko dwadzieścia pięć lat i trochę. To chyba najdłuższe zaloty w historii. — Och, jeśli tak chcesz to ująć. — Zupełnie jak w tych tasiemcowych południowoamerykańskich gniotach. Skwitowała to uśmiechem. — Nie, nie zapalaj światła — dodała szybko, widząc, że sięga ręką do kontaktu. — Wedle rozkazu. Przemknął przez ciemny pokój i stanął obok przy oknie. Ją tymczasem rozpierało podniecenie — tak bardzo chciała mu powiedzieć, jakiego to doznała objawienia, w chwili gdy się kochali, lecz kobieca intuicja kazała jej to przemyśleć. Pomału. Bądź ostrożna. Jeśli mu powiesz, co wywołało ten okrzyk trium- fu, jego męskie ego poważnie ucierpi. — Jakie to dziwne, nie sądzisz? Mówię o tym, co stało się w kuchni. Po tylu latach! Ciebie to nie dziwi? — Dziwi. Strona 20 — Davidzie — nie mogła się już powstrzymać — w końcu zrozumiałam, co znaczą te dwa detale. — Naprawdę? Chodzi o tego szczura i pszczołę? — To nie szczur. I nie pszczoła. — Jak to? — To mysz i osa. — Skąd wiesz? — Posłuchaj. Francesca zginęła, jadąc na vespie. A vespa to po włosku... — Co? — Osa. — No a mysz? — To samochód, którym ja jechałam. Był to jeden z tych małych fiatów, które Włosi nazywają topolino. — O Jezu! Rzeczywiście. Topolino to po włosku myszka. — I ta myszka pożera osę. Topolino gruchocze vespę, rozumiesz? — Ależ to chore! Pomysłowe, a nawet dowcipne, ale jednak chore. R — Właśnie. Zupełnie jakby ktoś uważał, że śmierć Franceski to jakiś żart. — Przebiegł ją dreszcz. — Skóra od tego cierpnie. — Na chwilę oboje zamilkli. Nad ogrodem zapadła już noc. Ostatni ptak L przestał nagle śpiewać. David szybciej ocknął się z zamyślenia. T — Musisz to rozwikłać, Kate. Koniecznie. — Ale jak? — A gdybyś odwiedziła tego pośrednika? — On mi nic nie powie. — No to spróbuj w willi Beatrycze. — Nie mogę. — Dlaczego? Kate popatrzyła mu w twarz. W półmroku łatwo było sobie wyobrazić, że David prawie się nie zmienił od czasów Florencji i że stoi przed nią tamten młody chłopak. Przez tyle lat nie spotkała żadnego z członków swojej grupy, nikogo, kto znał Francescę... I przez tyle lat te jakże szczególne ścieżki pamięci były dla niej zamknięte... — Nigdy nikomu o tym nie mówiłam — wyznała cicho — ale... ale matka Franceski winiła mnie za jej śmierć. — Co? Ależ to śmieszne! Przecież to był wypadek, a ty nawet nie prowadziłaś tego wozu. Byłaś tylko pasażerką. — Pewnie, że to wariactwo, ale cała jej rodzina była szalona, nie pamiętasz? — Nie znałem ich tak dobrze jak ty.